Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Las
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Las
Świeże powietrze, cisza, spokój. Tak można by opisać las znajdujący się poza granicami miasta. Schodząc ze ścieżki i idąc po suchych liściach, po okolicy roznosi się charakterystyczny, jakże przyjemny dla ucha, szelest. Jest to miejsce dość odosobnione, a jasność zależy od ilości padających promieni słonecznych. Oczywiście żyją tu dzikie stworzenia, które można spotkać na swojej drodze i prędzej natrafi się na wiewiórkę czy sarnę, niż nieśmiałka pilnującego jednego z drzew. Wprawne oko czarodzieja, znającego się na magicznych stworzeniach, dostrzeże chochlika kornwalijskiego ukrywającego się w bujnych koronach, a podczas pełni na nieostrożnych czyhają wilkołaki. Jest to jednak piękne i, w gruncie rzeczy, bezpieczne miejsce. Warte odwiedzenia, gdy chce się odetchnąć od zgiełku miasta.
Serwowanie tak intensywnych komplementów łechtało męskie ego, nie potrafił tego ukryć, pokraśniał więc z mieszaniny zawstydzenia i zachwytu, lekceważąc ostatki zdrowego rozsądku, podpowiadające, że zapewnienia Isabelli są dość naiwne. Bardziej skoncentrował się na pojęciu odświeżający i stropił się nieco, mało dyskretnie próbując wywąchać, czy czasem nie pachnie nieświeżo. Spędził cały dzień w rezerwacie, wśród smoków, na ciężkiej fizycznej robocie, nie emanował więc aromatem fiołków, a raczej zakurzonego igliwia, zrzuconych łusek i świeżym potem. Sam nie czuł, czy śmierdzi, ale zafrasował się nieco tym tematem, nie chciał przecież zrazić do siebie ukochanej. Równie mocno zaślepionej miłością, co on - trajkotała przecież z radością, nie uciekała od niego, wręcz przeciwnie, zadzierała głowę, wpatrując się w niego wielkimi, hipnotyzującymi oczami. Jak u młodego nieśmiałka. Wewnętrznie rozczuliło go to porównanie, wziął głębszy oddech, ochrypły, gubiąc się w mieszaninie bodźców. - Naprawdę? - spytał niczym naiwny, zakochany chłopiec, nie do końca wierzący w swoje szczęście. - Bo...ty jesteś lady, damą na zamku...i masz tak delikatną skórę, miękką, pokrytą takim uroczym meszkiem, jak brzoskwinka... - zaczął bełkotać, roznamiętniony i rozromantyczniony do granic możliwości, przesuwając wierzchem dłoni po rumianym, gładziutkim policzku Isabelle, zszokowany, jak wiele przyjemności może dać mu taki prosty, niewinny gest, obdarty z jakiejkolwiek popędliwości. Ta stawała się nieco problematyczna, lecz Wright po raz pierwszy od dawna - jeśli nie pierwszy w swym niekoniecznie moralnym życiu - myślał o kobiecie nie przez pryzmat kuszących piersi gwarantujących szybkie zaspokojenie prymitywnych potrzeb. Zakochał się i pragnął Belli, oczywiście, że pragnął - ale równie mocno pragnął utonąć w jej pięknych oczach oraz paść do nóg i wielbić swą boginię. Okazującą mu tyle łaski! I zgadzającą się na rodzinne plany!
Rozgoryczony lęk Jaimiego trochę zmalał, głównie dlatego, że głos ukochanej brzmiał jak najsłodsza muzyka, zagłuszająca wewnętrzny skowyt nad własnymi niedostatkami. Uśmiechnął się nieprzytomnie, zadumany nad tym, jak cudownie Isabelle przekrzywia głowę; jak słońce załamuje się w drobnych zagięciach szyi, jak filuterny blask bije z lśniących tęczówek, jak cudnie włosy opadają na jedno odkryte ramię. Zwykle nie zauważał takich detali, ale ich relacja, ich miłość była wszak niezwykła. Przecząca wszystkiemu, co kiedykolwiek poznał. - Wyjedziemy gdzieś daleko, tylko ty i ja. Gdzie tylko będziesz chciała. Ja będę pracować na roli, ty też, chyba, że będziesz nosiła nasze dziecko...Nasze piękne, śliczne dziecko, zdrowego syna...albo piękną córeczkę - roztkliwił się tą wizją, wzdychając ciężko i przyciągając Isabelle za dłonie jeszcze bliżej siebie. Informacja o tym, że lady Carrow posiada potomka nie była nowością, lecz w głowie opętanego amortencją Wrighta zalśniła jako niespodzianka. Niezbyt przyjemna, w pierwszej chwili zmartwiał, ale toksyczna miłość nie pozwalała, by taki szczegół w jakikolwiek sposób zniechęcił go do wybranki. - To nic, nic mi to nie przeszkadza. Dzięki niemu masz tak duże i tak kuszące...no wiesz, co - mruknął, spoglądając jednoznacznie w dół, na odsłonięty dekolt, który znów zdekoncentrował go na kilka długich chwil. Aż zaschło mu w gardle. - Zresztą, zawsze możemy zostawić go u twoich rodziców, a potem zacząć nowe życie tylko we dwoje. Tylko ty i ja. I nasza miłość, wielka, oszałamiająca, dzika, wspaniała - zaczął wymieniać wszystkie znane epitety, zabrakło mu jednak określeń dość szybko. Może to i dobrze, bo los pozwolił mu na zajęcie ust czymś innym. Pocałunkiem, pierwszym takim, zainicjowanym przez wspinającą się na palce Belle. Od razu nieco się pochylił i przycisnął własne, spierzchnięte wargi do ust lady Carrow, gwałtownie, z typową dla siebie mocą, zapewne boleśnie drapiąc zarostem nieskazitelną twarzyczkę arystokratki. Oraz łamiąc tysiąc dwie zasady dobrego wychowania koncentrujące się na tym, by całować subtelnie i łagodnie, na pewno bez wszędobylskiego języka i sporej ilości śliny. Zapewne przestępcze działania wbrew szlacheckiemu prawu rozgałęziłyby się na zakusy bardziej fizyczne, ale w zsunięciu dłoni niżej na ciało Isabelle przeskodził niepokojący dźwięk łamanych gałązek, zapowiadający szybkie rozłączenie ciał i rozkochanych umysłów.
Rozgoryczony lęk Jaimiego trochę zmalał, głównie dlatego, że głos ukochanej brzmiał jak najsłodsza muzyka, zagłuszająca wewnętrzny skowyt nad własnymi niedostatkami. Uśmiechnął się nieprzytomnie, zadumany nad tym, jak cudownie Isabelle przekrzywia głowę; jak słońce załamuje się w drobnych zagięciach szyi, jak filuterny blask bije z lśniących tęczówek, jak cudnie włosy opadają na jedno odkryte ramię. Zwykle nie zauważał takich detali, ale ich relacja, ich miłość była wszak niezwykła. Przecząca wszystkiemu, co kiedykolwiek poznał. - Wyjedziemy gdzieś daleko, tylko ty i ja. Gdzie tylko będziesz chciała. Ja będę pracować na roli, ty też, chyba, że będziesz nosiła nasze dziecko...Nasze piękne, śliczne dziecko, zdrowego syna...albo piękną córeczkę - roztkliwił się tą wizją, wzdychając ciężko i przyciągając Isabelle za dłonie jeszcze bliżej siebie. Informacja o tym, że lady Carrow posiada potomka nie była nowością, lecz w głowie opętanego amortencją Wrighta zalśniła jako niespodzianka. Niezbyt przyjemna, w pierwszej chwili zmartwiał, ale toksyczna miłość nie pozwalała, by taki szczegół w jakikolwiek sposób zniechęcił go do wybranki. - To nic, nic mi to nie przeszkadza. Dzięki niemu masz tak duże i tak kuszące...no wiesz, co - mruknął, spoglądając jednoznacznie w dół, na odsłonięty dekolt, który znów zdekoncentrował go na kilka długich chwil. Aż zaschło mu w gardle. - Zresztą, zawsze możemy zostawić go u twoich rodziców, a potem zacząć nowe życie tylko we dwoje. Tylko ty i ja. I nasza miłość, wielka, oszałamiająca, dzika, wspaniała - zaczął wymieniać wszystkie znane epitety, zabrakło mu jednak określeń dość szybko. Może to i dobrze, bo los pozwolił mu na zajęcie ust czymś innym. Pocałunkiem, pierwszym takim, zainicjowanym przez wspinającą się na palce Belle. Od razu nieco się pochylił i przycisnął własne, spierzchnięte wargi do ust lady Carrow, gwałtownie, z typową dla siebie mocą, zapewne boleśnie drapiąc zarostem nieskazitelną twarzyczkę arystokratki. Oraz łamiąc tysiąc dwie zasady dobrego wychowania koncentrujące się na tym, by całować subtelnie i łagodnie, na pewno bez wszędobylskiego języka i sporej ilości śliny. Zapewne przestępcze działania wbrew szlacheckiemu prawu rozgałęziłyby się na zakusy bardziej fizyczne, ale w zsunięciu dłoni niżej na ciało Isabelle przeskodził niepokojący dźwięk łamanych gałązek, zapowiadający szybkie rozłączenie ciał i rozkochanych umysłów.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie czuł się silniejszy czy mądrzejszy tylko dlatego, że był starszy. Bo jeśli naprawdę z tym miało się wiązać doskonalenie w wiedzy, rządziliby nimi wybitnie uzdolnieni czarodzieje i czarownice, a każdy z nich pozostawiałby po sobie świat lepszy niż ten, na który przyszli. Tak się nie działo, a im dalej w życie, tym Jayden coraz lepiej rozumiał, że nie można było polegać na czyimś doświadczeniu. Najlepszą drogą kształtowania przyszłości było dołożenie starań, by ją tworzyć. Swoich, nie cudzych. Wszak polegania na innych często równało się z potężnym zawodem. Każdy odpowiadał za siebie i tylko idąc swoją drogą, można było tak naprawdę być wiernym własnym przekonaniom. Decyzje podejmowane przez astronoma może i były w wielu momentach błędne, bolesne lub tragiczne nawet w skutkach, ale żadna z win nie przechodziła na kogoś innego. Sam za nie odpowiadał i nie usprawiedliwiał się. Popełniał błędy i musiał z tym żyć. Każde potknięcie się oznaczało zwiększenie doświadczenia, które niósł na swoich barach, lecz żaden człowiek nie posiadał dokładnie tego samego zestawu zdarzeń. Nikt nie mógł się porównywać z innymi. Wszyscy byli różni, jak więc można było doradzić komuś z całkowitą pewnością? Jak można było być czegokolwiek pewnym, skoro nawet własne bezpieczeństwo nie zależało już od konkretnej osoby? Chcąc żyć w pokoju, trzeba było przygotowywać się do obrony i starcia. Dlatego Jayden mógł się wypowiadać tylko z własnej perspektywy i chociaż chciał jak najlepiej, to Shelta sama i nikt inny musiała odnaleźć właściwą ścieżkę. Owszem, on mógł jej poradzić, ale nie decydował za nią. Oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę, że bez względu na to jak światłe mogły być jego słowa, wszystko nie zależało od nich. Jeszcze do niedawna Vane żył w przekonaniu, że wystarczyło jedynie chcieć, ciężko pracować, a pozostałość przychodziła sama. Nic bardziej mylnego. Gdyby tak właśnie było, wiele spraw potoczyłoby się zupełnie inaczej.
Właśnie dlatego słuchając opowieści kuzynki o młodej czarownicy, którą przyjęła pod swoje skrzydła, nie mógł udzielić jej trafnej odpowiedzi. Zapewne miał tym samym ją zawieźć, jednak nie zamierzał wmawiać jej czegoś, w co nie wierzył. Lub wspierać ją słowem, bo jedynie tego oczekiwała. Nie. Nie zasługiwali na kłamstwo. Nikt nie zasługiwał, a ono zawsze miało krótkie nogi i kiedyś wypłynąć musiało. Zresztą szczerość odgrywała w życiu Jaydena jedną z istotniejszych ról, chociaż ostatnie wydarzenia sprawiły, że zawahało się to jego biało-czarne postrzeganie rzeczywistości. Czy kiedykolwiek miało przestać zadziwiać go to, jak bardzo zmieniło się jego życie od tamtej sierpniowej rozmowy z Jocelyn? Zmarszczył na moment brwi, nie przerywając Shelcie, jednak ani na moment nie przestał jej słuchać. Rozumiał to, co czuła. Rozumiał, bo przecież byli bardziej niż podobni w swoich zachowaniach. - Wiesz, że nie odpowiadasz za to, co ona zrobi ani co czuje, prawda? – zaczął, przesuwając wzrok po otaczających ich drzewach. Zupełnie jakby między nimi tkwiły dalsze myśli tworzące profesorską wypowiedź. Nie wątpił, że jego kuzynka zdawała sobie sprawę z jego słów. Należeli jednak do tego rodzaju ludzi, którzy chcieli zbawić cały świat. Niestety należało zejść na ziemię, żeby ją ochronić. – Możesz robić wszystko, co w twojej mocy, ale wciąż nie będziesz podejmować za nią decyzji. W przeciwnym razie… Unieszczęśliwisz ją jeszcze bardziej. Rób, co możesz, ale uważaj proszę. I od kiedy zresztą pokładamy nadzieję w szlachcie, Shelly? Nie widziałem żadnej oznaki pomocy, która wyszła od tych ludzi. Jedynie nic niewarte deklaracje kto jest za mugolami, a kto przeciw. Słowa nic nie znaczą bez czynów. Wrogowie przynajmniej działają według swojego stanowiska, ci drudzy... To żałosne. Ollivanderowie nawet swojej rodziny nie potrafią utrzymać w jednym, jak więc od nich czegokolwiek oczekiwać? Tyle lat i dekad to już trwa, a ludzie dalej są ślepi. Nie. Jeśli ktokolwiek szuka w nich jeszcze ocalenia, powinien się porządnie zastanowić. Albo wyjechać… - Nawet nie zauważył, kiedy myśli strzelały jedna za drugą, goniąc się wzajemnie, a emocje w profesorze nieco się wzburzyły. Jednak nie był w stanie podchodzić do tego na spokojnie. Nie, gdy jedni oznajmiali, że ich polityka wspiera czarodziejów krwi mugolskiej, chociaż nic z tym nie robili. Pieprzyli jedynie w kółko te same frazesy, oczekując poklasku. Nie. Nie zgadzał się z tym, by zawierzać swoje bezpieczeństwo komuś, kto ze szlachetnością nie miał nic wspólnego. Nikt nie miał zamiaru wstawiać się za przeciwnikami rządu i idei segregacji klasowej. Musieli radzić sobie sami. - Nie wierzę w cudowne ocalenie, Shelly. – Jayden przerwał trwającą dłuższą chwilę ciszę, zdając sobie sprawę, że piszczenie w uszach dopiero się kończyło. - Nigdy już nie pozwolę komuś innemu decydować za siebie. - Czy takiej właśnie rady oczekiwała? Czy w ogóle można było to zakwalifikować w ten sposób? Czy chciała tego słuchać? Dla kogo zresztą to było? Dla niego czy dla niej? Dla nich?
Nie dał sobie jednak czasu na zastanowienie, bo w chwilę później wydarzyło się tak wiele, a zarazem nic. Kolejne słowa i ostre rysy zmieniającej się kobiecej twarzy uderzały w niego raz po raz, że Vane nawet nie zauważył, kiedy osiadł na jednym z pni leżących w okolicy. Szaleńcy. Uciekinierzy. Londyn. Kominki. Ranni, chorzy, próbujący uciec czy też zwyczajnie dostać się do swoich rodzin. Teleportacja. Świstokliki. Samozwańczy naukowcy. Prywatyzacja. Własny proszek. Strach. Ministerstwo. Ryzyko... A później jeszcze doszedł do tego temat jego małżeństwa… Jak i kiedy to wszystko zaczęło się plątać w ten sposób? Kiedy zaczęło się robić to tak trudne? Tak... Skomplikowane? Odpowiedzialność... Nie zostawiajmy tego tak po prostu tylko dlatego, że to skomplikowane, że wiąże się z tym duża odpowiedzialność. Sam mówiłeś, że się boisz ale ten strach przezwyciężasz dla tego kto tego potrzebuje. Dla nich nie warto spróbować przełamać strachu? - Ona jest w ciąży, Shelly - odpowiedział w końcu, wyduszając z siebie prawdę i rzucając szybkie spojrzenie kuzynce, by znów wrócić do obserwacji lasu przed sobą. - Wszystko się zmieniło. Nie mogę... - Głos zdawał się odmawiać mu posłuszeństwa, gdy przed oczami pojawiła mu się Pomona z sylwestrowej nocy, jej zapłakana twarz, a później też zaokrąglenie ukryte pod materiałem sukienki... - Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby znów zniknąć. Dzieci to jedno, ale ty mówisz o całym kraju. Wiesz, o co mnie prosisz? Za to nie odpowiadam tylko ja. Idzie za mną cała moja rodzina. Powiedz mi, że oni potrzebują mnie mniej niż reszta, że nie powinienem czuć pierwszej odpowiedzialności w stosunku do nich, że powinienem przekładać innych nad ich bezpieczeństwo. Dalej próbowałabyś mnie przekonać, wiedząc, jakie brzemię chcesz na mnie zrzucić? Bo ty mówisz o ochronie wszystkich rodzin w Wielkiej Brytanii w zamian za moją. A tego nie mogę zrobić. - Nawet nie zauważył, kiedy jego ciało całe się spięło, a dłonie zacisnęły się w pięści. Szybko jednak odpuścił, zdając sobie sprawę, że to nie Shelta była jego wrogiem i nie chciała go w żaden sposób urazić. To ten pierdolony system... Nie działał, a oni musieli za to odpowiadać. Oni — zwykli, szarzy obywatele. Astronom odetchnął głęboko, spuszczając głowę i wpatrując się w resztki śniegu pod swoimi butami, który jeszcze nie roztopił się w całości. Pytanie kuzynki o jego ślub rozpłynęło się gdzieś w powietrzu pod nadmiarem emocji, ale Jayden sam do niego wrócił myślami i tym ostatnim wspomnieniem przeszłej zimy. Od pierwszego dnia wiosny minął zaledwie ponad tydzień, a on czuł, że trwało to o wiele dłużej. Że świat wariował i coraz trudniej było pozostać się przy zdrowych zmysłach. Jego ostoją miała być czekająca u nich w domu Pomona. Co teraz robiła? Czy walczyła z chwastami w ogrodzie? A może znów urządzała sobie popołudniową drzemkę? Cokolwiek to było, Vane znów silnie za nią zatęsknił. Co by mu teraz powiedziała? Co by doradziła? Potrzebował jej w tej chwili tak bardzo... Odetchnął ciężko i przejechał po raz ostatni dłonią przez włosy, zanim nie podniósł się i nie stanął twarzą w twarz z Sheltą. - Pomogę ci tu skończyć, ale potrzebujemy czegoś więcej niż jedynie snucie teorii. Potrzebujemy planu na kontynuowanie badań. Ja tego potrzebuję, bo bez tego nie będę mógł z tobą tego kontynuować. Chcę utrzymać tę rodzinę z dala od tego konfliktu najdłużej jak się da. Muszę to zrobić. Inaczej... Inaczej to wszystko pójdzie na marne – to, co teraz robię, żeby zachować ich w bezpieczeństwie. - To było jego ostateczne zdanie. Nie zamierzał go zmieniać i musiała go zrozumieć. Teraz to nie oni ustawiali się pod badania, lecz badania pod nich, a tego jeszcze nie było. Jayden odwrócił się i uniósł różdżkę. - Nebula Omnia - wyszeptał, czując uścisk w gardle.
Właśnie dlatego słuchając opowieści kuzynki o młodej czarownicy, którą przyjęła pod swoje skrzydła, nie mógł udzielić jej trafnej odpowiedzi. Zapewne miał tym samym ją zawieźć, jednak nie zamierzał wmawiać jej czegoś, w co nie wierzył. Lub wspierać ją słowem, bo jedynie tego oczekiwała. Nie. Nie zasługiwali na kłamstwo. Nikt nie zasługiwał, a ono zawsze miało krótkie nogi i kiedyś wypłynąć musiało. Zresztą szczerość odgrywała w życiu Jaydena jedną z istotniejszych ról, chociaż ostatnie wydarzenia sprawiły, że zawahało się to jego biało-czarne postrzeganie rzeczywistości. Czy kiedykolwiek miało przestać zadziwiać go to, jak bardzo zmieniło się jego życie od tamtej sierpniowej rozmowy z Jocelyn? Zmarszczył na moment brwi, nie przerywając Shelcie, jednak ani na moment nie przestał jej słuchać. Rozumiał to, co czuła. Rozumiał, bo przecież byli bardziej niż podobni w swoich zachowaniach. - Wiesz, że nie odpowiadasz za to, co ona zrobi ani co czuje, prawda? – zaczął, przesuwając wzrok po otaczających ich drzewach. Zupełnie jakby między nimi tkwiły dalsze myśli tworzące profesorską wypowiedź. Nie wątpił, że jego kuzynka zdawała sobie sprawę z jego słów. Należeli jednak do tego rodzaju ludzi, którzy chcieli zbawić cały świat. Niestety należało zejść na ziemię, żeby ją ochronić. – Możesz robić wszystko, co w twojej mocy, ale wciąż nie będziesz podejmować za nią decyzji. W przeciwnym razie… Unieszczęśliwisz ją jeszcze bardziej. Rób, co możesz, ale uważaj proszę. I od kiedy zresztą pokładamy nadzieję w szlachcie, Shelly? Nie widziałem żadnej oznaki pomocy, która wyszła od tych ludzi. Jedynie nic niewarte deklaracje kto jest za mugolami, a kto przeciw. Słowa nic nie znaczą bez czynów. Wrogowie przynajmniej działają według swojego stanowiska, ci drudzy... To żałosne. Ollivanderowie nawet swojej rodziny nie potrafią utrzymać w jednym, jak więc od nich czegokolwiek oczekiwać? Tyle lat i dekad to już trwa, a ludzie dalej są ślepi. Nie. Jeśli ktokolwiek szuka w nich jeszcze ocalenia, powinien się porządnie zastanowić. Albo wyjechać… - Nawet nie zauważył, kiedy myśli strzelały jedna za drugą, goniąc się wzajemnie, a emocje w profesorze nieco się wzburzyły. Jednak nie był w stanie podchodzić do tego na spokojnie. Nie, gdy jedni oznajmiali, że ich polityka wspiera czarodziejów krwi mugolskiej, chociaż nic z tym nie robili. Pieprzyli jedynie w kółko te same frazesy, oczekując poklasku. Nie. Nie zgadzał się z tym, by zawierzać swoje bezpieczeństwo komuś, kto ze szlachetnością nie miał nic wspólnego. Nikt nie miał zamiaru wstawiać się za przeciwnikami rządu i idei segregacji klasowej. Musieli radzić sobie sami. - Nie wierzę w cudowne ocalenie, Shelly. – Jayden przerwał trwającą dłuższą chwilę ciszę, zdając sobie sprawę, że piszczenie w uszach dopiero się kończyło. - Nigdy już nie pozwolę komuś innemu decydować za siebie. - Czy takiej właśnie rady oczekiwała? Czy w ogóle można było to zakwalifikować w ten sposób? Czy chciała tego słuchać? Dla kogo zresztą to było? Dla niego czy dla niej? Dla nich?
Nie dał sobie jednak czasu na zastanowienie, bo w chwilę później wydarzyło się tak wiele, a zarazem nic. Kolejne słowa i ostre rysy zmieniającej się kobiecej twarzy uderzały w niego raz po raz, że Vane nawet nie zauważył, kiedy osiadł na jednym z pni leżących w okolicy. Szaleńcy. Uciekinierzy. Londyn. Kominki. Ranni, chorzy, próbujący uciec czy też zwyczajnie dostać się do swoich rodzin. Teleportacja. Świstokliki. Samozwańczy naukowcy. Prywatyzacja. Własny proszek. Strach. Ministerstwo. Ryzyko... A później jeszcze doszedł do tego temat jego małżeństwa… Jak i kiedy to wszystko zaczęło się plątać w ten sposób? Kiedy zaczęło się robić to tak trudne? Tak... Skomplikowane? Odpowiedzialność... Nie zostawiajmy tego tak po prostu tylko dlatego, że to skomplikowane, że wiąże się z tym duża odpowiedzialność. Sam mówiłeś, że się boisz ale ten strach przezwyciężasz dla tego kto tego potrzebuje. Dla nich nie warto spróbować przełamać strachu? - Ona jest w ciąży, Shelly - odpowiedział w końcu, wyduszając z siebie prawdę i rzucając szybkie spojrzenie kuzynce, by znów wrócić do obserwacji lasu przed sobą. - Wszystko się zmieniło. Nie mogę... - Głos zdawał się odmawiać mu posłuszeństwa, gdy przed oczami pojawiła mu się Pomona z sylwestrowej nocy, jej zapłakana twarz, a później też zaokrąglenie ukryte pod materiałem sukienki... - Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby znów zniknąć. Dzieci to jedno, ale ty mówisz o całym kraju. Wiesz, o co mnie prosisz? Za to nie odpowiadam tylko ja. Idzie za mną cała moja rodzina. Powiedz mi, że oni potrzebują mnie mniej niż reszta, że nie powinienem czuć pierwszej odpowiedzialności w stosunku do nich, że powinienem przekładać innych nad ich bezpieczeństwo. Dalej próbowałabyś mnie przekonać, wiedząc, jakie brzemię chcesz na mnie zrzucić? Bo ty mówisz o ochronie wszystkich rodzin w Wielkiej Brytanii w zamian za moją. A tego nie mogę zrobić. - Nawet nie zauważył, kiedy jego ciało całe się spięło, a dłonie zacisnęły się w pięści. Szybko jednak odpuścił, zdając sobie sprawę, że to nie Shelta była jego wrogiem i nie chciała go w żaden sposób urazić. To ten pierdolony system... Nie działał, a oni musieli za to odpowiadać. Oni — zwykli, szarzy obywatele. Astronom odetchnął głęboko, spuszczając głowę i wpatrując się w resztki śniegu pod swoimi butami, który jeszcze nie roztopił się w całości. Pytanie kuzynki o jego ślub rozpłynęło się gdzieś w powietrzu pod nadmiarem emocji, ale Jayden sam do niego wrócił myślami i tym ostatnim wspomnieniem przeszłej zimy. Od pierwszego dnia wiosny minął zaledwie ponad tydzień, a on czuł, że trwało to o wiele dłużej. Że świat wariował i coraz trudniej było pozostać się przy zdrowych zmysłach. Jego ostoją miała być czekająca u nich w domu Pomona. Co teraz robiła? Czy walczyła z chwastami w ogrodzie? A może znów urządzała sobie popołudniową drzemkę? Cokolwiek to było, Vane znów silnie za nią zatęsknił. Co by mu teraz powiedziała? Co by doradziła? Potrzebował jej w tej chwili tak bardzo... Odetchnął ciężko i przejechał po raz ostatni dłonią przez włosy, zanim nie podniósł się i nie stanął twarzą w twarz z Sheltą. - Pomogę ci tu skończyć, ale potrzebujemy czegoś więcej niż jedynie snucie teorii. Potrzebujemy planu na kontynuowanie badań. Ja tego potrzebuję, bo bez tego nie będę mógł z tobą tego kontynuować. Chcę utrzymać tę rodzinę z dala od tego konfliktu najdłużej jak się da. Muszę to zrobić. Inaczej... Inaczej to wszystko pójdzie na marne – to, co teraz robię, żeby zachować ich w bezpieczeństwie. - To było jego ostateczne zdanie. Nie zamierzał go zmieniać i musiała go zrozumieć. Teraz to nie oni ustawiali się pod badania, lecz badania pod nich, a tego jeszcze nie było. Jayden odwrócił się i uniósł różdżkę. - Nebula Omnia - wyszeptał, czując uścisk w gardle.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 48
'k100' : 48
Wzięła nieco urywany oddech, bo szorstka dłoń pana Benjamina przy policzku sprawiła przeszyła ją dreszczem ekscytacji - to jasne, mężczyzna fascynował ją przecież od dawna. Jednocześnie, przyjemność przeplatana z ciekawością była stłumiona jakimś uczuciem, którego Isabelle nie potrafiła do końca nazwać. Czyżby... rozczarowaniem?
Liczyła, że pan Wright będzie zupełnie inny od Percivala, choć zarazem był tak do niego podobny. I był, był tak bardzo inny. Tyle, że - zamiast przynieść zapomnienie - skłaniało ją to do podświadomych porównań, przynosiło wspomnienia dłoni męża na jej policzkach. Nie czuła podobnych wyrzutów z Francisem, dlaczego więc czuła je z Benjaminem? Czy to Amortencja, alchemiczna miłość, komplikowała tutaj wszystko, przypominając jej o dawnej miłości męża (ale przecież od pewnego czasu nie wierzyła już, że Percival kiedykolwiek ją kochał... czy może się myliła?) i uniemożliwiając skupienie się na przygodzie?
W dodatku, liczyła, że dzisiejsze popołudnie da jej chwilę upragnionej wolności i zapomnienia. Tymczasem, nawet zakochany w niej plebejusz przypominał jej na każdym kroku, że jest lady. Nie chciała być dzisiaj damą! Chciała poczuć się piękna, spontaniczna i pożądana, jak ta... szlamowata kochanka Percivala.
Gdyby nie była damą, zaklęłaby w myślach, przeszyta bolesną samoświadomością. Czyżby w dzisiejszym spotkaniu, które tak doskonale umotywowała sama przed sobą chęcią spędzenia miłego popołudnia z panem Benjaminem, w gruncie rzeczy chodziło o próbę wejścia w buty kochanki eks-męża?
Merlinie, to żałosne. Tak bardzo żałosne. I tak bardzo niesprawiedliwe.
Cierpliwe spojrzenie, którym mierzyła pana Wrighta, nagle stało się jakieś zakłopotane i smutne. Szybko umknęła wzrokiem - choć niepotrzebnie, bo ogłupiony miłością Benjamin nie ujrzałby przecież skruchy na jej twarzyczce.
Przygryzła wargę, zmuszając się do ucieczki od własnego sumienia i skupienia się na powrót na jego słowach. Jeszcze bardziej przerażających, niż przypominanie jej o tym, że jest damą. Odruchowo wróciła do Bena wzrokiem, zdumiona. Jaka... jaka praca na roli? Jakie noszenie kilku dzieci? Jest przecież chorowita, nawet nestor nie oczekiwałby od niej większej ilości synów, gdyby nadal była mężatką. a pracując w polu można się, o zgrozo, opalić!
Jej usta uformowały się w bezgłośne, oburzone "o!", gdy wspomniał o zostawianiu Jamesa u rodziców! Co... co?!
Przed chwilą sama poczuła się z sobą koszmarnie, ale teraz pan Benjamin również spadł z piedestału. Miała go za intrygującego romantyka, a... zmarszczyła lekko brwi, błądząc wzrokiem po jego twarzy i szukając zrozumienia albo potwierdzenia, że się pomyliła. Wszystko wskazywało jednak, że pod szalenie przystojnymi warstwami wcale nie kryło się bogate wnętrze, a ktoś kto... szczyt romantyzmu upatrywał w pracy na roli (to jeszcze byłaby skłonna wybaczyć) i kto był w stanie namawiać matkę do porzucenia swojego dziecka!
Ktoś, kto wcale jej nie znał.
-Ja nie mam mamy, a mój tata nie może zajmować się dziećmi, to znaczy pewnie nie chce, to znaczy James jest przez Percivala bękartem i ma tylko mnie, rodzina najchętniej pewnie by się go wyrzekła... - wyrzuciła z siebie w niekontrolowanym słowotoku, spowodowanym zapewne nadmiarem emocji. Miała po prostu grzecznie odmówić, to znaczy miała w ogóle nie wdawać się w dyskusję, ale... sama nie wiedziała, co się dzieje w jej głowie. Tak dawno nie zwierzała się nikomu, nie mogąc oficjalnie powiedzieć niczego negatywnego o Carrowach, a szczere domniemania pana Benjamina były chyba ostatnią kroplą w czarze goryczy.
Ale on nie słuchał - dlaczego by miał? Zanim. Belle się zorientowała, już ją całował, męsko, łapczywie, co powinno się jej podobać, tego w końcu oczekiwała. Jej własne usta zastygły jednak w zdziwionym grymasie niepewności, a do serca zakradł się nagły strach, gdy uświadomiła sobie, że jest tutaj z nim całkiem sama. To miało być proste i ekscytujące spotkanie, ale czy... nie wymykało się spod kontroli - teraz, gdy jej własny nastrój się zepsuł? Nigdy... nigdy nie miała do czynienia z silnym mężczyzną w takiej sytuacji. Percival był jej mężem, a Francis nie mógłby jej skrzywdzić - w ogóle (był nieco... szczupły), a tym bardziej w Wenus albo w kolejce goblinów. Zesztywniała, niepewna co robić...
A potem usłyszała trzask, pan Wright chyba też, bo nagle zamarł. Belle wykorzystała ten moment, by ułożyć ręce na jego torsie i delikatnie odsunąć go od siebie.
Potem wszystko potoczyło się szybko.
Na polanę wypadł przerażony jeleń, o włos mijając zakochaną parę i gnając na oślep w głąb lasu.
A Isabelle usłyszała w oddali rżenie - doskonale jej znane, rżenie aetonana. I pobladła śmiertelnie, a jej oczęta rozszerzyły się w grymasie bezbrzeżnego przerażenia.
Specjalnie wybrała dzień, na który nie było zaplanowane żadne duże polowanie. A to oznaczało, że polować mógł tylko ktoś z jej rodziny, ale wypytała przecież służbę, czy ktoś ma plany.
A spontanicznie polowało tylko kilka osób. W tym jedna, której Isabelle bała się jak nikogo innego.
Zwłaszcza bała się tego, co jej kuzyn mógłby zrobić panu Benjaminowi.
Wzięła gwałtowny, urywany oddech i odepchnęła od siebie pana Wrighta z całą mocą, na jaką było ją stać, wyraźnie przerażona. Nerwowo zerknęła w stronę lasu.
-Jeśli ktoś nas zobaczy... wpadnie pan w duże kłopoty... - ona zresztą też, a poczucie winy ściskało jej serce równie mocno jak strach. Spróbowała zaczerpnąć głębszy oddech, jak zawsze pilnując się w obliczu silnego stresu. Klątwa Ondyny nie była łaskawa dla silnych stresów.
-Przeprszam, ja... pojedziemy na rolę, tak, tak, ale dołączę do pana później, jutro, dobrze? W... Londynie, spotkajmy się na Pokątnej! - szeptała nerwowo, rozglądając się po polanie niczym osaczony ptak. -Musi pan teraz iść, proszę! - on, nie ona. Jej obecność na samotnym pikniku wzbudzi mniejsze podejrzenia, niż porzucone jedzenie.
Drżącymi dłońmi sięgnęła nagle do swojej malutkiej sakiewki, wyciągnęła coś owiniętego w chusteczkę i starannie włożyła przedmiot w kieszeń koszuli pana Benjamina.
-Proszę tego pilnować, to... obietnica mojej miłości. - skłamała, a potem westchnęła ciężko i dodała, całkiem szczerze: -To na szczęście.
Trzymała ten dar dla Percivala, ale zmartwiła się o pana Benjamina, bardzo.
rzucam na sprawność na odepchnięcie Bena i przekazuję Benowi kwiat paproci z mojego ekwipunku!
Liczyła, że pan Wright będzie zupełnie inny od Percivala, choć zarazem był tak do niego podobny. I był, był tak bardzo inny. Tyle, że - zamiast przynieść zapomnienie - skłaniało ją to do podświadomych porównań, przynosiło wspomnienia dłoni męża na jej policzkach. Nie czuła podobnych wyrzutów z Francisem, dlaczego więc czuła je z Benjaminem? Czy to Amortencja, alchemiczna miłość, komplikowała tutaj wszystko, przypominając jej o dawnej miłości męża (ale przecież od pewnego czasu nie wierzyła już, że Percival kiedykolwiek ją kochał... czy może się myliła?) i uniemożliwiając skupienie się na przygodzie?
W dodatku, liczyła, że dzisiejsze popołudnie da jej chwilę upragnionej wolności i zapomnienia. Tymczasem, nawet zakochany w niej plebejusz przypominał jej na każdym kroku, że jest lady. Nie chciała być dzisiaj damą! Chciała poczuć się piękna, spontaniczna i pożądana, jak ta... szlamowata kochanka Percivala.
Gdyby nie była damą, zaklęłaby w myślach, przeszyta bolesną samoświadomością. Czyżby w dzisiejszym spotkaniu, które tak doskonale umotywowała sama przed sobą chęcią spędzenia miłego popołudnia z panem Benjaminem, w gruncie rzeczy chodziło o próbę wejścia w buty kochanki eks-męża?
Merlinie, to żałosne. Tak bardzo żałosne. I tak bardzo niesprawiedliwe.
Cierpliwe spojrzenie, którym mierzyła pana Wrighta, nagle stało się jakieś zakłopotane i smutne. Szybko umknęła wzrokiem - choć niepotrzebnie, bo ogłupiony miłością Benjamin nie ujrzałby przecież skruchy na jej twarzyczce.
Przygryzła wargę, zmuszając się do ucieczki od własnego sumienia i skupienia się na powrót na jego słowach. Jeszcze bardziej przerażających, niż przypominanie jej o tym, że jest damą. Odruchowo wróciła do Bena wzrokiem, zdumiona. Jaka... jaka praca na roli? Jakie noszenie kilku dzieci? Jest przecież chorowita, nawet nestor nie oczekiwałby od niej większej ilości synów, gdyby nadal była mężatką. a pracując w polu można się, o zgrozo, opalić!
Jej usta uformowały się w bezgłośne, oburzone "o!", gdy wspomniał o zostawianiu Jamesa u rodziców! Co... co?!
Przed chwilą sama poczuła się z sobą koszmarnie, ale teraz pan Benjamin również spadł z piedestału. Miała go za intrygującego romantyka, a... zmarszczyła lekko brwi, błądząc wzrokiem po jego twarzy i szukając zrozumienia albo potwierdzenia, że się pomyliła. Wszystko wskazywało jednak, że pod szalenie przystojnymi warstwami wcale nie kryło się bogate wnętrze, a ktoś kto... szczyt romantyzmu upatrywał w pracy na roli (to jeszcze byłaby skłonna wybaczyć) i kto był w stanie namawiać matkę do porzucenia swojego dziecka!
Ktoś, kto wcale jej nie znał.
-Ja nie mam mamy, a mój tata nie może zajmować się dziećmi, to znaczy pewnie nie chce, to znaczy James jest przez Percivala bękartem i ma tylko mnie, rodzina najchętniej pewnie by się go wyrzekła... - wyrzuciła z siebie w niekontrolowanym słowotoku, spowodowanym zapewne nadmiarem emocji. Miała po prostu grzecznie odmówić, to znaczy miała w ogóle nie wdawać się w dyskusję, ale... sama nie wiedziała, co się dzieje w jej głowie. Tak dawno nie zwierzała się nikomu, nie mogąc oficjalnie powiedzieć niczego negatywnego o Carrowach, a szczere domniemania pana Benjamina były chyba ostatnią kroplą w czarze goryczy.
Ale on nie słuchał - dlaczego by miał? Zanim. Belle się zorientowała, już ją całował, męsko, łapczywie, co powinno się jej podobać, tego w końcu oczekiwała. Jej własne usta zastygły jednak w zdziwionym grymasie niepewności, a do serca zakradł się nagły strach, gdy uświadomiła sobie, że jest tutaj z nim całkiem sama. To miało być proste i ekscytujące spotkanie, ale czy... nie wymykało się spod kontroli - teraz, gdy jej własny nastrój się zepsuł? Nigdy... nigdy nie miała do czynienia z silnym mężczyzną w takiej sytuacji. Percival był jej mężem, a Francis nie mógłby jej skrzywdzić - w ogóle (był nieco... szczupły), a tym bardziej w Wenus albo w kolejce goblinów. Zesztywniała, niepewna co robić...
A potem usłyszała trzask, pan Wright chyba też, bo nagle zamarł. Belle wykorzystała ten moment, by ułożyć ręce na jego torsie i delikatnie odsunąć go od siebie.
Potem wszystko potoczyło się szybko.
Na polanę wypadł przerażony jeleń, o włos mijając zakochaną parę i gnając na oślep w głąb lasu.
A Isabelle usłyszała w oddali rżenie - doskonale jej znane, rżenie aetonana. I pobladła śmiertelnie, a jej oczęta rozszerzyły się w grymasie bezbrzeżnego przerażenia.
Specjalnie wybrała dzień, na który nie było zaplanowane żadne duże polowanie. A to oznaczało, że polować mógł tylko ktoś z jej rodziny, ale wypytała przecież służbę, czy ktoś ma plany.
A spontanicznie polowało tylko kilka osób. W tym jedna, której Isabelle bała się jak nikogo innego.
Zwłaszcza bała się tego, co jej kuzyn mógłby zrobić panu Benjaminowi.
Wzięła gwałtowny, urywany oddech i odepchnęła od siebie pana Wrighta z całą mocą, na jaką było ją stać, wyraźnie przerażona. Nerwowo zerknęła w stronę lasu.
-Jeśli ktoś nas zobaczy... wpadnie pan w duże kłopoty... - ona zresztą też, a poczucie winy ściskało jej serce równie mocno jak strach. Spróbowała zaczerpnąć głębszy oddech, jak zawsze pilnując się w obliczu silnego stresu. Klątwa Ondyny nie była łaskawa dla silnych stresów.
-Przeprszam, ja... pojedziemy na rolę, tak, tak, ale dołączę do pana później, jutro, dobrze? W... Londynie, spotkajmy się na Pokątnej! - szeptała nerwowo, rozglądając się po polanie niczym osaczony ptak. -Musi pan teraz iść, proszę! - on, nie ona. Jej obecność na samotnym pikniku wzbudzi mniejsze podejrzenia, niż porzucone jedzenie.
Drżącymi dłońmi sięgnęła nagle do swojej malutkiej sakiewki, wyciągnęła coś owiniętego w chusteczkę i starannie włożyła przedmiot w kieszeń koszuli pana Benjamina.
-Proszę tego pilnować, to... obietnica mojej miłości. - skłamała, a potem westchnęła ciężko i dodała, całkiem szczerze: -To na szczęście.
Trzymała ten dar dla Percivala, ale zmartwiła się o pana Benjamina, bardzo.
rzucam na sprawność na odepchnięcie Bena i przekazuję Benowi kwiat paproci z mojego ekwipunku!
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
The member 'Isabelle Carrow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Miłość całkowicie nim owładnęła. Dogłębnie, bez żadnych zahamowań, wynikających z zasad dobrego wychowania czy też choćby okruszka zdrowego rozsądku. Nie liczyło się społeczeństwo, rodzina, świat, wojna; nic, najpiękniejsze diamenty magicznego świata brzydły wobec urody Isabelli, najsłodszy śpiew słowika w porównaniu z jej głosem brzmiał jak źle naoliwione drzwi, a wypielęgnowana sylwetka półwili nie miała w sobie nawet ułamka czaru kobiecych krągłości pasujących do filigranowej szlachcianki. Otumaniony amortencją umysł Benjamina, wsparty równie strutym sercem, nie wyobrażał sobie zaczerpnięcia kolejnego oddechu bez bezpośredniej bliskości swej muzy, swego ideału, przyszłej żony i matki ich dzieci; wpatrywał się w nią z mocno ogłupiałą miną, rozdarty pomiędzy pragnieniem natychmiastowej konsumpcji ich miłości a bezbrzeżnym szacunkiem i oddaniem, które czuł do tej niewiarygodnej istoty. Plótł trzy po trzy, był prostym mężczyzną, pozbawionym etykiety, uznającym wyrzucane przez czarownicę smutne słowa za niepotrzebny bełkocik, przeszkadzający ich podniosłemu spotkaniu. - Cii, moja miła. Nic się nie martw. Ochronię cię od tego okrutnego ojca. To idiota, gumochłon; jak można nie chcieć opiekować się swą rodziną? Swym wnusiem? - przerwał Belli natychmiastowo, kładąc stwardniały od ciężkiej pracy opuszek palca na jej pełnych, perfekcyjnych ustach, stworzonych do całowania a nie do układania się w drżącą podkówkę. To nic, że zaprzeczał sam sobie, raz uznając małego Jamesa za zbędny balast, by w drugiej chwili rozczulać się nad okropnym losem bękarta. Nie myślał rozsądnie, ba, w ogóle nie myślał, jak zahipnotyzowany wpatrując się w nieskazitelną cerę Isabelli, w jej miękkie włosy, delikatne rysy, w ocean najwspanialszych oczu jakie kiedykolwiek widział. No i te rzęsy, długie podwinięte, jak u lalki; aż ochrypł, będąc pod oszałamiającym wrażeniem urody lady Carrow. Stała tak blisko, a jej zapach - nieco niepasujący do wizji wysoko urodzonej dziewoi - otumaniał go jeszcze dokładniej. Aż zachwiał się na piętach. - Uciekniemy, razem. We dwoje. Będziemy szczęśliwi. Daleko stąd - szeptał zapamiętale, w końcu odnajdując prawdziwą rozkosz w pocałunku. Pogłębiającym się, mocnym, namiętnym, z każdą sekundą pieszczoty odważniejszym. Nie odtrąciła go, nie musiał się krygować, nie wzbudzał w niej niechęci ani pogardy, zapewniała go o tym. Ośmielił się ułożyć rękę niżej na jej talii i przyciągnąć czarownicę do siebie, tak, jak robiono to na zdjęciach w czarownicy - postanowił jednak nie przechylać kobiety w tył, teatralnie, obawiając się, że wtedy nie powstrzymałby się od pochwycenia jej w znacznie mniej moralny sposób a potem przewrócenia na miękki kocyk, wśród ciasteczek i pasztecików, by skonsumować coś znacznie słodszego od wykwintnych deserów. Mocno ścisnął Isabelle w swych ramionach, intensyfikując pocałunek, dość prostacki, mocny, męski, trudny do przerwania nawet, gdy poczuł, że dziewczyna próbuje go...odepchnąć? Zaśmiał się cicho, z zadowoleniem, prosto w jej usta, pewien, że to tylko droczenie się, ale kolejne dźwięki sprawiły, że w końcu oderwał brodatą twarz od lady Carrow, rozglądając się ponad jej ramieniem, uważnie. Musiał ochronić swoją królewnę, nieważne, co czaiło się w lesie.
- Nie bój żaby, najpiękniejsza, stanę w szranki z każdym, kto spróbuje przeszkodzić naszej miłości! - zagrzmiał groźnie, gotów sięgnąć po różdżkę, bynajmniej po to, by zgładzić kogoś zaklęciem. Wolał fizyczne ataki, dlatego wsadziłby drewno do nosa czyhającej na nich szumowiny, nawet, jeśli miał być to przeklęty ojczulek ciemiężonej arystokratki. Zrobił gwałtowny krok do przodu, puszczając Isabelle, zbierając się do biegu, by znokautować ewentualnych podglądaczy lub resztę rypniętej szlacheckiej rodzinki, ale kątem oka zauważył rozedrganie ślicznotki. Serce zgubiło rytm, a wojowniczość ustąpiła dyktowanej amortencją trosce. Obrócił się na pięcie i pochylił się przed Bellą, chwytając ją za dłonie. - Najdroższa, nie chcę cię opuszczać, nie mogę - wychrypiał, całując kobietę po rękach, zapewne boleśnie drażniąc delikatną skórę krzaczastą, nieułożoną brodą. Zamierzał tu zostać, bronić jej, lecz coś w jej smutnym spojrzeniu, w błagalnym tonie, w lukrowanych obietnicach sprawiło, że nie buntował się dalej. - Spotkajmy się, będę tam czekał cały dzień, całą noc aż przybędziesz. A potem uciekniemy. Nie bierz ze sobą nic, moja miłości, ja ci wszystko zapewnię - wyszeptał dramatycznie, po czym jeszcze raz pochylił się do gwałtownego, dość śliskiego pocałunku, nie omieszkając przy tym złapać Isabellę za pośladki. Musiał to zrobić, nie miał wyjścia, nie wyobrażał sobie kilkugodzinnej rozłąki bez choć wspomnienia krągłego, gorącego ciała tej zmysłowej czarownicy. - Pokątna, przed sowiarnią. Może zanim uciekniemy, zdołamy jeszcze się sobą nacieszyć...Znam tam zaciszne miejsce - wychrypiał niskim tonem, z zadowoleniem przesuwając dłonie z pośladków na kobiece biodra, a potem pocałował Belle po raz ostatni. Z żalem ściskającym serce, lecz z umysłem pełnym nadziei, odwrócił się na pięcie, przytrzymując przy piersi kwiat paproci, po czym zniknął po drugiej stronie polany. Niechętnie, zerkając wiele razy przez ramię; był jednak pewny, że ich miłość przetrwa. I zamierzał czekać na Belle w umówionym miejscu - kto wie, może zdąży jeszcze kupić dla niej bukiet kwiatów?
| zt
- Nie bój żaby, najpiękniejsza, stanę w szranki z każdym, kto spróbuje przeszkodzić naszej miłości! - zagrzmiał groźnie, gotów sięgnąć po różdżkę, bynajmniej po to, by zgładzić kogoś zaklęciem. Wolał fizyczne ataki, dlatego wsadziłby drewno do nosa czyhającej na nich szumowiny, nawet, jeśli miał być to przeklęty ojczulek ciemiężonej arystokratki. Zrobił gwałtowny krok do przodu, puszczając Isabelle, zbierając się do biegu, by znokautować ewentualnych podglądaczy lub resztę rypniętej szlacheckiej rodzinki, ale kątem oka zauważył rozedrganie ślicznotki. Serce zgubiło rytm, a wojowniczość ustąpiła dyktowanej amortencją trosce. Obrócił się na pięcie i pochylił się przed Bellą, chwytając ją za dłonie. - Najdroższa, nie chcę cię opuszczać, nie mogę - wychrypiał, całując kobietę po rękach, zapewne boleśnie drażniąc delikatną skórę krzaczastą, nieułożoną brodą. Zamierzał tu zostać, bronić jej, lecz coś w jej smutnym spojrzeniu, w błagalnym tonie, w lukrowanych obietnicach sprawiło, że nie buntował się dalej. - Spotkajmy się, będę tam czekał cały dzień, całą noc aż przybędziesz. A potem uciekniemy. Nie bierz ze sobą nic, moja miłości, ja ci wszystko zapewnię - wyszeptał dramatycznie, po czym jeszcze raz pochylił się do gwałtownego, dość śliskiego pocałunku, nie omieszkając przy tym złapać Isabellę za pośladki. Musiał to zrobić, nie miał wyjścia, nie wyobrażał sobie kilkugodzinnej rozłąki bez choć wspomnienia krągłego, gorącego ciała tej zmysłowej czarownicy. - Pokątna, przed sowiarnią. Może zanim uciekniemy, zdołamy jeszcze się sobą nacieszyć...Znam tam zaciszne miejsce - wychrypiał niskim tonem, z zadowoleniem przesuwając dłonie z pośladków na kobiece biodra, a potem pocałował Belle po raz ostatni. Z żalem ściskającym serce, lecz z umysłem pełnym nadziei, odwrócił się na pięcie, przytrzymując przy piersi kwiat paproci, po czym zniknął po drugiej stronie polany. Niechętnie, zerkając wiele razy przez ramię; był jednak pewny, że ich miłość przetrwa. I zamierzał czekać na Belle w umówionym miejscu - kto wie, może zdąży jeszcze kupić dla niej bukiet kwiatów?
| zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Brakowało jej przekonania by tak z marszu zwyczajnie przytaknąć. Przywołując myślami wątłą nastolatkę zwyczajnie nie potrafiła wyrzec się poczucia obowiązku. Pod ciemną czupryną kotłowały się myśli oraz wyrzuty każące jej myśleć i dumać nad tym, że gdyby była taka czy inna lub też potrafiła coś czego nie umiała dziś to być może jednak mogłaby wpłynąć na wiedźmę sprawiając tym samym, że ta poczułaby się bezpieczniej, odpowiedniej. Myśl ta podsycana była druzgocącą różnicą między tym, jak wyglądało jej życie, a życie Jenny. Jej beztroski, kolorowy, abstrakcyjny świat ścierał się z tym należącym do podopiecznej - dorosłym, szarym, rzeczywistym. Momentami łapała się na tym, że zwyczajnie czuła wstyd na myśl, że jej życie było... dobre, zwyczajne. Naturalnym wyborem w takiej sytuacji była próba podzielenia się tym uczuciem. Dopiero teraz zaczęła nieśmiało łapać się na tym jak głupie to było, jak nieroztropnie szastała w nadmiarze swoim osobistym zaangażowaniem i to nie tylko z powodu mugolaczki. Będąc nauczycielką Olivandera przez jego pryzmat, takt i prezencję oceniała cały ród do którego należał, a przecież tak, jak jedna magiczna nić nie jest w stanie stworzyć silnego splotu, tak jeden czarodziej nie może być odzwierciedleniem woli, myśli wielu. Zresztą czy kiedykolwiek Ulysses dał jej możliwość odczucia tego, że interesuje go los czarodziei i mugoli zamieszkujących jego ziemię...? Może faktycznie wyobrażała sobie za wiele, dopowiadała dobrze brzmiące historie do dobrze wyglądających ludzi. Podniosła ciemne brwi nieco wyżej, marszcząc nieco czoło kiedy po krótkiej pauzie popłynęły słowa niosące w sobie kawałek czegoś osobistego, prywatnego. Słowa wstrząsnęły nią działając jak zrzucona z burty kotwica mknącym po morzu statkiem nakazując zastanowić się, czy swymi dobrymi chęciami faktycznie kogoś nie skrzywdzi.
- Spróbuję się zdystansować i spojrzeć na sprawę szerzej - zapowiedziała po chwili wiedząc, że kuzyn wcale nie oczekiwał od niej żadnej deklaracji, lecz chciała by mimo wszystko wiedział, że nie zamierzała pochopnie w tym momencie popadać w którąkolwiek skrajność - układania komuś życia lub też odtrącać. Może powinna ograniczyć się do zaoferowania narzędzi, rad, tego co mogła, a następnie odsunąć się w cień, być jak wiatr który towarzyszy, a nie popycha na splątanej ścieżce życia...?
Nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek przyjdzie zastanawiać się nad podobnymi sprawami, rozpatrywać scenariusze w których Ministerstwo Magii nie będzie sojusznikiem w codziennym, życiu zwykłych czarodziei, że dożyje czasów kiedy kodeks tajności stanie się mitem, a ona sama wyląduje wyjątkowo blisko tego szalejącego cyklonu, jakby nie było, na własne życzenie. Być może własnie dlatego pierwszym uczuciem które nią zawładnęło było panika w chwili w której Jayden poddał w wątpliwość ciągnięcia projektu. Nie rozumiała dlaczego. Nie musieli być zależni od Ministerstwa. Właściwie im intensywniej o tym ostatnio myślała - to nawet nie mogli! Ale porzucić...?! Czy ludziom było to potrzebne? Kominki? Możliwość przemieszczania się...? Iskry buntu rozhulały się budząc do życia niedowierzanie, a nawet oburzenie, które rozmyło się w nicość tak jak zresztą cała świadomość czarownicy w chwili w której Jayden wyznał, że będzie ojcem. Poruszyła ustami, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Czuła się zmieszana i uczucie to wyraźnie odmalowało się na jej twarzy tym wyraźniej kiedy to zaczęła czuć się jak oprawca chcący go represjonować, zmusić do jedynego, słusznego wyboru. Poczuła się urażona.
- Jay, ja... jak bym mogła... - nie mogła przecież mu powiedzieć nic z tego co chciał podsunąć jej pod usta. Musiał wiedzieć, że przecież nie byłaby w stanie, że to był wyjątkowo abstrakcyjny scenariusz. Musiał. Prawda...? - Ja nie wiedziałam. Skąd mogłam wiedzieć, że będziesz ojcem kiedy nawet do dziś nie wiedziałam, że masz żonę? Myślisz, że wiedząc o tym, kazałabym ci wybrać, angażować się? Że w ogóle bym coś takiego rozpatrywała...? Merlinie - Kiedy rozpoczęli projekt sam lgną do niego, jak tonący do unoszącej się na wodzie deski. Widział sens, potrzebę jego realizacji. Dziś wszystko się zmieniło i była w stanie to zrozumieć - powody którymi się kierował. Rodzina była wartością samą w sobie. Zdawała sobie sprawę z tego, że Jayden jako mężczyzna, mąż i przyszły ojciec ślubował wziąć odpowiedzialność za jej byt, bezpieczeństwo i, że to właśnie ona w jego myślach zawsze będzie na piedestale wartości. Wcale nie chciała by wywracał tę piramidę wartości do góry nogami. Przecież nawet nie zdawała sobie sprawy z jej istnienia. Było jej przykro, że rozmawiał z nią tak, jakby było na odwrót, jakby go atakowała, zmuszała do obrony - Zastanowię się nad wszystkim i wyślę ci sowę jeszcze dziś wieczorem - wydusiła mrugając nieco szybciej powiekami i uciekając spojrzeniem gdzieś za horyzont, hen, hen daleko. Było jej zdecydowanie za ciepło. Westchnęła ciężej - Bez względu na to co ustalimy - nie jestem przeciwko tobie, Jay, i nigdy nie będę - wymusiła na ustach by te się wygięły w blady uśmiech czując, że jest to coś co potrzebuje mu powiedzieć, coś co musi zostać wypowiedziane na głos nawet jeśli była to oczywista oczywistość. Cokolwiek ustalą nie będzie miała mu przecież za złe - Repello Mugoletum - poruszyła różdżką
- Spróbuję się zdystansować i spojrzeć na sprawę szerzej - zapowiedziała po chwili wiedząc, że kuzyn wcale nie oczekiwał od niej żadnej deklaracji, lecz chciała by mimo wszystko wiedział, że nie zamierzała pochopnie w tym momencie popadać w którąkolwiek skrajność - układania komuś życia lub też odtrącać. Może powinna ograniczyć się do zaoferowania narzędzi, rad, tego co mogła, a następnie odsunąć się w cień, być jak wiatr który towarzyszy, a nie popycha na splątanej ścieżce życia...?
Nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek przyjdzie zastanawiać się nad podobnymi sprawami, rozpatrywać scenariusze w których Ministerstwo Magii nie będzie sojusznikiem w codziennym, życiu zwykłych czarodziei, że dożyje czasów kiedy kodeks tajności stanie się mitem, a ona sama wyląduje wyjątkowo blisko tego szalejącego cyklonu, jakby nie było, na własne życzenie. Być może własnie dlatego pierwszym uczuciem które nią zawładnęło było panika w chwili w której Jayden poddał w wątpliwość ciągnięcia projektu. Nie rozumiała dlaczego. Nie musieli być zależni od Ministerstwa. Właściwie im intensywniej o tym ostatnio myślała - to nawet nie mogli! Ale porzucić...?! Czy ludziom było to potrzebne? Kominki? Możliwość przemieszczania się...? Iskry buntu rozhulały się budząc do życia niedowierzanie, a nawet oburzenie, które rozmyło się w nicość tak jak zresztą cała świadomość czarownicy w chwili w której Jayden wyznał, że będzie ojcem. Poruszyła ustami, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Czuła się zmieszana i uczucie to wyraźnie odmalowało się na jej twarzy tym wyraźniej kiedy to zaczęła czuć się jak oprawca chcący go represjonować, zmusić do jedynego, słusznego wyboru. Poczuła się urażona.
- Jay, ja... jak bym mogła... - nie mogła przecież mu powiedzieć nic z tego co chciał podsunąć jej pod usta. Musiał wiedzieć, że przecież nie byłaby w stanie, że to był wyjątkowo abstrakcyjny scenariusz. Musiał. Prawda...? - Ja nie wiedziałam. Skąd mogłam wiedzieć, że będziesz ojcem kiedy nawet do dziś nie wiedziałam, że masz żonę? Myślisz, że wiedząc o tym, kazałabym ci wybrać, angażować się? Że w ogóle bym coś takiego rozpatrywała...? Merlinie - Kiedy rozpoczęli projekt sam lgną do niego, jak tonący do unoszącej się na wodzie deski. Widział sens, potrzebę jego realizacji. Dziś wszystko się zmieniło i była w stanie to zrozumieć - powody którymi się kierował. Rodzina była wartością samą w sobie. Zdawała sobie sprawę z tego, że Jayden jako mężczyzna, mąż i przyszły ojciec ślubował wziąć odpowiedzialność za jej byt, bezpieczeństwo i, że to właśnie ona w jego myślach zawsze będzie na piedestale wartości. Wcale nie chciała by wywracał tę piramidę wartości do góry nogami. Przecież nawet nie zdawała sobie sprawy z jej istnienia. Było jej przykro, że rozmawiał z nią tak, jakby było na odwrót, jakby go atakowała, zmuszała do obrony - Zastanowię się nad wszystkim i wyślę ci sowę jeszcze dziś wieczorem - wydusiła mrugając nieco szybciej powiekami i uciekając spojrzeniem gdzieś za horyzont, hen, hen daleko. Było jej zdecydowanie za ciepło. Westchnęła ciężej - Bez względu na to co ustalimy - nie jestem przeciwko tobie, Jay, i nigdy nie będę - wymusiła na ustach by te się wygięły w blady uśmiech czując, że jest to coś co potrzebuje mu powiedzieć, coś co musi zostać wypowiedziane na głos nawet jeśli była to oczywista oczywistość. Cokolwiek ustalą nie będzie miała mu przecież za złe - Repello Mugoletum - poruszyła różdżką
angel heart | devil mind
The member 'Shelta Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 59
'k100' : 59
Nie wszystko dało się zaplanować. Nie wszystko powinno być zaplanowane. Posiadanie rodziny w rozumowaniu Jaydena nie było tym samym aspektem na ten moment, jakim było jeszcze parę miesięcy wstecz. Wtedy nie rozumiał wielu rzeczy i nie zdawał sobie z nich sprawy - dla niego po prostu nie istniały i istnieć nie miały, ale nie dlatego, że nie mógł ich mieć. Nigdy nie stawiał siebie w roli kogoś, kto potrzebował wychowywać swoje własne dzieci, mieć żonę i w ich gronie się starzeć. Cały świat dla astronoma był domem. Każde wzgórze, wieża, polana, każdy dach miejscem do obserwacji astronomicznych. Przyjaciele i krewni stanowili zaś rozległą rodzinę, w której chciało się istnieć. Jay mógł robić to, co uwielbiał zawsze i wszędzie, nie będąc niczym ograniczanym. Nie był też w żadnym wypadku samotny. Przebywał wśród ludzi nieustannie, nie odczuwając bijącej od nikogo niechęci. Przy okazji był częścią nie tylko swojej familii, lecz również tych mniejszych jak dla przykładu tej, którą tworzyła Roselyn z Melanie. Uczestniczył w dorastaniu małej, a gdy tylko miał pozwolenie, zabierał ją na spacery lub wymyślał najróżniejsze zabawy. Przypominało mu to, dlaczego pracował w Hogwarcie i motywowało go do dalszych starań. Nie można było więc powiedzieć, że mu czegokolwiek brakowało - rodzice, przyjaciele, praca, pasja. Posiadał wszystko, czego tylko chciał. Dopiero z czasem pojął, co oznaczało kochać zupełnie inaczej niż dotychczas i że do tej całości dołączyło kolejne uczucie rozpychające się na swoich własnych warunkach i zagarniające większość z profesora. Nie mógł być już dla wszystkich na równi; musiał być wpierw dla swojej małej rodziny, by dopiero później być dostępnym dla innych. Początkowo nie wydawało się to wcale takie nienaturalne czy wbrew jego naturze. Jednak im dłużej szedł drogą nowego pojmowania rzeczywistości, tym zdawał sobie sprawę, że życie nie było takie proste, jak sądził na początku. Między tamtejszą wersją samego siebie a aktualną pojawiła się cała plejada różnic, zmian, jednak nie oznaczało to, że transformacji uległo jego serce. Dalej chciał pomagać, wspierać, chronić - rozsądek jednak hamował zapędy profesora. Nie mógł ciągle mieć wszystkiego. Musiał wybrać i chociaż było to wbrew jemu samemu, decyzje nie zależały już tylko od niego.
Rozumiał, dlaczego jego kuzynce tak bardzo zależało na tym, by jej podopieczna czuła się z nią bezpiecznie, ale co innego było pracować, dbać i martwić się o dzieci, a co innego współistnieć z dorosłą osobą. Nie można było narzucać swojej woli, bo to zawsze wiązało się z buntem i niechęcią. Nawet jeśli chciało się dobrze. Szczególnie wtedy... Spróbuję się zdystansować i spojrzeć na sprawę szerzej. - Musimy zdawać sobie sprawę z tego, że nie wszystko jest takie, jakie się nam wydaje - odpowiedział, nie sądząc, że jego słowa miały być równoczesnym odniesieniem się do dalszej części ich rozmowy. Na tym etapie tego jeszcze nie wiedział, ale zgadzał się z myśleniem Shelty. Miała rację. Nie oczekiwał od niej żadnej deklaracji, bo nie wymagał od niej niczego - nie pytała go o podjęcie decyzji a radę. Nie był jej ojcem ani bratem, by próbować wymuszać na drugiej osobie swojego zdania. Zresztą nigdy nie należał do tych osób, które naskakiwały na swoich rozmówców, dlatego nawet jeżeli wiele się u niego nie zmieniło, nie przetrasformował się w całości. Nie mogli się jednak spodziewać, że to spotkanie nie skończy się tak samo dobrze jak się zaczęło. Dalsze, pełne bólu słowa padły z jednej i drugiej strony. Obaj poczuli się dotknięci w jakiś sposób, jednak Jayden czuł smutek, rozżalenie na samego siebie. Że musiał wybierać, jednak zdawał sobie sprawę z tego, co było najważniejsze. Dla niego. Nie mogłabym. Nie wiedziałam. Nie jestem. Nie wiedziałam. Nie jestem przeciwko tobie. - Wiem. Inaczej bym ci nie powiedział - odparł krótko. - Mówię tylko dlaczego to nie jest takie proste. - Odetchnął, przejeżdżając dłonią przez włosy i milknąc na dłuższą chwilę. Obserwował linię lasu przed sobą, czuł, że magia mu sprzyjała. To było takie proste kiedyś, dlaczego teraz nie było? - Muszę z nią porozmawiać. - Nie musiał konkretyzować o kogo dokładnie mu chodziło. Zamachnął się po raz kolejny, licząc na to, że i tym razem nałoży właściwie zaklęcie ochronne. - Salvio Hexia - powiedział dokładnie. Zakończyli, co mieli z Sheltą przy jednym z ognisk sieci kominkowej, zanim pożegnał się z kuzynką i zniknął z Yorkshire. Chciał wrócić po prostu do domu.
|zt
Rozumiał, dlaczego jego kuzynce tak bardzo zależało na tym, by jej podopieczna czuła się z nią bezpiecznie, ale co innego było pracować, dbać i martwić się o dzieci, a co innego współistnieć z dorosłą osobą. Nie można było narzucać swojej woli, bo to zawsze wiązało się z buntem i niechęcią. Nawet jeśli chciało się dobrze. Szczególnie wtedy... Spróbuję się zdystansować i spojrzeć na sprawę szerzej. - Musimy zdawać sobie sprawę z tego, że nie wszystko jest takie, jakie się nam wydaje - odpowiedział, nie sądząc, że jego słowa miały być równoczesnym odniesieniem się do dalszej części ich rozmowy. Na tym etapie tego jeszcze nie wiedział, ale zgadzał się z myśleniem Shelty. Miała rację. Nie oczekiwał od niej żadnej deklaracji, bo nie wymagał od niej niczego - nie pytała go o podjęcie decyzji a radę. Nie był jej ojcem ani bratem, by próbować wymuszać na drugiej osobie swojego zdania. Zresztą nigdy nie należał do tych osób, które naskakiwały na swoich rozmówców, dlatego nawet jeżeli wiele się u niego nie zmieniło, nie przetrasformował się w całości. Nie mogli się jednak spodziewać, że to spotkanie nie skończy się tak samo dobrze jak się zaczęło. Dalsze, pełne bólu słowa padły z jednej i drugiej strony. Obaj poczuli się dotknięci w jakiś sposób, jednak Jayden czuł smutek, rozżalenie na samego siebie. Że musiał wybierać, jednak zdawał sobie sprawę z tego, co było najważniejsze. Dla niego. Nie mogłabym. Nie wiedziałam. Nie jestem. Nie wiedziałam. Nie jestem przeciwko tobie. - Wiem. Inaczej bym ci nie powiedział - odparł krótko. - Mówię tylko dlaczego to nie jest takie proste. - Odetchnął, przejeżdżając dłonią przez włosy i milknąc na dłuższą chwilę. Obserwował linię lasu przed sobą, czuł, że magia mu sprzyjała. To było takie proste kiedyś, dlaczego teraz nie było? - Muszę z nią porozmawiać. - Nie musiał konkretyzować o kogo dokładnie mu chodziło. Zamachnął się po raz kolejny, licząc na to, że i tym razem nałoży właściwie zaklęcie ochronne. - Salvio Hexia - powiedział dokładnie. Zakończyli, co mieli z Sheltą przy jednym z ognisk sieci kominkowej, zanim pożegnał się z kuzynką i zniknął z Yorkshire. Chciał wrócić po prostu do domu.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Smakowała świat w inny sposób niż większość czarodziei. Będac wyczuloną na magię, na jej szepty, wątło ocierające się o skórę niewidzialne nici z niej uprzędzone patrzyła inaczej na rzeczywistość powielokroć ją tym samym wypaczając, wykrzywiając, często nawet nie dostrzegając tego, jak ta wyglądała. Patrzyła naśiwt inaczej, lecz to wcale nie pomagało jej dojrzeć rzeczywistości wokół od której się odrywała. Niespokojne czasy w jakiej przyszło jej żyć, dorastać miały to w dalszej perspektywie czasu prawdopodobnie zmienic i lepiej by to nastąpiło prędzej niż później. Dla jej własnego dobra, dla jej sumienia. Nie była w stanie zmienić wszystkiego, zbawić każdego, a to co robiła i chciała robić miało się nieść echem i dotyczyć tylko jej życia. Zdecydowanie odsunięcie wszystkich myśli na bok i spojrzenie na nie z innej perspektywy było w tym wypadku najlepszym co mogła zrobić. Tak uważała. Świat nie potrzebował kolejnego popędliwego w działaniu czarodzieja.
Rozmawiając z kuzynem nie mogła odnieść wrażenia, że gdzieś się rozmijają. Powody tego wypłynęły szybko na wierzch zaskakując wiedźmę - małżeństwo, rodzicielstwo. Była empatyczną istotą dlatego też nie potrafiła mieć za złe tego, że wszystkie ustalenia dotyczące ich wspólnego przedsięwzięcia wywróciły się do góry nogami i właściwie stanęły pod znakiem zapytania. Żal mogła mieć do niego tylko o to, że szafował tymi argumentami z zaskoczenia stawiając ją tym samym w roli oponenta o która nigdy się nie prosiła. Może była przewrażliwiona, może wyolbrzymiała, może sama siebie wpędzała w nieprzyjemny wir emocji z którymi chciała zamknąć się sama w swej wieży, jednak w tym momencie nie potrafiła spojrzeć na sprawę obiektywnie. Spięta z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami kiwnęła potakująco głową na ostatnie słowa kuzyna czując się niepocieszoną, nie na miejscu.
- Protego maxima - wypowiedziała bez większego entuzjazmu, lecz z wyraźną starannością chcąc by magiczna konstrukcja obrosła w ochronne pole wszywając jego moc w całą wzniesioną przez nią budowlę. Dopieściła jeszcze drobiazgi i pożegnała się z kuzynem by w kolejnej chwili ruszyć nieśpiesznie w drogę powrotną do domu.
|zt :c
Rozmawiając z kuzynem nie mogła odnieść wrażenia, że gdzieś się rozmijają. Powody tego wypłynęły szybko na wierzch zaskakując wiedźmę - małżeństwo, rodzicielstwo. Była empatyczną istotą dlatego też nie potrafiła mieć za złe tego, że wszystkie ustalenia dotyczące ich wspólnego przedsięwzięcia wywróciły się do góry nogami i właściwie stanęły pod znakiem zapytania. Żal mogła mieć do niego tylko o to, że szafował tymi argumentami z zaskoczenia stawiając ją tym samym w roli oponenta o która nigdy się nie prosiła. Może była przewrażliwiona, może wyolbrzymiała, może sama siebie wpędzała w nieprzyjemny wir emocji z którymi chciała zamknąć się sama w swej wieży, jednak w tym momencie nie potrafiła spojrzeć na sprawę obiektywnie. Spięta z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami kiwnęła potakująco głową na ostatnie słowa kuzyna czując się niepocieszoną, nie na miejscu.
- Protego maxima - wypowiedziała bez większego entuzjazmu, lecz z wyraźną starannością chcąc by magiczna konstrukcja obrosła w ochronne pole wszywając jego moc w całą wzniesioną przez nią budowlę. Dopieściła jeszcze drobiazgi i pożegnała się z kuzynem by w kolejnej chwili ruszyć nieśpiesznie w drogę powrotną do domu.
|zt :c
angel heart | devil mind
The member 'Shelta Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 47
'k100' : 47
6 września
Splugawiła ten las wykwitem zarazy. W jego dalekiej głębi, ciemnej, cichej, stała wzniesiona z drewna chata dawno zmarłego myśliwego, którą czarownica wykorzystała ostatnio jako miejsce kwarantanny zakażonych kózek; padały niczym muchy, przejęte gorączką i głośnym, drapiącym gardło kaszlem. Na ich skórach pojawiały się wykwity. Znaczyły ciało siatką przedziwnych wzorów przypominających wąskie siniaki, a dziewczęta z niebywałą łatwością wydawały się zarażać kolejne, plądrując wszelkie pozyskane dotychczas zasoby dawczyń. Z dnia na dzień tych zdrowych Wren na swój użytek miała coraz mniej - a własna wiedza nie pozwalała na postawienie diagnozy, wdrożenie leczenia czy choćby próbę siłowego postawienia je na nogi; młódki mdlały jedna przez drugą, niewrażliwe na strzępy podstawowych leczniczych informacji z mugolskiego świata, jakie Chang w przeszłości mogła pozyskać. To zmusiło ją do odnowienia kontaktu z Multon. Nie odpisała jej na wieńczący wspólny wieczór w ogrodzie Frances list, rozpoczęła natomiast własną korespondencję, wystosowując ni to prośbę, ni zaproszenie, by uzdrowicielka rzuciła fachowym okiem na jej dogorywającą w bólach trzódkę. Leśna chata gościła w swych skromniutkich progach sześć dziewcząt. Niektóre chorowały dłużej, były w wyraźnie gorszym stanie niż te, które Wren przetransportowała do wyznaczonego miejsca później. Siódma, pierwsza, zmarła. Zmogła ją gorączka tak wysoka, że nic nie było w stanie jej powstrzymać. Jedynym plusem zmąconego umysłu było niezadawanie pytań. Kim są pozostałe, dlaczego jesteśmy tu, co z nami będzie, czy z tego wyjdziemy. Czasem budziły się zlane potem, odzyskiwały strzępy świadomości, ale nie na długo.
Czekała na Elvirę przed domostwem. Oparta o nagrzaną zachodzącym słońcem drewnianą ścianę, z rękoma założonymi na piersi. Ubrana w ciemnografitową sukienkę przepasaną czerwoną wstęgą z wyszytymi nań chryzantemami, elementem garderoby zupełnie nieangielskim - a chińskim, pochodzącym z przepastnych zasobów pamiątek rodzinnych pozyskanych po śmierci dziadków. W rękawie spoczywała zaś różdżka. Drewno kasztanowca zdawało się pulsować zakamuflowaną wściekłością swej pani, zajadłością wypielęgnowaną przez kilka ostatnich tygodni, od dnia, w którym wszystko co najlepsze potoczyło się bez jej trzeźwej świadomości. Ta zniewaga krwi wymaga - wołały wszystkie jej zmysły. Czarne, skośne oczy wyrażały jednak spokój; wyważone oczekiwanie, które towarzyszyło jej do momentu zamajaczenia zbyt znajomej sylwetki na horyzoncie. A więc dotarła. Odnalazła drogę między wysokimi drzewami, podążyła zgodnie ze szczegółową instrukcją i bez szwanku zjawiła się na miejscu. To dobrze. Przynajmniej żadne z leśnych zwierząt nie pozbawiło jej dziś wsparcia - i uzasadnionego rewanżu.
Nie przywitała się. Nie odezwała. Usta delikatnie wykrzywił złośliwy uśmiech, a błyskawiczny wręcz ruch - bo mięsnie od dawna były w gotowości - wydobył z połów sukienki różdżkę, kraniec kasztanowca kierując w stronę zbliżającej się Elviry. Nie chciała skrzywdzić jej zbyt mocno, jedynie pozwolić jej posmakować słodką truciznę niezapowiedzianej, nieproszonej magii.
- Everte stati - wypowiedziała pewnie, zimno, pragnąć posłać Multon w tył. Mogła uderzyć o pobliskie drzewo, a mogła po prostu upaść na usłaną liśćmi ziemię, zagłębić się w fali przeszywającego ciało bólu, przeprosić, ukorzyć się. Tego właśnie oczekiwała. Jakiegokolwiek jęknięcia, sapnięcia, dźwięku cierpienia ulatującego ze ślicznego gardła.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 51
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 1, 7, 1, 2
#1 'k100' : 51
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 1, 7, 1, 2
Długo musiała czekać na to, by Wren raz jeszcze wyciągnęła do niej rękę i nie mogła powiedzieć, by drżała z niecierpliwości. Choć ich wspólną lekcje oraz następujący po niej wieczór, niejako mglisty, rozmiękły we wspomnieniach w mieszankę obrazów, dotyku, cichych westchnień i smaku spoconej skóry, uznawała za wyjątkowe udane, nie zamierzała narzucać się komuś, kto nie odważył się nawet odpowiedzieć na list. Reakcja Frances sfrustrowała ją wystarczająco, a milczenie azjatki zdało zwodniczo wymowne. Jeżeli były zbyt słabe, aby poradzić sobie z jakąś nieistotną w dalszej mierze wpadką, z własnymi decyzjami o sięgnięciu po alkohol w ilościach otępiających, był to ich problem, ich sprawa. Elvira nie żałowała i nie zamierzała wyrzucać sobie niczego, choć wiedziała, że zupełnie trzeźwa zapewne nie podjęłaby się tej wątpliwej przygody.
Nic jednak niekorzystnego z tego nie wynikło, więc może i przez tydzień wspominała staw z podszytym irytacją rozbawieniem, rozrzewnieniem, lecz później pozwoliła pochłonąć się wirowi pracy. A pod koniec sierpnia miała jej aż nadto, przede wszystkim zacieśniając swe więzi z Rycerzami Walpurgii i wykonując zadania, które wymagały szczegółowego przygotowania. Odkryła, że dobrze czuje się w towarzystwie specyficznych czarodziei podążających za głosem tajemniczego wciąż Czarnego Pana, toteż wymieniała się z Frances listami tylko w krótkich chwilach wytchnienia, nie myśląc o tym zbytnio, nie wracając, nie poddając refleksjom.
Po takim czasie instynktownie uznała chyba, że to niemożliwe, by Chang mogła dalej żywić do niej negatywne uczucia - zwłaszcza, że na rozum Elviry nie miała ku temu żadnego powodu, no chyba, że była znacznie delikatniejsza niż zdawała się podczas pierwszego spotkania. Szkoda. List z prośbą o pomoc po tygodniach bez słowa wydał się blondynce nieco bezczelny i rozważała odmowę, lecz ostatecznie odpisała w uprzejmym, żartobliwym prawie tonie.
Zadania z zakresu uzdrowicielstwa zawsze stanowiły dla niej przyjemne wyzwania, skłamałaby też, gdyby nie przyznała, że była złośliwie ciekawa. Chciała zobaczyć, ocenić, czy Wren będzie się zachowywać z rezerwą - czy dalej boczy się jak uczennica, czy może raczej zachowa profesjonalizm i przejdą nad tym do porządku dziennego, zabierając za obowiązki. Wiedziała, dla jakiego celu przychodzi, przygotowała się, choć po cichu liczyła i na proponowane wino. Nie upiją się nim, nie o tej porze, nadawało się jednak na rozgrzanie zmęczonego ciała, zwłaszcza, że kobieta wyciągnęła ją daleko od Londynu i Elvira oczekiwała, że przynajmniej jakoś się odwdzięczy.
Dla Elviry ich wspólna noc była już rozdziałem zamkniętym. A ludzie, którzy żyli w przeszłości, nie mieli szansy rozwinąć godnej przyszłości.
Przedarła się przez las bez problemu, zdążyła w ostatnim czasie zapoznać się lepiej z terenami zamiejskimi. O odpowiedni ubiór też zadbała, ostając na czarnych spodniach i granatowej tunice, na wszystko narzucając swój ulubiony, męski płaszcz. Dostrzegła Wren już z pewnej odległości, przesuwając spojrzeniem po jej niecodziennym stroju. Był ładny, ale jak na gust Elviry nieco zbyt krzykliwy.
Otwierała właśnie usta, aby zgodnie z wyuczoną wbrew woli kulturą rozpocząć rozmowę powitaniem, gdy powietrze przecięła inkantacja zaklęcia.
Nie miała czasu zastanawiać się nad znaczeniem tej perfidii, musiała zareagować.
- Protego! - Bo to zaklęcie jako pierwsze przyszło jej na myśl.
Ale wraz z uniesieniem własnej różdżki, z tym wyrzuconym na wydechu słowem, na jej policzkach wykwitły pierwsze ślady różu, oznaczające jedno. Była wściekła.
pojedynkujemy się w szafce
Nic jednak niekorzystnego z tego nie wynikło, więc może i przez tydzień wspominała staw z podszytym irytacją rozbawieniem, rozrzewnieniem, lecz później pozwoliła pochłonąć się wirowi pracy. A pod koniec sierpnia miała jej aż nadto, przede wszystkim zacieśniając swe więzi z Rycerzami Walpurgii i wykonując zadania, które wymagały szczegółowego przygotowania. Odkryła, że dobrze czuje się w towarzystwie specyficznych czarodziei podążających za głosem tajemniczego wciąż Czarnego Pana, toteż wymieniała się z Frances listami tylko w krótkich chwilach wytchnienia, nie myśląc o tym zbytnio, nie wracając, nie poddając refleksjom.
Po takim czasie instynktownie uznała chyba, że to niemożliwe, by Chang mogła dalej żywić do niej negatywne uczucia - zwłaszcza, że na rozum Elviry nie miała ku temu żadnego powodu, no chyba, że była znacznie delikatniejsza niż zdawała się podczas pierwszego spotkania. Szkoda. List z prośbą o pomoc po tygodniach bez słowa wydał się blondynce nieco bezczelny i rozważała odmowę, lecz ostatecznie odpisała w uprzejmym, żartobliwym prawie tonie.
Zadania z zakresu uzdrowicielstwa zawsze stanowiły dla niej przyjemne wyzwania, skłamałaby też, gdyby nie przyznała, że była złośliwie ciekawa. Chciała zobaczyć, ocenić, czy Wren będzie się zachowywać z rezerwą - czy dalej boczy się jak uczennica, czy może raczej zachowa profesjonalizm i przejdą nad tym do porządku dziennego, zabierając za obowiązki. Wiedziała, dla jakiego celu przychodzi, przygotowała się, choć po cichu liczyła i na proponowane wino. Nie upiją się nim, nie o tej porze, nadawało się jednak na rozgrzanie zmęczonego ciała, zwłaszcza, że kobieta wyciągnęła ją daleko od Londynu i Elvira oczekiwała, że przynajmniej jakoś się odwdzięczy.
Dla Elviry ich wspólna noc była już rozdziałem zamkniętym. A ludzie, którzy żyli w przeszłości, nie mieli szansy rozwinąć godnej przyszłości.
Przedarła się przez las bez problemu, zdążyła w ostatnim czasie zapoznać się lepiej z terenami zamiejskimi. O odpowiedni ubiór też zadbała, ostając na czarnych spodniach i granatowej tunice, na wszystko narzucając swój ulubiony, męski płaszcz. Dostrzegła Wren już z pewnej odległości, przesuwając spojrzeniem po jej niecodziennym stroju. Był ładny, ale jak na gust Elviry nieco zbyt krzykliwy.
Otwierała właśnie usta, aby zgodnie z wyuczoną wbrew woli kulturą rozpocząć rozmowę powitaniem, gdy powietrze przecięła inkantacja zaklęcia.
Nie miała czasu zastanawiać się nad znaczeniem tej perfidii, musiała zareagować.
- Protego! - Bo to zaklęcie jako pierwsze przyszło jej na myśl.
Ale wraz z uniesieniem własnej różdżki, z tym wyrzuconym na wydechu słowem, na jej policzkach wykwitły pierwsze ślady różu, oznaczające jedno. Była wściekła.
pojedynkujemy się w szafce
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 16.10.20 23:01, w całości zmieniany 1 raz
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire