Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Podwodna restauracja "Tryton"
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Podwodna restauracja "Tryton"
Podwodna restauracja Tryton znajduje się na jednej ze szkockich zatok i jest dość popularnym miejscem. Umiejscowiona w zatopionym około sto lat wstecz drewnianym statku, dostać się do niej można wyłącznie drogą teleportacji. Miejsce jest rzecz jasna całkowicie niedostępne dla mugoli, którzy widzą jedynie wystające elementy wraku. Ten zaś za sprawą zaklęć zabezpieczających nie niszczeje już bardziej od chwili przejęcia przez obecnego właściciela.
Wnętrze jest całkowicie suche, nie da się z niego wydostać na zewnątrz, a próby otwierania klapy czy wybijania okienek (okrągłych rzecz jasna!) wiążą się z przymusem opuszczenia Trytona z dożywotnim zakazem wstępu. Lokal ma dwa poziomy, górny jest zdecydowanie przestronniejszy i tutaj do okrągłych stolików serwowane są także obiady. Na dole znajduje się kilka najpewniej nie działających i służących jako ozdoby armat, oświetlenie jest słabsze, stolików jest więcej i zawsze panuje bardziej nasilony gwar - na dół klienci schodzą głównie pić. Im później w noc, tym na dolnym pokładzie więcej pijanych czarodziejów - a upijać się jest czym, bo prócz piwa można tu skosztować szkockiej whisky z okolicznych destylarni.
Wnętrze jest całkowicie suche, nie da się z niego wydostać na zewnątrz, a próby otwierania klapy czy wybijania okienek (okrągłych rzecz jasna!) wiążą się z przymusem opuszczenia Trytona z dożywotnim zakazem wstępu. Lokal ma dwa poziomy, górny jest zdecydowanie przestronniejszy i tutaj do okrągłych stolików serwowane są także obiady. Na dole znajduje się kilka najpewniej nie działających i służących jako ozdoby armat, oświetlenie jest słabsze, stolików jest więcej i zawsze panuje bardziej nasilony gwar - na dół klienci schodzą głównie pić. Im później w noc, tym na dolnym pokładzie więcej pijanych czarodziejów - a upijać się jest czym, bo prócz piwa można tu skosztować szkockiej whisky z okolicznych destylarni.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:03, w całości zmieniany 2 razy
/19 czerwca, po spotkaniu z Lottą
Titus Ollivander wrócił do ojczyzny ledwie kilka godzin wstecz i już zdążył złamać przynajmniej kilka konwenansów - co najmniej dwukrotnie przedłużył sobie przerwę w pracy, z czego wuj Garric wcale nie był zadowolony, spotkał się z kimś, z kim zdecydowanie nie powinien zawiązywać jakichkolwiek relacji, włóczył się po Nokturnie i wrócił z kilkoma drobnymi ranami, które agresywne ptaki zostawiły na jego gładkich, wygolonych policzkach oraz bladych dłoniach. Tłumaczenia były niezwykle pokrętne i chyba tylko przez fakt, że wuj już nie mógł słuchać tych bredni, jakimś cudem udało mu się wyjść z tego z tarczą, a nie na niej. Pomimo dnia obfitującego w atrakcje (te wesołe i te mniej wesołe) znudził się ledwie po kilkunastu minutach siedzenia w domu i miał niebywałe szczęście, że gdzieś na korytarzach Lancaster wpadł na kuzyna Constantina, którego wyściskał na powitanie i porwał na wyprawę jak się tylko dowiedział, że już na dniach zabraknie go w siedzibie rodu. To takie smutne, że musiał wyjeżdżać akurat w momencie, w którym młodszy Ollivander wrócił, ale Titus szczerze mu pozazdrościł jak wyszło na jaw gdzie Constantine zamierza spędzić kolejne kilka dni i co będzie tam robił.
To zawsze działało na jego rodziców - ale mamo, przecież z kuzynem Constantinem! Bo kuzyn Constantine był ułożonym, dobrze wychowanym szlachcicem, z którego powinien brać przykład, zamiast się ciągle pakować w jakieś niestosowne sytuacje! Bo sprawiał wrażenie spokojnego arystokraty, chociaż Titus doskonale wiedział, że i on ma swoje za uszami. Ale to były ich słodkie tajemnice, które najpewniej nigdy nie wyjdą na światło dzienne. I bardzo dobrze.
To miał być krótki spacer w poszukiwaniu interesującej flory, może materiałów na rdzeń, ale jak tylko Titus zapowiedział kuzynowi gdzie się właściwie mają zamiar teleportować to wszystko stało się jasne, a oni mogli tu szukać co najwyżej wyskokowych trunków.
W podwodnej restauracji jedynymi roślinami były te, które gdzieniegdzie dekorowały sale, ale ich stan można określić na co najwyżej fatalny. Mógłby szukać pod stołami potencjalnych materiałów na rdzenie (marynarze gubili czasem naprawdę niespotykane przedmioty!), ale chyba wolał dzisiaj po prostu się wyluzować. Pyk! Pyk! Dwójka młodzików na pokładzie, panie kapitanie!
- Witamy w podwodnej restauracji Tryton, gdzie sączą się szanty i najlepszy rum! - poklepał kuzyna po ramieniu, przy okazji zarzucając nań rękę - Mam nadzieję, że nie jesteś zły, co? Wiem, że mieliśmy się udać gdzieś indziej i w innym celu, ale może przy odrobinie szczęścia uda nam się tu znaleźć jakiś nowy gatunek glonów. - roześmiał się - Chodźmy na dół. - kiwnął głową, ruszając schodami w dół jako pierwszy. Tam było zdecydowanie głośniej - alkohol lał się strumieniami, marynarze śpiewali szanty, a niektórzy zaczynali już tańczyć i młody Ollivander wiedział, że wkrótce do nich dołączy. Zatrzymał się przy barze zamawiając po piwku, tak na dobry początek i w zasadzie usadził się na jednym z wysokich krzeseł, wspierając jedną dłoń na nieco przybrudzonym kontuarze.
- Dużo się pewnie działo jak mnie nie było? - zagaił, bo był ciekaw czy anomalie wstrząsnęły wiekowymi ścianami zamku Lancaster czy jednak okazały dlań trochę łaski.
Titus Ollivander wrócił do ojczyzny ledwie kilka godzin wstecz i już zdążył złamać przynajmniej kilka konwenansów - co najmniej dwukrotnie przedłużył sobie przerwę w pracy, z czego wuj Garric wcale nie był zadowolony, spotkał się z kimś, z kim zdecydowanie nie powinien zawiązywać jakichkolwiek relacji, włóczył się po Nokturnie i wrócił z kilkoma drobnymi ranami, które agresywne ptaki zostawiły na jego gładkich, wygolonych policzkach oraz bladych dłoniach. Tłumaczenia były niezwykle pokrętne i chyba tylko przez fakt, że wuj już nie mógł słuchać tych bredni, jakimś cudem udało mu się wyjść z tego z tarczą, a nie na niej. Pomimo dnia obfitującego w atrakcje (te wesołe i te mniej wesołe) znudził się ledwie po kilkunastu minutach siedzenia w domu i miał niebywałe szczęście, że gdzieś na korytarzach Lancaster wpadł na kuzyna Constantina, którego wyściskał na powitanie i porwał na wyprawę jak się tylko dowiedział, że już na dniach zabraknie go w siedzibie rodu. To takie smutne, że musiał wyjeżdżać akurat w momencie, w którym młodszy Ollivander wrócił, ale Titus szczerze mu pozazdrościł jak wyszło na jaw gdzie Constantine zamierza spędzić kolejne kilka dni i co będzie tam robił.
To zawsze działało na jego rodziców - ale mamo, przecież z kuzynem Constantinem! Bo kuzyn Constantine był ułożonym, dobrze wychowanym szlachcicem, z którego powinien brać przykład, zamiast się ciągle pakować w jakieś niestosowne sytuacje! Bo sprawiał wrażenie spokojnego arystokraty, chociaż Titus doskonale wiedział, że i on ma swoje za uszami. Ale to były ich słodkie tajemnice, które najpewniej nigdy nie wyjdą na światło dzienne. I bardzo dobrze.
To miał być krótki spacer w poszukiwaniu interesującej flory, może materiałów na rdzeń, ale jak tylko Titus zapowiedział kuzynowi gdzie się właściwie mają zamiar teleportować to wszystko stało się jasne, a oni mogli tu szukać co najwyżej wyskokowych trunków.
W podwodnej restauracji jedynymi roślinami były te, które gdzieniegdzie dekorowały sale, ale ich stan można określić na co najwyżej fatalny. Mógłby szukać pod stołami potencjalnych materiałów na rdzenie (marynarze gubili czasem naprawdę niespotykane przedmioty!), ale chyba wolał dzisiaj po prostu się wyluzować. Pyk! Pyk! Dwójka młodzików na pokładzie, panie kapitanie!
- Witamy w podwodnej restauracji Tryton, gdzie sączą się szanty i najlepszy rum! - poklepał kuzyna po ramieniu, przy okazji zarzucając nań rękę - Mam nadzieję, że nie jesteś zły, co? Wiem, że mieliśmy się udać gdzieś indziej i w innym celu, ale może przy odrobinie szczęścia uda nam się tu znaleźć jakiś nowy gatunek glonów. - roześmiał się - Chodźmy na dół. - kiwnął głową, ruszając schodami w dół jako pierwszy. Tam było zdecydowanie głośniej - alkohol lał się strumieniami, marynarze śpiewali szanty, a niektórzy zaczynali już tańczyć i młody Ollivander wiedział, że wkrótce do nich dołączy. Zatrzymał się przy barze zamawiając po piwku, tak na dobry początek i w zasadzie usadził się na jednym z wysokich krzeseł, wspierając jedną dłoń na nieco przybrudzonym kontuarze.
- Dużo się pewnie działo jak mnie nie było? - zagaił, bo był ciekaw czy anomalie wstrząsnęły wiekowymi ścianami zamku Lancaster czy jednak okazały dlań trochę łaski.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
W ostatniej chwili zdołał złapać filiżankę zanim rozbiła się o kamienną posadzkę. Skupiony na własnych myślach, nieuważnie ustawił porcelanę, której wierzch pokrywał zawiły wzór poplątanych gałązek udekorowanych drobnymi malachitowymi listkami, tuż obok siebie na parapecie. Stąd wyglądał na rozbiegające się na wiele mil lasy, mógł również mieć pogląd na jedną z dróg prowadzących do posiadłości; oczywiście były niewielkie szanse, że jego kuzyn miałby przybyć w tak konwencjonalny, wręcz mugolski sposób, ale widok działał na niego zaskakująco pokrzepiająco, przypominając może baśnie czytane w dzieciństwie, czasy rycerstwa, królewskich karoc oraz – przede wszystkim – fantastycznych przygód. I on nie mógł narzekać na brak atrakcji, w zeszłym miesiącu nałykał ich się zdecydowanie za wiele, mimo to uśmiechał się nieznacznie, z pewną nostalgią, do swoich myśli. Przyzwyczaił się do nowego domu, czuł się w nim odcięty od świata, lecz bezpieczny, więc pozwalał sobie w wolnych momentach na spacery po wzgórzach jego wyobraźni; właśnie łapał oddech po spędzeniu znacznej części dnia na upewnianiu się, iż wszystko było przygotowane do wyjazdu. Kuferek wypełniony księgami, ubraniami na każdą pogodę wybranymi na wszelki wypadek przez domowego skrzata po zasięgnięciu opinii jego rodziców, próbkami należycie wysuszonych łodyżek i kwiatów, oraz wszelkich innych przyborów podchodzących pod jego wyposażenie z każdej poprzedniej wyprawy. Jego intencją nie było zabieranie ze sobą aż tylu rzeczy, niechcący tak wyszło, zwłaszcza że ze względu na anomalie należało zachowywać wszelką ostrożność.
Wielka szkoda, iż zapomniał o niej teraz. Tak czekał na powrót Titusa, a zupełnie przegapił echo jego kroków, oznajmiające jego przybycie od co najmniej sąsiedniego korytarza. Zaskoczony, wyciągał ręce w stronę lecącego w dół kubeczka i dopiero gdy już go ustabilizował, wykrzyknął jego imię z przejęciem, powstrzymując śmiech wywołany tą ledwo uniknioną katastrofą. Niefortunny splot ich powitania naznaczony był drobinką świadomości rozstania, być może to ona sprawiała, że młody badacz wydawał się nieobecny. Preferując spokojne spędzenie pozostałych dni w Lancashire, niczego nie zaplanował, sądząc, że tak będzie najlepiej dla jego, i pozostałych Ollivanderów, sumienia. Nie mógł jednak odmówić kuzynowi, z którym tak dawno nie miał okazji przebywać; poza tym to brzmiało rozsądnie, przespacerują się, porozmawiają o wszystkim i o niczym, a zaczną do tego, co właściwie działo się u niego przez ledwie kilka ostatnich godzin! Naiwnie, z początku, Constantine rzeczywiście sądził, że ich wycieczka będzie zahaczała o jego profesję; powinien wiedzieć lepiej, przecież nie raz wplątywał się w podobne sytuacje. Nic nie powiedział aż nie dotarli do dostojnie odrapanego stateczku, którego nazwa „Tryton” majtała się na do połowy zerwanym sznurze, grożąc zerwaniem w każdej minucie. Co mógł począć? Uchylił usta, by podjąć jeszcze niemrawą, właściwie poruszoną tylko dla samej zasady, próbę protestu; zreflektował się, pokręcił głową i w kilku długich krokach dogonił chłopaka, by razem z nim teleportować się i przekroczyć próg wątpliwie stabilnej łajby. Ostatkiem silnej woli powstrzymał się od zmarszczenia brwi na widok wnętrza, powykrzywianych twarzy czarodziejów w najrozmaitszych stanach nietrzeźwości, i tak, biednych okazów flory, które podlewano pewnie nie dalej niż w ostatnim stuleciu. Przysunął się do ucha ciemnowłosego kompana:
— Nigdy tu nie byłem! — wyrzekł wyraźnie, by przebić się przez gwar rozmów wypełniających to pomieszczenie. Pewnie nie musiał zdradzać tej informacji, przy jego stroju oraz tym jak sztywno stał w swojej granatowej dystyngowanej szacie było to widać na pierwszy rzut oka. Nie był zdenerwowany, choć otoczenie zdecydowanie odstawało od jego standardów. Podciągnął w górę wargi, niezręcznie udając, że sobie poradzi i starając się nie wyróżniać, niezwykle trudne zdanie, gdy się jest tak wysokim. — Godne podziwu… miejsce. Znasz mnie, zawsze jestem gotowy stawiać czoła nowym wyzwaniom — tak skomentował wzmiankę o zmianie planów. Przeczesał przy tym włosy, odrzucając je w tył i mając cichą nadzieję, iż nie przesiąknął tym alkoholowym zapachem. Był pewien, że można było popaść w upojenie oddychając tym powietrzem, ale zostało już postanowione, a zanim sam się obejrzał zajmował wysokie krzesełko, którego siedzenie było podejrzanie lepiące. Przełknął to jakoś, nie chcąc dać kuzynowi dodatkowego powodu do wesołości; i tak na pewno będzie co opowiadać.
— Za dużo, zdecydowanie za dużo — mruknął, zajęty odrywaniem dwóch kapsli, które wplątały się w materiał jego płaszcza. Poddawszy się, zrzucił go po prostu i ułożył nieskładnie na kontuarze, szybko lustrując stojące nieopodal butelki. No tak. — Nie wiem od czego zacząć. Anomalie wszelkiego rodzaju, nawałnica, która zniszczyła nasz dworek w Silverdale. — Westchnął, łapiąc przypadkowy kontakt wzrokowy z jakąś wiedźmą, której uśmiechowi brakowało kilku zębów. Odwrócił się prędko, podejmując dalej temat. — Zdarzyło mi się stracić różdżkę, wypowiadając zaklęcie. Wylądowałem wtedy w szpitalu i co tu kryć, Ulysses nie był zadowolony — zaśmiał się krótko uznając, że może przyda mu się czegoś napić.
Wielka szkoda, iż zapomniał o niej teraz. Tak czekał na powrót Titusa, a zupełnie przegapił echo jego kroków, oznajmiające jego przybycie od co najmniej sąsiedniego korytarza. Zaskoczony, wyciągał ręce w stronę lecącego w dół kubeczka i dopiero gdy już go ustabilizował, wykrzyknął jego imię z przejęciem, powstrzymując śmiech wywołany tą ledwo uniknioną katastrofą. Niefortunny splot ich powitania naznaczony był drobinką świadomości rozstania, być może to ona sprawiała, że młody badacz wydawał się nieobecny. Preferując spokojne spędzenie pozostałych dni w Lancashire, niczego nie zaplanował, sądząc, że tak będzie najlepiej dla jego, i pozostałych Ollivanderów, sumienia. Nie mógł jednak odmówić kuzynowi, z którym tak dawno nie miał okazji przebywać; poza tym to brzmiało rozsądnie, przespacerują się, porozmawiają o wszystkim i o niczym, a zaczną do tego, co właściwie działo się u niego przez ledwie kilka ostatnich godzin! Naiwnie, z początku, Constantine rzeczywiście sądził, że ich wycieczka będzie zahaczała o jego profesję; powinien wiedzieć lepiej, przecież nie raz wplątywał się w podobne sytuacje. Nic nie powiedział aż nie dotarli do dostojnie odrapanego stateczku, którego nazwa „Tryton” majtała się na do połowy zerwanym sznurze, grożąc zerwaniem w każdej minucie. Co mógł począć? Uchylił usta, by podjąć jeszcze niemrawą, właściwie poruszoną tylko dla samej zasady, próbę protestu; zreflektował się, pokręcił głową i w kilku długich krokach dogonił chłopaka, by razem z nim teleportować się i przekroczyć próg wątpliwie stabilnej łajby. Ostatkiem silnej woli powstrzymał się od zmarszczenia brwi na widok wnętrza, powykrzywianych twarzy czarodziejów w najrozmaitszych stanach nietrzeźwości, i tak, biednych okazów flory, które podlewano pewnie nie dalej niż w ostatnim stuleciu. Przysunął się do ucha ciemnowłosego kompana:
— Nigdy tu nie byłem! — wyrzekł wyraźnie, by przebić się przez gwar rozmów wypełniających to pomieszczenie. Pewnie nie musiał zdradzać tej informacji, przy jego stroju oraz tym jak sztywno stał w swojej granatowej dystyngowanej szacie było to widać na pierwszy rzut oka. Nie był zdenerwowany, choć otoczenie zdecydowanie odstawało od jego standardów. Podciągnął w górę wargi, niezręcznie udając, że sobie poradzi i starając się nie wyróżniać, niezwykle trudne zdanie, gdy się jest tak wysokim. — Godne podziwu… miejsce. Znasz mnie, zawsze jestem gotowy stawiać czoła nowym wyzwaniom — tak skomentował wzmiankę o zmianie planów. Przeczesał przy tym włosy, odrzucając je w tył i mając cichą nadzieję, iż nie przesiąknął tym alkoholowym zapachem. Był pewien, że można było popaść w upojenie oddychając tym powietrzem, ale zostało już postanowione, a zanim sam się obejrzał zajmował wysokie krzesełko, którego siedzenie było podejrzanie lepiące. Przełknął to jakoś, nie chcąc dać kuzynowi dodatkowego powodu do wesołości; i tak na pewno będzie co opowiadać.
— Za dużo, zdecydowanie za dużo — mruknął, zajęty odrywaniem dwóch kapsli, które wplątały się w materiał jego płaszcza. Poddawszy się, zrzucił go po prostu i ułożył nieskładnie na kontuarze, szybko lustrując stojące nieopodal butelki. No tak. — Nie wiem od czego zacząć. Anomalie wszelkiego rodzaju, nawałnica, która zniszczyła nasz dworek w Silverdale. — Westchnął, łapiąc przypadkowy kontakt wzrokowy z jakąś wiedźmą, której uśmiechowi brakowało kilku zębów. Odwrócił się prędko, podejmując dalej temat. — Zdarzyło mi się stracić różdżkę, wypowiadając zaklęcie. Wylądowałem wtedy w szpitalu i co tu kryć, Ulysses nie był zadowolony — zaśmiał się krótko uznając, że może przyda mu się czegoś napić.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
- Ha! - wypadło spomiędzy jego warg - Tak żem czuł właśnie, dlatego to tutaj dziś wylądowaliśmy. - pokiwał głową. On sam zwiedził już wszystkie kajuty Trytona, chociaż jego krewni wcale o tym nie wiedzieli. Ojciec zapewne krzywiłby się na samą myśl o tak prostackiej knajpie, a mama zapłakała na śmierć, że go jacyś straszni piraci porwą i sprzedają na części albo ingrediencje do eliksirów... Ale żadne z jego rodziców nie wiedziało po jakich parszywych lokalach włóczy się ich jedyny syn, więc Titus mógł być spokojny. I oni także.
- Wiem, my Ollivanderowie mamy w sobie tyle samo odwagi co inteligencji! - roześmiał się, uderzając pięścią w pierś. Młodszy panicz Ollivander nie obawiał się takich miejsc i wiedział, że jego kuzyn również nie czuje strachu - ostatecznie już w dzieciństwie przemierzali razem dużo gorsze strefy - tajemnicze lasy Lancashire, wilgotne bagna, gdzie kryły się enigmatyczne stwory, głębiny lokalnych jezior i wreszcie sięgające najwyższych szczytów gór, wysokie wieże, gdzie na ratunek czekały wyimaginowane księżniczki. Jakże więc mogłaby im być straszna pospolita melina? Titus, ostatecznie, nawet lubił takie szemrane miejsca.
Przekrzywił głowę na jedną stronę, wspierając obie dłonie na swojej butelce, którą zaraz zresztą uniósł do ust by spić niewielki łyk bursztynowego piwa, ozdobionego puszystą, biała pianką - ta została mu ponad wargą, więc przetarł twarz rękawem kolorowej szaty. Słuchał słów kuzyna, otwierając tylko szerzej oczy.
- Mama coś pisała mi o tej nawałnicy... Tak mi przykro, w Silverdale było naprawdę pięknie. - westchnął. Lubił to miejsce, wpadał czasem z zapowiedzianą lub nie wizytą i zachwycał tamtejszymi terenami - Teraz przynajmniej jesteście bezpieczni w Lancaster, chociaż wiem, że to marne pocieszenie. - właściwie w aktualnych czasach chyba nikt nie był bezpieczny - zostało im tylko szukać ostoi gdzieś w grubych murach rodzinnej siedziby, która od wieków służyła Ollivanderom za skarbnicę sekretów i najprzytulniejszy azyl.
- Naprawdę? - upił jeszcze łyk piwa - To nie brzmi najlepiej, jak to się właściwie stało?... W takim razie tym bardziej się cieszę, że siedzisz tu dzisiaj ze mną w jednym kawałku. Na zdrowie! - wzniósł toast, stukając butelką w szkło Constantina i machnął jeszcze jednego łyczka - Kuzyn Ulysses chyba w ogóle nieczęsto jest zadowolony. - roześmiał się. Lubił go, szanował jako starszego Ollivandera i wykształconego różdżkarza, podziwiał jego spojrzenie na tę subtelną sztukę i był rad, że może się uczyć pod jego czujnym okiem - Niedługo pewnie wrócimy do nauki... W sensie ja i Ulysses, w sumie to nie mogę się już doczekać! Wuj Cezar był bardzo miły i starał się żebym podczas pobytu we Francji nie zapomniał czym jest różdżkarstwo, ale ma już swoje lata i trochę... zbyt tradycyjne podejście do tematu - a wszyscy chyba potrzebowali chociażby delikatnego powiewu świeżości.
- Wiem, my Ollivanderowie mamy w sobie tyle samo odwagi co inteligencji! - roześmiał się, uderzając pięścią w pierś. Młodszy panicz Ollivander nie obawiał się takich miejsc i wiedział, że jego kuzyn również nie czuje strachu - ostatecznie już w dzieciństwie przemierzali razem dużo gorsze strefy - tajemnicze lasy Lancashire, wilgotne bagna, gdzie kryły się enigmatyczne stwory, głębiny lokalnych jezior i wreszcie sięgające najwyższych szczytów gór, wysokie wieże, gdzie na ratunek czekały wyimaginowane księżniczki. Jakże więc mogłaby im być straszna pospolita melina? Titus, ostatecznie, nawet lubił takie szemrane miejsca.
Przekrzywił głowę na jedną stronę, wspierając obie dłonie na swojej butelce, którą zaraz zresztą uniósł do ust by spić niewielki łyk bursztynowego piwa, ozdobionego puszystą, biała pianką - ta została mu ponad wargą, więc przetarł twarz rękawem kolorowej szaty. Słuchał słów kuzyna, otwierając tylko szerzej oczy.
- Mama coś pisała mi o tej nawałnicy... Tak mi przykro, w Silverdale było naprawdę pięknie. - westchnął. Lubił to miejsce, wpadał czasem z zapowiedzianą lub nie wizytą i zachwycał tamtejszymi terenami - Teraz przynajmniej jesteście bezpieczni w Lancaster, chociaż wiem, że to marne pocieszenie. - właściwie w aktualnych czasach chyba nikt nie był bezpieczny - zostało im tylko szukać ostoi gdzieś w grubych murach rodzinnej siedziby, która od wieków służyła Ollivanderom za skarbnicę sekretów i najprzytulniejszy azyl.
- Naprawdę? - upił jeszcze łyk piwa - To nie brzmi najlepiej, jak to się właściwie stało?... W takim razie tym bardziej się cieszę, że siedzisz tu dzisiaj ze mną w jednym kawałku. Na zdrowie! - wzniósł toast, stukając butelką w szkło Constantina i machnął jeszcze jednego łyczka - Kuzyn Ulysses chyba w ogóle nieczęsto jest zadowolony. - roześmiał się. Lubił go, szanował jako starszego Ollivandera i wykształconego różdżkarza, podziwiał jego spojrzenie na tę subtelną sztukę i był rad, że może się uczyć pod jego czujnym okiem - Niedługo pewnie wrócimy do nauki... W sensie ja i Ulysses, w sumie to nie mogę się już doczekać! Wuj Cezar był bardzo miły i starał się żebym podczas pobytu we Francji nie zapomniał czym jest różdżkarstwo, ale ma już swoje lata i trochę... zbyt tradycyjne podejście do tematu - a wszyscy chyba potrzebowali chociażby delikatnego powiewu świeżości.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
A co by powiedział Ulysses, widząc ich w podobnym miejscu, niedługo po tym jak padły mętne zapewnienia o zupełnie spokojnej przechadzce, wspierane jakże niezagubionymi uśmiechami? Cóż, właściwie to pewnie nic; posłałby im obu tylko to swoje kamienne, ale i naznaczone liniami dezaprobaty spojrzenie, którego ostatnio nie szczędził młodszemu bratu. Ich relacje uległy ochłodzeniu – być może tak na nich wpływał dystans rozciągniętych w dalekie zakątki korytarzy w rodowej posiadłości, może zbyt rzadko wpadali na siebie, zajęci przyjmowaniem dodatkowych obowiązków i zajęć, a może konflikt dotykał czegoś innego i tylko przypadkowo wyglądał jak odbicie ich ostatnich rozmów. Mimo tych różnych możliwości, niezręczność zaciskała swą pętlę wokół Constantine’a, aż wyjazd przybrał wymiar najlepszego w gruncie rzeczy rozwiązania. Starał się układać swoje decyzje już od ponad miesiąca tak, by nie ryzykować kolejnych upadków, kolejnych zmartwień i zawodów, i im więcej wysiłku w to wkładał, tym bardziej znikome dostrzegał wyniki. Może tak miało pozostać. Przynajmniej, jak mu się zdawało, był bezpieczny.
Może do czasu.
Pociągnął swój kołnierz, czując jak jego szorstkość zaczyna ocierać się o szyję. Dla zamaskowania całej niezgrabności swojego pojawienia się w lokalu tego pokroju, rozpiął dwa górne guziki koszuli, licząc, że może to w pewien sposób zetrze jego aurę oficjalności. — Jestem w tym trochę przewidywalny, prawda? — przyznał, wypowiadając na głos tę oczywistość. Nie mógł się powstrzymać i spuścił wzrok, wydając z siebie stłumiony śmiech. Po tym podniósł podbródek i w tył odgarnął opadające na twarz niesforne kosmyki grzywki, mimowolnie muskając palcami pokryte drobną mgiełką potu blade czoło. Choćby chciał, nie mógłby uchodzić za tajemniczego jegomościa; zbyt często zdradzały go iskierki szczerości, rozpalone w jego oczach, zbyt rzadko stał nieporuszony w obliczu niesprawiedliwości i raz za razem jego czyny stanowiły krystaliczne dowody jego charakteru. Nie ukrywał tego, kim był. A jednak miał także swój sekret. Z każdym mijającym tygodniem ciążył mu coraz bardziej, brzemię niedługo wyrówna się z fizycznym wrażeniem bólu; wszystko przez to płoche serce, tą tępą lojalność wobec przyjaciół i wiarę w ideały. Nie był to problem w tym momencie, więc odgonił ponure myśli, przywdziewając mniej więcej wesołą minę dla Titusa. Zaraz znów będą się musieli rozstać, wypadało
— Och, tak. Ciebie przydzielili do domu Gryfa, mnie do domu Kruka, ale to tylko oficjalne tytuły — odparł żartując i poklepał kuzyna po barku. Już humor mu się rozjaśniał, dawno nie pozwolił sobie na nieco swobody, nawet przy tym jak rozprawiał się z kłopotliwą sytuacją z Bottem to przecież nie był świadom całego zdarzenia. Wypuścił z pierwszą nutą ulgi powietrze, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że usiłował wstrzymywać oddech od kiedy znaleźli się we wnętrzu „Trytona”. Byli tutaj, byli razem, może dobrze było wyrwać się poza strefę komfortu. Nie chodziło pewnie o taki typowy strach, raczej ostrożność wpojoną za młodu przez niemal każdego z kim miał do czynienia. Gdyby jego opiekunki wiedziały gdzie się szwendał, mały panicz stracony przez klątwę Ondyny, na raz pojawiłyby się i zabrały go z powrotem do Lancashire na szczyt wieży i to jego trzeba by było ratować. To była ciekawa wizja, aż pokiwał głową w zamyśleniu, skupiając się na otoczeniu. Był zbyt wrażliwy, uznając iż wzbudzą czyjeś zainteresowanie na dłużej. Owszem, ktoś próbował do niego mrugnąć, stary pirat uchylił z uszczypliwością zszarzały kapelusz, a barmanka postawiła przed nim kufel z wyjątkowo głośnym cmoknięciem – i to by było na tyle. Rozmowy nadal pobrzmiewały, a łajba co jakiś czas skrzypiała ostrzegawczo. — Jak ty w ogóle znalazłeś to miejsce? — zapytał dość cicho, pewnie bardziej do siebie niż do towarzysza, nie mogąc się nadziwić gdzie się znalazł. Oplótł szczupłymi palcami szklane naczynie, odbierając jego chłód jako jedyne przypomnienie rzeczywistości. Ta konwersacja, młody różdżkarz, wszystko to było odrobinę surrealistyczne. Może dlatego stać go było na podobną rozmowę bez zagłębiania się w emocje dotyczące utraty domu, może świadomość bliskiego wyjazdu ułatwiała sprawę. Pokiwał tylko smętnie głową, doceniając jego wsparcie. Nigdy nie zapomni swojego dzieciństwa i będzie do niego powracał z nostalgią. Znał każdy zakamarek Silverdale, wspominał każdy zbudowany zamek na plaży w zatoce i każdą śnieżkę wydeptaną w lesie. D o m jednak tworzyli ludzie, to mogło stanowić na razie pewną pociechę.
Chwilę wpatrywał się w lśniącą taflę podejrzanego płynu, acz w końcu pociągnął łyk. Zanim ponownie się odezwał musiał odkaszlnąć, nie smakowało w połowie tak źle jak niektóre napary, które przyszło mu wypijać na porządku dziennym. — Widzisz, tyle przygód cię ominęło! — Stuknął się z kuzynem przed tym jak podjął się mglistego wyjaśnienia. — To te anomalie. Machnąłem różdżką i... właściwie sam nie pamiętam, bo straciłem przytomność. — Skrzywił się, rzucając mu przygaszone spojrzenie. Ale za mnie rycerz. — A co u ciebie, czy przywiozłeś z Francji jakąś damę serca? — rzekł żartobliwie, trącając go zaczepnie w ramię. Oparł się łokciem o ladę i zrobił kolejny łyk. Na wzmiankę o niezadowolonym bracie ukryłby twarz w dłoniach, aczkolwiek nie było już go na to stać. Badacz wiedział o naturze Ulyssesa więcej niż większość; sam często mu się narażał, w swoich niestrudzonych próbach wywołania w nim dumy.
— Powinienem kiedyś was odwiedzić przy pracy. Wiesz, sam się zastanawiałem nad pomocą w sklepie... to znaczy... tylko nie mów jeszcze nic nikomu, ale chciałbym odkryć nowe drewno do wytwarzania różdżek. Dlatego też wyjeżdżam, przywiozę trochę sadzonek i może coś się uda — rozmarzył się odrobinę, nie zdradzając póki co zbyt wielu szczegółów. Właściwie nie wiedział, co go czeka.
Może do czasu.
Pociągnął swój kołnierz, czując jak jego szorstkość zaczyna ocierać się o szyję. Dla zamaskowania całej niezgrabności swojego pojawienia się w lokalu tego pokroju, rozpiął dwa górne guziki koszuli, licząc, że może to w pewien sposób zetrze jego aurę oficjalności. — Jestem w tym trochę przewidywalny, prawda? — przyznał, wypowiadając na głos tę oczywistość. Nie mógł się powstrzymać i spuścił wzrok, wydając z siebie stłumiony śmiech. Po tym podniósł podbródek i w tył odgarnął opadające na twarz niesforne kosmyki grzywki, mimowolnie muskając palcami pokryte drobną mgiełką potu blade czoło. Choćby chciał, nie mógłby uchodzić za tajemniczego jegomościa; zbyt często zdradzały go iskierki szczerości, rozpalone w jego oczach, zbyt rzadko stał nieporuszony w obliczu niesprawiedliwości i raz za razem jego czyny stanowiły krystaliczne dowody jego charakteru. Nie ukrywał tego, kim był. A jednak miał także swój sekret. Z każdym mijającym tygodniem ciążył mu coraz bardziej, brzemię niedługo wyrówna się z fizycznym wrażeniem bólu; wszystko przez to płoche serce, tą tępą lojalność wobec przyjaciół i wiarę w ideały. Nie był to problem w tym momencie, więc odgonił ponure myśli, przywdziewając mniej więcej wesołą minę dla Titusa. Zaraz znów będą się musieli rozstać, wypadało
— Och, tak. Ciebie przydzielili do domu Gryfa, mnie do domu Kruka, ale to tylko oficjalne tytuły — odparł żartując i poklepał kuzyna po barku. Już humor mu się rozjaśniał, dawno nie pozwolił sobie na nieco swobody, nawet przy tym jak rozprawiał się z kłopotliwą sytuacją z Bottem to przecież nie był świadom całego zdarzenia. Wypuścił z pierwszą nutą ulgi powietrze, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że usiłował wstrzymywać oddech od kiedy znaleźli się we wnętrzu „Trytona”. Byli tutaj, byli razem, może dobrze było wyrwać się poza strefę komfortu. Nie chodziło pewnie o taki typowy strach, raczej ostrożność wpojoną za młodu przez niemal każdego z kim miał do czynienia. Gdyby jego opiekunki wiedziały gdzie się szwendał, mały panicz stracony przez klątwę Ondyny, na raz pojawiłyby się i zabrały go z powrotem do Lancashire na szczyt wieży i to jego trzeba by było ratować. To była ciekawa wizja, aż pokiwał głową w zamyśleniu, skupiając się na otoczeniu. Był zbyt wrażliwy, uznając iż wzbudzą czyjeś zainteresowanie na dłużej. Owszem, ktoś próbował do niego mrugnąć, stary pirat uchylił z uszczypliwością zszarzały kapelusz, a barmanka postawiła przed nim kufel z wyjątkowo głośnym cmoknięciem – i to by było na tyle. Rozmowy nadal pobrzmiewały, a łajba co jakiś czas skrzypiała ostrzegawczo. — Jak ty w ogóle znalazłeś to miejsce? — zapytał dość cicho, pewnie bardziej do siebie niż do towarzysza, nie mogąc się nadziwić gdzie się znalazł. Oplótł szczupłymi palcami szklane naczynie, odbierając jego chłód jako jedyne przypomnienie rzeczywistości. Ta konwersacja, młody różdżkarz, wszystko to było odrobinę surrealistyczne. Może dlatego stać go było na podobną rozmowę bez zagłębiania się w emocje dotyczące utraty domu, może świadomość bliskiego wyjazdu ułatwiała sprawę. Pokiwał tylko smętnie głową, doceniając jego wsparcie. Nigdy nie zapomni swojego dzieciństwa i będzie do niego powracał z nostalgią. Znał każdy zakamarek Silverdale, wspominał każdy zbudowany zamek na plaży w zatoce i każdą śnieżkę wydeptaną w lesie. D o m jednak tworzyli ludzie, to mogło stanowić na razie pewną pociechę.
Chwilę wpatrywał się w lśniącą taflę podejrzanego płynu, acz w końcu pociągnął łyk. Zanim ponownie się odezwał musiał odkaszlnąć, nie smakowało w połowie tak źle jak niektóre napary, które przyszło mu wypijać na porządku dziennym. — Widzisz, tyle przygód cię ominęło! — Stuknął się z kuzynem przed tym jak podjął się mglistego wyjaśnienia. — To te anomalie. Machnąłem różdżką i... właściwie sam nie pamiętam, bo straciłem przytomność. — Skrzywił się, rzucając mu przygaszone spojrzenie. Ale za mnie rycerz. — A co u ciebie, czy przywiozłeś z Francji jakąś damę serca? — rzekł żartobliwie, trącając go zaczepnie w ramię. Oparł się łokciem o ladę i zrobił kolejny łyk. Na wzmiankę o niezadowolonym bracie ukryłby twarz w dłoniach, aczkolwiek nie było już go na to stać. Badacz wiedział o naturze Ulyssesa więcej niż większość; sam często mu się narażał, w swoich niestrudzonych próbach wywołania w nim dumy.
— Powinienem kiedyś was odwiedzić przy pracy. Wiesz, sam się zastanawiałem nad pomocą w sklepie... to znaczy... tylko nie mów jeszcze nic nikomu, ale chciałbym odkryć nowe drewno do wytwarzania różdżek. Dlatego też wyjeżdżam, przywiozę trochę sadzonek i może coś się uda — rozmarzył się odrobinę, nie zdradzając póki co zbyt wielu szczegółów. Właściwie nie wiedział, co go czeka.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
- Tak przewidywalny jak bezkresne morze. - mrugnął do kuzyna jednym okiem. Constantine potrafił go zaskakiwać, nawet teraz, kiedy siedzieli w tej oto knajpie. Co prawda propozycja wyszła od młodszego Ollivandera, ale nie słyszał słów sprzeciwu! Bo może nie dał ku temu okazji? Nieważne!...
Machnął ręką na kolejne słowa kuzyna. Co prawda w dzieciństwie bolało go, że wyrwał się z okowów rodzinnej tradycji lądując pod czerwonym krawatem, ale im więcej czasu spędzał wśród Gryfonów tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Tiara miała całkowitą rację. To na przestrzeni tych beztroskich lat kształtował swój charakter. To życie w wieży Gryffindoru sprawiło, że na tym etapie egzystencji był właśnie taki - niesforny, odważny, skłonny do dowcipkowania i radosnej zabawy bez względu na konsekwencje. A konsekwencje dotykały go bardzo boleśnie - nie byłby jednak sobą gdyby się wówczas poddawał. Czasem faktycznie zbijał sobie kolano, ale otrzepywał się wtedy i gnał dalej przed siebie.
- A to nieciekawa historia jest! - wzruszył ramionami, ale zdecydował się ją opowiedzieć, a co! Kto pyta nie błądzi, a kto odpowiada ten wskazuje drogę - Podsłuchałem kiedyś w Różdżkarni rozmowę dwóch klientów, że coś takiego jest, popytałem trochę w porcie i teraz możemy sobie pozwiedzać to cudo. - ot, cała anegdota. Zwykle nie miał gumowych uszu, ale zwykle nie znaczyło przecież zawsze, a niektóre rozmowy bywały nader interesujące.
- Hmmm... - zmarszczył brwi i nos - Te anomalie nas wykończą! - westchnął przeciągle, a na kolejne pytanie kuzyna trochę się jakby zarumienił, więc ukrył wstyd w kolejnym łyku trunku. Miał już swoją damę serca, która dzień w dzień uporczywie przemierzała ulicę Śmiertelnego Nokturnu. Nie był do końca pewien czy po powrocie będzie chciała go jeszcze znać, ale wyglądało na to, że kolejne spojrzenia wciąż rozpalały ich dusze tak samo jak przed jego wyjazdem. To było takie niesamowite! Czuć motyle w brzuchu przy każdym spotkaniu, dreszcze z każdą wymianą słów. Tęsknić wraz z rozłąką na chociażby godzinę! Nigdy wcześniej nie obdarzył nikogo tak silnym uczuciem i podobało mu się to coraz bardziej.
- Zakochałem się w tamtejszych polach lawendy. - rzucił z uśmiechem na ustach - Wiesz, Francja jest w zasadzie całkiem interesująca, a tamtejsi Ollivanderowie niezwykle przyjaźni, ale francuska szlachta bawi się trochę inaczej niż ta angielska, to nawet interesujące doświadczenie. - byli dużo bardziej liberalni niż tutejsi arystokraci i pozwalali sobie na znacznie więcej - Ale nie, żadna tamtejsza panna nie wpadła mi w oko, chociaż niektóre bywały naprawdę... miłe. Tak czy siak większość czasu spędzałem z kuzynem i kuzynką mimo wszystko. A jak twoje miłosne podboje? - wzruszył ramionami. Ot, nawiązywał raczej przyjacielskie relacje, nie szukając miłosnych przygód w odległych krajach, skoro jego największa przygoda czekała właśnie tutaj, a wszystko tam mu o tym przypominało.
- COOOOOO?!... - wbił w Constantina szeroko otwarte oczy - To cudowny pomysł! Będę trzymał kciuki za powodzenie misji, ślij mi listy jak tylko coś znajdziesz. Ciekawe, ciekawe! Jaka szkoda, że nie mogę więc ruszyć razem z tobą! - jęknął - W sklepie na pewno ci się spodoba, liźniesz trochę więcej różdżkarstwa, będziemy się świetnie bawić. Przy bliższym poznaniu wuj Garric nie jest taki srogi jak się wydaje. Wiesz, to przez te krzaczaste brwi wygląda jakby chodził wiecznie naburmuszony. - pokiwał głową. Zanim oddano go pod skrzydła Ulyssessa to właśnie Garric przekazywał mu wiedzę, teraz spędzali ze sobą czas w Różdżkarni i Titus naprawdę uwielbiał tego człowieka, a on chyba też całkiem go lubił, skoro przymykał oko na drobne wybryki - Ale muszę ci powiedzieć, że praca w sklepie bywa męcząca, a wuj nikogo nie oszczędza. - roześmiał się - Za powodzenie twojej wyprawy! - wzniósł kolejny toast, dopijając piwo do końca i machnął na barmana żeby mu polał drugie, po czym zamyślił się na moment, przykładając palec wskazujący do ust - Masz już coś na oku? To znaczy... czy wiesz już, które opcjonalnie może się nadać, czy to będzie wyprawa po nieznane?
Machnął ręką na kolejne słowa kuzyna. Co prawda w dzieciństwie bolało go, że wyrwał się z okowów rodzinnej tradycji lądując pod czerwonym krawatem, ale im więcej czasu spędzał wśród Gryfonów tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Tiara miała całkowitą rację. To na przestrzeni tych beztroskich lat kształtował swój charakter. To życie w wieży Gryffindoru sprawiło, że na tym etapie egzystencji był właśnie taki - niesforny, odważny, skłonny do dowcipkowania i radosnej zabawy bez względu na konsekwencje. A konsekwencje dotykały go bardzo boleśnie - nie byłby jednak sobą gdyby się wówczas poddawał. Czasem faktycznie zbijał sobie kolano, ale otrzepywał się wtedy i gnał dalej przed siebie.
- A to nieciekawa historia jest! - wzruszył ramionami, ale zdecydował się ją opowiedzieć, a co! Kto pyta nie błądzi, a kto odpowiada ten wskazuje drogę - Podsłuchałem kiedyś w Różdżkarni rozmowę dwóch klientów, że coś takiego jest, popytałem trochę w porcie i teraz możemy sobie pozwiedzać to cudo. - ot, cała anegdota. Zwykle nie miał gumowych uszu, ale zwykle nie znaczyło przecież zawsze, a niektóre rozmowy bywały nader interesujące.
- Hmmm... - zmarszczył brwi i nos - Te anomalie nas wykończą! - westchnął przeciągle, a na kolejne pytanie kuzyna trochę się jakby zarumienił, więc ukrył wstyd w kolejnym łyku trunku. Miał już swoją damę serca, która dzień w dzień uporczywie przemierzała ulicę Śmiertelnego Nokturnu. Nie był do końca pewien czy po powrocie będzie chciała go jeszcze znać, ale wyglądało na to, że kolejne spojrzenia wciąż rozpalały ich dusze tak samo jak przed jego wyjazdem. To było takie niesamowite! Czuć motyle w brzuchu przy każdym spotkaniu, dreszcze z każdą wymianą słów. Tęsknić wraz z rozłąką na chociażby godzinę! Nigdy wcześniej nie obdarzył nikogo tak silnym uczuciem i podobało mu się to coraz bardziej.
- Zakochałem się w tamtejszych polach lawendy. - rzucił z uśmiechem na ustach - Wiesz, Francja jest w zasadzie całkiem interesująca, a tamtejsi Ollivanderowie niezwykle przyjaźni, ale francuska szlachta bawi się trochę inaczej niż ta angielska, to nawet interesujące doświadczenie. - byli dużo bardziej liberalni niż tutejsi arystokraci i pozwalali sobie na znacznie więcej - Ale nie, żadna tamtejsza panna nie wpadła mi w oko, chociaż niektóre bywały naprawdę... miłe. Tak czy siak większość czasu spędzałem z kuzynem i kuzynką mimo wszystko. A jak twoje miłosne podboje? - wzruszył ramionami. Ot, nawiązywał raczej przyjacielskie relacje, nie szukając miłosnych przygód w odległych krajach, skoro jego największa przygoda czekała właśnie tutaj, a wszystko tam mu o tym przypominało.
- COOOOOO?!... - wbił w Constantina szeroko otwarte oczy - To cudowny pomysł! Będę trzymał kciuki za powodzenie misji, ślij mi listy jak tylko coś znajdziesz. Ciekawe, ciekawe! Jaka szkoda, że nie mogę więc ruszyć razem z tobą! - jęknął - W sklepie na pewno ci się spodoba, liźniesz trochę więcej różdżkarstwa, będziemy się świetnie bawić. Przy bliższym poznaniu wuj Garric nie jest taki srogi jak się wydaje. Wiesz, to przez te krzaczaste brwi wygląda jakby chodził wiecznie naburmuszony. - pokiwał głową. Zanim oddano go pod skrzydła Ulyssessa to właśnie Garric przekazywał mu wiedzę, teraz spędzali ze sobą czas w Różdżkarni i Titus naprawdę uwielbiał tego człowieka, a on chyba też całkiem go lubił, skoro przymykał oko na drobne wybryki - Ale muszę ci powiedzieć, że praca w sklepie bywa męcząca, a wuj nikogo nie oszczędza. - roześmiał się - Za powodzenie twojej wyprawy! - wzniósł kolejny toast, dopijając piwo do końca i machnął na barmana żeby mu polał drugie, po czym zamyślił się na moment, przykładając palec wskazujący do ust - Masz już coś na oku? To znaczy... czy wiesz już, które opcjonalnie może się nadać, czy to będzie wyprawa po nieznane?
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
W pewnych kwestiach, nie zaskakiwał. Młody lord, grający zazwyczaj wedle z góry ustalonych reguł. Były prefekt, trzymający się wyznaczonych granic. Obywatel magicznej społeczności, przejęty dobrem ogółu i kierunkiem, w stronę którego zmierzali. Nie odrzucał tych określających go plakietek, ale uznawał je jedynie za część skomplikowanej całości. Nieliczni zauważali przecież, że nawet podczas sprawowania pieczy nad korytarzami Hogwartu robił wyjątki, a opinie posiadał niezależne od pędzącego niby na oślep ministerstwa. Nie był pewny czy właśnie to na myśli miał Titus, bardziej prawdopodobne jest to, iż krył się jakiś fortel w tym całym określeniu, jednakże bezkresne morze było sformułowaniem poniekąd ciekawym. Jak to on, poświęciłby najchętniej co najmniej dziesięć minut więcej na dopytywanie do dokładnie się za nim kryło; tym razem powstrzymał się od tego i pokiwał powoli, niepewnie głową. — Ale to dobrze... prawda? — zapytał dość słabo, słowa zabarwiając niezręcznym, krótkim śmiechem. Zdecydował nie rozwodzić się nad tym zanadto i tak wśród hucznych głosów wypełniających po brzegi tę podwodną restaurację z trudem skupiał się na swych rozważaniach. Miał trochę się rozluźnić, na pewno nikt tu nie czekał na jego przydługie wywody na temat drobnostek.
Mimo całej tej otoczki bystrości, która oblepiała reputację wychowanków zachodniej wieży szkockiego zamku, nigdy nie zdał sobie sprawy z pewnej gorzkości towarzyszącej przydziałowi kuzyna. Mgliście pamiętał jak w końcu do niego dołączył, jak planowali kolejne podboje, acz sama ceremonia nie niosła takiego znaczenia. Oczywiście, jeszcze wspanialsze mieliby okazje do wspólnego spędzania poranków i wieczorów, ale byli pomysłową dwójką i zawsze potrafili sobie poradzić. Być może z jego położenia po prostu nic się nie zmieniło – cenił wesołego, rezolutnego chłopca nadal tak samo, a może nawet bardziej, gdyż miał zacząć go podziwiać właśnie za tę lwią odwagę. Teraz, choć tak wiele lat minęło, Constantine zadawał sobie pytanie czy Tiara przewidziała jego własną słabość, czy oznaczało to, że czegoś mu brakuje. Każdy chyba miewał takie momenty wahania i to, iż jego nastąpiły właśnie w trakcie porywów anomalii, było typowe, choć wciąż niefortunne.
Anegdotka z życia ucznia różdżkarstwa wcale nie wydała mu się niezajmująca; sam nie mógł poszczycić się podobnymi historiami. Raczej słyszał o domniemanych lokacjach rzadkich roślin, o ciekawostkach związanych z wpływem metody uprawy na wielkość owoców i częstotliwość zakwitu, o problemach z niezbyt żyzną glebą... Nie żeby nie trafiały się wzmianki o intrygujących miejscach, może w przyszłym miesiącu odwiedzą jakieś wspólnie, tylko zwykle kiedy on zaczyna jakąś opowieść związaną ze swoją pracą to osoby niezwiązane z zielarstwem szybko mają dość.
— To całkiem niekiepskie cudo, muszę przyznać! — Pochylił się ku niemu wypowiadając żywiej pochwałę „Trytona”. Nie było to kłamstwo, sposób opracowania tego lokalu był nader niebanalny, ładnie prezentowało się tu połączenie magii i, cóż, rozrywki. Poprawił się na stołku, jakby nagle stał się dla niego niewygodny, po czym rzucił nieco zmartwione spojrzenie rozmówcy.
— Mam nadzieję, że nie — odpowiedział zbyt poważnie, marszcząc nieco brwi. Wiedział, iż refleksja kuzyna była przesadzoną wersją przyszłości, lecz na tym etapie naprawdę wszystko zdawało się możliwe. Magia nie słuchała czarodziejów, anomalie pogodowe niszczyły ich domy, zapowiadało się na to, że uwzięły się na nich bezlitośnie. Trącił palcem kapsel, dalej robiąc swoją markotną minę, ale mała nakrętka od butelki przeleciała przez ladę i o mało co nie uderzyła w barmana. Na ten widok natychmiast zabrał stamtąd oczy i zwrócił je z powrotem na Titusa, dokładnie w porę, by wypatrzeć zarys jego zawstydzenia. To było coś nowego. Miłostki przemijały, sam nie był w stanie spamiętać wszystkich pań, o których wspominali jego przyjaciele, jednakże chyba żadna nie mogłaby wywołać podobnej reakcji. A może już mu się coś przywidziało? Trunek był dziwnie mocny. Zakochanie było mu całkowicie obce. Chciał w pewnym okresie pozwolić sobie na coś podobnego, acz serce nie działało na zawołanie. Największy epizod przeżył jako student, a i tak chodziło jedynie o przyjaźń. Ze względu na rodziców starał się choćby spotkać z potencjalnymi kandydatkami na jego narzeczoną, ale ostatnim razem nie udało mu się doprowadzić do zapoznania – niewiele zostało mu w myślach z tego dnia, coś z podstarzałym eliksirem, niepokojącymi listami, jakimś zbłąkanym kotem – pewnie niedługo sam Bertie podzieli się tą humoreską z drugim Ollivanderem. Odchrząknął więc, licząc, że sam nie pokryje się rumieńcem i odparł:
— Moje miłosne podboje wciąż ogarniczają się do przytoczonych przez ciebie pól lawendy... — Półuśmiech zapalił się na jego ustach, aczkolwiek nie dodał nic więcej. Będzie musiał sam zobaczyć to wszystko o czym mówił jego przyjaciel, jeszcze kilkanaście godzin i wybierze się w podróż ku tym zachwytom. I ku swoim nieśmiałym koncepcjom. Nie przewidywał pozostawania tam na zbyt długo, musiał pozostać wierny swoim celom, a kiedy je zrealizuje dalsze decyzje czekały na niego w Anglii. Nie mógłby pozostawić ani rodziny, ani Zakonu w takim okresie. W każdym razie nie na zawsze.
— Cii, Ulysses nie może o niczym wiedzieć! Wiesz jak to z nim bywa, może nawet tutaj ma kogoś, kto by mu potem zdradził o słowo za dużo. — Nie wierzył w to, nie tak naprawdę, ale z pewnym rozbawieniem rozejrzał się wokoło jak gdyby miał tu czekać jakiś szpieg. Poczuł się odrobinę lepiej, malując swego brata jako koncepcję, postać teoretyczną; w rzeczywistości nie chciał nikomu robić niepotrzebnych nadziei, mogło to wcale nie wypalić i wtedy zawiódłby kolejną osobę. — Chciałbym cię zabrać ze sobą. Następnym razem. Może wyjdzie na to, że pojadę na rozeznanie i później będę potrzebował pomocy. — Teraz to on mrugnął. — To chyba pamiętam dlaczego tak rzadko tam bywam! — zażartował, bez zwłoki podnosząc swoje piwo i z charakterystycznym dźwiękiem obijając je o kufel kuzyna. Dopił do dna, nie rozpoczynając wątku dopóki i on nie dostał drugiej nalewki. Poczuł się jakby zaraz miał zdradzić swój największy sekret.
— Kilka tygodni temu odkryłem w bibliotece stary dziennik. Był spisany po francusku, więc musiałem poprosić o pomoc w tłumaczeniu naszą Cressidę i tym sposobem spędziliśmy bardzo miłe popołudnie na poszukiwaniu jakichś cennych informacji. Nawet na nic szczególnego nie liczyłem, ale było tam wymienionych kilka drzew i krzewów, które potencjalnie mogłyby się sprawdzić przy tworzeniu różdżek.
Odstawił nieco silniej niż zamierzał swój trunek, czujnie wypatrując odzewu na przedstawione właśnie rewelacje.
Mimo całej tej otoczki bystrości, która oblepiała reputację wychowanków zachodniej wieży szkockiego zamku, nigdy nie zdał sobie sprawy z pewnej gorzkości towarzyszącej przydziałowi kuzyna. Mgliście pamiętał jak w końcu do niego dołączył, jak planowali kolejne podboje, acz sama ceremonia nie niosła takiego znaczenia. Oczywiście, jeszcze wspanialsze mieliby okazje do wspólnego spędzania poranków i wieczorów, ale byli pomysłową dwójką i zawsze potrafili sobie poradzić. Być może z jego położenia po prostu nic się nie zmieniło – cenił wesołego, rezolutnego chłopca nadal tak samo, a może nawet bardziej, gdyż miał zacząć go podziwiać właśnie za tę lwią odwagę. Teraz, choć tak wiele lat minęło, Constantine zadawał sobie pytanie czy Tiara przewidziała jego własną słabość, czy oznaczało to, że czegoś mu brakuje. Każdy chyba miewał takie momenty wahania i to, iż jego nastąpiły właśnie w trakcie porywów anomalii, było typowe, choć wciąż niefortunne.
Anegdotka z życia ucznia różdżkarstwa wcale nie wydała mu się niezajmująca; sam nie mógł poszczycić się podobnymi historiami. Raczej słyszał o domniemanych lokacjach rzadkich roślin, o ciekawostkach związanych z wpływem metody uprawy na wielkość owoców i częstotliwość zakwitu, o problemach z niezbyt żyzną glebą... Nie żeby nie trafiały się wzmianki o intrygujących miejscach, może w przyszłym miesiącu odwiedzą jakieś wspólnie, tylko zwykle kiedy on zaczyna jakąś opowieść związaną ze swoją pracą to osoby niezwiązane z zielarstwem szybko mają dość.
— To całkiem niekiepskie cudo, muszę przyznać! — Pochylił się ku niemu wypowiadając żywiej pochwałę „Trytona”. Nie było to kłamstwo, sposób opracowania tego lokalu był nader niebanalny, ładnie prezentowało się tu połączenie magii i, cóż, rozrywki. Poprawił się na stołku, jakby nagle stał się dla niego niewygodny, po czym rzucił nieco zmartwione spojrzenie rozmówcy.
— Mam nadzieję, że nie — odpowiedział zbyt poważnie, marszcząc nieco brwi. Wiedział, iż refleksja kuzyna była przesadzoną wersją przyszłości, lecz na tym etapie naprawdę wszystko zdawało się możliwe. Magia nie słuchała czarodziejów, anomalie pogodowe niszczyły ich domy, zapowiadało się na to, że uwzięły się na nich bezlitośnie. Trącił palcem kapsel, dalej robiąc swoją markotną minę, ale mała nakrętka od butelki przeleciała przez ladę i o mało co nie uderzyła w barmana. Na ten widok natychmiast zabrał stamtąd oczy i zwrócił je z powrotem na Titusa, dokładnie w porę, by wypatrzeć zarys jego zawstydzenia. To było coś nowego. Miłostki przemijały, sam nie był w stanie spamiętać wszystkich pań, o których wspominali jego przyjaciele, jednakże chyba żadna nie mogłaby wywołać podobnej reakcji. A może już mu się coś przywidziało? Trunek był dziwnie mocny. Zakochanie było mu całkowicie obce. Chciał w pewnym okresie pozwolić sobie na coś podobnego, acz serce nie działało na zawołanie. Największy epizod przeżył jako student, a i tak chodziło jedynie o przyjaźń. Ze względu na rodziców starał się choćby spotkać z potencjalnymi kandydatkami na jego narzeczoną, ale ostatnim razem nie udało mu się doprowadzić do zapoznania – niewiele zostało mu w myślach z tego dnia, coś z podstarzałym eliksirem, niepokojącymi listami, jakimś zbłąkanym kotem – pewnie niedługo sam Bertie podzieli się tą humoreską z drugim Ollivanderem. Odchrząknął więc, licząc, że sam nie pokryje się rumieńcem i odparł:
— Moje miłosne podboje wciąż ogarniczają się do przytoczonych przez ciebie pól lawendy... — Półuśmiech zapalił się na jego ustach, aczkolwiek nie dodał nic więcej. Będzie musiał sam zobaczyć to wszystko o czym mówił jego przyjaciel, jeszcze kilkanaście godzin i wybierze się w podróż ku tym zachwytom. I ku swoim nieśmiałym koncepcjom. Nie przewidywał pozostawania tam na zbyt długo, musiał pozostać wierny swoim celom, a kiedy je zrealizuje dalsze decyzje czekały na niego w Anglii. Nie mógłby pozostawić ani rodziny, ani Zakonu w takim okresie. W każdym razie nie na zawsze.
— Cii, Ulysses nie może o niczym wiedzieć! Wiesz jak to z nim bywa, może nawet tutaj ma kogoś, kto by mu potem zdradził o słowo za dużo. — Nie wierzył w to, nie tak naprawdę, ale z pewnym rozbawieniem rozejrzał się wokoło jak gdyby miał tu czekać jakiś szpieg. Poczuł się odrobinę lepiej, malując swego brata jako koncepcję, postać teoretyczną; w rzeczywistości nie chciał nikomu robić niepotrzebnych nadziei, mogło to wcale nie wypalić i wtedy zawiódłby kolejną osobę. — Chciałbym cię zabrać ze sobą. Następnym razem. Może wyjdzie na to, że pojadę na rozeznanie i później będę potrzebował pomocy. — Teraz to on mrugnął. — To chyba pamiętam dlaczego tak rzadko tam bywam! — zażartował, bez zwłoki podnosząc swoje piwo i z charakterystycznym dźwiękiem obijając je o kufel kuzyna. Dopił do dna, nie rozpoczynając wątku dopóki i on nie dostał drugiej nalewki. Poczuł się jakby zaraz miał zdradzić swój największy sekret.
— Kilka tygodni temu odkryłem w bibliotece stary dziennik. Był spisany po francusku, więc musiałem poprosić o pomoc w tłumaczeniu naszą Cressidę i tym sposobem spędziliśmy bardzo miłe popołudnie na poszukiwaniu jakichś cennych informacji. Nawet na nic szczególnego nie liczyłem, ale było tam wymienionych kilka drzew i krzewów, które potencjalnie mogłyby się sprawdzić przy tworzeniu różdżek.
Odstawił nieco silniej niż zamierzał swój trunek, czujnie wypatrując odzewu na przedstawione właśnie rewelacje.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Wzruszył ramionami, ale uśmiechnął się do kuzyna, nawet jeśli ten nie doczekał się żadnej werbalnej odpowiedzi ze strony młodszego Ollivandera - sam musi odpowiedzieć sobie na zadane pytanie... Albo puścić je w niepamięć!
- A owszem! - przyznał, bo i na nim owy lokal robił ogromne wrażenie za każdym razem jak tylko rozglądał się naokoło, albo sobie nagle o tym niesamowitym miejscu przypominał. Ktoś musiał mieć łeb na karku żeby w ogóle na coś takiego wpaść, a podwodne pejzaże rozciągające się za niewielkimi oknami były iście intrygujące. Teraz, na przykład, Titus miał wrażenie, że za szybą mignęła mu największa meduza jaką kiedykolwiek widział.
- Hmmm, wiesz co sobie pomyślałem? To nawet całkiem ciekawe, że anomalie nie dotknęły jakoś szczególnie tego miejsca, no wiesz, magia tu aż kipi, a tymczasem siedzimy sobie na spokojnie i nikt nawet się nie topi. - rozejrzał się naokoło, jakby czekał na jakieś przedstawienie czy zwrot akcji, ale nie stało się zupełnie nic - pijani wciąż śpiewali, a trzeźwi patrzyli nań z niejaką iskrą zazdrości, ktoś tańczył, ktoś inny przygrywał mu na ukulele - radosna beztroska wypełniała wnętrze starego wraku, jakby tam, ponad powierzchnią tafli, świat wcale nie wywracał się o sto osiemdziesiąt stopni.
- A to szkoda, bardzo chętnie pobawiłbym się na jakimś weselu. - westchnął, wspierając łokcie na blacie. Tutaj mógł sobie na to pozwolić, bo na salonach ktoś zaraz przypomniałby mu, że to niegrzecznie się tak wspierać na stołach - Chociaż z drugiej strony to Ulysses pierwszy powinien sobie znaleźć jakąś pannę, myślisz, że on ma kogoś na oku? - zapytał, unosząc brodę z dłoni, a jego brwi powędrowały po czole prawie do linii krótkich włosów. Nie to, żeby nie życzył kuzynowi szczęścia, ale jakoś nie wyobrażał sobie Ulyssesa ślubującego komuś miłość i wierność do grobowej deski, chyba, że tym kimś była sterta starych ksiąg.
- Seeerio? - aż się rozejrzał na boki i jakby trochę skulił w sobie - Nie wiedziałem, że z kuzyna Ulyssesa taki ojciec chrzestny, że ma wszędzie swoje wtyki. - roześmiał się serdecznie, ale już się nie wydzierał aż tak jak jeszcze przed chwilą i obiecał sobie w duchu, że będzie trochę bardziej panował nad emocjami, bo nawet jeśli nie roiło się tu od podwładnych wszechmocnego Ollivandera, to niektórzy i tak zerkali dziwnie w ich kierunku - zapewne nikt nie spodziewał się lordowskich odwiedzin w takim miejscu.
- Trzymam za słowo. - pokiwał łbem. Lubił podróże, lubił nowości, lubił dreszczyk adrenaliny przebiegający po plecach, męczyła go za to nuda, ale w różdżkarni na szczęście nieczęsto się nudził. Wuj zawsze znalazł mu jakieś zajęcie. Pochylił się nieznacznie w kierunku kuzyna, kiedy ten ponownie rozchylił wargi i wbił weń uważne spojrzenie.
- Niesamowite, niesamowite! - pokiwał energicznie czerepem, po czym przesunął dłonią po głowie, unosząc nieznacznie króciutkie włosy - To dopiero nowina! Oby tylko to wszystko okazało się prawdą... to znaczy żeby ktoś cię nie zwiódł na manowce, ale jestem dobrej myśli. Wyobrażasz to sobie? Jakby udało ci się je rozbudzić i połączyć z rdzeniem... Zapisałbyś się wtedy w kronikach Ollivanderów jako odkrywca! Niesamowite! - aż z tego wszystkiego westchnął przeciągle i upił kolejny łyk bursztynowego trunku.
- A owszem! - przyznał, bo i na nim owy lokal robił ogromne wrażenie za każdym razem jak tylko rozglądał się naokoło, albo sobie nagle o tym niesamowitym miejscu przypominał. Ktoś musiał mieć łeb na karku żeby w ogóle na coś takiego wpaść, a podwodne pejzaże rozciągające się za niewielkimi oknami były iście intrygujące. Teraz, na przykład, Titus miał wrażenie, że za szybą mignęła mu największa meduza jaką kiedykolwiek widział.
- Hmmm, wiesz co sobie pomyślałem? To nawet całkiem ciekawe, że anomalie nie dotknęły jakoś szczególnie tego miejsca, no wiesz, magia tu aż kipi, a tymczasem siedzimy sobie na spokojnie i nikt nawet się nie topi. - rozejrzał się naokoło, jakby czekał na jakieś przedstawienie czy zwrot akcji, ale nie stało się zupełnie nic - pijani wciąż śpiewali, a trzeźwi patrzyli nań z niejaką iskrą zazdrości, ktoś tańczył, ktoś inny przygrywał mu na ukulele - radosna beztroska wypełniała wnętrze starego wraku, jakby tam, ponad powierzchnią tafli, świat wcale nie wywracał się o sto osiemdziesiąt stopni.
- A to szkoda, bardzo chętnie pobawiłbym się na jakimś weselu. - westchnął, wspierając łokcie na blacie. Tutaj mógł sobie na to pozwolić, bo na salonach ktoś zaraz przypomniałby mu, że to niegrzecznie się tak wspierać na stołach - Chociaż z drugiej strony to Ulysses pierwszy powinien sobie znaleźć jakąś pannę, myślisz, że on ma kogoś na oku? - zapytał, unosząc brodę z dłoni, a jego brwi powędrowały po czole prawie do linii krótkich włosów. Nie to, żeby nie życzył kuzynowi szczęścia, ale jakoś nie wyobrażał sobie Ulyssesa ślubującego komuś miłość i wierność do grobowej deski, chyba, że tym kimś była sterta starych ksiąg.
- Seeerio? - aż się rozejrzał na boki i jakby trochę skulił w sobie - Nie wiedziałem, że z kuzyna Ulyssesa taki ojciec chrzestny, że ma wszędzie swoje wtyki. - roześmiał się serdecznie, ale już się nie wydzierał aż tak jak jeszcze przed chwilą i obiecał sobie w duchu, że będzie trochę bardziej panował nad emocjami, bo nawet jeśli nie roiło się tu od podwładnych wszechmocnego Ollivandera, to niektórzy i tak zerkali dziwnie w ich kierunku - zapewne nikt nie spodziewał się lordowskich odwiedzin w takim miejscu.
- Trzymam za słowo. - pokiwał łbem. Lubił podróże, lubił nowości, lubił dreszczyk adrenaliny przebiegający po plecach, męczyła go za to nuda, ale w różdżkarni na szczęście nieczęsto się nudził. Wuj zawsze znalazł mu jakieś zajęcie. Pochylił się nieznacznie w kierunku kuzyna, kiedy ten ponownie rozchylił wargi i wbił weń uważne spojrzenie.
- Niesamowite, niesamowite! - pokiwał energicznie czerepem, po czym przesunął dłonią po głowie, unosząc nieznacznie króciutkie włosy - To dopiero nowina! Oby tylko to wszystko okazało się prawdą... to znaczy żeby ktoś cię nie zwiódł na manowce, ale jestem dobrej myśli. Wyobrażasz to sobie? Jakby udało ci się je rozbudzić i połączyć z rdzeniem... Zapisałbyś się wtedy w kronikach Ollivanderów jako odkrywca! Niesamowite! - aż z tego wszystkiego westchnął przeciągle i upił kolejny łyk bursztynowego trunku.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Nie powędrował za kuzynem tylko po to, by na powrót zagłębić się w swoich rozważaniach. Zdecydowanie zbyt wiele czasu poświęcał im na co dzień, wciąż i wciąż wędrując donikąd. Przesiadywanie w przeszłości, rzucanie myśli w eter, który nie chciał ani nawet nie mógł podsunąć mu odpowiedzi, cóż, wszystko to jedynie wstrzymywało go od poruszania się naprzód. Nie lubił zostawiać w tyle wspomnień; gdyby tak było, rozstanie z dniami spędzonymi z Ophelią, z ciepłem, które oferował ich dwór w Silverdale, z beztroską i niewinnością dzieciństwa, nie sprawiłoby mu tyle zawodu. Czuł uplatające go poczucie winy, gdy próbował żyć chwilą, oddawać się teraźniejszości, ponieważ nieobce mu były nieszczęścia przeszłości, a na horyzoncie w płomieniach dostrzegał przyszłość; niebezpiecznie wiele stawiał na swoich barkach, choć powinien wiedzieć, że nie wszystkiemu mógł zapobiec. Walka z własną naturą była prawdziwym wyzwaniem, spychanie w kąty swojego zamartwiania się, rezygnacja z przyjmowania wszystkiego na poważnie, odnalezienie swobody w świecie opanowanym przez anomalie. Ale musiał spróbować. W końcu wciąż był młody, nawet jeśli zdarzało mu się o tym zapominać, nadal mógł coś zmienić, wszystko naprawić. No, prawie wszystko. Nie przejął się brakiem jednoznacznego potwierdzenia na temat poruszonej kwestii morskiego porównania, na tyle znał siebie oraz swojego kuzyna by uformować pewne pojęcie odnośnie znaczenia wymownego milczenia.
Sam Constantine nie miał pojęcia jakiej magii należało użyć, jakie zaklęcia były w stanie tak zamaskować statek i stworzyć tak nieprawdopodobne miejsce. Jego serce badacza wyrywało się, by kogoś o to spytać, aczkolwiek wyrazy twarzy, które napotykał podczas rozglądania się po wnętrzu nie wydawały się zachęcające do rozmowy. Ich stan nietrzeźwości, rozbiegane spojrzenia i szare, znudzone ekspresje barmanów nie wróżyły pozytywnych wyników podobnego przedsięwzięcia. Nie brakowało mu śmiałości... lecz nie do końca chciał wystawiać się na widok wszystkich, zwłaszcza, iż sztywny strój, blada cera oraz specyficzna maniera musiały i tak malować go w barwach barowego intruzja.
— To rzeczywiście interesujące spostrzeżenie, od czego to może zależeć? — zastanowił się na głos, choć było dość prawdopodobne, że wybuch magii miał zasięg zupełnie przypadkowy. Gdzieniegdzie wzmagał się, by w innych okolicach opadać, pozostawiając je zupełnie nienaruszone. Oczywiście, nikt nie mógł ostatecznie stwierdzić, iż w najbliższym czasie coś podobnego nie wydarzy się podobnie, może i to miejsce nie było bezpieczne jak im się zdawało; nuty muzyki, dźwięki przygłośnego podśpiewywania, tupot tańczących nóg, wszystko to tworzyło w przedziwny sposób atmosferę normalności i sielanki, która jednak niosła ze sobą te uczucie niepokoju. Jakby w każdej chwili mogła powtórzyć się tragedia z pierwszomajowej nocy, jakby coś tylko czekało aż swoboda uśpi ich czujność. Czy ktoś w ogóle próbował coś z tym zrobić, czy ktoś szukał wyjaśnienia? Ministerstwo nie zdradzało zbyt wiele; artykuły, które czytał w Proroku Codziennym przypominały tylko fasadę, były zamkami z piasku, iluzją mającą chronić prawdę. Jego własne wysiłki, mające na celu poradzenie sobie z wyrwami w magii spełzły na niczym – najpierw wylądował w szpitalu, później niemal dostał ataku klątwy Ondyny po przegonieniu przeciwników w jeszcze innej lokacji – może potrzebował tego drinka, który aktualnie spoczywał między jego palcami, dużo wcześniej. Byłby może w stanie pogodzić się z tym szybciej, gdyby wziął przykład z tego niezbyt dostojnego pana nieopodal, który pochrapywał cicho, opierając głowę na blacie. Westchnął, przeczesując bezwiednie długą grzywkę i pozostawiając ją w pewnym nieładzie. Krople wody, zebrane na kuflu, znalazły się teraz na jego czole i lśniły w delikatnej aurze światła, emanującej z małej latarenki zawieszonej nad nimi. W słowach Titusa było wiele racji; kiedy słyszeli jakąś dobrą nowinę? Dlaczego wokół pozostawały popioły, rozsyłano zaproszenia na pogrzeby, gasząc pogodne nastroje. W tak przytłaczających okolicznościach mało kto wspominał o weselach. Może to był błąd, czy równowaga nie wymagała balansu między szczęściem a przygnębieniem?
Myślisz, że on ma kogoś na oku?
Pytanie nie było zaskakujące, mógł się go spodziewać, lecz pomimo tego prawie zachłysnął się popijanym trunkiem. W jego umyśle zadrgało imię ukochanej brata, niepewnie niczym nieśmiały cień. Nie mógł jednak o tym mówić, nosiło to wszelkie znaki smutków, a mieli oddawać się wesołości. — Nie wiem czy nie bardziej niż on to nasi rodzicie mają kogoś na oku. Staram się w tym nie uczestniczyć, ale wiesz jak to jest, gdy obowiązki i tradycja szlachecka o sobie przypominają — odpowiedział zgodnie z prawdą; nie rozmawiał raczej z Ulyssesem o podobnych sprawach, z powodu własnych nieobecności ominęły go staranne plany i pewnie miał się niedługo przekonać, gdzie one prowadziły. — Nie wiem, drogi kuzynie, czy myślisz, że któryś z nas będzie miał tę szansę ożenić się dla miłości? — Przybrał łagodny, choć zabarwiony melancholią uśmiech. Przeczuwał, że nie będzie ona jego pierwszym wyborem, owszem, może nadejdzie z czasem, ale wobec wszystkiego, co go spotykało wręcz obawiał się silnego uczucia. Pewne rzeczy należało akceptować, kwestionowanie ich nie przynosiło nic dobrego. Może coś mu było pisane, może po to kiedyś sięgnie. Na razie zbyt wiele miejsca w jego życiu zajmowały badania oraz rozterki ideałów i moralności, by spełniał dziecięce fantazje o rycerzach i damach w opałach; och, ironio, już było jasne, że to mu niespecjalnie wychodziło jak pokazało zdarzenie sprzed kilku dni.
Żartował z tym wpływem swojego brata, chociaż ten zawsze patrzył na niego jakby naprawdę znał wszystkie jego sekrety. Tak właśnie działały chmurne tęczówki znawcy różdżek, nie musiał używać magii, by wydobywać informacje. Przez sekundę pomyślał o tym, że zwykle to z nim spędzałby ostatnie chwile przed podróżą, jednak sytuacja była taka, nie inna. Również się roześmiał, wtórując młodszemu Ollivanderowi, z początku dość cicho, lecz szybko chichot przeniósł się na fale aksamitnej kaskady. — Ale ci narobiłem stracha! — odezwał się, cytując zasłyszany w Londynie zwrot, przy tym trącił Titusa łokciem.
To było nieco nierealne. Siedzieli w podwodnej restauracji, jutro miał wyruszyć do Francji, goniąc za wskazówkami czarodzieja, który równie dobrze mógł posiłkować się fantazją, nie okryciami. Coś mu mówiło, iż w każdej historii tkwi ziarnko prawdy i to samo musieli uważać jego znajomi profesorowie, znani zielarze, ponieważ wysyłali go tam i życzyli powodzenia.
— To wszystko to tylko przypuszczenia. Przetłumaczone skrawki notatek, które coś sugerują, ale nie udowadniają. Tak, będę dopiero oceniał ich prawdziwość, nie chcę za bardzo się nastawiać żeby potem nie spotkało mnie rozczarowanie. Badacz powinien być w końcu obiektywny. — Machnął ręką, powstrzymując zawstydzenie, które spowodowała uwaga kuzyna. To nie tak, że sam coś odkrył, po prostu natrafił na zajmujący trop i zdecydował się zaryzykować, by nim podążyć. Choć, gdy o tym myślał, od zawsze pragnął osiągnąć coś w dziedzinie, która tak go pasjonowała. Zakładał, że sukces przyjdzie, jeśli będą ku temu sprzyjały warunku. Póki co był po prostu zadowolony, iż mógł robić to, co lubił. Mogło to być kosztem udzielania się w Zakonie, jednakże co do niego wciąż pozostawał w konflikcie. Odchrząknął, kiwając tylko głową i rzucając mu pełne zadumy spojrzenie.
— A ty, jakie masz plany? Niestety ominę ewentualne przyjęcie na cześć twojego powrotu, acz na pewno nie będzie ono ostatnie...
Sam Constantine nie miał pojęcia jakiej magii należało użyć, jakie zaklęcia były w stanie tak zamaskować statek i stworzyć tak nieprawdopodobne miejsce. Jego serce badacza wyrywało się, by kogoś o to spytać, aczkolwiek wyrazy twarzy, które napotykał podczas rozglądania się po wnętrzu nie wydawały się zachęcające do rozmowy. Ich stan nietrzeźwości, rozbiegane spojrzenia i szare, znudzone ekspresje barmanów nie wróżyły pozytywnych wyników podobnego przedsięwzięcia. Nie brakowało mu śmiałości... lecz nie do końca chciał wystawiać się na widok wszystkich, zwłaszcza, iż sztywny strój, blada cera oraz specyficzna maniera musiały i tak malować go w barwach barowego intruzja.
— To rzeczywiście interesujące spostrzeżenie, od czego to może zależeć? — zastanowił się na głos, choć było dość prawdopodobne, że wybuch magii miał zasięg zupełnie przypadkowy. Gdzieniegdzie wzmagał się, by w innych okolicach opadać, pozostawiając je zupełnie nienaruszone. Oczywiście, nikt nie mógł ostatecznie stwierdzić, iż w najbliższym czasie coś podobnego nie wydarzy się podobnie, może i to miejsce nie było bezpieczne jak im się zdawało; nuty muzyki, dźwięki przygłośnego podśpiewywania, tupot tańczących nóg, wszystko to tworzyło w przedziwny sposób atmosferę normalności i sielanki, która jednak niosła ze sobą te uczucie niepokoju. Jakby w każdej chwili mogła powtórzyć się tragedia z pierwszomajowej nocy, jakby coś tylko czekało aż swoboda uśpi ich czujność. Czy ktoś w ogóle próbował coś z tym zrobić, czy ktoś szukał wyjaśnienia? Ministerstwo nie zdradzało zbyt wiele; artykuły, które czytał w Proroku Codziennym przypominały tylko fasadę, były zamkami z piasku, iluzją mającą chronić prawdę. Jego własne wysiłki, mające na celu poradzenie sobie z wyrwami w magii spełzły na niczym – najpierw wylądował w szpitalu, później niemal dostał ataku klątwy Ondyny po przegonieniu przeciwników w jeszcze innej lokacji – może potrzebował tego drinka, który aktualnie spoczywał między jego palcami, dużo wcześniej. Byłby może w stanie pogodzić się z tym szybciej, gdyby wziął przykład z tego niezbyt dostojnego pana nieopodal, który pochrapywał cicho, opierając głowę na blacie. Westchnął, przeczesując bezwiednie długą grzywkę i pozostawiając ją w pewnym nieładzie. Krople wody, zebrane na kuflu, znalazły się teraz na jego czole i lśniły w delikatnej aurze światła, emanującej z małej latarenki zawieszonej nad nimi. W słowach Titusa było wiele racji; kiedy słyszeli jakąś dobrą nowinę? Dlaczego wokół pozostawały popioły, rozsyłano zaproszenia na pogrzeby, gasząc pogodne nastroje. W tak przytłaczających okolicznościach mało kto wspominał o weselach. Może to był błąd, czy równowaga nie wymagała balansu między szczęściem a przygnębieniem?
Myślisz, że on ma kogoś na oku?
Pytanie nie było zaskakujące, mógł się go spodziewać, lecz pomimo tego prawie zachłysnął się popijanym trunkiem. W jego umyśle zadrgało imię ukochanej brata, niepewnie niczym nieśmiały cień. Nie mógł jednak o tym mówić, nosiło to wszelkie znaki smutków, a mieli oddawać się wesołości. — Nie wiem czy nie bardziej niż on to nasi rodzicie mają kogoś na oku. Staram się w tym nie uczestniczyć, ale wiesz jak to jest, gdy obowiązki i tradycja szlachecka o sobie przypominają — odpowiedział zgodnie z prawdą; nie rozmawiał raczej z Ulyssesem o podobnych sprawach, z powodu własnych nieobecności ominęły go staranne plany i pewnie miał się niedługo przekonać, gdzie one prowadziły. — Nie wiem, drogi kuzynie, czy myślisz, że któryś z nas będzie miał tę szansę ożenić się dla miłości? — Przybrał łagodny, choć zabarwiony melancholią uśmiech. Przeczuwał, że nie będzie ona jego pierwszym wyborem, owszem, może nadejdzie z czasem, ale wobec wszystkiego, co go spotykało wręcz obawiał się silnego uczucia. Pewne rzeczy należało akceptować, kwestionowanie ich nie przynosiło nic dobrego. Może coś mu było pisane, może po to kiedyś sięgnie. Na razie zbyt wiele miejsca w jego życiu zajmowały badania oraz rozterki ideałów i moralności, by spełniał dziecięce fantazje o rycerzach i damach w opałach; och, ironio, już było jasne, że to mu niespecjalnie wychodziło jak pokazało zdarzenie sprzed kilku dni.
Żartował z tym wpływem swojego brata, chociaż ten zawsze patrzył na niego jakby naprawdę znał wszystkie jego sekrety. Tak właśnie działały chmurne tęczówki znawcy różdżek, nie musiał używać magii, by wydobywać informacje. Przez sekundę pomyślał o tym, że zwykle to z nim spędzałby ostatnie chwile przed podróżą, jednak sytuacja była taka, nie inna. Również się roześmiał, wtórując młodszemu Ollivanderowi, z początku dość cicho, lecz szybko chichot przeniósł się na fale aksamitnej kaskady. — Ale ci narobiłem stracha! — odezwał się, cytując zasłyszany w Londynie zwrot, przy tym trącił Titusa łokciem.
To było nieco nierealne. Siedzieli w podwodnej restauracji, jutro miał wyruszyć do Francji, goniąc za wskazówkami czarodzieja, który równie dobrze mógł posiłkować się fantazją, nie okryciami. Coś mu mówiło, iż w każdej historii tkwi ziarnko prawdy i to samo musieli uważać jego znajomi profesorowie, znani zielarze, ponieważ wysyłali go tam i życzyli powodzenia.
— To wszystko to tylko przypuszczenia. Przetłumaczone skrawki notatek, które coś sugerują, ale nie udowadniają. Tak, będę dopiero oceniał ich prawdziwość, nie chcę za bardzo się nastawiać żeby potem nie spotkało mnie rozczarowanie. Badacz powinien być w końcu obiektywny. — Machnął ręką, powstrzymując zawstydzenie, które spowodowała uwaga kuzyna. To nie tak, że sam coś odkrył, po prostu natrafił na zajmujący trop i zdecydował się zaryzykować, by nim podążyć. Choć, gdy o tym myślał, od zawsze pragnął osiągnąć coś w dziedzinie, która tak go pasjonowała. Zakładał, że sukces przyjdzie, jeśli będą ku temu sprzyjały warunku. Póki co był po prostu zadowolony, iż mógł robić to, co lubił. Mogło to być kosztem udzielania się w Zakonie, jednakże co do niego wciąż pozostawał w konflikcie. Odchrząknął, kiwając tylko głową i rzucając mu pełne zadumy spojrzenie.
— A ty, jakie masz plany? Niestety ominę ewentualne przyjęcie na cześć twojego powrotu, acz na pewno nie będzie ono ostatnie...
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
- Nie mam zielonego pojęcia. - wzruszył ramionami, raz jeszcze rzucając okiem naokoło - Ale mam nadzieję, że niebawem uda nam się odkryć źródło anomalii. Już mnie kark boli jak pomyślę ile czasu spędzę nad książkami w najbliższym czasie, bo dam sobie rękę uciąć, że twój brat tak tego nie zostawi. - roześmiał się. Zresztą niespecjalnie go to mierzwiło, ba! Był nawet rad na samą myśl. Ostatecznie książki od zawsze były jego przyjaciółkami (w tym przypadku geny Ollivanderów dawały o sobie znać), a temat wydawał się nader... interesujący i godny zbadania pod każdym kątem. Również tym różdżkarskim.
Westchnął przeciągle, ciężko układając brodę na splecionych ze sobą dłoniach.
- Bezsens. - opuścił spojrzenie, sięgając jedną dłonią do swojego kufla, by przesunąć palcem wskazującym po jego krawędzi - Obowiązki i tradycje... dla mnie to kompletna bzdura. Czasy się zmieniły, świat gna do przodu, a my co? Nadal gdzieś w trzynastym wieku. - wywrócił oczami. Nie było tajemnicą, że młody Ollivander kompletnie nie odnajdywał się w szlacheckim półświatku. Może kiedyś, gdy był dzieckiem to wszystko wydawało mu się mieć jakikolwiek sens, a historie o prześlicznych szlachciankach i odważnych rycerzach rozbudzały jego wyobraźnię, ale później przyszły te cudowne czasy Hogwartu, gdzie zasiadł w wieży Gryffindora i... i wszystko nagle się zmieniło, a czystość krwi przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Bo czy jego najlepszym przyjacielem nie był osobnik o posoce czystej zaledwie w połowie? Czy nie dogadywał się lepiej z mugolakami (szczęśliwymi i beztroskimi, czerpiącymi wiele radości z poznawania magicznego świata), niż arystokracją? Doprawdy na palcach jednej ręki mógłby zliczyć przyjazne dusze mieszkające na salonach...
- Mam nadzieję, jesteśmy jeszcze młodzi, być może wkrótce nastaną inne czasy. - rzucił, ale bez przekonania, delikatnie wzruszając ramionami. Od razu pomyślał o pannie Moore i poczuł jakiś dziwny, nie do końca przyjemny uścisk w okolicach serca, a może na żołądku. Momentalnie posmutniał, bo od wielu miesięcy gryzł się z myślami. To nie był łatwy wybór, a wiedział doskonale, że przyjdzie czas, kiedy będzie musiał zdecydować czy ważniejsza jest dlań miłość czy rodzina.
Ale parsknął śmiechem na kolejne słowa Constantina, bo owe stwierdzenie dziwnie brzmiało w jego ustach.
- Pamiętaj, że czasem wiara czyni cuda. - kiwnął głową, bo przypuszczenia przypuszczeniami, ale zaciętość i wiara we własne umiejętności mogły doprowadzić go do celu, pomimo wszelkich przeciwności losu - Obawiam się, że obejdzie się bez przyjęcia. - kiwnął głową - A co do planów... Najpierw chcę się godnie zaprezentować na Sabacie, po to tu przybyłem właściwie, no wiesz, żeby się pokazać z jak najlepszej strony i nie dać nestorowi kolejnych powodów do złości. Po tym... tym całym wyścigu myślałem, że już nigdy się do mnie nie odezwie. - wywrócił oczami. Constantine z pewnością słyszał o uczestnictwie swojego młodszego kuzyna w nielegalnym wyścigu miotlarskim, bo cała posiadłość Ollivandrów aż huczała, jak odebrano go z Tower po spędzonej tam nocy - A później? Później chyba po prostu poświęcę się różdżkarstwu, czuję w kościach, że powoli zbliżam się do końca nauk. - już się nie mógł doczekać aż zyska wreszcie miano prawdziwego różdżkarza i sam zacznie nauczać.
Czas płynął powoli, browar sączył się równie niespiesznie, a kiedy na dnie kufla zamajaczyło dno, a przez okrągłe okna zaczęły przebijać smugi bladego, księżycowego światła kołyszącego się na wodzie, Ollivanderowie ramię w ramię opuścili przybytek i tyle ich widzieli w tej niesamowitej, jedynej w swoim rodzaju podwodnej restauracji.
/zt
Westchnął przeciągle, ciężko układając brodę na splecionych ze sobą dłoniach.
- Bezsens. - opuścił spojrzenie, sięgając jedną dłonią do swojego kufla, by przesunąć palcem wskazującym po jego krawędzi - Obowiązki i tradycje... dla mnie to kompletna bzdura. Czasy się zmieniły, świat gna do przodu, a my co? Nadal gdzieś w trzynastym wieku. - wywrócił oczami. Nie było tajemnicą, że młody Ollivander kompletnie nie odnajdywał się w szlacheckim półświatku. Może kiedyś, gdy był dzieckiem to wszystko wydawało mu się mieć jakikolwiek sens, a historie o prześlicznych szlachciankach i odważnych rycerzach rozbudzały jego wyobraźnię, ale później przyszły te cudowne czasy Hogwartu, gdzie zasiadł w wieży Gryffindora i... i wszystko nagle się zmieniło, a czystość krwi przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Bo czy jego najlepszym przyjacielem nie był osobnik o posoce czystej zaledwie w połowie? Czy nie dogadywał się lepiej z mugolakami (szczęśliwymi i beztroskimi, czerpiącymi wiele radości z poznawania magicznego świata), niż arystokracją? Doprawdy na palcach jednej ręki mógłby zliczyć przyjazne dusze mieszkające na salonach...
- Mam nadzieję, jesteśmy jeszcze młodzi, być może wkrótce nastaną inne czasy. - rzucił, ale bez przekonania, delikatnie wzruszając ramionami. Od razu pomyślał o pannie Moore i poczuł jakiś dziwny, nie do końca przyjemny uścisk w okolicach serca, a może na żołądku. Momentalnie posmutniał, bo od wielu miesięcy gryzł się z myślami. To nie był łatwy wybór, a wiedział doskonale, że przyjdzie czas, kiedy będzie musiał zdecydować czy ważniejsza jest dlań miłość czy rodzina.
Ale parsknął śmiechem na kolejne słowa Constantina, bo owe stwierdzenie dziwnie brzmiało w jego ustach.
- Pamiętaj, że czasem wiara czyni cuda. - kiwnął głową, bo przypuszczenia przypuszczeniami, ale zaciętość i wiara we własne umiejętności mogły doprowadzić go do celu, pomimo wszelkich przeciwności losu - Obawiam się, że obejdzie się bez przyjęcia. - kiwnął głową - A co do planów... Najpierw chcę się godnie zaprezentować na Sabacie, po to tu przybyłem właściwie, no wiesz, żeby się pokazać z jak najlepszej strony i nie dać nestorowi kolejnych powodów do złości. Po tym... tym całym wyścigu myślałem, że już nigdy się do mnie nie odezwie. - wywrócił oczami. Constantine z pewnością słyszał o uczestnictwie swojego młodszego kuzyna w nielegalnym wyścigu miotlarskim, bo cała posiadłość Ollivandrów aż huczała, jak odebrano go z Tower po spędzonej tam nocy - A później? Później chyba po prostu poświęcę się różdżkarstwu, czuję w kościach, że powoli zbliżam się do końca nauk. - już się nie mógł doczekać aż zyska wreszcie miano prawdziwego różdżkarza i sam zacznie nauczać.
Czas płynął powoli, browar sączył się równie niespiesznie, a kiedy na dnie kufla zamajaczyło dno, a przez okrągłe okna zaczęły przebijać smugi bladego, księżycowego światła kołyszącego się na wodzie, Ollivanderowie ramię w ramię opuścili przybytek i tyle ich widzieli w tej niesamowitej, jedynej w swoim rodzaju podwodnej restauracji.
/zt
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
| 28 listopada
Dość powiedzieć, że nie był szczególnie zadowolony, gdy w końcu znalazł się w okolicach zatoki, gdzie zatopiony był statek z zamkniętą obecnie restauracją. Tylko głupiec latałby na miotle przy takiej pogodzie - wszak anomalia pogodowa wciąż tylko przybierała na sile i nie wyglądało na to, by najbliższe dni miały przynieść jej koniec - zaś teleportacja od dawna nie była już bezpieczna. Na szczęście jako kapitan prywatnego żaglowca mógł dotrzeć do Szkocji i w taki sposób, na pokładzie swego statku. Jednak pływanie w takich warunkach nie należało do najprzyjemniejszych zajęć, zaś wyprawa morska, której celem nie był przemyt, pociągała za sobą dodatkowe koszta. Lecz nie myślał nad tym wiele, nie dopuszczał również do siebie myśli, by żałować wydanych w ten sposób pieniędzy - wszak do zatoki tej dostać się musiał z rozkazu Czarnego Pana.
Nie zamierzał zbliżać się do opustoszałego wraku sam, nim dołączy do niego wybrana do tego zadania śmierciożerczyni; miał mieszane odczucia względem Deirdre od samego początku. Już sam fakt, że była kobietą, stanowił dla żeglarza dość poważny zarzut. Jednak to pamięć o tym, że swego czasu znaleźć ją można było w Wenus, przechylał szalę na jej niekorzyść. Mimo to ktoś uwierzył, że będzie stanowić dobry nabytek dla Rycerzy i przyprowadził ladacznicę na spotkanie; czysta głupota, ślepe zapatrzenie czy daleko idąca mądrość? To nie było ważne. Najważniejszym było, że jakiś czas później Czarny Pan obdarzył ją swym zaufaniem i wyniósł ponad innych, naznaczając bladą skórę mrocznym znakiem. Tej myśli chwytał się za każdym razem, gdy emocje próbowały brać nad nim górę i przesłonić cel, który dzielili.
Gdy w końcu Deirdre pojawiła się na miejscu, przywitał ją krótkim, niedbałym skinieniem głowy; wciąż milczał, z uwagą obserwując spod obszernego kaptura szaty rysujący się w oddali wrak statku. Doskonale pamiętał, o czym rozmawiali na ostatnim spotkaniu: o bojówce złożonej z młodych absolwentów Hogwartu, o przeciwnikach nowej władzy. Podobno nie mieli oni nic wspólnego z Zakonem Feniksa, lecz czy była to prawda - musieli się tego dowiedzieć. Wiszące nad nimi czarne chmury przytłaczały, zaś siekący z nich deszcz w niczym nie pomagał. Na szczęście po dość krótkim oczekiwaniu ich oczom ukazał się samotny, zmierzający w stronę wybrzeża czarodziej. Czy mógł to być członek wspomnianej bojówki, o której mieli dowiedzieć się więcej? Warunki atmosferyczne i wybrane przez niego miejsce potwierdzały tylko podejrzenie, że nie mógł być to zwykły spacer. Goyle skinął kobiecie głową, próbując w ten sposób dać znać, że powinni ruszyć śladem intruza.
Nie spuszczał go z oczu, trzymając różdżkę w pogotowiu, powoli idąc za nim, w stronę zatopionego przy brzegu wraku. Ryk wiatru mieszający się z szumem rozbijających się o brzeg fal był po ich stronie, śledzony czarodziej nie powinien usłyszeć, że się zbliżają. A przynajmniej do chwili, gdy Goyle nie wycelował w niego różdżką i nie spróbował go zatrzymać.
- Myocardii dolor - zażądał, chcąc zrobić na nieznajomym dobre wrażenie, nim poproszą go na krótką rozmowę.
| Ekwipunek: różdżka, Pies gończy (1 porcja, stat. 5), Niemo-War (1 porcja, stat. 5), Wywar z sangwiniary (1 porcja, stat. 5), Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 5)
Dość powiedzieć, że nie był szczególnie zadowolony, gdy w końcu znalazł się w okolicach zatoki, gdzie zatopiony był statek z zamkniętą obecnie restauracją. Tylko głupiec latałby na miotle przy takiej pogodzie - wszak anomalia pogodowa wciąż tylko przybierała na sile i nie wyglądało na to, by najbliższe dni miały przynieść jej koniec - zaś teleportacja od dawna nie była już bezpieczna. Na szczęście jako kapitan prywatnego żaglowca mógł dotrzeć do Szkocji i w taki sposób, na pokładzie swego statku. Jednak pływanie w takich warunkach nie należało do najprzyjemniejszych zajęć, zaś wyprawa morska, której celem nie był przemyt, pociągała za sobą dodatkowe koszta. Lecz nie myślał nad tym wiele, nie dopuszczał również do siebie myśli, by żałować wydanych w ten sposób pieniędzy - wszak do zatoki tej dostać się musiał z rozkazu Czarnego Pana.
Nie zamierzał zbliżać się do opustoszałego wraku sam, nim dołączy do niego wybrana do tego zadania śmierciożerczyni; miał mieszane odczucia względem Deirdre od samego początku. Już sam fakt, że była kobietą, stanowił dla żeglarza dość poważny zarzut. Jednak to pamięć o tym, że swego czasu znaleźć ją można było w Wenus, przechylał szalę na jej niekorzyść. Mimo to ktoś uwierzył, że będzie stanowić dobry nabytek dla Rycerzy i przyprowadził ladacznicę na spotkanie; czysta głupota, ślepe zapatrzenie czy daleko idąca mądrość? To nie było ważne. Najważniejszym było, że jakiś czas później Czarny Pan obdarzył ją swym zaufaniem i wyniósł ponad innych, naznaczając bladą skórę mrocznym znakiem. Tej myśli chwytał się za każdym razem, gdy emocje próbowały brać nad nim górę i przesłonić cel, który dzielili.
Gdy w końcu Deirdre pojawiła się na miejscu, przywitał ją krótkim, niedbałym skinieniem głowy; wciąż milczał, z uwagą obserwując spod obszernego kaptura szaty rysujący się w oddali wrak statku. Doskonale pamiętał, o czym rozmawiali na ostatnim spotkaniu: o bojówce złożonej z młodych absolwentów Hogwartu, o przeciwnikach nowej władzy. Podobno nie mieli oni nic wspólnego z Zakonem Feniksa, lecz czy była to prawda - musieli się tego dowiedzieć. Wiszące nad nimi czarne chmury przytłaczały, zaś siekący z nich deszcz w niczym nie pomagał. Na szczęście po dość krótkim oczekiwaniu ich oczom ukazał się samotny, zmierzający w stronę wybrzeża czarodziej. Czy mógł to być członek wspomnianej bojówki, o której mieli dowiedzieć się więcej? Warunki atmosferyczne i wybrane przez niego miejsce potwierdzały tylko podejrzenie, że nie mógł być to zwykły spacer. Goyle skinął kobiecie głową, próbując w ten sposób dać znać, że powinni ruszyć śladem intruza.
Nie spuszczał go z oczu, trzymając różdżkę w pogotowiu, powoli idąc za nim, w stronę zatopionego przy brzegu wraku. Ryk wiatru mieszający się z szumem rozbijających się o brzeg fal był po ich stronie, śledzony czarodziej nie powinien usłyszeć, że się zbliżają. A przynajmniej do chwili, gdy Goyle nie wycelował w niego różdżką i nie spróbował go zatrzymać.
- Myocardii dolor - zażądał, chcąc zrobić na nieznajomym dobre wrażenie, nim poproszą go na krótką rozmowę.
| Ekwipunek: różdżka, Pies gończy (1 porcja, stat. 5), Niemo-War (1 porcja, stat. 5), Wywar z sangwiniary (1 porcja, stat. 5), Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 5)
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 45
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 45
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Powoli odzyskiwała siły. Jeszcze nie rozpoznawała samej siebie w popękanym, zaśniedziałym lustrze, wiszącym nad zarośniętą brudem umywalką w Parszywym Pasażerze, ale przynajmniej widok bladej twarzy o pustym spojrzeniu nie wywoływał ataku mdłości. Faza zaprzeczenia minęła bezpowrotnie, ustępując miejsca innym etapom żałoby po utraconym życiu; gniew mieszał się ze smutkiem i rozpaczą, a codzienność stała się niemożliwym do okiełznania chaosem, przyzwyczajała się jednak do tych uczuć, jak do wyjątkowo nieprzyjemnego towarzystwa duchów, mających nawiedzać ją już do końca - jakkolwiek koniec ten by nie wyglądał. Szła przed siebie machinalnie, przyjmowała eliksiry, czesała coraz dłuższe włosy, ubierała się w znoszone ciuchy i przemykała pod rozjaśnionym błyskawicami niebem, by wypełnić swe obowiązki, lecz pod nudną rutyną kwitł tylko ból. I - nowe życie, tworzone kosztem tego, które wiodła Deirdre.
Nie żegnała się z nim ostatecznie, nie, miała misję, została powołana do czynów wielkich i potężnych i tylko przysięga złożona Czarnemu Panu utrzymywała ją ponad powierzchnią. Wiedziała, że wiele ryzykuje, lecz nawet przez moment nie rozważała zmiany towarzystwa lub obiektu misji, zleconej przez Lorda Voldemorta. Na wybrzeżu pojawiła się jeszcze przed czasem, materializując się z czarnej mgły. Sylwetkę spływała długa, ciemna peleryna z kapturem, lecz gruby materiał nie był już w stanie skrywać krągłości brzemiennego ciała - wątpiła, by Calean uważnie badał spojrzeniem jej sylwetkę, ale nawet nie próbowała ukrywać swego stanu, nie było to już możliwe. - Przyjemny wieczór - Na kiwnięcie głowy odpowiedziała beznamiętnym, uprzejnym skwitowaniem oczywistości, nie spoglądała jednak na żeglarza, a przed siebie, w burzliwą noc zlewającą się w jedno z niespokojnymi wodami zatoki. Podejrzewała, jaką opinię na jej temat posiada Goyle, nie musiał nic mówić, czasem wystarczyło jedynie spojrzenie lub lekki grymas, czający się w zmarszczkach chmurnego czoła, lecz dopóki jawnie nie okazywał braku szacunku, ignorowała niezbyt przyjazne wibracje. Dziś, niezależnie od wszystkiego, byli sojusznikami, współpracującymi ku chwale Czarnego Pana. Mieli spotkać się i porozmawiać z pełnymi entuzjazmu młodzieńcami, niestety wykorzystującymi swoją żywiolowość w złej sprawie. Antyrządowa bojówka, sprzeciwiająca się agresji i czarnoksiężnikom - brzmiało uroczo i gdyby Mericourt była w lepszym nastroju, do głębi wzruszyłaby ją ta obywatelska postawa, chętnie też podyskutowałaby z tymi samobójcami na chwilę przed tym, gdy wbiłaby w ich serca Vulnerario. Niestety, od dawna nie znała smaku zadowolenia czy wesołości, pozostawała więc skupiona i obojętna, czekając na spodziewanego spacerowicza.
Pojawiającego się już po kilku chwilach. Doskonale, nie zdążyli przemarznąć do kości, chłostani lodowatym, wilgotnym wiatrem, uderzającym w nadbrzeże. Calean, jak na żeglarza przystało, zauważył młodzieńca pierwszy. I powitał go w dość nieuprzejmym stylu: zaklęciem między łopatki. Deirdre westchnęła lekko i zsunęła z głowy kaptur, przyglądając się odwracającemu się ku nim, zdezorientowanemu młodzieńcowi, już sięgającemu po różdżkę. - Wybacz mojemu przyjacielowi, jest nerwowy - powiedziała miękko, widząc, jak na twarzy blondyna maluje się zaskoczenie. Bardziej niż nagłej klątwy nie spodziewał się zobaczenia tutaj brzemiennej kobiety o kocich oczach i łagodnym, spokojnym tonie. - Wybierasz się na statek? Do naszych przyjaciół? - kontynuowała, zanim chłopak zdołałby zrobić coś głupiego; podkreślając znajomość z bojówką wytrącała go z równowagi, dezorientowała: i o to chodziło. Rozlew krwi był przyjemny, ale często nieefektywny, bowiem ciężko było zdradzać ważne informacje bez języka lub wyjąc z bólu. - Nie wyglądasz na głupca, musisz być odważny, pojawiając się tu o tak późnej porze: nie sięgaj więc po różdżkę, a obiecuję, że nic złego ci się nie stanie. Wystarczy, że powiesz nam nieco więcej o waszych spotkaniach - może i my moglibyśmy się na nich pojawić? - spytała miękko, ale stanowczo, przechylając głowę w bok. Potrafiła być przekonująca, mącąca w głowie samym tonem głosu, dłuższym spojrzeniem, czystymi intencjami wypisanymi na bladej twarzy. Miała nadzieję, żę chłopak podejmie współpracę; był jeszcze młody, zdezorientowany, pełen dumy, to jasne, ale tą połechtała delikatnie wspominając o jego odwadze. Potrzebowali kilku wskazówek; szantażowała go albo prosiła, zależnie od interpretacji, najlepszą opcją była jednak współpraca i nieznajomy doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
| mam przy sobie pierścień z kamieniem księżycowym, różdżkę, sztylet, fluoryt (i bransoletkę oraz pierścień z bonusami ze statystyk), 1 porcję eliksiru brzemienności, 2smoczego eliksiru, wywaru byka, felix felicis, antidoum na niepowszechne truczny, volubilis, osłabiający
retoryka
Nie żegnała się z nim ostatecznie, nie, miała misję, została powołana do czynów wielkich i potężnych i tylko przysięga złożona Czarnemu Panu utrzymywała ją ponad powierzchnią. Wiedziała, że wiele ryzykuje, lecz nawet przez moment nie rozważała zmiany towarzystwa lub obiektu misji, zleconej przez Lorda Voldemorta. Na wybrzeżu pojawiła się jeszcze przed czasem, materializując się z czarnej mgły. Sylwetkę spływała długa, ciemna peleryna z kapturem, lecz gruby materiał nie był już w stanie skrywać krągłości brzemiennego ciała - wątpiła, by Calean uważnie badał spojrzeniem jej sylwetkę, ale nawet nie próbowała ukrywać swego stanu, nie było to już możliwe. - Przyjemny wieczór - Na kiwnięcie głowy odpowiedziała beznamiętnym, uprzejnym skwitowaniem oczywistości, nie spoglądała jednak na żeglarza, a przed siebie, w burzliwą noc zlewającą się w jedno z niespokojnymi wodami zatoki. Podejrzewała, jaką opinię na jej temat posiada Goyle, nie musiał nic mówić, czasem wystarczyło jedynie spojrzenie lub lekki grymas, czający się w zmarszczkach chmurnego czoła, lecz dopóki jawnie nie okazywał braku szacunku, ignorowała niezbyt przyjazne wibracje. Dziś, niezależnie od wszystkiego, byli sojusznikami, współpracującymi ku chwale Czarnego Pana. Mieli spotkać się i porozmawiać z pełnymi entuzjazmu młodzieńcami, niestety wykorzystującymi swoją żywiolowość w złej sprawie. Antyrządowa bojówka, sprzeciwiająca się agresji i czarnoksiężnikom - brzmiało uroczo i gdyby Mericourt była w lepszym nastroju, do głębi wzruszyłaby ją ta obywatelska postawa, chętnie też podyskutowałaby z tymi samobójcami na chwilę przed tym, gdy wbiłaby w ich serca Vulnerario. Niestety, od dawna nie znała smaku zadowolenia czy wesołości, pozostawała więc skupiona i obojętna, czekając na spodziewanego spacerowicza.
Pojawiającego się już po kilku chwilach. Doskonale, nie zdążyli przemarznąć do kości, chłostani lodowatym, wilgotnym wiatrem, uderzającym w nadbrzeże. Calean, jak na żeglarza przystało, zauważył młodzieńca pierwszy. I powitał go w dość nieuprzejmym stylu: zaklęciem między łopatki. Deirdre westchnęła lekko i zsunęła z głowy kaptur, przyglądając się odwracającemu się ku nim, zdezorientowanemu młodzieńcowi, już sięgającemu po różdżkę. - Wybacz mojemu przyjacielowi, jest nerwowy - powiedziała miękko, widząc, jak na twarzy blondyna maluje się zaskoczenie. Bardziej niż nagłej klątwy nie spodziewał się zobaczenia tutaj brzemiennej kobiety o kocich oczach i łagodnym, spokojnym tonie. - Wybierasz się na statek? Do naszych przyjaciół? - kontynuowała, zanim chłopak zdołałby zrobić coś głupiego; podkreślając znajomość z bojówką wytrącała go z równowagi, dezorientowała: i o to chodziło. Rozlew krwi był przyjemny, ale często nieefektywny, bowiem ciężko było zdradzać ważne informacje bez języka lub wyjąc z bólu. - Nie wyglądasz na głupca, musisz być odważny, pojawiając się tu o tak późnej porze: nie sięgaj więc po różdżkę, a obiecuję, że nic złego ci się nie stanie. Wystarczy, że powiesz nam nieco więcej o waszych spotkaniach - może i my moglibyśmy się na nich pojawić? - spytała miękko, ale stanowczo, przechylając głowę w bok. Potrafiła być przekonująca, mącąca w głowie samym tonem głosu, dłuższym spojrzeniem, czystymi intencjami wypisanymi na bladej twarzy. Miała nadzieję, żę chłopak podejmie współpracę; był jeszcze młody, zdezorientowany, pełen dumy, to jasne, ale tą połechtała delikatnie wspominając o jego odwadze. Potrzebowali kilku wskazówek; szantażowała go albo prosiła, zależnie od interpretacji, najlepszą opcją była jednak współpraca i nieznajomy doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
| mam przy sobie pierścień z kamieniem księżycowym, różdżkę, sztylet, fluoryt (i bransoletkę oraz pierścień z bonusami ze statystyk), 1 porcję eliksiru brzemienności, 2smoczego eliksiru, wywaru byka, felix felicis, antidoum na niepowszechne truczny, volubilis, osłabiający
retoryka
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
Magia odmówiła mu posłuszeństwa, w takiej chwili, a Caelan zaklął cicho pod nosem. Wciąż trzymał różdżkę w pogotowiu, gdy młodzieniec obracał się w ich stronę, wyraźnie zdezorientowany, zaskoczony. Zastanawiał się przez krótką chwilę nad rzuceniem się ku niemu z gołymi rękami, by potraktować go tak samo, jak tamtego chłystka w porcie wyspy Achill, wtedy jednak wtrąciła się Deirdre. On zaś wciąż wpatrywał się w blondyna, którego dopiero co próbował zaatakować, a który wsłuchiwał się z uwagą w kolejne słowa kobiety. Wyglądało na to, że dobrze trafili - miękkie, przymilne, lecz przy tym podszyte groźbą wywody śmierciożerczyni sprawiły, że ich nowy przyjaciel zaczął mówić, i to mówić na temat. Dość chętnie podzielił się z nimi informacją na temat kryjówki bojówki; ta znajdowała się w opuszczonym ostatnimi czasy wraku statku, tym, gdzie przed wybuchem anomalii znajdowała się restauracja, a dostać się do niej można było jedynie ukrytymi na brzegu świstoklikami. Wspaniale. Jednak towarzyszka na tym nie poprzestała - wciąż wypytywała, próbując pozyskać kolejne informacje na temat młodych czarodziejów oraz charakteru ich działalności, zaś Goyle złowróżbnie milczał. W ciszy analizował słowa wypowiadane przez wyraźnie zaniepokojonego, lecz niezdolnego do odważniejszych działań młodzieńca. Otrzymane informacje potwierdziły się, ich ruch był niczym więcej niż mrzonką nastoletnich głupców - ktoś musiał im jednak namieszać w głowach, wskazać tę drogę. Żeglarz skrzywił się wyraźnie, gdy informator odmówił wskazania prowodyrów; poprawił chwyt na różdżce, a wolną dłoń złożył w pięść. Jednak gdy ani prośba, ani groźba nie nakłoniły gołowąsa do kolejnych zwierzeń, Caelan wydał z siebie ciche chrząknięcie i pokonał dzielącą ich odległość. Nie uderzył go, choć ręka go świerzbiła, zamiast tego zaczął bezceremonialnie przetrząsać jego kieszenie, szukając w nich czegoś interesującego. Może notatki z wytycznymi? A może czegoś, co pozwalało im się ze sobą komunikować? Zamiast tego znalazł coś, co rozpoznał od razu - busolę. Odepchnął od siebie chłystka, już niezbyt zainteresowany jego osobą, zamiast tego skupił swą uwagę na trzymanym w dłoni przedmiocie. Po co mu ona była? Nie wyglądał na zapalonego żeglarza.
- Co z nim robimy? - zapytał cicho, burkliwie, zupełnie ignorując fakt, że dzieciak wciąż tutaj był. Stał się już niczym więcej jak tylko zbędnym świadkiem, którego musieli się pozbyć przed wyruszeniem w dalszą drogę. Zawsze mogli spróbować narzucić mu swą wolę Imperiusem i w ten sposób zinfiltrować szeregi młodzieżowej bojówki, jednak... czy było warto? - Możemy go wykorzystać - odezwał się po chwili, spoglądając ku twarzy Deirdre; powinna zrozumieć jego propozycję, a jeśli uznałaby ją za słuszną, to ona powinna podjąć się wykonania wyroku. Wszak bez wątpienia znała czarną magię lepiej od niego, czego nie chciał przyznawać na głos. - Możemy się też go po prostu pozbyć. Nie sądzę, żeby powiedział nam coś więcej - dodał, powracając wzrokiem ku blondynowi, stojąc tuż obok niego, by w razie potrzeby móc zareagować. Nie uważał go za prawdziwe zagrożenie, nie czuł więc potrzeby, by stale celować w niego różdżką. - Na busoli wyryto imię, Cameron. - Nie wiedział jeszcze, co to znaczy, ani czy w ogóle coś znaczy, lecz wyraźnie przerażony dzieciak nie chciał już nic więcej powiedzieć. - Warto byłoby się rozejrzeć po nabrzeżu. Może natrafimy na jakiś trop, który doprowadzi nas do założycieli grupy. Bo jeśli wszyscy przedstawiciele bojówki są tacy, jak ten tutaj - skinął głową w stronę stojącego obok głupca. - to nią nie musimy się przejmować.
Czekał na decyzję uprzywilejowanej do tego osoby, niezbyt zadowolony z faktu, że to kobieta kieruje nim, nie na odwrót, lecz Merlin był mu świadkiem, że próbował współpracować. Wypowiadał nawet więcej słów, niż zazwyczaj, by ułatwić komunikację.
- Co z nim robimy? - zapytał cicho, burkliwie, zupełnie ignorując fakt, że dzieciak wciąż tutaj był. Stał się już niczym więcej jak tylko zbędnym świadkiem, którego musieli się pozbyć przed wyruszeniem w dalszą drogę. Zawsze mogli spróbować narzucić mu swą wolę Imperiusem i w ten sposób zinfiltrować szeregi młodzieżowej bojówki, jednak... czy było warto? - Możemy go wykorzystać - odezwał się po chwili, spoglądając ku twarzy Deirdre; powinna zrozumieć jego propozycję, a jeśli uznałaby ją za słuszną, to ona powinna podjąć się wykonania wyroku. Wszak bez wątpienia znała czarną magię lepiej od niego, czego nie chciał przyznawać na głos. - Możemy się też go po prostu pozbyć. Nie sądzę, żeby powiedział nam coś więcej - dodał, powracając wzrokiem ku blondynowi, stojąc tuż obok niego, by w razie potrzeby móc zareagować. Nie uważał go za prawdziwe zagrożenie, nie czuł więc potrzeby, by stale celować w niego różdżką. - Na busoli wyryto imię, Cameron. - Nie wiedział jeszcze, co to znaczy, ani czy w ogóle coś znaczy, lecz wyraźnie przerażony dzieciak nie chciał już nic więcej powiedzieć. - Warto byłoby się rozejrzeć po nabrzeżu. Może natrafimy na jakiś trop, który doprowadzi nas do założycieli grupy. Bo jeśli wszyscy przedstawiciele bojówki są tacy, jak ten tutaj - skinął głową w stronę stojącego obok głupca. - to nią nie musimy się przejmować.
Czekał na decyzję uprzywilejowanej do tego osoby, niezbyt zadowolony z faktu, że to kobieta kieruje nim, nie na odwrót, lecz Merlin był mu świadkiem, że próbował współpracować. Wypowiadał nawet więcej słów, niż zazwyczaj, by ułatwić komunikację.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Podwodna restauracja "Tryton"
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja