Plac Piccadilly Circus
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Plac Piccadilly Circus
Plac Piccadilly Circus przecina ulice West End, centrum teatralnego Londynu. To częste miejsce spotkań młodzieży, blisko kultury, oraz jedna z bardziej rozpoznawalnych atrakcji turystycznych miasta. Gwarny i mocno zatłoczony, usytuowany w pobliżu dużej ilości mniej lub bardziej znanych kawiarenek i sklepików otoczony jest wieloma starymi kamieniczkami.
Pośrodku placu, na podwyższeniu, znajduje się urokliwa fontanna z figurką bożka Anternosa, chłopca o motylich skrzydłach, który symbolizuje nieszczęśliwą miłość. Na schodach pod fontanną gromadzą się młodzi ludzie.
Pośrodku placu, na podwyższeniu, znajduje się urokliwa fontanna z figurką bożka Anternosa, chłopca o motylich skrzydłach, który symbolizuje nieszczęśliwą miłość. Na schodach pod fontanną gromadzą się młodzi ludzie.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Chcieliście dobrze, dostaliście dokładne wytyczne w jaki sposób naprawić magię na Placu Piccadilly Circus. A jednak, zamiast odpuścić, wiedząc, każdy z was ma jedynie jedną próbę nim magia wymknie się spod kontroli, postanowiliście spróbować ponownie.
Magia wybuchła, zanim dotarła do was zdążyliście dostrzec potężny błysk światła, który was pochłonął. Obje straciliście przytomność.
Ocknęliście się w miejscu, które nie było wam znane. Dopiero później dowiedzieliście się, że było to miejsce mieszczące Oddział Kontroli Magicznej, który złapał was i zgarnął z miejsca anomalii. Udało wam się przekonać pracowników ODK, że znaleźliście się tam przypadkiem, jednak nie ominęły was konsekwencje wynikające z pozwolenia, by was załapano. W ramach kary musicie odbyć prace społeczne. W przydziale dostaliście zamiatanie ulicy Pokątnej.
By móc kontynuować fabularne rozgrywki jesteście zobowiązani do odegrania kary, możecie to zrobić na dwa sposoby:
a) Rozegrać wątek ze sobą o tym jak zamiatacie ulice Pokątną (5x300 słów)
b) Każdy z was musi napisać post o tym jak wykonuje karę (1x600 słów)
|zt
Magia wybuchła, zanim dotarła do was zdążyliście dostrzec potężny błysk światła, który was pochłonął. Obje straciliście przytomność.
Ocknęliście się w miejscu, które nie było wam znane. Dopiero później dowiedzieliście się, że było to miejsce mieszczące Oddział Kontroli Magicznej, który złapał was i zgarnął z miejsca anomalii. Udało wam się przekonać pracowników ODK, że znaleźliście się tam przypadkiem, jednak nie ominęły was konsekwencje wynikające z pozwolenia, by was załapano. W ramach kary musicie odbyć prace społeczne. W przydziale dostaliście zamiatanie ulicy Pokątnej.
By móc kontynuować fabularne rozgrywki jesteście zobowiązani do odegrania kary, możecie to zrobić na dwa sposoby:
a) Rozegrać wątek ze sobą o tym jak zamiatacie ulice Pokątną (5x300 słów)
b) Każdy z was musi napisać post o tym jak wykonuje karę (1x600 słów)
|zt
| 15 maja?
Londyn bardzo się zmienił. Sophia zdawała sobie sprawę, że to nie jest to samo miejsce, którym było jeszcze parę tygodni temu. Pamiętała plac Piccadilly Circus jako niezwykle gwarne, pełne życia miejsce, ale to skończyło się wraz z nastaniem anomalii. Jedna z nich zaczęła pustoszyć to miejsce, stanowiąc zagrożenie zarówno dla mugoli, jak i czarodziejów. W dawnych czasach lubiła tu bywać, było to jedno z ciekawszych miejsc w niemagicznym Londynie. Teraz opustoszało, a ministerstwo oznaczyło je jako niebezpieczne. I choć pilnowano, by nikt niepowołany się tu nie zbliżał, można było odnieść wrażenie, że samo ministerstwo nic nie robi w kierunku ustabilizowania krążącej tu magii. Mijały kolejne dni, a obszar, podobnie jak sporo innych na terenie miasta i kraju, wciąż pozostawał zamknięty.
Sophia często zastanawiała się nad tym wszystkim. Miała o czym myśleć, a że nie lubiła bezczynności, zaczęła się zastanawiać, co sama mogłaby zrobić, żeby działać i przyłożyć swoją różdżkę do próby naprawy magii. Było to niewiele, biorąc pod uwagę, w jak wiele miejsc oraz aspektów życia wkradły się anomalie, ale ważny był każdy dobry gest, który można było uczynić.
Oczywiście zdawała sobie sprawę, że to ryzykowne. Z jednej strony groził wybuch anomalii i obrażenia wywołane przez szalejącą magię, z drugiej ministerstwo, które z pewnością nie będzie zadowolone z intruzów. Musieli bardzo uważać, żeby uniknąć tych potencjalnych zagrożeń. Mogła nie czuć zaufania do instytucji ministerstwa, ale zależało jej na pracy aurora.
Pojawili się tu pod osłoną ciemności, późnym wieczorem. Miała nadzieję, że nocą nie pilnowano tego miejsca tak uważnie jak za dnia, i że ciemności ukryją ich poczynania. Zachowywała ostrożność, zarówno w poruszaniu się, jak i wyglądzie. Założyła ciemną szatę z kapturem, który przykrył jej charakterystyczne rude włosy, a w dłoni trzymała różdżkę, częściowo ukrytą przez materiał rękawa. Rozejrzała się uważnie dookoła, próbując wypatrywać potencjalnych zagrożeń. Miała nadzieję, że nic nieprzewidzianego się nie wydarzy.
- Jesteś gotowy? – zapytała półszeptem swojego towarzysza. Miała nadzieję, że czuł się na siłach, żeby to zrobić. Martwiła się o niego, ale ufała jego umiejętnościom. – Uważaj na owady, coś ściąga je w te okolice – dodała, zauważając owady krążące nad placem. Nie była pewna, czy są jadowite, ale lepiej uważać, bo magia mogła wpłynąć też na nie.
A potem przeniosła wzrok na fontannę, obecnie wyglądającą na uśpioną, ale to było zapewne mylne wrażenie. Lada chwila znów mógł wytrysnąć z niej silny strumień wody, zdolny do zadawania poważnych obrażeń każdemu, kto znajdzie się zbyt blisko.
- Idę pierwsza. Spróbuję ją zamrozić – odezwała się. – Jeśli się nie uda... Wiesz, co robić?
Odważnie postąpiła krok naprzód, unosząc różdżkę i kierując jej koniec na fontannę.
- Glacius – wypowiedziała starannie, mając nadzieję, że zaklęcie przyniesie odpowiedni rezultat i uniemożliwi nagły wybuch strumienia wody mknącego w ich kierunku.
Londyn bardzo się zmienił. Sophia zdawała sobie sprawę, że to nie jest to samo miejsce, którym było jeszcze parę tygodni temu. Pamiętała plac Piccadilly Circus jako niezwykle gwarne, pełne życia miejsce, ale to skończyło się wraz z nastaniem anomalii. Jedna z nich zaczęła pustoszyć to miejsce, stanowiąc zagrożenie zarówno dla mugoli, jak i czarodziejów. W dawnych czasach lubiła tu bywać, było to jedno z ciekawszych miejsc w niemagicznym Londynie. Teraz opustoszało, a ministerstwo oznaczyło je jako niebezpieczne. I choć pilnowano, by nikt niepowołany się tu nie zbliżał, można było odnieść wrażenie, że samo ministerstwo nic nie robi w kierunku ustabilizowania krążącej tu magii. Mijały kolejne dni, a obszar, podobnie jak sporo innych na terenie miasta i kraju, wciąż pozostawał zamknięty.
Sophia często zastanawiała się nad tym wszystkim. Miała o czym myśleć, a że nie lubiła bezczynności, zaczęła się zastanawiać, co sama mogłaby zrobić, żeby działać i przyłożyć swoją różdżkę do próby naprawy magii. Było to niewiele, biorąc pod uwagę, w jak wiele miejsc oraz aspektów życia wkradły się anomalie, ale ważny był każdy dobry gest, który można było uczynić.
Oczywiście zdawała sobie sprawę, że to ryzykowne. Z jednej strony groził wybuch anomalii i obrażenia wywołane przez szalejącą magię, z drugiej ministerstwo, które z pewnością nie będzie zadowolone z intruzów. Musieli bardzo uważać, żeby uniknąć tych potencjalnych zagrożeń. Mogła nie czuć zaufania do instytucji ministerstwa, ale zależało jej na pracy aurora.
Pojawili się tu pod osłoną ciemności, późnym wieczorem. Miała nadzieję, że nocą nie pilnowano tego miejsca tak uważnie jak za dnia, i że ciemności ukryją ich poczynania. Zachowywała ostrożność, zarówno w poruszaniu się, jak i wyglądzie. Założyła ciemną szatę z kapturem, który przykrył jej charakterystyczne rude włosy, a w dłoni trzymała różdżkę, częściowo ukrytą przez materiał rękawa. Rozejrzała się uważnie dookoła, próbując wypatrywać potencjalnych zagrożeń. Miała nadzieję, że nic nieprzewidzianego się nie wydarzy.
- Jesteś gotowy? – zapytała półszeptem swojego towarzysza. Miała nadzieję, że czuł się na siłach, żeby to zrobić. Martwiła się o niego, ale ufała jego umiejętnościom. – Uważaj na owady, coś ściąga je w te okolice – dodała, zauważając owady krążące nad placem. Nie była pewna, czy są jadowite, ale lepiej uważać, bo magia mogła wpłynąć też na nie.
A potem przeniosła wzrok na fontannę, obecnie wyglądającą na uśpioną, ale to było zapewne mylne wrażenie. Lada chwila znów mógł wytrysnąć z niej silny strumień wody, zdolny do zadawania poważnych obrażeń każdemu, kto znajdzie się zbyt blisko.
- Idę pierwsza. Spróbuję ją zamrozić – odezwała się. – Jeśli się nie uda... Wiesz, co robić?
Odważnie postąpiła krok naprzód, unosząc różdżkę i kierując jej koniec na fontannę.
- Glacius – wypowiedziała starannie, mając nadzieję, że zaklęcie przyniesie odpowiedni rezultat i uniemożliwi nagły wybuch strumienia wody mknącego w ich kierunku.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
The member 'Sophia Carter' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 41
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 41
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
|II etap – naprawa magii metodą neutralną
Sophia nie dała mu samemu iść, by sprzeciwić się władzy, dla której bądź co bądź pracował. A przynajmniej chwilowo był zawieszony w obowiązkach. Zawsze mógł się wyłgać jak stróż prawa, że czegoś tu szukał. Lub zobaczył mugola niedaleko, którego należało schwytać. Obojętnie. Nie obchodziło go to. Jednak wraz z wyjściem na jaw jego planów, nie zamierzał za długo się kłócić z siostrą. Oboje byli zaprawieni w tym, co się działo - wiedzieli jak się ukrywać i jak odpowiednio dostrzec ważne detale. Dlatego też kompania Sophii nie była wcale zgorszym wyborem, szczególnie że Aspen zwyczajnie zapadł się pod ziemię i nie zamierzał w żaden sposób przypominać kuzynowi o swoim istnieniu. A Raiden nie zamierzał wcale się mu narzucać. Nie ufał nikomu innemu zresztą na tyle, by poprosić go o pomoc w tej sprawie, a druga para rąk zawsze się mogła przydać. W pewnym sensie cieszył się, że była to właśnie rudowłosa. Nigdy nie wątpił w jej poświęcenie się dla wyższego dobra, ale teraz mogli w końcu ramię w ramię zrobić coś, by próbować to naprawić. Plac Piccadilly Circus. Ostatnio był tu z Artis i to miejsce wyglądało zupełnie inaczej. Teraz widać było ten chaos, który przeszedł przez to miejsce. Wyczuwać było można niestabilną, drgająca w powietrzu magię, która w każdym momencie mogła wybuchnąć i sprowadzić na nich coś więcej niż jedynie Ministerstwo Magii. Carter nie musiałby znać się na teorii magicznej, by zrozumieć, że było tu niebezpiecznie i władze powinny się tym zająć już pierwszego dnia. Nie podjętego tego wysiłku. Dlaczego? Zostawili mugoli, przypadkowych czarodziejów i czarownice na pastwę dzikiej, nieujarzmionej magii, która dosłownie aż buchała z tego miejsca. Nie podobało się mu to. Ani trochę. Doskonale musieli zdawać sobie z tego sprawę, skoro pojawienie się chociażby w okolicy placu oznaczało spotkanie twarzą w twarz z Oddziałem Kontroli Magicznej. A mimo to nic nie robili... Wszyscy unikali tego miejsca, bo po dawnych tłumach nie ostało się nic - jedynie wspomnienie. Gdy tylko pojawili się niedaleko fontanny, Carter dostrzegł, że ta wciąż stała. Co prawda nie w tak doskonałym stanie jak wcześniej, ale woda wciąż wylewała się z niej strumieniami. Rzeźba wypluwała raz po raz duże ilości lodowatego płynu, by trysnąć w jakiś budynek i zniszczyć jego ścianę. Raiden z zaskoczeniem obserwował jak pod naporem wody, budowla ugina się i pozwala dostać się jej do środka. Nic więc dziwnego, że Piccadilly Circus był teraz opustoszały. Jeśli energia mogła zniszczyć mury, oznaczało, że podejście bliżej groziło śmiercią lub kalectwem. Odwrócił się do siostry, słysząc jej słowa, po czym mrugnął porozumiewawczo. Nie musiała pytać. Był gotowy - od cholernych trzech tygodni. Sophia wspominała mu, że nocą fontanna przyciągała okropne owady. Nie dyskutował tylko pozwolił młodszej z rodzeństwa ruszyć jako pierwszej, chociaż czuwał tuż za nią. Na szczęście nie musiał się niczym martwić, bo magia wydobywająca się z różdżki Sophii zadziałała, zamrażając niepokorne fale z łatwością. Policjant uśmiechnął się pod nosem, podchodząc do rudej, by stanąć przy jej boku. Jak się okazało dobrze zrobił, bo zauważył grymas na twarzy siostry, która dziwnie zbladła.
- Ej, ej, dzieciaku. Wszystko w porządku? - spytał, patrząc uważnie na dziewczynę, mając nadzieję, że nie było to nic poważnego. Mówiła mu o anomaliach przy rzucaniu zaklęć, ale ten moment nie był najlepszy. Mimo wszystko jeśli chciała, mogli zawsze zawrócić. Odczekał moment, aż Sophia znów poczuje się lepiej i pokręcił głową. - To zróbmy to - rzucił siostrze wymowne spojrzenie, po czym potarmosił jej włosy i ruszył bliżej fontanny, by móc spojrzeć na całą okolicę. Musieli się postarać i przywrócić temu miejscu dawną świetność - nawet, a szczególnie wbrew zakazom Ministerstwa.
|neutralne
Sophia nie dała mu samemu iść, by sprzeciwić się władzy, dla której bądź co bądź pracował. A przynajmniej chwilowo był zawieszony w obowiązkach. Zawsze mógł się wyłgać jak stróż prawa, że czegoś tu szukał. Lub zobaczył mugola niedaleko, którego należało schwytać. Obojętnie. Nie obchodziło go to. Jednak wraz z wyjściem na jaw jego planów, nie zamierzał za długo się kłócić z siostrą. Oboje byli zaprawieni w tym, co się działo - wiedzieli jak się ukrywać i jak odpowiednio dostrzec ważne detale. Dlatego też kompania Sophii nie była wcale zgorszym wyborem, szczególnie że Aspen zwyczajnie zapadł się pod ziemię i nie zamierzał w żaden sposób przypominać kuzynowi o swoim istnieniu. A Raiden nie zamierzał wcale się mu narzucać. Nie ufał nikomu innemu zresztą na tyle, by poprosić go o pomoc w tej sprawie, a druga para rąk zawsze się mogła przydać. W pewnym sensie cieszył się, że była to właśnie rudowłosa. Nigdy nie wątpił w jej poświęcenie się dla wyższego dobra, ale teraz mogli w końcu ramię w ramię zrobić coś, by próbować to naprawić. Plac Piccadilly Circus. Ostatnio był tu z Artis i to miejsce wyglądało zupełnie inaczej. Teraz widać było ten chaos, który przeszedł przez to miejsce. Wyczuwać było można niestabilną, drgająca w powietrzu magię, która w każdym momencie mogła wybuchnąć i sprowadzić na nich coś więcej niż jedynie Ministerstwo Magii. Carter nie musiałby znać się na teorii magicznej, by zrozumieć, że było tu niebezpiecznie i władze powinny się tym zająć już pierwszego dnia. Nie podjętego tego wysiłku. Dlaczego? Zostawili mugoli, przypadkowych czarodziejów i czarownice na pastwę dzikiej, nieujarzmionej magii, która dosłownie aż buchała z tego miejsca. Nie podobało się mu to. Ani trochę. Doskonale musieli zdawać sobie z tego sprawę, skoro pojawienie się chociażby w okolicy placu oznaczało spotkanie twarzą w twarz z Oddziałem Kontroli Magicznej. A mimo to nic nie robili... Wszyscy unikali tego miejsca, bo po dawnych tłumach nie ostało się nic - jedynie wspomnienie. Gdy tylko pojawili się niedaleko fontanny, Carter dostrzegł, że ta wciąż stała. Co prawda nie w tak doskonałym stanie jak wcześniej, ale woda wciąż wylewała się z niej strumieniami. Rzeźba wypluwała raz po raz duże ilości lodowatego płynu, by trysnąć w jakiś budynek i zniszczyć jego ścianę. Raiden z zaskoczeniem obserwował jak pod naporem wody, budowla ugina się i pozwala dostać się jej do środka. Nic więc dziwnego, że Piccadilly Circus był teraz opustoszały. Jeśli energia mogła zniszczyć mury, oznaczało, że podejście bliżej groziło śmiercią lub kalectwem. Odwrócił się do siostry, słysząc jej słowa, po czym mrugnął porozumiewawczo. Nie musiała pytać. Był gotowy - od cholernych trzech tygodni. Sophia wspominała mu, że nocą fontanna przyciągała okropne owady. Nie dyskutował tylko pozwolił młodszej z rodzeństwa ruszyć jako pierwszej, chociaż czuwał tuż za nią. Na szczęście nie musiał się niczym martwić, bo magia wydobywająca się z różdżki Sophii zadziałała, zamrażając niepokorne fale z łatwością. Policjant uśmiechnął się pod nosem, podchodząc do rudej, by stanąć przy jej boku. Jak się okazało dobrze zrobił, bo zauważył grymas na twarzy siostry, która dziwnie zbladła.
- Ej, ej, dzieciaku. Wszystko w porządku? - spytał, patrząc uważnie na dziewczynę, mając nadzieję, że nie było to nic poważnego. Mówiła mu o anomaliach przy rzucaniu zaklęć, ale ten moment nie był najlepszy. Mimo wszystko jeśli chciała, mogli zawsze zawrócić. Odczekał moment, aż Sophia znów poczuje się lepiej i pokręcił głową. - To zróbmy to - rzucił siostrze wymowne spojrzenie, po czym potarmosił jej włosy i ruszył bliżej fontanny, by móc spojrzeć na całą okolicę. Musieli się postarać i przywrócić temu miejscu dawną świetność - nawet, a szczególnie wbrew zakazom Ministerstwa.
|neutralne
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
The member 'Raiden Carter' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Sophia nie puściłaby swojego brata samego. Ledwie wyszedł z Munga po ciężkich obrażeniach, które odniósł. Wiedziała, że był naprawdę dobry w zaklęciach, ale jego niedawny stan mógł nie zostać zupełnie bez znaczenia, więc martwiła się o niego bardziej niż zwykle. W końcu niedawno prawie go straciła, i była świadoma tego, jak niewiele brakowało, by nigdy nie wrócił do domu. A wtedy pozostałaby sama z tej małej rodziny Carterów, którą jeszcze kilka miesięcy temu byli, zanim odeszli rodzice. Ta myśl była przerażająca, więc mimo wszystkich kłótni z przeszłości oraz teraźniejszych niedopowiedzeń i drobnych kłamstw, za fasadą których ukrywała pewną tajemnicę, pragnęła dbać o ich relację i bardziej troszczyć się też o niego samego. Nie wiadomo, ile jeszcze mieli wspólnych chwil, bo ona też mogła być zagrożona, teraz podwójnie.
Ktoś musiał zająć się nieujarzmioną magią. Skoro ministerstwo nic nie robiło, ktoś musiał wziąć sprawy we własne ręce, aby uniknąć kolejnych ofiar zarówno wśród czarodziejów jak i mugoli. To było ryzyko, ale warto było je ponieść, jeśli tym samym mogli uratować niewinne osoby, które mogłyby stać się ofiarami tej złej mocy. Gdy tylko jej brat postanowił tu przyjść, uparła się, by mu towarzyszyć. Musiałby chyba pozbawić ją przytomności i odebrać różdżkę, żeby nie zjawiła się tu razem z nim.
Musieli być ostrożni. W każdej chwili mógł się tu zjawić ktoś z Oddziału Kontroli Magicznej, co oznaczałoby pewne kłopoty dla Carterów, którzy, jakby nie patrzeć, również pracowali w ministerstwie i powinni stać na straży prawa. Tyle że te zasady mogły doprowadzić do tego, że anomalia nadal będzie stanowić zagrożenie, dopóki ktoś wreszcie nie zajmie się jej likwidowaniem. A ministerstwo działało zbyt opieszale, co podsuwało myśli, że tak naprawdę nie zależało im na szybkim opanowaniu sytuacji. A może po prostu na siłę doszukiwała się jakiegoś spisku?
Rzuciła szybkie spojrzenie bratu i wyjęła różdżkę, ostrożnie rzucając zaklęcie zmrażające na fontannę. Chociaż czar okazał się udany, w głowie Sophii odezwał się silny ból. Zachwiała się lekko pod wpływem mocnych zawrotów głowy, otoczenie na moment lekko się rozmyło, ale po chwili nieznośne uczucie zaczęło ustępować, choć ból pulsujący w skroniach pozostał. Wiedziała już, że to skutek anomalii, nigdy wcześniej przed nadejściem maja nie dostawała podobnych ataków bólu podczas rzucania zaklęć.
- Wszystko dobrze. To tylko anomalia, ale uleczę się, kiedy skończymy zajmować się tym miejscem – powiedziała. Były rzeczy ważne i ważniejsze, priorytetem była teraz naprawa magii. Sophia była silna, umiała wytrzymać taki ból. Bywały dużo gorsze od tego, a żeby przejść aurorski kurs, musiała stać się wytrzymała. – Pozostaje mieć nadzieję, że się uda.
Także ruszyła bliżej fontanny, wspólnie z bratem próbując naprawić magię tego miejsca, tak, by przestało stanowić zagrożenie. Miała nadzieję, że robią to we właściwy sposób.
Ktoś musiał zająć się nieujarzmioną magią. Skoro ministerstwo nic nie robiło, ktoś musiał wziąć sprawy we własne ręce, aby uniknąć kolejnych ofiar zarówno wśród czarodziejów jak i mugoli. To było ryzyko, ale warto było je ponieść, jeśli tym samym mogli uratować niewinne osoby, które mogłyby stać się ofiarami tej złej mocy. Gdy tylko jej brat postanowił tu przyjść, uparła się, by mu towarzyszyć. Musiałby chyba pozbawić ją przytomności i odebrać różdżkę, żeby nie zjawiła się tu razem z nim.
Musieli być ostrożni. W każdej chwili mógł się tu zjawić ktoś z Oddziału Kontroli Magicznej, co oznaczałoby pewne kłopoty dla Carterów, którzy, jakby nie patrzeć, również pracowali w ministerstwie i powinni stać na straży prawa. Tyle że te zasady mogły doprowadzić do tego, że anomalia nadal będzie stanowić zagrożenie, dopóki ktoś wreszcie nie zajmie się jej likwidowaniem. A ministerstwo działało zbyt opieszale, co podsuwało myśli, że tak naprawdę nie zależało im na szybkim opanowaniu sytuacji. A może po prostu na siłę doszukiwała się jakiegoś spisku?
Rzuciła szybkie spojrzenie bratu i wyjęła różdżkę, ostrożnie rzucając zaklęcie zmrażające na fontannę. Chociaż czar okazał się udany, w głowie Sophii odezwał się silny ból. Zachwiała się lekko pod wpływem mocnych zawrotów głowy, otoczenie na moment lekko się rozmyło, ale po chwili nieznośne uczucie zaczęło ustępować, choć ból pulsujący w skroniach pozostał. Wiedziała już, że to skutek anomalii, nigdy wcześniej przed nadejściem maja nie dostawała podobnych ataków bólu podczas rzucania zaklęć.
- Wszystko dobrze. To tylko anomalia, ale uleczę się, kiedy skończymy zajmować się tym miejscem – powiedziała. Były rzeczy ważne i ważniejsze, priorytetem była teraz naprawa magii. Sophia była silna, umiała wytrzymać taki ból. Bywały dużo gorsze od tego, a żeby przejść aurorski kurs, musiała stać się wytrzymała. – Pozostaje mieć nadzieję, że się uda.
Także ruszyła bliżej fontanny, wspólnie z bratem próbując naprawić magię tego miejsca, tak, by przestało stanowić zagrożenie. Miała nadzieję, że robią to we właściwy sposób.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
The member 'Sophia Carter' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
Sophia jak zawsze myślała, że jej wielki brat skończy w piekarniku, chociaż tym razem mogłoby być zupełnie inaczej. Patrząc na lodowatą wodę, Carter spotkałby się z dwoma odmiennymi żywiołami w ciągu krótkiego czasu twarzą w twarz. Na szczęście jednak jego siostra w porę zaoponowała i rzuciła poprawnie zaklęcie chroniąc siebie i jego przed nerwową fontanną. Która przyniosła tak wiele szkód, że nie można było obejść tego bez potknięcia się o jeden z tysiąca kamieni walających się dokoła. Jak ktokolwiek rozsądny mógł zostawić to na tyle czasu bez kontroli? Owszem. Kontrola była, ale nie robiła nic, by powstrzymać szalejącą tu magię. Niestety. Jak już trzymała z daleka czarodziejów i czarownice chcące pomóc pod groźbą aresztu. Cholerni politycy... Był ciekawy jak wybrano nowego Ministra Magii czy po prostu synalek tej wariatki skorzystał z okazji, by przejąć jej krzesełko. O tym jeszcze nie rozmawiał z siostrą, a był bardzo ciekaw jej teorii i wiedzy. Wszak opinia publiczna nie podawała nic konkretnego, chociaż wydawać by się mogło, że Prorok Codzienny zszedł ze starych torów i teraz pisał jedynie prawdę. Cóż. Tyle czasu już ładowali w niego kłamstwami, że Raiden nie zamierzał się nim posiłkować. Zresztą był gliniarzem - media nie były jego źródłami wiarygodnych informacji. Musiał dowiedzieć się inaczej.
Obserwował kątem oka Sophię czy przypadkiem nie kłamała ze swoim stanem zdrowia, ale najwyraźniej mogła jeszcze ustać samodzielnie na nogach. Z nosa nie leciała jej krew, więc Carter się uspokoił. Ruda podniosła różdżkę w górę jakby zamierzała tym pokazać, że zamierza kontynuować, więc nie przerywał jej. A przynajmniej do czasu, gdy znieruchomiał. Wydawało mu się, że coś odbijało się echem przed momentem, ale ucichło. Tylko na chwilę, bo zaraz jednak usłyszał kroki w okolicy i rozmowy. Nikt sam nie krzątał się w tym miejscu bez powodu, dlatego domyślił się, że byli to pracownicy odpowiedniego departamentu, którzy obchodzili wyznaczone miejsca podległe kwarantannie. Chociaż ta kwarantanna była grubymi nićmi szyta. Schował gładko różdżkę do połów płaszcza, po czym wziął Sophię pod rękę, by sprowadzić ją niżej w stronę budynków, by nie dać się złapać nadchodzącym mężczyznom.
- Muszę się napić - mruknął, wiedząc, że siostra również na pewno zorientowała się, co się działo i dlaczego jej brat zareagował tak, a nie inaczej. Nawet wiedział, gdzie dokładnie. Słyszał o tym miejscu, a gdzie lepiej zbiec z miejsca zbrodni jak nie do roztańczonego, pełnego ludzi klubu z genialną muzyką?
|27 + 27 + 67 + 20 = 141/150
|zt x2
Obserwował kątem oka Sophię czy przypadkiem nie kłamała ze swoim stanem zdrowia, ale najwyraźniej mogła jeszcze ustać samodzielnie na nogach. Z nosa nie leciała jej krew, więc Carter się uspokoił. Ruda podniosła różdżkę w górę jakby zamierzała tym pokazać, że zamierza kontynuować, więc nie przerywał jej. A przynajmniej do czasu, gdy znieruchomiał. Wydawało mu się, że coś odbijało się echem przed momentem, ale ucichło. Tylko na chwilę, bo zaraz jednak usłyszał kroki w okolicy i rozmowy. Nikt sam nie krzątał się w tym miejscu bez powodu, dlatego domyślił się, że byli to pracownicy odpowiedniego departamentu, którzy obchodzili wyznaczone miejsca podległe kwarantannie. Chociaż ta kwarantanna była grubymi nićmi szyta. Schował gładko różdżkę do połów płaszcza, po czym wziął Sophię pod rękę, by sprowadzić ją niżej w stronę budynków, by nie dać się złapać nadchodzącym mężczyznom.
- Muszę się napić - mruknął, wiedząc, że siostra również na pewno zorientowała się, co się działo i dlaczego jej brat zareagował tak, a nie inaczej. Nawet wiedział, gdzie dokładnie. Słyszał o tym miejscu, a gdzie lepiej zbiec z miejsca zbrodni jak nie do roztańczonego, pełnego ludzi klubu z genialną muzyką?
|27 + 27 + 67 + 20 = 141/150
|zt x2
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
| 18 maja
Gdyby ktoś miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, że świat oszalał, powinien wybrać się tutaj, pomyślał, kryjąc się w cieniu wąskiej uliczki, głębiej wpychając dłonie w kieszenie grubego, wełnianego płaszcza, któremu i tak nie udawało się ochronić go przed dwudziestostopniowym mrozem. W maju. Przestąpił nerwowo z nogi na nogę, wyglądając ostrożnie zza szerokiego śmietnika, póki co stanowiącego jego prowizoryczną kryjówkę. Trudno było uwierzyć, że miał przed sobą ten sam plac, przez który przechodził wcześniej setki razy; wystarczyły niecałe trzy tygodnie nieokiełznanych anomalii, by zmienić urokliwą fontannę w obraz zaczerpnięty prosto z koszmaru, otoczony przez powiększające się z dnia na dzień rumowisko. Strumienie przeraźliwie zimnej wody nadal robiły, co chciały, nieczułe na mroźne powietrze, które powinno zamienić je w lodowe rzeźby, raz na jakiś czas wystrzeliwując w losowym kierunku i odłupując od okolicznych kamienic kolejne porcje tynku i cegieł, sprawiając, że niegdyś zabytkowe ściany zaczęły wyglądać jak kawałki smutnego, ponadgryzanego ciasta. O dziwo, nie to było jednak najgorsze, a nieustające, kakofoniczne brzęczenie owadów, furkoczących wściekle tysiącami srebrzystych skrzydeł, gromadzących się w czarne, ogromne chmary, wyglądem przypominające kłęby śmiercionośnego dymu. Dźwięk był irytujący, wwiercający się w umysł Billy’ego i wypełniający go wyjątkowo szczelnie, nawet pomimo faktu, że znajdował się w uliczce dopiero od kilku minut. Coś się w nim buntowało na samą myśl o podejściu bliżej, ale jeszcze większy zgrzyt wywoływała perspektywa pozostawienia tego miejsca samego sobie, zignorowanie groźnej pułapki na czarodziejów i mugoli, rozstawionej jak gdyby nigdy nic w samym środku Londynu.
Wycofał się z powrotem za wysoki kontener, licząc w myślach do dziesięciu i starając się odzyskać zagubione gdzieś pokłady skupienia. Dłonie i stopy zdążyły zdrętwieć mu z zimna, nie wyciągnął jednak różdżki, bojąc się ryzykować rzucenie zaklęcia chroniącego przed warunkami atmosferycznymi; anomalie co prawda nie towarzyszyły mu od dawna, ale nauczył się już nie ufać magii w pełni, zwłaszcza przebywając w tak bliskim sąsiedztwie zaburzeń. Byłoby mu niezmiernie głupio, gdyby przez przypadek, zamiast zwyczajnie się ogrzać, podpalił sobie nogi albo wyczarował na nich zielone futro i w takim stanie zastałaby go Jackie, zapewne nie pozwalając mu zapomnieć o tej niewybaczalnej wpadce przez kolejnych pięćdziesiąt lat. Nie, perspektywa odmrożenia sobie kilku kończyn z całą pewnością była o wiele bardziej znośna.
Rozejrzał się uważnie, starając się wśród głębokich cieni kamienic dostrzec zarys znajomej sylwetki. Nie miał pojęcia, która była godzina, poczucie czasu zgubiło się gdzieś w kotłującej się pod skórą mieszance złości, podekscytowania i niepokoju, nie wiedział więc, czy wskazówki zegarów wybiły już umówioną porę spotkania, ale wydawało mu się, że powinna już tu być. Wolałby, żeby już tu była, bo choć nigdy w życiu nie przyznałby tego na głos, w jej towarzystwie czuł się dziesięć razy pewniej. Nie dlatego, że była najbardziej uzdolnioną aurorką, jaką znał (stanowiła grubą rysę na jego niepodważalnej teorii, traktującej o tym, że łapanie czarnoksiężników nie było zajęciem dla kobiet); chodziło głównie o czerpane z doświadczenia przekonanie, że zwyczajnie mógł na nią liczyć, nawet jeżeli w pakiecie otrzymywał kilka złośliwych przytyków i sarkastycznych komentarzy. Ufał jej bezwzględnie i gdyby mu powiedziała, że za dziesięć minut idą walczyć z Grindelwaldem we własnej osobie, poszedłby za nią bez wahania; czym w porównaniu było więc kilka owadów i odrobina wody?
Gdyby ktoś miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, że świat oszalał, powinien wybrać się tutaj, pomyślał, kryjąc się w cieniu wąskiej uliczki, głębiej wpychając dłonie w kieszenie grubego, wełnianego płaszcza, któremu i tak nie udawało się ochronić go przed dwudziestostopniowym mrozem. W maju. Przestąpił nerwowo z nogi na nogę, wyglądając ostrożnie zza szerokiego śmietnika, póki co stanowiącego jego prowizoryczną kryjówkę. Trudno było uwierzyć, że miał przed sobą ten sam plac, przez który przechodził wcześniej setki razy; wystarczyły niecałe trzy tygodnie nieokiełznanych anomalii, by zmienić urokliwą fontannę w obraz zaczerpnięty prosto z koszmaru, otoczony przez powiększające się z dnia na dzień rumowisko. Strumienie przeraźliwie zimnej wody nadal robiły, co chciały, nieczułe na mroźne powietrze, które powinno zamienić je w lodowe rzeźby, raz na jakiś czas wystrzeliwując w losowym kierunku i odłupując od okolicznych kamienic kolejne porcje tynku i cegieł, sprawiając, że niegdyś zabytkowe ściany zaczęły wyglądać jak kawałki smutnego, ponadgryzanego ciasta. O dziwo, nie to było jednak najgorsze, a nieustające, kakofoniczne brzęczenie owadów, furkoczących wściekle tysiącami srebrzystych skrzydeł, gromadzących się w czarne, ogromne chmary, wyglądem przypominające kłęby śmiercionośnego dymu. Dźwięk był irytujący, wwiercający się w umysł Billy’ego i wypełniający go wyjątkowo szczelnie, nawet pomimo faktu, że znajdował się w uliczce dopiero od kilku minut. Coś się w nim buntowało na samą myśl o podejściu bliżej, ale jeszcze większy zgrzyt wywoływała perspektywa pozostawienia tego miejsca samego sobie, zignorowanie groźnej pułapki na czarodziejów i mugoli, rozstawionej jak gdyby nigdy nic w samym środku Londynu.
Wycofał się z powrotem za wysoki kontener, licząc w myślach do dziesięciu i starając się odzyskać zagubione gdzieś pokłady skupienia. Dłonie i stopy zdążyły zdrętwieć mu z zimna, nie wyciągnął jednak różdżki, bojąc się ryzykować rzucenie zaklęcia chroniącego przed warunkami atmosferycznymi; anomalie co prawda nie towarzyszyły mu od dawna, ale nauczył się już nie ufać magii w pełni, zwłaszcza przebywając w tak bliskim sąsiedztwie zaburzeń. Byłoby mu niezmiernie głupio, gdyby przez przypadek, zamiast zwyczajnie się ogrzać, podpalił sobie nogi albo wyczarował na nich zielone futro i w takim stanie zastałaby go Jackie, zapewne nie pozwalając mu zapomnieć o tej niewybaczalnej wpadce przez kolejnych pięćdziesiąt lat. Nie, perspektywa odmrożenia sobie kilku kończyn z całą pewnością była o wiele bardziej znośna.
Rozejrzał się uważnie, starając się wśród głębokich cieni kamienic dostrzec zarys znajomej sylwetki. Nie miał pojęcia, która była godzina, poczucie czasu zgubiło się gdzieś w kotłującej się pod skórą mieszance złości, podekscytowania i niepokoju, nie wiedział więc, czy wskazówki zegarów wybiły już umówioną porę spotkania, ale wydawało mu się, że powinna już tu być. Wolałby, żeby już tu była, bo choć nigdy w życiu nie przyznałby tego na głos, w jej towarzystwie czuł się dziesięć razy pewniej. Nie dlatego, że była najbardziej uzdolnioną aurorką, jaką znał (stanowiła grubą rysę na jego niepodważalnej teorii, traktującej o tym, że łapanie czarnoksiężników nie było zajęciem dla kobiet); chodziło głównie o czerpane z doświadczenia przekonanie, że zwyczajnie mógł na nią liczyć, nawet jeżeli w pakiecie otrzymywał kilka złośliwych przytyków i sarkastycznych komentarzy. Ufał jej bezwzględnie i gdyby mu powiedziała, że za dziesięć minut idą walczyć z Grindelwaldem we własnej osobie, poszedłby za nią bez wahania; czym w porównaniu było więc kilka owadów i odrobina wody?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kevin McConogh mieszkał całkiem blisko Piccadilly Circus, ale za każdym razem, kiedy opowiadał jej o szalonej fontannie i brzęczących osach wielkości arbuzów, patrzyła na niego z kapką podejrzliwości i niewiary. Był blady, kiedy mówił, że jego przyjaciela ukąsiła jedna z nich i wylądował w Mungu z objawami groszopryszczki. Nie lubiła tego małego knypka, gadał całkiem od rzeczy akurat, gdy miała do zrobienia coś ważnego, ale w tym momencie, w towarzystwie tych wszystkich plotek o ofiarach anomalii, uznała jego słowotok za coś całkiem interesującego. Jak później się okazało, Piccadilly Circus rzeczywiście widniało na liście miejsc porażonych niestabilną magią, zaznaczając, że procedury są już wypełniane i turystyczne odwiedziny tych miejsc nie są wskazane.
Było oczywistym, że Jackie potraktuje to jako prowokację.
Pierwszym bodźcem była czysta ciekawość – tak jej to nie przystoi, oh – dopiero później uzmysłowiła sobie, że tak duży obszar w Londynie, w tej chwili niestabilny i niebezpieczny, stanowi olbrzymie zagrożenie nie tylko dla czarodziejów, ale też, przede wszystkim, dla mugoli. Podzieliła się relacjami z Billy’m, ojca spychając nieco na dalszy plan, wiedząc, że jakby zaproponowała mu duet, od razu przykleiłby jej na czoło swój rozkład dnia. On zwyczajnie nie miał czasu, a Billy za to, odkąd odwołano treningi, miał go nadzwyczajnie dużo. Mogli razem poświęcić jedną noc na ratowanie świata, prawda?
Chowała usta i nos w grubym szaliku, zbliżając się coraz bardziej do chłopaka, w pamięci powtarzając rewelacje usłyszane dzisiaj w Biurze. Znaleźli blisko fontanny czarodzieja półkrwi, który najwyraźniej zamarzł na śmierć po ataku rozszalałej fontanny. Ponad połowę ofiar ze stwierdzonymi znacznie mniej poważnymi ranami stanowili mugole. Bardzo chciała, żeby udało im się opanować wibrującą w powietrzu, niebezpieczną magię, ale zdawała sobie również sprawę z tego, że to nie mogło być tak bajecznie proste. Nie zamierzała się jednak poddawać.
- Co tak stoisz? Wody się boisz? – lekki uśmieszek błysnął w kącikach jej ust, kiedy znalazła się wystarczająco blisko Moore’a, a gdzieś między jednym słowem a drugim zabrzmiał irlandzki akcent, naleciałość po ojcowskim wychowaniu. Różdżkę trzymała w kieszeni, zaciskając na jej drewnie palce okryte czarnymi rękawiczkami.
Dziarsko ruszyła dalej, fontannę biorąc sobie za cel. Mogła ich znieść z powierzchni placu w zaledwie ułamek sekundy. Jeśli mieli ją w jakikolwiek sposób ogarnąć, to tylko i wyłącznie teraz. Nie musiała się oglądać za siebie, żeby sprawdzić, czy Billy ruszył się z miejsca. Jego lojalność czasami ją przerażała.
- Glacius! – donośny głos zatańczył między budynkami, wyzywając wodną bestię na pojedynek.
Zamrożenie zimnego strumienia wydawało się najlepszym rozwiązaniem tej tragicznej sytuacji. Najlepszą obroną był rzeczywiście atak.
Było oczywistym, że Jackie potraktuje to jako prowokację.
Pierwszym bodźcem była czysta ciekawość – tak jej to nie przystoi, oh – dopiero później uzmysłowiła sobie, że tak duży obszar w Londynie, w tej chwili niestabilny i niebezpieczny, stanowi olbrzymie zagrożenie nie tylko dla czarodziejów, ale też, przede wszystkim, dla mugoli. Podzieliła się relacjami z Billy’m, ojca spychając nieco na dalszy plan, wiedząc, że jakby zaproponowała mu duet, od razu przykleiłby jej na czoło swój rozkład dnia. On zwyczajnie nie miał czasu, a Billy za to, odkąd odwołano treningi, miał go nadzwyczajnie dużo. Mogli razem poświęcić jedną noc na ratowanie świata, prawda?
Chowała usta i nos w grubym szaliku, zbliżając się coraz bardziej do chłopaka, w pamięci powtarzając rewelacje usłyszane dzisiaj w Biurze. Znaleźli blisko fontanny czarodzieja półkrwi, który najwyraźniej zamarzł na śmierć po ataku rozszalałej fontanny. Ponad połowę ofiar ze stwierdzonymi znacznie mniej poważnymi ranami stanowili mugole. Bardzo chciała, żeby udało im się opanować wibrującą w powietrzu, niebezpieczną magię, ale zdawała sobie również sprawę z tego, że to nie mogło być tak bajecznie proste. Nie zamierzała się jednak poddawać.
- Co tak stoisz? Wody się boisz? – lekki uśmieszek błysnął w kącikach jej ust, kiedy znalazła się wystarczająco blisko Moore’a, a gdzieś między jednym słowem a drugim zabrzmiał irlandzki akcent, naleciałość po ojcowskim wychowaniu. Różdżkę trzymała w kieszeni, zaciskając na jej drewnie palce okryte czarnymi rękawiczkami.
Dziarsko ruszyła dalej, fontannę biorąc sobie za cel. Mogła ich znieść z powierzchni placu w zaledwie ułamek sekundy. Jeśli mieli ją w jakikolwiek sposób ogarnąć, to tylko i wyłącznie teraz. Nie musiała się oglądać za siebie, żeby sprawdzić, czy Billy ruszył się z miejsca. Jego lojalność czasami ją przerażała.
- Glacius! – donośny głos zatańczył między budynkami, wyzywając wodną bestię na pojedynek.
Zamrożenie zimnego strumienia wydawało się najlepszym rozwiązaniem tej tragicznej sytuacji. Najlepszą obroną był rzeczywiście atak.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Jackie Rineheart' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
| metoda Zakonu
Jak zwykle pojawiła się obok niego bezszelestnie, niepostrzeżenie, tak, że mimo wyczulonego słuchu, usłyszał ją dopiero wtedy, gdy mu na to pozwoliła, rzucając typową dla siebie uwagę, obijającą się od wysokich ścian kamienicy. Nigdy nie potrafił zrozumieć, jak to robiła, jakim cudem udawało jej się poruszać z przebiegłością i gracją ostrożnego kota; kiedyś podejrzewał ją nawet o tajemne opanowanie umiejętności bezgłośnej aportacji, ale Sam wybił mu tę teorię z głowy, wyjaśniając, że było to niemożliwe.
Nie uwierzył mu, nie tak do końca.
Wywrócił oczami na dźwięk słów Jackie, ale wciąż wibrujący lekko pod skórą niepokój nie pozwolił mu na odwdzięczenie się podobnym komentarzem. To, i fakt, że wyminęła go bez zatrzymania, dziarsko ruszając prosto w stronę śmiercionośnej fontanny. No tak, oczywiście; zacisnął mocniej palce na różdżce i, tak jak przewidziała, podążył za nią, trzymając się pół kroku za jej plecami, tak na wszelki wypadek.
Gdy tylko wynurzyli się z uliczki, natychmiast owionęła go nieprzyjemna, zawieszona w powietrzu wilgoć, więc podciągnął wyżej kołnierz płaszcza, żałując, że nie wziął ze sobą szalika; miał wrażenie, że lodowe igiełki wbijały się prosto w odsłoniętą skórę, tam już zostając. Czuł zresztą nie tylko to; im bliżej znajdowali się fontanny, im głośniejsze było wściekłe brzęczenie owadów, tym wyraźniej wyczuwał też coś gorszego, czarniejszego, bardziej mrocznego. Plugawa magia pulsowała wszędzie dookoła, koncentrując się – tak mu się wydawało – w samej fontannie, i najprawdopodobniej to właśnie do niej zlatywało się robactwo. Skrzywił się, uniósł różdżkę – ale znów wyprzedziła go Jackie, jednym sprawnym zaklęciem zamieniając strumień wody w przejrzystą, nieruchomą (choć wciąż lekko przerażającą) rzeźbę. – N-nie przeszkadzaj sobie, ja sobie p-p-po p-prostu p-p-popatrzę – rzucił, oddychając jednakże z ulgą, gdy zagrożenie uderzeniem wodnym pociskiem minęło. Częściową, nadal mogli zostać zagryzieni na śmierć przez chmarę owadów. Zerknął na nią kontrolnie. – W p-porządku? – zapytał, nie tyle dostrzegłszy, że coś było nie tak, co spodziewając się, że coś nie tak pójść mogło; teraz przecież niemal każde zaklęcie niosło za sobą nieprzewidywalne konsekwencje.
Podszedł jeszcze bliżej, ostrożnie, jakby stąpał po cienkim lodzie, w rzeczywistości starając się nie zaalarmować latających strażników fontanny. A przynajmniej – jeszcze nie teraz; coś mu mówiło, że owady nie pozwolą im tak po prostu wykonać zadania. – Dobra – odetchnął, przywołując z pamięci wszystko, czego się dowiedział. Nie czuł się pewnie, formuły wciąż brzmiały w jego ustach obco, ale postarał się wyrzucić z umysłu całą resztę, skupiając się jedynie na przywróceniu tego miejsca do normalności. Musiał, musieli; każdy kolejny dzień szalejącej anomalii mógł kosztować mieszkających tu ludzi kolejne życia, jego porażka mogła odbić się tragedią na osobach, którym przecież obiecywał pomagać. Przymknął powieki, brzęczenie nadal wdzierało się do jego mózgu, ale odciął się od niego zupełnie, przez chwilę walcząc już nie tyle z własnym strachem, co z prawdziwym przeciwnikiem, znajdującym się dokładnie na wprost niego.
Jak zwykle pojawiła się obok niego bezszelestnie, niepostrzeżenie, tak, że mimo wyczulonego słuchu, usłyszał ją dopiero wtedy, gdy mu na to pozwoliła, rzucając typową dla siebie uwagę, obijającą się od wysokich ścian kamienicy. Nigdy nie potrafił zrozumieć, jak to robiła, jakim cudem udawało jej się poruszać z przebiegłością i gracją ostrożnego kota; kiedyś podejrzewał ją nawet o tajemne opanowanie umiejętności bezgłośnej aportacji, ale Sam wybił mu tę teorię z głowy, wyjaśniając, że było to niemożliwe.
Nie uwierzył mu, nie tak do końca.
Wywrócił oczami na dźwięk słów Jackie, ale wciąż wibrujący lekko pod skórą niepokój nie pozwolił mu na odwdzięczenie się podobnym komentarzem. To, i fakt, że wyminęła go bez zatrzymania, dziarsko ruszając prosto w stronę śmiercionośnej fontanny. No tak, oczywiście; zacisnął mocniej palce na różdżce i, tak jak przewidziała, podążył za nią, trzymając się pół kroku za jej plecami, tak na wszelki wypadek.
Gdy tylko wynurzyli się z uliczki, natychmiast owionęła go nieprzyjemna, zawieszona w powietrzu wilgoć, więc podciągnął wyżej kołnierz płaszcza, żałując, że nie wziął ze sobą szalika; miał wrażenie, że lodowe igiełki wbijały się prosto w odsłoniętą skórę, tam już zostając. Czuł zresztą nie tylko to; im bliżej znajdowali się fontanny, im głośniejsze było wściekłe brzęczenie owadów, tym wyraźniej wyczuwał też coś gorszego, czarniejszego, bardziej mrocznego. Plugawa magia pulsowała wszędzie dookoła, koncentrując się – tak mu się wydawało – w samej fontannie, i najprawdopodobniej to właśnie do niej zlatywało się robactwo. Skrzywił się, uniósł różdżkę – ale znów wyprzedziła go Jackie, jednym sprawnym zaklęciem zamieniając strumień wody w przejrzystą, nieruchomą (choć wciąż lekko przerażającą) rzeźbę. – N-nie przeszkadzaj sobie, ja sobie p-p-po p-prostu p-p-popatrzę – rzucił, oddychając jednakże z ulgą, gdy zagrożenie uderzeniem wodnym pociskiem minęło. Częściową, nadal mogli zostać zagryzieni na śmierć przez chmarę owadów. Zerknął na nią kontrolnie. – W p-porządku? – zapytał, nie tyle dostrzegłszy, że coś było nie tak, co spodziewając się, że coś nie tak pójść mogło; teraz przecież niemal każde zaklęcie niosło za sobą nieprzewidywalne konsekwencje.
Podszedł jeszcze bliżej, ostrożnie, jakby stąpał po cienkim lodzie, w rzeczywistości starając się nie zaalarmować latających strażników fontanny. A przynajmniej – jeszcze nie teraz; coś mu mówiło, że owady nie pozwolą im tak po prostu wykonać zadania. – Dobra – odetchnął, przywołując z pamięci wszystko, czego się dowiedział. Nie czuł się pewnie, formuły wciąż brzmiały w jego ustach obco, ale postarał się wyrzucić z umysłu całą resztę, skupiając się jedynie na przywróceniu tego miejsca do normalności. Musiał, musieli; każdy kolejny dzień szalejącej anomalii mógł kosztować mieszkających tu ludzi kolejne życia, jego porażka mogła odbić się tragedią na osobach, którym przecież obiecywał pomagać. Przymknął powieki, brzęczenie nadal wdzierało się do jego mózgu, ale odciął się od niego zupełnie, przez chwilę walcząc już nie tyle z własnym strachem, co z prawdziwym przeciwnikiem, znajdującym się dokładnie na wprost niego.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Billy Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
Pewnie wyprowadzone zaklęcie zamroziło dokładnie fontannę, ale to był dopiero wierzch góry lodowej, którą jej i Billy’emu przyszło stawić czoła. Miała do czynienia z czarną magią niemal codziennie; czerwone i paskudnie zielone wiązki światła, nawet jeśli nie były wyprowadzone trafnie, pozostawiały po sobie złowrogo wpełzające pod skórę uczucie niepokoju, choroby, która ominęła tym razem twoje ciało, nie pozbawiła zmysłów. Jak morderca mijany na ulicy – nie jesteśmy świadomi, że za chwilę może wyjąć nóż i bez pardonu poderżnąć nam gardło. Uczono ją, jak sobie z tym radzić, zmuszano umysł do zmiany toru myślowego, nakierowywano jej zmysły na wyczuloną czujność, na odpowiednią reakcję. Znała teorię, podstawy, które tak umiejętnie pokazywały jej, jak powinna zachować się w obliczu strachu, niebezpieczeństwa. A jednak wciąż uczyła się, że tak naprawdę na nic nie mogła być przygotowana.
I nie istniała możliwość przygotowania się na ten obrzydliwy ból, który pojawił się chwilę po wyprowadzeniu zaklęcia zamrażającego. Całe jej ciało spięło się, różdżka wypadła spomiędzy palców, a serce, Jackie mogłaby przysiąc, zatrzymało swój niekończący się bieg. Złapała się obiema dłońmi za skronie, tracąc na kilka długich (a może to była zaledwie sekunda? godzina?) kontakt ze światem. Kiedy uchyliła powieki, zobaczyła przed sobą jąkającego się Billy’ego. Skrzywiła się. Jego głos, który za czasów Hogwartu powodował w niej jakieś zrywy niepohamowanej wredności i irytacji, teraz nagle podziałał kojąco. Nie została sama w środku katastrofy.
– W porządku – burknęła tylko, kucając na ziemi, żeby wyczyścić różdżkę z wody połączonej z miejskim kurzem. Uścisnęła ją mocno w palcach. Nie zawiodła. To tylko roztańczona magia zgubiła kilka kroków w tym szaleńczym walcu. – Nic mi nie jest – jak zawsze, Billy, martw się o siebie, nie o mnie.
Pulsowanie w skroniach denerwowało, dekoncentrowało okrutnie, ale ona nie miała czasu na jakieś głupie słabości swojego ciała. Wróciła pamięcią do czytanego na spotkaniu pergaminu, na którym profesor Bagshot zaznaczyła wszystkie najważniejsze punkty. Zaklęcia ochronne, stabilizujące – znała je przecież. Uniosła dłoń z różdżką, mamrocząc pod nosem inkantacje powtarzane według zaleceń.
Wystarczyła tylko chwila, żeby zrozumiała, że nie dadzą rady sami. Bariera, jaka otaczała fontannę, była zbyt silna, zbyt mocno zakorzeniona w ziemi, a Jackie wręcz czuła, jak posyłane przez nich wstęgi zaklęć nawet jej nie muskają. Coś się w niej skręciło (bynajmniej nie ze strachu!), kiedy owady zaczynały zbierać się w czarnej chmarze z zamiarem zaatakowania ich – czarnomagiczny potwór wyczuł, że chcą go zniszczyć.
– Idziemy stąd – natychmiast opuściła różdżkę, chwytając Billy’ego za ramię i ciągnąc go w stronę miasta. Kiedy brzęcznie skumulowało się jeszcze bliżej nich, zaczęła biec. – Już!
| zt - Jackie i Billy
I nie istniała możliwość przygotowania się na ten obrzydliwy ból, który pojawił się chwilę po wyprowadzeniu zaklęcia zamrażającego. Całe jej ciało spięło się, różdżka wypadła spomiędzy palców, a serce, Jackie mogłaby przysiąc, zatrzymało swój niekończący się bieg. Złapała się obiema dłońmi za skronie, tracąc na kilka długich (a może to była zaledwie sekunda? godzina?) kontakt ze światem. Kiedy uchyliła powieki, zobaczyła przed sobą jąkającego się Billy’ego. Skrzywiła się. Jego głos, który za czasów Hogwartu powodował w niej jakieś zrywy niepohamowanej wredności i irytacji, teraz nagle podziałał kojąco. Nie została sama w środku katastrofy.
– W porządku – burknęła tylko, kucając na ziemi, żeby wyczyścić różdżkę z wody połączonej z miejskim kurzem. Uścisnęła ją mocno w palcach. Nie zawiodła. To tylko roztańczona magia zgubiła kilka kroków w tym szaleńczym walcu. – Nic mi nie jest – jak zawsze, Billy, martw się o siebie, nie o mnie.
Pulsowanie w skroniach denerwowało, dekoncentrowało okrutnie, ale ona nie miała czasu na jakieś głupie słabości swojego ciała. Wróciła pamięcią do czytanego na spotkaniu pergaminu, na którym profesor Bagshot zaznaczyła wszystkie najważniejsze punkty. Zaklęcia ochronne, stabilizujące – znała je przecież. Uniosła dłoń z różdżką, mamrocząc pod nosem inkantacje powtarzane według zaleceń.
Wystarczyła tylko chwila, żeby zrozumiała, że nie dadzą rady sami. Bariera, jaka otaczała fontannę, była zbyt silna, zbyt mocno zakorzeniona w ziemi, a Jackie wręcz czuła, jak posyłane przez nich wstęgi zaklęć nawet jej nie muskają. Coś się w niej skręciło (bynajmniej nie ze strachu!), kiedy owady zaczynały zbierać się w czarnej chmarze z zamiarem zaatakowania ich – czarnomagiczny potwór wyczuł, że chcą go zniszczyć.
– Idziemy stąd – natychmiast opuściła różdżkę, chwytając Billy’ego za ramię i ciągnąc go w stronę miasta. Kiedy brzęcznie skumulowało się jeszcze bliżej nich, zaczęła biec. – Już!
| zt - Jackie i Billy
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
| 12 czerwca?
Cisza nawet w nocy, zdawała się złowieszcza. Tym bardziej w okolicy, która powinna była tętnić życiem. Sam był świadkiem nocnych schadzek na placu i spotkań co bardziej rozrywkowych postaci. A kiedy Samuel przekraczał zamknięty (bo zakazany) od jakiegoś czasu próg, uderzył go ciężki, mdlący "zapach" plugawej magii. Zacisk w żołądku zmusił go do chwilowego zatrzymania oddechu, ale napięte ciało odpuściło. Na utratę czujności nie mógł sobie jednak pozwolić. W oddali, co jakiś czas wybijały z ziemi silne strumienie wody. Wystarczyła chwila nieuwagi, by samemu stać się celem. A Skamander wiedział, że nie była to jedyna atrakcja wieczoru, który przeznaczył na spotkanie z przyjacielem. Bynajmniej, cel nie należał do koleżeńskich. Auror kontrolnie zerknął na towarzyszącego mu mężczyznę. Nawyk z pracy, który wielokrotnie potrafił ratować tyłek na misjach. Dobrze było mieć u boku zaufanego towarzysza, a dziś tym bardziej. Naprawa chaosu, którego oni - jako Gwardziści byli przyczyną, była priorytetem - To tu - stwierdzenie bardziej retoryczne. Obaj wiedzieli gdzie i po co się spotykali. Ciemna magia tętniła tu żywo, przyciągając coraz liczniejsze grono niespodziewanych gości. I wcale nie chodziło o ich obecność. Samozwańczych "inżynierów" od naprawy anomalii było całkiem wielu. Najczęściej, kończyło się paskudnie dla tych pierwszych. Za to najróżniejsze (tym razem fruwające) stworzenia, znajdowały sobie w środku miasta, azyl. Bardzo niebezpieczny. A na pewno dla nocnych maruderów.
Chmurny wyraz nie opuszczał twarzy aurora. Cień tańczył w i tak ciemnych źrenicach a spojrzenie przemykało chłodno po kamiennym placu, szukając tak zagrożenia, jak i właściwego momentu. I źródła. Miejsca, które z pomocą wskazówek od Bathildy, mieli zapanować. Nie pozwolić, by pożerająca wszystko moc, strawiła i wykrzywiła na zawsze. Bo świat oszalał. Przez nich. W jednomyślnej decyzji - Chyba powinienem sobie przypomnieć o pływaniu - mruknął przez ramię, zatrzymując się w odległości od silnego strumienia, które wyrwało do góry, razem z fragmentem bruku. Od tego należało zacząć. To, co miało pojawić się później, musiało poczekać. Wysunął różdżkę, którą trzymał w rękawie ciepłego płaszcza - Bren, popraw mnie, gdyby coś poszło nie tak... Glacius - przytrzymał dłoń w powietrzu, celując na rozlewającą się przestrzeń pod ich stopami. Lodowa skorupa powinna skutecznie zatrzymać wybuchające niebezpiecznie źródła. Przynajmniej do czasu, gdy opanują szalejący, plugawy żywioł. I zdążą przed przybyciem pałętających się, ministerialnych służb. Od pamiętnej odsieczy, Samuel był wręcz przewrażliwiony na punkcie policji antymugolskiej, która - chociaż nie na taką skalę - wciąż wykazywała się nieprzyjemną formą nacisku (i władzy). Nienawidził ich i wolał nie nadwyrężać swojej cierpliwości.
Cisza nawet w nocy, zdawała się złowieszcza. Tym bardziej w okolicy, która powinna była tętnić życiem. Sam był świadkiem nocnych schadzek na placu i spotkań co bardziej rozrywkowych postaci. A kiedy Samuel przekraczał zamknięty (bo zakazany) od jakiegoś czasu próg, uderzył go ciężki, mdlący "zapach" plugawej magii. Zacisk w żołądku zmusił go do chwilowego zatrzymania oddechu, ale napięte ciało odpuściło. Na utratę czujności nie mógł sobie jednak pozwolić. W oddali, co jakiś czas wybijały z ziemi silne strumienie wody. Wystarczyła chwila nieuwagi, by samemu stać się celem. A Skamander wiedział, że nie była to jedyna atrakcja wieczoru, który przeznaczył na spotkanie z przyjacielem. Bynajmniej, cel nie należał do koleżeńskich. Auror kontrolnie zerknął na towarzyszącego mu mężczyznę. Nawyk z pracy, który wielokrotnie potrafił ratować tyłek na misjach. Dobrze było mieć u boku zaufanego towarzysza, a dziś tym bardziej. Naprawa chaosu, którego oni - jako Gwardziści byli przyczyną, była priorytetem - To tu - stwierdzenie bardziej retoryczne. Obaj wiedzieli gdzie i po co się spotykali. Ciemna magia tętniła tu żywo, przyciągając coraz liczniejsze grono niespodziewanych gości. I wcale nie chodziło o ich obecność. Samozwańczych "inżynierów" od naprawy anomalii było całkiem wielu. Najczęściej, kończyło się paskudnie dla tych pierwszych. Za to najróżniejsze (tym razem fruwające) stworzenia, znajdowały sobie w środku miasta, azyl. Bardzo niebezpieczny. A na pewno dla nocnych maruderów.
Chmurny wyraz nie opuszczał twarzy aurora. Cień tańczył w i tak ciemnych źrenicach a spojrzenie przemykało chłodno po kamiennym placu, szukając tak zagrożenia, jak i właściwego momentu. I źródła. Miejsca, które z pomocą wskazówek od Bathildy, mieli zapanować. Nie pozwolić, by pożerająca wszystko moc, strawiła i wykrzywiła na zawsze. Bo świat oszalał. Przez nich. W jednomyślnej decyzji - Chyba powinienem sobie przypomnieć o pływaniu - mruknął przez ramię, zatrzymując się w odległości od silnego strumienia, które wyrwało do góry, razem z fragmentem bruku. Od tego należało zacząć. To, co miało pojawić się później, musiało poczekać. Wysunął różdżkę, którą trzymał w rękawie ciepłego płaszcza - Bren, popraw mnie, gdyby coś poszło nie tak... Glacius - przytrzymał dłoń w powietrzu, celując na rozlewającą się przestrzeń pod ich stopami. Lodowa skorupa powinna skutecznie zatrzymać wybuchające niebezpiecznie źródła. Przynajmniej do czasu, gdy opanują szalejący, plugawy żywioł. I zdążą przed przybyciem pałętających się, ministerialnych służb. Od pamiętnej odsieczy, Samuel był wręcz przewrażliwiony na punkcie policji antymugolskiej, która - chociaż nie na taką skalę - wciąż wykazywała się nieprzyjemną formą nacisku (i władzy). Nienawidził ich i wolał nie nadwyrężać swojej cierpliwości.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Plac Piccadilly Circus
Szybka odpowiedź