Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Las
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Las
Świeże powietrze, cisza, spokój. Tak można by opisać las znajdujący się poza granicami miasta. Schodząc ze ścieżki i idąc po suchych liściach, po okolicy roznosi się charakterystyczny, jakże przyjemny dla ucha, szelest. Jest to miejsce dość odosobnione, a jasność zależy od ilości padających promieni słonecznych. Oczywiście żyją tu dzikie stworzenia, które można spotkać na swojej drodze i prędzej natrafi się na wiewiórkę czy sarnę, niż nieśmiałka pilnującego jednego z drzew. Wprawne oko czarodzieja, znającego się na magicznych stworzeniach, dostrzeże chochlika kornwalijskiego ukrywającego się w bujnych koronach, a podczas pełni na nieostrożnych czyhają wilkołaki. Jest to jednak piękne i, w gruncie rzeczy, bezpieczne miejsce. Warte odwiedzenia, gdy chce się odetchnąć od zgiełku miasta.
Przybywając do lasów Yorku na kolejny etap badań, Jayden wciąż miał w głowie ostatnie wydarzenia swojego życia. Nie trzeba było specjalnie szukać na jego twarzy większych emocji, bo po raz pierwszy od długich miesięcy był spokojny. Przebijało się przez to ciche szczęście, które jednak wciąż pracowało we wnętrzu astronoma. Znajdowało się tam od chwili zaręczyn, lecz końcowym elementem był niedawno zawarty związek małżeński, którego był nie tylko świadkiem, ale również uczestnikiem. Nie powiedział o tym jeszcze nikomu, bo przecież utrzymywali ten fakt w tajemnicy i obiecali sobie, że oficjalnie podadzą wszystkim grudniową datę swoich zaślubin. Spontaniczny ruch naznaczony pełnymi uczuciami utrzymywany w tajemnicy ze względu na wciąż niespokojne ruchy na brytyjskiej drodze, jak i w prywatnych życiach. Nikt nie był w stanie tego potwierdzić ani zaprzeczyć, więc ta wersja wydarzeń pasowała im najlepiej. Spokojnie rozwijające się pod sercem Pomony dziecko miało więc rosnąć bez napiętnowania jako powite przed ślubem, a społeczeństwo nie miało na nich patrzeć jak na wyrzutków.
Pojawiając się na spotkaniu z kuzynką, Jayden nie wiedział, czy miał jej już mówić, czy może sama miała koniec końców zauważyć, że coś się zmieniło. Że coś było w nim innego. Ukryta pod czarną rękawiczką obrączka nie przyciągała wzroku i też Vane nie zamierzał się z tym afiszować. Na pewno nie w momencie, w którym musieli skupić się na zadaniu. Zanim zaczęła proces, Shelly zaczęła odpowiadać na jego pytanie, a on słuchał uważnie słów padających z jej ust. Gdy skończyła, zapadła chwilowa cisza, którą przerywał jedynie snujący się między nimi wiosenny wiatr. - W sumie nigdy się nad tym nie zastanawiałem, bo od zawsze ciągnęło mnie do gwiazd - zaczął uważnie, nie przestając zastanawiać się nad wypowiedzianymi przez kuzynkę słowami. - Chyba od momentu, w którym wyleciałem z wózka opiekunki, było mi to pisane - dodał z lekkim uśmiechem na wspomnienia, o których tak często opowiadali mu rodzice. Jednak zaraz spoważniał, wracając do przemyśleń rozpoczętych przez Sheltę. - Dzięki dziadkowi miałem łatwiej, ale nie mogę powiedzieć, że to on wybrał mi tę drogę. Sam się jej podjąłem, zanim jeszcze nie do końca pojąłem czym ona jest i chociaż początkowo marzyłem, by podążać jego śladami i zostać łowcą meteorytów, zamiast podróżować po świecie, zostałem w Hogwarcie. Uważam to za najlepszą decyzję mojego życia. Dlatego nie myślałem, bo ufam. Ufam, że każdy z nas ma drogę zapisaną pod gwiazdami, którą musi podążać. Jeśli popełniamy błędy, możemy dążyć do ich zniwelowania, lecz samo myślenie o tym, co by było gdyby jest dla mnie stratą czasu. - Cennego czasu, który teraz współdzielił z żoną i wyczekiwali pojawienia się dziecka. Jayden od zawsze zresztą łapał chwilę i nie był przyzwyczajony do zagłębiania się w gdybanie. A przynajmniej nie w takim stopniu, żeby cofał się w czasie i próbował wyobrazić sobie inne postępowanie. Dalsze słowa kuzynki nieco naświetliły mu jej rozumowanie, lecz dalej jej myśli pozostawały nie do końca odkryte. - Chcesz założyć taki uniwersytet? - spytał, chcąc skontrolować swój tok myślenia. Zanim jednak odpowiedziała, wyłapał jej wzrok i spojrzał na nią uważnie. - Nie myślałaś może, żeby spróbować złożyć papiery na staż do Hogwartu? - Mówił poważnie. Brakowało tam ludzi, szczególnie teraz zrobiło się nerwowo, gdy zaczęła się ta cała rejestracja i niektórzy wręcz kłócili się między sobą o to, kto miał rację. Jayden słyszał, że parę osób zamierzało zrezygnować, wspierając aktualnego Ministra Magii i nie chcieli siedzieć w miejscu, gdzie nie dopuszczało się do głosu wybranego przywódcy czarodziejskiego świata. Na szczęście dyrektor Dippet miał wszystko pod kontrolą i nie pozwalał na rozłamy. Ani na to, by sprawy personelu odbijały się na uczniach. - Masz w sobie uwagę i dokładność, zamiłowanie i zdolności. Jesteś młoda i pracowita. Równocześnie mogłabyś prowadzić własne badania. Jeśli chcesz coś zmienić, zmień to przy młodym pokoleniu. Pokaż im jak i co trzeba robić. Zafascynuj ich, a pójdą za tobą.
Pojawiając się na spotkaniu z kuzynką, Jayden nie wiedział, czy miał jej już mówić, czy może sama miała koniec końców zauważyć, że coś się zmieniło. Że coś było w nim innego. Ukryta pod czarną rękawiczką obrączka nie przyciągała wzroku i też Vane nie zamierzał się z tym afiszować. Na pewno nie w momencie, w którym musieli skupić się na zadaniu. Zanim zaczęła proces, Shelly zaczęła odpowiadać na jego pytanie, a on słuchał uważnie słów padających z jej ust. Gdy skończyła, zapadła chwilowa cisza, którą przerywał jedynie snujący się między nimi wiosenny wiatr. - W sumie nigdy się nad tym nie zastanawiałem, bo od zawsze ciągnęło mnie do gwiazd - zaczął uważnie, nie przestając zastanawiać się nad wypowiedzianymi przez kuzynkę słowami. - Chyba od momentu, w którym wyleciałem z wózka opiekunki, było mi to pisane - dodał z lekkim uśmiechem na wspomnienia, o których tak często opowiadali mu rodzice. Jednak zaraz spoważniał, wracając do przemyśleń rozpoczętych przez Sheltę. - Dzięki dziadkowi miałem łatwiej, ale nie mogę powiedzieć, że to on wybrał mi tę drogę. Sam się jej podjąłem, zanim jeszcze nie do końca pojąłem czym ona jest i chociaż początkowo marzyłem, by podążać jego śladami i zostać łowcą meteorytów, zamiast podróżować po świecie, zostałem w Hogwarcie. Uważam to za najlepszą decyzję mojego życia. Dlatego nie myślałem, bo ufam. Ufam, że każdy z nas ma drogę zapisaną pod gwiazdami, którą musi podążać. Jeśli popełniamy błędy, możemy dążyć do ich zniwelowania, lecz samo myślenie o tym, co by było gdyby jest dla mnie stratą czasu. - Cennego czasu, który teraz współdzielił z żoną i wyczekiwali pojawienia się dziecka. Jayden od zawsze zresztą łapał chwilę i nie był przyzwyczajony do zagłębiania się w gdybanie. A przynajmniej nie w takim stopniu, żeby cofał się w czasie i próbował wyobrazić sobie inne postępowanie. Dalsze słowa kuzynki nieco naświetliły mu jej rozumowanie, lecz dalej jej myśli pozostawały nie do końca odkryte. - Chcesz założyć taki uniwersytet? - spytał, chcąc skontrolować swój tok myślenia. Zanim jednak odpowiedziała, wyłapał jej wzrok i spojrzał na nią uważnie. - Nie myślałaś może, żeby spróbować złożyć papiery na staż do Hogwartu? - Mówił poważnie. Brakowało tam ludzi, szczególnie teraz zrobiło się nerwowo, gdy zaczęła się ta cała rejestracja i niektórzy wręcz kłócili się między sobą o to, kto miał rację. Jayden słyszał, że parę osób zamierzało zrezygnować, wspierając aktualnego Ministra Magii i nie chcieli siedzieć w miejscu, gdzie nie dopuszczało się do głosu wybranego przywódcy czarodziejskiego świata. Na szczęście dyrektor Dippet miał wszystko pod kontrolą i nie pozwalał na rozłamy. Ani na to, by sprawy personelu odbijały się na uczniach. - Masz w sobie uwagę i dokładność, zamiłowanie i zdolności. Jesteś młoda i pracowita. Równocześnie mogłabyś prowadzić własne badania. Jeśli chcesz coś zmienić, zmień to przy młodym pokoleniu. Pokaż im jak i co trzeba robić. Zafascynuj ich, a pójdą za tobą.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słuchała Jaya starając się wzbierać magię i supłać ją według swej woli. Nici jednak zdawały się być zbyt wątłe, zbyt sypkie - wyginane rozpierzchły się do swych naturalnych koryt zmuszając czarownicę by je ściągnęła na nowo. Przed tym westchnęła zadzierając głowę nad sobą, na jasne niebo poprzetykane porwanymi chmurami. Zapisane w gwiazdach, co. Ona sama również nie wątpiła w przeznaczenie, w jakiegoś rodzaju niewidzialne nici inne od tych magicznych, niedostrzegalnych nawet przez nią samą. Coś ją w końcu wyciągnęło z ministerstwa w którym uparcie przez kilka lat starała się szukać dla siebie miejsca, sprawiło, że wróciła do rodzinnego miasteczka i przywiązało do latarni. Rozumiała co miał na myśli i nie mogła tego negować wierząc, że życie, jak rzeka płynie mnogo wydrążonymi w ziemi korytami. Jedna czy tuzin przeszkód na jej drodze wcale nie sprawiała, że nigdy nie trafi do morza. Znajdzie sposób. Ale czy to zawsze musiało być skomplikowane? Czy nie mogła wydrążyć w ziemi kolejnej ścieżki dla innych...?
- Chcesz założyć taki uniwersytet?
Prawie zapomniała, że powinna oddychać przytłoczona monumentalnością tego stwierdzenia. Na jej twarzy wykwitło jakiegoś rodzaju zakłopotanie. Zupełnie jakby zdradziła się z nierealną wizją zostania smoczym jeźdźcem czy treserem boginów i pomimo wieku oraz wiedzy wciąż myślała, że to bardziej realne niż absurdalne. Nim jednak zdołała cokolwiek powiedzieć padło kolejne pytanie
- Nie. To znaczy nie od samego początku. Jednak praca za której efekty i konsekwencje odpowiadasz jedynie ty, a praca rzutująca na setkach młodych czarodziei to jak niebo, a ziemia jeśli chodzi o odpowiedzialność. To przytłaczające. Co prawda dawałam już korepetycje czy prowadziłam szkolenia z zakresu aportacji, lecz to byli głównie czarodzieje, którzy z własnej woli sięgali po moje umiejętności. Jeżeli będę dążyła do dostania się do Hogwartu, jeżeli by mi się udało to uczniowie byliby na mnie skazani. Trochę mnie to paraliżuje, lecz jak zaczęłam myśleć o stworzeniu wyższej uczelni to przecież nie byłoby inaczej. Wiem też, że to plan na dekady, może najbliższy wiek, a może tak właściwie nie starczy mi życia by osiągnąć ten cel, lecz jeżeli chcę spróbować to powinnam już teraz zacząć zbierać doświadczenie, znajomości, a praca w Hogwarcie wydaje się najlepszym do tego miejscem. Więc tak, teraz już o tym myślę. Tak samo nad tym by może zacząć szukać innych naukowców z różnych dziedzin do których trafiałaby idea miejsca w którym czarodzieje po Hogwarcie mogliby się kształcić dalej. Coś na wzór wieży badawczej skupiającej różnych ekspertów wspólnie rozwijających różne badania, może coś na wzór kółka naukowców pokrywających nawzajem swe braki, jakiś niezależny od polityki twór który kiedyś, może za ćwierć wieczne czy dwa mógłby być czymś w rodzaju podwalin głównej katedry... - miała wyobraźnię więc nie było jej trudno obrazować potencjalną przyszłość, ustanawiać w niej nieistniejące twory i opisywać je jako coś znajdującego się w zasięgu. Wiedziała też, że jeżeli chciała stworzyć coś wielkiego to nie mogła robić tego sama, że byłaby jedynie jedną z wielu cegieł. Hogwart też nie powstał dzięki jednemu czarodziejowi. Męczyło ją też to jak nauka była pętana przez cudze poglądy. Ministerstwo posiadało naukowe departamenty, lecz obecnie bez wątpienia nie należały do wolnych. Inna sprawa, że to o czym mówiła brzmiało jak coś absurdalnie karkołomnego. Jednak czy tacy właśnie nie byli nieodkryci dotąd wizjonerzy, których świat miał dopiero poznać?
- Dziękuję - mruknęła mając na myśli wiarę w jej umiejętności oraz fakt, że potrafił słuchać jej mniej lub bardziej dziwnych wizji bez wyśmiewania ich utopijnego wydźwięku. Zaraz poruszyła różdżką starając się na nowo wezbrać magię tego miejsca tym razem wzmacniając ją elastycznymi nićmi własnej. Niby magiczne rusztowanie unosiło i zaklinało dzikie nurty powodując drobne drgania buzującej w powietrzu magii. Jej stężenie z chwili na chwilę rosło - Cieszę się też, że uporałeś się z tym, co cię trapiło, Jay, cokolwiek to nie było. Jesteś zdecydowanie spokojniejszy niż te kilka miesięcy temu - zerknęła na niego kątem oka nie mogąc tego nie dostrzec i chcąc by wiedział, że ją to cieszy - to, że z czymkolwiek walczył zdawał się wygrać.
|Badania, etap II, numerologia IV, kolejna próba przełamania st skonstruuowania splotu
- Chcesz założyć taki uniwersytet?
Prawie zapomniała, że powinna oddychać przytłoczona monumentalnością tego stwierdzenia. Na jej twarzy wykwitło jakiegoś rodzaju zakłopotanie. Zupełnie jakby zdradziła się z nierealną wizją zostania smoczym jeźdźcem czy treserem boginów i pomimo wieku oraz wiedzy wciąż myślała, że to bardziej realne niż absurdalne. Nim jednak zdołała cokolwiek powiedzieć padło kolejne pytanie
- Nie. To znaczy nie od samego początku. Jednak praca za której efekty i konsekwencje odpowiadasz jedynie ty, a praca rzutująca na setkach młodych czarodziei to jak niebo, a ziemia jeśli chodzi o odpowiedzialność. To przytłaczające. Co prawda dawałam już korepetycje czy prowadziłam szkolenia z zakresu aportacji, lecz to byli głównie czarodzieje, którzy z własnej woli sięgali po moje umiejętności. Jeżeli będę dążyła do dostania się do Hogwartu, jeżeli by mi się udało to uczniowie byliby na mnie skazani. Trochę mnie to paraliżuje, lecz jak zaczęłam myśleć o stworzeniu wyższej uczelni to przecież nie byłoby inaczej. Wiem też, że to plan na dekady, może najbliższy wiek, a może tak właściwie nie starczy mi życia by osiągnąć ten cel, lecz jeżeli chcę spróbować to powinnam już teraz zacząć zbierać doświadczenie, znajomości, a praca w Hogwarcie wydaje się najlepszym do tego miejscem. Więc tak, teraz już o tym myślę. Tak samo nad tym by może zacząć szukać innych naukowców z różnych dziedzin do których trafiałaby idea miejsca w którym czarodzieje po Hogwarcie mogliby się kształcić dalej. Coś na wzór wieży badawczej skupiającej różnych ekspertów wspólnie rozwijających różne badania, może coś na wzór kółka naukowców pokrywających nawzajem swe braki, jakiś niezależny od polityki twór który kiedyś, może za ćwierć wieczne czy dwa mógłby być czymś w rodzaju podwalin głównej katedry... - miała wyobraźnię więc nie było jej trudno obrazować potencjalną przyszłość, ustanawiać w niej nieistniejące twory i opisywać je jako coś znajdującego się w zasięgu. Wiedziała też, że jeżeli chciała stworzyć coś wielkiego to nie mogła robić tego sama, że byłaby jedynie jedną z wielu cegieł. Hogwart też nie powstał dzięki jednemu czarodziejowi. Męczyło ją też to jak nauka była pętana przez cudze poglądy. Ministerstwo posiadało naukowe departamenty, lecz obecnie bez wątpienia nie należały do wolnych. Inna sprawa, że to o czym mówiła brzmiało jak coś absurdalnie karkołomnego. Jednak czy tacy właśnie nie byli nieodkryci dotąd wizjonerzy, których świat miał dopiero poznać?
- Dziękuję - mruknęła mając na myśli wiarę w jej umiejętności oraz fakt, że potrafił słuchać jej mniej lub bardziej dziwnych wizji bez wyśmiewania ich utopijnego wydźwięku. Zaraz poruszyła różdżką starając się na nowo wezbrać magię tego miejsca tym razem wzmacniając ją elastycznymi nićmi własnej. Niby magiczne rusztowanie unosiło i zaklinało dzikie nurty powodując drobne drgania buzującej w powietrzu magii. Jej stężenie z chwili na chwilę rosło - Cieszę się też, że uporałeś się z tym, co cię trapiło, Jay, cokolwiek to nie było. Jesteś zdecydowanie spokojniejszy niż te kilka miesięcy temu - zerknęła na niego kątem oka nie mogąc tego nie dostrzec i chcąc by wiedział, że ją to cieszy - to, że z czymkolwiek walczył zdawał się wygrać.
|Badania, etap II, numerologia IV, kolejna próba przełamania st skonstruuowania splotu
angel heart | devil mind
The member 'Shelta Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 85
'k100' : 85
Nie chciał wpędzać jej w żadne zdezorientowanie czy wprowadzać nieporozumienie — wiedział jednak, że Shelta potrafiła patrzeć dalej i widzieć rzeczy, które zwykłym czarodziejom umykały. Z jego nawet najbardziej chaotycznych słów, składała konkretną odpowiedź, wyciągając wcześniej właściwą sentencję i przekaz się za nią kryjący. Jayden do końca nie wiedział, jak to robiła — czy chodziło o jej numerologiczne zdolności malujące rzeczywistość w liczbach i równaniach, czy może Vane'owie posiadali podobną łatwość komunikacji między sobą? Ciężko było stwierdzić, ale tak jak ona rozumiała jego, on potrafił z jej słów spójną naukę. Nawet z czystych obserwacji, gdy widział skupienie podczas próby rozwiązania zagadki numerologicznej. Stała tam z zaciśniętą na różdżce dłonią i oddychała równomiernie odczuwając płynącą w tamtym miejscu magię. Jay też ją czuł, lecz nie zmierzała ona ku niemu — zbierała się w ciele jego kuzynki, gdy potrzebowała jej najbardziej. Czy kiedykolwiek miało przestać go to zadziwiać? Magia musiałaby przestać istnieć, żeby się to wydarzyło.
Słuchając słów Shelty, milczał i nie przerywał. Pozwalał jej na przelewanie swoich myśli na słowa, a jego chęć poznania kryjących się w niej przemyśleń, niebywale go interesowała. I wcale go nie przeraziła. Wcale go nie zawiodła, bo nigdy tego nie zrobiła i zrobić nie miała. Doskonale zdawał sobie sprawę o trudnościach jej ambicji, ale wcale tego nie negował. Wręcz przeciwnie, stał i czekał, żeby samemu poskładać własną analizę w całość i dopiero wtedy zabrać głos. - Przeraża cię stanięcie przed nimi, a co mają powiedzieć dzieci, które nie wiedzą, co się dzieje z ich rodzinami. Skąd ten cały konflikt. Skąd wysiedlenia. Dlaczego się mordujemy na ulicach. Co mają zrobić, gdy przyjdzie im opuścić Hogwart. Właśnie tam widzę siebie. Tam widzę rolę profesora — żeby im pomóc przygotować się do życia w świecie, który chce narzucić im określone poglądy. Nie jestem tam tylko od tego, żeby nauczać ich o gwiazdach, ale żeby dać im zbroję, która uchroni ich przed tym, co czeka na zewnątrz. - Umilkł na chwilę, żeby podejść do kuzynki, położyć jej dłoń na ramieniu i delikatnie rozmasować tamto miejsce. - Dobrze, że masz w sobie lęki przed większymi decyzjami, ale one tylko motywują. Dodają siły. Też się boję, ale mam, po co i dla kogo przezwyciężać swój strach. - Odsunął się kilka kroków, robiąc przestrzeń dla magii i numerologii, która za moment miała zawładnąć okolicą. Jednak nie odwrócił wzroku od znajomych oczu Shelly. - No, to trochę trudne przedsięwzięcie, ale czterech założycieli to osiągnęło. I może nie masz Ravenlaw, Gryffindora, ale masz mnie. Jesteś jak Gorias, a ja jak Finias. Brakuje tylko Murias i Faliasa - rzucił z uśmiechem, odwołując się do rodzinnej legendy, ale za jego słowami nie było ironii. Mówił prawdę. Chociaż tak naprawdę miał już swojego prywatnego Faliasa czekającego na niego w domu — mistrzynię zielarstwa. Coś w twarzy profesora się jednak zmieniło, gdy padł temat opiekuna i patrona ich badań, które wykonywali. Chłód i zimno ścięło jego twarz, a brwi zacisnęły się, tworząc pionową linię na czole. Trwała krótka cisza, jednak nie na długo. - Shelly... Wiem, że zaczęłaś ten projekt przed zmianą w Ministerstwie Magii, ale... - zawahał się. - Nie wiem, czy mogę dalej w tym uczestniczyć. Nie, gdy robią to wszystko. - Nie musiał mówić, co konkretnie miał na myśli. Jego wzrok mówił sam za siebie, a oczy wbite w te należące do kuzynki nie potrzebowały słów, by się porozumieć. Oboje wiedzieli. - Nie chcę przyczyniać się do tego, by łatwiej ci szaleńcy poruszali się po Brytanii - kontynuował, zerkając na różdżkę trzymaną przez siebie w dłoni. Zaraz jednak wrócił wzrokiem ku Shelcie. - Shelly... A co jeśli nie będziemy informować o postępach Ministerstwa Magii? Róbmy to dalej, ale niezależnie. Gdy skończymy, powiadommy tych, którzy na to zasługują. Lub jeśli to za zbyt wielka odpowiedzialność i ryzyko, porzućmy to. Czy to naprawdę jest potrzebne ludziom do przenoszenia się? - urwał, nie rzucając żadnego zaklęcia. W końcu wciąż ich nazwiska widniały jako zatrudnionych przez Departament Transportu Magicznego. Musiał, chciał otrzymać odpowiedź, bo to, co robili, nie przyczyniało się już dla dobra ogółu, a dla dobra maniakalnych dyktatorów. Musieli poddać to dyskusji, szczególnie, że Jayden, jako antysystemowiec, nie zamierzał rejestrować różdżki. Ani mieć cokolwiek wspólnego z Ministerstwem Magii.
Jesteś zdecydowanie spokojniejszy niż te kilka miesięcy temu.
Znów jego twarz się momentalnie zmieniła, a zaskoczenie pojawiło się w jego ekspresji. Kompletnie zdębiał, ale to dlatego, że nie spodziewał się tego pytania... Byłby naiwny, gdyby sądził, że jego kuzynka nie była spostrzegawcza, jednak tak mocno wciągnął go poprzedni temat, że dał się zaskoczyć. Odchrząknął tylko i uciekł spojrzeniem ku swoim butom niczym skarcony pięciolatek. Podrapał się po tyle głowy w pewnym skrępowanym geście, równocześnie potrząsając włosami i pozbywając się wilgoci, która na nich osiadła. - Zastanawiałem się, czy ci o tym powiedzieć... Czy komukolwiek o tym mówić, bo wcześniej panował jakiś chaos. Nie tylko dokoła nas, ale również i we mnie... I w Pomonie. - Charakterystyczna pauza mówiła sama za siebie, a lekki rumieniec wykwitający na twarz Jaydena jedynie potwierdzał, że coś było na rzeczy. Oczywiście, że nie wstydził się tego, co się wydarzyło, ale nie spodziewał się, że mówienie o tym będzie tak bardzo zawstydzające. Bo przecież nigdy nikogo nie miał, a teraz... Zmieniło się to w tak drastyczny sposób. I to w tak krótkim czasie. - Ona i ja... - zaczął, zdając sobie sprawę, że miał powiedzieć, co się wydarzyło pierwszej osobie — prócz rodziców, którzy wiedzieli od początku i zachowywali to dla siebie. Serce przyspieszyło mu dość znacznie, a oddech spłycił, lecz było to przyczyną nie tylko strachu, ale też i ekscytacji oraz radości na rozpalające wspomnienia. W końcu jednak spojrzał szybko na kuzynkę i wydusił z siebie:
- Jesteśmy małżeństwem.
Słuchając słów Shelty, milczał i nie przerywał. Pozwalał jej na przelewanie swoich myśli na słowa, a jego chęć poznania kryjących się w niej przemyśleń, niebywale go interesowała. I wcale go nie przeraziła. Wcale go nie zawiodła, bo nigdy tego nie zrobiła i zrobić nie miała. Doskonale zdawał sobie sprawę o trudnościach jej ambicji, ale wcale tego nie negował. Wręcz przeciwnie, stał i czekał, żeby samemu poskładać własną analizę w całość i dopiero wtedy zabrać głos. - Przeraża cię stanięcie przed nimi, a co mają powiedzieć dzieci, które nie wiedzą, co się dzieje z ich rodzinami. Skąd ten cały konflikt. Skąd wysiedlenia. Dlaczego się mordujemy na ulicach. Co mają zrobić, gdy przyjdzie im opuścić Hogwart. Właśnie tam widzę siebie. Tam widzę rolę profesora — żeby im pomóc przygotować się do życia w świecie, który chce narzucić im określone poglądy. Nie jestem tam tylko od tego, żeby nauczać ich o gwiazdach, ale żeby dać im zbroję, która uchroni ich przed tym, co czeka na zewnątrz. - Umilkł na chwilę, żeby podejść do kuzynki, położyć jej dłoń na ramieniu i delikatnie rozmasować tamto miejsce. - Dobrze, że masz w sobie lęki przed większymi decyzjami, ale one tylko motywują. Dodają siły. Też się boję, ale mam, po co i dla kogo przezwyciężać swój strach. - Odsunął się kilka kroków, robiąc przestrzeń dla magii i numerologii, która za moment miała zawładnąć okolicą. Jednak nie odwrócił wzroku od znajomych oczu Shelly. - No, to trochę trudne przedsięwzięcie, ale czterech założycieli to osiągnęło. I może nie masz Ravenlaw, Gryffindora, ale masz mnie. Jesteś jak Gorias, a ja jak Finias. Brakuje tylko Murias i Faliasa - rzucił z uśmiechem, odwołując się do rodzinnej legendy, ale za jego słowami nie było ironii. Mówił prawdę. Chociaż tak naprawdę miał już swojego prywatnego Faliasa czekającego na niego w domu — mistrzynię zielarstwa. Coś w twarzy profesora się jednak zmieniło, gdy padł temat opiekuna i patrona ich badań, które wykonywali. Chłód i zimno ścięło jego twarz, a brwi zacisnęły się, tworząc pionową linię na czole. Trwała krótka cisza, jednak nie na długo. - Shelly... Wiem, że zaczęłaś ten projekt przed zmianą w Ministerstwie Magii, ale... - zawahał się. - Nie wiem, czy mogę dalej w tym uczestniczyć. Nie, gdy robią to wszystko. - Nie musiał mówić, co konkretnie miał na myśli. Jego wzrok mówił sam za siebie, a oczy wbite w te należące do kuzynki nie potrzebowały słów, by się porozumieć. Oboje wiedzieli. - Nie chcę przyczyniać się do tego, by łatwiej ci szaleńcy poruszali się po Brytanii - kontynuował, zerkając na różdżkę trzymaną przez siebie w dłoni. Zaraz jednak wrócił wzrokiem ku Shelcie. - Shelly... A co jeśli nie będziemy informować o postępach Ministerstwa Magii? Róbmy to dalej, ale niezależnie. Gdy skończymy, powiadommy tych, którzy na to zasługują. Lub jeśli to za zbyt wielka odpowiedzialność i ryzyko, porzućmy to. Czy to naprawdę jest potrzebne ludziom do przenoszenia się? - urwał, nie rzucając żadnego zaklęcia. W końcu wciąż ich nazwiska widniały jako zatrudnionych przez Departament Transportu Magicznego. Musiał, chciał otrzymać odpowiedź, bo to, co robili, nie przyczyniało się już dla dobra ogółu, a dla dobra maniakalnych dyktatorów. Musieli poddać to dyskusji, szczególnie, że Jayden, jako antysystemowiec, nie zamierzał rejestrować różdżki. Ani mieć cokolwiek wspólnego z Ministerstwem Magii.
Jesteś zdecydowanie spokojniejszy niż te kilka miesięcy temu.
Znów jego twarz się momentalnie zmieniła, a zaskoczenie pojawiło się w jego ekspresji. Kompletnie zdębiał, ale to dlatego, że nie spodziewał się tego pytania... Byłby naiwny, gdyby sądził, że jego kuzynka nie była spostrzegawcza, jednak tak mocno wciągnął go poprzedni temat, że dał się zaskoczyć. Odchrząknął tylko i uciekł spojrzeniem ku swoim butom niczym skarcony pięciolatek. Podrapał się po tyle głowy w pewnym skrępowanym geście, równocześnie potrząsając włosami i pozbywając się wilgoci, która na nich osiadła. - Zastanawiałem się, czy ci o tym powiedzieć... Czy komukolwiek o tym mówić, bo wcześniej panował jakiś chaos. Nie tylko dokoła nas, ale również i we mnie... I w Pomonie. - Charakterystyczna pauza mówiła sama za siebie, a lekki rumieniec wykwitający na twarz Jaydena jedynie potwierdzał, że coś było na rzeczy. Oczywiście, że nie wstydził się tego, co się wydarzyło, ale nie spodziewał się, że mówienie o tym będzie tak bardzo zawstydzające. Bo przecież nigdy nikogo nie miał, a teraz... Zmieniło się to w tak drastyczny sposób. I to w tak krótkim czasie. - Ona i ja... - zaczął, zdając sobie sprawę, że miał powiedzieć, co się wydarzyło pierwszej osobie — prócz rodziców, którzy wiedzieli od początku i zachowywali to dla siebie. Serce przyspieszyło mu dość znacznie, a oddech spłycił, lecz było to przyczyną nie tylko strachu, ale też i ekscytacji oraz radości na rozpalające wspomnienia. W końcu jednak spojrzał szybko na kuzynkę i wydusił z siebie:
- Jesteśmy małżeństwem.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
20 kwietnia
W samo południe w środku lasu było rześko, ale już ciepło; niby cicho, ale melodyjnie od śpiewu ptaku; słonecznie, ale korony drzew zapewniały bezpieczny cień. Kwiecień w Yorkshire był cudowny, piękny, jak z bajki. Natura obudziła się do życia, zapowiadając jeszcze piękniejszy maj, trawa zieleniła się i maiła ostatnimi tego roku fioletowymi krokusami, drzewa kwitły na biało i różowo, wszystko wydawało się jeszcze żywsze i ładniejsze niż w zeszłym roku. Tak, jakby przyroda z entuzjazmem zareagowała na koniec anomalii, tak jakby miała magia grudniowego deszczu dała roślinom nieco dodatkowego paliwa.
Zioła i kwiaty w ogrodzie oraz szklarniach lady Carrow kwitły równie intensywnie, ale nic nie równało się z potęgą dzikiej natury. Nadobna dama wzięła w płuca głęboki wdech, rozkoszując się świeżym powietrzem i smakiem wolności.
Zostawiła dziś Jamesa z mamką i wyszła na spacer z szanowaną służącą-przyzwoitką, którą zostawiła na granicy lasu. Służka zapewniała jej alibi na całe popołudnie i nie miała zresztą wielkiego wyboru - lady Carrow już dwukrotnie uwarzyła jej eliksir Rue, a lord Carrow zwolnił ostatnio inną pracownicę za nieślubną ciążę.
W sumie, Isabelle przydałaby się pomoc na polanie, ale postanowiła zrobić wszystko sama, to utrzymywało całą sprawę w tajemnicy i dodawało sytuacji dreszczyku ekscytacji.
Pojawiła się na miejscu pół godziny wcześniej przed umówionym czasem, z wielkim koszem oraz kocykiem. Starannie rozłożyła koc pod lipą (miała nadzieję, że plamy z trawy się zmyją, w końcu materiał był drogi i starannie wyszywany - ale to już nie jej problem!), a potem zajęła się rozpakowywaniem koszyka. Wyjęła z niego dwa bukłaki z wodą, pojemniejszy dla spragnionego wędrowca i mniejszy dla siebie, dla towarzystwa. Co bardziej ekscytujące, wykradła też z piwnicy butelkę rodowego Toujours Pour, zastanawiając się, czy pan Wright pił kiedyś takie przysmaki. Ustawiła na kocyku wino i kieliszki, bukłaki odłożyła na bok, bo burzyły jej symetrię kompozycji, a potem zaaranżowała wkoło kompozycję z kruchych ciasteczek, jabłek, jagodzianek wypiekanych przez jej ulubioną kucharkę, serów z mleczarni Carrowów, krakersów, oraz suszonej szynki z ostatniego polowania. Z satysfakcją zerknęła na swoje dzieło, wygładziła szarą spódnicę i poprawiła ramiączka czarnego gorsecika (pamiętała, że pan Benjamin lubił chyba skromne kobiety, więc nie krzyczała dziś żadnymi kolorami, choć wycięcie sukni odsłaniało jej porcelanowe ramiona i część dekoltu), wyprostowała złoty naszyjnik przyciągający uwagę do owego dekoltu i odgarnęła na ramię rozpuszczone włosy - naturalne niczym Matka Natura, choć służąca fryzowała je dzisiaj godzinę.
Była usatysfakcjonowana. Obrzuciła fachowym okiem zielarki biedną lipę, która faktycznie wyglądała mizernie, ale miała w końcu swoje lata i trzy lata temu uderzył w nią piorun. Potem przyjęła na twarz wyraz głupiutkiej damy w opałach i z niecierpliwością oczekiwała swojego nie-rycerza na białej miotle (pasowałaby do niego biała miotła, prawda? W archiwanych numerach Czarownicy tak dostojnie prezentował się na boisku!).
W samo południe w środku lasu było rześko, ale już ciepło; niby cicho, ale melodyjnie od śpiewu ptaku; słonecznie, ale korony drzew zapewniały bezpieczny cień. Kwiecień w Yorkshire był cudowny, piękny, jak z bajki. Natura obudziła się do życia, zapowiadając jeszcze piękniejszy maj, trawa zieleniła się i maiła ostatnimi tego roku fioletowymi krokusami, drzewa kwitły na biało i różowo, wszystko wydawało się jeszcze żywsze i ładniejsze niż w zeszłym roku. Tak, jakby przyroda z entuzjazmem zareagowała na koniec anomalii, tak jakby miała magia grudniowego deszczu dała roślinom nieco dodatkowego paliwa.
Zioła i kwiaty w ogrodzie oraz szklarniach lady Carrow kwitły równie intensywnie, ale nic nie równało się z potęgą dzikiej natury. Nadobna dama wzięła w płuca głęboki wdech, rozkoszując się świeżym powietrzem i smakiem wolności.
Zostawiła dziś Jamesa z mamką i wyszła na spacer z szanowaną służącą-przyzwoitką, którą zostawiła na granicy lasu. Służka zapewniała jej alibi na całe popołudnie i nie miała zresztą wielkiego wyboru - lady Carrow już dwukrotnie uwarzyła jej eliksir Rue, a lord Carrow zwolnił ostatnio inną pracownicę za nieślubną ciążę.
W sumie, Isabelle przydałaby się pomoc na polanie, ale postanowiła zrobić wszystko sama, to utrzymywało całą sprawę w tajemnicy i dodawało sytuacji dreszczyku ekscytacji.
Pojawiła się na miejscu pół godziny wcześniej przed umówionym czasem, z wielkim koszem oraz kocykiem. Starannie rozłożyła koc pod lipą (miała nadzieję, że plamy z trawy się zmyją, w końcu materiał był drogi i starannie wyszywany - ale to już nie jej problem!), a potem zajęła się rozpakowywaniem koszyka. Wyjęła z niego dwa bukłaki z wodą, pojemniejszy dla spragnionego wędrowca i mniejszy dla siebie, dla towarzystwa. Co bardziej ekscytujące, wykradła też z piwnicy butelkę rodowego Toujours Pour, zastanawiając się, czy pan Wright pił kiedyś takie przysmaki. Ustawiła na kocyku wino i kieliszki, bukłaki odłożyła na bok, bo burzyły jej symetrię kompozycji, a potem zaaranżowała wkoło kompozycję z kruchych ciasteczek, jabłek, jagodzianek wypiekanych przez jej ulubioną kucharkę, serów z mleczarni Carrowów, krakersów, oraz suszonej szynki z ostatniego polowania. Z satysfakcją zerknęła na swoje dzieło, wygładziła szarą spódnicę i poprawiła ramiączka czarnego gorsecika (pamiętała, że pan Benjamin lubił chyba skromne kobiety, więc nie krzyczała dziś żadnymi kolorami, choć wycięcie sukni odsłaniało jej porcelanowe ramiona i część dekoltu), wyprostowała złoty naszyjnik przyciągający uwagę do owego dekoltu i odgarnęła na ramię rozpuszczone włosy - naturalne niczym Matka Natura, choć służąca fryzowała je dzisiaj godzinę.
Była usatysfakcjonowana. Obrzuciła fachowym okiem zielarki biedną lipę, która faktycznie wyglądała mizernie, ale miała w końcu swoje lata i trzy lata temu uderzył w nią piorun. Potem przyjęła na twarz wyraz głupiutkiej damy w opałach i z niecierpliwością oczekiwała swojego nie-rycerza na białej miotle (pasowałaby do niego biała miotła, prawda? W archiwanych numerach Czarownicy tak dostojnie prezentował się na boisku!).
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Ben nigdy nie przepadał za poezją, nic więc dziwnego, że metaforyczne wskazówki, przekazane mu listownie przez Isabelle, nie wzbudziły nim łez wzruszenia pięknem poematu a głęboką konfuzję. Na szczęście kolejny zwitek pergaminu przekazywał już więcej konkretów niż podniosłe rymy w stylu lipa-pipa. Tylko takie przychodziły mu do głowy, gdy przekraczał próg lasu Carrowów korzystając z mapki, oby legalnej, bo nie chciał napatoczyć się na jakiegoś nerwowego arystokratę polującego na szlamy spacerujące po jego włościach. Na pierwszy rzut oka można było ocenić Jaimiego jako reprezentanta niższego stanu - zjawiał się na pomoc damie w drewnianych opałach tuż po pracy, miał więc na sobie robocze spodnie, wymiętą koszulę, mugolską skórzaną kurtkę i sporą warstewkę brudu, mocował się bowiem od rana z wyjątkowo kapryśnym Okruszkiem, odmawiającym współpracy z smokologicznymi uzdrowicielami. Zmęczenie widniało na brodatej twarzy mężczyzny, sypało się także kurzem z rozczochranych włosów, lecz niezbyt przejmował się swym wyglądem. Bardziej - motywacjami, jakie doprowadzały go wąską ścieżynką do wybranego przez arystokratkę miejsca. Naprawdę chciał jej pomóc? Dlaczego? Przygniatały go wyrzuty sumienia, że odebrał żonie męża a dziecku - ojca? A może masochistycznie chciał popatrzeć na śliczną buzię niewiasty, która zawróciła Percivalowi w głowie? Zniechęcić ją? Zasugerować, że powinna odpuścić jakikolwiek kontakt ze swym ukochanym? Ben gubił się we własnych uczuciach i planach, przekroczył więc ostatnią przewróconą kłodę z ciężkim westchnieniem, wychodząc w końcu na polanę.
Obawiał się, że w gęstym lesie nie dostrzeże samotnej damy, ale tylko ślepiec przegapiłby całą...scenę? Jaimie stanął jak wryty na brzegu polany, przesuwając wzrokiem po eleganckim, suto zastawionym kocyku, przed kusząco odsłonięty, lśniący bielą dekolt Isabelle aż po pochyloną niezdrowo lipę, stanowiącą tło tego specyficznego spotkania. - Yyydzień dobry, pani Isabelle - wydusił w końcu z siebie, zdezorientowany zastanym przywitaniem. Zerknął nawet nerwowo na zegarek: czyżby przyszedł za wcześnie, nachodząc dziewoję podczas schadzki z jakimś kawalerem? Może uleczyła złamane serce i znalazła kogoś, kto sprawi, że zapomni o Blake'u na dobre? Nadzieja znów dodała Benjaminowi energii, żwawiej podszedł więc do kobiety, przeczesując palcami zwichrowane loki, zdecydowanie wymagające nie tylko uczesania, ale i gruntownego umycia. - Przeszkadzam? - spytał, łypiąc w dół, na talerzyki, butelki i inne piknikowe bibeloty, a czujnemu męskiemu wzrokowi nie umknął kuszący element wystawki, wywołujący gwałtowne ślinienie, mianowicie - suszona szynka. Szlag, był potwornie głodny, z czego dopiero teraz zdał sobie sprawę. - Jeśli przyszłem za wcześnie, to przepraszam, straciłem rachubę czasu w rezerwacie - dodał zapobiegawczo, starając nie gapić się zbyt namolnie ani na rozłożony kocyk, ani na równie rozłożysty dekolt podkreślony lśniącą biżuterią, kosztującą pewnie więcej niż trzy chatki w środku lasu. Zachowanie złotego środka sprawiło, że utkwił wzrok w uśmiechniętej, pogodnej twarzy Belli, po raz kolejny doceniając działanie błękitnokrwistych genów: cóż poradzić, szlachcice w większości zasługiwali na miano szumowin i ogrów, ale prezencje mieli niezwykle przyjemne. Ben przestąpił z nogi na nogę, poprawił skórzany plecak przewieszony przez lewe ramię, aż zabrzęczały sprzęty i łańcuchy przydatne w Peak District, po czym podniósł wzrok, natrafiając na pokiereszowane drzewo. - No, to na czym polega problem? - spytał jak zwykle konkretnie, gotów do pracy - i do zapomnienia o wewnętrznych starciach.
Obawiał się, że w gęstym lesie nie dostrzeże samotnej damy, ale tylko ślepiec przegapiłby całą...scenę? Jaimie stanął jak wryty na brzegu polany, przesuwając wzrokiem po eleganckim, suto zastawionym kocyku, przed kusząco odsłonięty, lśniący bielą dekolt Isabelle aż po pochyloną niezdrowo lipę, stanowiącą tło tego specyficznego spotkania. - Yyydzień dobry, pani Isabelle - wydusił w końcu z siebie, zdezorientowany zastanym przywitaniem. Zerknął nawet nerwowo na zegarek: czyżby przyszedł za wcześnie, nachodząc dziewoję podczas schadzki z jakimś kawalerem? Może uleczyła złamane serce i znalazła kogoś, kto sprawi, że zapomni o Blake'u na dobre? Nadzieja znów dodała Benjaminowi energii, żwawiej podszedł więc do kobiety, przeczesując palcami zwichrowane loki, zdecydowanie wymagające nie tylko uczesania, ale i gruntownego umycia. - Przeszkadzam? - spytał, łypiąc w dół, na talerzyki, butelki i inne piknikowe bibeloty, a czujnemu męskiemu wzrokowi nie umknął kuszący element wystawki, wywołujący gwałtowne ślinienie, mianowicie - suszona szynka. Szlag, był potwornie głodny, z czego dopiero teraz zdał sobie sprawę. - Jeśli przyszłem za wcześnie, to przepraszam, straciłem rachubę czasu w rezerwacie - dodał zapobiegawczo, starając nie gapić się zbyt namolnie ani na rozłożony kocyk, ani na równie rozłożysty dekolt podkreślony lśniącą biżuterią, kosztującą pewnie więcej niż trzy chatki w środku lasu. Zachowanie złotego środka sprawiło, że utkwił wzrok w uśmiechniętej, pogodnej twarzy Belli, po raz kolejny doceniając działanie błękitnokrwistych genów: cóż poradzić, szlachcice w większości zasługiwali na miano szumowin i ogrów, ale prezencje mieli niezwykle przyjemne. Ben przestąpił z nogi na nogę, poprawił skórzany plecak przewieszony przez lewe ramię, aż zabrzęczały sprzęty i łańcuchy przydatne w Peak District, po czym podniósł wzrok, natrafiając na pokiereszowane drzewo. - No, to na czym polega problem? - spytał jak zwykle konkretnie, gotów do pracy - i do zapomnienia o wewnętrznych starciach.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przybył. Jej rycerz, którego mogła sobie jedynie wyobrażać na białym aetonanie (ciekawe, czy chciałby kiedyś polatać na aetonanach? Lecz wokół, w lesie, były tylko zające i może jakieś jelenie!), ale który pieszo wyglądał równie spektakularnie. Wręcz egzotycznie, a na pewno dla kogoś takiego jak Isabelle. Odruchowo wzięła głębszy wdech na jego widok, a w główce rozbrzmiały jej niedawne słowa Francisa o powabie stajennych. Pan Wright z pewnością nie był żadnym stajennym, był... kimś, z kim Isabelle nie miała jeszcze okazji przebywać. Jakże daleko było mu do bladych arystokratów o wypielęgnowanych dłoniach i do służących o chłopskich twarzach! Przypominał jej trochę Percivala, który miał podobnie dumną postawę i spracowane ręce. Ale w Percym od zawsze tkwił przecież fałsz, zgniła tajemnica, choć nadal miał w sobie śmiałość spoglądać na nią z poczciwą naiwnością i zapewniać o swej miłości do Jamesa, miłości której jakoś nie umiał zademonstrować.
Pan Wright był zaś taki... prostolinijny, taki szczery, taki bohaterski, może troszkę niekumaty, ale to jej nie przeszkadzało, bo za to nie było w nim żadnego podstępu. Nie wiedziała, czego oczekuje po tym powiewie świeżości, może nie oczekiwała zresztą niczego poza wyrwaniem się z macierzyńsko-arystokratycznej rutyny. Rozmowy z nim zawsze były przecież tak nieoczekiwane, takie miłe, i może ciutkę niepokoiła się o Percivala, ale przy Benjaminie zaczynała nagle cieszyć się chwilą i atencją zamiast myśleć o byłym mężu. Sam jego widok poprawił jej humor, miała ochotę zapytać o tą jakże dziwną kurtkę, ale powstrzymała się, nagle onieśmielona i tylko rozciągnęła usta w szczerym uśmiechu. Jej wzrok skromnie błądził od Bena do lipy, bo pomimo odważnego dekoltu w głębi duszy była przecież nieśmiała i wciąż zakompleksiona. Co, jeśli źle oceniła sytuację, jeśli przesadziła z tym całym piknikiem? Chciała tylko porozmawiać i spędzić miło czas, odpłacając się jak umiała - a umiała odpłacać się tylko przysmakami z rodowej kuchni i drogim winem - ale może to za mało, albo może to wszystko jest żałosne i śmieszne?
-Dzień dobry! - zaświergotała, a wesoły ton głosu kontrastował ze skromnym, niemalże panieńskim rumieńcem.
-Nie, nie, skąd! - zapewniła, nagle orientując się, z jakim zdziwieniem pan Wright spogląda na kocyk. Zarumieniła się jeszcze bardziej - może przesadziła? Nie wiedziała, w jaki sposób swoją gościnność demonstrowały... kobiety z plebsu, może wyglądała na ich tle na ekscentryczną dziwaczkę? Na porady swej służki też nie mogła liczyć, dziewczyna miała talent do wpadania w kłopoty, ale całe dorosłe życie spędziła przecież w zamku Carrowów, a nie wśród romantycznych drwali.
-Ja po prostu... wiem, że musiał pan przebyć daleką drogę i że jest pora obiadowa, a nie mogę zaprosić pana do zamku, a nie chciałam lekceważyć praw gościnności, więc to taki... skromny piknik, lunch, jak pan woli! L...lubi pan szynkę z dziczyzny albo paszteciki? - wybąkała. W swojej głowie przygotowała już lepszy monolog, ale zamiast gładkich słówek, z jej ust popłynęły onieśmielone tłumaczenia. Wzięła głębszy wdech, usiłując się uspokoić. -Jest pan spragniony? Mam wodę i jeszcze wino Toujours Puor, czerwone, nutą pasuje do szynki... - co prawda w środku dnia, ale szkoda zmarnować takie połączenie z dziczyzną! Nie miała zielonego pojęcia jak wejść w rolę gospodyni, w Sandal Castle służąca podałaby im herbatę albo coś - powinno to się robić na początku spotkania, czy dopiero potem? Ale jak głodny człowiek ma oglądać lipy, przecież się zdezorientuje? Jej samej zaschło z nerwów w ustach, więc lekceważąc zasady etykiety (będzie buntownicza, a co!), więc szybko wzięła łyk ze swojego bukłaczka z wodą, a zaraz potem podała panu Benjaminowi ten większy. Drugą ręką chwyciła z butelkę z winem, uśmiechając się pytająco i mając nadzieję, że nie gwałci żadnych zasad etykiet i że jest po prostu dobrą gospodynią, przygotowaną na każdą okazję.
-Proszę się częstować czym pan ma ochotę, lipa nie ucieknie! Proszę usiąść, stąd dobrze ją widać, zresztą! - gospodyni powinna dać przykład, więc Belle wepchnęła sobie do ust ciasteczko cytrynowe, bo strasznie ją kusiło, szczególnie, że szybko traciła wagę po ciąży (a sekundę później pożałowała, bo uświadomiła sobie, że powinna zacząć od koreczków i desery zostawić na później, może pan Wright nie zauważy faux pas?! Co się z nią dzisiaj działo?). Aby zamaskować kulinarne nieokrzesanie, szybko wskazała smukłą dłonią na pień lipy, dobrze widoczny z miejsca, w którym siedziała.
-Widzi pan tą korę? Taka szara... I sucha... mój ojciec chciałby ją ściąć, a ja się łudzę, że może jest dla niej nadzieja? - westchnęła smutno, a jej nerwowość zaowocowała typowym dla kobiet wymyśleniem jeszcze kilku tematów rozmowy. -W jakim rezerwacie? - szukając punktu zaczepienia, przypomniała sobie jego wcześniejsze słowa i zaintrygowana zerknęła najpierw na jego przystojną twarz, potem na kurtkę, a potem na osmalone dłonie. Po lekturze "Czarownicy" zapisał się w jej wyobraźni jako romantyczny gracz w Quidditcha, ale uświadomiła sobie, że niewiele wie o jego obecnym życiu. A musiało być przecież ekscytujące! Ostatnio pytała zresztą wszystkich mężczyzn z niższych klas społecznych o ich kariery zawodowe, próbując znaleźć jakąś rozsądną przyszłość dla Jamesa - ale akurat tą kwestię szybko odegnała z główki, pan Benjamin chciał pewnie spędzić miło popołudnie zamiast rozmawiać o dzieciach.
Pan Wright był zaś taki... prostolinijny, taki szczery, taki bohaterski, może troszkę niekumaty, ale to jej nie przeszkadzało, bo za to nie było w nim żadnego podstępu. Nie wiedziała, czego oczekuje po tym powiewie świeżości, może nie oczekiwała zresztą niczego poza wyrwaniem się z macierzyńsko-arystokratycznej rutyny. Rozmowy z nim zawsze były przecież tak nieoczekiwane, takie miłe, i może ciutkę niepokoiła się o Percivala, ale przy Benjaminie zaczynała nagle cieszyć się chwilą i atencją zamiast myśleć o byłym mężu. Sam jego widok poprawił jej humor, miała ochotę zapytać o tą jakże dziwną kurtkę, ale powstrzymała się, nagle onieśmielona i tylko rozciągnęła usta w szczerym uśmiechu. Jej wzrok skromnie błądził od Bena do lipy, bo pomimo odważnego dekoltu w głębi duszy była przecież nieśmiała i wciąż zakompleksiona. Co, jeśli źle oceniła sytuację, jeśli przesadziła z tym całym piknikiem? Chciała tylko porozmawiać i spędzić miło czas, odpłacając się jak umiała - a umiała odpłacać się tylko przysmakami z rodowej kuchni i drogim winem - ale może to za mało, albo może to wszystko jest żałosne i śmieszne?
-Dzień dobry! - zaświergotała, a wesoły ton głosu kontrastował ze skromnym, niemalże panieńskim rumieńcem.
-Nie, nie, skąd! - zapewniła, nagle orientując się, z jakim zdziwieniem pan Wright spogląda na kocyk. Zarumieniła się jeszcze bardziej - może przesadziła? Nie wiedziała, w jaki sposób swoją gościnność demonstrowały... kobiety z plebsu, może wyglądała na ich tle na ekscentryczną dziwaczkę? Na porady swej służki też nie mogła liczyć, dziewczyna miała talent do wpadania w kłopoty, ale całe dorosłe życie spędziła przecież w zamku Carrowów, a nie wśród romantycznych drwali.
-Ja po prostu... wiem, że musiał pan przebyć daleką drogę i że jest pora obiadowa, a nie mogę zaprosić pana do zamku, a nie chciałam lekceważyć praw gościnności, więc to taki... skromny piknik, lunch, jak pan woli! L...lubi pan szynkę z dziczyzny albo paszteciki? - wybąkała. W swojej głowie przygotowała już lepszy monolog, ale zamiast gładkich słówek, z jej ust popłynęły onieśmielone tłumaczenia. Wzięła głębszy wdech, usiłując się uspokoić. -Jest pan spragniony? Mam wodę i jeszcze wino Toujours Puor, czerwone, nutą pasuje do szynki... - co prawda w środku dnia, ale szkoda zmarnować takie połączenie z dziczyzną! Nie miała zielonego pojęcia jak wejść w rolę gospodyni, w Sandal Castle służąca podałaby im herbatę albo coś - powinno to się robić na początku spotkania, czy dopiero potem? Ale jak głodny człowiek ma oglądać lipy, przecież się zdezorientuje? Jej samej zaschło z nerwów w ustach, więc lekceważąc zasady etykiety (będzie buntownicza, a co!), więc szybko wzięła łyk ze swojego bukłaczka z wodą, a zaraz potem podała panu Benjaminowi ten większy. Drugą ręką chwyciła z butelkę z winem, uśmiechając się pytająco i mając nadzieję, że nie gwałci żadnych zasad etykiet i że jest po prostu dobrą gospodynią, przygotowaną na każdą okazję.
-Proszę się częstować czym pan ma ochotę, lipa nie ucieknie! Proszę usiąść, stąd dobrze ją widać, zresztą! - gospodyni powinna dać przykład, więc Belle wepchnęła sobie do ust ciasteczko cytrynowe, bo strasznie ją kusiło, szczególnie, że szybko traciła wagę po ciąży (a sekundę później pożałowała, bo uświadomiła sobie, że powinna zacząć od koreczków i desery zostawić na później, może pan Wright nie zauważy faux pas?! Co się z nią dzisiaj działo?). Aby zamaskować kulinarne nieokrzesanie, szybko wskazała smukłą dłonią na pień lipy, dobrze widoczny z miejsca, w którym siedziała.
-Widzi pan tą korę? Taka szara... I sucha... mój ojciec chciałby ją ściąć, a ja się łudzę, że może jest dla niej nadzieja? - westchnęła smutno, a jej nerwowość zaowocowała typowym dla kobiet wymyśleniem jeszcze kilku tematów rozmowy. -W jakim rezerwacie? - szukając punktu zaczepienia, przypomniała sobie jego wcześniejsze słowa i zaintrygowana zerknęła najpierw na jego przystojną twarz, potem na kurtkę, a potem na osmalone dłonie. Po lekturze "Czarownicy" zapisał się w jej wyobraźni jako romantyczny gracz w Quidditcha, ale uświadomiła sobie, że niewiele wie o jego obecnym życiu. A musiało być przecież ekscytujące! Ostatnio pytała zresztą wszystkich mężczyzn z niższych klas społecznych o ich kariery zawodowe, próbując znaleźć jakąś rozsądną przyszłość dla Jamesa - ale akurat tą kwestię szybko odegnała z główki, pan Benjamin chciał pewnie spędzić miło popołudnie zamiast rozmawiać o dzieciach.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Gdyby posiadł trudną i okrutną sztukę legilimencji, pozwalającą odgadnąć myśli Isabelle, na pewno zapowietrzyłby się z szoku i rozbawienia, nikt bowiem nie nazywał go, nawet w żartach, rycerzem. Trollem skalnym, owszem, niektórzy nawet Bestią z Jastrzębi, lecz do eleganckiego, honorowego wojownika o kwieciściej mowie i przystojnej, wygolonej twarzyczce - nigdy. Nic dziwnego, zarośnięty, wytatuowany, barczysty Ben pasował raczej do odgrywania roli obwiesia, raptusa lub innego bandyty, obmacującego niewiasty podczas libacji w karczmach, a niepokojące wrażenie łagodziły tylko ciepłe, szczere oczy, niezwykle rzadko zapalające się ogniem gniewu. Prezentował się podobnie w tym momencie, strudzony, nieco brudny, w mugolskim wdzianku, nagabując cnotliwą niewiastę z wyższych sfer pośrodku lasu, lecz jowialny uśmiech i przyjazne, choć zmęczone, spojrzenie tęczówek o barwie czekolady łagodziłyby niepokój nawet obcej dziewoi. A przynajmniej taką miał nadzieję, nie miał bowiem w zwyczaju straszyć ludzi dla zabawy.
Za to Isabelle najwidoczniej dla rozrywki przygotowywała eleganckie pikniki. Ben poczuł się nagle zakłopotany, nie sądził, że na polanie będzie czekać go podobne przyjęcie: a frasunek spowodowany był wieloma czynnikami. Od zdezorientowanych (czy to dla niego się tak wypindrzyła, akcentując kuszący dekolt?), popartych wyrzutami sumienia (powinien coś przynieść? jakieś jadło? albo chociaż własne serwetki? przecież był dobrze wychowany!), po te zazdrosne (co jak co, ale Belle była bardzo ładna, zmysłowa, stanowiąca wręcz koronny przykład kobiecości). Jaimie zamrugał gwałtownie, próbując odnaleźć się w tej skomplikowanej sytuacji, lecz jak zwykle postanowił skupić się na konkretach. Czyli - jedzeniu.
- Ale mnie pani Isabella zna, no, głodny przyszłem, nie kryję, miałem dziś bardzo ciężki dzień - powiedział w końcu, postanawiając zasiąść na ziemi. Nie na kocu, uznał, że ubrudzi ten materiał, zresztą, na nim rozsiadła się w eleganckiej pozie Carrowówna, a wolał nie stykać się z nią kolankami, co przy gabarytach Bena na tak małej powierzchni mogłoby być nieuniknione. Jedzenie zawsze poprawiało Wrightowi humor, a zasiadając do posiłku zawsze potrafił nawiązać swobodne relacje: miał w sobie gen biesiadnika. - Rozumiem, wiem, że na zamek nie spraszacie pospólstwa, nic się nie dzieje- dodał prostolinijnie, nie chcąc, by Isabelle musiała się krygować, po czym kulturalnie otrzepał ręce o zakurzone spodnie (wszak trzeba przestrzegać zasad higieny) i sięgnął po kawałek pieczonej szynki, wgryzając się w niego z błogim wyrazem twarzy. Co za smak, co za faktura, co za interesujące przyprawy: dawno nie jadł czegoś tak dobrego. - Niech pani tego nie mówi nikomu, ale to lepsze niż u mojej mamy - wyznał pomiędzy kęsami, beztrosko rozdzierając mięso, chociaż starał się jeść bardzo zgrabnie. Na piknikach chyba i tak nie używało się sztućców? Nie miał pojęcia, zresztą, i tak głód pozbawiał go resztek manier. Szybko sięgnął po drugi kawałek, zachwycając się soczystą kruchością mięsiwa, a następnie postanowił zdywersyfikować doznania, wrzucając do buzi na raz pięć pasztecików, które schrupał ze smakiem. Im bardziej był najedzony, tym mniejsza była jego dezorientacja i czujność: zaproszenie Wrightów do stołu (albo koca) szybko roztapiało pierwsze lody. - Za ten napitek podziękuję, trochę to ohyda. Alkohol z wężem w środku, nie mam pojęcia, jak możecie to pić, tyle razy pytałem Percivala, co... - zaczął mówić jeszcze z pełną buzią, sięgając po bukłaczek z wodą, gryząc się w język trochę za późno. Odchrząknął, przepił pierwsze porcje posiłku i odkaszlnął. - No, bo on też był szlachcicem, więc mi opowiadał o waszych zwyczajach - wyjaśnił szybciutko i nieco kulawo, chcąc uciąć temat w zarodku. Dziwnie byłoby rozmawiać o Percy'm z jego wydekoltowaną żoną (byłą? obecną?). Szybko więc przeniósł spojrzenie na poszarzałą korę stojącej nieopodal lipy. Zmrużył oczy. - Musiałbym dotknąć i opukać, na pierwszy rzut oka to wygląda na chorą, ale ja się raczej znam na drewnie do majsterkowania...mogę ocenić, czy da się ją wyciąć i czy się nada na drewno klejone albo na jakieś deski - wyjaśnił spokojnie, wyjątkowo rozumiejąc słabość Isabelle do drzewa. Wrightowie zawsze je szanowali, troszczyli się o nie, traktując las nie jako surowe miejsce wycinki i zarobku. Każde wycięte drzewo było dla nich skarbem, dbali też o nowe zasadzenia i nigdy nie miotali ścinającymi zaklęciami w chronione gatunki flory. - Smoczym, trójogony edalskie, piękne stworzenia - odparł krótko, dalej wpatrzony w lipę, na oślep sięgając po wyrafinowane koreczki: szybko pozbył się z nich wykałaczek, odkładając je jednak na później, by mieć czym przeczyścić zęby: tak chyba wypadało w towarzystwie, by nie straszyć kawałkami pietruszki między jedynkami.
Za to Isabelle najwidoczniej dla rozrywki przygotowywała eleganckie pikniki. Ben poczuł się nagle zakłopotany, nie sądził, że na polanie będzie czekać go podobne przyjęcie: a frasunek spowodowany był wieloma czynnikami. Od zdezorientowanych (czy to dla niego się tak wypindrzyła, akcentując kuszący dekolt?), popartych wyrzutami sumienia (powinien coś przynieść? jakieś jadło? albo chociaż własne serwetki? przecież był dobrze wychowany!), po te zazdrosne (co jak co, ale Belle była bardzo ładna, zmysłowa, stanowiąca wręcz koronny przykład kobiecości). Jaimie zamrugał gwałtownie, próbując odnaleźć się w tej skomplikowanej sytuacji, lecz jak zwykle postanowił skupić się na konkretach. Czyli - jedzeniu.
- Ale mnie pani Isabella zna, no, głodny przyszłem, nie kryję, miałem dziś bardzo ciężki dzień - powiedział w końcu, postanawiając zasiąść na ziemi. Nie na kocu, uznał, że ubrudzi ten materiał, zresztą, na nim rozsiadła się w eleganckiej pozie Carrowówna, a wolał nie stykać się z nią kolankami, co przy gabarytach Bena na tak małej powierzchni mogłoby być nieuniknione. Jedzenie zawsze poprawiało Wrightowi humor, a zasiadając do posiłku zawsze potrafił nawiązać swobodne relacje: miał w sobie gen biesiadnika. - Rozumiem, wiem, że na zamek nie spraszacie pospólstwa, nic się nie dzieje- dodał prostolinijnie, nie chcąc, by Isabelle musiała się krygować, po czym kulturalnie otrzepał ręce o zakurzone spodnie (wszak trzeba przestrzegać zasad higieny) i sięgnął po kawałek pieczonej szynki, wgryzając się w niego z błogim wyrazem twarzy. Co za smak, co za faktura, co za interesujące przyprawy: dawno nie jadł czegoś tak dobrego. - Niech pani tego nie mówi nikomu, ale to lepsze niż u mojej mamy - wyznał pomiędzy kęsami, beztrosko rozdzierając mięso, chociaż starał się jeść bardzo zgrabnie. Na piknikach chyba i tak nie używało się sztućców? Nie miał pojęcia, zresztą, i tak głód pozbawiał go resztek manier. Szybko sięgnął po drugi kawałek, zachwycając się soczystą kruchością mięsiwa, a następnie postanowił zdywersyfikować doznania, wrzucając do buzi na raz pięć pasztecików, które schrupał ze smakiem. Im bardziej był najedzony, tym mniejsza była jego dezorientacja i czujność: zaproszenie Wrightów do stołu (albo koca) szybko roztapiało pierwsze lody. - Za ten napitek podziękuję, trochę to ohyda. Alkohol z wężem w środku, nie mam pojęcia, jak możecie to pić, tyle razy pytałem Percivala, co... - zaczął mówić jeszcze z pełną buzią, sięgając po bukłaczek z wodą, gryząc się w język trochę za późno. Odchrząknął, przepił pierwsze porcje posiłku i odkaszlnął. - No, bo on też był szlachcicem, więc mi opowiadał o waszych zwyczajach - wyjaśnił szybciutko i nieco kulawo, chcąc uciąć temat w zarodku. Dziwnie byłoby rozmawiać o Percy'm z jego wydekoltowaną żoną (byłą? obecną?). Szybko więc przeniósł spojrzenie na poszarzałą korę stojącej nieopodal lipy. Zmrużył oczy. - Musiałbym dotknąć i opukać, na pierwszy rzut oka to wygląda na chorą, ale ja się raczej znam na drewnie do majsterkowania...mogę ocenić, czy da się ją wyciąć i czy się nada na drewno klejone albo na jakieś deski - wyjaśnił spokojnie, wyjątkowo rozumiejąc słabość Isabelle do drzewa. Wrightowie zawsze je szanowali, troszczyli się o nie, traktując las nie jako surowe miejsce wycinki i zarobku. Każde wycięte drzewo było dla nich skarbem, dbali też o nowe zasadzenia i nigdy nie miotali ścinającymi zaklęciami w chronione gatunki flory. - Smoczym, trójogony edalskie, piękne stworzenia - odparł krótko, dalej wpatrzony w lipę, na oślep sięgając po wyrafinowane koreczki: szybko pozbył się z nich wykałaczek, odkładając je jednak na później, by mieć czym przeczyścić zęby: tak chyba wypadało w towarzystwie, by nie straszyć kawałkami pietruszki między jedynkami.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy Benjamin przyłożył do ust podany przez Isabelle bukłak z wodą mógł odnieść wrażenie, że powoli zbiera się na deszcz. Powietrze wokół pachniało wilgocią, charakterystyczną dla czasu poprzedzającego burzę. W jego nozdrza wdarł się również aromat wilgotnego drewna, który wpierw ukoił go, a za chwilę przyprawił o szybsze bicie serca. Jego dłonie zadrżały lekko, w ustach, pomimo dopiero co upitej wody wystąpiła charakterystyczna suchość, a w żołądku zatrzepotały setki motyli. Ben dobrze znał to uczucie, wiedział, co się z nim działo. Podniecenie wprawiło jego krew we wrzenie — to była miłość. Kiedy Wright spojrzał na siedzącą przed nim kobietę wiedział — że to ta jedyna, a wszystko przed nią było ledwie marnym zauroczeniem. Czarodziej nie był w stanie odeprzeć uczucia, jakie nim zawładnęło. Zakochał się, silnie i bez opamiętania.
| Benjamin, do wody w Twoim bukłaku została dolana wcześniej amortencja (Isabelle, obie porcje zostały odpisane z Twojego ekwipunku). Love is in the air
| Benjamin, do wody w Twoim bukłaku została dolana wcześniej amortencja (Isabelle, obie porcje zostały odpisane z Twojego ekwipunku). Love is in the air
Gdyby Ben posiadł trudną i okrutną sztukę legilimencji, pewnie nigdy nie znalazłby się w tej sytuacji - choć może i tak trudno byłoby wyłapać ostrzeżenie o eliksirze w chaotycznych myślach Isabelle, w emocjach pędzących niczym stado zniczy? Lubiła go w końcu szczerze i szczerze była onieśmielona całą sytuacją, zaniepokojona tym, co pomyśli o niej i o tym całym pikniku... strach przenikał ją całą, każąc jej kwestionować kolejność podawania jedzenia na pikniku, pozycję koca w stosunku do cienia na polanie, wybór miejsca rendez-vous, własną kreację, własny dekolt, własną fryzurę, własny naszyjnik, własne słowa, pogodę… w sumie wszystko oprócz napoju w bukłaku. Na początku planowała zwyczajny piknik, ale stres zżerał ją tak bardzo, że niemal machinalnie zaczęła przeglądać swoją kolekcję eliksirów, a potem dolała porcję Amortencji do wina (które zakorkowała potem magicznie, choć nieco nieudolnie) i do bukłaka z wodą. Świadomość, że w razie czego wesprze się odrobiną magii koiła jakoś jej nerwy, potrafiła zyskać kontrolę nad nieprzewidywalną sytuacją.
Nie potrafiła przewidzieć konsekwencji ani nawet ocenić moralnej wartości tego, co właśnie zrobiła, nie potrafiłaby pewnie nawet powiedzieć dlaczego to zrobiła. Czy była zafascynowana panem Benjaminem czy po prostu alchemią, czy panem Benjaminem i alchemią na raz, a może spotkanie z Francisem uświadomiło jej jak bardzo jest spragniona czułości i namiastki beztroskiego szaleństwa, a może to odejście Percivala pchnęło ją niepostrzeżenie na granicę prawdziwego szaleństwa? W końcu mężowi nigdy nie podawała Amortencji, choć po jego odejściu zaczęła tego żałować, w końcu nie chciała przyrządzać jej dla swoich dobrze urodzonych klientek…
A może po prostu od zawsze nosiła w sobie pewną skazę charakteru, czy to od urodzenia, czy wskutek rozpieszczonego wychowania? Takie rozważania i umiejętność introspekcji były jednak poza jej zasięgiem - a nawet gdyby potrafiła spojrzeć na siebie z dystansu, to wolałaby tego nie robić. Niczym prawdziwie dojrzała kobieta, postanowiła odsunąć od siebie jakiekolwiek niepokojące zmartwienia czy nudne moralne rozważania.
Amortencję zrobiła przecież już dawno temu, kierowana naukową ciekawością. Z panem Benjaminem spotkałaby się tak czy siak, kierowana niezrozumiałą ciekawością. W szklanym kloszu świata Isabelle połączenie tych dwóch okazji nie było nadzwyczajne, zresztą… pan Benjamin nie miał chyba żony ani dziewczyny, ostatnio go o to podpytywała. Ta chwila beztroski pozostanie więc tylko między nimi i nie skrzywdzi nikogo trzeciego (Isabelle uparcie odpychała od siebie mroczne przeczucie, że może skrzywdzić pana Bena).
Pokraśniała z zadowolenia, słysząc, że go zna - a więc on też ją lubił, a przynajmniej jej pikniki.
-Bardzo się cieszę! - zatrzepotała rzęsami, starając się patrzeć na ciasteczka i omijać wzrokiem wszelkie napitki. Na jego kolejne słowa usta drgnęły jej jednak smutno - wyczuła w nich wyrozumiałość i prostolinijność, ale i tak spuściła smętnie główkę.
-Bardzo bym chciała móc zapraszać... kogo chcę. - westchnęła, sama nie będąc pewna czy byłby to Ben, czy ojciec jej dziecka, czy choćby lady Avery, do niedawna jej szwagierka, a teraz tak niemile widziana przez Carrowów. Pospólstwo miało chociaż własne domy, a Sandal Castle nie było do końca jej.
Postanowiła jednak, że będzie dziś wesoła, więc uśmiechnęła się znowu i wytrwała z tym uśmiechem jakieś pięć sekund, bo Ben najpierw odmówił alkoholu (szkoda, porcja Amortencji się zmarnuje, ale na szczęście Belle to przewidziała), a potem wspomniał Percivala. Pobladła, bo były mąż był ostatnią osobą, o której chciała teraz myśleć, a zarazem... nie była w stanie o nim nie myśleć, teraz, gdy pan Wright rozbudził już jej ciekawość. A poza tym - o zgrozo - napił się wreszcie wody!
-Och, ale w Hogwarcie nie wolno mu było pić wina, szlachta nie rozpieszcza swoich dzieci aż tak... - wtrąciła pośpiesznie, choć nie miała pojęcia o wychowaniu Nottów, a jedynie o swoim. Ojciec dał jej przecież lampkę wina dopiero na siedemnaste urodziny. Chciała po prostu powiedzieć cokolwiek i rozproszyć pana Bena, aby nie nabrał podejrzeń odnośnie zapachu wody z domieszką miłosnej mikstury. Dopiero gdy przełknął łyk, rozluźniła się lekko i...
-Kiedy... panu o tym opowiadał, często rozmawiacie? - tknięta nagłym podejrzeniem i ukłuciem irytacji (względem Percivala, nie Bena), spojrzała na pana Wrighta badawczo, z jednej strony chcąc się przekonać czy eliksir zadziałał, a z drugiej - zastanawiając się, czy właśnie to robi teraz Percy, narzeka na szlacheckie obyczaje do dawnych kolegów. Myślała, że się ukrywa i walczy o życie, a nie że urządza sobie pogaduszki o szczepach win!
Nie liczyła się już lipa, choć pan Wright brzmiał bardzo mądrze i atrakcyjnie, gdy o niej mówił. Isabelle wbiła w niego nieco niespokojne, a nieco wyczekujące spojrzenie, umierając z ciekawości - Czy Amortencja już działa? Co się teraz stanie?
Nie potrafiła przewidzieć konsekwencji ani nawet ocenić moralnej wartości tego, co właśnie zrobiła, nie potrafiłaby pewnie nawet powiedzieć dlaczego to zrobiła. Czy była zafascynowana panem Benjaminem czy po prostu alchemią, czy panem Benjaminem i alchemią na raz, a może spotkanie z Francisem uświadomiło jej jak bardzo jest spragniona czułości i namiastki beztroskiego szaleństwa, a może to odejście Percivala pchnęło ją niepostrzeżenie na granicę prawdziwego szaleństwa? W końcu mężowi nigdy nie podawała Amortencji, choć po jego odejściu zaczęła tego żałować, w końcu nie chciała przyrządzać jej dla swoich dobrze urodzonych klientek…
A może po prostu od zawsze nosiła w sobie pewną skazę charakteru, czy to od urodzenia, czy wskutek rozpieszczonego wychowania? Takie rozważania i umiejętność introspekcji były jednak poza jej zasięgiem - a nawet gdyby potrafiła spojrzeć na siebie z dystansu, to wolałaby tego nie robić. Niczym prawdziwie dojrzała kobieta, postanowiła odsunąć od siebie jakiekolwiek niepokojące zmartwienia czy nudne moralne rozważania.
Amortencję zrobiła przecież już dawno temu, kierowana naukową ciekawością. Z panem Benjaminem spotkałaby się tak czy siak, kierowana niezrozumiałą ciekawością. W szklanym kloszu świata Isabelle połączenie tych dwóch okazji nie było nadzwyczajne, zresztą… pan Benjamin nie miał chyba żony ani dziewczyny, ostatnio go o to podpytywała. Ta chwila beztroski pozostanie więc tylko między nimi i nie skrzywdzi nikogo trzeciego (Isabelle uparcie odpychała od siebie mroczne przeczucie, że może skrzywdzić pana Bena).
Pokraśniała z zadowolenia, słysząc, że go zna - a więc on też ją lubił, a przynajmniej jej pikniki.
-Bardzo się cieszę! - zatrzepotała rzęsami, starając się patrzeć na ciasteczka i omijać wzrokiem wszelkie napitki. Na jego kolejne słowa usta drgnęły jej jednak smutno - wyczuła w nich wyrozumiałość i prostolinijność, ale i tak spuściła smętnie główkę.
-Bardzo bym chciała móc zapraszać... kogo chcę. - westchnęła, sama nie będąc pewna czy byłby to Ben, czy ojciec jej dziecka, czy choćby lady Avery, do niedawna jej szwagierka, a teraz tak niemile widziana przez Carrowów. Pospólstwo miało chociaż własne domy, a Sandal Castle nie było do końca jej.
Postanowiła jednak, że będzie dziś wesoła, więc uśmiechnęła się znowu i wytrwała z tym uśmiechem jakieś pięć sekund, bo Ben najpierw odmówił alkoholu (szkoda, porcja Amortencji się zmarnuje, ale na szczęście Belle to przewidziała), a potem wspomniał Percivala. Pobladła, bo były mąż był ostatnią osobą, o której chciała teraz myśleć, a zarazem... nie była w stanie o nim nie myśleć, teraz, gdy pan Wright rozbudził już jej ciekawość. A poza tym - o zgrozo - napił się wreszcie wody!
-Och, ale w Hogwarcie nie wolno mu było pić wina, szlachta nie rozpieszcza swoich dzieci aż tak... - wtrąciła pośpiesznie, choć nie miała pojęcia o wychowaniu Nottów, a jedynie o swoim. Ojciec dał jej przecież lampkę wina dopiero na siedemnaste urodziny. Chciała po prostu powiedzieć cokolwiek i rozproszyć pana Bena, aby nie nabrał podejrzeń odnośnie zapachu wody z domieszką miłosnej mikstury. Dopiero gdy przełknął łyk, rozluźniła się lekko i...
-Kiedy... panu o tym opowiadał, często rozmawiacie? - tknięta nagłym podejrzeniem i ukłuciem irytacji (względem Percivala, nie Bena), spojrzała na pana Wrighta badawczo, z jednej strony chcąc się przekonać czy eliksir zadziałał, a z drugiej - zastanawiając się, czy właśnie to robi teraz Percy, narzeka na szlacheckie obyczaje do dawnych kolegów. Myślała, że się ukrywa i walczy o życie, a nie że urządza sobie pogaduszki o szczepach win!
Nie liczyła się już lipa, choć pan Wright brzmiał bardzo mądrze i atrakcyjnie, gdy o niej mówił. Isabelle wbiła w niego nieco niespokojne, a nieco wyczekujące spojrzenie, umierając z ciekawości - Czy Amortencja już działa? Co się teraz stanie?
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Benjamin wiele spodziewał się po Isabelle; płaczu, żalu, wybuchu kokieterii, ale na pewno nie ciosu zadanego w plecy; paskudnego oszustwa, igrania z uczuciami, wykorzystania dobrej woli oraz chęci pomocy. Zjawił się tu przecież dla niej, mimo wszystko nie chcąc wyjść na buca zostawiającego samotną matkę w potrzebie. Dobrymi chęciami wybrukowano jednak nie tylko piekło, ale i życie, a Jaimie nieświadomie właśnie wbiegał na zadbaną ścieżkę. Wpadając w pułapkę.
Nie od razu zorientował się, że coś jest nie tak. Owszem, woda pachniała trochę nieświeżo, mieszanką wilgotnej trawy, męskiej skóry tuż po wysiłku fizycznym i dębowych witek, ale uznał zwracanie uwagi na coś takiego za niegrzeczne: Isabelle przecież oferowała mu posiłek, czego robić nie musiała. A on jedzenia nie odmawiał, tak samo jak ślepej niekiedy ufności wobec ludzi, którym pomagał. Szybko więc przejadł niesmaczny łyk mięsiwem, starając się z całych sił nie mlaskać zbyt głośno. - To w czym problem? Ma pani pewnie dużo galeonów a rynek nieruchomości teraz jest całkiem-całkiem. Kupno przytulnego mieszkanka albo domu na przedmieściach jest pewnie w zasięgu twoich możliwości - palnął jowialnie, ślepy na meandry szlacheckiej polityki, powinności i przyzwoitości. Z podobną nonszalancją przez lata radził Nottowi opuszczenie swej rodziny, dopiero niedawno pojmując, że nie było to takie proste i wiązało się z silnymi emocjami. Jaimie posiadł jednakże zaskakującą umiejętność wyciągania Percivala z każdego nawiasu, kontekstu lub przykładu: miłość faktycznie zaślepiała, bo tylko jemu był w stanie wybaczyć wiele. Poniekąd rozumiejąc traumę wywołaną odejściem od rodziny. Dla Isabelli nie miał tyle cierpliwości czy wyrozumiałości.
- Nottom to tylko hulanki w głowie, nic dziwnego, że mógł popijać winko już za młodu - odparł w miarę pogodnie, trochę dziwiąc się tym wiekowym ograniczeniom, ale młodym dżentelmenom wszędzie pozwalano na więcej niż dziewczynkom. - No, rozmawiamy czasem... - zaczął kulawo, lecz nieszczęśliwie silny eliksir zaczął już działać, szybko rozmywając zakłopotanie i ostrożność. W ostatnim przebłysku zdrowego rozsądku Ben powiązał smak wody oraz dziwne szarpnięcie w okolicy serca, oczy pociemniały poczuciem zdrady i wrogością, ale trwało to zaledwie ułamek sekundy. Potem - istniała tylko miłość, gwałtowna, irracjonalna, zapierająca mu dech w piersiach. Wright rozdziawił usta a okruszki z cytrynowego ciasteczka osypały się na przód skórzanej kurtki: nie zwracał jednakże na to uwagi, spoglądając na lady Carrow tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Dlaczego wcześnie nie dostrzegł bujnych loków? Dlaczego nie zachwycał się delikatnością skóry pokrywającej smukłą szyję i obojczyki? Och, dlaczegóż nie napisał jakiegoś poematu opiewającego uroki kobiecego popiersia? Zgłupiał, oszalał z miłości, a alchemiczne paskudztwo wyczyściło jego umysł z jakichkolwiek powiązań z Percivalem lub logiką. - Masz takie piękne usta... - wychrypiał mało przytomnie, a również problematyka lipy spadła na pięćdziesiąty plan, pozostawiając Bena ogłuszonego bezgraniczną miłością.
Nazajutrz mającą zamienić się w nienawiść, nikt bowiem nie wykorzystał go w tak plugawy sposób - ale o tym jeszcze nie wiedział, wpatrując się w Isabelle niczym reem w malowane wrota, oczarowany sztucznym uczuciem.
Nie od razu zorientował się, że coś jest nie tak. Owszem, woda pachniała trochę nieświeżo, mieszanką wilgotnej trawy, męskiej skóry tuż po wysiłku fizycznym i dębowych witek, ale uznał zwracanie uwagi na coś takiego za niegrzeczne: Isabelle przecież oferowała mu posiłek, czego robić nie musiała. A on jedzenia nie odmawiał, tak samo jak ślepej niekiedy ufności wobec ludzi, którym pomagał. Szybko więc przejadł niesmaczny łyk mięsiwem, starając się z całych sił nie mlaskać zbyt głośno. - To w czym problem? Ma pani pewnie dużo galeonów a rynek nieruchomości teraz jest całkiem-całkiem. Kupno przytulnego mieszkanka albo domu na przedmieściach jest pewnie w zasięgu twoich możliwości - palnął jowialnie, ślepy na meandry szlacheckiej polityki, powinności i przyzwoitości. Z podobną nonszalancją przez lata radził Nottowi opuszczenie swej rodziny, dopiero niedawno pojmując, że nie było to takie proste i wiązało się z silnymi emocjami. Jaimie posiadł jednakże zaskakującą umiejętność wyciągania Percivala z każdego nawiasu, kontekstu lub przykładu: miłość faktycznie zaślepiała, bo tylko jemu był w stanie wybaczyć wiele. Poniekąd rozumiejąc traumę wywołaną odejściem od rodziny. Dla Isabelli nie miał tyle cierpliwości czy wyrozumiałości.
- Nottom to tylko hulanki w głowie, nic dziwnego, że mógł popijać winko już za młodu - odparł w miarę pogodnie, trochę dziwiąc się tym wiekowym ograniczeniom, ale młodym dżentelmenom wszędzie pozwalano na więcej niż dziewczynkom. - No, rozmawiamy czasem... - zaczął kulawo, lecz nieszczęśliwie silny eliksir zaczął już działać, szybko rozmywając zakłopotanie i ostrożność. W ostatnim przebłysku zdrowego rozsądku Ben powiązał smak wody oraz dziwne szarpnięcie w okolicy serca, oczy pociemniały poczuciem zdrady i wrogością, ale trwało to zaledwie ułamek sekundy. Potem - istniała tylko miłość, gwałtowna, irracjonalna, zapierająca mu dech w piersiach. Wright rozdziawił usta a okruszki z cytrynowego ciasteczka osypały się na przód skórzanej kurtki: nie zwracał jednakże na to uwagi, spoglądając na lady Carrow tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Dlaczego wcześnie nie dostrzegł bujnych loków? Dlaczego nie zachwycał się delikatnością skóry pokrywającej smukłą szyję i obojczyki? Och, dlaczegóż nie napisał jakiegoś poematu opiewającego uroki kobiecego popiersia? Zgłupiał, oszalał z miłości, a alchemiczne paskudztwo wyczyściło jego umysł z jakichkolwiek powiązań z Percivalem lub logiką. - Masz takie piękne usta... - wychrypiał mało przytomnie, a również problematyka lipy spadła na pięćdziesiąty plan, pozostawiając Bena ogłuszonego bezgraniczną miłością.
Nazajutrz mającą zamienić się w nienawiść, nikt bowiem nie wykorzystał go w tak plugawy sposób - ale o tym jeszcze nie wiedział, wpatrując się w Isabelle niczym reem w malowane wrota, oczarowany sztucznym uczuciem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wciąż była młoda, nie znała świata tak, jak znał go Jayden, bracia, wujek, a tym bardziej dziadkowie. Ciężar odpowiedzialności podejmowanych decyzji, wybieranych ścieżek dopiero przymierzał się do jej ramion, a ona nie mogła się zwyczajnie nie bać, nie odczuwać niepewności, myśli czy to czego się podejmowała lub czego chciała się podjąć było odpowiednie, właściwe. To doświadczenie miało przyjść z czasem, w trakcie, dziś. Zwiastunem tego były jego podnoszące na duchu, pouczające słowa rzutujące na wizję obowiązków, czy raczej rolę nauczyciela przedstawianą jego oczami - Przyjęłam ostatnio na pomoc na pół etatu młodą dziewczynę. Naprawdę młodą, Jay - zaczęła pozostając ciągle w mentorskim temacie - Nie ukończyła Hogwartu. Przerwała naukę z powodu posiadania mugolskich rodziców i nie byłoby to takie istotne, gdyby dyrektorem w tym czasie nie był Grindewald. Szczęście w nieszczęściu okazało się, że będąc już po OWUtemach nie grozi jej złamanie różdżki - spojrzała na kuzyna inkantując za pomocą mimiki twarzy nieme wyobrażasz to sobie...? Ucząc się w Hogwarcie przez te wszystkie lata jako uczennica nigdy nie słyszała o jakimkolwiek przypadku nieukończenia Wyższej Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart, a dziś z przykładem tegoż mogła co drugi dzień popijać herbatę w gabinecie - To ona martwiła się o to, czy to ja będę miała problemy z tytułu jej zatrudnienia, chciała zapewnienia, że jeżeli zrobi się nieciekawie to ją zwolnię, pozwolę po prostu zniknąć bo w innym wypadku to ludzie wokół niej znikają. Nie wiedziałam co miałam jej odpowiedzieć, nie umiałam. Nawet teraz, jak o tym myślę to nie mam pojęcia jak miałabym ją przekonać, że może czuć się bezpiecznie w latarni, a jeżeli potrzebuje to przecież mam wystarczająco dużo pokoi w których może się gościć, że w razie potrzeby coś wymyślimy - uśmiechnęła się posępnie. Nie umiała zbroić i jeżeli według Jaydena na to po części składała się praca profesora, nauczyciela to chciała zaciągnąć jego rady bo naprawdę chciała móc sprawić by Jenny poczuła się przy niej pewniej, bezpieczniej - Nie wierzy w życzliwość patronujących nad Lancastshire Olivanderów i w zasadzie, kiedy nad tym sama zaczęłam się zastanawiać to też nabrałam wątpliwości co do tego, czy ci faktycznie wstawiliby się za jej podobnymi mieszkańcami ich hrabstwa - czemu więc mieliby robić to i teraz? Zerknęła na kuzyna wyczekując jakiejś rady.
Wspomnienie rodzinnej powieści podniosło ją na duchu. Sama jednak nie wiedziała, czy myśli które snuła miały ją zaciągnąć w kierunku wartko plecionej wizji niepewnej przyszłości. bez względu na wszystko nie miała jednak być w niej osadzona samotnie
Powietrze wokół jakby stężało i czarownica wiedziała, że nie jest to sprawka pobudzonej przez nią wokół magii. Jayden spoważniał, a jego różdżka tym razem nie uniosła się w celu zabezpieczenia powstałego magicznego splotu. Zaskoczona złapała jego spojrzenie pozwalając by gorycz zrozumienia przeistoczyła nagłe uczucie w sprzeciw.
- A co z tymi, którzy przed tymi szaleńcami próbują uciec...? - zaczęła nie mogąc zignorować tej drugiej strony medalu- Wiem co się wydarzyło z początkiem kwietnia w Londynie, staram się ostatnio śledzić prasę i...tak, Jay, kominki to coś co jest potrzebne. Dziś bardziej niż kiedykolwiek - jej delikatne, ciepłe rysy twarzy też umiały się ułożyć w kanciastą powagę - Ranni, chorzy, próbujący uciec czy też zwyczajnie dostać się do swoich rodzin potrzebują tego. Teleportacja stanowi zagrożenie jeżeli jest używana w nieodpowiednich warunkach - stresujących, zagrażających życiu - jej zasięg jest okrojony, świstokliki wbrew pozorom nie są tanie, łatwo dostępne - numerologia i transmutacja były trudnymi dziedzinami magii, a same astronomiczne ingrediencji nie rosły na drzewach. To wszystko miało swoją cenę - Do tego wiesz, że ludzie starają się na własną rękę odnawiać na dziko połączenia między kominkami...? - dochodziły do niej głosy podobnych eksperymentów których efektów nie chciała jednak dla własnego spokoju znać - Nie chcę tak tego zostawić - ścisnęła trzymaną różdżkę z frustracji. Być może myśl o sytuacji swojej pracownicy jedynie ją podsyciła. Bo to nie jest już kolejny raz, kiedy ktoś sugeruje by dała za wygraną, odpuściła...? - Może jest to z mojej strony jakiś naiwny, dziecięcy bunt - agrh, ale ją kusiło by tupnąć nogą! - ale nie zostawię tego w ten sposób - poprawiła się chociaż coś rozpaczliwego zaczynało wkradać się w jej głos - Możemy to wszystko sprywatyzować, mam oszczędności, znam kilku czarodziei którzy będą skłonni dać nam pożyczkę na poczet tego wszystkiego - myślała trochę szybciej szukając argumentów mogących przekonać kuzyna do tego by nie odpuszczał - Możemy to wszystko jeszcze zmienić tak by mieć kontrolę nad połączeniami, możemy wprowadzić w obieg własny proszek fiu ale Jayden, nie zostawiajmy tego tak po prostu tylko dlatego, że to skomplikowane, że wiąże się z tym duża odpowiedzialność. Sam mówiłeś, że się boisz ale ten strach przezwyciężasz dla tego kto tego potrzebuje. Rozumiem, że nie chcesz tego kontynuować bo może to zostać wykorzystane przez nieodpowiednich ludzi, lecz co z tymi, którzy dzięki temu mogą się uratować...? Dla nich nie warto spróbować przełamać strachu...? Bo jeżeli nie my to kto inny postanowi podjąć to ryzyko? Ministerstwo...? - żachnęła wiedząc, że te na pewno w tym momencie nie wiązałoby z tym przedsięwzięciem niczego pozytywnego, a tego potrzebowali ludzie. Ci zwyczajni. Myliła się...? Ściągnęła brwi ku sobie ze strapieniem. Te już do końca tego dnia miało prowadzić krzywy taniec na jej twarzy ustępując na moment zaintrygowaniu, kiedy zachowanie astronoma stało się co najmniej osobliwe. Nie bardzo wiedziała jak zareagować, kiedy to w rozmowę o samopoczuciu kuzyna wplątała się osoba Pomony. Pozwoliła naturalnemu skonsternowaniu unieść ciemne brwi - Ona i ty... - powtórzyła po nim, kiedy to pauza pomiędzy początkiem, a końcem zdania dziwnie się przeciągała - Och - mruknęła zbita z tropu - Och... - powtórzyła ze zrozumieniem, przyswojeniem - Jesteście małżeństwem - wydęła dolną wargę, marszcząc brodę. Zaczęła kiwać głową potakująco. Brzmi dobrze, świetnie - Ty i Pomona... - stwierdziła pytająco wzrokiem badając palce profesora w poszukiwaniu obrączki - Od kiedy...? - to była pierwsza myśl która jej się zrodziła w głowie i choć cieszyła się szczęściem kuzyna i tym, że promieniał tak jednak nie mogła nie poczuć się w tym momencie w jakiś sposób wystawiona. Wyraźnie się nachmurzyła choć starała się udawać, że wcale nie. I nie, to nie tak, że była zawiedziona tym, że oboje trzymali to przed nią w tajemnicy, wzięli ślub nie wiadomo kiedy i nie wiadomo w jakich okolicznościach. Tłumaczyła sobie, że to ich szczęście i że to oni mogą gospodarować nim według swojej woli tak jednak... zrobiło jej się mimo wszystko jakoś przykro, że ani jedno, ani drugie nie uwzględniło jej w kosztach. Brakowało jeszcze by się dowiedziała, że od trzech lat tak właściwie jest ciocią...
Wspomnienie rodzinnej powieści podniosło ją na duchu. Sama jednak nie wiedziała, czy myśli które snuła miały ją zaciągnąć w kierunku wartko plecionej wizji niepewnej przyszłości. bez względu na wszystko nie miała jednak być w niej osadzona samotnie
Powietrze wokół jakby stężało i czarownica wiedziała, że nie jest to sprawka pobudzonej przez nią wokół magii. Jayden spoważniał, a jego różdżka tym razem nie uniosła się w celu zabezpieczenia powstałego magicznego splotu. Zaskoczona złapała jego spojrzenie pozwalając by gorycz zrozumienia przeistoczyła nagłe uczucie w sprzeciw.
- A co z tymi, którzy przed tymi szaleńcami próbują uciec...? - zaczęła nie mogąc zignorować tej drugiej strony medalu- Wiem co się wydarzyło z początkiem kwietnia w Londynie, staram się ostatnio śledzić prasę i...tak, Jay, kominki to coś co jest potrzebne. Dziś bardziej niż kiedykolwiek - jej delikatne, ciepłe rysy twarzy też umiały się ułożyć w kanciastą powagę - Ranni, chorzy, próbujący uciec czy też zwyczajnie dostać się do swoich rodzin potrzebują tego. Teleportacja stanowi zagrożenie jeżeli jest używana w nieodpowiednich warunkach - stresujących, zagrażających życiu - jej zasięg jest okrojony, świstokliki wbrew pozorom nie są tanie, łatwo dostępne - numerologia i transmutacja były trudnymi dziedzinami magii, a same astronomiczne ingrediencji nie rosły na drzewach. To wszystko miało swoją cenę - Do tego wiesz, że ludzie starają się na własną rękę odnawiać na dziko połączenia między kominkami...? - dochodziły do niej głosy podobnych eksperymentów których efektów nie chciała jednak dla własnego spokoju znać - Nie chcę tak tego zostawić - ścisnęła trzymaną różdżkę z frustracji. Być może myśl o sytuacji swojej pracownicy jedynie ją podsyciła. Bo to nie jest już kolejny raz, kiedy ktoś sugeruje by dała za wygraną, odpuściła...? - Może jest to z mojej strony jakiś naiwny, dziecięcy bunt - agrh, ale ją kusiło by tupnąć nogą! - ale nie zostawię tego w ten sposób - poprawiła się chociaż coś rozpaczliwego zaczynało wkradać się w jej głos - Możemy to wszystko sprywatyzować, mam oszczędności, znam kilku czarodziei którzy będą skłonni dać nam pożyczkę na poczet tego wszystkiego - myślała trochę szybciej szukając argumentów mogących przekonać kuzyna do tego by nie odpuszczał - Możemy to wszystko jeszcze zmienić tak by mieć kontrolę nad połączeniami, możemy wprowadzić w obieg własny proszek fiu ale Jayden, nie zostawiajmy tego tak po prostu tylko dlatego, że to skomplikowane, że wiąże się z tym duża odpowiedzialność. Sam mówiłeś, że się boisz ale ten strach przezwyciężasz dla tego kto tego potrzebuje. Rozumiem, że nie chcesz tego kontynuować bo może to zostać wykorzystane przez nieodpowiednich ludzi, lecz co z tymi, którzy dzięki temu mogą się uratować...? Dla nich nie warto spróbować przełamać strachu...? Bo jeżeli nie my to kto inny postanowi podjąć to ryzyko? Ministerstwo...? - żachnęła wiedząc, że te na pewno w tym momencie nie wiązałoby z tym przedsięwzięciem niczego pozytywnego, a tego potrzebowali ludzie. Ci zwyczajni. Myliła się...? Ściągnęła brwi ku sobie ze strapieniem. Te już do końca tego dnia miało prowadzić krzywy taniec na jej twarzy ustępując na moment zaintrygowaniu, kiedy zachowanie astronoma stało się co najmniej osobliwe. Nie bardzo wiedziała jak zareagować, kiedy to w rozmowę o samopoczuciu kuzyna wplątała się osoba Pomony. Pozwoliła naturalnemu skonsternowaniu unieść ciemne brwi - Ona i ty... - powtórzyła po nim, kiedy to pauza pomiędzy początkiem, a końcem zdania dziwnie się przeciągała - Och - mruknęła zbita z tropu - Och... - powtórzyła ze zrozumieniem, przyswojeniem - Jesteście małżeństwem - wydęła dolną wargę, marszcząc brodę. Zaczęła kiwać głową potakująco. Brzmi dobrze, świetnie - Ty i Pomona... - stwierdziła pytająco wzrokiem badając palce profesora w poszukiwaniu obrączki - Od kiedy...? - to była pierwsza myśl która jej się zrodziła w głowie i choć cieszyła się szczęściem kuzyna i tym, że promieniał tak jednak nie mogła nie poczuć się w tym momencie w jakiś sposób wystawiona. Wyraźnie się nachmurzyła choć starała się udawać, że wcale nie. I nie, to nie tak, że była zawiedziona tym, że oboje trzymali to przed nią w tajemnicy, wzięli ślub nie wiadomo kiedy i nie wiadomo w jakich okolicznościach. Tłumaczyła sobie, że to ich szczęście i że to oni mogą gospodarować nim według swojej woli tak jednak... zrobiło jej się mimo wszystko jakoś przykro, że ani jedno, ani drugie nie uwzględniło jej w kosztach. Brakowało jeszcze by się dowiedziała, że od trzech lat tak właściwie jest ciocią...
angel heart | devil mind
Umierając z ciekawości, pozostawało uroczo nieświadoma tego, jak okrutnym ciosem okaże się ten podstęp dla pana Benjamina - nie rozumiała zresztą albo całego świata poza swoją złotą klatką, albo po prostu fascynującej logiki tego konkretnego człowieka. Pan Wright myślał tak prostolinijnie, tak... inaczej. Uniosła lekko brwi na jego propozycję kupna własnego domu, rzuconą tak lekko, jakby to było proste.
-O..ch, dziękuję za radę, ale dla kobiety to nie takie proste. Widzi pan, nie mam własnego stałego przychodu - to, co udało się jej zarobić na sprzedaży eliksirów było jedynie małym funduszem na prezenty dla Jamesa, zresztą właśnie poświęciła drogocenne składniki na urozmaicenie sobie schadzki z panem Wrightem.
-A ile galeonów trzeba mniej więcej mieć na takie mieszkanko na przedmieściach? - zapytała nagle, a zimny dreszcz przeszedł jej po plecach, gdy uświadomiła sobie, że nie wie co z budżetem domowym robił jej mąż i czy cokolwiek wziął ze sobą. Nie znała się zupełnie na finansach ani na szlacheckim prawie finansowym, więc nie do końca wiedziała, czy Percival przywłaszczyłby sobie w takim przypadku fundusze Nottów czy ich małej rodziny. Teraz zaś była zdana na łaskę Carrowów, którzy nie omieszkali jej tego okazywać. Jej jedynym zadaniem w życiu było wyjść dobrze za mąż, a jej małżeństwo zakończyło się kompromitacją i powrotem na garnuszek rodziny. Samo wyobrażenie sobie własnego domku, w którym nikt nie monitoruje jej aktywności ani nie komentuje jej sukni i fryzury, było nieosiągalne i trochę smutne.Z wrażenia aż zapomniała, że w takim domku musiałaby sama sprzątać i robić śniadania, a przecież nawet przygotowanie tego pikniku kosztowało ją sporo stresu.
Czy to właśnie zrobił jej mąż, kupił przytulne mieszkanko i zapraszał tam swoją konkubinę? A może to ta lafirynda miała już swoją posiadłość, z tanimi firankami i porcelaną fabrykowaną w masowej produkcji? Zarumieniła się lekko, gdy świat znów zakręcił się wokół nieszczęsnego Percivala i spojrzała na Benjamina z nagłą determinacją. Wcale nie była mściwa, ale piknik z bliskim (o ironio, nie wiedziała jak bliskim) kolegą Percivala wydawał się jej jeszcze bardziej ekscytujący niż marcowe "wycieczki" z lordem Lestrange.
Zadumała się smętnie, słysząc dalsze słowa o hulankach Percivala, a to, że pan Benjamin nadal miał z nim jakiś kontakt, tylko podsycało jej ciekawość. Do rzeczywistości przywróciło ją jego nagłe spojrzenie, takie... dziwne i zimne. Chyba nie miał jej za złe, że poruszyła ten temat...? A może amortencja nie zadziałała...? Na ułamek sekundy, Isabelle się zaniepokoiła, ale potem zobaczyła w jego oczach spodziewane uwielbienie. Momentalnie się rozluźniła, zalana ulgą. Przeszył ją przyjemny dreszcz, a potem przybrała na usta najpiękniejszy ze swoich uśmiechów.
-Pan też jest niezwykle przystojny i taki... fascynujący. Od dawna chciałam pana bliżej poznać... - wyznała nieśmiało, choć przecież nie musiała już być nieśmiała. Była pożądana, była komplementowana, była bezpieczna. Wzięła głębszy oddech, wyprostowała się i spróbowała śmiało wbić wzrok w tą ciekawą twarz pana Benjamina. Usta jej zadrżały, spragnione przyjemności. Serce walczyło jednak z rozsądkiem, ze zdradzieckimi podszeptami podsuniętymi jej przez spotkaną przypadkowo pannę Grey. Może to jedyna okazja aby dowiedzieć się...?
-Nie dokończył pan, czyli Percival kupił dom zamiast... walczyć o życie? - bąknęła nagle, bo choć w gardle zaciskały się jej obcęgi strachu, to przecież nie miała nic do stracenia... a wreszcie zadała to jedno, najważniejsze pytanie, które spędzało jej sen z powiek i mogło zmienić bieg jej świata.
-Proszę mi szczerze powiedzieć, czy jestem piękniejsza od tej jego... dawnej miłości? B...bo jeśli jestem chociaż... porównywalna, to... Skoro rozmawiacie, to pewnie panu... wszystko powiedział? Czy zwierzał się na temat naszego małżeństwa? Czego mi brakowało? - wyszeptała, usiłując kontrolować brzmienie swojego głosu, ale i tak szybko przeszedł w łamiący się szept. Zamrugała szybko, usiłując wziąć się w garść. Przeczuwała, że pan Benjamin będzie ją teraz komplementował, tak pewnie działa eliksir, ale może zdradzi jej chociaż ziarenko prawdy? Czy chodziło o to, że było w niej za mało pasji, albo nieprzewidywalności (ha, tej akurat miała pod dostatkiem - jak widać!), albo nie umiała szydełkować?
Liczyła, że prawda nie okaże się zbyt bolesna, ale nawet na to miała swój plan. Zerknęła spod długich rzęs na nieotwarte wino, w którym wciąż pływała druga porcja Amortencji - miała nadzieję, że wystarczająca na to, aby ukoić jej ból. A potem wyciągnęła smukłą dłoń i ostrożnie pogłaskała oczarowanego pana Benjamina po policzku, chcąc odnaleźć pociechę w jego ciepłych oczach.
-Skąd ma pan te blizny? Walczył pan w czyjejś obronie na Pokątnej, tak jak wtedy w obronie mojej portfelika? - westchnęła, trzepocząc rzęsami. Nie miała odwagi spytać go o to, gdy był trzeźwy, ale te ślady naprawdę ją smuciły (nie było go stać na dobrego medyka?) i ciekawiły na przemian; wcale nie szpecąc tej przystojnej twarzy, a dodając jej pociągającej aury tajemnicy. Przysunęła się odruchowo, nie odrywając wzroku od jego tęczówek i ciekawa, jak z damami obchodzą się prawdziwi mężczyźni.
-O..ch, dziękuję za radę, ale dla kobiety to nie takie proste. Widzi pan, nie mam własnego stałego przychodu - to, co udało się jej zarobić na sprzedaży eliksirów było jedynie małym funduszem na prezenty dla Jamesa, zresztą właśnie poświęciła drogocenne składniki na urozmaicenie sobie schadzki z panem Wrightem.
-A ile galeonów trzeba mniej więcej mieć na takie mieszkanko na przedmieściach? - zapytała nagle, a zimny dreszcz przeszedł jej po plecach, gdy uświadomiła sobie, że nie wie co z budżetem domowym robił jej mąż i czy cokolwiek wziął ze sobą. Nie znała się zupełnie na finansach ani na szlacheckim prawie finansowym, więc nie do końca wiedziała, czy Percival przywłaszczyłby sobie w takim przypadku fundusze Nottów czy ich małej rodziny. Teraz zaś była zdana na łaskę Carrowów, którzy nie omieszkali jej tego okazywać. Jej jedynym zadaniem w życiu było wyjść dobrze za mąż, a jej małżeństwo zakończyło się kompromitacją i powrotem na garnuszek rodziny. Samo wyobrażenie sobie własnego domku, w którym nikt nie monitoruje jej aktywności ani nie komentuje jej sukni i fryzury, było nieosiągalne i trochę smutne.
Czy to właśnie zrobił jej mąż, kupił przytulne mieszkanko i zapraszał tam swoją konkubinę? A może to ta lafirynda miała już swoją posiadłość, z tanimi firankami i porcelaną fabrykowaną w masowej produkcji? Zarumieniła się lekko, gdy świat znów zakręcił się wokół nieszczęsnego Percivala i spojrzała na Benjamina z nagłą determinacją. Wcale nie była mściwa, ale piknik z bliskim (o ironio, nie wiedziała jak bliskim) kolegą Percivala wydawał się jej jeszcze bardziej ekscytujący niż marcowe "wycieczki" z lordem Lestrange.
Zadumała się smętnie, słysząc dalsze słowa o hulankach Percivala, a to, że pan Benjamin nadal miał z nim jakiś kontakt, tylko podsycało jej ciekawość. Do rzeczywistości przywróciło ją jego nagłe spojrzenie, takie... dziwne i zimne. Chyba nie miał jej za złe, że poruszyła ten temat...? A może amortencja nie zadziałała...? Na ułamek sekundy, Isabelle się zaniepokoiła, ale potem zobaczyła w jego oczach spodziewane uwielbienie. Momentalnie się rozluźniła, zalana ulgą. Przeszył ją przyjemny dreszcz, a potem przybrała na usta najpiękniejszy ze swoich uśmiechów.
-Pan też jest niezwykle przystojny i taki... fascynujący. Od dawna chciałam pana bliżej poznać... - wyznała nieśmiało, choć przecież nie musiała już być nieśmiała. Była pożądana, była komplementowana, była bezpieczna. Wzięła głębszy oddech, wyprostowała się i spróbowała śmiało wbić wzrok w tą ciekawą twarz pana Benjamina. Usta jej zadrżały, spragnione przyjemności. Serce walczyło jednak z rozsądkiem, ze zdradzieckimi podszeptami podsuniętymi jej przez spotkaną przypadkowo pannę Grey. Może to jedyna okazja aby dowiedzieć się...?
-Nie dokończył pan, czyli Percival kupił dom zamiast... walczyć o życie? - bąknęła nagle, bo choć w gardle zaciskały się jej obcęgi strachu, to przecież nie miała nic do stracenia... a wreszcie zadała to jedno, najważniejsze pytanie, które spędzało jej sen z powiek i mogło zmienić bieg jej świata.
-Proszę mi szczerze powiedzieć, czy jestem piękniejsza od tej jego... dawnej miłości? B...bo jeśli jestem chociaż... porównywalna, to... Skoro rozmawiacie, to pewnie panu... wszystko powiedział? Czy zwierzał się na temat naszego małżeństwa? Czego mi brakowało? - wyszeptała, usiłując kontrolować brzmienie swojego głosu, ale i tak szybko przeszedł w łamiący się szept. Zamrugała szybko, usiłując wziąć się w garść. Przeczuwała, że pan Benjamin będzie ją teraz komplementował, tak pewnie działa eliksir, ale może zdradzi jej chociaż ziarenko prawdy? Czy chodziło o to, że było w niej za mało pasji, albo nieprzewidywalności (ha, tej akurat miała pod dostatkiem - jak widać!), albo nie umiała szydełkować?
Liczyła, że prawda nie okaże się zbyt bolesna, ale nawet na to miała swój plan. Zerknęła spod długich rzęs na nieotwarte wino, w którym wciąż pływała druga porcja Amortencji - miała nadzieję, że wystarczająca na to, aby ukoić jej ból. A potem wyciągnęła smukłą dłoń i ostrożnie pogłaskała oczarowanego pana Benjamina po policzku, chcąc odnaleźć pociechę w jego ciepłych oczach.
-Skąd ma pan te blizny? Walczył pan w czyjejś obronie na Pokątnej, tak jak wtedy w obronie mojej portfelika? - westchnęła, trzepocząc rzęsami. Nie miała odwagi spytać go o to, gdy był trzeźwy, ale te ślady naprawdę ją smuciły (nie było go stać na dobrego medyka?) i ciekawiły na przemian; wcale nie szpecąc tej przystojnej twarzy, a dodając jej pociągającej aury tajemnicy. Przysunęła się odruchowo, nie odrywając wzroku od jego tęczówek i ciekawa, jak z damami obchodzą się prawdziwi mężczyźni.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Tematy ekonomiczne były Benjamnowi dość obce, ale i tak chętnie korzystał z opcji "nie znam się, to się wypowiem". Niestety, amortencja szybko przejęła nad nim kontrolę, sprawiając, że kwestie zakupu nieruchomości stały się nagle jakoś mniej palące - w odróżnieniu od drażniącego klatkę piersiową oszałamiającego uczucia miłości. Nigdy nie czuł czegoś takiego: skondensowanego podniecenia, zachwytu i romantycznej niepełności, jak z harlequinów dołączanych w odcinkach do Czarownicy. Zawsze obśmiewał kobiece podejście do podniosłych uczuć, mające niewiele wspólnego z prostymi, szczerymi emocjami mężczyzn, którzy na pewno nie zachowywali się w tak durny sposób. No chyba, że byli szlachcicami, wtedy te wszystkie ckliwe gierki wchodziły w rachubę, ale czegóż innego spodziewać się od facetów chodzących w rajtuzach - zamiast w porządnych, wełnianych kalesonach, chowanych pod podartymi roboczymi dżinsami.
Alchemiczne cudeńko sprawiło jednak, że Ben zupełnie zapomniał o...właściwie wszystkim. Zniknął Percival, zniknęła drewniana chatka pośrodku lasu, zniknęło nawet miłe uczucie sytości po porządnym posiłku. Siedział nieco krzywo, po prostu wpatrując się w Isabelle cielęcym, naiwnym wzrokiem, absolutnie tracąc swój urok łobuziaka: bardziej przypominał zakochanego kundla i to kundla z tych niezbyt rozgarniętych, o przyklapniętym uchu i zezowatym spojrzeniu. Była-taka-piękna. I do tego, zdawała się odwzajemniać jego zainteresowanie! To było zbyt wiele, w czekoladowych oczach Benjamina zalśniły łzy wzruszenia - tak niesamowita, obezwładniająco urocza kobieta nazywała go fascynującym! Czyżby śnił? Musiał się mało dyskretnie uszczypnąć w brudną od jedzenia dłoń, by upewnić się, że nie śni. - To zbyt wiele, zbyt wiele, moja miła...Jestem tylko prostym człowiekiem, ale dla ciebie zrobię wszystko...wszystko by zasłużyć na twą miłość - wychrypiał, przejęty komplementami, a miłosny czar zaklęty w kilku kroplach amortencji sprawił, że zamiast pewności siebie z pochlebstw jego serce zatrzepotało przesadną wrażliwością. Nie był godzien tak cudownej istoty, tak mądrej, tak urodziwej, pochodzącej z dobrego domu...Znów zagapił się na lady Carrow bez słowa, zesztywniały niczym po uderzeniu pioruna, zbyt oszołomiony gwałtowną dawką amortencji, by móc działać. Przynajmniej przez kilka pierwszych chwil, bo później, gdy otumanienie opadło, zerwał się na równe nogi, wywracając przy tym talerzyki z przekąskami. - Nie mówmy o Percivalu, to przeszłość! Liczymy się tylko my...my i nasze dzieci, szóstka pięknych, pulchnych dzieci...będą miały twoje oczy, twoje włosy, twój uśmiech; będą takie piękne i mądre... - wyrzucił z siebie w tempie mugolskiej wiertarki, niewiele myśląc (i nie pytając o zgodę) podnosząc Isabelle za ramiona do pozycji stojącej. Była taka niewielka, krucha, krągła: ostatki rozumu spięły się w sprzeciwie, bo trzymana za barki osoba w niczym nie przypominała prawdziwego ukochanego, ale szybko i ta wątpliwość została zalana zjadliwą trucizną amortencji, a w oczach Jaimiego oprócz łez zalśniło także dzikie uczucie. - Och, nie rań mnie, wspominając o nim...chyba, że jestem...jestem ciebie niegodny - zadrżał, bo już pochylał się do pocałunku, by ośmielić się na pieszczotę, o jakiej zdawał się śnić od tysięcy lat, lecz pytania Belli otrzeźwiły go, łamiąc rozkochane serce. Był jak...jak Werter, choć nie miał o tejże postaci pojęcia; jak każdy zraniony, zazdrosny mężczyzna. - Rozumiem, nie chcesz mnie, jestem biedny i obdarty, nie mam manier, ale...o bogini, o najpiękniejsza smoczyco, zrobię wszystko, byś wysiadywała nasze jaja... - przesunął dłonie niżej, po ramieniu, aż ścisnął w swoich wielkich, pokrytych odciskami rękach jej filigranowe, wypielęgnowane i delikatne. Cały czas patrzył jej w oczy, z miłością i błagalnie zarazem, cierpiący męki miłości tak silnej, że potrafiącej rozchwiać jego zachowaniem, zamieniając go w miotającego się w szale uczucia wariata. - Do tego - jestem brzydki - jęknął rozdzierająco, puszczając nagle dłonie kobiety, by odsunąć się kilka kroków, a choć wspomnienie muśnięcia jego twarzy wywołało drżenie podniecenia, to absolutne oddanie najwspanialszej kobiecie świata oraz rozkochanie w niej zupełnie wypaczało jakiekolwiek logiczne elementy konwersacji. - Błagam, daj mi szansę być twą miłością...na pewno znajdę jakieś eliksiry, coś, co zmniejszy me blizny, a jeśli nie możesz na mnie patrzeć, będę nosił maskę, całe nasze wspólne życie - obrócił się dramatycznie na pięcie, a serce dudniło mu zbyt głośno. Och, jakże był zrozpaczony i szczęśliwy jednocześnie; kochał i mógł być kochany, ale czy na to zasłużył? Czy pytanie o blizny nie oznaczało, że przecudowna szlachcianka nim gardzi? Skulił ramiona, oddychając ciężko, skupiony tylko na wymyśleniu planu, który pozwoli mu na zdobycie serca Isabelli. A potem: na założenie z nią licznej, radosnej rodziny. Nie pragnął niczego innego.
Alchemiczne cudeńko sprawiło jednak, że Ben zupełnie zapomniał o...właściwie wszystkim. Zniknął Percival, zniknęła drewniana chatka pośrodku lasu, zniknęło nawet miłe uczucie sytości po porządnym posiłku. Siedział nieco krzywo, po prostu wpatrując się w Isabelle cielęcym, naiwnym wzrokiem, absolutnie tracąc swój urok łobuziaka: bardziej przypominał zakochanego kundla i to kundla z tych niezbyt rozgarniętych, o przyklapniętym uchu i zezowatym spojrzeniu. Była-taka-piękna. I do tego, zdawała się odwzajemniać jego zainteresowanie! To było zbyt wiele, w czekoladowych oczach Benjamina zalśniły łzy wzruszenia - tak niesamowita, obezwładniająco urocza kobieta nazywała go fascynującym! Czyżby śnił? Musiał się mało dyskretnie uszczypnąć w brudną od jedzenia dłoń, by upewnić się, że nie śni. - To zbyt wiele, zbyt wiele, moja miła...Jestem tylko prostym człowiekiem, ale dla ciebie zrobię wszystko...wszystko by zasłużyć na twą miłość - wychrypiał, przejęty komplementami, a miłosny czar zaklęty w kilku kroplach amortencji sprawił, że zamiast pewności siebie z pochlebstw jego serce zatrzepotało przesadną wrażliwością. Nie był godzien tak cudownej istoty, tak mądrej, tak urodziwej, pochodzącej z dobrego domu...Znów zagapił się na lady Carrow bez słowa, zesztywniały niczym po uderzeniu pioruna, zbyt oszołomiony gwałtowną dawką amortencji, by móc działać. Przynajmniej przez kilka pierwszych chwil, bo później, gdy otumanienie opadło, zerwał się na równe nogi, wywracając przy tym talerzyki z przekąskami. - Nie mówmy o Percivalu, to przeszłość! Liczymy się tylko my...my i nasze dzieci, szóstka pięknych, pulchnych dzieci...będą miały twoje oczy, twoje włosy, twój uśmiech; będą takie piękne i mądre... - wyrzucił z siebie w tempie mugolskiej wiertarki, niewiele myśląc (i nie pytając o zgodę) podnosząc Isabelle za ramiona do pozycji stojącej. Była taka niewielka, krucha, krągła: ostatki rozumu spięły się w sprzeciwie, bo trzymana za barki osoba w niczym nie przypominała prawdziwego ukochanego, ale szybko i ta wątpliwość została zalana zjadliwą trucizną amortencji, a w oczach Jaimiego oprócz łez zalśniło także dzikie uczucie. - Och, nie rań mnie, wspominając o nim...chyba, że jestem...jestem ciebie niegodny - zadrżał, bo już pochylał się do pocałunku, by ośmielić się na pieszczotę, o jakiej zdawał się śnić od tysięcy lat, lecz pytania Belli otrzeźwiły go, łamiąc rozkochane serce. Był jak...jak Werter, choć nie miał o tejże postaci pojęcia; jak każdy zraniony, zazdrosny mężczyzna. - Rozumiem, nie chcesz mnie, jestem biedny i obdarty, nie mam manier, ale...o bogini, o najpiękniejsza smoczyco, zrobię wszystko, byś wysiadywała nasze jaja... - przesunął dłonie niżej, po ramieniu, aż ścisnął w swoich wielkich, pokrytych odciskami rękach jej filigranowe, wypielęgnowane i delikatne. Cały czas patrzył jej w oczy, z miłością i błagalnie zarazem, cierpiący męki miłości tak silnej, że potrafiącej rozchwiać jego zachowaniem, zamieniając go w miotającego się w szale uczucia wariata. - Do tego - jestem brzydki - jęknął rozdzierająco, puszczając nagle dłonie kobiety, by odsunąć się kilka kroków, a choć wspomnienie muśnięcia jego twarzy wywołało drżenie podniecenia, to absolutne oddanie najwspanialszej kobiecie świata oraz rozkochanie w niej zupełnie wypaczało jakiekolwiek logiczne elementy konwersacji. - Błagam, daj mi szansę być twą miłością...na pewno znajdę jakieś eliksiry, coś, co zmniejszy me blizny, a jeśli nie możesz na mnie patrzeć, będę nosił maskę, całe nasze wspólne życie - obrócił się dramatycznie na pięcie, a serce dudniło mu zbyt głośno. Och, jakże był zrozpaczony i szczęśliwy jednocześnie; kochał i mógł być kochany, ale czy na to zasłużył? Czy pytanie o blizny nie oznaczało, że przecudowna szlachcianka nim gardzi? Skulił ramiona, oddychając ciężko, skupiony tylko na wymyśleniu planu, który pozwoli mu na zdobycie serca Isabelli. A potem: na założenie z nią licznej, radosnej rodziny. Nie pragnął niczego innego.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z narastającym zadziwieniem obserwowała, jak pan Benjamin zmieniał się na jej oczach, tracąc zdolność do wypowiadania się na tematy inne niż miłosne, tracąc pamięć albo chęć do obgadywania swojego przyjaciela Percivala (chęć, której nigdy nie miał, niestety! Kobieca dusza Isabelle nie rozumiała milczenia w sprawach przyjaźni), tracąc nawet swoją zwyczajową mimikę.
Chciała go wypytać o swój powab, a zarazem chciała przekonać się, czym jest męskie pożądanie. Nie przewidziała tylko, że jego słowa będą tak kwieciste, że trudno jej będzie wychwycić w nich nuty prawdy, ani że jej własne pożądanie nieco ostygnie, gdy jego wzrośnie. Dlaczego... dlaczego tak się nad sobą użalał, czy to Amortencja tak na tego wpływała, czy też od zawsze skrywał kompleksy pod maską bohaterskiego łobuza?
Pisnęła zaskoczona, gdy postawił ją na nogi, ale odpowiedziała uśmiechem, gdy ujął jej dłonie. Na szczęście zachował choć trochę swojego zdecydowania, bo to przecież ta decyzyjność i męskość się jej w nim podobały. Przedziwne metafory też zachował. Początkowe rozczarowanie mieszało się w niej z dawnym sentymentem, oraz coraz bardziej upajającym poczuciem władzy. Nigdy żaden mężczyzna tak na nią nie patrzył, choć odnajdywała ślady tego podziwu w oczach Percivala na ślubie oraz na ustach Francisa w ciemności goblińskiej kolejki. A teraz... choć uczucie było sztucznie zintensyfikowane, to przecież ona była autorką tego dzieła, potężnej Amortencji. Nawet jeśli nie do końca przewidziała emocjonalne efekty swego dzieła, to to... alchemiczny sukces, prawda?
Przechyliła lekko główkę, z naukową ciekawością obserwując zarówno jego emocje, jak i blizny, liczyła przecież na fascynującą historię na temat tego, jak się ich dorobił... - ale nagle cofnął się o krok, a ona, zaskoczona, ułożyła usta w przestraszone "o!".
A więc musiała też wziąć pod uwagę, że jest teraz nadspodziewanie delikatny - i choć przyczyna tej drażliwości była chemiczna, to i tak zrobiło się jej wstyd (za pytanie o blizny, nie za Amortencję), nie chciała sprawić mu przecież przykrości!
Choć jeszcze sekundę temu rozważała, czy nie przetestować Amortencji i na sobie, aby przełamać dziewczęcy wstyd (niepasujący do wdowo-rozwódki i matki!), to współczucie też działało skutecznie. Zaprzestając analiz i chcąc pokrzepić zrozpaczonego mężczyznę, postąpiła kilka kroków do przodu i uspokajająco ułożyła dłonie na jego policzkach.
-Nie, nie... bardzo mi się pan podoba, niech pan nic nie zmienia, taki męski i intrygujący! Nawet pana metafory i maniery są takie... odświeżające - uspokoiła pośpiesznie, choć akurat te porównania do smoków jej się nie podobały, za bardzo kojarzyły się jej z Percivalem (choć on, na szczęście, oddzielał pracę od amorów i to aż za bardzo).
-Gdzie i jak zaczniemy nowe życie, my i nasze dzieci? I... ja mam już jedno dziecko, nie przeszkadza to panu? - przechyliła głowę, nieco bawiąc się sytuacją, chcąc przekonać się jakie są jego najromantyczniejsze wizje, czy jego wyobraźnia jest praktyczna i prosta czy też szalona i pełna pasji. Kto wie, może romantyczne plany się jej spodobają?Wcale z niego nie żartowała, nie była taka okrutna... a jeśli żartowała, to nieświadomie!
Od dawna nie mogła być przy nikim tak nieskrępowana, bezpieczna w kokonie kontroli (przecież chyba by jej nie porwał... prawda?), tak piękna i pożądana. Im dłużej patrzyła w jego oczy, tym szerzej się uśmiechała, choć irytujące sumienie szeptało, że w całej sytuacji jest coś niewłaściwego. Bez wahania zwaliła poczucie winy na karb szlacheckich konwenansów i postanowiła je zagłuszyć jakimś intensywnym bodźcem - dlatego wspięła się na palce, aby złożyć nieśmiały pocałunek na ustach pana Benjamina i przekonać się, jak to jest.
(Musiał tylko troszkę jej pomóc, bo sama go nie dosięgnie!)
Chciała go wypytać o swój powab, a zarazem chciała przekonać się, czym jest męskie pożądanie. Nie przewidziała tylko, że jego słowa będą tak kwieciste, że trudno jej będzie wychwycić w nich nuty prawdy, ani że jej własne pożądanie nieco ostygnie, gdy jego wzrośnie. Dlaczego... dlaczego tak się nad sobą użalał, czy to Amortencja tak na tego wpływała, czy też od zawsze skrywał kompleksy pod maską bohaterskiego łobuza?
Pisnęła zaskoczona, gdy postawił ją na nogi, ale odpowiedziała uśmiechem, gdy ujął jej dłonie. Na szczęście zachował choć trochę swojego zdecydowania, bo to przecież ta decyzyjność i męskość się jej w nim podobały. Przedziwne metafory też zachował. Początkowe rozczarowanie mieszało się w niej z dawnym sentymentem, oraz coraz bardziej upajającym poczuciem władzy. Nigdy żaden mężczyzna tak na nią nie patrzył, choć odnajdywała ślady tego podziwu w oczach Percivala na ślubie oraz na ustach Francisa w ciemności goblińskiej kolejki. A teraz... choć uczucie było sztucznie zintensyfikowane, to przecież ona była autorką tego dzieła, potężnej Amortencji. Nawet jeśli nie do końca przewidziała emocjonalne efekty swego dzieła, to to... alchemiczny sukces, prawda?
Przechyliła lekko główkę, z naukową ciekawością obserwując zarówno jego emocje, jak i blizny, liczyła przecież na fascynującą historię na temat tego, jak się ich dorobił... - ale nagle cofnął się o krok, a ona, zaskoczona, ułożyła usta w przestraszone "o!".
A więc musiała też wziąć pod uwagę, że jest teraz nadspodziewanie delikatny - i choć przyczyna tej drażliwości była chemiczna, to i tak zrobiło się jej wstyd (za pytanie o blizny, nie za Amortencję), nie chciała sprawić mu przecież przykrości!
Choć jeszcze sekundę temu rozważała, czy nie przetestować Amortencji i na sobie, aby przełamać dziewczęcy wstyd (niepasujący do wdowo-rozwódki i matki!), to współczucie też działało skutecznie. Zaprzestając analiz i chcąc pokrzepić zrozpaczonego mężczyznę, postąpiła kilka kroków do przodu i uspokajająco ułożyła dłonie na jego policzkach.
-Nie, nie... bardzo mi się pan podoba, niech pan nic nie zmienia, taki męski i intrygujący! Nawet pana metafory i maniery są takie... odświeżające - uspokoiła pośpiesznie, choć akurat te porównania do smoków jej się nie podobały, za bardzo kojarzyły się jej z Percivalem (choć on, na szczęście, oddzielał pracę od amorów i to aż za bardzo).
-Gdzie i jak zaczniemy nowe życie, my i nasze dzieci? I... ja mam już jedno dziecko, nie przeszkadza to panu? - przechyliła głowę, nieco bawiąc się sytuacją, chcąc przekonać się jakie są jego najromantyczniejsze wizje, czy jego wyobraźnia jest praktyczna i prosta czy też szalona i pełna pasji. Kto wie, może romantyczne plany się jej spodobają?
Od dawna nie mogła być przy nikim tak nieskrępowana, bezpieczna w kokonie kontroli (przecież chyba by jej nie porwał... prawda?), tak piękna i pożądana. Im dłużej patrzyła w jego oczy, tym szerzej się uśmiechała, choć irytujące sumienie szeptało, że w całej sytuacji jest coś niewłaściwego. Bez wahania zwaliła poczucie winy na karb szlacheckich konwenansów i postanowiła je zagłuszyć jakimś intensywnym bodźcem - dlatego wspięła się na palce, aby złożyć nieśmiały pocałunek na ustach pana Benjamina i przekonać się, jak to jest.
(Musiał tylko troszkę jej pomóc, bo sama go nie dosięgnie!)
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire