Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Podwodna restauracja "Tryton"
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Podwodna restauracja "Tryton"
Podwodna restauracja Tryton znajduje się na jednej ze szkockich zatok i jest dość popularnym miejscem. Umiejscowiona w zatopionym około sto lat wstecz drewnianym statku, dostać się do niej można wyłącznie drogą teleportacji. Miejsce jest rzecz jasna całkowicie niedostępne dla mugoli, którzy widzą jedynie wystające elementy wraku. Ten zaś za sprawą zaklęć zabezpieczających nie niszczeje już bardziej od chwili przejęcia przez obecnego właściciela.
Wnętrze jest całkowicie suche, nie da się z niego wydostać na zewnątrz, a próby otwierania klapy czy wybijania okienek (okrągłych rzecz jasna!) wiążą się z przymusem opuszczenia Trytona z dożywotnim zakazem wstępu. Lokal ma dwa poziomy, górny jest zdecydowanie przestronniejszy i tutaj do okrągłych stolików serwowane są także obiady. Na dole znajduje się kilka najpewniej nie działających i służących jako ozdoby armat, oświetlenie jest słabsze, stolików jest więcej i zawsze panuje bardziej nasilony gwar - na dół klienci schodzą głównie pić. Im później w noc, tym na dolnym pokładzie więcej pijanych czarodziejów - a upijać się jest czym, bo prócz piwa można tu skosztować szkockiej whisky z okolicznych destylarni.
Wnętrze jest całkowicie suche, nie da się z niego wydostać na zewnątrz, a próby otwierania klapy czy wybijania okienek (okrągłych rzecz jasna!) wiążą się z przymusem opuszczenia Trytona z dożywotnim zakazem wstępu. Lokal ma dwa poziomy, górny jest zdecydowanie przestronniejszy i tutaj do okrągłych stolików serwowane są także obiady. Na dole znajduje się kilka najpewniej nie działających i służących jako ozdoby armat, oświetlenie jest słabsze, stolików jest więcej i zawsze panuje bardziej nasilony gwar - na dół klienci schodzą głównie pić. Im później w noc, tym na dolnym pokładzie więcej pijanych czarodziejów - a upijać się jest czym, bo prócz piwa można tu skosztować szkockiej whisky z okolicznych destylarni.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:03, w całości zmieniany 2 razy
Obawiała się tego, jak sprawdzi się na listopadowej misji pobocznej. Do tej pory poświęcała rozkazom Czarnego Pana całą siebie, nie zamierzała tego zmieniać, wypełnienie obowiązku śmierciożerczyni było priorytetem, najwyższą prawdą, jaką kierowała się każdego dnia, lecz została pozbawiona wpływu na całość swych talentów. Coś obcego przejęło jej ciało, igrało z mocą, rozpychało się pod napiętą skórą brzucha, wyraźnie rysującego się pod materiałem peleryny. Wiedziała, jaki wpływ na skupienie i umiejętności magiczne ma pojawienie się dziecka, obcej istoty mącącej w głowie, zaborczo odbierającej część fizyczności. Starała się ignorować te podszepty, nie zamierzała przecież głupio wystawiać się na niebezpieczeństwo - Lord Voldemort potrzebował jej skupionej, a przede wszystkim żywej.
Podejrzewała, że wyciągnięte łagodnie od młodzieńca informacje będą przydatne, lecz nie spodziewała się, że aż tak odkryją przed nimi tajemnicę zbieraniny młokosów, wzburzonych przejęciem władzy przez Malfoya, jasno popierającego czarnoksiężników. Blondyn mówił nerwowo i chaotycznie, więc starała się go uspokoić, spojrzeniem, powtarzaniem ostatnich słów, delikatnym uśmiechem, unoszącym w górę zaczerwienione od chłodu kąciki warg. Dała mu szansę, a on ją wykorzystał, ledwie przecież wyrosł z etapu chłopięcego - zapewne trzymał jeszcze szkolny mundurek w szafie i pamiętał spis podręczników na ostatni, hogwarcki rok: zapominając o solidarności. W obliczu prawdziwego lęku oraz niebezpieczeństw, poczucie przynależności zazwyczaj blakło. Tak było i w tym przypadku, gdy nieznajomy zdradzał im kolejne szczegóły dotyczące młodzieżowej bojówki.
Kierowanej przez starszych, bardziej doświadczonych. Oczy Deirdre zabłysnęły zainteresowaniem - powinna to przewidzieć, nastolatkowie rzadko kiedy wykazywali się wytrwałością wystarczającą do ukonstytuowania spotkań oraz stworzenia realnej organizacji. Ktoś nad nimi czuwał, ktoś dorosły, a przez to posiadający więcej informacji. Nie odrywała wzroku od chłopaka, dopiero po dłuższej chwili przenosząc go na Caleana. Rozsądnie przeszukującego jegomościa. - Różdżka - przypomniała mu beznamiętnie, pewna, że rosły żeglarz bez trudu poradzi sobie z ewentualnym protestem chłopca wiotkiego i nie posiadającego jeszcze nawet zarostu. Mogliby go tak zostawić, bez różdżki, a więc i bez możliwości szybkiej reakcji, ale byłoby to równie miłosierne, co nierozsądne. Decyzja, zwłaszcza w świetle odkrytych przez Goyle'a informacji, wydawała się oczywista. - Może dopłynie na statek samodzielnie. Zrzuć go z klifu - poleciła wypranym z emocji tonem; mieli do czynienia z chłystkiem, nie pokonałby w walce wręcz barczystego, ukształtowanego wieloma latami fizycznej pracy żeglarza. Była pewna, że młodzieniec nie przeżyje lotu w dół i jeśli nie roztrzaska sobie głowy o skały, to utonie w wezbranej lodowatej toni. Nie musiała czekać na egzekwowanie prośby, ruszyła stromą ścieżką w stronę pobliskiej, prowizorycznej przystani.
Calean dogonił ją bardzo szybko - i teraz oddała mu prowadzenie, wiedząc, że jej wiedza o statkach i żegludze jest żałośnie niewielka w porównaniu z doświadczeniem czarnoksiężnika. Szła za nim, obserwując, jak wypatruje powiązań pomiędzy busolą a którąś z łódek, kołyszących się w prowizorycznym porcie. Żadna z nich nie wyglądała przesadnie stabilnie, w końcu jednak natknęli się na tą ochrzczoną znanym już imieniem. Cameron. - Myślisz, że doprowadzi nas do pomysłodawców tej młodzieżowej bojówki terrorystycznej? - spytała lekko, zwinnie przechodząc z pomostu do łódki. Młodzikami mogli zająć się w innym czasie, pilniejsza zdawała się możliwość poznania głowy organizacji. Usiadła spokojnie na ławeczce, oddając Caleanowi całą władzę nad ich dalszą, morską podróżą. Oby zakończyła się w miejscu, które pozwoli im unieszkodliwić pomysłodawców podobnych, buntowniczych akcji.
| razem płyniemy za busolą
Podejrzewała, że wyciągnięte łagodnie od młodzieńca informacje będą przydatne, lecz nie spodziewała się, że aż tak odkryją przed nimi tajemnicę zbieraniny młokosów, wzburzonych przejęciem władzy przez Malfoya, jasno popierającego czarnoksiężników. Blondyn mówił nerwowo i chaotycznie, więc starała się go uspokoić, spojrzeniem, powtarzaniem ostatnich słów, delikatnym uśmiechem, unoszącym w górę zaczerwienione od chłodu kąciki warg. Dała mu szansę, a on ją wykorzystał, ledwie przecież wyrosł z etapu chłopięcego - zapewne trzymał jeszcze szkolny mundurek w szafie i pamiętał spis podręczników na ostatni, hogwarcki rok: zapominając o solidarności. W obliczu prawdziwego lęku oraz niebezpieczeństw, poczucie przynależności zazwyczaj blakło. Tak było i w tym przypadku, gdy nieznajomy zdradzał im kolejne szczegóły dotyczące młodzieżowej bojówki.
Kierowanej przez starszych, bardziej doświadczonych. Oczy Deirdre zabłysnęły zainteresowaniem - powinna to przewidzieć, nastolatkowie rzadko kiedy wykazywali się wytrwałością wystarczającą do ukonstytuowania spotkań oraz stworzenia realnej organizacji. Ktoś nad nimi czuwał, ktoś dorosły, a przez to posiadający więcej informacji. Nie odrywała wzroku od chłopaka, dopiero po dłuższej chwili przenosząc go na Caleana. Rozsądnie przeszukującego jegomościa. - Różdżka - przypomniała mu beznamiętnie, pewna, że rosły żeglarz bez trudu poradzi sobie z ewentualnym protestem chłopca wiotkiego i nie posiadającego jeszcze nawet zarostu. Mogliby go tak zostawić, bez różdżki, a więc i bez możliwości szybkiej reakcji, ale byłoby to równie miłosierne, co nierozsądne. Decyzja, zwłaszcza w świetle odkrytych przez Goyle'a informacji, wydawała się oczywista. - Może dopłynie na statek samodzielnie. Zrzuć go z klifu - poleciła wypranym z emocji tonem; mieli do czynienia z chłystkiem, nie pokonałby w walce wręcz barczystego, ukształtowanego wieloma latami fizycznej pracy żeglarza. Była pewna, że młodzieniec nie przeżyje lotu w dół i jeśli nie roztrzaska sobie głowy o skały, to utonie w wezbranej lodowatej toni. Nie musiała czekać na egzekwowanie prośby, ruszyła stromą ścieżką w stronę pobliskiej, prowizorycznej przystani.
Calean dogonił ją bardzo szybko - i teraz oddała mu prowadzenie, wiedząc, że jej wiedza o statkach i żegludze jest żałośnie niewielka w porównaniu z doświadczeniem czarnoksiężnika. Szła za nim, obserwując, jak wypatruje powiązań pomiędzy busolą a którąś z łódek, kołyszących się w prowizorycznym porcie. Żadna z nich nie wyglądała przesadnie stabilnie, w końcu jednak natknęli się na tą ochrzczoną znanym już imieniem. Cameron. - Myślisz, że doprowadzi nas do pomysłodawców tej młodzieżowej bojówki terrorystycznej? - spytała lekko, zwinnie przechodząc z pomostu do łódki. Młodzikami mogli zająć się w innym czasie, pilniejsza zdawała się możliwość poznania głowy organizacji. Usiadła spokojnie na ławeczce, oddając Caleanowi całą władzę nad ich dalszą, morską podróżą. Oby zakończyła się w miejscu, które pozwoli im unieszkodliwić pomysłodawców podobnych, buntowniczych akcji.
| razem płyniemy za busolą
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie zwlekał z wprowadzeniem w życie polecenia śmierciożerczyni. Bez większych emocji - pomijając narastające rozdrażnienie, którego źródłem był ten przeklęty dzieciak - odebrał mu różdżkę, a następnie popchnął go w stronę wzniesienia, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie mają na to całego wieczoru. Wpierw próbował stawiać opór, lecz niewiele później błagał już i prosił o litość. Najwidoczniej i on nie wierzył w to, że może przeżyć ten krótki lot z klifu.
Niewiele później dołączył do Deirdre w drodze na nabrzeże; nie odezwał się do niej nawet słowem, wierzył jednak, że czarownica zauważyła jego powrót. Nie myślał już o przesłuchiwanym ledwie kilka chwil temu chłopaku - skupiał się za to na odebranej mu busoli. Z pewnością była obłożona czarami, również wyryte na niej imię nie mogło być przypadkowe, inaczej ten głupiec nie nosiłby jej przy sobie... Jednak gdzie mogli z nią dopłynąć? I czy na pewno nie przeceniali wartości przedmiotu? Może był to niezbyt trafny prezent od ojca, zaś ciało Camerona dryfowało na lodowatych, roztrzaskujących się o klif falach. Szedł zasępiony, pogrążony w milczeniu, a poły jego płaszcza łopotały na silnym wietrze; krytycznie przyglądał się mijanym łódkom - każda pozostawiała wiele do życzenia. Wtedy jednak przystanął w pół kroku, gdy jego wzrok prześlizgnął się po literach wymalowanych na jednej z łupin; a więc mieli rację, że skupili się na busoli, a więc w końcu odnaleźli to, czego szukali. Żeglarz przeniósł wzrok na śmierciożerczynię zwinnie dostającą się na pokład ich środka transportu. Młodzieżowa bojówka terrorystyczna... Jeśli wszyscy terroryści byli jak ten - z pewnością martwy już - chłystek, to nie mieli się czym martwić. Nie zwerbalizował jednak swych myśli, zamiast tego idąc w ślady towarzyszącej mu kobiety. Dopiero teraz, gdy siadała na ławeczce, zdała mu się nieco większa niż zwykle. Przez chwilę pomyślał o swej żonie, Catrionie, której rozwiązanie zbliżało się wielkimi krokami, to nie było jednak ważne, nie w tej chwili.
- Możliwe - przyznał cicho, burkliwie, typowym dla siebie tonem głosu. - Jeśli ich siedziba naprawdę znajduje się we wraku, busola powinna doprowadzić nas do tych, którzy podsunęli im pomysł zorganizowania się... Lub do jakiejś innej kryjówki. - Wszak mogło ich być więcej, tego jeszcze nie wiedzieli. Goyle zajął miejsce na drugiej z ławeczek i wyciągnął z kieszeni instrument, chcąc zobaczyć, w którą stronę powinni płynąć. Nim zdążył ocenić kierunek czy sięgnąć po leżące na dnie wiosła, łódka sama ruszyła z miejsca. Zmarszczył brwi, lecz nie skomentował tego nawet słowem. Powoli zagłębiali się w lepkiej, wiszącej nad taflą wody mgle, która znacznie utrudniała nawigowanie, nie sprawiała jednak, że stawało się one niemożliwe. Caelan wiedział, że wieloletnie doświadczenie pozwoli mu na sprawne pokierowanie ich ku miejscu wskazywanemu przez magiczną busolę. Mijały kolejne minuty, zaś on pewnie, bez najmniejszego zawahania korygował wszelkie odstępstwa od kursu, który powinni obrać.
| żeglarstwo III
Niewiele później dołączył do Deirdre w drodze na nabrzeże; nie odezwał się do niej nawet słowem, wierzył jednak, że czarownica zauważyła jego powrót. Nie myślał już o przesłuchiwanym ledwie kilka chwil temu chłopaku - skupiał się za to na odebranej mu busoli. Z pewnością była obłożona czarami, również wyryte na niej imię nie mogło być przypadkowe, inaczej ten głupiec nie nosiłby jej przy sobie... Jednak gdzie mogli z nią dopłynąć? I czy na pewno nie przeceniali wartości przedmiotu? Może był to niezbyt trafny prezent od ojca, zaś ciało Camerona dryfowało na lodowatych, roztrzaskujących się o klif falach. Szedł zasępiony, pogrążony w milczeniu, a poły jego płaszcza łopotały na silnym wietrze; krytycznie przyglądał się mijanym łódkom - każda pozostawiała wiele do życzenia. Wtedy jednak przystanął w pół kroku, gdy jego wzrok prześlizgnął się po literach wymalowanych na jednej z łupin; a więc mieli rację, że skupili się na busoli, a więc w końcu odnaleźli to, czego szukali. Żeglarz przeniósł wzrok na śmierciożerczynię zwinnie dostającą się na pokład ich środka transportu. Młodzieżowa bojówka terrorystyczna... Jeśli wszyscy terroryści byli jak ten - z pewnością martwy już - chłystek, to nie mieli się czym martwić. Nie zwerbalizował jednak swych myśli, zamiast tego idąc w ślady towarzyszącej mu kobiety. Dopiero teraz, gdy siadała na ławeczce, zdała mu się nieco większa niż zwykle. Przez chwilę pomyślał o swej żonie, Catrionie, której rozwiązanie zbliżało się wielkimi krokami, to nie było jednak ważne, nie w tej chwili.
- Możliwe - przyznał cicho, burkliwie, typowym dla siebie tonem głosu. - Jeśli ich siedziba naprawdę znajduje się we wraku, busola powinna doprowadzić nas do tych, którzy podsunęli im pomysł zorganizowania się... Lub do jakiejś innej kryjówki. - Wszak mogło ich być więcej, tego jeszcze nie wiedzieli. Goyle zajął miejsce na drugiej z ławeczek i wyciągnął z kieszeni instrument, chcąc zobaczyć, w którą stronę powinni płynąć. Nim zdążył ocenić kierunek czy sięgnąć po leżące na dnie wiosła, łódka sama ruszyła z miejsca. Zmarszczył brwi, lecz nie skomentował tego nawet słowem. Powoli zagłębiali się w lepkiej, wiszącej nad taflą wody mgle, która znacznie utrudniała nawigowanie, nie sprawiała jednak, że stawało się one niemożliwe. Caelan wiedział, że wieloletnie doświadczenie pozwoli mu na sprawne pokierowanie ich ku miejscu wskazywanemu przez magiczną busolę. Mijały kolejne minuty, zaś on pewnie, bez najmniejszego zawahania korygował wszelkie odstępstwa od kursu, który powinni obrać.
| żeglarstwo III
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6
'k100' : 6
Milcząca obecność Caleana – nawet jeśli niepozbawiona burkliwej aury - uspokajała ją. Nie przepadała za zbędnym strzępieniem języka, zwłaszcza w sytuacjach wymagających skupienia, a wypełnianie rozkazów Czarnego Pana bez wątpienia do takich należało. Chłodne, wieczorne powietrze bez problemu przenikało przez materiał peleryny, ale Deirdre powstrzymała drżenie: nie chciała i nie mogła obnażać swych słabości. I tak czuła się odrobinę zbędna, gdy to Goyle przejmował stery – dosłownie i w przenośni – ich podróży. Sama nie wiedziała nawet do końca czym jest busola, ale przeczuwała, że może zaufać doświadczonemu żeglarzowi. Spoglądała na niego spokojnie, z nutką zaciekawienia, gdy ten analizował działanie marynarskiego przyrządu, mogącego doprowadzić ich do celu. Miała taką nadzieję, gdyby instrument skierował ich do jakiegoś burdelu, gdzie główną gwiazdeczką była hiszpańska Carmen – a grawer po prostu cierpiał na ciężki przypadek analfabetyzmu, myląc kilka literek – ich misja zakończyłaby się żenującą porażką. A na tą nie mogli sobie pozwolić, ostatnio zawiedli, nie wzmacniając wystarczająco ochrony Azkabanu. Kolejne potknięcie nie wchodziło w grę; Deirdre nawet nie rozważała takiej możliwości, zarówno przestraszona ewentualnym wybuchem gniewu Czarnego Pana, jak i boleśnie przejęta wewnętrzną potrzebą służenia Mu jak najlepiej.
Skinęła głową na słowa Goyle’a, mocniej przytrzymując się ławeczki. Łódka drgnęła gwałtownie i oderwała się od pomostu, sunąc ku zamglonej, morskiej toni. Mocne kołysanie przywołało wspomnienia Syreniego Lamentu i Mericourt nieco zbladła, ale nie poruszyła się nawet o cal. Fale uderzały coraz mocniej o drewnianą łódkę, dbanie o to, by nie zatonęli wraz z nią na pewno nie było łatwe, Calean jednak działał z żeglarską precyzją i pewnością siebie. Spływającą i na Deirdre: gdy przybijali do brzegu na policzki powróciły rumieńce wywołane chłodem, a opuszczenie łódki nie sprawiło większego problemu. Zostawili za sobą mglistą wodę, ale przed nimi wyrastała kolejna zagadka. W spowitej jeszcze gęstszą mgłą dolinie znajdował się wysoki, zaniedbany dom: wokół nie widać było żadnych zabudowań, jeśli więc mieli posłuchać busoli, nie mieli dylematu związanego z dalszą drogą. Skierowali się w tamtą stronę i po kilku minutach przekraczali już próg zapomnianego domostwa: Deirdre pewnie trzymała w dłoni różdżkę, gotowa zareagować na ewentualny atak. Zdawało się, że w tym zakurzonym, rozpadającym się miejscu nikt nie mieszkał, ale spod drzwi jednego z pokojów wydostawała się łuna światła. – Chyba będziemy mieć towarzystwo do rozmowy – szepnęła beznamiętnie, mocniej zaciskając długie palce na różdżce. – Magicus extremos – wypowiedziała po chwili, skupiając się na przekazaniu Caleanowi dodatkowej siły, na wzmocnieniu go, by łatwiej poradzili sobie z ewentualnie niesfornym rozmówcą. Później – ciągle czujna – zbliżyła się do drzwi i pchnęła je, wchodząc odważnie do środka.
Szybko omiotła wzrokiem nieco mniej zapuszczony gabinet, koncentrując spojrzenie na siedzącym za biurkiem mężczyźnie. Starym, schorowanym lub potwornie zmęczonym; siwe włosy opadały na zapadnięte policzki a jasnoniebieskie oczy prawie ginęły w zmarszczonej, pokrytej wątrobowymi plamami skórze. – Dobry wieczór, sir – powitała go beznamiętnym tonem; wydawał się zaskoczony, zdezorientowany, wręcz zszokowany pojawieniem się niespodziewanych gości.
Skinęła głową na słowa Goyle’a, mocniej przytrzymując się ławeczki. Łódka drgnęła gwałtownie i oderwała się od pomostu, sunąc ku zamglonej, morskiej toni. Mocne kołysanie przywołało wspomnienia Syreniego Lamentu i Mericourt nieco zbladła, ale nie poruszyła się nawet o cal. Fale uderzały coraz mocniej o drewnianą łódkę, dbanie o to, by nie zatonęli wraz z nią na pewno nie było łatwe, Calean jednak działał z żeglarską precyzją i pewnością siebie. Spływającą i na Deirdre: gdy przybijali do brzegu na policzki powróciły rumieńce wywołane chłodem, a opuszczenie łódki nie sprawiło większego problemu. Zostawili za sobą mglistą wodę, ale przed nimi wyrastała kolejna zagadka. W spowitej jeszcze gęstszą mgłą dolinie znajdował się wysoki, zaniedbany dom: wokół nie widać było żadnych zabudowań, jeśli więc mieli posłuchać busoli, nie mieli dylematu związanego z dalszą drogą. Skierowali się w tamtą stronę i po kilku minutach przekraczali już próg zapomnianego domostwa: Deirdre pewnie trzymała w dłoni różdżkę, gotowa zareagować na ewentualny atak. Zdawało się, że w tym zakurzonym, rozpadającym się miejscu nikt nie mieszkał, ale spod drzwi jednego z pokojów wydostawała się łuna światła. – Chyba będziemy mieć towarzystwo do rozmowy – szepnęła beznamiętnie, mocniej zaciskając długie palce na różdżce. – Magicus extremos – wypowiedziała po chwili, skupiając się na przekazaniu Caleanowi dodatkowej siły, na wzmocnieniu go, by łatwiej poradzili sobie z ewentualnie niesfornym rozmówcą. Później – ciągle czujna – zbliżyła się do drzwi i pchnęła je, wchodząc odważnie do środka.
Szybko omiotła wzrokiem nieco mniej zapuszczony gabinet, koncentrując spojrzenie na siedzącym za biurkiem mężczyźnie. Starym, schorowanym lub potwornie zmęczonym; siwe włosy opadały na zapadnięte policzki a jasnoniebieskie oczy prawie ginęły w zmarszczonej, pokrytej wątrobowymi plamami skórze. – Dobry wieczór, sir – powitała go beznamiętnym tonem; wydawał się zaskoczony, zdezorientowany, wręcz zszokowany pojawieniem się niespodziewanych gości.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 16
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 16
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
3 lipca?
Niewiedza nie była wygodna w noszeniu. Trochę jak sprzączki trzymające pończochy w ryzach - niby niewidoczne, ale nieustannie drażniące skórę, jak dziecko, które delikatnie łapie cię za palec, a po chwili już ciągnie całą rękę.
Dlatego nigdy nie nosiłam pończoch. Ani spódnic. Z niewiedzą za to mogłam się obnosić. Bo wszelkie elementy damskiego stroju, które sprawiały więcej problemów niż niosły ze sobą pożytku, porzuciłam. Podziwiałam kobiety, które potrafiły wyglądać idealnie. Z uniesionymi włosami, w spódnicach, które powiewały kaskadą falban. Kilka z nich siedziało przy stolikach w towarzystwie równie pięknych mężów lub kochanków, więc ja, w swoich wysokich kamaszach i spodniach, jak zwykle wybijałam się z tłumu. To nigdy nie był cel sam w sobie. Wolałam siedzieć w ukryciu, gdzieś poza sceną, w żadnej budce, prędzej za kulisami - cieszyło mnie więc, gdy odnalazłam kuzyna siedzącego przy stoliku w najgłębszym zakątku zatopionego statku.
Nie miałam pojęcia, co ostatnio działo się w jego życiu. W rodzinie mówiło się, że spodziewał się potomka. Nie jego małżonki - i samego Jaydena też nie, bo od czasów szkoły nasze ścieżki krzyżowały się wyłącznie na nielicznych przyjęciach rodzinnych. Był na moim ślubie, na pewno. Nie wiem, czy kilka lat później żegnał ze mną mojego męża. Niewiele pamiętam z tamtego dnia, a i nie zamierzałam go z tego rozliczać. Był rodziną, a tą zawsze starałam trzymać się blisko siebie, nawet jeśli czasem w złości obrzucałam bliskich niezbyt przychylnymi epitetami.
Zwłaszcza Jocundę.
Idąc w stronę Jaydena wręcz oczekiwałam tego, o co pytali wszyscy - bez wyjątku. Co u Jocundy? Sława starszej siostry wlokła się za mną w długim ogonie, oczywiście, że cholernie jej zazdrościłam. Mnie dla odmiany udało się uzyskać tylko tą złą. I nikt z rodziny nie pytał nigdy a co u Jade?
Może to nawet lepiej.
Nie czułam skrępowania w związku z tym, że zamierzałam poprosić go o przysługę. Chciałam odnowić ten kontakt - ceniłam sobie wartościowe osoby w swoim towarzystwie, a ktoś z posadą profesora w Hogwarcie zdecydowanie do takich należał. Tkałam ścieżki kontaktów odkąd zostałam pozbawiona stanowiska w Banku Gringotta. Początkowo z pomocą Jovena, ale nie mogłam już liczyć na brata. Nie mogłam go też pochować - może dlatego tak trudno było mi uwierzyć w to, że już nie wróci?
- Witaj, kuzynie - wyciągnęłam dłoń w jego kierunku, a gdy podniósł się z miejsca, objęłam go krótko lewym ramieniem. Bez zbędnej czułości, niemal po męsku, ale i z kobiecą delikatnością. Chciałam, aby poczuł, że nie pojawiłam się tu wyłącznie w interesach - przypomnieć mu, że w moich żyłach płynęła krew nie tylko nieokrzesanych Sykesów, ale i złaknionych wiedzy Vane’ów. - Życie nas nie rozpieszcza, prawda? - Zapytałam, gdy już oboje zajęliśmy miejsca przy stole. Nie miałam niczego konkretnego na myśli. Ani sytuacji politycznej, która pozostawała mi obojętna tak długo, jak nikt z mojej rodziny nie był zagrożony, ani tego, jak przedstawiała się jego osobista sytuacja życiowa. Szukałam słów, żeby pociągnąć go za język, znaleźć wspólny grunt; wszyscy ponosili straty w trwającej wojnie, a zanim przyszło mi przyjść do interesów, chciałam zwyczajnie wiedzieć, z kim miałam do czynienia. Jakim człowiekiem się stał, co grało w jego duszy - dlatego obserwowałam czujnym okiem, bystrym, ale i łagodnym - bez osądzania. Wszyscy mieliśmy swoje licho za uszami. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? - Zapytałam, kładąc na stół papierośnicę. Jeśli jego wzrok powiódł za złotym pudełeczkiem, z łatwością mógł dostrzec tatuaże na moich dłoniach.
Niewiedza nie była wygodna w noszeniu. Trochę jak sprzączki trzymające pończochy w ryzach - niby niewidoczne, ale nieustannie drażniące skórę, jak dziecko, które delikatnie łapie cię za palec, a po chwili już ciągnie całą rękę.
Dlatego nigdy nie nosiłam pończoch. Ani spódnic. Z niewiedzą za to mogłam się obnosić. Bo wszelkie elementy damskiego stroju, które sprawiały więcej problemów niż niosły ze sobą pożytku, porzuciłam. Podziwiałam kobiety, które potrafiły wyglądać idealnie. Z uniesionymi włosami, w spódnicach, które powiewały kaskadą falban. Kilka z nich siedziało przy stolikach w towarzystwie równie pięknych mężów lub kochanków, więc ja, w swoich wysokich kamaszach i spodniach, jak zwykle wybijałam się z tłumu. To nigdy nie był cel sam w sobie. Wolałam siedzieć w ukryciu, gdzieś poza sceną, w żadnej budce, prędzej za kulisami - cieszyło mnie więc, gdy odnalazłam kuzyna siedzącego przy stoliku w najgłębszym zakątku zatopionego statku.
Nie miałam pojęcia, co ostatnio działo się w jego życiu. W rodzinie mówiło się, że spodziewał się potomka. Nie jego małżonki - i samego Jaydena też nie, bo od czasów szkoły nasze ścieżki krzyżowały się wyłącznie na nielicznych przyjęciach rodzinnych. Był na moim ślubie, na pewno. Nie wiem, czy kilka lat później żegnał ze mną mojego męża. Niewiele pamiętam z tamtego dnia, a i nie zamierzałam go z tego rozliczać. Był rodziną, a tą zawsze starałam trzymać się blisko siebie, nawet jeśli czasem w złości obrzucałam bliskich niezbyt przychylnymi epitetami.
Zwłaszcza Jocundę.
Idąc w stronę Jaydena wręcz oczekiwałam tego, o co pytali wszyscy - bez wyjątku. Co u Jocundy? Sława starszej siostry wlokła się za mną w długim ogonie, oczywiście, że cholernie jej zazdrościłam. Mnie dla odmiany udało się uzyskać tylko tą złą. I nikt z rodziny nie pytał nigdy a co u Jade?
Może to nawet lepiej.
Nie czułam skrępowania w związku z tym, że zamierzałam poprosić go o przysługę. Chciałam odnowić ten kontakt - ceniłam sobie wartościowe osoby w swoim towarzystwie, a ktoś z posadą profesora w Hogwarcie zdecydowanie do takich należał. Tkałam ścieżki kontaktów odkąd zostałam pozbawiona stanowiska w Banku Gringotta. Początkowo z pomocą Jovena, ale nie mogłam już liczyć na brata. Nie mogłam go też pochować - może dlatego tak trudno było mi uwierzyć w to, że już nie wróci?
- Witaj, kuzynie - wyciągnęłam dłoń w jego kierunku, a gdy podniósł się z miejsca, objęłam go krótko lewym ramieniem. Bez zbędnej czułości, niemal po męsku, ale i z kobiecą delikatnością. Chciałam, aby poczuł, że nie pojawiłam się tu wyłącznie w interesach - przypomnieć mu, że w moich żyłach płynęła krew nie tylko nieokrzesanych Sykesów, ale i złaknionych wiedzy Vane’ów. - Życie nas nie rozpieszcza, prawda? - Zapytałam, gdy już oboje zajęliśmy miejsca przy stole. Nie miałam niczego konkretnego na myśli. Ani sytuacji politycznej, która pozostawała mi obojętna tak długo, jak nikt z mojej rodziny nie był zagrożony, ani tego, jak przedstawiała się jego osobista sytuacja życiowa. Szukałam słów, żeby pociągnąć go za język, znaleźć wspólny grunt; wszyscy ponosili straty w trwającej wojnie, a zanim przyszło mi przyjść do interesów, chciałam zwyczajnie wiedzieć, z kim miałam do czynienia. Jakim człowiekiem się stał, co grało w jego duszy - dlatego obserwowałam czujnym okiem, bystrym, ale i łagodnym - bez osądzania. Wszyscy mieliśmy swoje licho za uszami. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? - Zapytałam, kładąc na stół papierośnicę. Jeśli jego wzrok powiódł za złotym pudełeczkiem, z łatwością mógł dostrzec tatuaże na moich dłoniach.
Był zmęczony. Wyraźnie odzwierciedlało się to na jego twarzy i chociaż nie można było mówić o całkowitej regeneracji sił, czuł się lepiej niż jeszcze w czerwcu czy maju. Sytuacja rodzinna wciąż pozostawała niesamowicie chaotyczna, a humory ciężarnej, dobiegającej do porodu żony jedynie podkręcały atmosferę. Nic dziwnego więc, że profesor sięgał regularnie ku oklumencji, gdzie odnajdywał jedyny sposób na oczyszczenie się z wszelkich emocji. Wiedział, że nie było to dobre - uciekanie, jednak musiał się skupić na aktualnych zadaniach, a bez logiki, bez trzeźwości umysłu nie był w stanie się im przeciwstawić. Potrzebował siły, dzięki której mógł zapewnić bezpieczeństwo potrzebującym go uczniom oraz Pomonie - nawet jeśli ta ostatnia widziała w nim ostatnio jedynie wroga. Nie rozumiał, dlaczego tak się stało, w końcu to nie on oszukiwał ją o swoim istotnym elemencie życia, ale nie zamierzał w to wnikać i wyciągać pochopnych wniosków. Stawiał na to, że czas pokaże, kiedy mieli się pojednać, bo ów fakt pogodzenia się była dla nauczyciela astronomii pewnikiem. Nie podejrzewał, że wkrótce będzie musiał zmierzyć się z pustym łóżkiem i jedynie wspomnieniem po miłości życia. Na oszołomienie kolejnym zachowaniem żony miała jeszcze przyjść odpowiednia pora, ale na razie Jay chciał poświęcić się temu, o co poprosił dyrektora. Jego prośba o pozostawienie Hogwartu otwartego dla dzieci, które utraciły swój dom, została przyjęta z odpowiednim wydźwiękiem, chociaż Vane musiał być ostrożny. Żadna wieść tego rodzaju nie mogła ujrzeć światła dziennego - chciał oszczędzić zagubionym, niewinnym studentom większych cierpień. Wystarczająco dużo musieli znosić bólu w momencie, gdy okazało się, że Londyn został odcięty od wspierających mugoli oraz mugolaków czarodziejom - równocześnie wielu z nich utraciło rodziny, domy. Teraz mieliby równocześnie stracić ostatnie bezpieczeństwo, które im obiecał? Nie. Musiał być skupiony i uważny; nie mógł się rozpraszać i nieważne jak boleśnie to brzmiało, musiał dać Pomonie czas, żeby odetchnęła i zrozumiała, że on nie był jej wrogiem. I nigdy nie miał być, może jako jedyna osoba na całym świecie.
Udając się na spotkanie z dawno niewidzianą kuzynką, astronom nie mógł nie czuć pewnego rodzaju niepokoju. Kontakty z tą częścią rodziny były gorzej niż znikome - Sykesowie byli równie głośni, co Vane'owie, lecz ci ostatni nie wiązali swoich interesów z nielegalnymi działaniami. A odkąd brat Jade trafił do Azkabanu, Jayden starał się jakoś sobie to tłumaczyć. Wybielić kuzyna, ale wraz z zakończeniem okresu niewinności i naiwności w swoim życiu, profesor patrzył na wszystko inaczej. Uważniej, boleśniej dla wielu. Surowiej. Czy miało to podłoże w postawieniu wszystkiego na opanowanie zamykania swojego umysłu przed innymi? Czy takie efekty były popadania w próbę wyciszenia? Pogrążony w rozmyślaniach zjawił się przed nią, wybrał stolik i czekał, wiedząc, że nie miała to być długa rozmowa. Nie byli związani ze sobą ani w przeszłości, ani tym bardziej teraz - czemu więc zdecydowała się na to wyciągnięcie ręki? Widząc już czarownicę przed sobą, uścisnął jej dłoń, lecz nie spodziewał się tego, co nastąpiło później. - Jade. - Nie mógł powiedzieć, by czuł się z tym gestem komfortowo. Wyglądało to dziwnie i nie potrafił do końca ocenić czy obejmowała go, bo byli dalszą rodziną czy dlatego, że sądziła, że to ociepli ich stosunki? Usiadł i wzruszył nieznacznie ramionami na jej pytanie. Pasowała tu. On nie. Zastanawiał się, czy w ogóle miał znów się dobrze poczuć gdziekolwiek. - O czym chciałaś porozmawiać? - spytał, wiedząc, że szkocki lokal był dobrym miejscem. W każdym momencie mógł wrócić do Hogwartu, gdyby zaszła takowa potrzeba. Już czuł się jak oszust, który obiecał dyrektorowi swoją obecność, a teraz wymykał się zaraz na początku swojego dyżuru. Zastanawiał się, czy miało z tego wyniknąć coś więcej, czy właśnie wręcz przeciwnie.
Udając się na spotkanie z dawno niewidzianą kuzynką, astronom nie mógł nie czuć pewnego rodzaju niepokoju. Kontakty z tą częścią rodziny były gorzej niż znikome - Sykesowie byli równie głośni, co Vane'owie, lecz ci ostatni nie wiązali swoich interesów z nielegalnymi działaniami. A odkąd brat Jade trafił do Azkabanu, Jayden starał się jakoś sobie to tłumaczyć. Wybielić kuzyna, ale wraz z zakończeniem okresu niewinności i naiwności w swoim życiu, profesor patrzył na wszystko inaczej. Uważniej, boleśniej dla wielu. Surowiej. Czy miało to podłoże w postawieniu wszystkiego na opanowanie zamykania swojego umysłu przed innymi? Czy takie efekty były popadania w próbę wyciszenia? Pogrążony w rozmyślaniach zjawił się przed nią, wybrał stolik i czekał, wiedząc, że nie miała to być długa rozmowa. Nie byli związani ze sobą ani w przeszłości, ani tym bardziej teraz - czemu więc zdecydowała się na to wyciągnięcie ręki? Widząc już czarownicę przed sobą, uścisnął jej dłoń, lecz nie spodziewał się tego, co nastąpiło później. - Jade. - Nie mógł powiedzieć, by czuł się z tym gestem komfortowo. Wyglądało to dziwnie i nie potrafił do końca ocenić czy obejmowała go, bo byli dalszą rodziną czy dlatego, że sądziła, że to ociepli ich stosunki? Usiadł i wzruszył nieznacznie ramionami na jej pytanie. Pasowała tu. On nie. Zastanawiał się, czy w ogóle miał znów się dobrze poczuć gdziekolwiek. - O czym chciałaś porozmawiać? - spytał, wiedząc, że szkocki lokal był dobrym miejscem. W każdym momencie mógł wrócić do Hogwartu, gdyby zaszła takowa potrzeba. Już czuł się jak oszust, który obiecał dyrektorowi swoją obecność, a teraz wymykał się zaraz na początku swojego dyżuru. Zastanawiał się, czy miało z tego wyniknąć coś więcej, czy właśnie wręcz przeciwnie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mój proces przeciwko rodzinie Solasa, a później skazanie Jovena na Azkaban zacierały szacunek, który zyskał mój ojciec czy Jocunda. Wszystkich nas to dotknęło, nikt nie chciał wierzyć w winę mojego najstarszego brata, a jednocześnie podane jak na tacy dowody nie pozostawiały złudzeń. Ludzie natomiast posiadali tendencję do pamiętania tego, co uznawali za złe. Nie wiedziałam, jak w tym wszystkim odnajdywał się Jayden, jednak z uwagi na pokrewieństwo podejrzewałam go raczej o posiadanie zdrowego rozsądku.
Po śmierci Solasa mama płakała razem ze mną. Najsilniejsza kobieta jaką znałam. Ale mamy już chyba takie są. Jej było najciężej pogodzić się z losem Jovena. Sprzeczność zasiewała w głowie chwasty, które niczym klątwy wżerały się w świadomość. I nic, w co wierzyłeś wcześniej, nie wydawało się już oczywiste.
Całe szczęście nikt z mojej rodziny nie wnikał, kim są moi klienci.
- Zawstydziłam cię? - Zapytałam, dostrzegając zmieszanie kuzyna moją otwartością. Nie byłby to pierwszy raz. Zwłaszcza tutaj, na wyspach, ludzie byli przyzwyczajeni do powściągliwej grzeczności. Umiarkowanie otwarci, fałszywie uprzejmi. Co innego we Francji czy na dalekich Bałkanach, które pamiętały mnie jeszcze jako mężatkę. Gdy po raz pierwszy obce kobiety obcałowywały moje policzki ledwie po podaniu sobie dłoni, czułam się, jakbym oberwała confundusem. Książki na temat konwenansów były dobre dla arystokracji, a książkowym przykładem to ja mogłam być co najwyżej dzikuski.
Ukrywał się. Nie wiedziałam przed czym, ale jakiś niespokojny duch wił sobie gniazdko w jego oczach. Dobrze znałam tych zwiastunów: wzruszenia ramion, obojętność, niechęć do spraw wszelkich - poza koniecznymi. Byłam tam, cztery lata temu. Zgubiłam drogę, a wraz z nią kawałki swojej duszy - nieodwracalnie.
Zastanawiało mniem dlaczego szybko przeszedł do sedna - albo w istocie nie mógł doczekać się zadania, które dla niego przygotowałam, albo gdzieś było mu spieszno, albo wcale nie miał ochoty spędzać tu ze mną czasu, bo w sumie byliśmy sobie całkiem obcy. Z tym, że ja wcale nie chciałam wymuszać na nim grzeczności. Wyczuwałam nastroje. Od tego byłyśmy my, kobiety. Czytałyśmy z oddechów łapanych między kolejnymi słowami, z odwróconego wzroku, z zaciśniętej pięści. Nie wiedziałam jeszcze co, zamiast jednak snuć teorie na temat tego, że wraz z procesem opierzania Jayden zyskał także na arogancji, postanowiłam zrobić to, w czym byłam najlepsza.
Zapytać.
- Spieszysz się? - próżno było szukać cienia ironii w moim głosie; ostatecznie była to całkiem istotna kwestia. Czas miał swoją cenę.
Zapaliłam papierosa, obserwując Jaydena zza zmrużonych oczu, jakbym szukała potwierdzenia dla zaufania, którym właśnie go obdarzyłam. Powoli sięgnęłam do skórzanej torby, wyciągając z niej zwinięty rulon pergaminu; instynkt dyktował ostrożność, dlatego nie spieszyłam się ze zdradzaniem mu tajemnicy zawartości zawiniątka. I, jak na życzenie, dodatkowy czas kupił mi kelner, zjawiając się przy naszym stoliku.
Po śmierci Solasa mama płakała razem ze mną. Najsilniejsza kobieta jaką znałam. Ale mamy już chyba takie są. Jej było najciężej pogodzić się z losem Jovena. Sprzeczność zasiewała w głowie chwasty, które niczym klątwy wżerały się w świadomość. I nic, w co wierzyłeś wcześniej, nie wydawało się już oczywiste.
Całe szczęście nikt z mojej rodziny nie wnikał, kim są moi klienci.
- Zawstydziłam cię? - Zapytałam, dostrzegając zmieszanie kuzyna moją otwartością. Nie byłby to pierwszy raz. Zwłaszcza tutaj, na wyspach, ludzie byli przyzwyczajeni do powściągliwej grzeczności. Umiarkowanie otwarci, fałszywie uprzejmi. Co innego we Francji czy na dalekich Bałkanach, które pamiętały mnie jeszcze jako mężatkę. Gdy po raz pierwszy obce kobiety obcałowywały moje policzki ledwie po podaniu sobie dłoni, czułam się, jakbym oberwała confundusem. Książki na temat konwenansów były dobre dla arystokracji, a książkowym przykładem to ja mogłam być co najwyżej dzikuski.
Ukrywał się. Nie wiedziałam przed czym, ale jakiś niespokojny duch wił sobie gniazdko w jego oczach. Dobrze znałam tych zwiastunów: wzruszenia ramion, obojętność, niechęć do spraw wszelkich - poza koniecznymi. Byłam tam, cztery lata temu. Zgubiłam drogę, a wraz z nią kawałki swojej duszy - nieodwracalnie.
Zastanawiało mniem dlaczego szybko przeszedł do sedna - albo w istocie nie mógł doczekać się zadania, które dla niego przygotowałam, albo gdzieś było mu spieszno, albo wcale nie miał ochoty spędzać tu ze mną czasu, bo w sumie byliśmy sobie całkiem obcy. Z tym, że ja wcale nie chciałam wymuszać na nim grzeczności. Wyczuwałam nastroje. Od tego byłyśmy my, kobiety. Czytałyśmy z oddechów łapanych między kolejnymi słowami, z odwróconego wzroku, z zaciśniętej pięści. Nie wiedziałam jeszcze co, zamiast jednak snuć teorie na temat tego, że wraz z procesem opierzania Jayden zyskał także na arogancji, postanowiłam zrobić to, w czym byłam najlepsza.
Zapytać.
- Spieszysz się? - próżno było szukać cienia ironii w moim głosie; ostatecznie była to całkiem istotna kwestia. Czas miał swoją cenę.
Zapaliłam papierosa, obserwując Jaydena zza zmrużonych oczu, jakbym szukała potwierdzenia dla zaufania, którym właśnie go obdarzyłam. Powoli sięgnęłam do skórzanej torby, wyciągając z niej zwinięty rulon pergaminu; instynkt dyktował ostrożność, dlatego nie spieszyłam się ze zdradzaniem mu tajemnicy zawartości zawiniątka. I, jak na życzenie, dodatkowy czas kupił mi kelner, zjawiając się przy naszym stoliku.
Z przykrością musiał stwierdzić, że budująca się od długiego czasu wojna odcisnęła na nim wyraźne piętno, przez co ciężko było mu patrzeć na rzeczywistość inaczej, niż opierając się na faktach. Stawiał je ponad opinie i starał się tego trzymać, chociaż nie zawsze było to takie proste. Zaufanie nawet do najbliższych kruszało czasami w przeciągu jednej chwili, a profesor nie mógł pozwalać sobie na błędy. Walka i rozruchy na ulicy Pokątnej w grudniu dodatkowo uświadomiły mu, że pomimo posiadanej wiedzy mógł nie być w stanie ochronić tych, na których mu zależało. Wszak nie zdołał ocalić właścicielki cukierni, którą poplecznicy krwawego konfliktu wysadzili w powietrze - na ciele i umyśle mężczyzny zostały pamiątki w postaci blizn mających przypominać mu, że nie istotne było staranie się. Bez efektów nie można było mówić o satysfakcji i spełnionym obowiązku. Nikogo nie ochronił, nie ocalił. Świadomość własnej porażki można było przekuć w naukę, jednak ponad wszystko inne Jayden przekładał ludzkie życie, a wystarczająco istnień musiało przepaść, żeby nauczył się, na czym polegała rzeczywistość. Ile jeszcze miało paść ofiarą jego niekompetencji i ograniczonego pola widzenia? Teraz miał zbyt wiele do stracenia i budzący się w nich lęk o przyszłość towarzyszył mu na każdym kroku. Jednak nie była to jedyna zmiana, która zaszła w astronomie na przestrzeni ostatniego czasu, bo przecież od śmierci kuzynek doświadczał zniszczenia dawnej osobowości i przechodził transformację w coś nieznanego. Prawda zmieniła go, stłamsiła i wyszlifowała, oddzielając umysł chłopca od tego, który należał do mężczyzny. Czy więc różnił się od Jaydena, którego miała w pamięci Jade? Niewątpliwie i nie ulegało to wątpliwości.
Czy się zawstydził? Zabawne... Kiedyś to on bez problemu potrafił podejść do praktycznie nieznajomej osoby i zrobić dokładnie to samo. A teraz? Teraz... - Odzwyczaiłem się - odpowiedział, posyłając kuzynce blady uśmiech. Mówił prawdę, bo ostatnią osobę, którą trzymał w ramionach, była jego żona, która boleśnie nadszarpnęła jego zaufanie. Gesty... Ostatnio były mocno ograniczone i bardziej czuł skrępowanie nad zawstydzenie. Czy już to miało tak wyglądać, czy jeszcze miał nastąpić moment przełamania? Podświadomie liczył na to drugie. Kiedyś może spytałby, co się działo u jej rodziny, co u niej. Jak sobie radziła. Czym zajmowała. Kiedyś by o to spytał, lecz w tym aktualnie trwającym momencie nie zamierzał. Przyduszony poprzez ciężar niewypowiedzianych słów, dziwnych zdarzeń i własnoręcznie tkanych obietnic. Pozwalał jej na to, by obserwowała i wyciągała wnioski, bo przecież wszyscy musieli radzić sobie z aktualnościami. Wszyscy nosili swoje własne bagaże. Gdy ponownie padło pytanie z damskich ust, podniósł na czarownicę spojrzenie i przez chwilę trwali w tym milczeniu. Nie umiał i nie chciał kłamać, lecz to nie tylko ze względu na pozostawionych w Hogwarcie uczniów czuł się dziwnie. Nie oni też byli pierwszym planem tego zajścia. Chodziło o coś innego. - Zależy mi na czasie, tak - przyznał w końcu, wiedząc, że obiecał jej tego nie robić. Nie każde słowo można było jednak dotrzymać. - Ciężko mi też ocenić dlaczego. Nagle po latach - przerwał, zerkając na kelnera, który pojawił się przy ich stoliku. Jayden nie wiedział dlaczego, ale zdawało mu się, że kuzynce podobało się to spotkanie. I to, że ona poniekąd dyktowała warunki, skoro chciała coś mu powiedzieć. Mimo to, to właśnie ona napisała do niego - zależało jej więc na jego osobie. Pytanie tylko w jakim celu? Po złożeniu zamówienia i odejścia pracownika restauracyjnego Vane mógł wrócić ponownie uwagą do przerwanej myśli. - Nigdy nie prosiłaś mnie o pomoc. Co się zmieniło? - Nie pytał jej o rodzinne względy. Odkryła coś, co miało związek z astronomią? Musiał jej cos wyjaśnić? W końcu profesura w szkole magii zapewniała o wysokich kwalifikacjach, a rozrzedzona, łącząca ich krew mogła być jedynie środkiem do celu.
Czy się zawstydził? Zabawne... Kiedyś to on bez problemu potrafił podejść do praktycznie nieznajomej osoby i zrobić dokładnie to samo. A teraz? Teraz... - Odzwyczaiłem się - odpowiedział, posyłając kuzynce blady uśmiech. Mówił prawdę, bo ostatnią osobę, którą trzymał w ramionach, była jego żona, która boleśnie nadszarpnęła jego zaufanie. Gesty... Ostatnio były mocno ograniczone i bardziej czuł skrępowanie nad zawstydzenie. Czy już to miało tak wyglądać, czy jeszcze miał nastąpić moment przełamania? Podświadomie liczył na to drugie. Kiedyś może spytałby, co się działo u jej rodziny, co u niej. Jak sobie radziła. Czym zajmowała. Kiedyś by o to spytał, lecz w tym aktualnie trwającym momencie nie zamierzał. Przyduszony poprzez ciężar niewypowiedzianych słów, dziwnych zdarzeń i własnoręcznie tkanych obietnic. Pozwalał jej na to, by obserwowała i wyciągała wnioski, bo przecież wszyscy musieli radzić sobie z aktualnościami. Wszyscy nosili swoje własne bagaże. Gdy ponownie padło pytanie z damskich ust, podniósł na czarownicę spojrzenie i przez chwilę trwali w tym milczeniu. Nie umiał i nie chciał kłamać, lecz to nie tylko ze względu na pozostawionych w Hogwarcie uczniów czuł się dziwnie. Nie oni też byli pierwszym planem tego zajścia. Chodziło o coś innego. - Zależy mi na czasie, tak - przyznał w końcu, wiedząc, że obiecał jej tego nie robić. Nie każde słowo można było jednak dotrzymać. - Ciężko mi też ocenić dlaczego. Nagle po latach - przerwał, zerkając na kelnera, który pojawił się przy ich stoliku. Jayden nie wiedział dlaczego, ale zdawało mu się, że kuzynce podobało się to spotkanie. I to, że ona poniekąd dyktowała warunki, skoro chciała coś mu powiedzieć. Mimo to, to właśnie ona napisała do niego - zależało jej więc na jego osobie. Pytanie tylko w jakim celu? Po złożeniu zamówienia i odejścia pracownika restauracyjnego Vane mógł wrócić ponownie uwagą do przerwanej myśli. - Nigdy nie prosiłaś mnie o pomoc. Co się zmieniło? - Nie pytał jej o rodzinne względy. Odkryła coś, co miało związek z astronomią? Musiał jej cos wyjaśnić? W końcu profesura w szkole magii zapewniała o wysokich kwalifikacjach, a rozrzedzona, łącząca ich krew mogła być jedynie środkiem do celu.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciał tu być. Czułam to w jego uciekającym spojrzeniu, w napięciu mięśni, w dystansie i chłodzie, jaki od niego bił. Był inną osobą niż pamiętałam, trudno jednak było pozostać beztroskim w czasach, gdy Grindewald terroryzował szkołę, anomalie rozsadzały całą Anglię, a arystokracja siłą przejęła władzę, z zimną krwią mordując wszystkich, w żyłach których nie płynęła wystarczająco czysta krew. Ale przecież ani ja, ani Jayden nie musieliśmy się niczego obawiać, nasze rodowody nie pozostawiały wątpliwości, nie dając władzy podstaw do nadużyć. A jednak czułam niepokój w korzystaniu z tego przywileju - nie sądziłam, żeby Malfoy i jego psy sympatyzowali z wątpliwą legalnością interesów, w jakie ostatnio się wplątałam. Władza, która stosowała tak skrajny terror nie zaskarbiała sobie mojej przychylności, ale sama nie byłam lepsza, dbając głównie o swój własny ogon. Twarz kobiety, którą pochowałam na bagnach, nawiedzała mnie w snach - może to i Bott wykonał większość brudnej roboty, ale różdżka czarownicy pozostawała przy mnie, dręcząc i gryząc moje sumienie. Podobnie jak ten młody chłopak, który miał pecha trafić na patrol Ministerstwa. Wtedy myślałam przede wszystkim o interesach - o przedmiocie, którego musiałam się jak najszybciej pozbyć, o bezpiecznej drodze, o pełnej sakiewce. Prawdopodobnie nie byłam w stanie mu pomóc, ale jego bezradność i strach przypominały o sobie za każdym razem, kiedy usprawiedliwiałam się sama przed sobą.
Nie zgadłabym z jakiego źródła wypełzały upiory Jaydena. Miałam silną intuicję, jeszcze lepszym byłam obserwatorem, jednak kuzyn pozostawał za palisadą tajemnic, w cieniu, nie zdradzając, skąd wzięło się jego pochmurne spojrzenie. Pamiętałam go uśmiechniętego, z głową w gwiazdach - wtedy czytałam z niego jak z otwartej księgi. Nie zraziłam się jednak. Pomimo lat, które wydrążyły między nami przepaść, chciałam odbudować ten most. Cokolwiek sprawiło, że wyrósł z młodzieńczej naiwności, nie mogło zmienić jego serca. Pamiętałam go z lat szkolnych, z wczesnej młodości. Ten księżycowy chłopiec musiał gdzieś tam być - a jemu byłam skłonna zaufać.
- To nie jedyna zmiana, którą zauważam - odpowiedziałam lekkim uśmiechem, ryzykując śmiałe stwierdzenie tylko po to, by sprawdzić jego reakcję.
Kiedy po chwili pojawił się kelner, zamówiłam jedynie szklankę szkockiej, szanując ograniczony czas kuzyna.
- Rozumiem. W takim razie postaram się streścić. - Nie odczytałam tego jako złośliwości; wierzyłam, że miał na karku sprawy większej wagi, a ja i tak dostałam wystarczającą porcję uwagi. - Nie ma tu żadnego haczyka. - Podniosłam na niego wzrok, zaciągając się papierosem. Jego konsternacja była zrozumiała, sama pewnie też podchodziłabym jak pies do jeża, gdyby to on nagle poprosił mnie o przysługę. Przyszłam znikąd. - Prawdę mówiąc, nie znam wielu tak dobrych astronomów. Czytałam twoje publikacje, Jay. Choć nie wszystko było dla mnie naukowo zrozumiałe, widziałam w tych tekstach nie tylko wiedzę, ale przede wszystkim imponującą pasję. Już dawno chciałam napisać. - A jeszcze dawniej wypadłam ze środowiska naukowego, tracąc cenne kontakty. Brakowało mi tamtego życia, u boku Solasa, ale przyjęłam swoją drugą szansę, choć nie miała zbyt wiele wspólnego z czasami, kiedy spojona winem do białego rana potrafiłam prowadzić ożywione rozmowy, łącząc ze sobą wszystkie dziedziny nauk. - Zmieniło się wszystko. Sam wiesz. Sam widzisz. Ludzie zmieniają strony, ta elastyczność to chyba jakaś współczesna choroba trawiąca społeczeństwo. Podobnie jak krótka pamięć. A ja potrzebuję kogoś zaufanego. Stałego. Kogoś, kto sekret zachowa dla siebie. I jednocześnie będzie mi w stanie pomóc. To, co mam dla ciebie… myślę, że nawet ci się spodoba. Ponoć hasłem do dormitorium Krukonów są zagadki. Mam pewien rodzaj zagadki ze sobą. Astronomicznej. - Wiedziałam, że Vane jest moją jedyną szansą - ale trzymałam go jeszcze w niepewności, czujnym okiem badając jego oblicze, szukając znaków. Rozszerzonych źrenic, błysku w oku - czegoś, co mogło potwierdzić, że moja intuicja miała słuszność. - Czuję, że tobie mogę zaufać. Może przez wzgląd na stare czasy. I na wspólnych przodków. - Odsłoniłam się przed nim - ze śmiałością głupca. Był gotów odpłacić się tym samym?
Nie zgadłabym z jakiego źródła wypełzały upiory Jaydena. Miałam silną intuicję, jeszcze lepszym byłam obserwatorem, jednak kuzyn pozostawał za palisadą tajemnic, w cieniu, nie zdradzając, skąd wzięło się jego pochmurne spojrzenie. Pamiętałam go uśmiechniętego, z głową w gwiazdach - wtedy czytałam z niego jak z otwartej księgi. Nie zraziłam się jednak. Pomimo lat, które wydrążyły między nami przepaść, chciałam odbudować ten most. Cokolwiek sprawiło, że wyrósł z młodzieńczej naiwności, nie mogło zmienić jego serca. Pamiętałam go z lat szkolnych, z wczesnej młodości. Ten księżycowy chłopiec musiał gdzieś tam być - a jemu byłam skłonna zaufać.
- To nie jedyna zmiana, którą zauważam - odpowiedziałam lekkim uśmiechem, ryzykując śmiałe stwierdzenie tylko po to, by sprawdzić jego reakcję.
Kiedy po chwili pojawił się kelner, zamówiłam jedynie szklankę szkockiej, szanując ograniczony czas kuzyna.
- Rozumiem. W takim razie postaram się streścić. - Nie odczytałam tego jako złośliwości; wierzyłam, że miał na karku sprawy większej wagi, a ja i tak dostałam wystarczającą porcję uwagi. - Nie ma tu żadnego haczyka. - Podniosłam na niego wzrok, zaciągając się papierosem. Jego konsternacja była zrozumiała, sama pewnie też podchodziłabym jak pies do jeża, gdyby to on nagle poprosił mnie o przysługę. Przyszłam znikąd. - Prawdę mówiąc, nie znam wielu tak dobrych astronomów. Czytałam twoje publikacje, Jay. Choć nie wszystko było dla mnie naukowo zrozumiałe, widziałam w tych tekstach nie tylko wiedzę, ale przede wszystkim imponującą pasję. Już dawno chciałam napisać. - A jeszcze dawniej wypadłam ze środowiska naukowego, tracąc cenne kontakty. Brakowało mi tamtego życia, u boku Solasa, ale przyjęłam swoją drugą szansę, choć nie miała zbyt wiele wspólnego z czasami, kiedy spojona winem do białego rana potrafiłam prowadzić ożywione rozmowy, łącząc ze sobą wszystkie dziedziny nauk. - Zmieniło się wszystko. Sam wiesz. Sam widzisz. Ludzie zmieniają strony, ta elastyczność to chyba jakaś współczesna choroba trawiąca społeczeństwo. Podobnie jak krótka pamięć. A ja potrzebuję kogoś zaufanego. Stałego. Kogoś, kto sekret zachowa dla siebie. I jednocześnie będzie mi w stanie pomóc. To, co mam dla ciebie… myślę, że nawet ci się spodoba. Ponoć hasłem do dormitorium Krukonów są zagadki. Mam pewien rodzaj zagadki ze sobą. Astronomicznej. - Wiedziałam, że Vane jest moją jedyną szansą - ale trzymałam go jeszcze w niepewności, czujnym okiem badając jego oblicze, szukając znaków. Rozszerzonych źrenic, błysku w oku - czegoś, co mogło potwierdzić, że moja intuicja miała słuszność. - Czuję, że tobie mogę zaufać. Może przez wzgląd na stare czasy. I na wspólnych przodków. - Odsłoniłam się przed nim - ze śmiałością głupca. Był gotów odpłacić się tym samym?
Nie było miejsca, w którym czułby się dobrze. Nic więc dziwnego, że biła od niego aura posępności, której nie sposób było doświadczyć we wcześniejszych etapach. I to wcale nie rozpoczęło się przy Grindelwaldzie, anomaliach czy nawet roszczeniach niektórych figur. Uśpiona zmiana czekała na eskalację, tląc się we wnętrzu nieugruntowanego jeszcze czarodzieja. Bo Jayden przez długi czas pozostawał zagubionym w świecie dorosłych dzieckiem i chociaż postępował zgodnie z głosem serca, nie zdawał sobie sprawy z całości, którą powinien był się kierować, chcąc żyć w aktualnej rzeczywistości. Powinien był porzucić dawno temu chłopca i stać się mężczyzną - zabicie tej bezbronnej duszy bolało i kosztowało go wiele wyrzeczeń, wysiłku. Musiał zrezygnować na miesiąc z pracy w Hogwarcie, bo nie był w stanie poradzić sobie z transformacją, która zachodziła w jego psychice. Brutalnie odciął się od przeszłości, wchodząc w teraźniejszość pozbawioną szklanych ścian i różowych okularów. Ale zrozumiał, że musiało się to stać - szkoda tylko, że utracił dwie ważne dla siebie osoby, by to pojąć. Było to potrzebne, by walczył o to, co było dla niego istotne i dostrzegł prawdę, która wcześniej umykała mu nawet w momentach, gdy trwała tuż przed nim. Szukał wymówek, koloryzował, usprawiedliwiał, ale nie chciał już tego robić. Przekładał fakty nad opinie, nie chcąc znów popaść w przesadny optymizm, który był jego cechą charakterystyczną i chociaż nieustannie promieniował pozytywną energią, przysłaniało mu to, co było istotne. Czy będąc ogarnięty niewinnością, kiedykolwiek zdołałby zrozumieć, co działo się w nim, gdy przebywał w pobliżu Pomony? Czy dostrzegłby równocześnie jej związek z radykalizmem Zakonu Feniksa? Nie było sensu zastanawiać się nad tym, co mogłoby być, ale świadomość własnej ślepoty boleśnie dotykała profesora astronomii. I w przeciwieństwie do Jade nie był wcale pewien tego, że nikt z Ministerstwa nie miał zapukać w jego drzwi. Jeśli nie po Pomonę, to po jego uczniów, po znajomych, rodzinę. Nie. Nie byli bezpieczni i nie powinni byli popadać w zbytnią pewność siebie. Głowy leciały równo i ze szlacheckich stołów, gdy młode pokolenie coraz częściej buntowało się przeciwko konserwatywnym krokom swoich rodzin - kto więc mógł poczuć się swobodnie? Pamiętając walki z grudnia, Vane nie zamierzał pozwolić na kolejną porażkę i pozwolenie na śmierć drugiej osoby przez własną niekompetencję. I chociaż mówiono, że to nie był jego wina, czuł coś zupełnie odmiennego.
Nie zareagował na słowa kuzynki, czekając do następnych, które miały mu rozjaśnić przyczynę spotkania. Słuchał uważnie i nie gubił żadnej z głosek, przyswajając każdą z nich. Nie kwestionował, nie podważał. W milczeniu analizował. Gdy Jade urwała, nie odzywał się jeszcze jakiś czas, opierając i częściowo zakrywając usta dłonią w geście zadumy. I to nie tej sztucznej czy nieprawdziwej, bo interesowało go to, co miała do powiedzenia, lecz znał granicę. Cienką granicę, która mogła zaprowadzić ciekawość o krok za daleko i spowodować nieodwracalne skutki. Jeszcze przez chwilę profesor nie reagował i dopiero gdy się namyślił, pochylił się lekko nad stolikiem, by położyć przedramiona na obrusie i spojrzał na siedzącą naprzeciwko kobietę. Różnili się tak bardzo już samym ubiorem, a jednak znajdowali się w tym miejscu, gdzie za parę godzin pijaństwo miało zatrząść pokładem. - Wiesz, że to, co padnie między nami, nie ruszy dalej - odezwał się powoli, ale nie ostrożnie. Przez jego głos przebijała się pewność, w którą nie należało wątpić. I nie musiała powoływać się na wspólnych przodków czy wspólną przeszłość. Jayden zachowywał tajemnice, chował wiele swoich oraz był pod władzą paru innych. Nie musiał kłamać, by ich dochować. Wystarczyło milczenie. - W tej materii pozostaję lojalny. Cenię sobie twoje słowa, jednak potrzebuję czegoś więcej. Powiedz tylko, że nie będzie to miało złych konsekwencji. - Wiedziała, że nigdy nie wplątywał się w klątwy, jeśli nie chodziło o złamanie ich czaru. Nie sięgał po zakazane tajniki i nie przykładał ręki do krzywdzenia innych. Nie widział się z Jade bardzo długo, nie wiedział, czym się dokładnie zajmowała. Nie wiedział, jakim człowiekiem była, dlatego postępował ostrożnie. Wszak nie wiedział, jakim człowiekiem była jego żona. Część profesora odpowiedzialna za zaufanie została pokryta skazą i możliwe, że nigdy nie miała się zabliźnić. Nie bez powodu.
Nie zareagował na słowa kuzynki, czekając do następnych, które miały mu rozjaśnić przyczynę spotkania. Słuchał uważnie i nie gubił żadnej z głosek, przyswajając każdą z nich. Nie kwestionował, nie podważał. W milczeniu analizował. Gdy Jade urwała, nie odzywał się jeszcze jakiś czas, opierając i częściowo zakrywając usta dłonią w geście zadumy. I to nie tej sztucznej czy nieprawdziwej, bo interesowało go to, co miała do powiedzenia, lecz znał granicę. Cienką granicę, która mogła zaprowadzić ciekawość o krok za daleko i spowodować nieodwracalne skutki. Jeszcze przez chwilę profesor nie reagował i dopiero gdy się namyślił, pochylił się lekko nad stolikiem, by położyć przedramiona na obrusie i spojrzał na siedzącą naprzeciwko kobietę. Różnili się tak bardzo już samym ubiorem, a jednak znajdowali się w tym miejscu, gdzie za parę godzin pijaństwo miało zatrząść pokładem. - Wiesz, że to, co padnie między nami, nie ruszy dalej - odezwał się powoli, ale nie ostrożnie. Przez jego głos przebijała się pewność, w którą nie należało wątpić. I nie musiała powoływać się na wspólnych przodków czy wspólną przeszłość. Jayden zachowywał tajemnice, chował wiele swoich oraz był pod władzą paru innych. Nie musiał kłamać, by ich dochować. Wystarczyło milczenie. - W tej materii pozostaję lojalny. Cenię sobie twoje słowa, jednak potrzebuję czegoś więcej. Powiedz tylko, że nie będzie to miało złych konsekwencji. - Wiedziała, że nigdy nie wplątywał się w klątwy, jeśli nie chodziło o złamanie ich czaru. Nie sięgał po zakazane tajniki i nie przykładał ręki do krzywdzenia innych. Nie widział się z Jade bardzo długo, nie wiedział, czym się dokładnie zajmowała. Nie wiedział, jakim człowiekiem była, dlatego postępował ostrożnie. Wszak nie wiedział, jakim człowiekiem była jego żona. Część profesora odpowiedzialna za zaufanie została pokryta skazą i możliwe, że nigdy nie miała się zabliźnić. Nie bez powodu.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na jego deklarację lojalności skinęłam z wolna głową. Nie potrzebowałam dodatkowych zapewnień; być może naiwnie, ale polegałam na swojej intuicji, na tym, co udawało mi się wyłowić spojrzeniem. Głos mu nie drżał, oczy nie uciekały, mówił z pewnością - ale i ostrożnością, którą odczytałam za przejaw zdrowego rozsądku. Wydawał się być przy tym rzeczywiście zaintrygowany przynętą, jaką na niego zarzuciłam. Widziałam to, bez względu na to, jak bardzo starał się tego nie pokazać. - Dziękuję. Jedyne złe konsekwencje jakie przychodzą mi na myśl, to takie, które mogą spotkać mnie. Mam nadzieję, że mieści się to w granicach twojej moralności. - Uniosłam brwi, a prawy kącik ust nieznacznie uniósł się ku górze. Zanim jednak rozchyliłam przed nim pergaminy, po raz ostatni zaciągnęłam się papierosem, zanurzając jego resztki w pękatej popielniczce. - To mapy nieba, ale nie takiego nieba jak znamy. - Zaczęłam kolejno rozwijać niewielkie zwoje - były drobne, ale było ich wiele. Z resztą prawdopodobnie nie musiałam mu tego mówić. Wprawione oko astronoma z pewnością w ułamku sekundy wyłapało nieścisłości. - Mapy zostały sporządzone przez gobliny, ale przetłumaczyłam już wszelkie opisy - Mógł zauważyć nieliczne zapiski ołówkiem. - Nic tu jednak nie jest takie jak powinno być. Niektóre konstelacje są wymieszane, niektórym brakuje kilku gwiazd, inne zostały naniesione w zupełnie innym miejscu, niż powinny. - Nie pomagał fakt, że mapa składała się z kilkunastu małych pergaminów w formie kwadratu, nie tworząc spójnej całości. - Myślę, że kruczków może być więcej, ale tylko tyle byłam w stanie wyłapać ze swoją bazową wiedzą z astronomii. To gobliny, więc wszelkie informacje są dobrze ukryte i dla ich rozwiązania potrzeba naprawdę wprawnego oka. I ogromnej wiedzy. - Spojrzałam porozumiewawczo na Jaydena. Wierzyłam, że w tej materii nie mógł zawieść. - Myślę, że brakujące i niewłaściwie umiejscowione elementy tworzą rodzaj anagramu. Odtworzenie tej mapy wskaże miejsce, w którym, jak się domyślam, można znaleźć srebro goblinów. - Urwałam na chwilę, poszukując w jego oczach potwierdzenia, że wiedział, o jak wartościowym surowcu mówiłam. Musiał wiedzieć, srebro goblinów było niemal legendarne. - Jeśli rzeczywiście uda mi się je zdobyć, zamierzam wykorzystać je do wzmacniania talizmanów. - Wydawał się ciekawy moich motywów, a ja nie miałam niczego do ukrycia. - Pomożesz mi? - Powierzałam mu najcenniejszą rzecz, jaka zdołała wpaść mi w ręce. Obdarzyłam go bardzo dużym zaufaniem, ryzykownym - teraz z pewnością miał już tego świadomość. Nie zamierzałam jednak odgrażać się, czy pouczać go, co powinien, a czego nie powinien. Jay był dorosły, decydował o swoim losie, jeśli więc jego wola miała okazać się sprzeczna z moimi oczekiwaniami, byłam na to gotowa.
Ale on też powinien. O ile w ogóle miał zamiar podjąć się tego zadania. W pełnej napięcia ciszy napiłam się whisky, a dźwięk płynu przechodzącego przez gardło i szklanki odstawianej na blat stołu nagle wydał się nieznośnym hałasem, który ściągał na nas uwagę. Miałam wrażenie, że powietrze zrobiło się tak gęste, że przy odrobinie wolnej woli można było je ciąć końcem różdżki.
Ale on też powinien. O ile w ogóle miał zamiar podjąć się tego zadania. W pełnej napięcia ciszy napiłam się whisky, a dźwięk płynu przechodzącego przez gardło i szklanki odstawianej na blat stołu nagle wydał się nieznośnym hałasem, który ściągał na nas uwagę. Miałam wrażenie, że powietrze zrobiło się tak gęste, że przy odrobinie wolnej woli można było je ciąć końcem różdżki.
Jego tok myślenia był już stracony. Wędrował między planetami, żywiąc się gwiezdnym pyłem i dopraszając się uwagi nawet najmniejszego atomu biorącego udział w tańcu Wszechrzeczy. Wystarczyło znać go tylko chwilę, by wiedzieć, że profesor był człowiekiem pełnym pasji do nauki i nie tylko astronomii, lecz tej większej, całościowej. Zawsze mówił - i nauczał w ten sposób swoich uczniów - że tylko patrzenie holistyczne zapewni najlepsze poznanie rzeczywistości. Wszak na słonia mogło patrzeć dziesięć osób z dziesięciu różnych perspektyw, ale również i jedna osoba z tych samych dziesięciu perspektyw. Która grupa miała większe szanse powodzenia? Dlatego nie przestawał się uczyć, nie zapominając również o magii, która była główną częścią życia czarodziejów - doskonaląc się w wiedzy defensywy i ofensywy, zanurzając się głębiej w dyscypliny znane od zarania dziejów. Jaydenowi nie wystarczała już podstawowa wiedza; chciał, musiał znać więcej, jednak nie dążył do posiadania większej władzy, a jego ambicje nie były skażone przez korupcję. Odkąd wojna sięgnęła go dogłębniej, niż mógł się spodziewać, obiecał sobie, że nie pozwoli już, by jego czary kiedykolwiek zawiodły. Anomalie owszem odeszły, jednak nie można było być pewnym, czy coś nowego nie zamierzało uderzyć. Lub żeby kolejne zawahania strun energii rozniosły znany im świat. Dlatego tak ważne było samodoskonalenie się oraz służba innym. Jako człowiek, jako nauczyciel, jako naukowiec, jako ojciec i mąż był do tego zobowiązany. Badania, które prowadził, nie były jedynie pasją, chociaż i ona odgrywała znaczącą rolę. Chodziło w nich jednak również o rozwój nie tylko astronomii, ale również i szerszego pola - zazębiały się one z tyloma dziedzinach, że Jayden nie był w stanie ogarnąć ich liczby. Jeśli miał mieć rację, jeśli hipoteza miała się potwierdzić, świat nauki mógł spotkać się z renesansem kontrowersji, lecz również i spojrzenia na rzeczywistość. W nauce widział przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Jade również?
Obrócił na stoliku przedstawione mapy, by móc spojrzeć na nie w odpowiedni sposób. Nie odzywał się, tylko uważnie słuchał słów kobiety, równocześnie rozpoczynając cały proces myślowy. Nie myliła się - skrawki zwojów przedstawiały niebo, lecz w zupełnie inny sposób, w jaki o nich myślała. Nie pytał, czy zbadała je pod względem ukrytych run, bo z tego, co pamiętał, zajmowała się tym zawodowo i na pewno nie potrzebowałaby jego pomocy, gdy rozpoznała w nich odpowiedź na nurtujące ją kwestie. Nie spojrzał na nią ani razu, odkąd pojawiły się między nimi mapy, bo zatonął w nich. Pomożesz mi? - Niczego tu nie brakuje - powiedział cicho, nie odnosząc się do wcześniejszych słów, bo przepadł, przyglądając się kreślnikom i czytając krótkie tłumaczenia spisane na szybko pismem kuzynki. Nie mógł odpowiadać za jej działania, lecz jeśli zapewniła go, że nie miały one sprowadzić na nikogo żadnego niebezpieczeństwa, postanowił chociażby zerknąć. Zastanowić się, czy miał odnaleźć w tym coś więcej, czy się wycofać. Przejechał dłońmi po obu bokach głowy, przeczesując palcami włosy i dopiero wtedy zerknął na Jade, będąc bardziej niż pewnym tego, co powiedział. - Wszystko w porządku z tymi mapami. Niczego w nich nie brakuje. To przyszłość - oznajmił i zaraz też wyciągnął różdżkę, by wskazywać jej odpowiednie punkty w formie wyjaśnienia swojego stanowiska. - Spójrz. Brak Antaresa. Gwiazdą Polarną jest Wega. Fobos został rozdarty. Ruch własny gwiazd powoduje, że gwiazdozbiory stają się nierozpoznawalne. To oś czasu historii Wszechświata. Zarówno niesamowity palindrom z pogranicza numerologii i astronomii. Nigdy nie widziałem, czegoś podobnego - urwał, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że ściszył głos, jakby nie chcąc psuć ów momentu. Jakby kolejne słowa miały zaburzyć jego proces myślowy. Czy mógł to rozwiązać? Cóż... Wiedział, że mógł przy odpowiednim czasie i zasobach - tylko te drugie posiadał w tym momencie. - Skąd to masz? - spytał, ponownie przenosząc uwagę na kuzynkę i chcąc znać odpowiedź. Musiał to wiedzieć, bo chociaż gobliny były niesamowicie sprytne, nie wyglądało to na ich dzieło.
Obrócił na stoliku przedstawione mapy, by móc spojrzeć na nie w odpowiedni sposób. Nie odzywał się, tylko uważnie słuchał słów kobiety, równocześnie rozpoczynając cały proces myślowy. Nie myliła się - skrawki zwojów przedstawiały niebo, lecz w zupełnie inny sposób, w jaki o nich myślała. Nie pytał, czy zbadała je pod względem ukrytych run, bo z tego, co pamiętał, zajmowała się tym zawodowo i na pewno nie potrzebowałaby jego pomocy, gdy rozpoznała w nich odpowiedź na nurtujące ją kwestie. Nie spojrzał na nią ani razu, odkąd pojawiły się między nimi mapy, bo zatonął w nich. Pomożesz mi? - Niczego tu nie brakuje - powiedział cicho, nie odnosząc się do wcześniejszych słów, bo przepadł, przyglądając się kreślnikom i czytając krótkie tłumaczenia spisane na szybko pismem kuzynki. Nie mógł odpowiadać za jej działania, lecz jeśli zapewniła go, że nie miały one sprowadzić na nikogo żadnego niebezpieczeństwa, postanowił chociażby zerknąć. Zastanowić się, czy miał odnaleźć w tym coś więcej, czy się wycofać. Przejechał dłońmi po obu bokach głowy, przeczesując palcami włosy i dopiero wtedy zerknął na Jade, będąc bardziej niż pewnym tego, co powiedział. - Wszystko w porządku z tymi mapami. Niczego w nich nie brakuje. To przyszłość - oznajmił i zaraz też wyciągnął różdżkę, by wskazywać jej odpowiednie punkty w formie wyjaśnienia swojego stanowiska. - Spójrz. Brak Antaresa. Gwiazdą Polarną jest Wega. Fobos został rozdarty. Ruch własny gwiazd powoduje, że gwiazdozbiory stają się nierozpoznawalne. To oś czasu historii Wszechświata. Zarówno niesamowity palindrom z pogranicza numerologii i astronomii. Nigdy nie widziałem, czegoś podobnego - urwał, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że ściszył głos, jakby nie chcąc psuć ów momentu. Jakby kolejne słowa miały zaburzyć jego proces myślowy. Czy mógł to rozwiązać? Cóż... Wiedział, że mógł przy odpowiednim czasie i zasobach - tylko te drugie posiadał w tym momencie. - Skąd to masz? - spytał, ponownie przenosząc uwagę na kuzynkę i chcąc znać odpowiedź. Musiał to wiedzieć, bo chociaż gobliny były niesamowicie sprytne, nie wyglądało to na ich dzieło.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy ledwie zaczęłam rozwijać przed nim kolejne skrawki pergaminu, wiedziałam, że znalazłam odpowiednią osobę. W oczach Jaydena błysnęła żywa fascynacja, zdawał się już snuć swój plan i chłonąć zapiski z map jak dziecko, które otrzymało wymarzony, gwiazdkowy prezent. Czułam, że nie odpuści, dopóki nie znajdzie rozwiązania. Nosił nazwisko Vane, we krwi miał zacięcie do nauki, taki bagaż genetyczny zwyczajnie nie pozwalał mu odłożyć na bok nierozwiązywalnego. Obserwowałam to u swojej matki przez lata, była równie dociekliwa - co w spadku dostało się i mnie, z dzikością Sykesów tworząc raczej mieszankę wybuchową, która w towarzystwie popełniała niezliczoną ilość faux pas. W jednej chwili zatęskniłam za domem rodzinnym, który pamiętałam z dzieciństwa, i za życiem, które prowadziłam u boku zmarłego męża. Niekończące się dyskusje o nauce bez granic - od run począwszy, poprzez historię, astronomię, nawet paranaukowe wróżbiarstwo, a na numerologii skończywszy, choć z tej ostatniej nigdy niewiele rozumiałam, łatwiej mi było opisać świat przy pomocy run niż liczb. Wtedy czułam, że mogliśmy zmieniać świat, odkrywać zapomniane, tworzyć to, co jeszcze nieznane, i kochałam to życie, bo niewiele różniło się od tego, które prowadzili moi rodzice.
Sama to sobie odebrałam. Nierozważną decyzją, najgorszym błędem w życiu, straciłam nie tylko najwspanialszego kompana, ale i bilet do spełnienia marzeń. Ci, którzy niegdyś witali mnie z otwartymi ramionami na dyskursach, odwrócili się ode mnie, zbywali milczeniem, lub wprostali niechęć do utrzymywania kontaktów z kobietą, która zabiła swojego męża. Uniewinnienie niczego nie zmieniło. Śmierć Solasa była też moją śmiercią towarzyską. W ogóle była śmiercią moją, na wielu poziomach. Długo nie potrafiłam wrócić do tego, co razem budowaliśmy. Nasze badania zamknęłam w skrzyniach, nie potrafiąc patrzeć nawet na charakter jego pisma, bo brak wyroku Wizengamotu nie zmieniał niczego. Czułam się winna, w głębi duszy obwiniałam się o jego śmierć i oczekiwałam kary. Ta nie przyszła - a zamiast niej pojawiły się kolejne szanse. Ścieżki inne niż te, którymi chciałam podążać, ale dopiero przyznanie tego, że wszystko jest już stracone, że jedyne na co mogę liczyć to inne życie - drugie życie - pozwoliło mi ruszyć dalej.
Wiedziałam, że nie byłby ze mnie dumny. Czyniłam wiele rzeczy moralnie wątpliwych, za każdym razem czując coraz większą wyrwę w sercu. Nauczyłam się żyć z tą pustką. Paradoksalnie, najgorsza plaga jaka spadła na Anglię, stała się moim spiritus movens. Anomalie mające w sobie tak wiele z charakteru klątw sprawiły, że po latach uniosłam wieko skrzyni, wracając do badań nad amuletami. Wiedziałam jednak, że sama nie zajdę daleko - ale wszystkie sowy, które rozesłałam po dawnych znajomych, pozostały bez odpowiedzi.
Byłam sama. Aż do teraz.
- No właśnie… tego też nie jestem pewna. - Weszłam mu w słowo. - Nie wiem, czy to wszystkie elementy mapy, ale być może tobie uda się pomimo tego. - Później już nie mówiłam nic, tylko przytakiwałam, śledząc koniec jego różdżki, gdy nieomylnie wskazywał na kolejne tropy, których sama nie byłam w stanie wyodrębnić. Coś, nad czym ja spędziłam miesiąc, jemu zajęło zaledwie chwilę. - Teraz to widzę. - Przyznałam. - Imponujące. - Żałowałam, że nie posiadałam umysłu tak ostrego, by rozłożyć podobną krzyżówkę na czynniki pierwsze - za to Vane zdawał się mocno podekscytowany. Milczałam więc przez chwilę, pozwalając mu nacieszyć się tą chwilą. - Ufam, że to rozszyfrujesz. Dam ci tyle czasu, ile potrzebujesz. To dla mnie ważne. - Sięgnęłam do sakiewki, kładąc na stole kilka galeonów. - I zapłacę tyle, ile uznasz za stosowne, jeśli wywiążesz się z zadania - w co nie wątpię. To na dobry początek. - Może i byliśmy rodziną, ale nie miałam w zwyczaju zaciągania długów w postaci przysług. Czasami okazywały się bardziej kosztowne od złota.
I dopiero wtedy padło niewygodne pytanie. - Z wyspy Man. - Odpowiedziałam bez wahania, choć nie od razu. Podniosłam na niego wzrok, nie mówiąc już nic, a w moich oczach nagle zabłysły gorycz i pustka. Domyślił się, kto przypłacił życiem za te kilka świstków pergaminu?
Sama to sobie odebrałam. Nierozważną decyzją, najgorszym błędem w życiu, straciłam nie tylko najwspanialszego kompana, ale i bilet do spełnienia marzeń. Ci, którzy niegdyś witali mnie z otwartymi ramionami na dyskursach, odwrócili się ode mnie, zbywali milczeniem, lub wprostali niechęć do utrzymywania kontaktów z kobietą, która zabiła swojego męża. Uniewinnienie niczego nie zmieniło. Śmierć Solasa była też moją śmiercią towarzyską. W ogóle była śmiercią moją, na wielu poziomach. Długo nie potrafiłam wrócić do tego, co razem budowaliśmy. Nasze badania zamknęłam w skrzyniach, nie potrafiąc patrzeć nawet na charakter jego pisma, bo brak wyroku Wizengamotu nie zmieniał niczego. Czułam się winna, w głębi duszy obwiniałam się o jego śmierć i oczekiwałam kary. Ta nie przyszła - a zamiast niej pojawiły się kolejne szanse. Ścieżki inne niż te, którymi chciałam podążać, ale dopiero przyznanie tego, że wszystko jest już stracone, że jedyne na co mogę liczyć to inne życie - drugie życie - pozwoliło mi ruszyć dalej.
Wiedziałam, że nie byłby ze mnie dumny. Czyniłam wiele rzeczy moralnie wątpliwych, za każdym razem czując coraz większą wyrwę w sercu. Nauczyłam się żyć z tą pustką. Paradoksalnie, najgorsza plaga jaka spadła na Anglię, stała się moim spiritus movens. Anomalie mające w sobie tak wiele z charakteru klątw sprawiły, że po latach uniosłam wieko skrzyni, wracając do badań nad amuletami. Wiedziałam jednak, że sama nie zajdę daleko - ale wszystkie sowy, które rozesłałam po dawnych znajomych, pozostały bez odpowiedzi.
Byłam sama. Aż do teraz.
- No właśnie… tego też nie jestem pewna. - Weszłam mu w słowo. - Nie wiem, czy to wszystkie elementy mapy, ale być może tobie uda się pomimo tego. - Później już nie mówiłam nic, tylko przytakiwałam, śledząc koniec jego różdżki, gdy nieomylnie wskazywał na kolejne tropy, których sama nie byłam w stanie wyodrębnić. Coś, nad czym ja spędziłam miesiąc, jemu zajęło zaledwie chwilę. - Teraz to widzę. - Przyznałam. - Imponujące. - Żałowałam, że nie posiadałam umysłu tak ostrego, by rozłożyć podobną krzyżówkę na czynniki pierwsze - za to Vane zdawał się mocno podekscytowany. Milczałam więc przez chwilę, pozwalając mu nacieszyć się tą chwilą. - Ufam, że to rozszyfrujesz. Dam ci tyle czasu, ile potrzebujesz. To dla mnie ważne. - Sięgnęłam do sakiewki, kładąc na stole kilka galeonów. - I zapłacę tyle, ile uznasz za stosowne, jeśli wywiążesz się z zadania - w co nie wątpię. To na dobry początek. - Może i byliśmy rodziną, ale nie miałam w zwyczaju zaciągania długów w postaci przysług. Czasami okazywały się bardziej kosztowne od złota.
I dopiero wtedy padło niewygodne pytanie. - Z wyspy Man. - Odpowiedziałam bez wahania, choć nie od razu. Podniosłam na niego wzrok, nie mówiąc już nic, a w moich oczach nagle zabłysły gorycz i pustka. Domyślił się, kto przypłacił życiem za te kilka świstków pergaminu?
Brakowało mu tego zachwytu. Zaciekawienia, zaskoczenia. Przygwożdżony potężnym symptomem realności tracił poczucie wyjątkowości - wrażliwości na nią, którą posiadał kiedyś, tak łatwo poddając się czarom dnia codziennego. Wraz z wybiciem godziny próby, Vane musiał ustać twardo na nogach i skupić się na czymś, co miało być dla niego najistotniejsze. Walczył o rodzinę, która przechodziła poważny kryzys i mimo że sytuacja w jego głowie mogła zostać wyjaśniona, druga strona małżeństwa milczała. Mijanie się w domu nie było czymś, czego Jayden pragnął, ale nie zostawiał żony całkowicie samej. Próbował, starał się do niej dotrzeć i chociaż go odtrącała, nie zamierzał rezygnować. Była jego słabym punktem, o który należało dbać nawet jeśli chciał żyć samodzielnie. A przecież złożyli przed sobą ślubowanie, że nigdy nie będą już oddzielni - mieli być jedni. Najwyraźniej jednak życie nie dostosowywało się do oczekiwań i profesor musiał odkryć w sobie całe podłoża cierpliwości, skruchy, pokory. I chociaż nie było to takie proste, gdy nie widziało się od współmałżonka chęci współpracy, nie oznaczało to rezygnacji. Poddania się. Bo jeśli w czymkolwiek Vane był dobry poza astronomią, to w walce o swoje wartości i bliskich. Wkrótce jego lojalność miała brutalnie zostać wystawiona na próbę, lecz jeszcze pozostawał w zupełnie innym wymiarze rzeczywistości.
Rzeczywistości, która sprowadziła go ku podwodnej restauracji i spotkaniu z daleką kuzynką. Której nie widział, odkąd przybrała czerń podczas pogrzebu męża. Nie znał tego mężczyzny i nigdy nie posiadał do niego zaufania, lecz jak mógł mieć jakąkolwiek szczególną opinię o współmałżonku kobiety na dobrą sprawę mu nieznajomej. Mogli mieć wspólnych przodków, jednak pojawienie się porozumiewawczej nici nigdy nie było możliwe - mimo że łączył ich ten sam rok urodzenia. Zawsze byli... Inni. A jednak niedługo podobnie osamotnieni przez drugą osobę, której przysięgali. Boleśnie przez to dotknięci, a mimo to umiejący odnaleźć zapomnienie w nauce. Jak teraz. - Jak na to patrzę, powoli zaczynam rozumieć, dlaczego zarysowano tu przyszłość. To jedna z zasad w numerologii. Palindromami mogą być liczby w danym systemie liczbowym, od najprostszych, dwucyfrowych, począwszy. Każdy palindrom liczbowy w systemie dziesiętnym złożony z parzystej liczby cyfr jest podzielny przez jedenaście. Tutaj jest podobnie, ale z domieszką tez astronomicznych... Ciekawe - mruczał bardziej do siebie niż do kobiety, w głowie widząc to zupełnie inaczej niż to, co pokazała na śladowych ilościach mapy i notatek. I najprawdopodobniej miała rację, że nie była to całość, ale...
I zapłacę tyle, ile uznasz za stosowne...
Vane dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że kobieta położyła zapłatę na stoliku i poczuł nieprzyjemne uczucie w żołądku. Cały wcześniejszy zapał i myśli uleciały, jakby rozmowa, samo wspomnienie o tym go paraliżowały. Chciał powiedzieć, że nie potrzebował jej pieniędzy. Nie chciał jej pieniędzy, ale nie zrobił tego. Wszak równocześnie odezwał się w nim głos mówiący o tym, że był ojcem rodziny. Nie miał czasu na prowadzenie wolontariatu i był naiwny, jeśli sądził, że jego aktualne chwile nie były cenne. Przez moment wpatrywał się w ułożone na blacie galeony, ale w końcu to przerwał, wstając i różdżką zgarniając papiery do swojej torby. To było zlecenie jak każde inne, a on nie zamierzał traktować go w odmienny sposób. Żadne z nich tego nie chciało. - Odezwę się z odpowiedzią. - Wiedział, że sobie poradzi. Nie wiedział tylko, kiedy miało mu się udać. I nie chodziło, że miał się męczyć z rozpoznaniem odpowiednich elementów, ale dlatego, że aktualnie nie próżnował i jego czas zdawał się kurczyć, zamiast rozrastać. W porównaniu z tym, co było kiedyś, Jayden czuł tę pułapkę. A zadań jedynie mu przybywało. Gdy był gotowy, pożegnał się oszczędnie, zostawiając zapłatę za ich zamówienia i już chciał odchodzić, gdy zatrzymał się w półkroku. - Jade... - zamilkł na chwilę, patrząc w nieistniejący punkt i dopiero później przenosząc spojrzenie na kuzynkę. - Dobrze było cię zobaczyć. - I zniknął, zostawiając kuzynkę na pastwę Trytona.
|zt x2
Rzeczywistości, która sprowadziła go ku podwodnej restauracji i spotkaniu z daleką kuzynką. Której nie widział, odkąd przybrała czerń podczas pogrzebu męża. Nie znał tego mężczyzny i nigdy nie posiadał do niego zaufania, lecz jak mógł mieć jakąkolwiek szczególną opinię o współmałżonku kobiety na dobrą sprawę mu nieznajomej. Mogli mieć wspólnych przodków, jednak pojawienie się porozumiewawczej nici nigdy nie było możliwe - mimo że łączył ich ten sam rok urodzenia. Zawsze byli... Inni. A jednak niedługo podobnie osamotnieni przez drugą osobę, której przysięgali. Boleśnie przez to dotknięci, a mimo to umiejący odnaleźć zapomnienie w nauce. Jak teraz. - Jak na to patrzę, powoli zaczynam rozumieć, dlaczego zarysowano tu przyszłość. To jedna z zasad w numerologii. Palindromami mogą być liczby w danym systemie liczbowym, od najprostszych, dwucyfrowych, począwszy. Każdy palindrom liczbowy w systemie dziesiętnym złożony z parzystej liczby cyfr jest podzielny przez jedenaście. Tutaj jest podobnie, ale z domieszką tez astronomicznych... Ciekawe - mruczał bardziej do siebie niż do kobiety, w głowie widząc to zupełnie inaczej niż to, co pokazała na śladowych ilościach mapy i notatek. I najprawdopodobniej miała rację, że nie była to całość, ale...
I zapłacę tyle, ile uznasz za stosowne...
Vane dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że kobieta położyła zapłatę na stoliku i poczuł nieprzyjemne uczucie w żołądku. Cały wcześniejszy zapał i myśli uleciały, jakby rozmowa, samo wspomnienie o tym go paraliżowały. Chciał powiedzieć, że nie potrzebował jej pieniędzy. Nie chciał jej pieniędzy, ale nie zrobił tego. Wszak równocześnie odezwał się w nim głos mówiący o tym, że był ojcem rodziny. Nie miał czasu na prowadzenie wolontariatu i był naiwny, jeśli sądził, że jego aktualne chwile nie były cenne. Przez moment wpatrywał się w ułożone na blacie galeony, ale w końcu to przerwał, wstając i różdżką zgarniając papiery do swojej torby. To było zlecenie jak każde inne, a on nie zamierzał traktować go w odmienny sposób. Żadne z nich tego nie chciało. - Odezwę się z odpowiedzią. - Wiedział, że sobie poradzi. Nie wiedział tylko, kiedy miało mu się udać. I nie chodziło, że miał się męczyć z rozpoznaniem odpowiednich elementów, ale dlatego, że aktualnie nie próżnował i jego czas zdawał się kurczyć, zamiast rozrastać. W porównaniu z tym, co było kiedyś, Jayden czuł tę pułapkę. A zadań jedynie mu przybywało. Gdy był gotowy, pożegnał się oszczędnie, zostawiając zapłatę za ich zamówienia i już chciał odchodzić, gdy zatrzymał się w półkroku. - Jade... - zamilkł na chwilę, patrząc w nieistniejący punkt i dopiero później przenosząc spojrzenie na kuzynkę. - Dobrze było cię zobaczyć. - I zniknął, zostawiając kuzynkę na pastwę Trytona.
|zt x2
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Podwodna restauracja "Tryton"
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja