Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Podwodna restauracja "Tryton"
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Podwodna restauracja "Tryton"
Podwodna restauracja Tryton znajduje się na jednej ze szkockich zatok i jest dość popularnym miejscem. Umiejscowiona w zatopionym około sto lat wstecz drewnianym statku, dostać się do niej można wyłącznie drogą teleportacji. Miejsce jest rzecz jasna całkowicie niedostępne dla mugoli, którzy widzą jedynie wystające elementy wraku. Ten zaś za sprawą zaklęć zabezpieczających nie niszczeje już bardziej od chwili przejęcia przez obecnego właściciela.
Wnętrze jest całkowicie suche, nie da się z niego wydostać na zewnątrz, a próby otwierania klapy czy wybijania okienek (okrągłych rzecz jasna!) wiążą się z przymusem opuszczenia Trytona z dożywotnim zakazem wstępu. Lokal ma dwa poziomy, górny jest zdecydowanie przestronniejszy i tutaj do okrągłych stolików serwowane są także obiady. Na dole znajduje się kilka najpewniej nie działających i służących jako ozdoby armat, oświetlenie jest słabsze, stolików jest więcej i zawsze panuje bardziej nasilony gwar - na dół klienci schodzą głównie pić. Im później w noc, tym na dolnym pokładzie więcej pijanych czarodziejów - a upijać się jest czym, bo prócz piwa można tu skosztować szkockiej whisky z okolicznych destylarni.
Wnętrze jest całkowicie suche, nie da się z niego wydostać na zewnątrz, a próby otwierania klapy czy wybijania okienek (okrągłych rzecz jasna!) wiążą się z przymusem opuszczenia Trytona z dożywotnim zakazem wstępu. Lokal ma dwa poziomy, górny jest zdecydowanie przestronniejszy i tutaj do okrągłych stolików serwowane są także obiady. Na dole znajduje się kilka najpewniej nie działających i służących jako ozdoby armat, oświetlenie jest słabsze, stolików jest więcej i zawsze panuje bardziej nasilony gwar - na dół klienci schodzą głównie pić. Im później w noc, tym na dolnym pokładzie więcej pijanych czarodziejów - a upijać się jest czym, bo prócz piwa można tu skosztować szkockiej whisky z okolicznych destylarni.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:03, w całości zmieniany 2 razy
Atmosfera robi się tak gęsta, że nawet Steff zaczyna się jąkać, a ja unoszę nieznacznie jedną brew, posyłając mu krótkie spojrzenie - stary, wyluzuj, dopóki nie wyciągnie na ciebie różdżki jest twoim przyjacielem. Puszczam do Cattermolla oczko, po czym przesuwam wzrokiem po reszcie. Bombarduje mnie fala powątpiewań i pytań - kimże jest twoja wybranka? Mrużę nieznacznie oczy w pierwszej chwili chcąc palnąć prosto z mostu, że to Phillipa Moss; myślę, że w to byliby w stanie uwierzyć, zawsze byliśmy blisko i chyba każdy zebrany przy stoliku to wiedział, ale... no właśnie, czy gdyby Phillie się o tym dowiedziała to urwałaby mi łeb przy samych jajach czy tylko przy łokciach? Mrużę nieznacznie ślepia, po czym pochylam się w przód wspierając jeden łokieć na blacie, unoszę pierścionek na wysokość oczu i przez chwilę obracam go w palcach po czym wzdycham przeciągle, jakby rozmarzony. Łatwo przychodzi mi ignorowanie natarczywych spojrzeń, kiedy myślę o swojej nieistniejącej wybrance - Wiecie, ona jest artystką - kiwam delikatnie głową; jaka inna mogłaby mnie zauroczyć do tego stopnia bym chciał się hajtać? - Poznaliśmy się w Ognisku, przyszła na moje zajęcia i JEB! Strzała Amora uderzyła prosto w serce, a teraz proszę, może na wiosnę zabalujemy na naszym ślubie - taaaaa, na bank. Moje usta wykrzywia delikatny uśmiech - Co amortencji, oczarowałem ją swoim naturalnym urokiem, dzięki, że we mnie wierzysz - śmieję się, pacając Smitha w kolano - Chciałem powiedzieć ci wcześniej, ale bałem się, że jeszcze mógłbyś mi ją odbić czy coś. Tobie akurat na bank by się spodobała - mieliśmy podobny gust - zasadniczo lubiliśmy wszystkie. Potem wlepiam gały w Steffena, a raczej to co trzyma w łapach bo oho, widzę, że przyniósł ze sobą więcej niespodzianek - Tużur pur?! - grzmię na pół lokalu zanim zdążę ugryźć się w język; kilka par oczu obraca się w naszą stronę, a ja przyciskam wolną dłoń do ust, rzucając chłopakom przepraszające spojrzenie - Skitraj to, stary, bo jak ktoś z obsługi zobaczy to dostaniemy zakaz wstępu na zawsze, a ja lubię to miejsce - rzucam półgłosem, machając głową. Oczywiście niech kitra tak, żeby i polał ukradkiem, bo zaraz zacznę się ślinić, no no, nie posądziłbym Steffa o gustowanie w takich trunkach, a tu proszę! Ponownie kiwam łbem, to na butlę, to na szklanki, tym samym chcąc mu dać niemo do zrozumienia, żeby rozlał - Frak? - uparcie podłapuję temat - Myślisz, że by mi pasował? Taki w grochy? Myślałem o czymś bardziej klasycznym, ale w sumie... - ściągam brwi - Tylko wtedy Harry też musiałby przywdziać jakieś grochy, bo stanie po mojej lewicy i będzie pilnował, żebym jednak nie uciekł - rzucam ze śmiechem, po czym posyłam przyjacielowi kilka buziaków w powietrzu - O, ja chętnie skorzystam z... - zaczynam, bo chętnie się napiję na koszt Blacków, ale Marcel nie odpuszcza. Wsuwam pierścionek w kieszeń, oddam Stefkowi później, i szukam wsparcia u Harrego, który przychodzi z niejaką pomocą, chociaż wątpię, że to przekona młodego Sallowa. Opuszczam dłoń, pod stolikiem wspierając ją na udzie Marcela i delikatnie zaciskam na nim palce - Marceli, proszę... - zerkam na niego. Ja wiem, że to poważne sprawy i nawet rozumiem jego postawę, ale to miał być niepoważny wieczór pozbawiony trosk dnia powszedniego. Zresztą byłem pacyfistą i nie chciałem zwalczać nienawiści nienawiścią, nie tędy droga.
-Bojczuk, to... - wspaniała, zmyślona historia! Powinien zareagować jakoś entuzjastycznie, dla uwiarygodnienia znajomości Johnny'ego i jakiejś artystki. Pewnie typowy Steffen zerwałby się z krzesła, wzniósł toast.
Ale nie był w stanie. Choć usiłował skupić wzrok na przemawiającym Bojczuku, to spojrzenie błądziło mu od Marcela do Rigela i do Marcela i z powrotem na Rigela i na Toujours Pur, które nagle skojarzyło mu się z Blackami. Może powinien poprosić Francisa Lestrange o jakiś inny drogi alkohol?
-...to wspaniale! - wykrzesał z siebie, jakoś słabo. Cały pobladł. Troll, Most Miłości, ledwo żywa Hannah, gęsie pióra, Alphard Black.
Na domiar złego, Smith właśnie powiedział coś o "Czarownicy", właściwie to odpowiadając na pytanie Marcela. Steff poruszył się nerwowo.
-Co? Haha, dobry żart! Jakiej "Czarownicy"? - spojrzał na Smitha wymownie. Umiał kłamać i zgrywać debila, ale czy w stresie się uda?
Potem przeniósł wzrok na Marcela.
-Co ty mówisz? Ten alkohol to od wdzięcznego klienta z... banku, a nie... - wydukał, widząc zawód w oczach przyjaciela. Pamiętał ich ostatnią kłótnię, nie chciał go znowu rozczarować, znowu stracić. Nie chciał, by Marcel miał go za tchórza i egoistę - a nie mógł mu przecież powiedzieć o Zakonie Feniksa i o walkach, nikomu nie mógł. Najchętniej wyrzuciłby z siebie wspomnienia z potyczki na Moście Miłości, ale nie mógł, nie mógł, nie mógł, zżerały go od środka. Zaszumiało mu w uszach, zgarbił się na krześle.
Starannie unikał wzrokiem Blacka.
Aż wreszcie podniósł na niego smutne spojrzenie.
-Harry ma rację, nie za sprawą różdżki Rigela. - wyrwało się Steffenowi - słowa na pozór łagodzące sytuację, tak jak Smith zamierzał, ale wypowiedziane zgoła odwrotnym tonem. Niechcący (chcący?) zaintonował wymownie imię jednego z Blacków, myśląc o innym przedstawicielu tego wpływowego rodu. Wbił w Rigela wymowne spojrzenie. Wiesz coś o tym? Z kim i dla kogo kurwi się twój brat? - Steffen nawet nie wiedział, że zna takie słowa, ale przekleństwa (zasłyszane pewnie u Willa) same cisnęły mu się do głowy na wspomnienie Alpharda i tamtej nieznajomej. Krwi Hannah, Duny, własnej słabości.
Znowu był słaby.
Nie chciał znów być słaby.
-Ale chyba wszyscy doskonale wiemy, za sprawą czyich różdżek. - dokończył, zadzierając brodę do góry. -Dziękujemy za propozycję, lordzie, ale jeśli... jeśli nie masz nam nic do powiedzenia, to... wybaczcie, wszyscy straciłem apetyt na jeszcze jedną kolejkę. - proszę, Rigel, proszę. Powiedz nam, że się z tym nie zgadzasz. Że nic o tym nie wiesz. Że to nie ty. Udowodnij nam, że jeszcze może być tak jak dawniej, że nie muszę wybierać między tobą, a Marcelem, ranną Hannah, mamą Marcela i własną matką.
Ale nie był w stanie. Choć usiłował skupić wzrok na przemawiającym Bojczuku, to spojrzenie błądziło mu od Marcela do Rigela i do Marcela i z powrotem na Rigela i na Toujours Pur, które nagle skojarzyło mu się z Blackami. Może powinien poprosić Francisa Lestrange o jakiś inny drogi alkohol?
-...to wspaniale! - wykrzesał z siebie, jakoś słabo. Cały pobladł. Troll, Most Miłości, ledwo żywa Hannah, gęsie pióra, Alphard Black.
Na domiar złego, Smith właśnie powiedział coś o "Czarownicy", właściwie to odpowiadając na pytanie Marcela. Steff poruszył się nerwowo.
-Co? Haha, dobry żart! Jakiej "Czarownicy"? - spojrzał na Smitha wymownie. Umiał kłamać i zgrywać debila, ale czy w stresie się uda?
Potem przeniósł wzrok na Marcela.
-Co ty mówisz? Ten alkohol to od wdzięcznego klienta z... banku, a nie... - wydukał, widząc zawód w oczach przyjaciela. Pamiętał ich ostatnią kłótnię, nie chciał go znowu rozczarować, znowu stracić. Nie chciał, by Marcel miał go za tchórza i egoistę - a nie mógł mu przecież powiedzieć o Zakonie Feniksa i o walkach, nikomu nie mógł. Najchętniej wyrzuciłby z siebie wspomnienia z potyczki na Moście Miłości, ale nie mógł, nie mógł, nie mógł, zżerały go od środka. Zaszumiało mu w uszach, zgarbił się na krześle.
Starannie unikał wzrokiem Blacka.
Aż wreszcie podniósł na niego smutne spojrzenie.
-Harry ma rację, nie za sprawą różdżki Rigela. - wyrwało się Steffenowi - słowa na pozór łagodzące sytuację, tak jak Smith zamierzał, ale wypowiedziane zgoła odwrotnym tonem. Niechcący (chcący?) zaintonował wymownie imię jednego z Blacków, myśląc o innym przedstawicielu tego wpływowego rodu. Wbił w Rigela wymowne spojrzenie. Wiesz coś o tym? Z kim i dla kogo kurwi się twój brat? - Steffen nawet nie wiedział, że zna takie słowa, ale przekleństwa (zasłyszane pewnie u Willa) same cisnęły mu się do głowy na wspomnienie Alpharda i tamtej nieznajomej. Krwi Hannah, Duny, własnej słabości.
Znowu był słaby.
Nie chciał znów być słaby.
-Ale chyba wszyscy doskonale wiemy, za sprawą czyich różdżek. - dokończył, zadzierając brodę do góry. -Dziękujemy za propozycję, lordzie, ale jeśli... jeśli nie masz nam nic do powiedzenia, to... wybaczcie, wszyscy straciłem apetyt na jeszcze jedną kolejkę. - proszę, Rigel, proszę. Powiedz nam, że się z tym nie zgadzasz. Że nic o tym nie wiesz. Że to nie ty. Udowodnij nam, że jeszcze może być tak jak dawniej, że nie muszę wybierać między tobą, a Marcelem, ranną Hannah, mamą Marcela i własną matką.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na początku Rigel starał się ignorować dziwne komentarze, skupiając się na barwnej opowieści Bojczuka. Oczywiście, że była przekoloryzowana do granic możliwości, ale umysł sam rysował w głowie obrazy, w których to Johnatan w śmiesznym fraku u ołtarza, za wszelką cenę nie pozwala po sobie poznać, że bardziej od pięknej twarzy panny młodej interesuje go uchylone okno, przez które był już gotów czmychać, gdyby nie ciężkie spojrzenie Harrego. No i zaklęcie Colloshoo, jakie, które mu zaserwował dla pewności.
Cóż. Lepsze nawet najidiotyczniejsze wizje przyszłości niż przeklęta polityka.
Na wspomnienie “Czarownicy”, zerknął pytająco na Steffena, unosząc prawą brew. Nie brzmiało, jakby kłamał, choć zareagował zbyt nerwowo. W sumie, jeśli by się nad tym zastanowić, to Steffen bez problemu mógłby znaleźć tam pracę. W końcu w szkole to od niego dowiadywał się wielu najnowszych plotek. Mogłoby się wydawać, że Cattermole był lepiej obeznany kto, co i z kim zrobił, niż Evandra. No... dobra, może nie zawsze.
-Nawet gdybyś teoretycznie tam pracował, to nie rozumiem, w czym problem. - Rigel wzruszył ramionami. - Przecież to świetne pismo. Wiele osób je chwali.
Przecież nie przyzna się przed kolegami, że od wielu lat sam podkrada je matce, żeby zaszyć się gdzieś w swoim laboratorium i poczytać na spokojnie najnowsze ploteczki. No i rubrykę o modzie, oczywiście.
Niestety, niedane mu było dalej pociągnąć tego wątku, ponieważ tematy zabijania kompletnie zdominowała całą rozmowę. Teraz chyba jedynie Bojczuk trzymał się już od tego z daleka.
Black nie do końca rozumiał, co się właśnie tu zaczyna dziać. Dlaczego nagle padały jakieś ukryte oskarżenia, dziwne insynuacje. Zaprosili go do stołu tylko po to? Czarodziej zmarszczył czoło, powoli zaczynając się irytować sytuacją. Już miał coś powiedzieć, gdy dotarła do niego jedna zasadnicza kwestia, przez którą poczuł na plecach zimny dreszcz i momentalnie pobladł jeszcze bardziej.
Czy jego kumple, szkolni przyjaciele i znajomi właśnie nie zasugerowali mu, co konkretnie myślą o walce z terrorystami?
-Nie rozumiem, dlaczego sądzicie, że ja mógłbym…kogokolwiek zabić. - skrzywił się. Brzydził się krwią, przemocą. Czy oni już o tym zapomnieli? Przecież znali się wystarczająco długo.
Sam Rigel również nie do końca rozumiał, dlaczego ostatecznie, zamiast pochwycić i uwięzić terrorystów, spróbować rozwiązać problem na tyle pokojowo, na ile się da, zdecydowano o tak drastycznych krokach. Niestety nie znał całej sytuacji. Możliwe... że po prostu nie było innego wyjścia.
Rzucił zebranym pytające spojrzenie.
Nie, tak to się nigdy nie dowie, o co konkretnie im chodzi. A musiał, po prostu musiał za wszelką cenę się upewnić, że jego znajomi nie mają wypranego mózgu przez terrorystów… albo, co gorsza, trzymają się z nimi. Może nie Bojczuk, ten też wyraźnie również miał dość. I Smith chyba też.
Dlatego czarodziej skupił swój wzrok na pozostałej dwójce. Zrobił to też celowo, wiedząc, że przynajmniej Marcel nie będzie owijać w bawełnę.
-Proszę, powiedzcie wprost, o co konkretnie wam chodzi... i nie bawmy się już te podchody. - powiedział zmęczonym głosem, a ręka mocniej zacisnęła się na szklance. Bał się tego, co może usłyszeć, ale chciał już to mieć za sobą. Jakaś jego część próbowała uspokoić nerwy, tłumacząc, że jeśli mieszkają w Londynie, to na pewno nie są zdrajcami.
Nie ma innej możliwości.
Cóż. Lepsze nawet najidiotyczniejsze wizje przyszłości niż przeklęta polityka.
Na wspomnienie “Czarownicy”, zerknął pytająco na Steffena, unosząc prawą brew. Nie brzmiało, jakby kłamał, choć zareagował zbyt nerwowo. W sumie, jeśli by się nad tym zastanowić, to Steffen bez problemu mógłby znaleźć tam pracę. W końcu w szkole to od niego dowiadywał się wielu najnowszych plotek. Mogłoby się wydawać, że Cattermole był lepiej obeznany kto, co i z kim zrobił, niż Evandra. No... dobra, może nie zawsze.
-Nawet gdybyś teoretycznie tam pracował, to nie rozumiem, w czym problem. - Rigel wzruszył ramionami. - Przecież to świetne pismo. Wiele osób je chwali.
Przecież nie przyzna się przed kolegami, że od wielu lat sam podkrada je matce, żeby zaszyć się gdzieś w swoim laboratorium i poczytać na spokojnie najnowsze ploteczki. No i rubrykę o modzie, oczywiście.
Niestety, niedane mu było dalej pociągnąć tego wątku, ponieważ tematy zabijania kompletnie zdominowała całą rozmowę. Teraz chyba jedynie Bojczuk trzymał się już od tego z daleka.
Black nie do końca rozumiał, co się właśnie tu zaczyna dziać. Dlaczego nagle padały jakieś ukryte oskarżenia, dziwne insynuacje. Zaprosili go do stołu tylko po to? Czarodziej zmarszczył czoło, powoli zaczynając się irytować sytuacją. Już miał coś powiedzieć, gdy dotarła do niego jedna zasadnicza kwestia, przez którą poczuł na plecach zimny dreszcz i momentalnie pobladł jeszcze bardziej.
Czy jego kumple, szkolni przyjaciele i znajomi właśnie nie zasugerowali mu, co konkretnie myślą o walce z terrorystami?
-Nie rozumiem, dlaczego sądzicie, że ja mógłbym…kogokolwiek zabić. - skrzywił się. Brzydził się krwią, przemocą. Czy oni już o tym zapomnieli? Przecież znali się wystarczająco długo.
Sam Rigel również nie do końca rozumiał, dlaczego ostatecznie, zamiast pochwycić i uwięzić terrorystów, spróbować rozwiązać problem na tyle pokojowo, na ile się da, zdecydowano o tak drastycznych krokach. Niestety nie znał całej sytuacji. Możliwe... że po prostu nie było innego wyjścia.
Rzucił zebranym pytające spojrzenie.
Nie, tak to się nigdy nie dowie, o co konkretnie im chodzi. A musiał, po prostu musiał za wszelką cenę się upewnić, że jego znajomi nie mają wypranego mózgu przez terrorystów… albo, co gorsza, trzymają się z nimi. Może nie Bojczuk, ten też wyraźnie również miał dość. I Smith chyba też.
Dlatego czarodziej skupił swój wzrok na pozostałej dwójce. Zrobił to też celowo, wiedząc, że przynajmniej Marcel nie będzie owijać w bawełnę.
-Proszę, powiedzcie wprost, o co konkretnie wam chodzi... i nie bawmy się już te podchody. - powiedział zmęczonym głosem, a ręka mocniej zacisnęła się na szklance. Bał się tego, co może usłyszeć, ale chciał już to mieć za sobą. Jakaś jego część próbowała uspokoić nerwy, tłumacząc, że jeśli mieszkają w Londynie, to na pewno nie są zdrajcami.
Nie ma innej możliwości.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
To Rigel Black, nie Grindelwald, mówił Harry do Steffena, nie, Grindelwald był postrachem połowy świata, nie, był od Rigela starszy i znacznie bardziej doświadczony, a Marcel nie sądził, że Rigel kiedykolwiek byłby w stanie podjąć się czynów równie straszliwych, co straszny Grindelwald. Ale nazwisko Black dzisiaj wybrzmiewało bardziej złowieszczo niż w czasach szkolnych, ale dzisiaj czystokrwiste rody były odpowiedzialne za wszystko, co najgorsze. Za wszystko, co działo się, co wydarzyło się na ulicach. Pamiętał Rigela ze szkoły, czy mógł temu przytakiwać? Chyba nie. Czy zrobił coś, żeby to zatrzymać? Pewnie też nie. Czy mógł zrobić? To już Marcela nieszczególnie interesowało. Rosła w nim frustracja, z chwili na chwilę, nie przestawała: nie tylko ze względu na samą osobę Rigela, ze względu na pominięcie, przedziwne uczucie sekretnej atmosfery, dziwne zachowanie Bojczuka. Nie spojrzał na Smitha, kiedy próbował usprawiedliwić Rigela, stać obojętnie i patrzeć na przelaną krew wydawało mu się taką samą zbrodnią jak tę krew przelewać. Sam zrobił niewiele - nie potrafił, nie wiedział co, nie udało mu się też nawiązać kontaktu z Zakonem Feniksa, tragiczny ciąg zdarzeń, który go do nich doprowadził, miał się wydarzyć dopiero za kilka długich tygodni - i chyba sam się sobą brzydził, swoim tchórzostwem, marazmem, nijakością, hipokryzją. Nie chciał być taki. Czy Rigel chciał? Bojczuk snuł swoją opowieść o wielkiej miłości między nim a przypadkowo napotkaną artystką, niż przyszła, jutro przejdzie, on wpatrywał się w Blacka, z roziskrzoną emocją w oku, której nie było już w stanie ugasić żadne trzeźwe słowa. Cichą prośbę Bojczuka porwał gwar w pubie, poczuł jego dotyk na swojej nodze, ale w odpowiedzi tylko spojrzał gniewnie i na marynarza. Gdyby kierował nim rozsądek, pojąłby jego przekaz, ale od zawsze szedł za sercem - inaczej nie potrafił. Spokojny wieczór przestał być spokojnym, gdy prócz ofiar przy stole zasiadł ich oprawca. Oni wszyscy - byli przecież normalni. Przemawiała przez niego wściekłość, żar, którego nie potrafił pohamować.
- Jak ma na nazwisko? - zapytał Bojczuka w odpowiedzi na jego spojrzenie. Ta dziewczyna, o której mówił, nie była panną z dobrego domu i co do tego nie miał przecież najmniejszych wątpliwości. - Jesteś pewien, że w ogóle dożyje dnia ślubu? - Rozgoryczenie wyziewało każdym jego słowem, nie potrafił zrozumieć przemilczanych słów Bojczuka. Steffen wydawał się bardziej markotny, nie przeszłoby jednak przez myśl, że przyjaciel postanowi go okłamać w tak ważnej dla siebie sprawie, a jednak i on wziął w obronę Rigela. Po co? Dlaczego? Ostatecznie jednak Steffen stanął po jego stronie - poczuł się lepiej, wiedząc, że wciąż ma w nim bliską osobę.
- Rigel, do cholery! - wypalił w końcu, zbierając się na wypowiedzenie całego tego żalu wprost - sprowokowany słowem Blacka, utkwił spojrzenie jasnych tęczówek prosto na jego twarzy, burzliwe emocje kłębiące się w źrenicach mieszały lęk z rozczarowaniem, ból ze strachem i gniew z nienawiścią. Zawsze taki był, szczery, częściej bardziej szczery niż być powinien - a emocjonalność wszechogarniająca całe jego ciało szarpała nim dzisiaj jak sztormowe fale oceanem. - Nikt nigdy nie sądził, że byłbyś w stanie, a jednak twoja rodzina popiera tę otwartą rzeź, rzeź, na ulicy zginęło mnóstwo ludzi! - wykrzyczał mu w twarz, bez chwili zawahania. Bez namysłu. Gdyby życie straciła jego matka, o niej pewnie też by powiedział, pomimo tego, że jego ojcem oficjalnie był stary Carrington, ale jego matka przecież żyła, a on nie odwiedzał jej od długich tygodni - żeby nie narazić, jak wierzył, ani jej ani siebie. - Zawsze byłeś wrażliwy. Inny od nich. Mądrzejszy. Nigdy nie byłeś kim, kogo bawiłyby wyprute flaki i krzyk rozpaczy. Kimś, kogo bawiłaby wojna. - Nie odjął od niego wzroku, błękitne spojrzenie tęczówek pozostało utkwione prosto w jego źrenicach - rozpaczliwie i szkliste, jakby usiłował chwycić ostatnią linę ratunkową, z determinacją, wewnętrzną siłą, gdy w nagłym porywie spróbował odnaleźć w nim tego, którego poznał, którego znał. - Mugole, ludzie, którzy próbowali ich chronić, nic im już nie wróci życia. Do czego miała prowadzić ta śmierć? Wyrżnięcie całego kraju tylko dlatego, że część tych ludzi nie podoba się twojej rodzinie, to odpowiednie rozwiązanie? I ty się dziwisz, o co nam chodzi?! - Gorycz wybrzmiała w jego głosie bardziej niż dosadnie, wylewała się każdą głoską, wybrzmiewała przy każdym pojedynczym akcencie. Ból, żal, Marcel zawsze głęboko przeżywał emocje, ale tamta noc, tamta noc wstrząsnęła nim jak jeszcze nic nigdy.
- Jak ma na nazwisko? - zapytał Bojczuka w odpowiedzi na jego spojrzenie. Ta dziewczyna, o której mówił, nie była panną z dobrego domu i co do tego nie miał przecież najmniejszych wątpliwości. - Jesteś pewien, że w ogóle dożyje dnia ślubu? - Rozgoryczenie wyziewało każdym jego słowem, nie potrafił zrozumieć przemilczanych słów Bojczuka. Steffen wydawał się bardziej markotny, nie przeszłoby jednak przez myśl, że przyjaciel postanowi go okłamać w tak ważnej dla siebie sprawie, a jednak i on wziął w obronę Rigela. Po co? Dlaczego? Ostatecznie jednak Steffen stanął po jego stronie - poczuł się lepiej, wiedząc, że wciąż ma w nim bliską osobę.
- Rigel, do cholery! - wypalił w końcu, zbierając się na wypowiedzenie całego tego żalu wprost - sprowokowany słowem Blacka, utkwił spojrzenie jasnych tęczówek prosto na jego twarzy, burzliwe emocje kłębiące się w źrenicach mieszały lęk z rozczarowaniem, ból ze strachem i gniew z nienawiścią. Zawsze taki był, szczery, częściej bardziej szczery niż być powinien - a emocjonalność wszechogarniająca całe jego ciało szarpała nim dzisiaj jak sztormowe fale oceanem. - Nikt nigdy nie sądził, że byłbyś w stanie, a jednak twoja rodzina popiera tę otwartą rzeź, rzeź, na ulicy zginęło mnóstwo ludzi! - wykrzyczał mu w twarz, bez chwili zawahania. Bez namysłu. Gdyby życie straciła jego matka, o niej pewnie też by powiedział, pomimo tego, że jego ojcem oficjalnie był stary Carrington, ale jego matka przecież żyła, a on nie odwiedzał jej od długich tygodni - żeby nie narazić, jak wierzył, ani jej ani siebie. - Zawsze byłeś wrażliwy. Inny od nich. Mądrzejszy. Nigdy nie byłeś kim, kogo bawiłyby wyprute flaki i krzyk rozpaczy. Kimś, kogo bawiłaby wojna. - Nie odjął od niego wzroku, błękitne spojrzenie tęczówek pozostało utkwione prosto w jego źrenicach - rozpaczliwie i szkliste, jakby usiłował chwycić ostatnią linę ratunkową, z determinacją, wewnętrzną siłą, gdy w nagłym porywie spróbował odnaleźć w nim tego, którego poznał, którego znał. - Mugole, ludzie, którzy próbowali ich chronić, nic im już nie wróci życia. Do czego miała prowadzić ta śmierć? Wyrżnięcie całego kraju tylko dlatego, że część tych ludzi nie podoba się twojej rodzinie, to odpowiednie rozwiązanie? I ty się dziwisz, o co nam chodzi?! - Gorycz wybrzmiała w jego głosie bardziej niż dosadnie, wylewała się każdą głoską, wybrzmiewała przy każdym pojedynczym akcencie. Ból, żal, Marcel zawsze głęboko przeżywał emocje, ale tamta noc, tamta noc wstrząsnęła nim jak jeszcze nic nigdy.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Drgnął, gdy Rigel skomplementował "Czarownicę." Ty byś zrozumiał. Rigel często rozumiał, a w szkolnej bibliotece, z nosem w książkach, wcale nie zachowywał się jak lord. I nie wyśmiewał jego zainteresowania runami. Ani harlequinami. W normalnej sytuacji Steffen ucieszyłby się z komplementu, a może nawet ośmielił by bardzo ostrożnie - i z zastrzeżeniem, że nie pisze o żadnych lordach (choć pisał) - wyznać koledze swój sekret. Zresztą, to przecież zasługa Blacka i jego rad w szkolnych czasach, że Steff w ogóle potrafił się jakoś ubrać na rozmowę o pracę z redaktor naczelną.
Teraz tylko spróbował uśmiechnąć się blado, ale na jego bladej twarzy pojawił się co najwyżej smutny grymas. Podniósł na Rigela porozumiewawcze spojrzenie, próbując spojrzeć na niego jak na dawnego przyjaciela, być może ostatni raz w życiu. Zdecydowanie ostatni raz w życiu. Zamrugał gwałtownie i umknął wzrokiem, bo po raz pierwszy zobaczył, że w na pozór delikatnych rysach twarzy młodego Blacka kryje się cień ostrej krzywizny nosa jego starszego brata. Jeszcze ostrzejsze było spojrzenie Alpharda, gdy rzucał tamte plugawe zaklęcia. Czy Rigel też by tak mógł...? Czy je zna...? Znali się wystarczająco długo, przecież jego kolega nie mógłby zrobić nikomu krzywdy, tak jak właśnie powiedział, na pewno nie, pewnie nie, ale...
Black wcale nie patrzył już na Steffena. Przeniósł wzrok na Marceliusa, tak jakby wiedział, że...
Czy ty go prowokujesz?
Nagle zrobiło mu się lodowato. Znali się wszyscy, wystarczająco długo, żeby Rigel wiedział, że Steffen - wbrew pozorom - potrafi czasem trzymać gębę na kłódkę. Albo może w ogóle się nie znali, bo oto Marcel wybuchł, a Cattermole'a naszło straszne podejrzenie, że może Sallow zatańczył właśnie do upiornej melodii zaintonowanej (nie?)świadomie przez Rigela i że może sam Rigel tańczy teraz tak, jak Alphard mu zagra. Zrobiło mu się słabo i nagle pożałował, że nie powiedział Marcelowi o Zakonie tydzień temu, że nie opowiedział mu jak dwa razy o mało nie umarł, jak niebezpieczni są teraz ludzie wokół i że kłamstwo i picie Toujours Pur z dawnym kolegą bywa bezpieczniejszą opcją niż szczerość. Musiał przecież działać w Londynie tak, by nie wzbudzać podejrzeń - tylko, czy już za późno?
Nie mógł go winić za wybuch, ale nie mógł dołączyć do tej kłótni, ale nie mógł też siedzieć bezczynnie. Korzystając z tego, że Marcel chwilowo przyciągnął do siebie uwagę, Steffen przesunął swoje krzesło lekko w stronę ściany, tak aby Bojczuk zasłonił trochę jego ciała. Następnie, próbując to zrobić jak najdyskretniej, wyjął różdżkę z kieszeni płaszcza i schował rękę za oparciem krzesła. Nie dało się pozostać niezauważonym, zresztą ręce chyba za bardzo mu drżały, ale liczył chociaż na rozkojarzenie przyjaciół i gości. Na szczęście nie musiał w nic celować.
Gdy Marcel kontynuował jeszcze swój żarliwy wywód, zanim ktokolwiek zdążył wymagać odpowiedzi od Steffena, Cattermole zacisnął mocniej palce na różdżce i skupił się na jednym z prostszych zaklęć ze swojej ulubionej dziedziny magii.
Wyobraził sobie odgłos, który chciał osiągnąć i nie musiał specjalnie się wysilać.
Pamiętał pożary w Londynie. W sercu czuł gorący gniew, tylko - w przeciwieństwie do Marcela - nie mógł dać mu ujścia.
Canateria Ficta - pomyślał, próbując wywołać w sali huk - jakby coś się waliło lub paliło, tak by zagłuszyć słowa Marcela.
Chaos, uratuje ich tylko chaos.
Poderwał się z miejsca, zdając sobie sprawę, że Odore Mutatio by pomogło, ale na to niestety nie było czasu. Różdżkę trzymał w ręce blisko kieszeni, tak jakby sięgnął po nią instynktownie w sytuacji zagrożenia.
-Co się dzieje? Toniemy? Czy to POŻAR? - wypalił, udając zupełnie zdezorientowanego, spoglądając oskarżycielsko w stronę kuchni i chcąc wywołać panikę w sali.
-Chodźmy stąd lepiej! - zwrócił się do kolegów. Chętnie chwyciłby Marcela za przegub, ale coś podpowiadało mu, że Sallow nie zareaguje na to dobrze. Lewą ręką porwał więc ze stołu Toujours Pur.
rzuty eh (jestem lama i nie dopisałam tam że Canateria miała być niewerbalna jeśli uznacie! jak nie, to sobie szeptam...)
kłamstwo II
Teraz tylko spróbował uśmiechnąć się blado, ale na jego bladej twarzy pojawił się co najwyżej smutny grymas. Podniósł na Rigela porozumiewawcze spojrzenie, próbując spojrzeć na niego jak na dawnego przyjaciela, być może ostatni raz w życiu. Zdecydowanie ostatni raz w życiu. Zamrugał gwałtownie i umknął wzrokiem, bo po raz pierwszy zobaczył, że w na pozór delikatnych rysach twarzy młodego Blacka kryje się cień ostrej krzywizny nosa jego starszego brata. Jeszcze ostrzejsze było spojrzenie Alpharda, gdy rzucał tamte plugawe zaklęcia. Czy Rigel też by tak mógł...? Czy je zna...? Znali się wystarczająco długo, przecież jego kolega nie mógłby zrobić nikomu krzywdy, tak jak właśnie powiedział, na pewno nie, pewnie nie, ale...
Black wcale nie patrzył już na Steffena. Przeniósł wzrok na Marceliusa, tak jakby wiedział, że...
Czy ty go prowokujesz?
Nagle zrobiło mu się lodowato. Znali się wszyscy, wystarczająco długo, żeby Rigel wiedział, że Steffen - wbrew pozorom - potrafi czasem trzymać gębę na kłódkę. Albo może w ogóle się nie znali, bo oto Marcel wybuchł, a Cattermole'a naszło straszne podejrzenie, że może Sallow zatańczył właśnie do upiornej melodii zaintonowanej (nie?)świadomie przez Rigela i że może sam Rigel tańczy teraz tak, jak Alphard mu zagra. Zrobiło mu się słabo i nagle pożałował, że nie powiedział Marcelowi o Zakonie tydzień temu, że nie opowiedział mu jak dwa razy o mało nie umarł, jak niebezpieczni są teraz ludzie wokół i że kłamstwo i picie Toujours Pur z dawnym kolegą bywa bezpieczniejszą opcją niż szczerość. Musiał przecież działać w Londynie tak, by nie wzbudzać podejrzeń - tylko, czy już za późno?
Nie mógł go winić za wybuch, ale nie mógł dołączyć do tej kłótni, ale nie mógł też siedzieć bezczynnie. Korzystając z tego, że Marcel chwilowo przyciągnął do siebie uwagę, Steffen przesunął swoje krzesło lekko w stronę ściany, tak aby Bojczuk zasłonił trochę jego ciała. Następnie, próbując to zrobić jak najdyskretniej, wyjął różdżkę z kieszeni płaszcza i schował rękę za oparciem krzesła. Nie dało się pozostać niezauważonym, zresztą ręce chyba za bardzo mu drżały, ale liczył chociaż na rozkojarzenie przyjaciół i gości. Na szczęście nie musiał w nic celować.
Gdy Marcel kontynuował jeszcze swój żarliwy wywód, zanim ktokolwiek zdążył wymagać odpowiedzi od Steffena, Cattermole zacisnął mocniej palce na różdżce i skupił się na jednym z prostszych zaklęć ze swojej ulubionej dziedziny magii.
Wyobraził sobie odgłos, który chciał osiągnąć i nie musiał specjalnie się wysilać.
Pamiętał pożary w Londynie. W sercu czuł gorący gniew, tylko - w przeciwieństwie do Marcela - nie mógł dać mu ujścia.
Canateria Ficta - pomyślał, próbując wywołać w sali huk - jakby coś się waliło lub paliło, tak by zagłuszyć słowa Marcela.
Chaos, uratuje ich tylko chaos.
Poderwał się z miejsca, zdając sobie sprawę, że Odore Mutatio by pomogło, ale na to niestety nie było czasu. Różdżkę trzymał w ręce blisko kieszeni, tak jakby sięgnął po nią instynktownie w sytuacji zagrożenia.
-Co się dzieje? Toniemy? Czy to POŻAR? - wypalił, udając zupełnie zdezorientowanego, spoglądając oskarżycielsko w stronę kuchni i chcąc wywołać panikę w sali.
-Chodźmy stąd lepiej! - zwrócił się do kolegów. Chętnie chwyciłby Marcela za przegub, ale coś podpowiadało mu, że Sallow nie zareaguje na to dobrze. Lewą ręką porwał więc ze stołu Toujours Pur.
rzuty eh (jestem lama i nie dopisałam tam że Canateria miała być niewerbalna jeśli uznacie! jak nie, to sobie szeptam...)
kłamstwo II
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cała radosna atmosfera, której resztki zastał jeszcze, kiedy tylko podszedł do stolika, przy którym pili jego koledzy i znajomi ostatecznie, w tej sekundzie właśnie zmieniła się w nicość. I już nie dało się jej uratować, gdyż po prostu nie było już czego zbierać.
Wszystko odeszło na drugi plan. I alkohol, i żarty z ożenku Bojczuka, spekulacje, czy rzeczywiście to wydarzenie będzie mieć miejsce. I przeklęte wyobrażenie śmiesznego fraka w cholerne grochy.
Słowa wypowiedziane przez Marcela - ostre, pełne palącej nienawiści, były jak trucizna, która przeniknęła w delikatny organizm, wypaliła żyły, zmieniła wszystko na swojej drodze w czarną breję. Zatruwały też innych - dało się to zauważyć w niepewnym spojrzeniu Harrego czy nagłej zmianie w zachowaniu Steffena.
Riel wiedział, że już nie uda mu się tego zatrzymać. Coś właśnie umierało na jego oczach, a on nic nie mógł z tym zrobić. Zresztą, kompletnie nie wiedział, jak się zachować.
Patrzył tylko z szeroko otwartymi oczami na Marcela, który gdyby miał taką możliwość, prawdopodobnie by go zaatakował. Co do tego Black miał niepokojącą prawie osiemdziesięcioprocentową pewność. Domyślał się, że właśnie przypadkiem stał się kozłem ofiarnym. Tylko… dlaczego?
-Marcel… - powiedział powoli. Panowanie nad tonem głosu nie było dla niego wyzwaniem. Zwłaszcza w miejscu publicznym, lokalu, który tak lubił. Na szczęście wrodzone i wyuczone, aż stały się odruchem bezwarunkowym, zasady dobrego wychowania mocno trzymały go w ryzach. - Oczywiście, że nie chce wojny. I nie ma w niej nic zabawnego. Przemoc to zawsze... ostateczność.
Czasami mówił jak własna matka - spokojnie, cierpliwie. Znosił ataki drugiej strony i kontynuował, żeby uspokoić. A przynajmniej próbował.
-Naprawdę sądzisz, że zrobili to bezmyślnie i z przyjemnością? Jak jakieś potwory? Przecież po prostu mogli nie mieć wyjścia i musieli się bronić, kiedy zostali zaatakowani? Przecież mugole nie są tacy bezbronni… torturowali nas i palili na stosach. A my musieliśmy się tak długo ukrywać. Czy to jest dobre i sprawiedliwe? - przekrzywił głowę. - Wiesz, że kto chciał - mógł odejść pokojowo. Wielu spokojnie opuściło Londyn, bo dano im taką możliwość, a nie to, co oni…
W tej samej chwili zauważył, że Steffen coś modzi z różdżką w dłoniach, kryjąc się za plecami Bojczuka. Niestety, zanim zdążył dokładniej się przyjrzeć, co tak naprawdę zamierza zrobić jego przyjaciel, usłyszał ogłuszający huk.
Co…?
Za wszelką cenę postarał się złapać spojrzenie Cattermole’a, aby wbić się w nie wzrokiem pełnym smutku i niezrozumienia. Nawet nie starał się ukryć tego, że wszystko widział i średnio kupuje jego kłamstwo.
Ale nie odezwał się ani słowem. Jego koledzy w tej chwili dobitnie pokazali, co o nim myślą i za kogo go biorą. Był dla nich zbędnym elementem. Mordercą, idiotą.
A odważni Gryfoni nie byli mu w stanie powiedzieć tego w twarz, sprowadzając wszystko do głupich cyrków.
Wszystko odeszło na drugi plan. I alkohol, i żarty z ożenku Bojczuka, spekulacje, czy rzeczywiście to wydarzenie będzie mieć miejsce. I przeklęte wyobrażenie śmiesznego fraka w cholerne grochy.
Słowa wypowiedziane przez Marcela - ostre, pełne palącej nienawiści, były jak trucizna, która przeniknęła w delikatny organizm, wypaliła żyły, zmieniła wszystko na swojej drodze w czarną breję. Zatruwały też innych - dało się to zauważyć w niepewnym spojrzeniu Harrego czy nagłej zmianie w zachowaniu Steffena.
Riel wiedział, że już nie uda mu się tego zatrzymać. Coś właśnie umierało na jego oczach, a on nic nie mógł z tym zrobić. Zresztą, kompletnie nie wiedział, jak się zachować.
Patrzył tylko z szeroko otwartymi oczami na Marcela, który gdyby miał taką możliwość, prawdopodobnie by go zaatakował. Co do tego Black miał niepokojącą prawie osiemdziesięcioprocentową pewność. Domyślał się, że właśnie przypadkiem stał się kozłem ofiarnym. Tylko… dlaczego?
-Marcel… - powiedział powoli. Panowanie nad tonem głosu nie było dla niego wyzwaniem. Zwłaszcza w miejscu publicznym, lokalu, który tak lubił. Na szczęście wrodzone i wyuczone, aż stały się odruchem bezwarunkowym, zasady dobrego wychowania mocno trzymały go w ryzach. - Oczywiście, że nie chce wojny. I nie ma w niej nic zabawnego. Przemoc to zawsze... ostateczność.
Czasami mówił jak własna matka - spokojnie, cierpliwie. Znosił ataki drugiej strony i kontynuował, żeby uspokoić. A przynajmniej próbował.
-Naprawdę sądzisz, że zrobili to bezmyślnie i z przyjemnością? Jak jakieś potwory? Przecież po prostu mogli nie mieć wyjścia i musieli się bronić, kiedy zostali zaatakowani? Przecież mugole nie są tacy bezbronni… torturowali nas i palili na stosach. A my musieliśmy się tak długo ukrywać. Czy to jest dobre i sprawiedliwe? - przekrzywił głowę. - Wiesz, że kto chciał - mógł odejść pokojowo. Wielu spokojnie opuściło Londyn, bo dano im taką możliwość, a nie to, co oni…
W tej samej chwili zauważył, że Steffen coś modzi z różdżką w dłoniach, kryjąc się za plecami Bojczuka. Niestety, zanim zdążył dokładniej się przyjrzeć, co tak naprawdę zamierza zrobić jego przyjaciel, usłyszał ogłuszający huk.
Co…?
Za wszelką cenę postarał się złapać spojrzenie Cattermole’a, aby wbić się w nie wzrokiem pełnym smutku i niezrozumienia. Nawet nie starał się ukryć tego, że wszystko widział i średnio kupuje jego kłamstwo.
Ale nie odezwał się ani słowem. Jego koledzy w tej chwili dobitnie pokazali, co o nim myślą i za kogo go biorą. Był dla nich zbędnym elementem. Mordercą, idiotą.
A odważni Gryfoni nie byli mu w stanie powiedzieć tego w twarz, sprowadzając wszystko do głupich cyrków.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Żył w zaprzeczeniu, miał w sobie mnóstwo strachu. Strachu i niedowierzania, że to wszystko działo się naprawdę, że zabarwiona krwią Tamiza tamtego dnia płynęła takim samym nurtem jak dzisiaj, że tamte krzyki wciąż odbijały się w jego czaszce głuchym echem, że jego mama była w ciągłym niebezpieczeństwie, że on sam w nim był - i dlatego o jego mamie nie mógł nikt wiedzieć. Żył w ciągłym gniewie, na samego siebie, że przyglądał się temu wszystkiemu bezczynnie, że był jednym z tych ludzi w tłumie, zastraszonych czarodziejów, którzy nie mają odwagi powiedzieć nie. Choć przecież ta uważał - choć przecież nie godził się na nic, co się działo, a co robiono z jego światem. Choć nie dawał na to swojej zgody. Na zamach stanu, kolejne rewolty, masowe mordy. Bał się, bał się tego, co działo się tu i teraz, ale chyba jeszcze bardziej bał się jutra. Bo już od dawna, z dnia na dzień było tylko gorzej. Frustracja kłębiła się w nim jak nieokiełznany płomień, podsycała strach, tliła się żalem i szczerą rozpaczą: bo tego, co się wydarzyło, nie dało się już zatrzymać. Krwawy wodospad lunął martwym potokiem, a słowa Rigela, jego dystans, były tego tylko ponurym potwierdzeniem. Nie miało dla niego znaczenia, że Harry i Johnatan umilkli, chyba nawet tego nie zauważył. Wpatrzony w Blacka - szukał u niego poruszenia, wrażliwości, którą spodziewał się dostrzec. A której dostrzec nie potrafił. Już nie? Nie dostrzegł sam prowokacji, którą wychwycił Steffen, nie wiedział o powiązaniach Cattermole'a z Zakonem Feniksa. Nie spodziewałby się ich - nie po tym, kiedy sam zaprosił do nich Blacka. Wychwycenie ruchu Steffena nie było trudne nawet dla niego, zatopionego w skrajnych emocjach, Rigel nie zareagował, Marcel wiódł spojrzeniem między jednym a drugim, bez zrozumienia - bo nie rozumiał dziś tak samo Rigela, jak okrytego całunem tajemnic Steffena. Czy tylko on pozostał tutaj sobą? Nigdy nad sobą nie panował, jego głos unosił się szczerymi emocjami. Ani nie potrafił ani nie lubił niczego w sobie chować. - Steffen, co ty robisz? - zapytał, jeszcze nim rozległ się wywołany przez niego huk. Sceptyczne spojrzenie Blacka nie pozwoliło mu wziąć tego na poważnie. Nie rozumiał też jego motywacji. - To kolejny żart? - Wciąż nie rozumiał, co ukrywał przed nim na początku tego spotkania. Ani dlaczego. Był jednak nazbyt przejęty, by poświęcić temu dłuższą chwilę - skupił się na Rigelu. Z tą samą iskrą wiary, wiary, że nie wszystko było już stracone. Z wolą walki, o zatrzymanie nieubłagalnego, choć zwykle patyk nie wystarczał, by zwrócić rzeczny nurt. Przyglądał mu się z czymś skutego z nadziei, kiedy mówił, że nie chciał wojny. Nadzieją, która tak łatwo uleciała, kiedy zaczął mówić dalej. Jego usta rozchyliły się bezwiednie, w niedowierzeniu. Niedowierzeniu, że on naprawdę w to wierzył.
- Kiedy torturował cię jakiś mugol, Rigel? Bez magii są kompletnie bezbronni, co oni mogą ci zrobić?! - Bał się, naprawdę? Bał się takich, jak jego mama? Z magią jej życie byłoby o tyle prostsze, bez niej - była dzisiaj nikim i nikim pewnie umrze. Marcel nieprzerwanie wpatrywał się w źrenice Blacka, intensywnie, błękitne tęczówki niosły przepełnione emocjami iskry. Odbijał się w nim lęk, odbijał się w nim strach, przeczący słowom, które wypowiadał. Odbijało się w nim niedowierzanie, chyba było w tym też jakieś ludzkie zagubienie. To, co działo się ze światem, wciąż go przerastało. - To twoja rodzina? Oni ci tak powiedzieli? Ile dano im czasu, godzinę? Pół? Wszystko wydarzyło się w jedną noc. Jedną noc! - Noc, której nie zapomni nigdy, noc, której nie chciał pamiętać. Straszną, zbyt długą, zbyt głośną. Ukrywać się, nigdy nie rozumiał, dlaczego czarodzieje właściwie to robili. Nigdy nie rozumiał celu Kodeksu Tajności. Czy to było dobre i sprawiedliwe, pewnie nie. W idealnym świecie - mogliby po prostu żyć obok siebie. Ale ten świat był daleki od idealnego. Spokój Rigela sprawiał, że ogień w nim rósł tylko mocniej. - Musieli spakować dobytek swojego życia, uciec, choć nie wiedzieli nawet, dokąd. Nie mówimy o cholernych bazyliszkach tylko o mugolach, wymordowanie ich nie jest jedyną drogą do wyjścia z ukrycia! Przez lata żyli w tym mieście i nic się nie działo, nikt nie rozpalał stosów, nikt nie ginął. Żyli gdzieś obok, niewiele różniąc się od bezdomnych kotów na ulicach. - Sięgnął dłońmi drżących skroni, czuł gorąc zbierający się w żyłach, w ciele, serce kołatało zbyt mocno, nabiegłe emocje rozpaczliwie szukały ujścia. Nie znajdowały. - To pieprzona spirala nienawiści, która nigdy się nie skończy. Nakręcana przez takich jak wy. Jak oni. Jak... - Zapędził się? Czy Rigel mógł brać w tym udział? Znał go przecież, nie był taki. Ale jego rodzina - brała z pewnością. Mówił szybko i mówił w emocjach, bez namysłu, mówił też nieco uniesionym głosem, bo nie potrafił nad nim zapanować. Nigdy nie był tak dobrze wychowany jak młody Black. Nigdy nikt nie zwracał uwagi na jego maniery. Żył w świecie, w którym jego emocje były jego siłą - na scenie. Być może dlatego, w jego głosie nade wszystko wybrzmiewała pewność - zajadła, gniewna, stanowcza, ale pewność. - Nie można usprawiedliwiać zła innym złem. Odwet czy zemsta, czy to może usprawiedliwiać pogardę? Powiedz - poprosił, choć coś łamało się w jego głosie. Gdyby nie dzielił ich stół, pewnie by go chwycił, by zmusić go do skrzyżowania spojrzeń. - Powiedz, że ty jej w sobie nie nosisz. - Chyba gdzieś pomiędzy jednym a drugim słowem stracił ku temu nadzieję. Była taka chwila, w której uwierzył. W niego. Ulotna, zostały jej tylko strzępy. Usprawiedliwiał tę przemoc. A jednak - szkliste błękitne tęczówki pozostały utkwione w jego czarnych źrenicach, a gama emocji wyrażona jego spojrzeniem mogłaby obdarować swoimi barwami wszystkie pasma tęczy, od rozpaczy, przez żal, gorycz i zawód, po gniew, który wciąż kłębił się wokół jego serca niezrozumiałym supłem. Zagubieniem. Nadzieją?
widzę steffena
- Kiedy torturował cię jakiś mugol, Rigel? Bez magii są kompletnie bezbronni, co oni mogą ci zrobić?! - Bał się, naprawdę? Bał się takich, jak jego mama? Z magią jej życie byłoby o tyle prostsze, bez niej - była dzisiaj nikim i nikim pewnie umrze. Marcel nieprzerwanie wpatrywał się w źrenice Blacka, intensywnie, błękitne tęczówki niosły przepełnione emocjami iskry. Odbijał się w nim lęk, odbijał się w nim strach, przeczący słowom, które wypowiadał. Odbijało się w nim niedowierzanie, chyba było w tym też jakieś ludzkie zagubienie. To, co działo się ze światem, wciąż go przerastało. - To twoja rodzina? Oni ci tak powiedzieli? Ile dano im czasu, godzinę? Pół? Wszystko wydarzyło się w jedną noc. Jedną noc! - Noc, której nie zapomni nigdy, noc, której nie chciał pamiętać. Straszną, zbyt długą, zbyt głośną. Ukrywać się, nigdy nie rozumiał, dlaczego czarodzieje właściwie to robili. Nigdy nie rozumiał celu Kodeksu Tajności. Czy to było dobre i sprawiedliwe, pewnie nie. W idealnym świecie - mogliby po prostu żyć obok siebie. Ale ten świat był daleki od idealnego. Spokój Rigela sprawiał, że ogień w nim rósł tylko mocniej. - Musieli spakować dobytek swojego życia, uciec, choć nie wiedzieli nawet, dokąd. Nie mówimy o cholernych bazyliszkach tylko o mugolach, wymordowanie ich nie jest jedyną drogą do wyjścia z ukrycia! Przez lata żyli w tym mieście i nic się nie działo, nikt nie rozpalał stosów, nikt nie ginął. Żyli gdzieś obok, niewiele różniąc się od bezdomnych kotów na ulicach. - Sięgnął dłońmi drżących skroni, czuł gorąc zbierający się w żyłach, w ciele, serce kołatało zbyt mocno, nabiegłe emocje rozpaczliwie szukały ujścia. Nie znajdowały. - To pieprzona spirala nienawiści, która nigdy się nie skończy. Nakręcana przez takich jak wy. Jak oni. Jak... - Zapędził się? Czy Rigel mógł brać w tym udział? Znał go przecież, nie był taki. Ale jego rodzina - brała z pewnością. Mówił szybko i mówił w emocjach, bez namysłu, mówił też nieco uniesionym głosem, bo nie potrafił nad nim zapanować. Nigdy nie był tak dobrze wychowany jak młody Black. Nigdy nikt nie zwracał uwagi na jego maniery. Żył w świecie, w którym jego emocje były jego siłą - na scenie. Być może dlatego, w jego głosie nade wszystko wybrzmiewała pewność - zajadła, gniewna, stanowcza, ale pewność. - Nie można usprawiedliwiać zła innym złem. Odwet czy zemsta, czy to może usprawiedliwiać pogardę? Powiedz - poprosił, choć coś łamało się w jego głosie. Gdyby nie dzielił ich stół, pewnie by go chwycił, by zmusić go do skrzyżowania spojrzeń. - Powiedz, że ty jej w sobie nie nosisz. - Chyba gdzieś pomiędzy jednym a drugim słowem stracił ku temu nadzieję. Była taka chwila, w której uwierzył. W niego. Ulotna, zostały jej tylko strzępy. Usprawiedliwiał tę przemoc. A jednak - szkliste błękitne tęczówki pozostały utkwione w jego czarnych źrenicach, a gama emocji wyrażona jego spojrzeniem mogłaby obdarować swoimi barwami wszystkie pasma tęczy, od rozpaczy, przez żal, gorycz i zawód, po gniew, który wciąż kłębił się wokół jego serca niezrozumiałym supłem. Zagubieniem. Nadzieją?
widzę steffena
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
No, nie wyszło tak, jak planował. Zachowywanie zimnych nerwów szło mu jakoś lepiej przy poważnym Alexie, albo gdy inny lord Black chciał go zabić. Albo po prostu był zwinniejszy w postaci szczura. Szkoda, że jako szczur nie mógł czarować.
Na ułamek sekundy zadumał się nad teoretyczną kwestią możliwości czarowania animagów - czy wieloletnie badania, połączone z magią bezróżdżkową, mogłyby jakoś w tym pomóc? Zamrugał, orientując się, że stracił czujność - i że Rigel i Marcel patrzą na niego jak na idiotę.
-Co? Nic. - wybąkał do Marcela, starannie unikając spojrzenia Blacka. Podchwycił na moment jego przenikliwy wzrok, ale od razu odwrócił głowę.
Jeszcze zacząłby mu współczuć, a po słowach o ewakuacji mugoli... nie mógł, po prostu nie mógł.
Nie wiem, czy masz wyprany mózg czy jednak czarne serce, dawny przyjacielu, ale wiem, że n i e możemy o tym rozmawiać.
Cóż, Marcelius nie wiedział, że nie mogą o tym rozmawiać. Nie wiedział? Miał przed sobą arystokratę, musiał wiedzieć, że...
...nie, nie musiał. Nie był w Zakonie Feniksa, nie wiedział wszystkiego. Steffen nagle pożałował, że nie było jakiegoś sposobu na ogłoszenie całemu światu, że Alphard Black jest mordercą i rozpustnikiem. Gdyby Marcel wiedział, nie mówiłby tak do Rigela. Tyle, że przecież to jego wina - Steffena. Sam próbował udawać, że wszystko w porządku, naiwnie sądząc, że powinien zachowywać się jak wcześniej. Że Steffen Cattermole w Londynie (i Szkocji) powinien być zupełnie inny od prawdziwego Steffena Cattermole, Zakonnika, działającego tajnie i ukrywającego swoje sekrety. Do dzisiaj szło mu zresztą znośnie, w Gringottcie dzielnie udawał nieco naiwnego młodszego specjalistę, na ulicach Londynu szarego obywatela, a w Komisji Rejestracji Różdżek kogoś o odrobinę czystszej krwi. Powinien, mógłby udawać dalej, paplając do Rigela coś o runach albo pogodzie albo przeczytanych książkach. Skoro Blackowie do dzisiaj go nie ścigali, to Alphard go przecież nie rozpoznał.
Nie przewidział, o ile to trudniejsze ze szczerym przyjacielem u boku. Nie przewidział, że Marcel tak dzielnie dochował przez lata jego sekretu o animagii, bo o nim wiedział. Jako jedyny (no, on i James) na świecie, przecież nawet Bertie dowiedział się dopiero pół roku temu.
Sallow nie mógł chronić czegoś, o czym nie wiedział, a Steff nagle pożałował, że nie powiedział mu o Zakonie. Może i dobrze, może... może był zbyt idealistyczny.
Biedny, bohaterski Marcel.
Biedny Rigel o wypranym mózgu.
Obydwaj zaraz go znienawidzą, ale to nic. Tak będzie lepiej. Może był naiwny, że pogodził się w cyrku z Marcelem, może bezpieczniej byłoby...
Z bólem w sercu uświadomił sobie, że bezpieczniej wszystkich trzymać na dystans. Do Forsythii nie odzywał się od pierwszego kwietnia i tak powinno pozostać. Na Rigela wpadł dzisiaj przypadkiem. Marcelius byłby bezpieczniejszy, gdyby pozostali skłóceni. James... z Jamesem nadal utrzymywał kontakt, ale może... lepiej nie pisać? Bojczuk, Harry, tylko ich dzisiaj naraził w oczach Blacka. Frances miała pewien żal, że milczał tak długo, ale może tak będzie lepiej. Niech się na niego gniewają, byle ich nie narażał.
Odore Mutatio - pomyślał, chowając rękę z różdżką za plecami. Koledzy już go widzieli, ale może goście restauracji jeszcze nie. Spróbował zmienić zapach dochodzący z kuchni w woń gryzącego dymu, która nagle wdarła się do nosów zgromadzonych.
A potem, równocześnie z monologiem Marceliusa, pomyślał kolejne Canateria Ficta.
BUUUUUUUUUUUUUUUM!
Tym razem nawet się nie starał, by przypominało to pożar - w nerwach pomyślał po prostu o jak najgłośniejszym odgłosie, starając się go przeciągnąć najdłużej jak mógł.
Naprawdę liczył na wywołanie paniki, ale - gdy otworzył przymknięte oczy - kilka osób patrzyło na niego jak na idiotę.
A jeden z kelnerów - jak na przestępcę.
-Hej, żartownisie! Co wy wyprawiacie?! - warknął ów kelner, spoglądając na wszystkich zgromadzonych przy stole. Gniew zogniskował na Steffenie, ale jego koledzy automatycznie stali się podejrzani.
-Spadajmy stąd! - zadecydował jakże mężnie Steffen, schował różdżkę i pociągnął Marcela za ramię.
Przepraszam.
Proszę.
Dopiero teraz złapał spojrzenie Rigela i - nie będąc pewnym, ile ten zrozumiał z całego monologu Marcela - zmusił się do przepraszającego uśmiechu i jakże szczerze wcisnął mu do ręki Toujours Pur.
-Przepraszam, Rigel, tam w kącie siedzi była Marcela - wskazał na losową dziwczynę, blondynkę, w typie Sallowa -i nie jest dziś sobą. Nie chciałem nas stąd wyprosić, ale jeszcze się napijemy! - skłamał, a potem z paniką obejrzał się na kelnera i pociągnął Marcela za ramię mocniej. Znali się tyle lat, Sallow musiał widzieć, że Steffen panikuje (i łga bezczelnie), zaufaj mi, proszę.
rzuty, eh
próbuję zagłuszyć monolog Marcela albo jego część, interpretujcie jak chcecie
Rigel, dostajesz w prezencie butelkę Toujours Pur...
/zt albo /zt x 2 (Marcel pls) albo /zt x 5 (chłopaki uciekajmy!)
Na ułamek sekundy zadumał się nad teoretyczną kwestią możliwości czarowania animagów - czy wieloletnie badania, połączone z magią bezróżdżkową, mogłyby jakoś w tym pomóc? Zamrugał, orientując się, że stracił czujność - i że Rigel i Marcel patrzą na niego jak na idiotę.
-Co? Nic. - wybąkał do Marcela, starannie unikając spojrzenia Blacka. Podchwycił na moment jego przenikliwy wzrok, ale od razu odwrócił głowę.
Jeszcze zacząłby mu współczuć, a po słowach o ewakuacji mugoli... nie mógł, po prostu nie mógł.
Nie wiem, czy masz wyprany mózg czy jednak czarne serce, dawny przyjacielu, ale wiem, że n i e możemy o tym rozmawiać.
Cóż, Marcelius nie wiedział, że nie mogą o tym rozmawiać. Nie wiedział? Miał przed sobą arystokratę, musiał wiedzieć, że...
...nie, nie musiał. Nie był w Zakonie Feniksa, nie wiedział wszystkiego. Steffen nagle pożałował, że nie było jakiegoś sposobu na ogłoszenie całemu światu, że Alphard Black jest mordercą i rozpustnikiem. Gdyby Marcel wiedział, nie mówiłby tak do Rigela. Tyle, że przecież to jego wina - Steffena. Sam próbował udawać, że wszystko w porządku, naiwnie sądząc, że powinien zachowywać się jak wcześniej. Że Steffen Cattermole w Londynie (i Szkocji) powinien być zupełnie inny od prawdziwego Steffena Cattermole, Zakonnika, działającego tajnie i ukrywającego swoje sekrety. Do dzisiaj szło mu zresztą znośnie, w Gringottcie dzielnie udawał nieco naiwnego młodszego specjalistę, na ulicach Londynu szarego obywatela, a w Komisji Rejestracji Różdżek kogoś o odrobinę czystszej krwi. Powinien, mógłby udawać dalej, paplając do Rigela coś o runach albo pogodzie albo przeczytanych książkach. Skoro Blackowie do dzisiaj go nie ścigali, to Alphard go przecież nie rozpoznał.
Nie przewidział, o ile to trudniejsze ze szczerym przyjacielem u boku. Nie przewidział, że Marcel tak dzielnie dochował przez lata jego sekretu o animagii, bo o nim wiedział. Jako jedyny (no, on i James) na świecie, przecież nawet Bertie dowiedział się dopiero pół roku temu.
Sallow nie mógł chronić czegoś, o czym nie wiedział, a Steff nagle pożałował, że nie powiedział mu o Zakonie. Może i dobrze, może... może był zbyt idealistyczny.
Biedny, bohaterski Marcel.
Biedny Rigel o wypranym mózgu.
Obydwaj zaraz go znienawidzą, ale to nic. Tak będzie lepiej. Może był naiwny, że pogodził się w cyrku z Marcelem, może bezpieczniej byłoby...
Z bólem w sercu uświadomił sobie, że bezpieczniej wszystkich trzymać na dystans. Do Forsythii nie odzywał się od pierwszego kwietnia i tak powinno pozostać. Na Rigela wpadł dzisiaj przypadkiem. Marcelius byłby bezpieczniejszy, gdyby pozostali skłóceni. James... z Jamesem nadal utrzymywał kontakt, ale może... lepiej nie pisać? Bojczuk, Harry, tylko ich dzisiaj naraził w oczach Blacka. Frances miała pewien żal, że milczał tak długo, ale może tak będzie lepiej. Niech się na niego gniewają, byle ich nie narażał.
Odore Mutatio - pomyślał, chowając rękę z różdżką za plecami. Koledzy już go widzieli, ale może goście restauracji jeszcze nie. Spróbował zmienić zapach dochodzący z kuchni w woń gryzącego dymu, która nagle wdarła się do nosów zgromadzonych.
A potem, równocześnie z monologiem Marceliusa, pomyślał kolejne Canateria Ficta.
BUUUUUUUUUUUUUUUM!
Tym razem nawet się nie starał, by przypominało to pożar - w nerwach pomyślał po prostu o jak najgłośniejszym odgłosie, starając się go przeciągnąć najdłużej jak mógł.
Naprawdę liczył na wywołanie paniki, ale - gdy otworzył przymknięte oczy - kilka osób patrzyło na niego jak na idiotę.
A jeden z kelnerów - jak na przestępcę.
-Hej, żartownisie! Co wy wyprawiacie?! - warknął ów kelner, spoglądając na wszystkich zgromadzonych przy stole. Gniew zogniskował na Steffenie, ale jego koledzy automatycznie stali się podejrzani.
-Spadajmy stąd! - zadecydował jakże mężnie Steffen, schował różdżkę i pociągnął Marcela za ramię.
Przepraszam.
Proszę.
Dopiero teraz złapał spojrzenie Rigela i - nie będąc pewnym, ile ten zrozumiał z całego monologu Marcela - zmusił się do przepraszającego uśmiechu i jakże szczerze wcisnął mu do ręki Toujours Pur.
-Przepraszam, Rigel, tam w kącie siedzi była Marcela - wskazał na losową dziwczynę, blondynkę, w typie Sallowa -i nie jest dziś sobą. Nie chciałem nas stąd wyprosić, ale jeszcze się napijemy! - skłamał, a potem z paniką obejrzał się na kelnera i pociągnął Marcela za ramię mocniej. Znali się tyle lat, Sallow musiał widzieć, że Steffen panikuje (i łga bezczelnie), zaufaj mi, proszę.
rzuty, eh
próbuję zagłuszyć monolog Marcela albo jego część, interpretujcie jak chcecie
Rigel, dostajesz w prezencie butelkę Toujours Pur...
/zt albo /zt x 2 (Marcel pls) albo /zt x 5 (chłopaki uciekajmy!)
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kombinujący coś i udający głupka Steffen, tylko bardziej zirytował i tak balansującego na granicy Blacka. Ale widać było, że Marcel również nie miał pojęcia, co właściwie wyprawia ich wspólny przyjaciel.
-Nasz dom jest chroniony i bezpieczny, ale jest wielu innych ludzi, którzy mieli mniej szczęścia. Słuchaj, przecież dobrze wiesz, że nawet jeśli czegoś nie doświadczyliśmy albo nie widzieliśmy, nie znaczy od razu, że tego nie ma. - ponownie skupił swój wzrok na Marcelu.
Dlaczego w ogóle prowadzili tę bezsensowną rozmowę? Czy ktoś coś nagadał Sallowowi, że ten aż tak się przejął? Może była jeszcze szansa wytłumaczyć mu, jak bardzo się myli?
-Są bezbronni? Może i nie mają magii, ale posiadają maszyny i inne swoje wynalazki, dzięki którym podbili całą planetę i zniszczyli wszystko, co nie pasowało do ich światopoglądu. Przecież gdyby byli bezbronni, nie osiągnęliby takich efektów.
Rigel nie oczekiwał tego, że jego szkolny kolega zacznie atakować jego rodzinę, obwiniając ich w kłamstwie. Fakt, sam nie zawsze się z nimi zgadzał, gdyż nie rozumiał ich wojowniczego i bardziej agresywnego podejścia do niektórych spraw, jednak nie mógł przemilczeć, kiedy ktoś - czy to zwykły obywatel, czy też inny szlachcic - próbował obrażać Blacków. Nawet Marcel, który najpierw powie, a później pomyśli, nie miał w tej sytuacji taryfy ulgowej.
-Sugerujesz, że moja rodzina, to kłamcy? - głos Rigela stał się lodowaty, jakby nie należał do niego… jakby teraz przemawiał kto inny. - Sam nie wiesz, ile tak naprawdę czasu im dali, a sugerujesz się tylko jedną nocą zamieszek na mieście.
Bo niby skąd Marcel miał to wiedzieć?
Lord Black mocniej zacisną dłonie na blacie stołu, po czym kontynuował.
-Gdyby wszystko było tak kolorowo i wspaniale z ich strony, to nasze życie nie wyglądałoby w taki sposób. To my w tej historii jesteśmy tymi bezdomnymi kotami. Egzystowaliśmy jak cienie, a za próby życia po swojemu nas karano. Teraz w końcu możemy być sobą i nie tylko w wyznaczonych odgórnie dzielnicach. Chyba nie powiesz mi, że chcesz znowu się ukrywać?
Odpowiedź Marcela zagłuszył huk wybuchu i ostatnie, co udało się Rigelowi usłyszeć, brzmiało jak „nienawiść nakręcana takich jak wy”. Widział pełną gniewu twarz Marcela, ale nie był w stanie zrozumieć, co jeszcze tamten powiedział. Ale… nie potrzebował już tego wiedzieć. Wszystko, co miało zostać powiedziane - już padło.
Czarodziej nie rozumiał, czego właśnie stał się świadkiem. A może po prostu nie chciał rozumieć? Był zmęczony tym całym cyrkiem ze wściekłym Marcelem i Steffenem robiącym już zupełnie niezrozumiałe akcje. Wbił kompletnie puste spojrzenie w butelkę, którą wcisnął mu w ręce Cattermole, kompletnie ignorując tłumaczenia o jakiś tam dziewczynach.
-Pójdę już. Dobrego wieczoru. - powiedział neutralnym, wyuczonym tonem, a następnie z równie wyuczonym i uprzejmym uśmiechem na ustach udał się w stronę nadciągającego w ich stronę kelnera. Zamienił z nim kilka słów, z całego serca przepraszając za zachowanie pijanych kolegów, po czym wręczył mu butelkę drogiego alkoholu w ramach zadośćuczynienia za całe to zamieszanie. Kiedy upewnił się, że nikt z całej paczki nie stanie się persona non grata w „Trytonie”, opuścił lokal.
/zt
-Nasz dom jest chroniony i bezpieczny, ale jest wielu innych ludzi, którzy mieli mniej szczęścia. Słuchaj, przecież dobrze wiesz, że nawet jeśli czegoś nie doświadczyliśmy albo nie widzieliśmy, nie znaczy od razu, że tego nie ma. - ponownie skupił swój wzrok na Marcelu.
Dlaczego w ogóle prowadzili tę bezsensowną rozmowę? Czy ktoś coś nagadał Sallowowi, że ten aż tak się przejął? Może była jeszcze szansa wytłumaczyć mu, jak bardzo się myli?
-Są bezbronni? Może i nie mają magii, ale posiadają maszyny i inne swoje wynalazki, dzięki którym podbili całą planetę i zniszczyli wszystko, co nie pasowało do ich światopoglądu. Przecież gdyby byli bezbronni, nie osiągnęliby takich efektów.
Rigel nie oczekiwał tego, że jego szkolny kolega zacznie atakować jego rodzinę, obwiniając ich w kłamstwie. Fakt, sam nie zawsze się z nimi zgadzał, gdyż nie rozumiał ich wojowniczego i bardziej agresywnego podejścia do niektórych spraw, jednak nie mógł przemilczeć, kiedy ktoś - czy to zwykły obywatel, czy też inny szlachcic - próbował obrażać Blacków. Nawet Marcel, który najpierw powie, a później pomyśli, nie miał w tej sytuacji taryfy ulgowej.
-Sugerujesz, że moja rodzina, to kłamcy? - głos Rigela stał się lodowaty, jakby nie należał do niego… jakby teraz przemawiał kto inny. - Sam nie wiesz, ile tak naprawdę czasu im dali, a sugerujesz się tylko jedną nocą zamieszek na mieście.
Bo niby skąd Marcel miał to wiedzieć?
Lord Black mocniej zacisną dłonie na blacie stołu, po czym kontynuował.
-Gdyby wszystko było tak kolorowo i wspaniale z ich strony, to nasze życie nie wyglądałoby w taki sposób. To my w tej historii jesteśmy tymi bezdomnymi kotami. Egzystowaliśmy jak cienie, a za próby życia po swojemu nas karano. Teraz w końcu możemy być sobą i nie tylko w wyznaczonych odgórnie dzielnicach. Chyba nie powiesz mi, że chcesz znowu się ukrywać?
Odpowiedź Marcela zagłuszył huk wybuchu i ostatnie, co udało się Rigelowi usłyszeć, brzmiało jak „nienawiść nakręcana takich jak wy”. Widział pełną gniewu twarz Marcela, ale nie był w stanie zrozumieć, co jeszcze tamten powiedział. Ale… nie potrzebował już tego wiedzieć. Wszystko, co miało zostać powiedziane - już padło.
Czarodziej nie rozumiał, czego właśnie stał się świadkiem. A może po prostu nie chciał rozumieć? Był zmęczony tym całym cyrkiem ze wściekłym Marcelem i Steffenem robiącym już zupełnie niezrozumiałe akcje. Wbił kompletnie puste spojrzenie w butelkę, którą wcisnął mu w ręce Cattermole, kompletnie ignorując tłumaczenia o jakiś tam dziewczynach.
-Pójdę już. Dobrego wieczoru. - powiedział neutralnym, wyuczonym tonem, a następnie z równie wyuczonym i uprzejmym uśmiechem na ustach udał się w stronę nadciągającego w ich stronę kelnera. Zamienił z nim kilka słów, z całego serca przepraszając za zachowanie pijanych kolegów, po czym wręczył mu butelkę drogiego alkoholu w ramach zadośćuczynienia za całe to zamieszanie. Kiedy upewnił się, że nikt z całej paczki nie stanie się persona non grata w „Trytonie”, opuścił lokal.
/zt
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
01.10
To ona prosiła o to, by spotkali się poza granicami Anglii, choć nawet jej przemknęło przez myśl, że balansowała na granicy roszczeniowości. Ostatecznie wina za tak długą obojętność w relacji z pierwszym - i przez długi czas jedynym - przyjacielem spoczywała również po jej stronie. Okres po zwolnieniu ze Szpitala Świętego Munga był jednak burzliwy, gwałtowny, pełen zmian, których sama się po sobie nie spodziewała, które mogłyby zaskoczyć też Harlanda, jeżeli usłyszał o nich od Odetty lub innych swoich szlachetnych znajomych. Jej zaangażowanie w konflikcie nie było sekretem. Tak samo jak sekretem nie była śmierć jego żony, choć osobiście jej się z tego nie zwierzył, a i ona nie napisała do niego nawet jednego listu z kondolencjami, co w perspektywie czasu - nawet jeśli w tamtych miesiącach była w rozsypce z zupełnie innych powodów - zdawało się gorszyć. Nie było jej wstyd w klasycznym znaczeniu tego słowa, chyba nie była do tego zdolna, ale drażniło ją, że o tym zapomniała. Bo okazanie sympatii byłoby właściwą rzeczą do zrobienia. Udowodniłaby, że o nim nie zapomniała. I, cholera, nie zapomniała, nie naprawdę, ale zakochana w Drew, zakochana w czarnej magii i wizji potęgi i respektu wywalczonych własnymi rękami nie miała w sercu miejsca dla niczego innego.
Ta propozycja spotkania po tak długim milczeniu - co więcej, padająca z jego strony - spotkała ją w złym momencie. Była zagubiona, była piekielnie wściekła, była samotna, była w pierdolonej ciąży. Nic dziwnego, że gdy Harland wyskoczył z tym listem jak bogin zza szafy rozkleiła się do łez. To jest, zanim podarła pergamin na strzępy i wrzuciła do ognia. W pierwszej chwili chciała odmówić. Szczęśliwie nie zdążyła wysłać odpowiedzi zanim nie opanowała tych frustrujących emocji. Z kuzynem nie łączyło jej nigdy nic więcej ponad ryzykowną przyjaźń, sojusz oparty na podobnych poglądach na życie, okresową, grzeszną namiętność - ale zwykli - młodsi, mniej spętani - nie mieć przed sobą tajemnic. Rozmawiali nie tylko o pacjentach, czy plotkach z dwóch odrębnych światów, do których należeli, ale też po prostu o własnych pragnieniach. W pewnym momencie podświadomie chyba uznała, ze są już zbyt starzy, by sobie bezgranicznie ufać, że stawka jest zbyt wysoka, a ich drogi zbyt rozbieżne - i teraz ten list był jak powiew świeżości w całym morzu brudu.
Przypomniał o życiu, które wiodła, kiedy była słabsza, głupsza i naiwna, ale też wolna.
Nawet kiedy zapraszała do siebie ich wspólną kuzynkę Odettę na spotkania, nie próbowała szukać z nim kontaktu - może nawet wstydziła się tego co mógłby sądzić o tym czym się stała - więc tak, proszenie o Szkocję mogło być uznane za roszczeniowe.
Ale często nie potrafił jej odmówić, gdy nazywała go Harlym i jeśli nadal tak było, chciała to wykorzystać. Poza tym, argument o tym, że tu będą mogli porozmawiać swobodniej, że szansa na to, że ktoś ich podsłucha jest znacznie mniejsza, musiał go przynajmniej trochę zaintrygować. To było istotne przede wszystkim dla niej; nie tylko dlatego, że nosiła w sobie brzemię, po prostu nie cierpiała się przy nim krępować. Dlatego szlag ją jasny trafiał, gdy nie mogła dawniej przy ludziach mówić mu o niczym, bo przez wzgląd na jego nazwisko wszyscy ich obserwowali. Dlatego wolała ciszę dormitorium czy Świński Łeb zamiast błoni i Trzech Mioteł.
Pisząc, wspomniała o Trytonie niby przypadkiem, ale wiedziała, że to podłapie - ostatecznie tu się kiedyś wymknęli i tu się po raz pierwszy na poważnie upiła. Obiecując potem wszystkim (i sobie), że nie zrobi tego nigdy więcej, po to by po kilku zaledwie latach wspominać te zapewnienia ze śmiechem pogardy.
Nie żeby dziś zamierzała pić. Odrzucało ją od whisky i teraz już wiedziała czemu.
No ale nie o tym miała myśleć.
Obiecała sobie, że wykorzysta tę okazję, aby odpocząć od wszystkiego co czekało na nią z powrotem w Anglii - z planami i przekleństwami na czele - więc czerwieniąc usta szminką i ubierając jedną z tych sukienek, które opinały się na jej biodrach wystarczająco, by nęcić, wyobrażała sobie, że znów ma dwadzieścia lat i jest wschodzącą osobistością wśród uzdrowicieli. Oczywiście, nie mogła oszukiwać się w pełni. Okaleczone nogi musiała schować pod nieprzeźroczystymi rajstopami, w obcasach zdawała się nawet jeszcze wyższa niż zwykle (a jej wzrost nigdy nie był kobiecy), włosy miała krótkie jak nigdy, okalające szarą ze zmęczenia twarz, no i oczywiście spędziła przed lustrem dobre piętnaście minut zastanawiając się czy widać po niej młodą ciążę.
Chwała Morganie, ale raczej nie. Po sierpniu znów bardziej straciła niż przybrała na wadze.
Pojawiła się w restauracji punktualnie, kryjąc nieco - choć tylko nieco - twarz pod czarnym kapeluszem. Harlanda dostrzegła szybko, instynktownie, przy jednym z wolnych stolików i zdecydowała się zajść go od tyłu.
Pachniał znajomo, kiedy zza pleców zarzuciła mu ramiona na szyję. Pachniał jak beztroska.
- Wygląda dziś lord wyjątkowo samotnie. Czy pozwoli lord na to, żeby ta niegodna, egoistyczna dziewucha postawiła lordowi drinka? - szepnęła ze słodką, ochrypłą ironią, owiewając go własną wonią, wiecznie tą samą, lawendy i miętowego tytoniu. Jedyne co mogło być nowe to ledwie odczuwalna, ale niemożliwa do zmycia ze splamionej duszy; krew. - Wybacz, że nie pisałam - dodała poważniej, nie puszczając go bo i po co. - Nie będę kręcić, że próbowałam. Nie miałam czasu. Ale mimo to się cieszę. Mówią, że nie ma lepszej pory niż tu i teraz.
You are the hole in my head
You are the space in my bed
You are the silence in between
What I thought and what I said
You are the space in my bed
You are the silence in between
What I thought and what I said
To ona prosiła o to, by spotkali się poza granicami Anglii, choć nawet jej przemknęło przez myśl, że balansowała na granicy roszczeniowości. Ostatecznie wina za tak długą obojętność w relacji z pierwszym - i przez długi czas jedynym - przyjacielem spoczywała również po jej stronie. Okres po zwolnieniu ze Szpitala Świętego Munga był jednak burzliwy, gwałtowny, pełen zmian, których sama się po sobie nie spodziewała, które mogłyby zaskoczyć też Harlanda, jeżeli usłyszał o nich od Odetty lub innych swoich szlachetnych znajomych. Jej zaangażowanie w konflikcie nie było sekretem. Tak samo jak sekretem nie była śmierć jego żony, choć osobiście jej się z tego nie zwierzył, a i ona nie napisała do niego nawet jednego listu z kondolencjami, co w perspektywie czasu - nawet jeśli w tamtych miesiącach była w rozsypce z zupełnie innych powodów - zdawało się gorszyć. Nie było jej wstyd w klasycznym znaczeniu tego słowa, chyba nie była do tego zdolna, ale drażniło ją, że o tym zapomniała. Bo okazanie sympatii byłoby właściwą rzeczą do zrobienia. Udowodniłaby, że o nim nie zapomniała. I, cholera, nie zapomniała, nie naprawdę, ale zakochana w Drew, zakochana w czarnej magii i wizji potęgi i respektu wywalczonych własnymi rękami nie miała w sercu miejsca dla niczego innego.
Ta propozycja spotkania po tak długim milczeniu - co więcej, padająca z jego strony - spotkała ją w złym momencie. Była zagubiona, była piekielnie wściekła, była samotna, była w pierdolonej ciąży. Nic dziwnego, że gdy Harland wyskoczył z tym listem jak bogin zza szafy rozkleiła się do łez. To jest, zanim podarła pergamin na strzępy i wrzuciła do ognia. W pierwszej chwili chciała odmówić. Szczęśliwie nie zdążyła wysłać odpowiedzi zanim nie opanowała tych frustrujących emocji. Z kuzynem nie łączyło jej nigdy nic więcej ponad ryzykowną przyjaźń, sojusz oparty na podobnych poglądach na życie, okresową, grzeszną namiętność - ale zwykli - młodsi, mniej spętani - nie mieć przed sobą tajemnic. Rozmawiali nie tylko o pacjentach, czy plotkach z dwóch odrębnych światów, do których należeli, ale też po prostu o własnych pragnieniach. W pewnym momencie podświadomie chyba uznała, ze są już zbyt starzy, by sobie bezgranicznie ufać, że stawka jest zbyt wysoka, a ich drogi zbyt rozbieżne - i teraz ten list był jak powiew świeżości w całym morzu brudu.
Przypomniał o życiu, które wiodła, kiedy była słabsza, głupsza i naiwna, ale też wolna.
Nawet kiedy zapraszała do siebie ich wspólną kuzynkę Odettę na spotkania, nie próbowała szukać z nim kontaktu - może nawet wstydziła się tego co mógłby sądzić o tym czym się stała - więc tak, proszenie o Szkocję mogło być uznane za roszczeniowe.
Ale często nie potrafił jej odmówić, gdy nazywała go Harlym i jeśli nadal tak było, chciała to wykorzystać. Poza tym, argument o tym, że tu będą mogli porozmawiać swobodniej, że szansa na to, że ktoś ich podsłucha jest znacznie mniejsza, musiał go przynajmniej trochę zaintrygować. To było istotne przede wszystkim dla niej; nie tylko dlatego, że nosiła w sobie brzemię, po prostu nie cierpiała się przy nim krępować. Dlatego szlag ją jasny trafiał, gdy nie mogła dawniej przy ludziach mówić mu o niczym, bo przez wzgląd na jego nazwisko wszyscy ich obserwowali. Dlatego wolała ciszę dormitorium czy Świński Łeb zamiast błoni i Trzech Mioteł.
Pisząc, wspomniała o Trytonie niby przypadkiem, ale wiedziała, że to podłapie - ostatecznie tu się kiedyś wymknęli i tu się po raz pierwszy na poważnie upiła. Obiecując potem wszystkim (i sobie), że nie zrobi tego nigdy więcej, po to by po kilku zaledwie latach wspominać te zapewnienia ze śmiechem pogardy.
Nie żeby dziś zamierzała pić. Odrzucało ją od whisky i teraz już wiedziała czemu.
No ale nie o tym miała myśleć.
Obiecała sobie, że wykorzysta tę okazję, aby odpocząć od wszystkiego co czekało na nią z powrotem w Anglii - z planami i przekleństwami na czele - więc czerwieniąc usta szminką i ubierając jedną z tych sukienek, które opinały się na jej biodrach wystarczająco, by nęcić, wyobrażała sobie, że znów ma dwadzieścia lat i jest wschodzącą osobistością wśród uzdrowicieli. Oczywiście, nie mogła oszukiwać się w pełni. Okaleczone nogi musiała schować pod nieprzeźroczystymi rajstopami, w obcasach zdawała się nawet jeszcze wyższa niż zwykle (a jej wzrost nigdy nie był kobiecy), włosy miała krótkie jak nigdy, okalające szarą ze zmęczenia twarz, no i oczywiście spędziła przed lustrem dobre piętnaście minut zastanawiając się czy widać po niej młodą ciążę.
Chwała Morganie, ale raczej nie. Po sierpniu znów bardziej straciła niż przybrała na wadze.
Pojawiła się w restauracji punktualnie, kryjąc nieco - choć tylko nieco - twarz pod czarnym kapeluszem. Harlanda dostrzegła szybko, instynktownie, przy jednym z wolnych stolików i zdecydowała się zajść go od tyłu.
Pachniał znajomo, kiedy zza pleców zarzuciła mu ramiona na szyję. Pachniał jak beztroska.
- Wygląda dziś lord wyjątkowo samotnie. Czy pozwoli lord na to, żeby ta niegodna, egoistyczna dziewucha postawiła lordowi drinka? - szepnęła ze słodką, ochrypłą ironią, owiewając go własną wonią, wiecznie tą samą, lawendy i miętowego tytoniu. Jedyne co mogło być nowe to ledwie odczuwalna, ale niemożliwa do zmycia ze splamionej duszy; krew. - Wybacz, że nie pisałam - dodała poważniej, nie puszczając go bo i po co. - Nie będę kręcić, że próbowałam. Nie miałam czasu. Ale mimo to się cieszę. Mówią, że nie ma lepszej pory niż tu i teraz.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Szkocja jawiła mi się jako miejsce puste, dzikie i nieokiełznane, królestwo gór i pagórków, za którymi krył się zupełnie inny świat, w którym – co wiedziałem z doświadczenia – mniej uwagi przykładano do konwenansów i dobrego wychowania, bo liczyła się siła, umiejętność przetrwania i pieniądze. Te ostatnie liczyły się zresztą wszędzie i północ wyspy nie była tu żadnym zaskoczeniem. Pierwszy raz gościłem tu dość dawno temu, podczas mojej jedynej próby ujarzmienia kelpie. Wygranej, ale okraszonej nieopisanym zmęczeniem i nader prawdopodobną wizją poważnej kontuzji, po której trzymałem się od tych stworzeń z daleka, świadomy swoich ograniczeń. Potem kraj dziwnych ludzi w kiltach odwiedzałem kilkukrotnie, wypad z Londynu i św. Munga nie stanowił więc większego problemu i zaskoczenia. Byłem wręcz zadowolony, że chociaż na chwilę mogłem się wyrwać z dusznej atmosfery stolicy odbudowującej się po deszczu meteorytów, zwłaszcza że wiązało się to z nader przyjemnym towarzystwem.
Towarzystwem, które zostało mi zabrane wraz z odejściem Elviry z pracy, jednej z niewielu przyczyn, dla których wciąż trzymałem pozory dobrego męża i ojca rodziny. Wizyty w Wenus pozwalały mi się odstresować i odreagować, zaznać czysto fizycznej przyjemności władzy i rozkoszy, niemniej to szpitalny oddział, który często był moim drugim domem – nie ze względu na nawał pracy, lecz ucieczkę przed tym prawdziwym – widział zwykle gorszą wersję mnie. Zmęczoną, wyczerpaną, balansującą na granicy rozsądku i szaleństwa. Nie o wszystkim mogłem powiedzieć Bradfordowi, który sam był pogrążony w żalu po śmierci żony; mówienie przy nim, jak bardzo nie cierpię swojej, że męczę się w małżeństwie, że niczego nie pragnę tak bardzo, jak r o z w o d u, było absolutnie niedopuszczalne. Z Elvirą było inaczej; zawsze była dla mnie lady, nawet gdy w szkole za pierwszym razem zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem uważając, że sobie z niej kpię zwracając się do niej w ten sposób.
Od tamtej pory nasza relacja nabrała dynamizmu, który do dzisiaj trudno było mi nazwać i zapakować w konkretną szufladę towarzyskich znajomości. Ufałem jej, to jasne, była w końcu Parkinsonem, stała się więc moim powiernikiem zamiast brata, gdy ten już opuścił szkołę. Poza tym... nie wszystkie moje problemy by zrozumiał. Prócz zaufania było między nami też coś, co dzisiaj nazwałbym ciekawością życia, wtedy wydawało mi się kapryśną ekscytacją, gdy łamaliśmy pewne tabu i wspólnie skakaliśmy na głowę do nieznanej rzeki ryzyka. Nie żałowałem żadnej chwili z tamtych czasów; tęskniłem za każdą z nich, gdy mijaliśmy się na korytarzach św. Munga. Ja spleciony już małżeńską przysięgą, ona tak samo fascynująca i pociągająca jak w szkole; może nawet bardziej przez swoją dojrzałość i niedostępność.
- Tylko pod warunkiem, że pozwolisz mi zrewanżować się swoim towarzystwem, lady Parkinson – wymruczałem, łapiąc ją za nadgarstki i przyciągając bliżej siebie, aż jej ciepłe ciało jeszcze bardziej oparło się o moje plecy. Gdybym odwrócił głowę, natknąłbym się spojrzeniem na dobrze znane rysy jej twarzy, na miękkość jasnych włosów odznaczających się kontrastem, gdy spędzaliśmy czas leżąc na jednej poduszce i po prostu milcząc, na ostrość spojrzenia przeszywającego na wskroś tak bardzo, że nigdy nie umiałem jej całkowicie rozczytać. Złapałem ją za dłoń i nie puszczając wstałem z krzesła, aby się przywitać jak przystało na dżentelmena. - Jestem równie winny jak ty – zaprotestowałem, przyglądając się jej z bliska. Tych pięć, może sześć cali różnicy wzrostu między nami sprawiało, że mogła niemal spojrzeć mi w oczy; niemal, bo i tak nachyliłem się lekko w jej stronę, uważnym spojrzeniem zatroskanego kuzyna obserwując niepokojące oznaki zmęczenia i napięcia. Milczałem jednak, bo nie wypadało zaczynać rozmowy po kilku miesiącach ciszy od mało uprzejmego: „wyglądasz, jakby cię kilkakrotnie wyżęto i wytarto tobą pół Londynu”. Liczyłem, że w toku rozmowy uda mi się dowiedzieć, skąd ta zmiana.
- Nawet nie wiesz, jak wspaniale znów cię widzieć. Bardzo mi cię brakuje w ostatnim czasie – powiedziałem z całkowitą szczerością, puszczając w końcu jej dłonie i odsuwając krzesło, aby usiadła. Chłód jej palców i ostrość paliczków przebijających przez skórę były cudownie znajome; nie miałem ochoty się z nimi rozstawać, pamiętając jak lata temu przyciskała je do mojej twarzy, badając ją po raz pierwszy. - Chciałem nawet zrobić listę rzeczy, o których m u s z ę obowiązkowo ci opowiedzieć, ale potem uznałem, że byłaby to przesada – pokręciłem głową, wracając na swoje miejsce i spoglądając na nią znad stołu. Znałem tę kobietę na tyle różnych sposobów, że nie umiałem się w jej obecności krępować; pojęcie wstydu i zażenowania było mi obce, odkąd powiedziałem jej swój największy sekret, a ona przewróciła oczami, pytając, czy naprawdę nie mam poważniejszych problemów w życiu. - Więc? - rzuciłem w jej stronę. - Jak sobie radzisz? - zapytałem, zakładając w tym jednym pytaniu setki innych, niewypowiedzialnych. Czy wszystko w porządku? Czy coś się stało? Dlaczego wyglądasz na okropnie zmęczoną? Czy pamiętasz, jak byliśmy tu pierwszy raz i się upiłaś? Czy też tęskniłaś?
Towarzystwem, które zostało mi zabrane wraz z odejściem Elviry z pracy, jednej z niewielu przyczyn, dla których wciąż trzymałem pozory dobrego męża i ojca rodziny. Wizyty w Wenus pozwalały mi się odstresować i odreagować, zaznać czysto fizycznej przyjemności władzy i rozkoszy, niemniej to szpitalny oddział, który często był moim drugim domem – nie ze względu na nawał pracy, lecz ucieczkę przed tym prawdziwym – widział zwykle gorszą wersję mnie. Zmęczoną, wyczerpaną, balansującą na granicy rozsądku i szaleństwa. Nie o wszystkim mogłem powiedzieć Bradfordowi, który sam był pogrążony w żalu po śmierci żony; mówienie przy nim, jak bardzo nie cierpię swojej, że męczę się w małżeństwie, że niczego nie pragnę tak bardzo, jak r o z w o d u, było absolutnie niedopuszczalne. Z Elvirą było inaczej; zawsze była dla mnie lady, nawet gdy w szkole za pierwszym razem zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem uważając, że sobie z niej kpię zwracając się do niej w ten sposób.
Od tamtej pory nasza relacja nabrała dynamizmu, który do dzisiaj trudno było mi nazwać i zapakować w konkretną szufladę towarzyskich znajomości. Ufałem jej, to jasne, była w końcu Parkinsonem, stała się więc moim powiernikiem zamiast brata, gdy ten już opuścił szkołę. Poza tym... nie wszystkie moje problemy by zrozumiał. Prócz zaufania było między nami też coś, co dzisiaj nazwałbym ciekawością życia, wtedy wydawało mi się kapryśną ekscytacją, gdy łamaliśmy pewne tabu i wspólnie skakaliśmy na głowę do nieznanej rzeki ryzyka. Nie żałowałem żadnej chwili z tamtych czasów; tęskniłem za każdą z nich, gdy mijaliśmy się na korytarzach św. Munga. Ja spleciony już małżeńską przysięgą, ona tak samo fascynująca i pociągająca jak w szkole; może nawet bardziej przez swoją dojrzałość i niedostępność.
- Tylko pod warunkiem, że pozwolisz mi zrewanżować się swoim towarzystwem, lady Parkinson – wymruczałem, łapiąc ją za nadgarstki i przyciągając bliżej siebie, aż jej ciepłe ciało jeszcze bardziej oparło się o moje plecy. Gdybym odwrócił głowę, natknąłbym się spojrzeniem na dobrze znane rysy jej twarzy, na miękkość jasnych włosów odznaczających się kontrastem, gdy spędzaliśmy czas leżąc na jednej poduszce i po prostu milcząc, na ostrość spojrzenia przeszywającego na wskroś tak bardzo, że nigdy nie umiałem jej całkowicie rozczytać. Złapałem ją za dłoń i nie puszczając wstałem z krzesła, aby się przywitać jak przystało na dżentelmena. - Jestem równie winny jak ty – zaprotestowałem, przyglądając się jej z bliska. Tych pięć, może sześć cali różnicy wzrostu między nami sprawiało, że mogła niemal spojrzeć mi w oczy; niemal, bo i tak nachyliłem się lekko w jej stronę, uważnym spojrzeniem zatroskanego kuzyna obserwując niepokojące oznaki zmęczenia i napięcia. Milczałem jednak, bo nie wypadało zaczynać rozmowy po kilku miesiącach ciszy od mało uprzejmego: „wyglądasz, jakby cię kilkakrotnie wyżęto i wytarto tobą pół Londynu”. Liczyłem, że w toku rozmowy uda mi się dowiedzieć, skąd ta zmiana.
- Nawet nie wiesz, jak wspaniale znów cię widzieć. Bardzo mi cię brakuje w ostatnim czasie – powiedziałem z całkowitą szczerością, puszczając w końcu jej dłonie i odsuwając krzesło, aby usiadła. Chłód jej palców i ostrość paliczków przebijających przez skórę były cudownie znajome; nie miałem ochoty się z nimi rozstawać, pamiętając jak lata temu przyciskała je do mojej twarzy, badając ją po raz pierwszy. - Chciałem nawet zrobić listę rzeczy, o których m u s z ę obowiązkowo ci opowiedzieć, ale potem uznałem, że byłaby to przesada – pokręciłem głową, wracając na swoje miejsce i spoglądając na nią znad stołu. Znałem tę kobietę na tyle różnych sposobów, że nie umiałem się w jej obecności krępować; pojęcie wstydu i zażenowania było mi obce, odkąd powiedziałem jej swój największy sekret, a ona przewróciła oczami, pytając, czy naprawdę nie mam poważniejszych problemów w życiu. - Więc? - rzuciłem w jej stronę. - Jak sobie radzisz? - zapytałem, zakładając w tym jednym pytaniu setki innych, niewypowiedzialnych. Czy wszystko w porządku? Czy coś się stało? Dlaczego wyglądasz na okropnie zmęczoną? Czy pamiętasz, jak byliśmy tu pierwszy raz i się upiłaś? Czy też tęskniłaś?
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Bliskość i ciepło Harlanda były szokująco kojącym przypomnieniem tego czym zwykła być dla niej intymność z drugim człowiekiem - w czasach, w których nie dopuszczała do siebie niemal nikogo, gdy każde nietypowe spojrzenie lub muśnięcie ramienia mogła ukarać jadowitą pyskówką, kuzyn był jedną z bardzo nielicznych osób, w których towarzystwie czuła się komfortowo. Wyjątkiem od reguły, chłopcem, którego dotyk, oddech i pocałunki były niczym więcej i niczym mniej niż niewinną rozrywką podszytą dreszczem ekscytującego skandalu. Mezaliansu, zbrodni i zwyczajnej nieprzyzwoitości. Ale te słowa nigdy nie miały dla niej większego znaczenia, prawda? Mogła nie kochać Harlanda, ale kochała kiedyś wolność, którą ze sobą przynosił. Zrozumienie. Większość Parkinsonów patrzyła na nią z niechęcią, nestor tolerował jej istnienie wyłącznie ze względu na siostrę, mili bywali co najwyżej Bradford lub Odetta. Ale przy Harlym czuła, że są rodziną. Nietypową, lecz wciąż. To on jako jedyny nazywał ją "lady", chociaż, Merlinie, długo reagowała na to podłym sarkazmem, bo była przekonana, że z niej kpi. W którymś momencie przestała, bo karmiło to jej próżność.
Dzisiaj, gdy nazwał ją tak samo, ten ścisk niechęci pod żebrami pojawił się na nowo. W ostatnim czasie miała więcej do czynienia z arystokratami z różnych rodów, różnych światów. Początkiem nie wiedziała jak zareagować; uśmiechnąć się, syknąć, wywrócić oczami? Potem jednak owinął palce wokół jej nadgarstków i przyciągnął ją bliżej, więc poddała się i wtuliła twarz w jego ciepłą szyję, przesuwając po niej czubkiem nosa. Był tak samo dotykowy jak zawsze, więc być może nic się nie zmieniło?
Ach nie, zmieniło się wszystko.
Widziała to w długim spojrzeniu, jakim zmierzył ją, gdy wstał, by ją przywitać. Jego uśmiech był tak samo ładny na przystojnej twarzy, ale jakby mniej wyrazisty, zmęczony, naznaczony trudami. W ostatnich miesiącach przeszli zapewne więcej niż przez wszystkie poprzednie lata, ale co lepiej kształtowało człowieka niż doświadczenie?
Ścisnęła mocniej jego palce, gdy lekko się ku niej nachylił, a potem z uniesionym kącikiem ust wymruczała;
- Wiesz, że dorosłam już do tego, by wiedzieć, że żadna ze mnie lady? - Przypominano jej o tym na każdym kroku. Próbując spełnić oczekiwania Rosiera i Valerie podążała zupełnie nie w tym kierunku, w którym powinna; ostatecznie ten tytuł nigdy nie będzie jej się należał i musiała skupić wysiłki na tym, by nadać znaczenie swojemu imieniu w inny sposób. Deirdre, wspinając się po drabinie społecznej, została namiestniczką. I dla niej musiała istnieć alternatywa. - Niemniej jednak, mów mi więcej. Mam do tego sentyment... Harly - Dawno nieużywane słowo smakowało słodko na jej języku. Mimowolnie poczuła się młodsza, ale nie lżejsza. Nie czystsza. Na to było być może zbyt późno.
Skinęła głową, przyjmując jego równą winę, a potem zgrabnie wysunęła dłoń z jego dłoni, lekko tylko pieszcząc skórę czarnymi paznokciami. To był odruch, lubiła go tak drażnić. Może nawet znęcała się nad nim trochę, gdy wziął sobie żonę, ale wyładowywała w ten sposób niezadowolenie z powodu tego, że w Mungu nie mogli być już tak blisko jak w szkole.
Szczęśliwie powstrzymał się od komentarza na temat jej wyczerpania, i tak raziło ono jej wrażliwą dumę. Och, jej skóra nadal była blada i gładka wszędzie poza bliznami, zachowała młodość i miękkość połyskujących włosów, nawet jeżeli ogień zmusił ją do rozstania się z długim i zadbanym warkoczem. Ale czarna magia, obowiązki, samotność, wszystko to miało piętno w postaci przebijających na rękach żył, siniaków w przypadkowych miejscach i wyrazistszych niż wcześniej kości policzkowych. Schudła też, nabierając jeszcze bardziej patykowatej sylwetki, ale na to szczególnie nie narzekała. Przerażała ją perspektywa aparycji ciężarnej.
- Dobrze to słyszeć. Ja również tęskniłam. Aż trudno uwierzyć, że jest tyle rzeczy, których nie miałam okazji ci powiedzieć - odparła z rozbawieniem, ignorując przypływ żalu i jakiegoś absurdalnego rozrzewnienia. Była przekonana, że na krótką chwilę na jej policzki wstąpił rumieniec i to było żałosne. Dziecko czyniło ją emocjonalną i rozchwianą. Kolejna niedogodność. Uśmiechnęła się jednak ciepło, gdy przyznał, że odczuwał podobnie; lista tematów do plotek, to było tak bardzo w jego stylu. - Przesada? Skądże. Jesteś coraz starszy, to żaden wstyd wspomagać gasnącą pamięć - rzuciła żartobliwie, zatrzymując na moment wzrok na jego ustach. Po prawdzie on nie wyglądał jakby wiele się zmienił. Gdyby się wysiliła, być może ponad twarzami Drew i Wren kalającymi każde jej wspomnienie przypomniałaby sobie smak jego warg. Dawniej pozwalała mu na wiele, doskonale znała jego ciało; nawet jeżeli nigdy nie pozwoliła mu mieć się naprawdę, może z obaw przed, o ironio, ciążą, a może dlatego, że tej części siebie nie chciała oddawać nikomu. Wiele się zmieniło, istotnie.
Gdy pierwszy zdecydował się pytać, dała sobie nieco czasu nonszalanckim gestem przywołując kelnera.
- Dla mojego towarzysza najlepszy alkohol jaki macie w karcie, dla mnie czarna kawa. Mocna, bez mleka i bez cukru - powiedziała, nie przypatrując się zbierającemu zamówienia mężczyźnie i przez moment zaledwie zastanawiając jak wiele złota będzie musiała wydać. Nie miało to większego znaczenia, w ostatnim czasie była szczególnie skłonna do ryzyka.
Kiedy młodzieniec odszedł, wróciła wzrokiem do Harly'ego, podpierając brodę na dłoni i mrużąc nieco błękitne oczy. Musiał dostrzec, że się zawahała. Potrafił ją przejrzeć. Im dłużej jednak na niego patrzyła tym większą miała chęć, by powiedzieć prawdę.
- Fatalnie. Ten ostatni rok był pasmem wzlotów i upadków, sukcesów i upokorzeń, istną tragikomedią. A ty? Przeszedłeś już żałobę? - Matowy ton jasno wskazywał, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jej nie odczuwał, nie naprawdę. Przez chwilę chciała zapytać też o dzieciaka, ale skarciła się w duchu. Nie od tego powinna zaczynać, gdy nie miał jeszcze w dłoni drinka. - Powinnam była napisać, przecież przeczytałam nekrolog. Ale gdzieś w tamtym czasie sama lizałam rany. Nie wiem, czy słyszałeś, że mnie zrekrutowano. Byłam nawet przez jakiś czas Rycerką Walpurgii. Liczę, że znów zostanę, gdy... doprowadzę pewne sprawy do końca. - Kącik jej ust zadrżał, westchnęła i postukała przydługimi paznokciami o blat stolika. - Walka o władzę, magię i porządek wiąże się z pewnymi trudnościami. Początkiem byłam jedynie frontowym uzdrowicielem, potem nauczyłam się walczyć. Wiem już jak to jest mieć oderwaną rękę, płonąć, być trafioną z mugolskiej broni, rozszczepić się... nauczyłam się też lepiej leczyć złamania i rany po eksplozjach... - zaśmiała się cicho, nieszczególnie wzruszona swoimi doświadczeniami, choć przez każdą bliznę z osobna przeszły ją prądy fantomowego bólu. - Tylko nie mów mojej matce. Niczego nie wie, tak jest lepiej.
Przechyliła głowę, przyglądając mu się z ciekawością i niby mimochodem przygryzając wargę. Wiedziała, że nie walczył, ostatecznie uczestniczyła w spotkaniach z sojusznikami. Niemniej jednak była szczerze ciekawa co ma do powiedzenia na temat wojny. Dziwna myśl naszła ją, że wcale nie jest niezadowolona z tego, że nie przyszło jej ratować mu życia w potwornych warunkach.
Dzisiaj, gdy nazwał ją tak samo, ten ścisk niechęci pod żebrami pojawił się na nowo. W ostatnim czasie miała więcej do czynienia z arystokratami z różnych rodów, różnych światów. Początkiem nie wiedziała jak zareagować; uśmiechnąć się, syknąć, wywrócić oczami? Potem jednak owinął palce wokół jej nadgarstków i przyciągnął ją bliżej, więc poddała się i wtuliła twarz w jego ciepłą szyję, przesuwając po niej czubkiem nosa. Był tak samo dotykowy jak zawsze, więc być może nic się nie zmieniło?
Ach nie, zmieniło się wszystko.
Widziała to w długim spojrzeniu, jakim zmierzył ją, gdy wstał, by ją przywitać. Jego uśmiech był tak samo ładny na przystojnej twarzy, ale jakby mniej wyrazisty, zmęczony, naznaczony trudami. W ostatnich miesiącach przeszli zapewne więcej niż przez wszystkie poprzednie lata, ale co lepiej kształtowało człowieka niż doświadczenie?
Ścisnęła mocniej jego palce, gdy lekko się ku niej nachylił, a potem z uniesionym kącikiem ust wymruczała;
- Wiesz, że dorosłam już do tego, by wiedzieć, że żadna ze mnie lady? - Przypominano jej o tym na każdym kroku. Próbując spełnić oczekiwania Rosiera i Valerie podążała zupełnie nie w tym kierunku, w którym powinna; ostatecznie ten tytuł nigdy nie będzie jej się należał i musiała skupić wysiłki na tym, by nadać znaczenie swojemu imieniu w inny sposób. Deirdre, wspinając się po drabinie społecznej, została namiestniczką. I dla niej musiała istnieć alternatywa. - Niemniej jednak, mów mi więcej. Mam do tego sentyment... Harly - Dawno nieużywane słowo smakowało słodko na jej języku. Mimowolnie poczuła się młodsza, ale nie lżejsza. Nie czystsza. Na to było być może zbyt późno.
Skinęła głową, przyjmując jego równą winę, a potem zgrabnie wysunęła dłoń z jego dłoni, lekko tylko pieszcząc skórę czarnymi paznokciami. To był odruch, lubiła go tak drażnić. Może nawet znęcała się nad nim trochę, gdy wziął sobie żonę, ale wyładowywała w ten sposób niezadowolenie z powodu tego, że w Mungu nie mogli być już tak blisko jak w szkole.
Szczęśliwie powstrzymał się od komentarza na temat jej wyczerpania, i tak raziło ono jej wrażliwą dumę. Och, jej skóra nadal była blada i gładka wszędzie poza bliznami, zachowała młodość i miękkość połyskujących włosów, nawet jeżeli ogień zmusił ją do rozstania się z długim i zadbanym warkoczem. Ale czarna magia, obowiązki, samotność, wszystko to miało piętno w postaci przebijających na rękach żył, siniaków w przypadkowych miejscach i wyrazistszych niż wcześniej kości policzkowych. Schudła też, nabierając jeszcze bardziej patykowatej sylwetki, ale na to szczególnie nie narzekała. Przerażała ją perspektywa aparycji ciężarnej.
- Dobrze to słyszeć. Ja również tęskniłam. Aż trudno uwierzyć, że jest tyle rzeczy, których nie miałam okazji ci powiedzieć - odparła z rozbawieniem, ignorując przypływ żalu i jakiegoś absurdalnego rozrzewnienia. Była przekonana, że na krótką chwilę na jej policzki wstąpił rumieniec i to było żałosne. Dziecko czyniło ją emocjonalną i rozchwianą. Kolejna niedogodność. Uśmiechnęła się jednak ciepło, gdy przyznał, że odczuwał podobnie; lista tematów do plotek, to było tak bardzo w jego stylu. - Przesada? Skądże. Jesteś coraz starszy, to żaden wstyd wspomagać gasnącą pamięć - rzuciła żartobliwie, zatrzymując na moment wzrok na jego ustach. Po prawdzie on nie wyglądał jakby wiele się zmienił. Gdyby się wysiliła, być może ponad twarzami Drew i Wren kalającymi każde jej wspomnienie przypomniałaby sobie smak jego warg. Dawniej pozwalała mu na wiele, doskonale znała jego ciało; nawet jeżeli nigdy nie pozwoliła mu mieć się naprawdę, może z obaw przed, o ironio, ciążą, a może dlatego, że tej części siebie nie chciała oddawać nikomu. Wiele się zmieniło, istotnie.
Gdy pierwszy zdecydował się pytać, dała sobie nieco czasu nonszalanckim gestem przywołując kelnera.
- Dla mojego towarzysza najlepszy alkohol jaki macie w karcie, dla mnie czarna kawa. Mocna, bez mleka i bez cukru - powiedziała, nie przypatrując się zbierającemu zamówienia mężczyźnie i przez moment zaledwie zastanawiając jak wiele złota będzie musiała wydać. Nie miało to większego znaczenia, w ostatnim czasie była szczególnie skłonna do ryzyka.
Kiedy młodzieniec odszedł, wróciła wzrokiem do Harly'ego, podpierając brodę na dłoni i mrużąc nieco błękitne oczy. Musiał dostrzec, że się zawahała. Potrafił ją przejrzeć. Im dłużej jednak na niego patrzyła tym większą miała chęć, by powiedzieć prawdę.
- Fatalnie. Ten ostatni rok był pasmem wzlotów i upadków, sukcesów i upokorzeń, istną tragikomedią. A ty? Przeszedłeś już żałobę? - Matowy ton jasno wskazywał, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jej nie odczuwał, nie naprawdę. Przez chwilę chciała zapytać też o dzieciaka, ale skarciła się w duchu. Nie od tego powinna zaczynać, gdy nie miał jeszcze w dłoni drinka. - Powinnam była napisać, przecież przeczytałam nekrolog. Ale gdzieś w tamtym czasie sama lizałam rany. Nie wiem, czy słyszałeś, że mnie zrekrutowano. Byłam nawet przez jakiś czas Rycerką Walpurgii. Liczę, że znów zostanę, gdy... doprowadzę pewne sprawy do końca. - Kącik jej ust zadrżał, westchnęła i postukała przydługimi paznokciami o blat stolika. - Walka o władzę, magię i porządek wiąże się z pewnymi trudnościami. Początkiem byłam jedynie frontowym uzdrowicielem, potem nauczyłam się walczyć. Wiem już jak to jest mieć oderwaną rękę, płonąć, być trafioną z mugolskiej broni, rozszczepić się... nauczyłam się też lepiej leczyć złamania i rany po eksplozjach... - zaśmiała się cicho, nieszczególnie wzruszona swoimi doświadczeniami, choć przez każdą bliznę z osobna przeszły ją prądy fantomowego bólu. - Tylko nie mów mojej matce. Niczego nie wie, tak jest lepiej.
Przechyliła głowę, przyglądając mu się z ciekawością i niby mimochodem przygryzając wargę. Wiedziała, że nie walczył, ostatecznie uczestniczyła w spotkaniach z sojusznikami. Niemniej jednak była szczerze ciekawa co ma do powiedzenia na temat wojny. Dziwna myśl naszła ją, że wcale nie jest niezadowolona z tego, że nie przyszło jej ratować mu życia w potwornych warunkach.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Więzy krwi były pojęciem, które miało tak wiele różnych znaczeń, że z biegiem czasu stały się wypaczone i przeinaczone, tracąc swój pierwotny ryt. Dzisiaj krew była niemal świętością dla szlacheckiego świata, wyznacznikiem nie tylko pozycji i statusu, ale i całej przyszłości zaplanowanej dla każdego dziecka, jeszcze zanim się narodziło. Sojusze i pakty, handlowanie ludzkimi życiami, kalkulowanie i spekulowanie, czyje małżeństwo będzie bardziej korzystne sprawiało, że więzy krwi traktowano jako argument handlowy na matrymonialnym rynku; jako kolejny atut w drodze do bogactwa i zwiększania swoich finansowych i społecznych wpływów. Nigdy nie umiałem tego zrozumieć, tego całego absurdu z domieszką obcej krwi, która miała zanieczyszczać naszą, szlachecką, błękitną. Nigdy nie zaakceptowałem tej barwnej bzdury; jako uzdrowiciel widziałem setki krwawiących osób o różnym statusie. Każda krew była taka sama i wszyscy cierpieli tak samo.
Wiedziałem jednak, że wygłaszanie na głos swoich poglądów nie byłoby mile widziane, że niewątpliwie mocno by mi zaszkodziło w czasach, gdy szlachta znów zamykała się na swoich. Nikogo nie interesowały moje argumenty za tym, że każda krew magiczna jest równie cenna, niezależnie od tego, czy upuszcza się ją szlachcicowi czy czarodziejowi ze społecznych nizin. Jeśli ktoś władał magią, nie miało dla mnie znaczenia jego pochodzenie. To magia wybierała ludzi, którzy mieli jej służyć, nie odwrotnie; to ona decydowała, kogo obdarzy swoją potęgą. Być może dlatego z łatwością przychodziła mi tak wielka otwartość w stosunku do mojej kuzynki, która w moich oczach – prócz nazwiska – niczym się ode mnie nie różniła. Nie było jej winą, że żyliśmy w czasach, w których tradycyjna formalność wciąż głęboko tkwiła w fundamencie bezsensu. Dla mnie więzy krwi były czymś więcej niż pustym frazesem, który tracił na znaczeniu z chwilą zawarcia małżeńskiego kontraktu i zmiany nazwiska. N i k t nie przestawał być Parkinsonem. To tkwiło w nas, w naszych charakterach, naszych predyspozycjach i upodobaniach.
- To że jesteś znacznie ciekawszą osobą niż wydmuszkowe szlachcianeczki nie oznacza, że nie jesteś lady. Dla mnie zawsze nią byłaś i będziesz, reszta świata może się pieprzyć – pokręciłem głową, w jednej chwili tęskniąc za przelotnym dotykiem jej palców na swojej dłoni. Wcześniej wielokrotnie ten gest oznaczał dla mnie jedno, drażniące napięcie, którego nie mogłem się pozbyć, przypomnienie o swobodzie, jaką cieszyliśmy się w szkole i frustrację, że pozostawała poza moim zasięgiem; dzisiaj jednak nie wywołał żadnej z tych skrajnych emocji. Ku własnemu zaskoczeniu zrozumiałem, że choć intymny, nie niósł w sobie nic erotycznego; był przyjemny, łagodny, niemal czuły i tak właśnie się czułem przez ten ułamek sekundy, gdy delikatna pieszczona spłynęła na moją dłoń. Roztkliwiałem się, niewątpliwie. - Nie pijesz? - rzuciłem jej spojrzenie na wpół podejrzliwe, na wpół rozbawione. - Nawet ze swoim ulubionym kuzynem? - Czyżby faktycznie nie ryzykowała po tym, jak upiła się tu po raz pierwszy? To było zaskakujące, ale z drugiej strony przez ten czas, gdy się nie widzieliśmy, mogło się bardzo wiele zmienić.
Powtórzyłem jej gest i sam oparłem brodę na dłoni, jednak wraz z wypowiadanymi przez nią słowami zaczynałem wyraźnie sztywnieć, prostując plecy i szybko opuszczając dłonie na blat stołu, tak że moja sylwetka z boku musiała przypominać wyrzeźbiony w marmurze lub odlany z brązu posąg. Zaciskałem bezwiednie palce w poczuciu złości na samego siebie, kiedy opowiadała o tym, co ją spotkało, o poniesionych ranach i stratach. I chociaż mówiła z dumą i sprawiała wrażenie osoby, która za nic miała wszystkie te życiowe zawirowania, mój świat wydawał się teraz zupełnie pusty. Gdy ja udawałem żal i smutek po śmierci nigdy niekochanej żony, ktoś tak dla mnie ważny najprawdopodobniej ocierał się właśnie o śmierć. Gdy tkwiłem w bezsensie i nudzie w zaciszu własnego domu, odliczając dni, gdy będę mój bez zgorszenia i skandalu poprosić młodą damę do tańca, ona szalała w bitewnym rozgardiaszu.
- Zawsze byłaś odważniejsza od wszystkich innych – powiedziałem po chwili milczenia. Odważniejsza, zadziorna, waleczna; nie poddawała się, nie ulegała presji, nie skłaniała głowy, gdy spadał na nią grad drwiących spojrzeń. To było takie oczywiste, że właśnie ona wstąpi do Rycerzy, że będzie walczyła o lepszy świat niż ten, w którym ją skrzywdzono. Oczywiste lecz nie dla mnie, który w tym czasie byłem zaślepiony swoim egoizmem. - Moja wymuszona żałoba jest przy tym wszystkim wręcz śmieszna. - Przerwałem, bo przyniesiono nam zamówione napoje, świdrującą nos aromatyczną kawę i bursztynowy płyn będący zapewne jakimś dobrym rocznikiem whisky. - Szalenie żałuję, że nie było mnie obok ciebie w tym czasie. Nie dlatego, że byś sobie nie poradziła lub potrzebowała koniecznie mojej pomocy – zastrzegłem od razu. Powinienem przy niej być, tak jak ona była przy mnie przez te wszystkie lata w Mungu, bliska i odległa jednocześnie, ale pamiętałem, jak bardzo jej obecność mi pomagała, jak była dla mnie ważna świadomość posiadania kogoś, dla kogo coś znaczyłem. Uniosłem się nieco i zaszurałem krzesłem, przesuwając je na drugi bok stołu, tak że nie siedziałem już naprzeciwko, ale obok niej. - Płonęłaś? - szepnąłem wciąż wstrząśnięty. Sięgnąłem do jej włosów, do tak niezwyczajnie krótszych kosmyków w porównaniu z tymi, które owijałem wokół palców tak dawno temu. - To dlatego? - zmarszczyłem brwi zastanawiając się, jakie wydarzenia sprawiły, że musiała pozbyć się czegoś tak dla siebie charakterystycznego.
- A pozostałe rany? Twoja ręka? Czy jest całkowicie wyleczona? - drążyłem dalej, ledwie powstrzymując się przed tym, aby nie podwinąć jej rękawa i naocznie nie przekonać się o jej fizycznej kondycji. - I co to znaczy, że trafili cię z mugolskiej broni? - wbiłem w nią uporczywe spojrzenie domagając się odpowiedzi tu, teraz, natychmiast. W akcie desperackiej ucieczki od fantazji, które zaczęły do mnie napływać o setce sposobów, na które mogła umrzeć, sięgnąłem po szklankę z whisky i wypiłem duszkiem niemal całą. Od razu tego pożałowałem, czując płonącą gorycz w gardle, ale przynajmniej pozbyłem się natrętnych wyobrażeń.
Wiedziałem jednak, że wygłaszanie na głos swoich poglądów nie byłoby mile widziane, że niewątpliwie mocno by mi zaszkodziło w czasach, gdy szlachta znów zamykała się na swoich. Nikogo nie interesowały moje argumenty za tym, że każda krew magiczna jest równie cenna, niezależnie od tego, czy upuszcza się ją szlachcicowi czy czarodziejowi ze społecznych nizin. Jeśli ktoś władał magią, nie miało dla mnie znaczenia jego pochodzenie. To magia wybierała ludzi, którzy mieli jej służyć, nie odwrotnie; to ona decydowała, kogo obdarzy swoją potęgą. Być może dlatego z łatwością przychodziła mi tak wielka otwartość w stosunku do mojej kuzynki, która w moich oczach – prócz nazwiska – niczym się ode mnie nie różniła. Nie było jej winą, że żyliśmy w czasach, w których tradycyjna formalność wciąż głęboko tkwiła w fundamencie bezsensu. Dla mnie więzy krwi były czymś więcej niż pustym frazesem, który tracił na znaczeniu z chwilą zawarcia małżeńskiego kontraktu i zmiany nazwiska. N i k t nie przestawał być Parkinsonem. To tkwiło w nas, w naszych charakterach, naszych predyspozycjach i upodobaniach.
- To że jesteś znacznie ciekawszą osobą niż wydmuszkowe szlachcianeczki nie oznacza, że nie jesteś lady. Dla mnie zawsze nią byłaś i będziesz, reszta świata może się pieprzyć – pokręciłem głową, w jednej chwili tęskniąc za przelotnym dotykiem jej palców na swojej dłoni. Wcześniej wielokrotnie ten gest oznaczał dla mnie jedno, drażniące napięcie, którego nie mogłem się pozbyć, przypomnienie o swobodzie, jaką cieszyliśmy się w szkole i frustrację, że pozostawała poza moim zasięgiem; dzisiaj jednak nie wywołał żadnej z tych skrajnych emocji. Ku własnemu zaskoczeniu zrozumiałem, że choć intymny, nie niósł w sobie nic erotycznego; był przyjemny, łagodny, niemal czuły i tak właśnie się czułem przez ten ułamek sekundy, gdy delikatna pieszczona spłynęła na moją dłoń. Roztkliwiałem się, niewątpliwie. - Nie pijesz? - rzuciłem jej spojrzenie na wpół podejrzliwe, na wpół rozbawione. - Nawet ze swoim ulubionym kuzynem? - Czyżby faktycznie nie ryzykowała po tym, jak upiła się tu po raz pierwszy? To było zaskakujące, ale z drugiej strony przez ten czas, gdy się nie widzieliśmy, mogło się bardzo wiele zmienić.
Powtórzyłem jej gest i sam oparłem brodę na dłoni, jednak wraz z wypowiadanymi przez nią słowami zaczynałem wyraźnie sztywnieć, prostując plecy i szybko opuszczając dłonie na blat stołu, tak że moja sylwetka z boku musiała przypominać wyrzeźbiony w marmurze lub odlany z brązu posąg. Zaciskałem bezwiednie palce w poczuciu złości na samego siebie, kiedy opowiadała o tym, co ją spotkało, o poniesionych ranach i stratach. I chociaż mówiła z dumą i sprawiała wrażenie osoby, która za nic miała wszystkie te życiowe zawirowania, mój świat wydawał się teraz zupełnie pusty. Gdy ja udawałem żal i smutek po śmierci nigdy niekochanej żony, ktoś tak dla mnie ważny najprawdopodobniej ocierał się właśnie o śmierć. Gdy tkwiłem w bezsensie i nudzie w zaciszu własnego domu, odliczając dni, gdy będę mój bez zgorszenia i skandalu poprosić młodą damę do tańca, ona szalała w bitewnym rozgardiaszu.
- Zawsze byłaś odważniejsza od wszystkich innych – powiedziałem po chwili milczenia. Odważniejsza, zadziorna, waleczna; nie poddawała się, nie ulegała presji, nie skłaniała głowy, gdy spadał na nią grad drwiących spojrzeń. To było takie oczywiste, że właśnie ona wstąpi do Rycerzy, że będzie walczyła o lepszy świat niż ten, w którym ją skrzywdzono. Oczywiste lecz nie dla mnie, który w tym czasie byłem zaślepiony swoim egoizmem. - Moja wymuszona żałoba jest przy tym wszystkim wręcz śmieszna. - Przerwałem, bo przyniesiono nam zamówione napoje, świdrującą nos aromatyczną kawę i bursztynowy płyn będący zapewne jakimś dobrym rocznikiem whisky. - Szalenie żałuję, że nie było mnie obok ciebie w tym czasie. Nie dlatego, że byś sobie nie poradziła lub potrzebowała koniecznie mojej pomocy – zastrzegłem od razu. Powinienem przy niej być, tak jak ona była przy mnie przez te wszystkie lata w Mungu, bliska i odległa jednocześnie, ale pamiętałem, jak bardzo jej obecność mi pomagała, jak była dla mnie ważna świadomość posiadania kogoś, dla kogo coś znaczyłem. Uniosłem się nieco i zaszurałem krzesłem, przesuwając je na drugi bok stołu, tak że nie siedziałem już naprzeciwko, ale obok niej. - Płonęłaś? - szepnąłem wciąż wstrząśnięty. Sięgnąłem do jej włosów, do tak niezwyczajnie krótszych kosmyków w porównaniu z tymi, które owijałem wokół palców tak dawno temu. - To dlatego? - zmarszczyłem brwi zastanawiając się, jakie wydarzenia sprawiły, że musiała pozbyć się czegoś tak dla siebie charakterystycznego.
- A pozostałe rany? Twoja ręka? Czy jest całkowicie wyleczona? - drążyłem dalej, ledwie powstrzymując się przed tym, aby nie podwinąć jej rękawa i naocznie nie przekonać się o jej fizycznej kondycji. - I co to znaczy, że trafili cię z mugolskiej broni? - wbiłem w nią uporczywe spojrzenie domagając się odpowiedzi tu, teraz, natychmiast. W akcie desperackiej ucieczki od fantazji, które zaczęły do mnie napływać o setce sposobów, na które mogła umrzeć, sięgnąłem po szklankę z whisky i wypiłem duszkiem niemal całą. Od razu tego pożałowałem, czując płonącą gorycz w gardle, ale przynajmniej pozbyłem się natrętnych wyobrażeń.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Przez jak długi czas wypowiadała dokładnie te same kontrowersyjne opinie co Harland? Większość życia, zapewne, choć dziś trudno było jej przywołać mentalność tej samej sfrustrowanej i pogardliwej kobiety, którą była tak długo, wymieniając się z kuzynem obscenicznymi plotkami w szpitalnej szatni (w szatni, w której, należy przyznać, nigdy nie powinna się znaleźć, bo była męska). Jego słowa przywołały na jej twarz ten sam wyraz melancholijnej uciechy co dotyk. Odkąd wyszedł za mąż mieli tylko to; uściski dłoni, okazjonalne przesunięcie palcami po ramieniu, szepty do ucha. Nie szukała wówczas intymności z nikim innym, bo nie czuła takiej potrzeby; Harly był wyjątkiem od jej reguł, jeśli nie on, to nikt inny, tak myślała, dopóki nie wpadła w obłęd pierwszej i niespodziewanej miłości. Miłości, która płonęła jak pożoga i równie szybko strawiła ją całą, pozostawiając tylko zażenowanie i niepewne wspomnienia. Cieszyła się, że zdołała odbudować przyjaźń z Drew, jakkolwiek stała ona na kruchych fundamentach. Nie liczyła natomiast, że znów będzie mieć okazję spoglądać długo i wymownie w ciemne oczy ulubionego kuzyna. Nie po tak długiej rozłące. Zdawało się jednak, że nawet milczenie nie zdołało nadszarpnąć zaufania i komfortu, które odczuwali w swojej obecności.
- Wydmuszkowe szlachcianeczki, mówisz? - spytała z pewną przewrotną przyjemnością. Tym razem jednak nie było w tym tyle jadu co zwykle; poznała dobrze Primrose, poznała Evandrę, poznała Melisande na ich wspólnej misji, nie widziała już szlachcianek tylko i wyłącznie przez pryzmat ich urodzenia i nudnych konwenansów, choć zdawała sobie sprawę z ogromu kobiet, o których nie dałoby się powiedzieć niczego ciekawego. Tylko czy to nie dotyczyło wszystkich stanów, wszystkich klas? Tym co wyróżniało ich, czystokrwistych, była długo sięgająca tradycja stawania w roli obrońców magii i czarodziejskiej kultury. To tego nie zamierzała zaprzepaszczać, nawet jeśli przegnano ją z zamków i salonów. - Od naszego ostatniego spotkania nikt nigdy mnie tak nie nazwał, nawet mimo tego, że zaproszono mnie na zeszłoroczny Sabat... nie widziałam cię na nim. Wiesz, że miałam na sobie naszą suknię? Projektu Brada, podarowaną przez Odettę w ramach prezentu... - Przełknęła z trudem ślinę, wspominając fatalny finał tamtej nocy i fakt, że nawet nie próbowała odnaleźć go w tłumie arystokratów, zbyt skupiona na morderczej zazdrości i zimnych objęciach Drew w osamotnionym gabinecie. - Żałuję, że się nie spotkaliśmy. Musiałam wyjść wcześniej, dużo wcześniej... - Ponura nuta w jej głosie i zasnute mgłą spojrzenie były prawdziwe, z wielu przyczyn. - Moglibyśmy zatańczyć, napić się... to był mój pierwszy Sabat. Byłeś na nim? - Chyba wolałaby usłyszeć, że nie, miałaby mniejsze wyrzuty sumienia; kiedy zasiedli do stołu jej dłoń przesunęła się, by znów musnąć jego palce. Powstrzymała się w ostatniej chwili, skrobiąc paznokciami po czarnym blacie. - Bywam ślepa - powiedziała znacznie ciszej, właściwie do siebie, uciekając wzrokiem gdzieś w bok i zaciskając szkarłatne usta.
Szczęśliwie mogła opanować oddech w obecności kelnera, odwrócić własną uwagę od ponurej świadomości, że bardzo długo specjalnie trzymała Harly'ego na dystans, nawet jeśli wtedy tego nie dostrzegała. Unikała go, bo tak było łatwiej. Bo pięła się po drabinie społecznej tak prędko, że nie chciała znów stać się tylko kuzynką znanego arystokraty, wiecznie w jego cieniu, chroniona jego ramieniem. Bo przed sobą widziała wyłącznie Czarnego Pana, wyłącznie Drew Macnaira, bo obawiała się, że poddanie się znowu takiej intymności jaką miała z Harlandem sprawi, że się cofnie; bo znał przecież tę wersję jej, którą miała na zawsze zostawić za sobą. To wszystko było jednak tylko wymówkami działającymi tak długo, dopóki nie upadła boleśnie i nie spostrzegła, że nie ma już nikogo, kto pomógłby jej wstać.
Kelner odszedł, a ona zaśmiała się krótko i sztucznie, gdy spytał o to, czy pije.
- Nie, już nie... długo folgowałam sobie z alkoholem i postanowiłam, że czas na przerwę - przyznała, rzucając mu dłuższe spojrzenie, w którym krył się jakiś sekret, jakaś tęsknota, której jeszcze nie wyraziła słowami. W rzeczywistości wszak chciała powiedzieć mu wszystko, ale nie była pewna, czy to wciąż bezpieczne, tutaj i dzisiaj. - Nie zachęcaj - dodała jednak pieszczotliwie, by nie uznał, że go zbywa.
Opowieści o wszystkich okropnościach wojny przychodziły jej lekko, ponieważ do nich przywykła. Przywykła do bólu, przywykła do łamania i przekraczania własnych granic, w pewnym momencie walka stała się integralną częścią jej osobowości; zapomniała już o załamaniu, jakie przeszła po pierwszym morderstwie, którego była świadkiem w ciemnej piwnicy Mantykory. Zapomniała o łzach i wrzaskach, swoich własnych i ofiar. Wypieranie co bardziej makabrycznych obrazów przychodziło jej coraz łatwiej; nawet nie dlatego, że nawiedzały ją w snach, co raczej z powodu tego, jak bardzo były nęcące. Czarna magia i przemoc uzależniały, a ona musiała kontrolować te zapędy, by zupełnie nie popaść w obłęd. Czasem też łatwiej było udawać, że w przeciwieństwie do ludzi, których zabiła - ona sama jest wciąż niezniszczalna. Ostatnią ciężką próbą był deszcz ognia na elfim szlaku; ale czy i z niego nie wyszła silniejsza?
Skąd - podszepnęło coś złośliwie, na co mimowolnie szarpnęła lewym kolanem. Później zignorowała ten głos. Była w tym biegła.
Obserwowanie Harlanda było zresztą ciekawsze. Jego napięcie, jego ledwo hamowana złość. W jej imieniu. Im dłużej na niego patrzyła - zwłaszcza wówczas, gdy zmienił miejsce i usiadł bliżej, niemal stykając się z nią udami - tym więcej ciężaru schodziło z jej zmęczonych ramion. Początkiem nie wiedziała nawet jak zareagować. Wiele już czasu minęło, odkąd ostatnio czuła, że komuś tak bardzo zależy. Marii nie mogła opowiadać o większości spraw, które ją dręczyły - była na to zbyt krucha i wrażliwa, zbyt często sama musiała przytulać ją do piersi i ocierać jej dziewczęce łzy. Sama Elvira nie nawykła płakać; jej gorycz przejawiała się we wrzaskach wściekłości i zdartych do krwi paznokciach. Teraz jednak, przez krótką chwilę, naprawdę miała ochotę oprzeć po prostu głowę na ramieniu Harly'ego i pozwolić mu się o nią martwić.
Tyle, że nie mogła. Jeżeli się zatrzyma, jeżeli zacznie patrzeć w tył, jeżeli pozwoli sobie na ból... raz złamaną wytrwałość długo trzeba było składać do kupy, posmakowała tego po wyprawie do Locus Nihil.
- Dziękuję - wymamrotała, bo nic innego nie przychodziło jej do głowy. Z lekko zmarszczonymi brwiami, zmieszana i spięta, obserwowała zmieniające się emocje na twarzy kuzyna i ściskaną przez niego szklankę z whisky. Sama oparła jedną dłoń na gorącej filiżance, ale nie uniosła jej do ust. - Dobrze, że to zaznaczasz - zaśmiała się cicho, gdy powiedział, że go nie potrzebowała. Ale czy tak było naprawdę? - Ja nie żałuję. Nie powinieneś mnie widzieć... takiej - przyznała w końcu, choć z trudem. Niejasnym było, czy ma na myśli własne rany, czy może wręcz przeciwnie; to do czego była zdolna, gdy wpadała w prawdziwą furię.
Wstrzymała oddech, gdy sięgnął do jej włosów, ale potem przechyliła głowę, zachęcając niemo, by wplątał w palce w jej krótkie, skręcające się pukle. Zdążyła się już z nimi pogodzić. Blizny były inną sprawą. Świadczyły o sile, ale były też dożywotnim przypomnieniem chwil, gdy nie zdążyła osłonić się w czas.
- Dlatego - potwierdziła bez emocji. - To było trzynastego. Nie byłam jedyną ofiarą, ale poradziłam sobie. Uczestniczyłam w obchodach w Waltham Forest, czułam się w obowiązku. Idiotyzm, co? - parsknęła, przychylając się do niego jeszcze bliżej. Właściwie nie miała żadnej pewności, że gdyby została w domu nie spotkałoby jej coś gorszego. Na pochodzie przynajmniej miał jej kto pomóc. - Z ręką już wszystko dobrze. Eliksir odtworzenia i wprawna transplantacja - Nie elaborowała, byli uzdrowicielami, wiedziała, że ją zrozumie. - Zupełnie nie widać różnicy. To zresztą była lewa ręką, a nie wiodąca, więc nie musiałam męczyć się z tymczasowym charłactwem. Tego bym nie zniosła - Niewiele było rzeczy, które mogłyby ją złamać, ale to... - Nigdy nie widziałeś mugolskiej broni? - Pohamowała zdziwienie; ostatecznie jaki miał powód, aby pojawiać się w miejscach, w których mugolscy terroryści napadali na czarodziejów? Nigdy nie stanął też na froncie, wcale zresztą nie chciała go tam widzieć. Zdała sobie z tego sprawę w pełni, gdy zobaczyła jak na raz wypija całą szklankę whisky. Zafiksowała wzrok na jego gardle, a potem sięgnęła, by łagodnie schwycić go za rękę, w której ściskał pustą już szklankę. Wysunęła ją z jego palców i zamiast tego przyciągnęła dłoń do siebie, składając na niej krótki i nieprzemyślany pocałunek. - Przestań. Nie musisz się o mnie bać. Nie musisz wyobrażać sobie najczarniejszych scenariuszy. Jestem tu dzisiaj, tak? Żyję. Napisałeś do mnie, wpuściłeś mnie na nowo do swojego świata i z czystej złośliwości nie zamierzam prędko znikać - Usta zadrżały jej w uśmiechu tak podłym jak pełnym satysfakcji i ciepła, których nie czuła chyba od czasu, gdy Czarny Pan spojrzał na nią i wypowiedział jej imię. - Jesteś teraz na mnie skazany. Jeden z moich... przyjaciół powiedział kiedyś, że jestem nieśmiertelna. Żartował, ale ja myślę, że ma rację - Tego by pragnęła. - Za każdym razem, gdy coś rzuca mnie na kolana, ja wstaję i udowadniam, że jestem wiedźmą z krwi i kości. Nie lady ani nawet nie damą. Jestem omenem śmierci, ratuję tych, którzy na to zasługują i niszczę tych, którzy ośmielą się na mnie dybać - Puściła jego dłoń, by zamiast tego sięgnąć po kawę, której rozkoszny aromat rozgrzewał jej policzki, nadając im różowej barwy. - A czym ty się stałeś, Harly? Kim jest mój ulubiony kuzyn, gdy nie udaje wielkiego lorda i troskliwego ojca? Czego się obawiasz, czego najbardziej pragniesz, co nawiedza cię w snach? Co dziś spala cię... pożądaniem? Wiesz, że najbardziej interesują mnie pasje - Jej kolejny uśmiech nie nosił już znamion melancholii; był drapieżny, zaczepny.
Należał do Elviry Multon, którą tak dobrze znał.
- Wydmuszkowe szlachcianeczki, mówisz? - spytała z pewną przewrotną przyjemnością. Tym razem jednak nie było w tym tyle jadu co zwykle; poznała dobrze Primrose, poznała Evandrę, poznała Melisande na ich wspólnej misji, nie widziała już szlachcianek tylko i wyłącznie przez pryzmat ich urodzenia i nudnych konwenansów, choć zdawała sobie sprawę z ogromu kobiet, o których nie dałoby się powiedzieć niczego ciekawego. Tylko czy to nie dotyczyło wszystkich stanów, wszystkich klas? Tym co wyróżniało ich, czystokrwistych, była długo sięgająca tradycja stawania w roli obrońców magii i czarodziejskiej kultury. To tego nie zamierzała zaprzepaszczać, nawet jeśli przegnano ją z zamków i salonów. - Od naszego ostatniego spotkania nikt nigdy mnie tak nie nazwał, nawet mimo tego, że zaproszono mnie na zeszłoroczny Sabat... nie widziałam cię na nim. Wiesz, że miałam na sobie naszą suknię? Projektu Brada, podarowaną przez Odettę w ramach prezentu... - Przełknęła z trudem ślinę, wspominając fatalny finał tamtej nocy i fakt, że nawet nie próbowała odnaleźć go w tłumie arystokratów, zbyt skupiona na morderczej zazdrości i zimnych objęciach Drew w osamotnionym gabinecie. - Żałuję, że się nie spotkaliśmy. Musiałam wyjść wcześniej, dużo wcześniej... - Ponura nuta w jej głosie i zasnute mgłą spojrzenie były prawdziwe, z wielu przyczyn. - Moglibyśmy zatańczyć, napić się... to był mój pierwszy Sabat. Byłeś na nim? - Chyba wolałaby usłyszeć, że nie, miałaby mniejsze wyrzuty sumienia; kiedy zasiedli do stołu jej dłoń przesunęła się, by znów musnąć jego palce. Powstrzymała się w ostatniej chwili, skrobiąc paznokciami po czarnym blacie. - Bywam ślepa - powiedziała znacznie ciszej, właściwie do siebie, uciekając wzrokiem gdzieś w bok i zaciskając szkarłatne usta.
Szczęśliwie mogła opanować oddech w obecności kelnera, odwrócić własną uwagę od ponurej świadomości, że bardzo długo specjalnie trzymała Harly'ego na dystans, nawet jeśli wtedy tego nie dostrzegała. Unikała go, bo tak było łatwiej. Bo pięła się po drabinie społecznej tak prędko, że nie chciała znów stać się tylko kuzynką znanego arystokraty, wiecznie w jego cieniu, chroniona jego ramieniem. Bo przed sobą widziała wyłącznie Czarnego Pana, wyłącznie Drew Macnaira, bo obawiała się, że poddanie się znowu takiej intymności jaką miała z Harlandem sprawi, że się cofnie; bo znał przecież tę wersję jej, którą miała na zawsze zostawić za sobą. To wszystko było jednak tylko wymówkami działającymi tak długo, dopóki nie upadła boleśnie i nie spostrzegła, że nie ma już nikogo, kto pomógłby jej wstać.
Kelner odszedł, a ona zaśmiała się krótko i sztucznie, gdy spytał o to, czy pije.
- Nie, już nie... długo folgowałam sobie z alkoholem i postanowiłam, że czas na przerwę - przyznała, rzucając mu dłuższe spojrzenie, w którym krył się jakiś sekret, jakaś tęsknota, której jeszcze nie wyraziła słowami. W rzeczywistości wszak chciała powiedzieć mu wszystko, ale nie była pewna, czy to wciąż bezpieczne, tutaj i dzisiaj. - Nie zachęcaj - dodała jednak pieszczotliwie, by nie uznał, że go zbywa.
Opowieści o wszystkich okropnościach wojny przychodziły jej lekko, ponieważ do nich przywykła. Przywykła do bólu, przywykła do łamania i przekraczania własnych granic, w pewnym momencie walka stała się integralną częścią jej osobowości; zapomniała już o załamaniu, jakie przeszła po pierwszym morderstwie, którego była świadkiem w ciemnej piwnicy Mantykory. Zapomniała o łzach i wrzaskach, swoich własnych i ofiar. Wypieranie co bardziej makabrycznych obrazów przychodziło jej coraz łatwiej; nawet nie dlatego, że nawiedzały ją w snach, co raczej z powodu tego, jak bardzo były nęcące. Czarna magia i przemoc uzależniały, a ona musiała kontrolować te zapędy, by zupełnie nie popaść w obłęd. Czasem też łatwiej było udawać, że w przeciwieństwie do ludzi, których zabiła - ona sama jest wciąż niezniszczalna. Ostatnią ciężką próbą był deszcz ognia na elfim szlaku; ale czy i z niego nie wyszła silniejsza?
Skąd - podszepnęło coś złośliwie, na co mimowolnie szarpnęła lewym kolanem. Później zignorowała ten głos. Była w tym biegła.
Obserwowanie Harlanda było zresztą ciekawsze. Jego napięcie, jego ledwo hamowana złość. W jej imieniu. Im dłużej na niego patrzyła - zwłaszcza wówczas, gdy zmienił miejsce i usiadł bliżej, niemal stykając się z nią udami - tym więcej ciężaru schodziło z jej zmęczonych ramion. Początkiem nie wiedziała nawet jak zareagować. Wiele już czasu minęło, odkąd ostatnio czuła, że komuś tak bardzo zależy. Marii nie mogła opowiadać o większości spraw, które ją dręczyły - była na to zbyt krucha i wrażliwa, zbyt często sama musiała przytulać ją do piersi i ocierać jej dziewczęce łzy. Sama Elvira nie nawykła płakać; jej gorycz przejawiała się we wrzaskach wściekłości i zdartych do krwi paznokciach. Teraz jednak, przez krótką chwilę, naprawdę miała ochotę oprzeć po prostu głowę na ramieniu Harly'ego i pozwolić mu się o nią martwić.
Tyle, że nie mogła. Jeżeli się zatrzyma, jeżeli zacznie patrzeć w tył, jeżeli pozwoli sobie na ból... raz złamaną wytrwałość długo trzeba było składać do kupy, posmakowała tego po wyprawie do Locus Nihil.
- Dziękuję - wymamrotała, bo nic innego nie przychodziło jej do głowy. Z lekko zmarszczonymi brwiami, zmieszana i spięta, obserwowała zmieniające się emocje na twarzy kuzyna i ściskaną przez niego szklankę z whisky. Sama oparła jedną dłoń na gorącej filiżance, ale nie uniosła jej do ust. - Dobrze, że to zaznaczasz - zaśmiała się cicho, gdy powiedział, że go nie potrzebowała. Ale czy tak było naprawdę? - Ja nie żałuję. Nie powinieneś mnie widzieć... takiej - przyznała w końcu, choć z trudem. Niejasnym było, czy ma na myśli własne rany, czy może wręcz przeciwnie; to do czego była zdolna, gdy wpadała w prawdziwą furię.
Wstrzymała oddech, gdy sięgnął do jej włosów, ale potem przechyliła głowę, zachęcając niemo, by wplątał w palce w jej krótkie, skręcające się pukle. Zdążyła się już z nimi pogodzić. Blizny były inną sprawą. Świadczyły o sile, ale były też dożywotnim przypomnieniem chwil, gdy nie zdążyła osłonić się w czas.
- Dlatego - potwierdziła bez emocji. - To było trzynastego. Nie byłam jedyną ofiarą, ale poradziłam sobie. Uczestniczyłam w obchodach w Waltham Forest, czułam się w obowiązku. Idiotyzm, co? - parsknęła, przychylając się do niego jeszcze bliżej. Właściwie nie miała żadnej pewności, że gdyby została w domu nie spotkałoby jej coś gorszego. Na pochodzie przynajmniej miał jej kto pomóc. - Z ręką już wszystko dobrze. Eliksir odtworzenia i wprawna transplantacja - Nie elaborowała, byli uzdrowicielami, wiedziała, że ją zrozumie. - Zupełnie nie widać różnicy. To zresztą była lewa ręką, a nie wiodąca, więc nie musiałam męczyć się z tymczasowym charłactwem. Tego bym nie zniosła - Niewiele było rzeczy, które mogłyby ją złamać, ale to... - Nigdy nie widziałeś mugolskiej broni? - Pohamowała zdziwienie; ostatecznie jaki miał powód, aby pojawiać się w miejscach, w których mugolscy terroryści napadali na czarodziejów? Nigdy nie stanął też na froncie, wcale zresztą nie chciała go tam widzieć. Zdała sobie z tego sprawę w pełni, gdy zobaczyła jak na raz wypija całą szklankę whisky. Zafiksowała wzrok na jego gardle, a potem sięgnęła, by łagodnie schwycić go za rękę, w której ściskał pustą już szklankę. Wysunęła ją z jego palców i zamiast tego przyciągnęła dłoń do siebie, składając na niej krótki i nieprzemyślany pocałunek. - Przestań. Nie musisz się o mnie bać. Nie musisz wyobrażać sobie najczarniejszych scenariuszy. Jestem tu dzisiaj, tak? Żyję. Napisałeś do mnie, wpuściłeś mnie na nowo do swojego świata i z czystej złośliwości nie zamierzam prędko znikać - Usta zadrżały jej w uśmiechu tak podłym jak pełnym satysfakcji i ciepła, których nie czuła chyba od czasu, gdy Czarny Pan spojrzał na nią i wypowiedział jej imię. - Jesteś teraz na mnie skazany. Jeden z moich... przyjaciół powiedział kiedyś, że jestem nieśmiertelna. Żartował, ale ja myślę, że ma rację - Tego by pragnęła. - Za każdym razem, gdy coś rzuca mnie na kolana, ja wstaję i udowadniam, że jestem wiedźmą z krwi i kości. Nie lady ani nawet nie damą. Jestem omenem śmierci, ratuję tych, którzy na to zasługują i niszczę tych, którzy ośmielą się na mnie dybać - Puściła jego dłoń, by zamiast tego sięgnąć po kawę, której rozkoszny aromat rozgrzewał jej policzki, nadając im różowej barwy. - A czym ty się stałeś, Harly? Kim jest mój ulubiony kuzyn, gdy nie udaje wielkiego lorda i troskliwego ojca? Czego się obawiasz, czego najbardziej pragniesz, co nawiedza cię w snach? Co dziś spala cię... pożądaniem? Wiesz, że najbardziej interesują mnie pasje - Jej kolejny uśmiech nie nosił już znamion melancholii; był drapieżny, zaczepny.
Należał do Elviry Multon, którą tak dobrze znał.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Upływ czasu w ciągu ostatniego roku... nie, w zasadzie niemal dwóch lat, odkąd musiałem się pożegnać z Miu, był dla mnie kwestią umowną. Dni przeciekały mi przez palce, początkowo w szaleńczym tempie dramatu i tragedii, które przeżywałem każdą komórką swojego ciała, nie mogąc znaleźć nigdzie uspokojenia dla duszy i zaspokojenia dla ciała. Szczęśliwie zbiegło się to z momentem śmierci mojej żony, więc wszelkie odstępstwa od psychicznej normy mogłem bez większych usprawiedliwień zrzucić na karb żałoby, którą przeżywałem wyjątkowo głęboko – oczami socjety – i desperacko. To jednak wtedy niemalże zniknąłem ze świata, dosłownie i w przenośni, zaszywając się w rodzinnej posiadłości, pijąc na umór i obłąkańczo szukając mojej zguby. Oddaliłem się od bliskich, zatraciłem w swojej rozpaczy; powoli znikałem też z życia Elviry, aż w końcu nasza relacja przygasła, tląc się ledwie widocznym płomieniem, który właśnie podsycaliśmy.
- Nie byłem w nastroju na sabaty – powiedziałem, przypominając sobie wieczór, który spędziłem w samotności, w pustej rezydencji, rozpamiętując miesiące prawdziwego s z c z ę ś c i a, jakie zostało mi brutalnie wydarte. - Chociaż gdybym wiedział, że się pojawisz... Odetta o niczym mi nie wspomniała – skrzywiłem się lekko, ale zaraz potem błyskawicznie się rozpogodziłem. - Liczę, że na kolejnym także się pojawisz i wszystko nadrobimy. - Nie miałem pojęcia, skąd nagłe zaproszenie Elviry na sabat przeznaczony wyłącznie dla szlachty, miałem jednak nadzieję, że nestor nie zmieni zdania również przy tegorocznej uroczystości. Oczywiście istniała furtka zastępcza i mogłem ją zaprosić jako swoją osobę towarzyszącą, co pewnie wywołałoby kilka plotek... niemniej do nich byłem już przyzwyczajony.
Zwróciłem uwagę na jej śmiech, w którym kryła się jakaś nuta fałszu; nie umiałem jej rozgryźć i zinterpretować, nic ponad podejrzenie, że jej słowa są tylko wymówką, podejrzenie podszyte pewnością, gdy na mnie spojrzała i nawet poprzez rozdzielający nas blat stołu widziałem, że w jej spojrzeniu też brakowało całkowitej prawdy i szczerości. Nie dopytywałem jednak, nie zachęcałem, zostawiając tę zagadkę na później. Miała prawo do sekretów, nie byliśmy już dzieciakami ze szkoły, które zdradzały sobie bezwstydne tajemnice ostatnich szlabanów. Czułem jednak, że ta jedna tajemnica to nie wszystko, że to wierzchołek góry lodowej, który starała się przede mną ukryć i zatrzymać dla siebie, pokazując mi tylko to, co chciała powiedzieć, opisując tylko to, czym chciała się podzielić. Nie miałem prawa jej za to winić i się obrażać, w pewnym sensie byłem wręcz dumny, że jako kobieta – ach, niech spłonie to patriarchalne postrzeganie płci pięknej! - nie ulegała emocjom spotkania i pod naporem związanych ze mną uczuć nie zdradzała od razu wszystkiego.
Oboje wiele przeszliśmy w czasie naszej rozłąki, ale jej przeżycia bez wątpienia były intensywniejsze. I nie chodziło tylko o natłok tych wszystkich zdarzeń i tragedii – bo w moich oczach były tragediami – o których wspomniała, które przeżyła i z których pozornie wyszła cała, bo żyjąca, choć z ranami. Ona sama wydawała mi się zawsze intensywniejsza w naszej relacji: w słowach, które rzadko kiedy hamowała i w gestach, które nosiły się odwagą przeciwko zasadom. Gdyby nie przewaga fizyczna jaką miałem, nie jestem pewien, kto z naszej dwójki powinien był nosić wtedy spodnie.
- A jeśli chcę cię widzieć? - zapytałem, samemu marszcząc lekko brwi, gdy moje palce zatopiły się w jej włosach, odnajdując swoje miejsce w delikatnej pieszczocie. Były krótsze, ale wciąż miękkie i przyjemne w dotyku, wciąż ślizgały mi się między palcami, gdy powoli je przeczesywałem, niesfornie mierzwiąc ułożone kosmyki. - Jeśli chcę zobaczyć każdą ciebie? - widziałem już tyle jej wersji, że nie powinienem być zaskoczony kolejnymi. Widziałem jej wściekłość i desperację, radość i szczęście, widziałem jak się szczerze śmieje i jak próbuje ukryć żal i gorycz. Jakiej wersji siebie chciała mi oszczędzić? Szalonej czy pokonanej? - Nie boję się ciebie, Elviro. Nie boję się tego, kim jesteś i jaka jesteś. - Zsunąłem dłoń na jej kark jak tyle razy wcześniej, jak preludium do pocałunków, które następowały zaraz po tym, gdy przyciągałem ją bliżej; tym razem muzyka nie grała, zastępowana ciszą i długim spojrzeniem. Proszącym, by się przede mną otworzyła. Musnąłem jej skórę opuszkami i wycofałem dłoń, kładąc ją za jej plecami na oparciu krzesła; sam nie miałem zamiaru się nigdzie wycofywać, wręcz przeciwnie, chciałem chłonąć jej bliskość, gdy znów miałem do tego okazję. Drugą dłonią wciąż kurczowo trzymałem szklankę z whisky, jakby w tym uścisku tkwiły ostatnie resztki nadziei na to, że jej opowieści były jedynie żartem.
Zamknąłem oczy, słuchając jej dodatkowych wyjaśnień i walcząc z kolejnymi falami ponurych wyobrażeń. Opowiadała o wojnie, o walkach, o rycerzach jakby to była jej zwykła codzienność, normalność w nienormalnym świecie i w rzeczy samej tak właśnie musiało być. Jej rzeczywistość ostatnich lat była inna niż moja; ja tkwiłem w ścianach rozpaczliwych poszukiwań Miu, a gdy te spełzły na niczym, oddałem się przyjemnościom i skandalom, wytłumiając wojenną zawieruchę i niemal ją ignorując. Zapomniałem, że Elvira była inna; jeśli się czemuś oddawała, to całą sobą. Na początku naszej znajomości byłem pewien, że w jej palecie życiowych barw i wyborów istnieją tylko biel i czerń, nic pomiędzy, żadnej skali szarości. Potem zrozumiałem, że jej kolory były znacznie bogatsze od moich. Jak to ująłem? Intensywniejsze i wykraczające poza znaną mi skalę... a przecież znałem się na sztuce.
- Starałem się unikać mugoli, gdy jeszcze byli w Londynie – pozwoliłem sobie na pełen pogardy grymas na samo wspomnienie ich obecności. - Czasem niektórzy trafiali na mój oddział, jeszcze przed wojną. Potem... przestali trafiać – nie musiałem dodawać nic więcej; w czasie walk mało kto w św. Mungu przejmował się niemagicznymi; nasze oddziały były pełne naprawdę potrzebujących osób. Mugole mogli zdychać na ulicach. - Chodziło mi o to, że ich... pistolety – ostatnie słowo wymówiłem na wpół pytająco, próbując nie przekręcić nazwy, która padała podczas dramatycznej walki o życie postrzelonych czarodziejów – one naprawdę zabijają. A ty... - pokręciłem głową z ciężkim westchnieniem i spojrzałem z zaskoczeniem na nasze splecione nagle dłonie, na jej usta, które dotknęły mojej skóry, wywołując przyjemny prąd. Bynajmniej mnie nie uspokoiła, chociaż na moment zajęła moją wyobraźnię innymi wspomnieniami, postanowiłem więc zarzucić temat troski o nią i drżenia na samą myśl, że mogłoby się jej coś stać.
- Lubię twoją złośliwość – mruknąłem pod nosem nieco buńczucznie, ale uśmiechnąłem się w odpowiedzi na jej uśmiech. Nie był on tego głupiego rodzaju – znanego z durny romansideł, w których zaczytywała się moja żona – który rzekomo rozpromieniał wszystko dookoła i sprawiał, że pomieszczenie płonęło nagle jaskrawy blaskiem. Nie, jej uśmiech należał do zupełnie innej kategorii, być może dlatego, że przy mnie uśmiechała się rzadko, choć i tak miałem wrażenie, że częściej niż z innymi. - Mógłbym przeżyć z tobą całą nieśmiertelność, a i tak byłoby mi mało – zadeklarowałem, na poły żartobliwie, na poły poważnie, bo to właśnie czułem w tej chwili nagłego spokoju wywołanego kobiecym uśmiechem. Jeśli był na świecie ktoś kogo mogłem nazwać przyjacielem – pomijając oczywistość w osobie Brada – bez wątpienia Elvira była kandydatką numer jeden. - No i – dorzuciłem z lekkim przekąsem – dobrze byłoby mieć kogoś, kto w razie czego uratowałby mi dupę. Nikt nie podskoczyłby omenowi śmierci, zwłaszcza tak uroczemu – uniosłem brwi, mrugając wyzywająco, gdy kładłem nacisk na ostatnie wypowiadane słowo. Droczyłem się, ale nie chciałem jednak bagatelizować jej słów, czując w nich drugie dno i kolejne niedopowiedziane historie.
- W każdym razie, skoro zżera cię ciekawość mojego nudnego życia – podjąłem, kiwając na karczmarza, aby dolał mi whisky, co też niezwłocznie uczynił – moja przeszłość nie jest tak interesująca jak twoja. Nie ryzykowałem zdrowiem i życiem, nie angażowałem się w wojnę, nawet nie wywołałem żadnego skandalu – powiedziałem z nutą lekkiego rozczarowania sobą samym, bo może właśnie skandalu potrzebowałem, aby szybciej wziąć się w garść i zacząć cieszyć życiem, zamiast bezsensownie poświęcać czas i siły na szukanie Miu. - Pochowałem żonę, której nigdy nie kochałem. Przeżyłem żałobę za kimś, kogo nigdy nie mogłem tak naprawdę mieć. I żeby była jasność – spojrzałem wymownie w górę, nagle szalenie zainteresowany syfiastym sufitem, który nosił więcej pajęczyn niż ja garniturów – były to dwie zupełnie inne osoby. Nie przemęczam się w pracy. Jestem coraz bliższy ujarzmienia gryfa, aby w końcu go dosiąść. Poza tym doskonale bawię się, korzystając ponownie ze stanu wolnego. - Uśmiechnąłem się drapieżnie, a przynajmniej miałem szczerą nadzieję, że właśnie tak zostanie zinterpretowany mój uśmiech. - Widzisz, nudne życie szlachcica. - Wzruszyłem ramionami, poprawiając się nieco na krześle. W czasie gdy mówiłem, moja dłoń leżąca na oparciu krzesła Elviry poruszyła się nieznacznie, muskając palcami przez materiał jej bark, a potem wdrapała się na górę cała i spoczęła wygodnie na jej ramieniu. - Jeśli chcesz poznać mniej oficjalną wersję, powinniśmy pójść w ustronniejsze miejsce. Wtedy będę mógł ci opowiedzieć o swoich snach, pragnieniach i obawach. Obiecuję, że w pokoju na górze zaspokoję twoją ciekawość – nachyliłem się ku niej, nie mogąc się powstrzymać, aby nie podjąć jej gry. Ponura atmosfera sprzed paru chwil zniknęła niemal natychmiast.
- Nie byłem w nastroju na sabaty – powiedziałem, przypominając sobie wieczór, który spędziłem w samotności, w pustej rezydencji, rozpamiętując miesiące prawdziwego s z c z ę ś c i a, jakie zostało mi brutalnie wydarte. - Chociaż gdybym wiedział, że się pojawisz... Odetta o niczym mi nie wspomniała – skrzywiłem się lekko, ale zaraz potem błyskawicznie się rozpogodziłem. - Liczę, że na kolejnym także się pojawisz i wszystko nadrobimy. - Nie miałem pojęcia, skąd nagłe zaproszenie Elviry na sabat przeznaczony wyłącznie dla szlachty, miałem jednak nadzieję, że nestor nie zmieni zdania również przy tegorocznej uroczystości. Oczywiście istniała furtka zastępcza i mogłem ją zaprosić jako swoją osobę towarzyszącą, co pewnie wywołałoby kilka plotek... niemniej do nich byłem już przyzwyczajony.
Zwróciłem uwagę na jej śmiech, w którym kryła się jakaś nuta fałszu; nie umiałem jej rozgryźć i zinterpretować, nic ponad podejrzenie, że jej słowa są tylko wymówką, podejrzenie podszyte pewnością, gdy na mnie spojrzała i nawet poprzez rozdzielający nas blat stołu widziałem, że w jej spojrzeniu też brakowało całkowitej prawdy i szczerości. Nie dopytywałem jednak, nie zachęcałem, zostawiając tę zagadkę na później. Miała prawo do sekretów, nie byliśmy już dzieciakami ze szkoły, które zdradzały sobie bezwstydne tajemnice ostatnich szlabanów. Czułem jednak, że ta jedna tajemnica to nie wszystko, że to wierzchołek góry lodowej, który starała się przede mną ukryć i zatrzymać dla siebie, pokazując mi tylko to, co chciała powiedzieć, opisując tylko to, czym chciała się podzielić. Nie miałem prawa jej za to winić i się obrażać, w pewnym sensie byłem wręcz dumny, że jako kobieta – ach, niech spłonie to patriarchalne postrzeganie płci pięknej! - nie ulegała emocjom spotkania i pod naporem związanych ze mną uczuć nie zdradzała od razu wszystkiego.
Oboje wiele przeszliśmy w czasie naszej rozłąki, ale jej przeżycia bez wątpienia były intensywniejsze. I nie chodziło tylko o natłok tych wszystkich zdarzeń i tragedii – bo w moich oczach były tragediami – o których wspomniała, które przeżyła i z których pozornie wyszła cała, bo żyjąca, choć z ranami. Ona sama wydawała mi się zawsze intensywniejsza w naszej relacji: w słowach, które rzadko kiedy hamowała i w gestach, które nosiły się odwagą przeciwko zasadom. Gdyby nie przewaga fizyczna jaką miałem, nie jestem pewien, kto z naszej dwójki powinien był nosić wtedy spodnie.
- A jeśli chcę cię widzieć? - zapytałem, samemu marszcząc lekko brwi, gdy moje palce zatopiły się w jej włosach, odnajdując swoje miejsce w delikatnej pieszczocie. Były krótsze, ale wciąż miękkie i przyjemne w dotyku, wciąż ślizgały mi się między palcami, gdy powoli je przeczesywałem, niesfornie mierzwiąc ułożone kosmyki. - Jeśli chcę zobaczyć każdą ciebie? - widziałem już tyle jej wersji, że nie powinienem być zaskoczony kolejnymi. Widziałem jej wściekłość i desperację, radość i szczęście, widziałem jak się szczerze śmieje i jak próbuje ukryć żal i gorycz. Jakiej wersji siebie chciała mi oszczędzić? Szalonej czy pokonanej? - Nie boję się ciebie, Elviro. Nie boję się tego, kim jesteś i jaka jesteś. - Zsunąłem dłoń na jej kark jak tyle razy wcześniej, jak preludium do pocałunków, które następowały zaraz po tym, gdy przyciągałem ją bliżej; tym razem muzyka nie grała, zastępowana ciszą i długim spojrzeniem. Proszącym, by się przede mną otworzyła. Musnąłem jej skórę opuszkami i wycofałem dłoń, kładąc ją za jej plecami na oparciu krzesła; sam nie miałem zamiaru się nigdzie wycofywać, wręcz przeciwnie, chciałem chłonąć jej bliskość, gdy znów miałem do tego okazję. Drugą dłonią wciąż kurczowo trzymałem szklankę z whisky, jakby w tym uścisku tkwiły ostatnie resztki nadziei na to, że jej opowieści były jedynie żartem.
Zamknąłem oczy, słuchając jej dodatkowych wyjaśnień i walcząc z kolejnymi falami ponurych wyobrażeń. Opowiadała o wojnie, o walkach, o rycerzach jakby to była jej zwykła codzienność, normalność w nienormalnym świecie i w rzeczy samej tak właśnie musiało być. Jej rzeczywistość ostatnich lat była inna niż moja; ja tkwiłem w ścianach rozpaczliwych poszukiwań Miu, a gdy te spełzły na niczym, oddałem się przyjemnościom i skandalom, wytłumiając wojenną zawieruchę i niemal ją ignorując. Zapomniałem, że Elvira była inna; jeśli się czemuś oddawała, to całą sobą. Na początku naszej znajomości byłem pewien, że w jej palecie życiowych barw i wyborów istnieją tylko biel i czerń, nic pomiędzy, żadnej skali szarości. Potem zrozumiałem, że jej kolory były znacznie bogatsze od moich. Jak to ująłem? Intensywniejsze i wykraczające poza znaną mi skalę... a przecież znałem się na sztuce.
- Starałem się unikać mugoli, gdy jeszcze byli w Londynie – pozwoliłem sobie na pełen pogardy grymas na samo wspomnienie ich obecności. - Czasem niektórzy trafiali na mój oddział, jeszcze przed wojną. Potem... przestali trafiać – nie musiałem dodawać nic więcej; w czasie walk mało kto w św. Mungu przejmował się niemagicznymi; nasze oddziały były pełne naprawdę potrzebujących osób. Mugole mogli zdychać na ulicach. - Chodziło mi o to, że ich... pistolety – ostatnie słowo wymówiłem na wpół pytająco, próbując nie przekręcić nazwy, która padała podczas dramatycznej walki o życie postrzelonych czarodziejów – one naprawdę zabijają. A ty... - pokręciłem głową z ciężkim westchnieniem i spojrzałem z zaskoczeniem na nasze splecione nagle dłonie, na jej usta, które dotknęły mojej skóry, wywołując przyjemny prąd. Bynajmniej mnie nie uspokoiła, chociaż na moment zajęła moją wyobraźnię innymi wspomnieniami, postanowiłem więc zarzucić temat troski o nią i drżenia na samą myśl, że mogłoby się jej coś stać.
- Lubię twoją złośliwość – mruknąłem pod nosem nieco buńczucznie, ale uśmiechnąłem się w odpowiedzi na jej uśmiech. Nie był on tego głupiego rodzaju – znanego z durny romansideł, w których zaczytywała się moja żona – który rzekomo rozpromieniał wszystko dookoła i sprawiał, że pomieszczenie płonęło nagle jaskrawy blaskiem. Nie, jej uśmiech należał do zupełnie innej kategorii, być może dlatego, że przy mnie uśmiechała się rzadko, choć i tak miałem wrażenie, że częściej niż z innymi. - Mógłbym przeżyć z tobą całą nieśmiertelność, a i tak byłoby mi mało – zadeklarowałem, na poły żartobliwie, na poły poważnie, bo to właśnie czułem w tej chwili nagłego spokoju wywołanego kobiecym uśmiechem. Jeśli był na świecie ktoś kogo mogłem nazwać przyjacielem – pomijając oczywistość w osobie Brada – bez wątpienia Elvira była kandydatką numer jeden. - No i – dorzuciłem z lekkim przekąsem – dobrze byłoby mieć kogoś, kto w razie czego uratowałby mi dupę. Nikt nie podskoczyłby omenowi śmierci, zwłaszcza tak uroczemu – uniosłem brwi, mrugając wyzywająco, gdy kładłem nacisk na ostatnie wypowiadane słowo. Droczyłem się, ale nie chciałem jednak bagatelizować jej słów, czując w nich drugie dno i kolejne niedopowiedziane historie.
- W każdym razie, skoro zżera cię ciekawość mojego nudnego życia – podjąłem, kiwając na karczmarza, aby dolał mi whisky, co też niezwłocznie uczynił – moja przeszłość nie jest tak interesująca jak twoja. Nie ryzykowałem zdrowiem i życiem, nie angażowałem się w wojnę, nawet nie wywołałem żadnego skandalu – powiedziałem z nutą lekkiego rozczarowania sobą samym, bo może właśnie skandalu potrzebowałem, aby szybciej wziąć się w garść i zacząć cieszyć życiem, zamiast bezsensownie poświęcać czas i siły na szukanie Miu. - Pochowałem żonę, której nigdy nie kochałem. Przeżyłem żałobę za kimś, kogo nigdy nie mogłem tak naprawdę mieć. I żeby była jasność – spojrzałem wymownie w górę, nagle szalenie zainteresowany syfiastym sufitem, który nosił więcej pajęczyn niż ja garniturów – były to dwie zupełnie inne osoby. Nie przemęczam się w pracy. Jestem coraz bliższy ujarzmienia gryfa, aby w końcu go dosiąść. Poza tym doskonale bawię się, korzystając ponownie ze stanu wolnego. - Uśmiechnąłem się drapieżnie, a przynajmniej miałem szczerą nadzieję, że właśnie tak zostanie zinterpretowany mój uśmiech. - Widzisz, nudne życie szlachcica. - Wzruszyłem ramionami, poprawiając się nieco na krześle. W czasie gdy mówiłem, moja dłoń leżąca na oparciu krzesła Elviry poruszyła się nieznacznie, muskając palcami przez materiał jej bark, a potem wdrapała się na górę cała i spoczęła wygodnie na jej ramieniu. - Jeśli chcesz poznać mniej oficjalną wersję, powinniśmy pójść w ustronniejsze miejsce. Wtedy będę mógł ci opowiedzieć o swoich snach, pragnieniach i obawach. Obiecuję, że w pokoju na górze zaspokoję twoją ciekawość – nachyliłem się ku niej, nie mogąc się powstrzymać, aby nie podjąć jej gry. Ponura atmosfera sprzed paru chwil zniknęła niemal natychmiast.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Podwodna restauracja "Tryton"
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja