Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Podwodna restauracja "Tryton"
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Podwodna restauracja "Tryton"
Podwodna restauracja Tryton znajduje się na jednej ze szkockich zatok i jest dość popularnym miejscem. Umiejscowiona w zatopionym około sto lat wstecz drewnianym statku, dostać się do niej można wyłącznie drogą teleportacji. Miejsce jest rzecz jasna całkowicie niedostępne dla mugoli, którzy widzą jedynie wystające elementy wraku. Ten zaś za sprawą zaklęć zabezpieczających nie niszczeje już bardziej od chwili przejęcia przez obecnego właściciela.
Wnętrze jest całkowicie suche, nie da się z niego wydostać na zewnątrz, a próby otwierania klapy czy wybijania okienek (okrągłych rzecz jasna!) wiążą się z przymusem opuszczenia Trytona z dożywotnim zakazem wstępu. Lokal ma dwa poziomy, górny jest zdecydowanie przestronniejszy i tutaj do okrągłych stolików serwowane są także obiady. Na dole znajduje się kilka najpewniej nie działających i służących jako ozdoby armat, oświetlenie jest słabsze, stolików jest więcej i zawsze panuje bardziej nasilony gwar - na dół klienci schodzą głównie pić. Im później w noc, tym na dolnym pokładzie więcej pijanych czarodziejów - a upijać się jest czym, bo prócz piwa można tu skosztować szkockiej whisky z okolicznych destylarni.
Wnętrze jest całkowicie suche, nie da się z niego wydostać na zewnątrz, a próby otwierania klapy czy wybijania okienek (okrągłych rzecz jasna!) wiążą się z przymusem opuszczenia Trytona z dożywotnim zakazem wstępu. Lokal ma dwa poziomy, górny jest zdecydowanie przestronniejszy i tutaj do okrągłych stolików serwowane są także obiady. Na dole znajduje się kilka najpewniej nie działających i służących jako ozdoby armat, oświetlenie jest słabsze, stolików jest więcej i zawsze panuje bardziej nasilony gwar - na dół klienci schodzą głównie pić. Im później w noc, tym na dolnym pokładzie więcej pijanych czarodziejów - a upijać się jest czym, bo prócz piwa można tu skosztować szkockiej whisky z okolicznych destylarni.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:03, w całości zmieniany 2 razy
Odetchnęła cicho, z ledwie słyszalną ulgą, gdy potwierdził jej przypuszczenie - szczerze sądziła, że nawet w zawierusze emocjonalnych skrajności, jakie przyniósł jej sylwestrowy Sabat, obecność Harlanda byłaby na tyle charakterystyczna i trudna do zignorowania, że musieliby na siebie wpaść. I nie była wcale pewna, czy wyszłaby na tym lepiej czy gorzej - z jednej strony bliskość kuzyna mogłaby ukoić piekielną zazdrość o Drew, z drugiej mogłoby być wręcz przeciwnie. Ilość oczu na Sabacie uniemożliwiałaby im swobodę, nie mieliby szansy tak szczerze i bez oporów przeprosić się wzajemnie za milczenie. I być może przez tę grę pozorów i fałszu, jaką były szlacheckie bale, przepaść między nimi jeszcze by narosła. Z pewnością była wtedy wystarczająco pijana, by zrobić coś impulsywnego i idiotycznego.
Szkoda tylko, że w ostateczności i tak to zrobiła - i poniosła za to boleśniejsze konsekwencje. Harland wybaczyłby jej wszystko, po Tristanie Rosierze już się tego nie spodziewała.
- Nie dziwię się. Jest zbytnią plotkarą, bym kiedykolwiek decydowała się mówić jej o czymkolwiek istotnym - mimo zalążka sympatii jaką czuła do Odetty; niewinnej, naiwnej, ale przydatnej, musiała to przyznać. - Co do Sabatu... przy tobie byłby znacznie ciekawszy, ale obawiam się, że nie dostanę kolejnego zaproszenia - przyznała dość enigmatycznie, odwracając się, niechętnie zaciskając zęby na czerwonej wardze. Potem jednak spojrzała na Harlanda znów i słowa popłynęły same; - Miałam nieszczęście zirytować Tristana Rosiera. Przegnał mnie jak lichą służkę. - Do czego miał prawo, bo nigdy nie ignorowała bezpośrednich rozkazów, nawet jeśli wielu niebezpośrednich nie dostrzegała w czas. Skłamałaby jednak, gdyby powiedziała, że wciąż nie raziło jej tamto upokorzenie. A Harly'emu nie nawykła kłamać, nawet jeśli była już zbyt stara, by w brutalnie dosadnych słowach dzielić się każdą myślą.
Ta zmiana była dostrzegalna także w pozie, jaką zachowywała - tam gdzie kiedyś siedziała zgarbiona dziewczynka, spontanicznie podrygująca kościstymi kolanami i obgryzająca paznokcie, dziś mógł zobaczyć dumną, sztywno wyprostowaną kobietę, której neutralna twarz nie wyrażała nawet cząstki gwałtownych emocji, które zawsze czaiły się na granicach jej jaźni. Była piękna, była zimna, lecz jej fasady wciąż miały zwyczaj kruszyć się w nieodpowiednich momentach.
Zmrużyła powieki, gdy przeczesał palcami jej włosy; miała ochotę mruczeć, ale rzecz jasna powstrzymała odruch, kątem oka rozglądając się, czy ktokolwiek z pozostałych gości próbuje im się przyglądać. Godzina była jednak wczesna, sala wciąż opustoszała, nikt też chyba - jak dotąd - ich nie rozpoznał. Jeden z wielu plusów Szkocji; te ziemie nie należały do żadnego z wielkich rodów brytyjskich.
- Hmm? - Nieelegancki dźwięk wyrwał jej się niespodziewanie, zaskoczenie zawisło również na rozchylonych ustach i lekko uniesionej brwi. Chciał ją widzieć w każdej wersji. Czy rozumiał w ogóle o co prosi? Czy zdawał sobie sprawę z zagrożeń? Nie była przygotowana na taki poziom oddania. Choć dawniej, istotnie, przyjmował i chronił ją nawet w najpaskudniejszych momentach, dziś była nauczona żyć w świecie masek i różnych, czasem sprzecznych osobowości. Przed niektórymi pokazywała więcej emocji, przed innymi mniej, ale nikomu nie pozwalała zbliżyć się do siebie naprawdę; bo prędzej czy później każdy odchodził. Bo Elvira Multon nie była ani sympatyczna ani dobra, ani wyrozumiała. Koniec końców każdy kto z nią obcował kończył w taki czy inny sposób skrzywdzony. - Powinieneś się mnie bać, Harly. To byłoby rozsądne. Ale ty nigdy nie byłeś rozsądny, prawda? - szepnęła nisko, zmysłowo, gdy zsunął dłoń na jej kark. Opuściła wzrok na jego usta i z powrotem wprost w oczy, ale zamiast wychylić się do pocałunku jedynie uśmiechnęła się z jakąś niepojętą złośliwością. Sposób, w jaki zwilżyła własne usta językiem był jasno prowokujący, ale potem figlarnie uciekła spojrzeniem, jakby wyczekiwała kelnera, a on zabrał rękę, kładąc ją na oparciu fotela. - Tak naprawdę chciałabym wierzyć w to, że masz rację. Że nigdy nie będziesz musiał się mnie bać, że nigdy nie zrobię niczego, co mogłoby nawet pośrednio cię odrzucić. Ale niczego nie da się przewidzieć, a jeżeli założę najgorsze... czy nie na tym to wszystko polega? Przygotuj się na najgorsze, ale staraj o najlepsze. - Pokręciła głową i zdecydowała się na okruch szczerości, którym sypnęła, wpatrując się w swoją świeżo przyniesioną kawę. - Pragnę cię w swoim życiu. Jesteś mi przyjacielem, rodziną i powiernikiem. Byłeś, w każdym razie. I będę się starać o to, by odzyskać twoje zaufanie.
Bo szczerze wątpiła, by ufał jej tak jak przed laty; doświadczenia uformowały ich w zupełnie nowych, nieprzewidywalnych czarodziei i chociaż relacja między kuzynostwem była ugruntowana na pewnych fundamentach, byli zmuszeni wykreować ją na nowo; w nowym świecie, na nowych warunkach.
Jedną z rzeczy, która nie uległa zmianie, była ich pogarda wobec niemagicznych. Skrzywiła się dokładnie tak jak on, gdy pojawiło się ich mimowolne wspomnienie. Sama była kiedyś w miejscu, w którym musiała zniżyć się do pomagania szlamom i charłakom. Tego wymagało od niej prawo. Ale teraz prawo uległo zmianie. Jeżeli ktoś leczył taki margines społeczny, to z pewnością nie czystej krwi magowie w renomowanych szpitalach.
- Tak, pistolety. To chyba jedna z nazw - Nie kłopotała się poznaniem ich wszystkich. - Nie zawsze zabijają, to zależy od tego gdzie trafią. To prymitywne i bestialskie narzędzia, których jedyną funkcją jest posłanie kawałka metalu w powietrze; nadanie mu takiej prędkości, która narobi szkód. Jeżeli trafi cię w głowę lub w serce albo duże naczynie krwionośne, owszem, zabije. Ale z innych miejsc można ten metal wyłuskać i zasklepić ranę. To wszystko brudne i żałosne - Mówienie o czysto medycznym aspekcie jej pracy jako uzdrowiciela na froncie nieco ją rozluźniło; nie próbowała wyszczególniać, kiedy dokładnie i gdzie stała się ofiarą takiego ataku. Chociaż pewnie słyszał o bitwie w twierdzy Warwick, nie musiał też wiedzieć, że brała w niej udział. I tak wyglądał już na wystarczająco sfrustrowanego. Nie taki był jej zamiar, choć ta złość, ten niepokój o jej życie łechtał jej ego i rozgrzewał lepiej niż alkohol, po który nie zdecydowała się sięgnąć.
Na jego komplementy parsknęła cicho pod nosem i wywróciła oczami; a jednak jej wyostrzone rysy twarzy wyrażały teraz prawdziwe rozbawienie, swobodę i lekkość, jakiej od dawna nie czuła. Zawsze miał dar do słowa, dlatego z taką łatwością przychodziło mu oczarowywanie kobiet; kiedyś, na bardzo wczesnym etapie ich relacji, zwykła być nawet o to zazdrosna. Irytowało ją, gdy spędzał czas z innymi ludźmi, z czasem dopiero zrozumiała, że to co miał z nimi było czymś zupełnie różnym od ich szeptanych w ciszy sekretów i splecionych ciał za zasłonami łóżka. Harly jej ufał, ona jemu też; z czasem z wypiekami na policzkach chciała słuchać o jego fantazjach, ponieważ, czego wtedy nie rozumiała, sama dogłębnie doceniała piękno kobiet.
- Obiecuję więc, że twoja dupa zawsze będzie ze mną bezpieczna - powiedziała nieco ciszej, by nie zwracać niepotrzebnej uwagi; w jej błękitnych oczach zapaliły się znajome ogniki złośliwej satysfakcji. - A przynajmniej do czasu aż znowu nazwiesz mnie uroczą; wtedy twoja nieśmiertelność może dobiec końca zanim jeszcze na dobre się zacznie - W uśmiechu błysnęła drapieżnie białymi zębami; potem spoważniała, popijając gorzką kawę i skupiając uwagę na subtelnych zmianach w jego mimice. Była szczerze ciekawa jego ostatnich miesięcy i tylko czasem błądziła wzrokiem po schludnym zaroście kończącym się nieco ponad kołnierzem.
Był znudzony życiem pozbawionym gwałtownych zwrotów akcji i skandali; ona za to w ostatnim czasie miała ich aż nazbyt dużo i tęskniła do czasów, gdy wśród renomowanych Rycerzy wciąż była jeszcze czystą, niezapisaną kartą, adeptką czarnej magii i wierną powierniczką. Widać zarówno ona jak i Harly znaleźli się w punkcie, w którym doskonale sprawdziłaby się gruntowna przemiana. Uniosła rękę i z zastanowieniem przesunęła kciukiem po wardze, zastanawiając nad tym, czy powinna proponować mu angaż w różnego rodzaju działaniach wspierających rząd; z jakiegoś powodu sama myśl ściskała jej żołądek irracjonalną obawą.
- Kogoś, kogo nigdy nie mogłeś mieć... - powtórzyła cicho. Już się nie uśmiechała, ale nie była też smutna; nieco nieobecne spojrzenie zasnuła fascynacja. - Teraz jestem zaintrygowana. Musisz zdradzić więcej... zwłaszcza, że nie byłbyś sam w tej niechlubnej pozycji. Również poznałam kogoś takiego. Mężczyznę. I nie jest to historia z dobrym zakończeniem - starała się przybrać frywolny ton, lecz nie było to łatwe; na blade policzki wstąpiła jakaś ciemność, zrobiło jej się zimniej, zadrżała i instynktownie złapała się za prawą rękę. Potem znów spojrzała na Harlanda, przywołując na usta suchy uśmiech.
Przynajmniej dopóty, dopóki nie poczuła łagodnych palców sunących po jej barku i zatrzymujących się na granicy nagiej skóry, blisko obojczyka. Odetchnęła szybciej, zwilżyła usta i przechyliła prowokacyjnie głowę, odsłaniając więcej szyi. Znała ten dotyk, nie musiała się do niczego przygotowywać; dawno napisany scenariusz rozgrywał się sam.
- Doskonały pomysł. I ja nie jestem w stanie prawdziwie się otworzyć w publicznej jadalni. A mam takie wrażenie - popraw mnie, jeśli się mylę - że wciąż mamy wiele do nadrobienia. Chętnie dowiem się więcej choćby o tym twoim gryfie - mrugnęła do niego, wstając i zsuwając ze swojego ramienia jego ciepłą dłoń.
Szkoda tylko, że w ostateczności i tak to zrobiła - i poniosła za to boleśniejsze konsekwencje. Harland wybaczyłby jej wszystko, po Tristanie Rosierze już się tego nie spodziewała.
- Nie dziwię się. Jest zbytnią plotkarą, bym kiedykolwiek decydowała się mówić jej o czymkolwiek istotnym - mimo zalążka sympatii jaką czuła do Odetty; niewinnej, naiwnej, ale przydatnej, musiała to przyznać. - Co do Sabatu... przy tobie byłby znacznie ciekawszy, ale obawiam się, że nie dostanę kolejnego zaproszenia - przyznała dość enigmatycznie, odwracając się, niechętnie zaciskając zęby na czerwonej wardze. Potem jednak spojrzała na Harlanda znów i słowa popłynęły same; - Miałam nieszczęście zirytować Tristana Rosiera. Przegnał mnie jak lichą służkę. - Do czego miał prawo, bo nigdy nie ignorowała bezpośrednich rozkazów, nawet jeśli wielu niebezpośrednich nie dostrzegała w czas. Skłamałaby jednak, gdyby powiedziała, że wciąż nie raziło jej tamto upokorzenie. A Harly'emu nie nawykła kłamać, nawet jeśli była już zbyt stara, by w brutalnie dosadnych słowach dzielić się każdą myślą.
Ta zmiana była dostrzegalna także w pozie, jaką zachowywała - tam gdzie kiedyś siedziała zgarbiona dziewczynka, spontanicznie podrygująca kościstymi kolanami i obgryzająca paznokcie, dziś mógł zobaczyć dumną, sztywno wyprostowaną kobietę, której neutralna twarz nie wyrażała nawet cząstki gwałtownych emocji, które zawsze czaiły się na granicach jej jaźni. Była piękna, była zimna, lecz jej fasady wciąż miały zwyczaj kruszyć się w nieodpowiednich momentach.
Zmrużyła powieki, gdy przeczesał palcami jej włosy; miała ochotę mruczeć, ale rzecz jasna powstrzymała odruch, kątem oka rozglądając się, czy ktokolwiek z pozostałych gości próbuje im się przyglądać. Godzina była jednak wczesna, sala wciąż opustoszała, nikt też chyba - jak dotąd - ich nie rozpoznał. Jeden z wielu plusów Szkocji; te ziemie nie należały do żadnego z wielkich rodów brytyjskich.
- Hmm? - Nieelegancki dźwięk wyrwał jej się niespodziewanie, zaskoczenie zawisło również na rozchylonych ustach i lekko uniesionej brwi. Chciał ją widzieć w każdej wersji. Czy rozumiał w ogóle o co prosi? Czy zdawał sobie sprawę z zagrożeń? Nie była przygotowana na taki poziom oddania. Choć dawniej, istotnie, przyjmował i chronił ją nawet w najpaskudniejszych momentach, dziś była nauczona żyć w świecie masek i różnych, czasem sprzecznych osobowości. Przed niektórymi pokazywała więcej emocji, przed innymi mniej, ale nikomu nie pozwalała zbliżyć się do siebie naprawdę; bo prędzej czy później każdy odchodził. Bo Elvira Multon nie była ani sympatyczna ani dobra, ani wyrozumiała. Koniec końców każdy kto z nią obcował kończył w taki czy inny sposób skrzywdzony. - Powinieneś się mnie bać, Harly. To byłoby rozsądne. Ale ty nigdy nie byłeś rozsądny, prawda? - szepnęła nisko, zmysłowo, gdy zsunął dłoń na jej kark. Opuściła wzrok na jego usta i z powrotem wprost w oczy, ale zamiast wychylić się do pocałunku jedynie uśmiechnęła się z jakąś niepojętą złośliwością. Sposób, w jaki zwilżyła własne usta językiem był jasno prowokujący, ale potem figlarnie uciekła spojrzeniem, jakby wyczekiwała kelnera, a on zabrał rękę, kładąc ją na oparciu fotela. - Tak naprawdę chciałabym wierzyć w to, że masz rację. Że nigdy nie będziesz musiał się mnie bać, że nigdy nie zrobię niczego, co mogłoby nawet pośrednio cię odrzucić. Ale niczego nie da się przewidzieć, a jeżeli założę najgorsze... czy nie na tym to wszystko polega? Przygotuj się na najgorsze, ale staraj o najlepsze. - Pokręciła głową i zdecydowała się na okruch szczerości, którym sypnęła, wpatrując się w swoją świeżo przyniesioną kawę. - Pragnę cię w swoim życiu. Jesteś mi przyjacielem, rodziną i powiernikiem. Byłeś, w każdym razie. I będę się starać o to, by odzyskać twoje zaufanie.
Bo szczerze wątpiła, by ufał jej tak jak przed laty; doświadczenia uformowały ich w zupełnie nowych, nieprzewidywalnych czarodziei i chociaż relacja między kuzynostwem była ugruntowana na pewnych fundamentach, byli zmuszeni wykreować ją na nowo; w nowym świecie, na nowych warunkach.
Jedną z rzeczy, która nie uległa zmianie, była ich pogarda wobec niemagicznych. Skrzywiła się dokładnie tak jak on, gdy pojawiło się ich mimowolne wspomnienie. Sama była kiedyś w miejscu, w którym musiała zniżyć się do pomagania szlamom i charłakom. Tego wymagało od niej prawo. Ale teraz prawo uległo zmianie. Jeżeli ktoś leczył taki margines społeczny, to z pewnością nie czystej krwi magowie w renomowanych szpitalach.
- Tak, pistolety. To chyba jedna z nazw - Nie kłopotała się poznaniem ich wszystkich. - Nie zawsze zabijają, to zależy od tego gdzie trafią. To prymitywne i bestialskie narzędzia, których jedyną funkcją jest posłanie kawałka metalu w powietrze; nadanie mu takiej prędkości, która narobi szkód. Jeżeli trafi cię w głowę lub w serce albo duże naczynie krwionośne, owszem, zabije. Ale z innych miejsc można ten metal wyłuskać i zasklepić ranę. To wszystko brudne i żałosne - Mówienie o czysto medycznym aspekcie jej pracy jako uzdrowiciela na froncie nieco ją rozluźniło; nie próbowała wyszczególniać, kiedy dokładnie i gdzie stała się ofiarą takiego ataku. Chociaż pewnie słyszał o bitwie w twierdzy Warwick, nie musiał też wiedzieć, że brała w niej udział. I tak wyglądał już na wystarczająco sfrustrowanego. Nie taki był jej zamiar, choć ta złość, ten niepokój o jej życie łechtał jej ego i rozgrzewał lepiej niż alkohol, po który nie zdecydowała się sięgnąć.
Na jego komplementy parsknęła cicho pod nosem i wywróciła oczami; a jednak jej wyostrzone rysy twarzy wyrażały teraz prawdziwe rozbawienie, swobodę i lekkość, jakiej od dawna nie czuła. Zawsze miał dar do słowa, dlatego z taką łatwością przychodziło mu oczarowywanie kobiet; kiedyś, na bardzo wczesnym etapie ich relacji, zwykła być nawet o to zazdrosna. Irytowało ją, gdy spędzał czas z innymi ludźmi, z czasem dopiero zrozumiała, że to co miał z nimi było czymś zupełnie różnym od ich szeptanych w ciszy sekretów i splecionych ciał za zasłonami łóżka. Harly jej ufał, ona jemu też; z czasem z wypiekami na policzkach chciała słuchać o jego fantazjach, ponieważ, czego wtedy nie rozumiała, sama dogłębnie doceniała piękno kobiet.
- Obiecuję więc, że twoja dupa zawsze będzie ze mną bezpieczna - powiedziała nieco ciszej, by nie zwracać niepotrzebnej uwagi; w jej błękitnych oczach zapaliły się znajome ogniki złośliwej satysfakcji. - A przynajmniej do czasu aż znowu nazwiesz mnie uroczą; wtedy twoja nieśmiertelność może dobiec końca zanim jeszcze na dobre się zacznie - W uśmiechu błysnęła drapieżnie białymi zębami; potem spoważniała, popijając gorzką kawę i skupiając uwagę na subtelnych zmianach w jego mimice. Była szczerze ciekawa jego ostatnich miesięcy i tylko czasem błądziła wzrokiem po schludnym zaroście kończącym się nieco ponad kołnierzem.
Był znudzony życiem pozbawionym gwałtownych zwrotów akcji i skandali; ona za to w ostatnim czasie miała ich aż nazbyt dużo i tęskniła do czasów, gdy wśród renomowanych Rycerzy wciąż była jeszcze czystą, niezapisaną kartą, adeptką czarnej magii i wierną powierniczką. Widać zarówno ona jak i Harly znaleźli się w punkcie, w którym doskonale sprawdziłaby się gruntowna przemiana. Uniosła rękę i z zastanowieniem przesunęła kciukiem po wardze, zastanawiając nad tym, czy powinna proponować mu angaż w różnego rodzaju działaniach wspierających rząd; z jakiegoś powodu sama myśl ściskała jej żołądek irracjonalną obawą.
- Kogoś, kogo nigdy nie mogłeś mieć... - powtórzyła cicho. Już się nie uśmiechała, ale nie była też smutna; nieco nieobecne spojrzenie zasnuła fascynacja. - Teraz jestem zaintrygowana. Musisz zdradzić więcej... zwłaszcza, że nie byłbyś sam w tej niechlubnej pozycji. Również poznałam kogoś takiego. Mężczyznę. I nie jest to historia z dobrym zakończeniem - starała się przybrać frywolny ton, lecz nie było to łatwe; na blade policzki wstąpiła jakaś ciemność, zrobiło jej się zimniej, zadrżała i instynktownie złapała się za prawą rękę. Potem znów spojrzała na Harlanda, przywołując na usta suchy uśmiech.
Przynajmniej dopóty, dopóki nie poczuła łagodnych palców sunących po jej barku i zatrzymujących się na granicy nagiej skóry, blisko obojczyka. Odetchnęła szybciej, zwilżyła usta i przechyliła prowokacyjnie głowę, odsłaniając więcej szyi. Znała ten dotyk, nie musiała się do niczego przygotowywać; dawno napisany scenariusz rozgrywał się sam.
- Doskonały pomysł. I ja nie jestem w stanie prawdziwie się otworzyć w publicznej jadalni. A mam takie wrażenie - popraw mnie, jeśli się mylę - że wciąż mamy wiele do nadrobienia. Chętnie dowiem się więcej choćby o tym twoim gryfie - mrugnęła do niego, wstając i zsuwając ze swojego ramienia jego ciepłą dłoń.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Przeszłości nie dało się zmienić – nie na tym najwyższym, kosmicznym poziomie – można było jednak próbować naprawiać jej skutki, które odczuwaliśmy w teraźniejszości. Tak właśnie było z nami; minione miesiące, lata, dekady pozostaną na zawsze zapisane na kartach historii, niezmazywalne i nieusuwalne, lecz zawsze mogliśmy dopisać na marginesach swoje własne komentarze. Pokreślone kilka razy „przepraszam” lub „nienawidzę cię” z trzema wykrzyknikami były uzupełnieniem życiowych opowieści, o ile autorowi zależało na tym, aby wyprostować swoją przeszłość. Liczyłem, że nam również się uda, że nie zabraknie atramentu w kałamarzu na dopisanie słów, które nie padły od naszego ostatniego spotkania.
- Rosier... miałem ogromną przyjemność poznać bliżej jedynie jego uroczą żonę – rzuciłem od niechcenia, ale na tyle wymownie, by można było wyczuć drugie dno. - Byłem dość blisko z jej bratem, a po jego śmierci... powiedzmy, że połączyła nas z Evandrą wspólna żałoba – dodałem tonem wyjaśnienia, odnotowując jednak w pamięci, by dopisać lorda Rosiera do listy buców. Kobiety należało traktować z szacunkiem niezależnie od okoliczności kropka. Kusiło mnie, by na kolejnym sabacie rzeczywiście pokazać się z Elvirą u boku, nawet jeśli kosztem byłyby szerzące się później plotki. Póki co musiałem się zadowolić jej towarzystwem w Trytonie, co jednocześnie mnie radowało – ze względu na odnowioną znajomość – jak i niemożebnie irytowało, bo chciałem wykrzyczeć całemu światu to, co mówiłem jej od zawsze: należne jej miejsce było w szlachcie. Pragnąłem spotkać się z nią w najlepszej kawiarni na Pokątnej, w świetle dnia, przy tłumie spacerujących ludzi, aby każdy widział i każdy wiedział.
- Lubię igrać z ogniem i balansować na granicy zasad. Faktycznie można to nazwać brakiem rozsądku – przyznałem jej rację, niemal nerwowo przełykając ślinę, gdy znów po tak długim czasie usłyszałem t e n głos, by chwilę później śledzić wzrokiem każdy milimetr jej ust zwilżonych językiem. Och, Merlinie, czy ona nie była świadoma tego, co robi, ani jak wiele się zmieniło od naszego ostatniego spotkania? Że teraz byłem wolny i to praktycznie wywracało na drugą stronę cały nasz dotychczasowy układ? Czy prowokowała mnie przez wgląd na dawne czasy, zupełnie mimowolnie odtwarzając dobrze nam znane role, czy może kryło się za tym coś innego? Byłem pewien jednego: w tym momencie żadne z nas nie wykazywało się rozsądkiem, pozwalając sobie na te drobne gesty i prowokacje. - Wiesz, moja droga, kiedyś ci udowodnię, że nawet najgorsza wersja ciebie jest o wiele ciekawsza od najlepszej wersji wielu innych ludzi – obiecałem, kończąc swoją obietnicę pełnym pasji spojrzeniem. - Nigdy też nie straciłaś mojego zaufania. To, że ufam ci bezgranicznie nie oznacza, że żądam od ciebie tego samego. Masz prawo do tajemnic, Elviro – skinąłem lekko głową w jej stronę potwierdzając, że między nami nic się nie zmieniło. Oczywiście, że chciałem poznać jej sekrety, rozwiązać zagadki, które pojawiały się w mojej głowie wraz ze snutymi przez nią opowieściami i zmianami, które w niej dostrzegałem. Byłem jednak cierpliwy i nauczony doświadczeniem z Miu, że cierpliwość popłaca i wynagradza w dwójnasób.
Nie wynagradzała mnie za to rosnąca wściekłość na mugoli i ich cholerne wynalazki. Nie żyłem pod kamieniem, byłem świadom tego co się dzieje, w końcu mogłem oddychać w Londynie świeżym powietrzem, niemniej wiedza o tym, że posiadają tak śmiercionośną i groźną broń była dla mnie potężnym szokiem. Nagle otaczający mnie świat nie był już taki radośnie kolorowy; barwy pozostały, jednak nieco przytłumione nagłą irytacją na samego siebie i moją ignorancję. Powinienem bardziej się interesować przemianami, które działy się na moich oczach.
- Nie skrzywdziłabyś chyba tej pięknej buźki – powiedziałem z teatralnym przestrachem i rozpaczą. - To byłaby niepowetowana strata dla tylu niewiast – westchnąłem, doskonale odgrywając rolę rozpustnika i bawidamka; kogoś, kim ochrzcił mnie czarodziejski świat zupełnie mnie nie znając. Tak, zapracowałem na tę opinię i tak, nie zamierzałem tego zmieniać. To była całkiem dobra tarcza przed ludźmi; zasieki, przez które trudno było matronom przepchnąć swoje córki na wydaniu, za to które dość zręcznie przeskakiwały wdowy i mężatki, którym w małżeństwach (lub wdowieństwie) doskwierał brak flirtu i niewymuszonych komplementów, którymi umiałem obdarować każdą z nich. Znów jednak naszła mnie refleksja, że gdy ja bawiłem na salonach i obdarzałem swym urokiem arystokratyczne grono panien i mężatek, gdzieś w nieznanej scenerii Elvira dokonywała rzeczy o wiele większych i ważniejszych dla społeczeństwa. Nigdy nie chciałem przystąpić do rycerzy i nie chodziło o kwestię odwagi; nigdy nie patrzyłem na to w kategoriach tchórzostwa. Byłem raczej sceptyczny ze względu na metody, po jakie sięgali, co jednocześnie było okrutną hipokryzją zważywszy na to, jak cieszyło mnie wypędzenie mugoli z Londynu. Przecież wiedziałem, jakimi sposobami się to odbyło. Nie miałem jednak wyrzutów sumienia i całkiem dobrze sypiałem.
- Takie historie rzadko kiedy mają dobre zakończenie. Wtedy warto mieć przy sobie kogoś, kto po prostu wysłucha – powiedziałem i wygiąłem usta w nikłym uśmiechu, bo nasza bajka potoczyła się zupełnie inaczej i żadnego z nas nie było przy tym drugim. Cały czas mieliśmy jednak niezapisane marginesy w naszej opowieści; zawsze istniała szansa, aby naprawić choć część przeszłości. A może nawet cofnąć się do tej jeszcze odleglejszej... bo patrząc na kobietę obok mnie, na jej ponownie wilgotne usta, odsłoniętą szyję, byłem już niemal pewien, że doskonale wie, co robi i w jej prowokacji nie ma ani grama przypadkowości.
I w jakiś sposób wyprowadziło mnie to z równowagi. Do tej pory nasza relacja była bezpieczna, z nieprzekraczalnymi granicami; najpierw badaniem siebie nawzajem, nauką tego, co nam się podoba, co sprawia przyjemność, co podnieca – cóż z tego, że byliśmy dzieciakami – potem grą ukrytych aluzji i dwuznaczności, kuszenia i prowokowania. Na każdym etapie wiedzieliśmy, że nic więcej nie zajdzie, że istnieje linia, którą możemy dotykać i naciągać, ale absolutnie nie przekraczać. Nagła świadomość, że mogłoby się to zmienić, nawet jeśli nie miałem nic przeciwko, och Merlinie, naprawdę nie miałem!, wzbudzała we mnie przerażenie. Bo jeśli miała wobec mnie zbyt duże oczekiwania? Jeśli też wierzyła w te wszystkie plotki o moich romansach, podbojach, złamanych sercach i podstępnie wykradzionych dziewictwach, jakby w ogóle dało się je ukraść inaczej niż gwałtem, którym gardziłem całym sobą?
Mimo to wstałem ze swojego krzesła i skinąłem wymownie karczmarzowi głową, aby czym prędzej wysłał kogoś do przygotowania pokoju. Jeśli mężczyzna był zdziwiony, że wybieramy się tam we dwoje i to o dość wczesnej porze, miał na tyle przyzwoitości, aby trzymać gębę na kłódkę. Zapewne też wiedział, że czeka go sowita zapłata.
- Nie mogę się doczekać, aż wysłucham reszty twoich opowieści – powiedziałem, wyciągając jednocześnie kilka monet i kładąc je na stole. Z pewnością pokryłyby koszt kilku noclegów, ale liczyłem, że karczmarz zrozumie niemą prośbę o dyskrecję i nieprzeszkadzanie. Sięgnąłem po butelkę z whisky, którą zamierzałem zabrać ze sobą i czekałem na znak, że możemy iść na górę do przyszykowanego pokoju. - I oczywiście opowiem ci o moim gryfie – uśmiechnąłem się znacząco, podejmując po chwili grę, której zakończenia tak się obawiałem; była to jednak gra doskonale mi znana, z zasadami, które rozumiałem i akceptowałem, więc liczyłem, że wynik nie będzie dla mnie niekorzystny. W zasadzie trójbramkowy remis w pełni by mnie satysfakcjonował... na więcej rund chyba nie mógłbym sobie pozwolić. - Chociaż muszę cię ostrzec, bo gdy opowiadam o ujeżdżaniu, świat przestaje dla mnie istnieć – dodałem i w tej samej chwili karczmarz skinął na nas ręką. Przepuściłem więc Elvirę przodem po schodach, bynajmniej nie z racji wyłącznie szacunku, pozwalając sobie zawiesić wzrok na jej kołyszących się biodrach tuż przed moją twarzą, a potem wyprzedziłem ją w korytarzu, by szarmancko otworzyć przed nią drzwi. Nie omieszkałem przy tym uśmiechać się z nutą chłopięcej perwersji, żeby wiedziała, na co się cały czas patrzyłem. Jeśli chciałem rozegrać tę grę na swoich warunkach, nie mogłem stracić kontroli.
- Hm, liczyłem na coś mniej oczywistego – zmrużyłem oczy, wchodząc do niewielkiego, choć całkiem przyzwoicie umeblowanego pokoju. Jednakże trudno było nie zauważyć, że centralną część stanowi łóżko, jakby już od progu krzyczało, do czego się go używa w zatopionych szkockich karczmach. Były jednak fotele i stolik, a okrągłe okienko o dziwo wpuszczało dość sporo światła jak na wodne warunki. Miałem tylko nadzieję, że żaden prawdziwy tryton nie postanowi przez nie zajrzeć. Zdjąłem marynarkę i przerzuciłem ją przez oparcie jednego z foteli, a potem rzuciłem kobiecie ciężkie spojrzenie. - Więc chcesz poznać moje nieszczęśliwe zakończenie? - zapytałem, a potem nie czekając na odpowiedź, kontynuowałem: - Nigdy nie zdradziłem swojej żony. Nigdy nie byłem naprawdę z żadną inną kobietą. Oprócz niej była tylko jedna... dziwka z Wenus – byłem zaskoczony tym, z jaką łatwością udało mi się wypowiedzieć to słowo, mimo że przez całe lata nie umiałem tak nazwać Miu nawet w szczycie swojej wściekłości. A teraz? - To wyłącznie transakcja wiązana, przyjemność za pieniądze, dyskrecja za trochę złota. Pomagała mi się odstresować, gdy nie wytrzymywałem w domu. Nie było w tym nic z uczuć i emocji, które powinny towarzyszyć zdradzie. Właśnie dlatego my, ty i ja – wskazałem na nas dłonią, jednocześnie sięgając po odstawioną wcześniej butelkę i upijając z niej spory łyk – to się nie mogło wydarzyć. Bo nas łączyłoby coś więcej. Czułem coś więcej, byłaś i jesteś mi zbyt bliska, by to mogła być taka sama transakcja. Nie chciałem, żebyś była pustą transakcją, Elviro. W każdym razie – powróciłem do głównego tematu po tych nieco topornych wyjaśnieniach – moja mała zabaweczka zniknęła niedługo po śmierci mojej żony. Więc w zasadzie przechodziłem żałobę – zaśmiałem się gorzko – tylko po zupełnie innej kobiecie. Takiej, której płaciłem, żeby ze mną była, a której nigdy nie mogłem mieć. - Wzruszyłem ramionami i bezwładnie opadłem na fotel, odstawiając znów butelkę na stolik.
- Rosier... miałem ogromną przyjemność poznać bliżej jedynie jego uroczą żonę – rzuciłem od niechcenia, ale na tyle wymownie, by można było wyczuć drugie dno. - Byłem dość blisko z jej bratem, a po jego śmierci... powiedzmy, że połączyła nas z Evandrą wspólna żałoba – dodałem tonem wyjaśnienia, odnotowując jednak w pamięci, by dopisać lorda Rosiera do listy buców. Kobiety należało traktować z szacunkiem niezależnie od okoliczności kropka. Kusiło mnie, by na kolejnym sabacie rzeczywiście pokazać się z Elvirą u boku, nawet jeśli kosztem byłyby szerzące się później plotki. Póki co musiałem się zadowolić jej towarzystwem w Trytonie, co jednocześnie mnie radowało – ze względu na odnowioną znajomość – jak i niemożebnie irytowało, bo chciałem wykrzyczeć całemu światu to, co mówiłem jej od zawsze: należne jej miejsce było w szlachcie. Pragnąłem spotkać się z nią w najlepszej kawiarni na Pokątnej, w świetle dnia, przy tłumie spacerujących ludzi, aby każdy widział i każdy wiedział.
- Lubię igrać z ogniem i balansować na granicy zasad. Faktycznie można to nazwać brakiem rozsądku – przyznałem jej rację, niemal nerwowo przełykając ślinę, gdy znów po tak długim czasie usłyszałem t e n głos, by chwilę później śledzić wzrokiem każdy milimetr jej ust zwilżonych językiem. Och, Merlinie, czy ona nie była świadoma tego, co robi, ani jak wiele się zmieniło od naszego ostatniego spotkania? Że teraz byłem wolny i to praktycznie wywracało na drugą stronę cały nasz dotychczasowy układ? Czy prowokowała mnie przez wgląd na dawne czasy, zupełnie mimowolnie odtwarzając dobrze nam znane role, czy może kryło się za tym coś innego? Byłem pewien jednego: w tym momencie żadne z nas nie wykazywało się rozsądkiem, pozwalając sobie na te drobne gesty i prowokacje. - Wiesz, moja droga, kiedyś ci udowodnię, że nawet najgorsza wersja ciebie jest o wiele ciekawsza od najlepszej wersji wielu innych ludzi – obiecałem, kończąc swoją obietnicę pełnym pasji spojrzeniem. - Nigdy też nie straciłaś mojego zaufania. To, że ufam ci bezgranicznie nie oznacza, że żądam od ciebie tego samego. Masz prawo do tajemnic, Elviro – skinąłem lekko głową w jej stronę potwierdzając, że między nami nic się nie zmieniło. Oczywiście, że chciałem poznać jej sekrety, rozwiązać zagadki, które pojawiały się w mojej głowie wraz ze snutymi przez nią opowieściami i zmianami, które w niej dostrzegałem. Byłem jednak cierpliwy i nauczony doświadczeniem z Miu, że cierpliwość popłaca i wynagradza w dwójnasób.
Nie wynagradzała mnie za to rosnąca wściekłość na mugoli i ich cholerne wynalazki. Nie żyłem pod kamieniem, byłem świadom tego co się dzieje, w końcu mogłem oddychać w Londynie świeżym powietrzem, niemniej wiedza o tym, że posiadają tak śmiercionośną i groźną broń była dla mnie potężnym szokiem. Nagle otaczający mnie świat nie był już taki radośnie kolorowy; barwy pozostały, jednak nieco przytłumione nagłą irytacją na samego siebie i moją ignorancję. Powinienem bardziej się interesować przemianami, które działy się na moich oczach.
- Nie skrzywdziłabyś chyba tej pięknej buźki – powiedziałem z teatralnym przestrachem i rozpaczą. - To byłaby niepowetowana strata dla tylu niewiast – westchnąłem, doskonale odgrywając rolę rozpustnika i bawidamka; kogoś, kim ochrzcił mnie czarodziejski świat zupełnie mnie nie znając. Tak, zapracowałem na tę opinię i tak, nie zamierzałem tego zmieniać. To była całkiem dobra tarcza przed ludźmi; zasieki, przez które trudno było matronom przepchnąć swoje córki na wydaniu, za to które dość zręcznie przeskakiwały wdowy i mężatki, którym w małżeństwach (lub wdowieństwie) doskwierał brak flirtu i niewymuszonych komplementów, którymi umiałem obdarować każdą z nich. Znów jednak naszła mnie refleksja, że gdy ja bawiłem na salonach i obdarzałem swym urokiem arystokratyczne grono panien i mężatek, gdzieś w nieznanej scenerii Elvira dokonywała rzeczy o wiele większych i ważniejszych dla społeczeństwa. Nigdy nie chciałem przystąpić do rycerzy i nie chodziło o kwestię odwagi; nigdy nie patrzyłem na to w kategoriach tchórzostwa. Byłem raczej sceptyczny ze względu na metody, po jakie sięgali, co jednocześnie było okrutną hipokryzją zważywszy na to, jak cieszyło mnie wypędzenie mugoli z Londynu. Przecież wiedziałem, jakimi sposobami się to odbyło. Nie miałem jednak wyrzutów sumienia i całkiem dobrze sypiałem.
- Takie historie rzadko kiedy mają dobre zakończenie. Wtedy warto mieć przy sobie kogoś, kto po prostu wysłucha – powiedziałem i wygiąłem usta w nikłym uśmiechu, bo nasza bajka potoczyła się zupełnie inaczej i żadnego z nas nie było przy tym drugim. Cały czas mieliśmy jednak niezapisane marginesy w naszej opowieści; zawsze istniała szansa, aby naprawić choć część przeszłości. A może nawet cofnąć się do tej jeszcze odleglejszej... bo patrząc na kobietę obok mnie, na jej ponownie wilgotne usta, odsłoniętą szyję, byłem już niemal pewien, że doskonale wie, co robi i w jej prowokacji nie ma ani grama przypadkowości.
I w jakiś sposób wyprowadziło mnie to z równowagi. Do tej pory nasza relacja była bezpieczna, z nieprzekraczalnymi granicami; najpierw badaniem siebie nawzajem, nauką tego, co nam się podoba, co sprawia przyjemność, co podnieca – cóż z tego, że byliśmy dzieciakami – potem grą ukrytych aluzji i dwuznaczności, kuszenia i prowokowania. Na każdym etapie wiedzieliśmy, że nic więcej nie zajdzie, że istnieje linia, którą możemy dotykać i naciągać, ale absolutnie nie przekraczać. Nagła świadomość, że mogłoby się to zmienić, nawet jeśli nie miałem nic przeciwko, och Merlinie, naprawdę nie miałem!, wzbudzała we mnie przerażenie. Bo jeśli miała wobec mnie zbyt duże oczekiwania? Jeśli też wierzyła w te wszystkie plotki o moich romansach, podbojach, złamanych sercach i podstępnie wykradzionych dziewictwach, jakby w ogóle dało się je ukraść inaczej niż gwałtem, którym gardziłem całym sobą?
Mimo to wstałem ze swojego krzesła i skinąłem wymownie karczmarzowi głową, aby czym prędzej wysłał kogoś do przygotowania pokoju. Jeśli mężczyzna był zdziwiony, że wybieramy się tam we dwoje i to o dość wczesnej porze, miał na tyle przyzwoitości, aby trzymać gębę na kłódkę. Zapewne też wiedział, że czeka go sowita zapłata.
- Nie mogę się doczekać, aż wysłucham reszty twoich opowieści – powiedziałem, wyciągając jednocześnie kilka monet i kładąc je na stole. Z pewnością pokryłyby koszt kilku noclegów, ale liczyłem, że karczmarz zrozumie niemą prośbę o dyskrecję i nieprzeszkadzanie. Sięgnąłem po butelkę z whisky, którą zamierzałem zabrać ze sobą i czekałem na znak, że możemy iść na górę do przyszykowanego pokoju. - I oczywiście opowiem ci o moim gryfie – uśmiechnąłem się znacząco, podejmując po chwili grę, której zakończenia tak się obawiałem; była to jednak gra doskonale mi znana, z zasadami, które rozumiałem i akceptowałem, więc liczyłem, że wynik nie będzie dla mnie niekorzystny. W zasadzie trójbramkowy remis w pełni by mnie satysfakcjonował... na więcej rund chyba nie mógłbym sobie pozwolić. - Chociaż muszę cię ostrzec, bo gdy opowiadam o ujeżdżaniu, świat przestaje dla mnie istnieć – dodałem i w tej samej chwili karczmarz skinął na nas ręką. Przepuściłem więc Elvirę przodem po schodach, bynajmniej nie z racji wyłącznie szacunku, pozwalając sobie zawiesić wzrok na jej kołyszących się biodrach tuż przed moją twarzą, a potem wyprzedziłem ją w korytarzu, by szarmancko otworzyć przed nią drzwi. Nie omieszkałem przy tym uśmiechać się z nutą chłopięcej perwersji, żeby wiedziała, na co się cały czas patrzyłem. Jeśli chciałem rozegrać tę grę na swoich warunkach, nie mogłem stracić kontroli.
- Hm, liczyłem na coś mniej oczywistego – zmrużyłem oczy, wchodząc do niewielkiego, choć całkiem przyzwoicie umeblowanego pokoju. Jednakże trudno było nie zauważyć, że centralną część stanowi łóżko, jakby już od progu krzyczało, do czego się go używa w zatopionych szkockich karczmach. Były jednak fotele i stolik, a okrągłe okienko o dziwo wpuszczało dość sporo światła jak na wodne warunki. Miałem tylko nadzieję, że żaden prawdziwy tryton nie postanowi przez nie zajrzeć. Zdjąłem marynarkę i przerzuciłem ją przez oparcie jednego z foteli, a potem rzuciłem kobiecie ciężkie spojrzenie. - Więc chcesz poznać moje nieszczęśliwe zakończenie? - zapytałem, a potem nie czekając na odpowiedź, kontynuowałem: - Nigdy nie zdradziłem swojej żony. Nigdy nie byłem naprawdę z żadną inną kobietą. Oprócz niej była tylko jedna... dziwka z Wenus – byłem zaskoczony tym, z jaką łatwością udało mi się wypowiedzieć to słowo, mimo że przez całe lata nie umiałem tak nazwać Miu nawet w szczycie swojej wściekłości. A teraz? - To wyłącznie transakcja wiązana, przyjemność za pieniądze, dyskrecja za trochę złota. Pomagała mi się odstresować, gdy nie wytrzymywałem w domu. Nie było w tym nic z uczuć i emocji, które powinny towarzyszyć zdradzie. Właśnie dlatego my, ty i ja – wskazałem na nas dłonią, jednocześnie sięgając po odstawioną wcześniej butelkę i upijając z niej spory łyk – to się nie mogło wydarzyć. Bo nas łączyłoby coś więcej. Czułem coś więcej, byłaś i jesteś mi zbyt bliska, by to mogła być taka sama transakcja. Nie chciałem, żebyś była pustą transakcją, Elviro. W każdym razie – powróciłem do głównego tematu po tych nieco topornych wyjaśnieniach – moja mała zabaweczka zniknęła niedługo po śmierci mojej żony. Więc w zasadzie przechodziłem żałobę – zaśmiałem się gorzko – tylko po zupełnie innej kobiecie. Takiej, której płaciłem, żeby ze mną była, a której nigdy nie mogłem mieć. - Wzruszyłem ramionami i bezwładnie opadłem na fotel, odstawiając znów butelkę na stolik.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wspomnienie wspólnej żałoby przywołało na bladą twarz Elviry dziwny wyraz, pośredni między podziwem a niepokojem. Potem jednak pokręciła głową i parsknęła; Harland nie mógłby domyślić się prawdziwych powodów jej chwilowego zawahania. Evandra była półwilą, najpiękniejszą kobietą, jaką Elvirze kiedykolwiek przyszło poznać - rozumiała to nawet będąc ślepo zapatrzoną w siebie - lecz i w chwilach największego oczarowania nie przyszło jej na myśl z nią flirtować. Obie były kobietami, racja, ale doświadczenie udowodniło Elvirze, że nie miało to większego znaczenia. Evandra była nietykalna z innego powodu, oczywistego. Zmroził ją lęk o reakcję Tristana Rosiera i bezpieczeństwo ukochanego kuzyna.
- Masz na myśli Francisa? Miałam okazję go poznać nim umarł... niewątpliwa strata - powiedziała, by zdławić niepokój w zarodku, a potem uśmiechnęła się blado. - Wspólna żałoba potrafi łączyć... wierzę, że przyniosła wam obojgu wytchnienie. Evandra to czarująca lady. Czarująca i nęcąca. - Oparty o dłoń policzek zadrżał w jakimś melancholijnym rozbawieniu. Wiedziała, że jej kuzyn ma olbrzymią słabość do tego co piękne, nieuchwytne i wyjątkowe. Ale z perspektywy czasu, czy mogła go winić? Zawsze wydawało jej się, że tam gdzie Harly'ego ciągnie do światła, wielości barw, dźwięków, oddechów i zmysłów, tam ona odnajduje swoje miejsce wśród lodu kostnicy, żelazistej woni krwi i mroku czarnej satyny na mlecznej skórze. Ale odkąd otworzyła się na ludzi, na nowe relacje, nowe doznania, zaczęła dostrzegać atuty tam, gdzie pewnie od zawsze dostrzegał je Harland.
Znacznie żywiej odczuwała też bliskość, być może dlatego, że nauczyła się odczuwać ją cierpliwie. Nie chwytała Harly'ego gwałtownie za włosy, gdy tylko miała na to okazję, nie próbowała dyskretnie sunąć ustami po jego szyi w miejscach, w których najbardziej ryzykowali przyłapaniem - dla samej tylko ekscytacji zagrożenia, jednej kropli soku z zakazanego owocu. Ciepły oddech na policzku przyjęła z rezerwą, której nauczyła się w Świętym Mungu, a potem pielęgnowała w najtrudniejszych warunkach, od czasu do czasu tylko uwalniając starą, dobrą impulsywną siebie. Przygryziona, połyskująca wilgocią warga była w pełni wykalkulowanym ruchem, podobnie spojrzenie tak wymownie omiatające każdy cień i połysk świec na jego przystojnej twarzy. Wiek przydawał mu czaru, zdawał się twardszy, pewniejszy siebie.
- Kiedy mówisz takie rzeczy naprawdę igrasz z ogniem, Harly - szepnęła ochryple, bo jakimś sposobem z każdym zdaniem zdołał zaskakiwać ją na ten świeży, rozczulający sposób. To wydawało się niemal nienaturalne, słyszeć słowa, które kiedyś brała za oczywistość, a potem, gdzieś na długiej, krętej drodze, przyszło jej zaakceptować, że nigdy ich od nikogo nie usłyszy; nie, jeżeli nie będą kłamstwem. - Twoje bezgraniczne zaufanie jest dla mnie więcej warte niż każdy komplement, wiesz o tym, prawda? - Bezwiednie, w jakimś zupełnie dziewczęcym geście, założyła lok krótkich włosów za ucho, tylko po to, by zaraz zsunął się z powrotem na skroń i wydarł z jej gardła westchnienie zrezygnowania. - Ufam ci. - powiedziała w końcu, kiwając głową, jakby zgadzała się sama ze sobą w jakiejś rozmowie, która odbyła się wyłącznie w jej myślach. - Jeżeli nie bezgranicznie to tylko dlatego, że niektóre sekrety nie są wyłącznie moimi sekretami i nie moim prawem jest ich zdradzanie - Czasem dlatego, że dotyczyły spraw istotnych dla kraju i mogło usłyszeć o nich wyłącznie wąskie grono, a czasem dlatego, że złamane zaufanie Cassandry nauczyło ją lepiej ważyć słowa.
Przeczuwała, że malowana przed nią wizja ostatniego roku zagęści atmosferę, dlatego chciała przebrnąć przez ten aspekt swojej niedawnej przeszłości w możliwie krótkim czasie; niezależnie od namów i strachu innych ludzi - a ludzi, którzy by się o nią martwili nie było znowu tak wiele; Harland, matka, może Maria - nie zamierzała się wycofywać i zarzucać ścieżki, na którą raz wstąpiła. I on musiał o tym wiedzieć. Była piekielnie uparta, nie poznali się wczoraj.
- Niewiasty jeszcze się tobą interesują? Myślałam, że lata świetności masz już za sobą - chętnie podjęła się żartobliwej gry, bo poprawiała nastrój; pod stolikiem pchnęła go też dyskretnie łokciem w bok, nie na tyle mocno, by zabolało, ale liczyła, że zdoła wyrwać z niego jeszcze jeden szczery śmiech. Lubiła ten dźwięk. Nie zastanawiała się nad tym, czy mówi poważnie, czy też nie, bo nie miało to dla niej większego znaczenia. Zazdrość zniknęła gdzieś na przestrzeni lat, gdy zrozumiała, że ich przyjaźń jest nienaruszalna; czy miał wiele kobiet, czy wyłącznie zgrywał takiego amanta, patrzyłaby na niego w dokładnie ten sam sposób. Zdrada, deprawacja, nawet pederastia nigdy jej nie gorszyły, choć nauczyła się udawać zgorszenie w okolicznościach, w których wypadało.
Palący prąd przeszedł ją wzdłuż kręgosłupa dopiero, gdy wspomniał o posiadaniu kogoś, z kim da się porozmawiać. Ile razy żałowała, że nie ma takiej osoby, ile razy wstrzymywały ją wątpliwości, bo nie była pewna, czy Cillian, Primrose czy Cassandra zrozumieją jej perspektywę? Czy ostatni rok wyglądałby zupełnie inaczej, gdyby nigdy nie usiłowała uciec od Harlanda? Och, niewątpliwie. Ale nie miało to już chyba żadnego znaczenia.
Teraz znów byli tu razem, poza granicami Anglii i zasięgiem oceniających spojrzeń, gotowi naprawić relację, która nigdy nie powinna była zostać przerwana. I owszem, kusiła go tak jak on kusił ją wzrokiem i subtelnym dotykiem, drobnymi aluzjami... bo tacy już po prostu byli, zawsze na krawędzi, zawsze o krok od popełnienia błędu, bo to tam czekała ambrozja czystej adrenaliny. Czy przesadzała, czy była nierozsądna? Być może, też kochała igrać z ogniem. Zaznała już przyjemności cielesnych i nauczyła się - niefortunnie - że w zetknięciu z burzliwymi emocjami, z trudnymi do poruszenia tematami, najsłodziej jest oddać się prostym ekstazom. A najsilniejsze z nich były dwie; orgazm i morderstwo.
Uśmiechnęła się niewinnie do karczmarza, a potem uniosła nieco brew, widząc ilość złota, jaką Harland mu zostawił - kiedy zrobił się taki szczodry? Wywróciła oczami z prześmiewczą naganą, gdy wspomniał o ujeżdżaniu. Na schodach, w pełni świadoma, że idzie za nią i się jej przygląda, nie próbowała hamować lekko kołyszącego się kroku, a w korytarzu, gdy nagle wybiegł przed nią z chłopięcą figlarnością, roześmiała się - może nieco zbyt głośno, zbyt histerycznie.
Bo on nie sprawiał wrażenia zestresowanego i ona też nie sprawiała takiego wrażenia, ale w rzeczywistości przekroczenie progu sypialni uczyniło ją spiętą i zgarbioną. Dochodziło do niej, poniewczasie, że nie obnażyła się w pełni przed żadnym mężczyzną, odkąd płomienie zostawiły na jej nogach trwałe blizny, że już jest w ciąży, a Harland o tym nie wie, że właściwie piekielnie łatwo byłoby go przekonać potem, że to dziecko jest jego i że chciało jej się rzygać z powodu tego, że taka myśl w ogóle pojawiła się w jej głowie.
Bezgraniczne zaufanie?
Och, Harly, nie wiesz jakim jestem potworem.
- Mniej oczywistego? To szkocka tawerna - skontrowała jego słowa z żartobliwą nutą, która nawet jej wydała się płaska i sztuczna.
A potem drzwi się zamknęły, odcinając ich nie tylko od sfery publicznej, ale też od wszelkich masek, zgryźliwości, ciętych i niemoralnych żartów, od ich nazwisk, przyszłości i tego co powinni robić lub nie. Tyle, że dziś nie mogła już po prostu zarzucić mu ramion na szyję i szarpnąć łapczywie za starannie zawiązany krawat. Ich przeszłość była już zbyt ciężka, zbyt znacząca, by dało się pozostawić ją na korytarzu.
- Och - powiedziała wpierw, cicho, gdy się przed nią obnażył; nie cieleśnie, ale jeszcze bardziej intymnie. On w końcu usiadł, ale ona jeszcze chwilę spacerowała po sypialni, krzyżując ręce za plecami i wyglądając przez okrągłe okno. Mleczna poświata wody kołysała się na jej zmarszczonych brwiach.
Nie była zaskoczona, ale nie była też... nie zaskoczona. Czy to miało sens? Harland miał czarującą naturę, którą wielu nazwałoby romantyczną, wiedział jak owijać sobie kobiety wokół palca, ale miał też w sobie znacznie więcej poczucia słuszności i obowiązku niż Elvira kiedykolwiek. Czy powinna czuć wstyd z powodu tego, że w zaledwie rok przez jej łoże przewinęło się więcej ludzi niż przez jego całe życie? Nie, nie czuła go, ale nie rozumiała też, dlaczego Harland uznałby swoje wyznanie za tak... upokarzające. Nie było w nim nic upokarzającego. W końcu zatrzymała się, spojrzała mu wprost w oczy i przechyliła głowę.
- No dobrze. Rozumiem, tak sądzę. Lubisz zdobywać kobiety, ale nie lubisz, gdy zbliżają się do ciebie zbyt blisko. Pocieszenia od mdłego małżeństwa szukałeś w Wenus, bo tam mogłeś się fizycznie zaspokoić bez ryzyka więzi, której chciałeś uniknąć. Ale nie wypaliło. Zależało ci na niej, gdyby było inaczej, brałbyś za każdym razem inną dziwkę. Ale ta była wyjątkowa, prawda? - wymieniała bezbarwnym, wyzutym z wszelkiej prześmiewczości głosem, bo dopóki skupiała się na tym aspekcie jego wyznania, mogła zignorować to co powiedział o nich. Ale to napięcie, to... niezrozumienie zaciskało się już wokół jej gardła i kolan i w końcu musiała usiąść. A wybrała, a jakże, oparcie jego fotela. Okryte rajstopami nogi oparła na podłodze, by przypadkiem się z nim nie zetknąć, gdy wyraźnie nie tego dziś potrzebował. Ramieniem podparła się o jego ramię i wplątała palce w jego włosy, by przypomnieć sobie ich fakturę i sposób w jaki rozluźniał się, gdy powoli i z uwagą przesuwała paznokciami po jego skalpie. Nie był to seksualny gest, gdzieś między tym wszystkim sama straciła do seksu zapał.
- Hmm. Nie wiem, czy spodziewałeś się, że będę obrzydzona albo zawiedziona, ale nie jestem. Możesz uprawiać seks z kim chcesz i kiedy chcesz; możesz też nie robić tego wcale, to o niczym nie świadczy. Nie odbiera ci to męskości. A co do żałoby... nie masz wpływu na to, kto i kiedy skradnie twoje sny i uwagę, czy to będzie panienka, czy dziwka, której w teorii powinieneś tylko płacić. Więc się za to nie wiń, tak wyszło. Ja też nie miałam wyboru. Spałam z nim tylko jeden raz, mój pierwszy, to on nauczył mnie czarnej magii, wprowadził do Rycerzy... i całe miesiące spędziłam upokarzając się raz za razem, byle tylko zwrócić na siebie jego uwagę. Wyobrażasz to sobie? - Zaśmiała się gorzko, a potem zamilkła na dłuższą chwilę, niby od niechcenia kontynuując powolne gładzenie paznokciami jego skroni. Była jeszcze jedna rzecz, której nie mogła ignorować w nieskończoność. Wzięła słyszalnie długi oddech, nim w końcu zdobyła się na szept: - Nigdy nie czułam się z tobą jak transakcja. Wszystko co mieliśmy było prawdziwe - Może nie od samego początku, ale od czwartego, może piątego roku w Hogwarcie; tak. Był dla niej ważny. A on czuł do niej coś jeszcze więcej, ale co? Miłość? Merlinie. - Nie dałam ci się rozdziewiczyć z podobnego powodu, aczkolwiek... mam nadzieję, że nie uznałeś, że dzisiaj, gdy ani twoje małżeństwo ani moje dziewictwo nie mają już żadnego znaczenia, będę próbowała... Merlinie, Harly. - Na krótką chwilę zacisnęła mocniej palce w jego włosach, boleśnie. Opanowała się prędko i przepraszająco rozmasowała to miejsce, ale nic nie mogła poradzić na przypływ toksycznej, mdlącej frustracji. - Czuję się z tobą komfortowo. Tęskniłam za naszym flirtem, za tą szczerością. Gdybyś chciał się ze mną przespać, to pewnie bym się zgodziła, ale nie jestem naiwna. Jesteś mój tylko wtedy, gdy jesteśmy całkiem sami, zawsze tak było. I nie oczekiwałam... nie oczekuję niczego więcej. - Kiedy była młodsza i naiwniejsza być może widziała to inaczej, ale nie potrafiła sobie tego już przypomnieć. - Moje pierdolone staropanieństwo zresztą też dobiega końca. Będę brać ślub. Z de Montmorencym. - dodała nagle, chłodniej, a jej dłoń znieruchomiała w jego włosach. Uzdrowiciel, ich wspólny znajomy, powinien być mu dobrze znany. - Jeszcze mi się nie oświadczył, co prawda. Ale to zrobi. - Nie miała większych oporów przed wmówieniem dziecka znacznie starszemu znajomemu; taki miała zamiar, znała go też na tyle, by wiedzieć, że nie będzie w stanie jej odmówić.
- Masz na myśli Francisa? Miałam okazję go poznać nim umarł... niewątpliwa strata - powiedziała, by zdławić niepokój w zarodku, a potem uśmiechnęła się blado. - Wspólna żałoba potrafi łączyć... wierzę, że przyniosła wam obojgu wytchnienie. Evandra to czarująca lady. Czarująca i nęcąca. - Oparty o dłoń policzek zadrżał w jakimś melancholijnym rozbawieniu. Wiedziała, że jej kuzyn ma olbrzymią słabość do tego co piękne, nieuchwytne i wyjątkowe. Ale z perspektywy czasu, czy mogła go winić? Zawsze wydawało jej się, że tam gdzie Harly'ego ciągnie do światła, wielości barw, dźwięków, oddechów i zmysłów, tam ona odnajduje swoje miejsce wśród lodu kostnicy, żelazistej woni krwi i mroku czarnej satyny na mlecznej skórze. Ale odkąd otworzyła się na ludzi, na nowe relacje, nowe doznania, zaczęła dostrzegać atuty tam, gdzie pewnie od zawsze dostrzegał je Harland.
Znacznie żywiej odczuwała też bliskość, być może dlatego, że nauczyła się odczuwać ją cierpliwie. Nie chwytała Harly'ego gwałtownie za włosy, gdy tylko miała na to okazję, nie próbowała dyskretnie sunąć ustami po jego szyi w miejscach, w których najbardziej ryzykowali przyłapaniem - dla samej tylko ekscytacji zagrożenia, jednej kropli soku z zakazanego owocu. Ciepły oddech na policzku przyjęła z rezerwą, której nauczyła się w Świętym Mungu, a potem pielęgnowała w najtrudniejszych warunkach, od czasu do czasu tylko uwalniając starą, dobrą impulsywną siebie. Przygryziona, połyskująca wilgocią warga była w pełni wykalkulowanym ruchem, podobnie spojrzenie tak wymownie omiatające każdy cień i połysk świec na jego przystojnej twarzy. Wiek przydawał mu czaru, zdawał się twardszy, pewniejszy siebie.
- Kiedy mówisz takie rzeczy naprawdę igrasz z ogniem, Harly - szepnęła ochryple, bo jakimś sposobem z każdym zdaniem zdołał zaskakiwać ją na ten świeży, rozczulający sposób. To wydawało się niemal nienaturalne, słyszeć słowa, które kiedyś brała za oczywistość, a potem, gdzieś na długiej, krętej drodze, przyszło jej zaakceptować, że nigdy ich od nikogo nie usłyszy; nie, jeżeli nie będą kłamstwem. - Twoje bezgraniczne zaufanie jest dla mnie więcej warte niż każdy komplement, wiesz o tym, prawda? - Bezwiednie, w jakimś zupełnie dziewczęcym geście, założyła lok krótkich włosów za ucho, tylko po to, by zaraz zsunął się z powrotem na skroń i wydarł z jej gardła westchnienie zrezygnowania. - Ufam ci. - powiedziała w końcu, kiwając głową, jakby zgadzała się sama ze sobą w jakiejś rozmowie, która odbyła się wyłącznie w jej myślach. - Jeżeli nie bezgranicznie to tylko dlatego, że niektóre sekrety nie są wyłącznie moimi sekretami i nie moim prawem jest ich zdradzanie - Czasem dlatego, że dotyczyły spraw istotnych dla kraju i mogło usłyszeć o nich wyłącznie wąskie grono, a czasem dlatego, że złamane zaufanie Cassandry nauczyło ją lepiej ważyć słowa.
Przeczuwała, że malowana przed nią wizja ostatniego roku zagęści atmosferę, dlatego chciała przebrnąć przez ten aspekt swojej niedawnej przeszłości w możliwie krótkim czasie; niezależnie od namów i strachu innych ludzi - a ludzi, którzy by się o nią martwili nie było znowu tak wiele; Harland, matka, może Maria - nie zamierzała się wycofywać i zarzucać ścieżki, na którą raz wstąpiła. I on musiał o tym wiedzieć. Była piekielnie uparta, nie poznali się wczoraj.
- Niewiasty jeszcze się tobą interesują? Myślałam, że lata świetności masz już za sobą - chętnie podjęła się żartobliwej gry, bo poprawiała nastrój; pod stolikiem pchnęła go też dyskretnie łokciem w bok, nie na tyle mocno, by zabolało, ale liczyła, że zdoła wyrwać z niego jeszcze jeden szczery śmiech. Lubiła ten dźwięk. Nie zastanawiała się nad tym, czy mówi poważnie, czy też nie, bo nie miało to dla niej większego znaczenia. Zazdrość zniknęła gdzieś na przestrzeni lat, gdy zrozumiała, że ich przyjaźń jest nienaruszalna; czy miał wiele kobiet, czy wyłącznie zgrywał takiego amanta, patrzyłaby na niego w dokładnie ten sam sposób. Zdrada, deprawacja, nawet pederastia nigdy jej nie gorszyły, choć nauczyła się udawać zgorszenie w okolicznościach, w których wypadało.
Palący prąd przeszedł ją wzdłuż kręgosłupa dopiero, gdy wspomniał o posiadaniu kogoś, z kim da się porozmawiać. Ile razy żałowała, że nie ma takiej osoby, ile razy wstrzymywały ją wątpliwości, bo nie była pewna, czy Cillian, Primrose czy Cassandra zrozumieją jej perspektywę? Czy ostatni rok wyglądałby zupełnie inaczej, gdyby nigdy nie usiłowała uciec od Harlanda? Och, niewątpliwie. Ale nie miało to już chyba żadnego znaczenia.
Teraz znów byli tu razem, poza granicami Anglii i zasięgiem oceniających spojrzeń, gotowi naprawić relację, która nigdy nie powinna była zostać przerwana. I owszem, kusiła go tak jak on kusił ją wzrokiem i subtelnym dotykiem, drobnymi aluzjami... bo tacy już po prostu byli, zawsze na krawędzi, zawsze o krok od popełnienia błędu, bo to tam czekała ambrozja czystej adrenaliny. Czy przesadzała, czy była nierozsądna? Być może, też kochała igrać z ogniem. Zaznała już przyjemności cielesnych i nauczyła się - niefortunnie - że w zetknięciu z burzliwymi emocjami, z trudnymi do poruszenia tematami, najsłodziej jest oddać się prostym ekstazom. A najsilniejsze z nich były dwie; orgazm i morderstwo.
Uśmiechnęła się niewinnie do karczmarza, a potem uniosła nieco brew, widząc ilość złota, jaką Harland mu zostawił - kiedy zrobił się taki szczodry? Wywróciła oczami z prześmiewczą naganą, gdy wspomniał o ujeżdżaniu. Na schodach, w pełni świadoma, że idzie za nią i się jej przygląda, nie próbowała hamować lekko kołyszącego się kroku, a w korytarzu, gdy nagle wybiegł przed nią z chłopięcą figlarnością, roześmiała się - może nieco zbyt głośno, zbyt histerycznie.
Bo on nie sprawiał wrażenia zestresowanego i ona też nie sprawiała takiego wrażenia, ale w rzeczywistości przekroczenie progu sypialni uczyniło ją spiętą i zgarbioną. Dochodziło do niej, poniewczasie, że nie obnażyła się w pełni przed żadnym mężczyzną, odkąd płomienie zostawiły na jej nogach trwałe blizny, że już jest w ciąży, a Harland o tym nie wie, że właściwie piekielnie łatwo byłoby go przekonać potem, że to dziecko jest jego i że chciało jej się rzygać z powodu tego, że taka myśl w ogóle pojawiła się w jej głowie.
Bezgraniczne zaufanie?
Och, Harly, nie wiesz jakim jestem potworem.
- Mniej oczywistego? To szkocka tawerna - skontrowała jego słowa z żartobliwą nutą, która nawet jej wydała się płaska i sztuczna.
A potem drzwi się zamknęły, odcinając ich nie tylko od sfery publicznej, ale też od wszelkich masek, zgryźliwości, ciętych i niemoralnych żartów, od ich nazwisk, przyszłości i tego co powinni robić lub nie. Tyle, że dziś nie mogła już po prostu zarzucić mu ramion na szyję i szarpnąć łapczywie za starannie zawiązany krawat. Ich przeszłość była już zbyt ciężka, zbyt znacząca, by dało się pozostawić ją na korytarzu.
- Och - powiedziała wpierw, cicho, gdy się przed nią obnażył; nie cieleśnie, ale jeszcze bardziej intymnie. On w końcu usiadł, ale ona jeszcze chwilę spacerowała po sypialni, krzyżując ręce za plecami i wyglądając przez okrągłe okno. Mleczna poświata wody kołysała się na jej zmarszczonych brwiach.
Nie była zaskoczona, ale nie była też... nie zaskoczona. Czy to miało sens? Harland miał czarującą naturę, którą wielu nazwałoby romantyczną, wiedział jak owijać sobie kobiety wokół palca, ale miał też w sobie znacznie więcej poczucia słuszności i obowiązku niż Elvira kiedykolwiek. Czy powinna czuć wstyd z powodu tego, że w zaledwie rok przez jej łoże przewinęło się więcej ludzi niż przez jego całe życie? Nie, nie czuła go, ale nie rozumiała też, dlaczego Harland uznałby swoje wyznanie za tak... upokarzające. Nie było w nim nic upokarzającego. W końcu zatrzymała się, spojrzała mu wprost w oczy i przechyliła głowę.
- No dobrze. Rozumiem, tak sądzę. Lubisz zdobywać kobiety, ale nie lubisz, gdy zbliżają się do ciebie zbyt blisko. Pocieszenia od mdłego małżeństwa szukałeś w Wenus, bo tam mogłeś się fizycznie zaspokoić bez ryzyka więzi, której chciałeś uniknąć. Ale nie wypaliło. Zależało ci na niej, gdyby było inaczej, brałbyś za każdym razem inną dziwkę. Ale ta była wyjątkowa, prawda? - wymieniała bezbarwnym, wyzutym z wszelkiej prześmiewczości głosem, bo dopóki skupiała się na tym aspekcie jego wyznania, mogła zignorować to co powiedział o nich. Ale to napięcie, to... niezrozumienie zaciskało się już wokół jej gardła i kolan i w końcu musiała usiąść. A wybrała, a jakże, oparcie jego fotela. Okryte rajstopami nogi oparła na podłodze, by przypadkiem się z nim nie zetknąć, gdy wyraźnie nie tego dziś potrzebował. Ramieniem podparła się o jego ramię i wplątała palce w jego włosy, by przypomnieć sobie ich fakturę i sposób w jaki rozluźniał się, gdy powoli i z uwagą przesuwała paznokciami po jego skalpie. Nie był to seksualny gest, gdzieś między tym wszystkim sama straciła do seksu zapał.
- Hmm. Nie wiem, czy spodziewałeś się, że będę obrzydzona albo zawiedziona, ale nie jestem. Możesz uprawiać seks z kim chcesz i kiedy chcesz; możesz też nie robić tego wcale, to o niczym nie świadczy. Nie odbiera ci to męskości. A co do żałoby... nie masz wpływu na to, kto i kiedy skradnie twoje sny i uwagę, czy to będzie panienka, czy dziwka, której w teorii powinieneś tylko płacić. Więc się za to nie wiń, tak wyszło. Ja też nie miałam wyboru. Spałam z nim tylko jeden raz, mój pierwszy, to on nauczył mnie czarnej magii, wprowadził do Rycerzy... i całe miesiące spędziłam upokarzając się raz za razem, byle tylko zwrócić na siebie jego uwagę. Wyobrażasz to sobie? - Zaśmiała się gorzko, a potem zamilkła na dłuższą chwilę, niby od niechcenia kontynuując powolne gładzenie paznokciami jego skroni. Była jeszcze jedna rzecz, której nie mogła ignorować w nieskończoność. Wzięła słyszalnie długi oddech, nim w końcu zdobyła się na szept: - Nigdy nie czułam się z tobą jak transakcja. Wszystko co mieliśmy było prawdziwe - Może nie od samego początku, ale od czwartego, może piątego roku w Hogwarcie; tak. Był dla niej ważny. A on czuł do niej coś jeszcze więcej, ale co? Miłość? Merlinie. - Nie dałam ci się rozdziewiczyć z podobnego powodu, aczkolwiek... mam nadzieję, że nie uznałeś, że dzisiaj, gdy ani twoje małżeństwo ani moje dziewictwo nie mają już żadnego znaczenia, będę próbowała... Merlinie, Harly. - Na krótką chwilę zacisnęła mocniej palce w jego włosach, boleśnie. Opanowała się prędko i przepraszająco rozmasowała to miejsce, ale nic nie mogła poradzić na przypływ toksycznej, mdlącej frustracji. - Czuję się z tobą komfortowo. Tęskniłam za naszym flirtem, za tą szczerością. Gdybyś chciał się ze mną przespać, to pewnie bym się zgodziła, ale nie jestem naiwna. Jesteś mój tylko wtedy, gdy jesteśmy całkiem sami, zawsze tak było. I nie oczekiwałam... nie oczekuję niczego więcej. - Kiedy była młodsza i naiwniejsza być może widziała to inaczej, ale nie potrafiła sobie tego już przypomnieć. - Moje pierdolone staropanieństwo zresztą też dobiega końca. Będę brać ślub. Z de Montmorencym. - dodała nagle, chłodniej, a jej dłoń znieruchomiała w jego włosach. Uzdrowiciel, ich wspólny znajomy, powinien być mu dobrze znany. - Jeszcze mi się nie oświadczył, co prawda. Ale to zrobi. - Nie miała większych oporów przed wmówieniem dziecka znacznie starszemu znajomemu; taki miała zamiar, znała go też na tyle, by wiedzieć, że nie będzie w stanie jej odmówić.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Skinąłem głową w odpowiedzi na jej pytanie o Francisa, tkwiąc jednocześnie w nikłym zamyśleniu nad słowami, które wypowiedziała. Tak, uważałem Evandrę za czarującą i lubiłem jej towarzystwo, nawet jeśli przez jakiś czas traktowałem tę znajomość z pewną podejrzliwością i ostrożnością. Czy jednak była dla mnie nęcąca? Niewątpliwie jak dla dziesiątek innych mężczyzn, nie pozostawałem ślepy na jej urok i wdzięk, zwłaszcza że z racji znajomości z jej bratem bywałem w domu Lestrange'ów, co jednak nie oznaczało, że śliniłem się jak młodziak przy każdym naszym spotkaniu. Pozostawałem żonaty, mogłem więc jedynie podziwiać ją z daleka, dopuszczając się okazjonalnie wymownych spojrzeń, później zaś... żałoba przysłoniła każdą inną relację, jaka mogła się między nami pojawić. Oczywiście zakładając, że obecna lady Rosier byłaby w ogóle zainteresowana.
- Po prostu wierzę, że są rzeczy i ludzie, za których warto spłonąć – wyjaśniłem, skupiając się bardziej na niesfornym kosmyku włosów, z którym toczyła nierówną walkę, niż na próbie dokładnego wytłumaczenia, że ogień nie musi być czymś strasznym, a igranie z nim, nawet jeśli kończy się stosem, nadal może być cudownym wyzwaniem. - Tak jak są sekrety, których się nie zdradza – uśmiechnąłem się łagodnie, doskonale zdając sobie sprawę z niewypowiedzianej reszty zdania: są też sekrety, które zdradza się bez wahania. Tajemnice, które wypowiada się cichym szeptem, by przemierzając szlacheckie salony zamieniły się w plotki. Rozumiałem już, dlaczego tak oszczędnie operowała prawdą o sobie; dlaczego opowiedziała mi o tym, co jej zdaniem najbardziej mnie poruszy – i poruszyło – a ukrywała te wszystkie niedopowiedzenia, które kryły się między słowami: o prawdziwej niej, o tych stronach, których nigdy nie poznałem i zapewne miałem nie poznać, o przeszłości, która ją skrzywdziła wewnętrznie. Odpuściłem więc, pozostawiając ją dziś w mroku, którym nie mogła się ze mną podzielić.
- Rzucam w nie kamieniami, jeśli są głuche na moje zaloty – odpowiedziałem poważnym tonem. - Wtedy nie mają wyboru i muszą na mnie spojrzeć. - Zerknąłem na nią kątem oka, próbując zachować powagę również na twarzy. Prawie mi się udało; prawie zapomniałem, jak to jest śmiać się w obecności kogoś, kto rozumie nie tylko moje poczucie humoru, ale mnie samego. Kto umie wyłapać subtelne sygnały żartu i odróżnić przekomarzanie od urągającej drwiny. Elvira była czuła na takie niuanse, lata szkolne i młodzieńcze aż nadto nauczyły ją reagować na nieprzychylne komentarze, które niosły w sobie chęć jej ośmieszenia i wytykania palcami, więc i mnie rozszyfrowała dość szybko. Rozbiła moją fasadę z autoironii, pozwalając mi być w swojej obecności sobą, bez obronnego muru i zasieków z żartów, które miały odwrócić uwagę innych od moich wad i słabości. Jako dwunastolatek nie rozumiałem, dlaczego ta młodsza ode mnie dziewczynka, kuzynka jak mi powiedziano zdenerwowanym szeptem, jest mi tak bliska. Jako osiemnastolatek tęskniłem za jej bliskością, rozumiejąc już wszystko i wiedząc, że nic już nie będzie takie samo.
A teraz? Przytłaczała mnie świadomość tych wszystkich lat razem i osobno. Tego co mogliśmy mieć, a czego nie otrzymaliśmy przez społeczne zakazy i tego, po co sięgnęliśmy sami, łamiąc zasady, tabu i stereotypy. Przeciw światu, rodzinie, konwenansom – żyliśmy w tajemnicy, dzieląc się sobą i pielęgnując przyjaźń, uczucie tak obce, tak dziwne dla większości ludzi, że aż nieakceptowane. Obojętność była tym, co arystokracja znała najlepiej i co mogła uszanować; wszystko inne jawiło się im absurdem, a miłość i nienawiść były zbyt namiętne i trudne do opanowania, by mogli sobie na nie pozwolić. Nie chciałem liczyć, ile pokoleń młodych szlachciców zniszczono i wypaczono tym przekonaniem; nie chciałem być jednym z nich, więc buntowałem się w ciszy zamku, w przestrzeni biblioteki, w tajemnicy opustoszałego na święta dormitorium i szpitalnych korytarzy.
Buntowałem się zachłannymi pocałunkami i płomiennymi zapewnieniami, że dla mnie jest lady, nerwowymi palcami rozpinającymi jej szatę i szeptami upewniającymi ją, że jest piękna. Każdy mój dotyk był sprzeciwem wobec socjety, która odrzucała ją jedynie ze względu na jej nazwisko, gdy oto ja, szlachcic, wielbiłem ją na kolanach, stawiając ponad sobą. To na kolana padałem wielokroć, aby okazać jej szacunek i dać rozkosz władzy; niewprawnymi klęknięciami w szkole, dopiero ucząc się właściwego dygania i zginania kolan; doświadczonym pokłonem w Mungu, pozwalając jej patrzeć na mnie z góry. Odwracałem nasze role, gdy tego pragnęła, zginałem jej kark, gdy tego potrzebowała, zamieniałem delikatność na siłę, gdy o to prosiła; wszystko, aby zaśmiać się w twarz zasadom, aby pokazać światu, który ją wykpił, że może się pieprzyć.
Oboje nas cechowała inność; ja swoją ukrywałem umiejętniej, dostosowując się do wymagań, jakie mi stawiano i odkrywając wyuczoną rolę. Jeśli protestowałem, to w tchórzliwej ciszy; jeśli się z czymś nie zgadzałem, frustrację wyładowywałem w mroku własnego pokoju. To Elvirze pokazałem jako jedynej każdą część siebie, zdradziłem najgłębsze tajemnice, nie bałem się mówić o uczuciach, które kotłowały się we mnie od momentu zaręczyn. Widziała mnie całego, poznała mnie całego i dotykała nie tylko ciała, ale i duszy, zadomowiła w moim sercu, więc dlaczego w chłodzie tawernianego pokoju czułem się nagle bezbronny i nagi? W sytuacji, która aż prosiła się o rozpustny komentarz, o pożądliwe spojrzenie, o dwuznaczny dotyk, zamarłem, bojąc się wkroczyć w przyszłość, która była mi kompletnie n i e z n a n a.
- Och – powtórzyłem za nią, obserwując jak krąży po pokoju i zbiera myśli. Znałem ten chód, równy krok, wzrok wbity w dal i zamyślony nad rozwiązaniem, które koniecznie musiała poznać w swojej upartości. Znałem też spojrzenie, którym mnie obdarzyła i westchnąłem, bo wiedziałem, co ono oznacza: że znalazła rozwiązanie. I rzeczywiście gdy mówiła, trafnie złamała szyfr mojego wyznania; odszukała każde niedopowiedzenie i przekuła je na czystą prawdę. - Była wyjątkowa, bo ją naznaczyłem – wyszeptałem mimowolnie, gdy poczułem we włosach delikatny dotyk jej palców i ledwie udało mi się stłumić pomruk przyjemności – nie dlatego, że coś do niej czułem.
Nie chciałem aż tak bardzo zagłębiać się w moją relację z Miu. Nie byłem gotowy na to, aby całkowicie ukazać Elvirze akurat ten fragment ze swojej przeszłości i snuć opowieść o jedynym sposobie zapomnienia o moich małżeńskich porażkach, jakim była uległość i posłuszne jęki bólu. Nie wstydziłem się tych chwil, tych epizodów; nie było ich aż tak wiele, by stały się w moim życiu jakąś regularnością. Wstydziłem się tego, że traciłem nad sobą panowanie, że wściekłość na żonę wydzierała mi z rąk całą kontrolę i władzę, jaką miałem, że poddawałem się instynktom, zamiast zdusić je w zarodku. Wstydziłem się tego, że potrzebowałem tych chwil, aby móc normalnie funkcjonować. Jakbym był zakładnikiem własnych słabości.
- Elviro – powiedziałem nieco zduszonym tonem tonem, gdy skończyła swój wywód – szanujące się damy nie używają słów takich jak seks i dziwka. - Pogroziłem jej palcem, co na niewiele się zdało, bo ruch dłoni ograniczało mi jej własne ciało napierające na mnie z boku. Uśmiechałem się jednak, wprowadzając między nas trochę rozluźnienia. - Nigdy nie pozwoliłbym ci się upokarzać – uniosłem lekko głowę, aby móc na nią spojrzeć, a potem zapytałem już bez odrobiny rozbawienia: - Czy on cię skrzywdził? - Zacisnąłem szczękę, czując jak zęby ocierają się o siebie boleśnie. To miało w tej chwili dla mnie największe znaczenie, nie kwestia jej dziewictwa, która owszem – zajmowała mnie lata temu, gdy z wielkim trudem musiałem panować nad swoim pożądaniem, mając w tyle głowy świętą zasadę szanowania płci pięknej – teraz jednakże schodziła na dalszy plan. Siedząca obok mnie kobieta była dorosła, odpowiadała za siebie; jeśli chciała się komuś oddać lub kogoś sobie wziąć, takie było jej prawo. Jednak jeśli ten ktoś zrobił jej krzywdę, moim prawem było jej to wynagrodzić.
- Nie, to nie tak – zaprotestowałem gwałtownie, widząc i czując jej reakcje na moje słowa. - Niczego nie zakładałem idąc tutaj, ani nawet wynajmując ten pokój! - odwróciłem się szybko w jej stronę, przeciskając rękę między jej ciałem a krzesłem, łapiąc ją w talii i przyciągając bliżej. - Nawet na myśl mi nie przyszło, że mogłabyś chcieć... no dobrze, przyszło mi na myśl, w końcu nie jestem brzydki i trudno mi się oprzeć – ponownie się uśmiechnąłem, trącając ją nosem w bok i pozostając w takiej pozycji, z czołem przytulonym do jej ramienia – po prostu nie myślałem, że to mogłoby się stać dzisiaj. Dzisiaj chciałbym, poza tym, że znów zobaczyć cię nago – zaśmiałem się stłumionym przez ubranie śmiechem – aby było jak dawniej. Jeszcze ten jeden dzień, zanim rzucimy się w fale – dodałem nieco zbyt poetycko, ale cóż mogłem poradzić na morski nastrój, gdy siedzieliśmy w podwodnej tawernie.
- Ale potem tak, bardzo pragnę cię pos... zaraz, co? - uniosłem gwałtownie głowę, ignorując nieruchomą dłoń kobiety, która od tego ruchu zsunęła mi się na ramię. - Jaki kurwa ślub?! - nie poderwałem się z fotela tylko i wyłącznie dlatego, że nie byłem pewien, czy dałbym radę ustać na nogach. Ten cały de Montmorency miał z milion lat, ale nawet nie to mną najbardziej wstrząsnęło, co pewność Elviry, że do zaręczyn z pewnością dojdzie. - Skąd tak nagle... dlaczego... - wyrzucałem z siebie tylko te słowa, które jakimś cudem udało mi się poskładać z głosek w miarę poprawne dzięki. Nagle okrutna myśli pojawiła się w mojej głowie i zbladłem. Nie pamiętam, kiedy przytrafiło mi się to ostatni raz. Gdy ojciec oznajmił mi, że znalazł mi narzeczoną? - Jesteś z nim w ciąży? - zapytałem, wbijając w nią przerażone spojrzenie. Moja ręka obejmująca jej talię naparła jeszcze mocniej, jakbym się bał, że Elvira zaraz się wyrwie, ucieknie albo gorzej, potwierdzi moje podejrzenia.
- Po prostu wierzę, że są rzeczy i ludzie, za których warto spłonąć – wyjaśniłem, skupiając się bardziej na niesfornym kosmyku włosów, z którym toczyła nierówną walkę, niż na próbie dokładnego wytłumaczenia, że ogień nie musi być czymś strasznym, a igranie z nim, nawet jeśli kończy się stosem, nadal może być cudownym wyzwaniem. - Tak jak są sekrety, których się nie zdradza – uśmiechnąłem się łagodnie, doskonale zdając sobie sprawę z niewypowiedzianej reszty zdania: są też sekrety, które zdradza się bez wahania. Tajemnice, które wypowiada się cichym szeptem, by przemierzając szlacheckie salony zamieniły się w plotki. Rozumiałem już, dlaczego tak oszczędnie operowała prawdą o sobie; dlaczego opowiedziała mi o tym, co jej zdaniem najbardziej mnie poruszy – i poruszyło – a ukrywała te wszystkie niedopowiedzenia, które kryły się między słowami: o prawdziwej niej, o tych stronach, których nigdy nie poznałem i zapewne miałem nie poznać, o przeszłości, która ją skrzywdziła wewnętrznie. Odpuściłem więc, pozostawiając ją dziś w mroku, którym nie mogła się ze mną podzielić.
- Rzucam w nie kamieniami, jeśli są głuche na moje zaloty – odpowiedziałem poważnym tonem. - Wtedy nie mają wyboru i muszą na mnie spojrzeć. - Zerknąłem na nią kątem oka, próbując zachować powagę również na twarzy. Prawie mi się udało; prawie zapomniałem, jak to jest śmiać się w obecności kogoś, kto rozumie nie tylko moje poczucie humoru, ale mnie samego. Kto umie wyłapać subtelne sygnały żartu i odróżnić przekomarzanie od urągającej drwiny. Elvira była czuła na takie niuanse, lata szkolne i młodzieńcze aż nadto nauczyły ją reagować na nieprzychylne komentarze, które niosły w sobie chęć jej ośmieszenia i wytykania palcami, więc i mnie rozszyfrowała dość szybko. Rozbiła moją fasadę z autoironii, pozwalając mi być w swojej obecności sobą, bez obronnego muru i zasieków z żartów, które miały odwrócić uwagę innych od moich wad i słabości. Jako dwunastolatek nie rozumiałem, dlaczego ta młodsza ode mnie dziewczynka, kuzynka jak mi powiedziano zdenerwowanym szeptem, jest mi tak bliska. Jako osiemnastolatek tęskniłem za jej bliskością, rozumiejąc już wszystko i wiedząc, że nic już nie będzie takie samo.
A teraz? Przytłaczała mnie świadomość tych wszystkich lat razem i osobno. Tego co mogliśmy mieć, a czego nie otrzymaliśmy przez społeczne zakazy i tego, po co sięgnęliśmy sami, łamiąc zasady, tabu i stereotypy. Przeciw światu, rodzinie, konwenansom – żyliśmy w tajemnicy, dzieląc się sobą i pielęgnując przyjaźń, uczucie tak obce, tak dziwne dla większości ludzi, że aż nieakceptowane. Obojętność była tym, co arystokracja znała najlepiej i co mogła uszanować; wszystko inne jawiło się im absurdem, a miłość i nienawiść były zbyt namiętne i trudne do opanowania, by mogli sobie na nie pozwolić. Nie chciałem liczyć, ile pokoleń młodych szlachciców zniszczono i wypaczono tym przekonaniem; nie chciałem być jednym z nich, więc buntowałem się w ciszy zamku, w przestrzeni biblioteki, w tajemnicy opustoszałego na święta dormitorium i szpitalnych korytarzy.
Buntowałem się zachłannymi pocałunkami i płomiennymi zapewnieniami, że dla mnie jest lady, nerwowymi palcami rozpinającymi jej szatę i szeptami upewniającymi ją, że jest piękna. Każdy mój dotyk był sprzeciwem wobec socjety, która odrzucała ją jedynie ze względu na jej nazwisko, gdy oto ja, szlachcic, wielbiłem ją na kolanach, stawiając ponad sobą. To na kolana padałem wielokroć, aby okazać jej szacunek i dać rozkosz władzy; niewprawnymi klęknięciami w szkole, dopiero ucząc się właściwego dygania i zginania kolan; doświadczonym pokłonem w Mungu, pozwalając jej patrzeć na mnie z góry. Odwracałem nasze role, gdy tego pragnęła, zginałem jej kark, gdy tego potrzebowała, zamieniałem delikatność na siłę, gdy o to prosiła; wszystko, aby zaśmiać się w twarz zasadom, aby pokazać światu, który ją wykpił, że może się pieprzyć.
Oboje nas cechowała inność; ja swoją ukrywałem umiejętniej, dostosowując się do wymagań, jakie mi stawiano i odkrywając wyuczoną rolę. Jeśli protestowałem, to w tchórzliwej ciszy; jeśli się z czymś nie zgadzałem, frustrację wyładowywałem w mroku własnego pokoju. To Elvirze pokazałem jako jedynej każdą część siebie, zdradziłem najgłębsze tajemnice, nie bałem się mówić o uczuciach, które kotłowały się we mnie od momentu zaręczyn. Widziała mnie całego, poznała mnie całego i dotykała nie tylko ciała, ale i duszy, zadomowiła w moim sercu, więc dlaczego w chłodzie tawernianego pokoju czułem się nagle bezbronny i nagi? W sytuacji, która aż prosiła się o rozpustny komentarz, o pożądliwe spojrzenie, o dwuznaczny dotyk, zamarłem, bojąc się wkroczyć w przyszłość, która była mi kompletnie n i e z n a n a.
- Och – powtórzyłem za nią, obserwując jak krąży po pokoju i zbiera myśli. Znałem ten chód, równy krok, wzrok wbity w dal i zamyślony nad rozwiązaniem, które koniecznie musiała poznać w swojej upartości. Znałem też spojrzenie, którym mnie obdarzyła i westchnąłem, bo wiedziałem, co ono oznacza: że znalazła rozwiązanie. I rzeczywiście gdy mówiła, trafnie złamała szyfr mojego wyznania; odszukała każde niedopowiedzenie i przekuła je na czystą prawdę. - Była wyjątkowa, bo ją naznaczyłem – wyszeptałem mimowolnie, gdy poczułem we włosach delikatny dotyk jej palców i ledwie udało mi się stłumić pomruk przyjemności – nie dlatego, że coś do niej czułem.
Nie chciałem aż tak bardzo zagłębiać się w moją relację z Miu. Nie byłem gotowy na to, aby całkowicie ukazać Elvirze akurat ten fragment ze swojej przeszłości i snuć opowieść o jedynym sposobie zapomnienia o moich małżeńskich porażkach, jakim była uległość i posłuszne jęki bólu. Nie wstydziłem się tych chwil, tych epizodów; nie było ich aż tak wiele, by stały się w moim życiu jakąś regularnością. Wstydziłem się tego, że traciłem nad sobą panowanie, że wściekłość na żonę wydzierała mi z rąk całą kontrolę i władzę, jaką miałem, że poddawałem się instynktom, zamiast zdusić je w zarodku. Wstydziłem się tego, że potrzebowałem tych chwil, aby móc normalnie funkcjonować. Jakbym był zakładnikiem własnych słabości.
- Elviro – powiedziałem nieco zduszonym tonem tonem, gdy skończyła swój wywód – szanujące się damy nie używają słów takich jak seks i dziwka. - Pogroziłem jej palcem, co na niewiele się zdało, bo ruch dłoni ograniczało mi jej własne ciało napierające na mnie z boku. Uśmiechałem się jednak, wprowadzając między nas trochę rozluźnienia. - Nigdy nie pozwoliłbym ci się upokarzać – uniosłem lekko głowę, aby móc na nią spojrzeć, a potem zapytałem już bez odrobiny rozbawienia: - Czy on cię skrzywdził? - Zacisnąłem szczękę, czując jak zęby ocierają się o siebie boleśnie. To miało w tej chwili dla mnie największe znaczenie, nie kwestia jej dziewictwa, która owszem – zajmowała mnie lata temu, gdy z wielkim trudem musiałem panować nad swoim pożądaniem, mając w tyle głowy świętą zasadę szanowania płci pięknej – teraz jednakże schodziła na dalszy plan. Siedząca obok mnie kobieta była dorosła, odpowiadała za siebie; jeśli chciała się komuś oddać lub kogoś sobie wziąć, takie było jej prawo. Jednak jeśli ten ktoś zrobił jej krzywdę, moim prawem było jej to wynagrodzić.
- Nie, to nie tak – zaprotestowałem gwałtownie, widząc i czując jej reakcje na moje słowa. - Niczego nie zakładałem idąc tutaj, ani nawet wynajmując ten pokój! - odwróciłem się szybko w jej stronę, przeciskając rękę między jej ciałem a krzesłem, łapiąc ją w talii i przyciągając bliżej. - Nawet na myśl mi nie przyszło, że mogłabyś chcieć... no dobrze, przyszło mi na myśl, w końcu nie jestem brzydki i trudno mi się oprzeć – ponownie się uśmiechnąłem, trącając ją nosem w bok i pozostając w takiej pozycji, z czołem przytulonym do jej ramienia – po prostu nie myślałem, że to mogłoby się stać dzisiaj. Dzisiaj chciałbym, poza tym, że znów zobaczyć cię nago – zaśmiałem się stłumionym przez ubranie śmiechem – aby było jak dawniej. Jeszcze ten jeden dzień, zanim rzucimy się w fale – dodałem nieco zbyt poetycko, ale cóż mogłem poradzić na morski nastrój, gdy siedzieliśmy w podwodnej tawernie.
- Ale potem tak, bardzo pragnę cię pos... zaraz, co? - uniosłem gwałtownie głowę, ignorując nieruchomą dłoń kobiety, która od tego ruchu zsunęła mi się na ramię. - Jaki kurwa ślub?! - nie poderwałem się z fotela tylko i wyłącznie dlatego, że nie byłem pewien, czy dałbym radę ustać na nogach. Ten cały de Montmorency miał z milion lat, ale nawet nie to mną najbardziej wstrząsnęło, co pewność Elviry, że do zaręczyn z pewnością dojdzie. - Skąd tak nagle... dlaczego... - wyrzucałem z siebie tylko te słowa, które jakimś cudem udało mi się poskładać z głosek w miarę poprawne dzięki. Nagle okrutna myśli pojawiła się w mojej głowie i zbladłem. Nie pamiętam, kiedy przytrafiło mi się to ostatni raz. Gdy ojciec oznajmił mi, że znalazł mi narzeczoną? - Jesteś z nim w ciąży? - zapytałem, wbijając w nią przerażone spojrzenie. Moja ręka obejmująca jej talię naparła jeszcze mocniej, jakbym się bał, że Elvira zaraz się wyrwie, ucieknie albo gorzej, potwierdzi moje podejrzenia.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie wstrzymała urwanego syku, który wyrwał się z jej ust wraz z oddechem, gdy ich niewinna gierka słowna o igraniu z ogniem stała się aż nazbyt namacalna. Przywoływała złe wspomnienia, ból, trzaski i chrobot sypiącego jej się na głowę lasu - nie chciała dawać po sobie poznać poruszenia, więc uciekła spojrzeniem i skinęła ledwie głową z niemrawym uśmiechem, któremu daleko było do wyrafinowanego fałszu.
- Płonąłeś kiedyś za kogokolwiek? - spytała cicho, przewrotnie, może podle; a potem z westchnieniem wejrzała mu w oczy. Nie chciała zarzucać mu miałkości, gdy sama jeszcze znajdywała w sobie młodzieńczą naiwność. Miała jednak świadomość, że prowadził życie znacznie bezpieczniejsze i wygodniejsze od niej. Zdolny uzdrowiciel, urokliwy kawaler, porządny mąż; nie wszystkie jego maski były fałszywe, potrafiła już wejrzeć pod większość z nich, zerwać te, które zakładał tylko i wyłącznie dla szerszej publiczności, odnaleźć to co prawdziwe. Ona jednak nigdy nie miała możliwości się za nimi schować. Zawsze ryzykowała dużo więcej niż on, a jednak niejednokrotnie jako pierwsza wyciągała ręce, gdy tylko zrozumiała, że jej na to pozwoli. Była zachłanna, nienasycona, dawała mu wszystko czego oczekiwał, a jeżeli pragnął więcej niż to co sama zamierzała dać - odpychała go z powrotem na miejsce sugestiami, że stracą wszystko. Szanował ją i jej zdanie bardziej niż ktokolwiek inny. Chociaż zawsze była oschła i aspołeczna, nauczyła się za nim tęsknić, nauczyła się śmiać perliście w jego towarzystwie i patrzeć na niego łagodnie. Grali w tę grę od bardzo dawna, udając, że to ona ma wszystko pod kontrolą, ale powątpiewała, by prawdziwie wierzył w to, że tak jest.
Wszak plotki i romanse dla niego skończyłyby się co najwyżej przyganą nestora i kilkoma pogardliwymi spojrzeniami na sabatach; Elvira ryzykowała pozycją, pracą, nienawiścią rodziny, łatką dziwki. Nawet gdy ślęczała w Mungu po godzinach rozpracowując beznadziejne przypadki - Harland zarabiał więcej. Kiedy brał ślub trwała przy jego boku jako wierna przyjaciółka mimo że nigdy do niej nie należał i że sama nie mogła liczyć na żaden ślub. Ponieważ raz za razem odstręczała potencjalnych kandydatów, sądząc, że nie ma czasu być po prostu czyjąś żoną, gdy tyle świata czeka na odkrycie. I teraz ona była pogardzaną starą panną, a on - wolnym, budzącym współczucie wdowcem. Gdyby nawet był starym kawalerem, to też nie miałoby znaczenia. Nikt by go za to nie wydziedziczył.
Wszystkie te myśli kładły się na niej cieniem, ale mimo to śmiała się z jego małych żartów, splatała palce z jego palcami i pozwoliła mu się prowadzić gdziekolwiek ją zabierał. Mógł ją komplementować, padać przed nią na kolana, nazywać lady, czcić, jeśli chciał - wiedziała dobrze, że ją to uszczęśliwi, zadowoli, nasyci choć na jakiś czas. Nawet jeżeli potem znów przestanie do niej należeć. A ona i tak znów się od tego uzależni i będzie wracać po więcej; teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebując pewności, że ktoś zna ją całą i wciąż - i mimo to - mu na niej zależy.
A jeżeli przy tym wstydził się obwieścić to światu? Cóż, do wstydu, jak do smaku nienawiści, można było przywyknąć.
W sypialni, dławiąc i dusząc własny stres pod stukotem obcasów, pozwoliła mu mówić, próbowała zrozumieć. Nie od razu wyłapała, czy wstydzi się bardziej przywiązania do dziwki z Wenus, czy może samego faktu, że korzystał z usługi seksu za pieniądze. Czy to gryzło mu sumienie? Wydało jej się to dziwne, dopóki nie zrozumiała, że zupełnie nie chodziło o akt zdrady; chodziło o to, że coś mu odebrano. Wstydził się tego, że na to pozwolił. Że gdy wreszcie wziął sobie kobietę inną niż ta, do której go zmuszono, podświadomie i błyskawicznie uznał ją za swoją. Znała tę zaborczość doskonale, smakowała ją każdego dnia przez ostatnie miesiące. Wpadała w gniew, gdy rzeczy nie szły po jej myśli, reagowała agresją, gdy ktoś groził temu co sobie zawłaszczyła, nie potrafiła poradzić sobie z ludźmi, których przyjęła do swojego życia, a oni mimo to odeszli - nienawidziła utraty kontroli. Być może Harland czuł podobnie - bo jeżeli nawet dziwka, której pragnął całym sobą, mogła od tak od niego uciec, to jaką tak naprawdę kontrolę miał nad własnym życiem?
Zrozumiała to w pełni dopiero przeczesując jego jedwabiste włosy, wsłuchując się w coraz spokojniejszy oddech i otulając się znajomą wonią jego drogich perfum.
- Naznaczyłeś. Rozumiem - wymruczała bliżej jego ucha, a choć nie miała namiętnych intencji, zapewne i tak one wybrzmiały; mówiąc o władzy brzmiała równie pożądliwie jak wtedy, gdy się obnażała. - Pragniesz ją odnaleźć? Chciałbyś ją... ukarać? - Łagodny, ale znaczący sposób, w jaki przesunęła paznokciem za jego uchem sugerował, że jest to pomysł, który przypadłby jej do gustu.
Nie miała w końcu pojęcia że zwykła dziwka, nawet tak droga jak te z Wenus, może być kimś potężnym, kimś ważnym. Skąd by mogła?
Krótki, ostry śmiech na jego zaczepną naganę również wybrzmiał nisko i ochryple. Być może dlatego, że wiedziała, do czego zmierzają, i że wcale nie są to pocałunki. Nadchodziły wyznania.
Tylko czy była na nie gotowa?
- Szanujące się damy nie znają smaku swojego kuzyna, tak słyszałam - skontrowała tak lekko jak pozwalał jej zduszony głos, a potem zakołysała nogami zwisającymi z oparcia. Grube rajstopy ciążyły jej bardziej niż wcześniej. - Wiem - wtrąciła czule, gdy przysiągł, że nie pozwoliłby jej się upokarzać. Może i dobrze, że zadowolony z pieszczoty we włosach, nie widział sposobu, w jaki na niego spojrzała; wespół rozbawiona i smutna. Potem, z kolejnym pytaniem, zacisnęła zęby. Odpowiadać na nie było jej niewygodnie. Nie chciała kłamać, ale nie sądziła też, by prawdę łatwo dało się wytłumaczyć. - Krzywdził mnie wtedy, kiedy ja krzywdziłam jego - mruknęła wreszcie, choć zdanie to zdawało się banalne i śmieszne w obliczu jej prawdziwej relacji z Drew. Kiedy go krzywdziła, robiła to frustrując go, okłamując i obchodząc rozkazy. Nigdy nie zdołałaby naprawdę go zranić.
I w końcu musieli dotknąć słów, które najpierw padły z ust Harlanda, które Elvira zrozumiała w dwójnasób, i które sięgały istoty dręczących ich problemów. Szybko rozluźniła palce zaciśnięte na jego włosach, rozmasowała jego skroń i z zaskoczeniem doszła do wniosku, że gdzieś w tym wszystkim jej palce stały się różowe i ciepłe; nie były takie od dawna. Czarna magia uczyniła ją zimną.
- Spokojnie, na Salazara - zaśmiała się cicho, pokręciła głową, nachyliła się, aż krótkie loki całkiem okryły jej policzki. - Nie chodziło mi o łóżko, przecież wiesz, że cię pożądam. Pomyślałam tylko... pomyślałam... - że sądzisz, że będę cię chciała uwieść i usidlić, że widzę w tobie szansę na lepsze życia jak jakaś naiwna idiotka, i tylko dlatego zgodziłam się znów z tobą zobaczyć. Że sądzisz, że musisz mi p r z y p o m i n a ć o tym, że między nami nic nigdy nie mogło zaiskrzyć, jakbym o tym nie wiedziała, ty cholerny głąbie.
Nic co mogłaby wymyśleć nie miało już jednak żadnej mocy w kontekście tego, do czego w niezmiernej frustracji zdecydowała się przyznać.
Kiedy zerwał się nagle, obracając całym ciałem w jej stronę, nie próbowała go powstrzymać ani wsunąć dłoni na powrót w jego włosy. Zacisnęła tylko usta, zmrużyła oczy i wysłuchała go w tym swoim charakternym milczeniu, z błękitem tęczówek spowitym cieniem, który zwykle zwiastował ból.
- Ale potem co? Pragniesz mnie posiąść, to chciałeś powiedzieć? - zaśmiała się zimno. Nie wstała z oparcia wyłącznie dlatego, że mocno objął ją w talii i nie chciał puścić. Był ciepły, był rozkosznie wściekły, najchętniej schowałaby twarz w jego koszuli, by przejąć nieco tego bezpiecznego gorąca, ale była już dużą dziewczynką. - Na to chyba już nieco za późno, Harly. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale trzydzieści lat u kobiety nie jest definicją "nagle". Miriam w tym wieku przepędzano z Broadway. - Wykorzystała bliskość, schwyciła go palcami za brodę i choć nie wpiła mu czarnych paznokci w skórę, szorstko zmusiła go, żeby nie odwracał od niej wzroku. Miał patrzeć tylko na nią. - Co to ma właściwie za znaczenie, czy jestem w ciąży, czy nie? Nie kocham go, to chciałeś usłyszeć? Nie pokocham ani jego ani żadnego dziecka, jakie kiedykolwiek mu urodzę - Obnażyła wściekle zęby, podbrzusze pulsowało jej tępym, smutnym bólem. - Jeszcze mi powiedz, że jesteś zazdrosny. Ja nie byłam, ani o twoją żonę, ani o twojego bachora, ani teraz nie jestem zazdrosna o twoją kurwę. Bo jesteś dla mnie ważny i wiem, że ja dla ciebie też, ale, jak sam powiedziałeś, to się nie mogło wydarzyć. Puść mnie. Puszczaj - Szarpnęła się, ale nie po to, by odejść jak mógł się tego obawiać; została na swoim miejscu, sięgnęła tylko rękami za szyję, by rozsupłać sznurki ciemnej sukienki, bezwstydnym szarpnięciem obnażając całe plecy i wędrującą po nich białą bliznę. - Potrzebuję męża, żeby przestali ze mnie drwić. Żeby zamiast walczyć z wiatrakami skupić się na tym czego naprawdę pragnę. Pomóż mi - zażądała ostro, gdy nie była już w stanie sięgnąć do wstążek luźnego, skórzastego gorsetu. - A pragnę władzy. Pragnę wiedzy. Potęgi. I wolności. I uwierz lub nie, ale gdy przychodzi do zamążpójścia, nie mam już powalającego wyboru. - Syknęła przez zęby, przymykając oczy. Nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła jego obawom, ale chyba nawet bardziej niż kwestii ciąży obawiała się jego reakcji na jej niedoskonałą skórę, tak różną od czasu, gdy widzieli się nago po raz ostatni. Najdłuższa blizna znaczyła jej plecy, ale były też mniejsze, cieńsze i płytsze, na ramionach. Za biodrami za to zaczynały się świeże ślady wciąż wrażliwych oparzeń.
Przygryzła własną wargę do krwi, by nie pozwolić łzom na opuszczenie oczu.
W którym momencie stała się tak... obmierzła?
- Płonąłeś kiedyś za kogokolwiek? - spytała cicho, przewrotnie, może podle; a potem z westchnieniem wejrzała mu w oczy. Nie chciała zarzucać mu miałkości, gdy sama jeszcze znajdywała w sobie młodzieńczą naiwność. Miała jednak świadomość, że prowadził życie znacznie bezpieczniejsze i wygodniejsze od niej. Zdolny uzdrowiciel, urokliwy kawaler, porządny mąż; nie wszystkie jego maski były fałszywe, potrafiła już wejrzeć pod większość z nich, zerwać te, które zakładał tylko i wyłącznie dla szerszej publiczności, odnaleźć to co prawdziwe. Ona jednak nigdy nie miała możliwości się za nimi schować. Zawsze ryzykowała dużo więcej niż on, a jednak niejednokrotnie jako pierwsza wyciągała ręce, gdy tylko zrozumiała, że jej na to pozwoli. Była zachłanna, nienasycona, dawała mu wszystko czego oczekiwał, a jeżeli pragnął więcej niż to co sama zamierzała dać - odpychała go z powrotem na miejsce sugestiami, że stracą wszystko. Szanował ją i jej zdanie bardziej niż ktokolwiek inny. Chociaż zawsze była oschła i aspołeczna, nauczyła się za nim tęsknić, nauczyła się śmiać perliście w jego towarzystwie i patrzeć na niego łagodnie. Grali w tę grę od bardzo dawna, udając, że to ona ma wszystko pod kontrolą, ale powątpiewała, by prawdziwie wierzył w to, że tak jest.
Wszak plotki i romanse dla niego skończyłyby się co najwyżej przyganą nestora i kilkoma pogardliwymi spojrzeniami na sabatach; Elvira ryzykowała pozycją, pracą, nienawiścią rodziny, łatką dziwki. Nawet gdy ślęczała w Mungu po godzinach rozpracowując beznadziejne przypadki - Harland zarabiał więcej. Kiedy brał ślub trwała przy jego boku jako wierna przyjaciółka mimo że nigdy do niej nie należał i że sama nie mogła liczyć na żaden ślub. Ponieważ raz za razem odstręczała potencjalnych kandydatów, sądząc, że nie ma czasu być po prostu czyjąś żoną, gdy tyle świata czeka na odkrycie. I teraz ona była pogardzaną starą panną, a on - wolnym, budzącym współczucie wdowcem. Gdyby nawet był starym kawalerem, to też nie miałoby znaczenia. Nikt by go za to nie wydziedziczył.
Wszystkie te myśli kładły się na niej cieniem, ale mimo to śmiała się z jego małych żartów, splatała palce z jego palcami i pozwoliła mu się prowadzić gdziekolwiek ją zabierał. Mógł ją komplementować, padać przed nią na kolana, nazywać lady, czcić, jeśli chciał - wiedziała dobrze, że ją to uszczęśliwi, zadowoli, nasyci choć na jakiś czas. Nawet jeżeli potem znów przestanie do niej należeć. A ona i tak znów się od tego uzależni i będzie wracać po więcej; teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebując pewności, że ktoś zna ją całą i wciąż - i mimo to - mu na niej zależy.
A jeżeli przy tym wstydził się obwieścić to światu? Cóż, do wstydu, jak do smaku nienawiści, można było przywyknąć.
W sypialni, dławiąc i dusząc własny stres pod stukotem obcasów, pozwoliła mu mówić, próbowała zrozumieć. Nie od razu wyłapała, czy wstydzi się bardziej przywiązania do dziwki z Wenus, czy może samego faktu, że korzystał z usługi seksu za pieniądze. Czy to gryzło mu sumienie? Wydało jej się to dziwne, dopóki nie zrozumiała, że zupełnie nie chodziło o akt zdrady; chodziło o to, że coś mu odebrano. Wstydził się tego, że na to pozwolił. Że gdy wreszcie wziął sobie kobietę inną niż ta, do której go zmuszono, podświadomie i błyskawicznie uznał ją za swoją. Znała tę zaborczość doskonale, smakowała ją każdego dnia przez ostatnie miesiące. Wpadała w gniew, gdy rzeczy nie szły po jej myśli, reagowała agresją, gdy ktoś groził temu co sobie zawłaszczyła, nie potrafiła poradzić sobie z ludźmi, których przyjęła do swojego życia, a oni mimo to odeszli - nienawidziła utraty kontroli. Być może Harland czuł podobnie - bo jeżeli nawet dziwka, której pragnął całym sobą, mogła od tak od niego uciec, to jaką tak naprawdę kontrolę miał nad własnym życiem?
Zrozumiała to w pełni dopiero przeczesując jego jedwabiste włosy, wsłuchując się w coraz spokojniejszy oddech i otulając się znajomą wonią jego drogich perfum.
- Naznaczyłeś. Rozumiem - wymruczała bliżej jego ucha, a choć nie miała namiętnych intencji, zapewne i tak one wybrzmiały; mówiąc o władzy brzmiała równie pożądliwie jak wtedy, gdy się obnażała. - Pragniesz ją odnaleźć? Chciałbyś ją... ukarać? - Łagodny, ale znaczący sposób, w jaki przesunęła paznokciem za jego uchem sugerował, że jest to pomysł, który przypadłby jej do gustu.
Nie miała w końcu pojęcia że zwykła dziwka, nawet tak droga jak te z Wenus, może być kimś potężnym, kimś ważnym. Skąd by mogła?
Krótki, ostry śmiech na jego zaczepną naganę również wybrzmiał nisko i ochryple. Być może dlatego, że wiedziała, do czego zmierzają, i że wcale nie są to pocałunki. Nadchodziły wyznania.
Tylko czy była na nie gotowa?
- Szanujące się damy nie znają smaku swojego kuzyna, tak słyszałam - skontrowała tak lekko jak pozwalał jej zduszony głos, a potem zakołysała nogami zwisającymi z oparcia. Grube rajstopy ciążyły jej bardziej niż wcześniej. - Wiem - wtrąciła czule, gdy przysiągł, że nie pozwoliłby jej się upokarzać. Może i dobrze, że zadowolony z pieszczoty we włosach, nie widział sposobu, w jaki na niego spojrzała; wespół rozbawiona i smutna. Potem, z kolejnym pytaniem, zacisnęła zęby. Odpowiadać na nie było jej niewygodnie. Nie chciała kłamać, ale nie sądziła też, by prawdę łatwo dało się wytłumaczyć. - Krzywdził mnie wtedy, kiedy ja krzywdziłam jego - mruknęła wreszcie, choć zdanie to zdawało się banalne i śmieszne w obliczu jej prawdziwej relacji z Drew. Kiedy go krzywdziła, robiła to frustrując go, okłamując i obchodząc rozkazy. Nigdy nie zdołałaby naprawdę go zranić.
I w końcu musieli dotknąć słów, które najpierw padły z ust Harlanda, które Elvira zrozumiała w dwójnasób, i które sięgały istoty dręczących ich problemów. Szybko rozluźniła palce zaciśnięte na jego włosach, rozmasowała jego skroń i z zaskoczeniem doszła do wniosku, że gdzieś w tym wszystkim jej palce stały się różowe i ciepłe; nie były takie od dawna. Czarna magia uczyniła ją zimną.
- Spokojnie, na Salazara - zaśmiała się cicho, pokręciła głową, nachyliła się, aż krótkie loki całkiem okryły jej policzki. - Nie chodziło mi o łóżko, przecież wiesz, że cię pożądam. Pomyślałam tylko... pomyślałam... - że sądzisz, że będę cię chciała uwieść i usidlić, że widzę w tobie szansę na lepsze życia jak jakaś naiwna idiotka, i tylko dlatego zgodziłam się znów z tobą zobaczyć. Że sądzisz, że musisz mi p r z y p o m i n a ć o tym, że między nami nic nigdy nie mogło zaiskrzyć, jakbym o tym nie wiedziała, ty cholerny głąbie.
Nic co mogłaby wymyśleć nie miało już jednak żadnej mocy w kontekście tego, do czego w niezmiernej frustracji zdecydowała się przyznać.
Kiedy zerwał się nagle, obracając całym ciałem w jej stronę, nie próbowała go powstrzymać ani wsunąć dłoni na powrót w jego włosy. Zacisnęła tylko usta, zmrużyła oczy i wysłuchała go w tym swoim charakternym milczeniu, z błękitem tęczówek spowitym cieniem, który zwykle zwiastował ból.
- Ale potem co? Pragniesz mnie posiąść, to chciałeś powiedzieć? - zaśmiała się zimno. Nie wstała z oparcia wyłącznie dlatego, że mocno objął ją w talii i nie chciał puścić. Był ciepły, był rozkosznie wściekły, najchętniej schowałaby twarz w jego koszuli, by przejąć nieco tego bezpiecznego gorąca, ale była już dużą dziewczynką. - Na to chyba już nieco za późno, Harly. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale trzydzieści lat u kobiety nie jest definicją "nagle". Miriam w tym wieku przepędzano z Broadway. - Wykorzystała bliskość, schwyciła go palcami za brodę i choć nie wpiła mu czarnych paznokci w skórę, szorstko zmusiła go, żeby nie odwracał od niej wzroku. Miał patrzeć tylko na nią. - Co to ma właściwie za znaczenie, czy jestem w ciąży, czy nie? Nie kocham go, to chciałeś usłyszeć? Nie pokocham ani jego ani żadnego dziecka, jakie kiedykolwiek mu urodzę - Obnażyła wściekle zęby, podbrzusze pulsowało jej tępym, smutnym bólem. - Jeszcze mi powiedz, że jesteś zazdrosny. Ja nie byłam, ani o twoją żonę, ani o twojego bachora, ani teraz nie jestem zazdrosna o twoją kurwę. Bo jesteś dla mnie ważny i wiem, że ja dla ciebie też, ale, jak sam powiedziałeś, to się nie mogło wydarzyć. Puść mnie. Puszczaj - Szarpnęła się, ale nie po to, by odejść jak mógł się tego obawiać; została na swoim miejscu, sięgnęła tylko rękami za szyję, by rozsupłać sznurki ciemnej sukienki, bezwstydnym szarpnięciem obnażając całe plecy i wędrującą po nich białą bliznę. - Potrzebuję męża, żeby przestali ze mnie drwić. Żeby zamiast walczyć z wiatrakami skupić się na tym czego naprawdę pragnę. Pomóż mi - zażądała ostro, gdy nie była już w stanie sięgnąć do wstążek luźnego, skórzastego gorsetu. - A pragnę władzy. Pragnę wiedzy. Potęgi. I wolności. I uwierz lub nie, ale gdy przychodzi do zamążpójścia, nie mam już powalającego wyboru. - Syknęła przez zęby, przymykając oczy. Nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła jego obawom, ale chyba nawet bardziej niż kwestii ciąży obawiała się jego reakcji na jej niedoskonałą skórę, tak różną od czasu, gdy widzieli się nago po raz ostatni. Najdłuższa blizna znaczyła jej plecy, ale były też mniejsze, cieńsze i płytsze, na ramionach. Za biodrami za to zaczynały się świeże ślady wciąż wrażliwych oparzeń.
Przygryzła własną wargę do krwi, by nie pozwolić łzom na opuszczenie oczu.
W którym momencie stała się tak... obmierzła?
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
- Płonąłem dla kogoś – odpowiedziałem świadomy, że nie takiej odpowiedzi chciała, innej jednak nie mogłem jej dać; jeszcze nie teraz, a może nigdy, bo moje słowa, chociaż pełne pewności, pozostawały jedynie słowami i czczymi życzeniami. Nie czułem dotyku ognia na skórze jak ona, nie mogłem mierzyć się z tym, co przeżyła, ani nie mogłem oczekiwać, że zrozumie moje pragnienie, by to poczuć. Moją szansę, by ogień wytrawił ze mnie poczucie wstydu za żałosne małżeństwo i pełną tchórzostwa życiową postawę. Wiedziałem, że nie powinienem tego mówić, chcieć, pożądać, a jednak jej słowa o płonięciu obudziły we mnie nadzieję, że nie wszystko w moim życiu jest jeszcze stracone, że istnieje sposób, aby wyzbyć się uczucia bylejakości, które drażniąco kotłowało się pod moją skórą, tłumione zabawami, flirtem i byciem sobą, ukrywane pod maskami i pozorami.
W przeszłości bardzo rzadko zdarzało mi się przed czymkolwiek wahać, lecz nie była to prawie nigdy kwestia odwagi; wręcz przeciwnie, działania w emocjach, pod wpływem chwili, impulsu, zachcianki. Jeśli czegoś chciałem, po prostu po to sięgałem, mierząc się z konsekwencjami później, gdy nadchodziły z całą swoją bezkompromisową mocą. Być może nauczyłem się tego w dzieciństwie, gdy nie brakowało mi niczego i wszystko miałem na skinięcie ręki. Być może utwierdziło mnie w tej postawie moje szkolne życie, gdy odkrywałem możliwości, jakie daje chłopięcy uśmiech i niewinne spojrzenie. Mało było rzeczy, których mi odmawiano, mało było osób, które wypowiadały „nie” w moim towarzystwie. Dziewczęce usta chętnie poddawały się moim, koleżeńskie dłonie podawały pergaminy z pracą domową do odpisania, nauczyciele – częściowo, niestety – ulegali mojej niewinnej minie, pobłażając pewnym wybrykom.
Kiedy więc w moim życiu pojawiła się Elvira, zaskoczyło mnie wahanie, jakie zacząłem odczuwać w jej obecności, bo nie pamiętałem, kiedy ostatni raz czułem się równie mocno wytrącony z równowagi brakiem pewności siebie. Zaczarowała mnie, nie wypowiadając żadnego zaklęcia i jako jedynej nie potrafiłem jej sobie po prostu wziąć. Początkowo tłumaczyłem to sobie rzeczą oczywistą,, wszak byliśmy kuzynami, to naturalne więc, że mam pewne o p o r y, jednakże gdy zaczęła odpowiadać na moje muśnięcia dłoni, gdy nie okazała się niechętna mojemu pełnemu podziwu spojrzeniu błąkającemu się po jej ciele, zacząłem poczynać sobie śmielej i odważniej, aż do przekroczenia granicy i rozerwania tabu, za którymi czekała na nas obietnica bliskości.
- Odnalazłem ją – powiedziałem powoli, zaciskając zęby i niemal cedząc każdą głoskę – niestety jest poza moim zasięgiem i jej nie mogę ukarać. - Nieświadomy akcent położony na jedno ze słów, ostre spojrzenie błądzące po twarzy kuzynki, głośne wciągnięcie powietrza nosem, to wszystko mogło świadczyć o moim wzburzeniu i złości, że ktoś, że coś pozostawało poza moim zasięgiem, a jednocześnie... że być może rozważam inne sposoby załagodzenia tej frustracji. Skoro nie mogłem dotrzeć do Miu, może mógłbym zadowolić się jej substytutem, podłym zamiennikiem? Kimś podobnym do niej z wyglądu lub aktorskiej uległości, kto posłusznie przyjąłby karę? Nigdy wcześniej o tym nie myślałem, nie rozważałem opcji, która przez całe moje życie byłaby nie do wyobrażenia. Nie. Byłem. Sadystą. Zignorowałem głos mówiący, że przecież już raz to zrobiłem, że znalazłem sobie zamiennik żony, że przenosiłem swoje małżeńskie niepowodzenia z domowej sypialni do komnat Wenus. Dlaczego nie miałbym zrobić tego ponownie, skoro już wiedziałem j a k? Potrząsnąłem głową, pozostawiając te niespodziewane myśli w stanie zawieszenia; skupiając się na tym, co rzeczywiście było w zasięgu mojej ręki, na czułym muśnięciu za uchem, na kobiecym szepcie wypowiadającym lubieżne słowa, od których samemu zabrakło mi słów. Mogłem jedynie wpatrywać się w nią przez chwilę, nie ukrywając w tym spojrzeniu swojego podniecenia. Minęła cała wieczność mojego małżeństwa, odkąd smakowała mnie po raz ostatni, a wspomniała o tym z taką lekkością, jakby dopiero co otarła usta. Ta kobieta będzie moim zatraceniem.
Jej cichy śmiech przywoływał wspomnienia z przeszłości, ugaszone lodowatą wodą nagłego wyznania i równie zimnym spojrzeniem. A może płonęło ogniem wściekłości? Nie byłem już tego pewien; i tak zadrżałem pod nim, nie próbując nawet ukrywać dreszczu, którzy przeszedł mi wzdłuż kręgosłupa. Tak, chciałem ją posiąść, ale moje słowa wypowiedziane jej ustami sprawiły, że to pragnienie wydało mi się nagle nie na miejscu. Zasługiwała na dużo więcej niż ukojenie mojej wieloletniej frustracji. Pożądaliśmy się wzajemnie; to uczucie nigdy nie wygasło, kipiąc jak nieujarzmiony wulkan, ale nie oznaczało to automatycznie, że miałem się zachowywać jak z w i e r z ę.
- Ja... - zacząłem, lecz zamilkłem od razu. Nic, co miałem do powiedzenia, nie powinno paść z moich ust. Nie odważyłem się wydusić z siebie żadnego słowa; jej spojrzenie i przenikało w głąb moich myśli, z mojej twarzy mogła czytać jak z otwartej księgi. Tak, chciałem usłyszeć, że go nie kocha, że nic dla niej nie znaczy, że to tylko wiązana transakcja małżeństwa w zamian za wydostanie z ciemności upokarzającego staropanieństwa. Chciałem usłyszeć, że to ja jestem dla niej ważny. Nie rozumiałem tylko, dlaczego usłyszenie tego było dla mnie tak istotne, jakby stało się nagle sprawą życia lub śmierci. Jeśli nie ogarniało mnie w tej chwili szaleństwo niezrozumienia, to tylko dlatego, że mogłem skupić wzrok na jej oczach, odnajdując w nich normalność. Och, byłaby wściekła, gdyby się o tym dowiedziała. Może bardziej wściekła niż teraz, gdy zarzucała mi zazdrość, a ja przezornie nadal milczałem i nie uciekałem wzrokiem, zdradzając się jedynie szybkim mrugnięciem powiek, bo miała rację, bolesną, uderzającą prawdą rację. Byłem zazdrosny.
Świadomość tej zazdrości uderzyła we mnie tak nagle, że gdy Elvira zaczęła się mi wyrywać, puściłem ją bez problemu, odurzony chwilowo gwałtownością nowego uczucia. Zazdrosny? Nie miałem prawa być zazdrosny. Mieliśmy skomplikowany, ale jasny układ, którego zasady wytyczyły nam społeczne naciski i prawo krwi. Zakazy, które wyznaczały granicę między przyjaźnią, a wspólną przyszłością. Każde z nas miało swoje życie. Nie istniał absolutnie żaden logiczny powód, dla którego miałbym odczuwać zazdrość. Spojrzałem na nią w oszołomieniu, nie od razu odnotowując, co robi. Nie od razu dostrzegłem, jak rozwiązuje suknię, aż bladość jej nagich pleców zamajaczyła przed moją twarzą. Posłusznie jednak sięgnąłem do tasiemek gorsetu; ja – posłuszny!
- Elviro – szepnąłem, bo jedynie na szept było mnie stać w tej chwili, gdy wpatrywałem się w jej obnażone plecy i ramiona poznaczone bliznami. - Jesteś największą czarownicą, jaką znam i dokonujesz rzeczy, na które ja sam nigdy bym się nie odważył. Jak nikt inny zasługujesz na wolność i władzę. Wiem, że je zdobędziesz, jesteś zbyt uparta w dążeniu do celu, aby odpuścić – uniosłem rękę, dłonią niemal dotykając odkrytej skóry. Opuszki palców zawisły na milimetry nad jedną z blizn, a czułem ich pulsowanie w całym ciele; nawet nie wiedziałem, że m o ż n a odczuwać coś tak gwałtownie, jakby uderzenia mojego serca koncentrowały się w koniuszkach palców. - Małżeństwo z nim nie może być jedyną drogą, która do tego prowadzi. - Chciałem, by to była prawda. Wiedziałem, że to prawda, sam byłem przecież świadkiem rodzącej się kobiecej potęgi, która wyszła wprost z burdelu, jednak tego argumentu nie mogłem użyć.
- Czy to – zapytałem po długiej sekundzie milczenia, odważając się w końcu delikatnie musnąć jej plecy, dotykając blizny z najwyższą czułością, niemal intymną pieszczotą – miało mnie odstraszyć? Zniesmaczyć? Odrzucić? Czy po tylu latach nadal mnie nie znasz? - uniosłem nieco głos, nie panując nad nagłą złością na wszystko i wszystkich. Na nią, na siebie, na tych, którzy ją skrzywdzili. Tym razem to ja złapałem ją na podbródek i odwróciłem jej twarz w swoją stronę. Wbiłem w nią spojrzenie, w którym ta nieokiełznana złość mieszała się z delikatnością, pożądanie z czułością i gdzie tkwiła zabłąkana nuta współczucia – nie litości – że musiała przejść przez to beze mnie, że w ogóle musiała przez to przejść. - Myślisz, że twoje piękno to jedynie ciało? - Wstałem i pociągnąłem ją do góry za sobą, trzymając za ramiona i gładząc kciukami cienkie ślady. Gdybym był jej mężem, wielbiłbym każdy skrawek jej skóry, hołdując każdej bliźnie nie dlatego, że była pamiątką dramatu, lecz dlaczego, że znajdowała się na jej ciele. Taki głupiec jak de Montmorency nigdy tego nie pojmie.
- Jesteś czymś znacznie więcej. - Zrobiłem krok do przodu, napierając na nią lekko, lecz na tyle stanowczo, by cofnęła się w stronę łóżka. Jeszcze jeden krok, potem drugi, aż tyłem kolan oparła się o materac. Poluzowałem krawat i ściągnąłem go z szyi, po czym zacząłem rozpinać swoją koszulę. - Teraz cię przytulę – powiedziałem, zaskoczony miękkością ostatniego słowa, które wydostało się spomiędzy moich ust. Przytulić kogoś. Kiedy ostatni raz to robiłem? Kiedy tak po prostu kogoś objąłem? Kiedy o n a ostatni raz dała się komuś objąć? - Powoli i ostrożnie, skóra przy skórze. - Twój ból przy mojej bezsilności. Stanąłem za nią, gotowy na wszystko, co mogło się wydarzyć, płacz, śmiech, wściekłość, gniew, ponure zaklęcie pozbawiające mnie... cóż, wolałbym akurat niczego. - Nie chcę, żebyś za niego wychodziła. Znajdziemy rozwiązanie, tylko daj mi trochę czasu. - Przysunąłem się nieznacznie, dotykając klatką piersiową jej pleców, wyciągając ręce i obejmując ją od tyłu. Położyłem dłonie na jej brzuchu; wszystko robiąc z delikatnością, której od dawna u siebie nie widziałem.
W przeszłości bardzo rzadko zdarzało mi się przed czymkolwiek wahać, lecz nie była to prawie nigdy kwestia odwagi; wręcz przeciwnie, działania w emocjach, pod wpływem chwili, impulsu, zachcianki. Jeśli czegoś chciałem, po prostu po to sięgałem, mierząc się z konsekwencjami później, gdy nadchodziły z całą swoją bezkompromisową mocą. Być może nauczyłem się tego w dzieciństwie, gdy nie brakowało mi niczego i wszystko miałem na skinięcie ręki. Być może utwierdziło mnie w tej postawie moje szkolne życie, gdy odkrywałem możliwości, jakie daje chłopięcy uśmiech i niewinne spojrzenie. Mało było rzeczy, których mi odmawiano, mało było osób, które wypowiadały „nie” w moim towarzystwie. Dziewczęce usta chętnie poddawały się moim, koleżeńskie dłonie podawały pergaminy z pracą domową do odpisania, nauczyciele – częściowo, niestety – ulegali mojej niewinnej minie, pobłażając pewnym wybrykom.
Kiedy więc w moim życiu pojawiła się Elvira, zaskoczyło mnie wahanie, jakie zacząłem odczuwać w jej obecności, bo nie pamiętałem, kiedy ostatni raz czułem się równie mocno wytrącony z równowagi brakiem pewności siebie. Zaczarowała mnie, nie wypowiadając żadnego zaklęcia i jako jedynej nie potrafiłem jej sobie po prostu wziąć. Początkowo tłumaczyłem to sobie rzeczą oczywistą,, wszak byliśmy kuzynami, to naturalne więc, że mam pewne o p o r y, jednakże gdy zaczęła odpowiadać na moje muśnięcia dłoni, gdy nie okazała się niechętna mojemu pełnemu podziwu spojrzeniu błąkającemu się po jej ciele, zacząłem poczynać sobie śmielej i odważniej, aż do przekroczenia granicy i rozerwania tabu, za którymi czekała na nas obietnica bliskości.
- Odnalazłem ją – powiedziałem powoli, zaciskając zęby i niemal cedząc każdą głoskę – niestety jest poza moim zasięgiem i jej nie mogę ukarać. - Nieświadomy akcent położony na jedno ze słów, ostre spojrzenie błądzące po twarzy kuzynki, głośne wciągnięcie powietrza nosem, to wszystko mogło świadczyć o moim wzburzeniu i złości, że ktoś, że coś pozostawało poza moim zasięgiem, a jednocześnie... że być może rozważam inne sposoby załagodzenia tej frustracji. Skoro nie mogłem dotrzeć do Miu, może mógłbym zadowolić się jej substytutem, podłym zamiennikiem? Kimś podobnym do niej z wyglądu lub aktorskiej uległości, kto posłusznie przyjąłby karę? Nigdy wcześniej o tym nie myślałem, nie rozważałem opcji, która przez całe moje życie byłaby nie do wyobrażenia. Nie. Byłem. Sadystą. Zignorowałem głos mówiący, że przecież już raz to zrobiłem, że znalazłem sobie zamiennik żony, że przenosiłem swoje małżeńskie niepowodzenia z domowej sypialni do komnat Wenus. Dlaczego nie miałbym zrobić tego ponownie, skoro już wiedziałem j a k? Potrząsnąłem głową, pozostawiając te niespodziewane myśli w stanie zawieszenia; skupiając się na tym, co rzeczywiście było w zasięgu mojej ręki, na czułym muśnięciu za uchem, na kobiecym szepcie wypowiadającym lubieżne słowa, od których samemu zabrakło mi słów. Mogłem jedynie wpatrywać się w nią przez chwilę, nie ukrywając w tym spojrzeniu swojego podniecenia. Minęła cała wieczność mojego małżeństwa, odkąd smakowała mnie po raz ostatni, a wspomniała o tym z taką lekkością, jakby dopiero co otarła usta. Ta kobieta będzie moim zatraceniem.
Jej cichy śmiech przywoływał wspomnienia z przeszłości, ugaszone lodowatą wodą nagłego wyznania i równie zimnym spojrzeniem. A może płonęło ogniem wściekłości? Nie byłem już tego pewien; i tak zadrżałem pod nim, nie próbując nawet ukrywać dreszczu, którzy przeszedł mi wzdłuż kręgosłupa. Tak, chciałem ją posiąść, ale moje słowa wypowiedziane jej ustami sprawiły, że to pragnienie wydało mi się nagle nie na miejscu. Zasługiwała na dużo więcej niż ukojenie mojej wieloletniej frustracji. Pożądaliśmy się wzajemnie; to uczucie nigdy nie wygasło, kipiąc jak nieujarzmiony wulkan, ale nie oznaczało to automatycznie, że miałem się zachowywać jak z w i e r z ę.
- Ja... - zacząłem, lecz zamilkłem od razu. Nic, co miałem do powiedzenia, nie powinno paść z moich ust. Nie odważyłem się wydusić z siebie żadnego słowa; jej spojrzenie i przenikało w głąb moich myśli, z mojej twarzy mogła czytać jak z otwartej księgi. Tak, chciałem usłyszeć, że go nie kocha, że nic dla niej nie znaczy, że to tylko wiązana transakcja małżeństwa w zamian za wydostanie z ciemności upokarzającego staropanieństwa. Chciałem usłyszeć, że to ja jestem dla niej ważny. Nie rozumiałem tylko, dlaczego usłyszenie tego było dla mnie tak istotne, jakby stało się nagle sprawą życia lub śmierci. Jeśli nie ogarniało mnie w tej chwili szaleństwo niezrozumienia, to tylko dlatego, że mogłem skupić wzrok na jej oczach, odnajdując w nich normalność. Och, byłaby wściekła, gdyby się o tym dowiedziała. Może bardziej wściekła niż teraz, gdy zarzucała mi zazdrość, a ja przezornie nadal milczałem i nie uciekałem wzrokiem, zdradzając się jedynie szybkim mrugnięciem powiek, bo miała rację, bolesną, uderzającą prawdą rację. Byłem zazdrosny.
Świadomość tej zazdrości uderzyła we mnie tak nagle, że gdy Elvira zaczęła się mi wyrywać, puściłem ją bez problemu, odurzony chwilowo gwałtownością nowego uczucia. Zazdrosny? Nie miałem prawa być zazdrosny. Mieliśmy skomplikowany, ale jasny układ, którego zasady wytyczyły nam społeczne naciski i prawo krwi. Zakazy, które wyznaczały granicę między przyjaźnią, a wspólną przyszłością. Każde z nas miało swoje życie. Nie istniał absolutnie żaden logiczny powód, dla którego miałbym odczuwać zazdrość. Spojrzałem na nią w oszołomieniu, nie od razu odnotowując, co robi. Nie od razu dostrzegłem, jak rozwiązuje suknię, aż bladość jej nagich pleców zamajaczyła przed moją twarzą. Posłusznie jednak sięgnąłem do tasiemek gorsetu; ja – posłuszny!
- Elviro – szepnąłem, bo jedynie na szept było mnie stać w tej chwili, gdy wpatrywałem się w jej obnażone plecy i ramiona poznaczone bliznami. - Jesteś największą czarownicą, jaką znam i dokonujesz rzeczy, na które ja sam nigdy bym się nie odważył. Jak nikt inny zasługujesz na wolność i władzę. Wiem, że je zdobędziesz, jesteś zbyt uparta w dążeniu do celu, aby odpuścić – uniosłem rękę, dłonią niemal dotykając odkrytej skóry. Opuszki palców zawisły na milimetry nad jedną z blizn, a czułem ich pulsowanie w całym ciele; nawet nie wiedziałem, że m o ż n a odczuwać coś tak gwałtownie, jakby uderzenia mojego serca koncentrowały się w koniuszkach palców. - Małżeństwo z nim nie może być jedyną drogą, która do tego prowadzi. - Chciałem, by to była prawda. Wiedziałem, że to prawda, sam byłem przecież świadkiem rodzącej się kobiecej potęgi, która wyszła wprost z burdelu, jednak tego argumentu nie mogłem użyć.
- Czy to – zapytałem po długiej sekundzie milczenia, odważając się w końcu delikatnie musnąć jej plecy, dotykając blizny z najwyższą czułością, niemal intymną pieszczotą – miało mnie odstraszyć? Zniesmaczyć? Odrzucić? Czy po tylu latach nadal mnie nie znasz? - uniosłem nieco głos, nie panując nad nagłą złością na wszystko i wszystkich. Na nią, na siebie, na tych, którzy ją skrzywdzili. Tym razem to ja złapałem ją na podbródek i odwróciłem jej twarz w swoją stronę. Wbiłem w nią spojrzenie, w którym ta nieokiełznana złość mieszała się z delikatnością, pożądanie z czułością i gdzie tkwiła zabłąkana nuta współczucia – nie litości – że musiała przejść przez to beze mnie, że w ogóle musiała przez to przejść. - Myślisz, że twoje piękno to jedynie ciało? - Wstałem i pociągnąłem ją do góry za sobą, trzymając za ramiona i gładząc kciukami cienkie ślady. Gdybym był jej mężem, wielbiłbym każdy skrawek jej skóry, hołdując każdej bliźnie nie dlatego, że była pamiątką dramatu, lecz dlaczego, że znajdowała się na jej ciele. Taki głupiec jak de Montmorency nigdy tego nie pojmie.
- Jesteś czymś znacznie więcej. - Zrobiłem krok do przodu, napierając na nią lekko, lecz na tyle stanowczo, by cofnęła się w stronę łóżka. Jeszcze jeden krok, potem drugi, aż tyłem kolan oparła się o materac. Poluzowałem krawat i ściągnąłem go z szyi, po czym zacząłem rozpinać swoją koszulę. - Teraz cię przytulę – powiedziałem, zaskoczony miękkością ostatniego słowa, które wydostało się spomiędzy moich ust. Przytulić kogoś. Kiedy ostatni raz to robiłem? Kiedy tak po prostu kogoś objąłem? Kiedy o n a ostatni raz dała się komuś objąć? - Powoli i ostrożnie, skóra przy skórze. - Twój ból przy mojej bezsilności. Stanąłem za nią, gotowy na wszystko, co mogło się wydarzyć, płacz, śmiech, wściekłość, gniew, ponure zaklęcie pozbawiające mnie... cóż, wolałbym akurat niczego. - Nie chcę, żebyś za niego wychodziła. Znajdziemy rozwiązanie, tylko daj mi trochę czasu. - Przysunąłem się nieznacznie, dotykając klatką piersiową jej pleców, wyciągając ręce i obejmując ją od tyłu. Położyłem dłonie na jej brzuchu; wszystko robiąc z delikatnością, której od dawna u siebie nie widziałem.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Miał rację, nie taką odpowiedź spodziewała się usłyszeć. Kącik ust drgnął jej może nawet w czymś przypominającym rozbawienie, ale potem złagodniała, spoważniała i skinęła głową. Wzgarda, złośliwość, umniejszanie rozmówcom - były to schematy, po które sięgała nadzwyczaj często, zwłaszcza w sytuacjach, gdy własne niespodziewane uczucia chowała za murem podłej nieustępliwości. Nie tak jednak chciała rozmawiać z Harlandem. Nie chciała pozwolić na to, by miesiące rozłąki zniweczyły jedną z bardzo niewielu trwałych relacji, jakie udało jej się zawiązać - które dawały jej szczęście. I dlaczego? Dlatego, że obawiała się wystawić, odsłonić, zaryzykować tym, że jeśli będzie z nim szczera to rychło ją porzuci? Wielu powiedziałoby pewnie, że powinien to zrobić, dla własnego bezpieczeństwa. Przed niejednym sojusznikiem odgrywała role, aby utrzymać nietrwałe zaufanie; a kiedy w końcu nieuchronnie się potykała, zwykle miało to fatalne konsekwencje zarówno dla niej jak i dla postronnych. Gdyby jednak podobnie zimną ręką odepchnęła od siebie Harly'ego, czy nie zaprzeczałoby to całemu sensowi ich ponownego spotkania? Ich relacja od wielu lat opierała się na rozgrywaniu otwartych kart; och tak, chwilami porywały ich gierki, subtelności, zabawy zmysłami i słowami, lecz wyjątkowość ich przyjaźni opierała się właśnie na tym, że to przed sobą nawzajem mogli naprawdę obnażyć prawdziwe pragnienia i słabości.
Obawiała się, że przez ten krótki czas zmieniła się na tyle nie do opisania, że dla Harlanda będzie to zbyt wiele - ale przecież sama nie żałowała raz obranej drogi. Jeżeli jej najbliższy kuzyn nie będzie w stanie za nią nadążyć, to czy nie powinna pozwolić mu zostać?
Być może.
Rzecz w tym, że już teraz potrafiła dostrzec w mrowieniu skóry i odbiciu ich rozszerzonych źrenic, że zrobi absolutnie wszystko, aby tego uniknąć.
I żadne jego słowo, żadna brudna i wstydliwa historia nie mogły tego zmienić. Zdusiła zalążki zazdrości, gdy tylko rozbłysły, aby pozwolić mu się obnażyć, przyjąć go tak jak robiła to zawsze, akceptując - kolejny już raz - słodko-gorzką prawdę o tym, że nie należeli wyłącznie do siebie nawzajem. Nie mogli. Gdyby tak było, nigdy nie zdołaliby pójść naprzód, realizować swoich wysublimowanych celów.
- Czyli jednak. Kim więc jest ta wyjątkowa kobieta, że nawet ty nie możesz jej tknąć... - mruknęła, gdy już zebrała myśli, zmusiła głos do uformowania pytania, które cisnęło jej się na usta od samego początku, ale nie chciała, by zabrzmiało oskarżająco. Teraz była przede wszystkim zafascynowana, może nieco zaniepokojona. W miękkim dotyku i zmarszczonych brwiach dawała mu do zrozumienia, że nic co powiedział nie sprawiło, że brzydziła się do niego zbliżyć lub przestała postrzegać go tak jak dawniej; jako silnego, choć targanego konfliktami mężczyznę. - Zwykła prostytutka jest nikim w obliczu lorda. - I wcale nie mówiła tego z ironią; oboje o tym wiedzieli. - Więc nie może być zwykła. Chodzi o jej rodzinę? O zamożnego protektora? O to kim się stała od czasu, gdy uciekła? - Wątpliwości rozpływały się w ciepłym powietrzu podmorskiej sypialni i nie oczekiwała, że natychmiast na nie odpowie. Wspomnieli już o tym, że nie wszystkie sekrety mogły natychmiast ujrzeć światło dzienne. - Czy myślisz, że ja byłabym w stanie ją dla ciebie schwytać? Dostarczyć ci, złamaną, na kolanach, by błagała mojego lorda o wybaczenie? - dopytała z głową przechyloną na koci, zaczepny sposób. Obnażone w uśmiechu zęby wydawały się jakby ostrzejsze niż wcześniej.
Była bardzo bliska tego, by zatopić w nim kły, powstrzymywała ją wyłącznie świadomość tego, że nie mogła zachowywać się jak z w i e r z ę. Jeżeli potrzebował dziś wyłącznie ukojenia w postaci jej obecności, jej niewinnego dotyku, kogoś, kto go wysłucha - i nie oceni - zamierzała mu to dać. Nie spodziewała się, że na jej wyznania, choć znacznie bardziej kontrowersyjne i - nawet w jej własnym mniemaniu - brudne Harland zareaguje znacznie gwałtowniej.
Początkowo spodobało jej się jego zawahanie, zaskoczenie, milczenie - miał na tyle rozsądku i wiedzy o jej wcześniejszych wybuchach frustracji, by pozwolić jej mówić bez przeszkód, puścił ją nawet, gdy tego zażądała. To nieco ją otrzeźwiło. Pragnęła jego szacunku, ale nie niepokoju. Pragnęła, żeby o nią walczył. Pragnęła, żeby schwytał ją i nie wypuszczał. Być może ta świadomość była kolejnym czynnikiem, który wpłynął na upokarzające pieczenie pod powiekami. Żadnej łzie nie pozwoliła jednak spłynąć, nawet wtedy, gdy jej usta zadrżały, a spojrzenie zaszło mgłą.
Potem jej blizny, jej zniszczenie i upadek, ujrzały światło dzienne. Chłodne powietrze wywołało gęsią skórkę na mlecznym ciele, a żebrami - bardziej wyrazistymi niż wcześniej - wstrząsnął krótki, chrapliwy szloch. Przygryzła własną wargę do krwi i pokręciła głową, zamierzając wziąć się w garść.
Jego szepty wcale tego nie ułatwiały.
- Pochlebstwa zawsze działały na mnie najlepiej, co? - parsknęła, ale bez jadu, chichocząc smutno pod nosem. Wierzchem smukłej dłoni otarła powieki i odwróciła się, by spojrzeć na kuzyna przez ramię. Najgorsze, że wcale nie żartowała. Nie powinna tak szybko odpuścić, nie powinna odczuwać tak zgubnego ciepła rozpływającego się od miejsca, w którym po raz pierwszy dotknął jej blizn. Taka ufność była niebezpieczna; była słabością. A jednak. - Być może nie jest. Czas mnie jednak nagli. Zawieszenie broni się skończyło, nikt nie da mi kolejnych miesięcy na odbudowanie kruszącej się pozycji. Jeżeli będę w stanie wytrącić ludziom z ręki choć jeden argument na moją histerię, chcę to zrobić. - Westchnęła, czując męskie ręce, łagodną pieszczotę, która początkiem wzbudzała dreszcze niepewności, a potem ogrzała ją na wskroś, aż do skostniałego serca. Przełknęła ślinę, słysząc pytania, na które z trudnością przyszło jej odpowiadać. Ale musiała to zrobić; dla niego. Podniesiony głos i szorstki chwyt jej nie wystraszyły, wręcz przeciwnie. Przesunęła językiem po zębach i zamruczała z mimowolną przyjemnością. - Być może... nie powinnam w ciebie wątpić, wiem. Wolałam jednak założyć najgorsze. Nie jestem tą samą kobietą, którą znałeś, nie w pełni. Jestem czymś więcej, ale jestem też czymś... mniej - Znaczące jej ciało deformacje były zaledwie wierzchołkiem góry lodowej w porównaniu do ciemności, która zdominowała jej duszę.
Pozwoliła się podnieść, poprowadzić, odebrać kontrolę, choć na krótką chwilę. Plastyczna i podatna w jego rękach, lecz wciąż z wysoko zadartą brodą i płonącymi ognikami w czarnych jak noc źrenicach. Ujarzmiona żmija, wcale nie pozbawiona kłów.
- Czy to tak zaskakujące, że pragnę byś widział mnie atrakcyjną, Harly? - wyrzuciła z siebie z gorącym oddechem. Kiedy pokierował ją do łóżka usiadła na nim posłusznie, ściągając sukienkę do końca i niedbale rzucając ją w kąt. Kolejne były podwiązki i je zsunąć było najtrudniej; zawahała się nawet na dłuższą chwilę, niepewna, czy nie powinna ich zostawić, ale potem zdecydowała się ofiarować mu zaufanie, na które zasługiwał. Nie patrzyła przy tym na własne nogi, szczupłe i zgrabne, ale poznaczone obmierzłą siatką dopiero co zagojonych oparzeń. Choć konsultowała z uzdrowicielami możliwość uratowania uszkodzonej skóry, nie miała jeszcze czasu poddać się kuracjom; zbyt wiele spraw wymagało jej uwagi, zbyt wiele obowiązków nie cierpiało zwłoki. - Jestem twoja - przyznała, gdy powiedział, że jest czymś więcej. Wyznanie dziwnie smakowało na języku; kiedy ostatnim razem się na nie odważyła? Uśmiechnęła się z trudem i przesunęła łakomym spojrzeniem po jego ciele, tak znajomym, tak obcym zarazem. Miał więcej włosów niż we wczesnej młodości, pragnęła przeorać je paznokciami. Pohamowała się jednak i oparła dłonie na pościeli za sobą, odchylając w tył w obsceniczny, bezwstydny sposób, kontrastujący z niepewnością wciąż czającą się w nieznacznie zmarszczonych brwiach. - A ty jesteś mój. Nie zapomniałeś o tym, prawda? - spytała cicho, wpuszczając do głosu nieco impulsywnej zaborczości.
Coś w niej zamarło, gdy wprost wyraził swój zamiar. Przytulę. Kogo ostatnio przytulała ze szczerą intencją? Marię, lecz Maria była jej małą podopieczną, to co innego. Może Wren.
Wyparła z myśli wszelkie wątpliwości, zwinnie i gładko chwytając go za szlufki od pasa, aby pomóc mu zsunąć spodnie. Spojrzenia nie odrywała od jego oczu, a uśmiech, który błąkał się na jej ustach przez sekundę stał się niemal dziewczęcy, gdy zachęcająco poklepała materac. Kiedy znalazł się obok przyjęła go, pozwalając objąć się od tyłu; nogi splotła z jego nogami, a palcami sunęła powoli po zaciśniętych na jej talii twardych przedramionach. Gdy oparł dłoń na jej brzuchu słyszalnie wstrzymała oddech, a potem wypuściła go, chrapliwie i z bólem. Pragnął znaleźć rozwiązanie. Ona również, ale nie była pewna, czy dysponuje jeszcze choć odrobiną czasu.
- Jesteś ciepły - szepnęła, wyrównując oddech do jego rytmu, jego bliskości. Rozluźniła się sennie, by potem bardzo cicho dodać: - Ufam ci. - W końcu oparła własne dłonie na jego dłoniach, splatając ich palce spoczywające na jej brzuchu; wciąż wystarczająco płaskim, aby mogła się łudzić.
Obawiała się, że przez ten krótki czas zmieniła się na tyle nie do opisania, że dla Harlanda będzie to zbyt wiele - ale przecież sama nie żałowała raz obranej drogi. Jeżeli jej najbliższy kuzyn nie będzie w stanie za nią nadążyć, to czy nie powinna pozwolić mu zostać?
Być może.
Rzecz w tym, że już teraz potrafiła dostrzec w mrowieniu skóry i odbiciu ich rozszerzonych źrenic, że zrobi absolutnie wszystko, aby tego uniknąć.
I żadne jego słowo, żadna brudna i wstydliwa historia nie mogły tego zmienić. Zdusiła zalążki zazdrości, gdy tylko rozbłysły, aby pozwolić mu się obnażyć, przyjąć go tak jak robiła to zawsze, akceptując - kolejny już raz - słodko-gorzką prawdę o tym, że nie należeli wyłącznie do siebie nawzajem. Nie mogli. Gdyby tak było, nigdy nie zdołaliby pójść naprzód, realizować swoich wysublimowanych celów.
- Czyli jednak. Kim więc jest ta wyjątkowa kobieta, że nawet ty nie możesz jej tknąć... - mruknęła, gdy już zebrała myśli, zmusiła głos do uformowania pytania, które cisnęło jej się na usta od samego początku, ale nie chciała, by zabrzmiało oskarżająco. Teraz była przede wszystkim zafascynowana, może nieco zaniepokojona. W miękkim dotyku i zmarszczonych brwiach dawała mu do zrozumienia, że nic co powiedział nie sprawiło, że brzydziła się do niego zbliżyć lub przestała postrzegać go tak jak dawniej; jako silnego, choć targanego konfliktami mężczyznę. - Zwykła prostytutka jest nikim w obliczu lorda. - I wcale nie mówiła tego z ironią; oboje o tym wiedzieli. - Więc nie może być zwykła. Chodzi o jej rodzinę? O zamożnego protektora? O to kim się stała od czasu, gdy uciekła? - Wątpliwości rozpływały się w ciepłym powietrzu podmorskiej sypialni i nie oczekiwała, że natychmiast na nie odpowie. Wspomnieli już o tym, że nie wszystkie sekrety mogły natychmiast ujrzeć światło dzienne. - Czy myślisz, że ja byłabym w stanie ją dla ciebie schwytać? Dostarczyć ci, złamaną, na kolanach, by błagała mojego lorda o wybaczenie? - dopytała z głową przechyloną na koci, zaczepny sposób. Obnażone w uśmiechu zęby wydawały się jakby ostrzejsze niż wcześniej.
Była bardzo bliska tego, by zatopić w nim kły, powstrzymywała ją wyłącznie świadomość tego, że nie mogła zachowywać się jak z w i e r z ę. Jeżeli potrzebował dziś wyłącznie ukojenia w postaci jej obecności, jej niewinnego dotyku, kogoś, kto go wysłucha - i nie oceni - zamierzała mu to dać. Nie spodziewała się, że na jej wyznania, choć znacznie bardziej kontrowersyjne i - nawet w jej własnym mniemaniu - brudne Harland zareaguje znacznie gwałtowniej.
Początkowo spodobało jej się jego zawahanie, zaskoczenie, milczenie - miał na tyle rozsądku i wiedzy o jej wcześniejszych wybuchach frustracji, by pozwolić jej mówić bez przeszkód, puścił ją nawet, gdy tego zażądała. To nieco ją otrzeźwiło. Pragnęła jego szacunku, ale nie niepokoju. Pragnęła, żeby o nią walczył. Pragnęła, żeby schwytał ją i nie wypuszczał. Być może ta świadomość była kolejnym czynnikiem, który wpłynął na upokarzające pieczenie pod powiekami. Żadnej łzie nie pozwoliła jednak spłynąć, nawet wtedy, gdy jej usta zadrżały, a spojrzenie zaszło mgłą.
Potem jej blizny, jej zniszczenie i upadek, ujrzały światło dzienne. Chłodne powietrze wywołało gęsią skórkę na mlecznym ciele, a żebrami - bardziej wyrazistymi niż wcześniej - wstrząsnął krótki, chrapliwy szloch. Przygryzła własną wargę do krwi i pokręciła głową, zamierzając wziąć się w garść.
Jego szepty wcale tego nie ułatwiały.
- Pochlebstwa zawsze działały na mnie najlepiej, co? - parsknęła, ale bez jadu, chichocząc smutno pod nosem. Wierzchem smukłej dłoni otarła powieki i odwróciła się, by spojrzeć na kuzyna przez ramię. Najgorsze, że wcale nie żartowała. Nie powinna tak szybko odpuścić, nie powinna odczuwać tak zgubnego ciepła rozpływającego się od miejsca, w którym po raz pierwszy dotknął jej blizn. Taka ufność była niebezpieczna; była słabością. A jednak. - Być może nie jest. Czas mnie jednak nagli. Zawieszenie broni się skończyło, nikt nie da mi kolejnych miesięcy na odbudowanie kruszącej się pozycji. Jeżeli będę w stanie wytrącić ludziom z ręki choć jeden argument na moją histerię, chcę to zrobić. - Westchnęła, czując męskie ręce, łagodną pieszczotę, która początkiem wzbudzała dreszcze niepewności, a potem ogrzała ją na wskroś, aż do skostniałego serca. Przełknęła ślinę, słysząc pytania, na które z trudnością przyszło jej odpowiadać. Ale musiała to zrobić; dla niego. Podniesiony głos i szorstki chwyt jej nie wystraszyły, wręcz przeciwnie. Przesunęła językiem po zębach i zamruczała z mimowolną przyjemnością. - Być może... nie powinnam w ciebie wątpić, wiem. Wolałam jednak założyć najgorsze. Nie jestem tą samą kobietą, którą znałeś, nie w pełni. Jestem czymś więcej, ale jestem też czymś... mniej - Znaczące jej ciało deformacje były zaledwie wierzchołkiem góry lodowej w porównaniu do ciemności, która zdominowała jej duszę.
Pozwoliła się podnieść, poprowadzić, odebrać kontrolę, choć na krótką chwilę. Plastyczna i podatna w jego rękach, lecz wciąż z wysoko zadartą brodą i płonącymi ognikami w czarnych jak noc źrenicach. Ujarzmiona żmija, wcale nie pozbawiona kłów.
- Czy to tak zaskakujące, że pragnę byś widział mnie atrakcyjną, Harly? - wyrzuciła z siebie z gorącym oddechem. Kiedy pokierował ją do łóżka usiadła na nim posłusznie, ściągając sukienkę do końca i niedbale rzucając ją w kąt. Kolejne były podwiązki i je zsunąć było najtrudniej; zawahała się nawet na dłuższą chwilę, niepewna, czy nie powinna ich zostawić, ale potem zdecydowała się ofiarować mu zaufanie, na które zasługiwał. Nie patrzyła przy tym na własne nogi, szczupłe i zgrabne, ale poznaczone obmierzłą siatką dopiero co zagojonych oparzeń. Choć konsultowała z uzdrowicielami możliwość uratowania uszkodzonej skóry, nie miała jeszcze czasu poddać się kuracjom; zbyt wiele spraw wymagało jej uwagi, zbyt wiele obowiązków nie cierpiało zwłoki. - Jestem twoja - przyznała, gdy powiedział, że jest czymś więcej. Wyznanie dziwnie smakowało na języku; kiedy ostatnim razem się na nie odważyła? Uśmiechnęła się z trudem i przesunęła łakomym spojrzeniem po jego ciele, tak znajomym, tak obcym zarazem. Miał więcej włosów niż we wczesnej młodości, pragnęła przeorać je paznokciami. Pohamowała się jednak i oparła dłonie na pościeli za sobą, odchylając w tył w obsceniczny, bezwstydny sposób, kontrastujący z niepewnością wciąż czającą się w nieznacznie zmarszczonych brwiach. - A ty jesteś mój. Nie zapomniałeś o tym, prawda? - spytała cicho, wpuszczając do głosu nieco impulsywnej zaborczości.
Coś w niej zamarło, gdy wprost wyraził swój zamiar. Przytulę. Kogo ostatnio przytulała ze szczerą intencją? Marię, lecz Maria była jej małą podopieczną, to co innego. Może Wren.
Wyparła z myśli wszelkie wątpliwości, zwinnie i gładko chwytając go za szlufki od pasa, aby pomóc mu zsunąć spodnie. Spojrzenia nie odrywała od jego oczu, a uśmiech, który błąkał się na jej ustach przez sekundę stał się niemal dziewczęcy, gdy zachęcająco poklepała materac. Kiedy znalazł się obok przyjęła go, pozwalając objąć się od tyłu; nogi splotła z jego nogami, a palcami sunęła powoli po zaciśniętych na jej talii twardych przedramionach. Gdy oparł dłoń na jej brzuchu słyszalnie wstrzymała oddech, a potem wypuściła go, chrapliwie i z bólem. Pragnął znaleźć rozwiązanie. Ona również, ale nie była pewna, czy dysponuje jeszcze choć odrobiną czasu.
- Jesteś ciepły - szepnęła, wyrównując oddech do jego rytmu, jego bliskości. Rozluźniła się sennie, by potem bardzo cicho dodać: - Ufam ci. - W końcu oparła własne dłonie na jego dłoniach, splatając ich palce spoczywające na jej brzuchu; wciąż wystarczająco płaskim, aby mogła się łudzić.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nim jej słowa w pełni przebrzmiały echem w mojej głowie, wiedziałem już, że nie mogę na to pozwolić; Elvira gotowa była wyszarpać dla mnie Miu choćby z otchłani piekieł, gdzie było jej miejsce, naszemiejsce, lecz piekło to nie miało drogi powrotu. Każdy kolejny krok oddalałby ją od bezpiecznego wentylu otwartych drzwi, bo wszystko, o czym mówiła w kontekście Miu, o rodzinie, zamożnym protektorze, to, w co się zamieniła, było kolejnymi kręgami zamykającymi drogę ucieczki. Póki sam nie znałem odpowiedzi na te pytania i na wiele innych, moja mała wenusjańska dziwka pozostawała poza zasięgiem. Przynajmniej fizycznie i namacalnie; w myślach spełniałem fantazje kreowane mi teraz przez Elvirę i wyobrażałem sobie Miu złamaną, uległą i na kolanach, przepraszającą i proszącą o wybaczenie za swój karygodny grzech.
- Schwytałabyś ją – potwierdziłem, wciągając zapach jej drapieżności wyzwolony nagłym pragnieniem polowania – ale zrobię to sam w swoim czasie. - Uspokajała mnie sama jej obecność, bliskość na tak wielu poziomach, od przyjacielskiej po trawiące ciało pożądanie. Uspokajał mnie nawet dotyk jej blizn; w jakiś chory, pokręcony, niezrozumiały dla mnie sposób odciągał moją uwagę od tego, co złe i bolesne, pozwalając skupiać się na jej bólu wydrążonym już na zawsze na jasnej skórze. Byłem przyzwyczajony do takich widoków, widziałem setki blizn u swoich pacjentach, stworzyłem blizny na plecach Miu, ale to te u Elviry sprawiały, że kręcący się wokół mnie świat zadrżał w posadach. Kilka pęknięć na nieboskłonie wpuściło troskę i gniew, ale też przerażenie i żal za tym, co musiała przejść. Co przechodziła do dzisiaj, bo widziałem wyraźnie, że część z nich wciąż nie była do końca zagojona; drażniące przypomnienie o tym, że Multon może i była nieśmiertelna, ale nie nienaruszalna.
- Dostarczę ci więcej argumentów – obiecałem głosem i palcami przemierzającymi delikatnie mapę jej blizn, siatkę powiązań przeszłości z teraźniejszością – daj mi... dwa tygodnie, góra trzy. Do tego czasu nie zgadzaj się na to małżeństwo. Proszę. - Ostatnie słowo było błaganiem; niewiele brakowało mu do skomlenia rozpaczy, które zdusiłem w sobie w ostatniej chwili, nie ukazując nagłej słabości charakteru, bo nie taki chciałem się jej teraz wydawać, słaby i bezbronny w obliczu przyszłości. Szczerze wierzyłem, że znajdę rozwiązanie, że wyjście z tej z pozoru beznadziejnej sytuacji jest tuż za rogiem i wystarczy tylko po nie sięgnąć. Gdyby chodziło jedynie o dziecko, o to niewypowiedziane potwierdzenie mojego pytania, sytuacja byłaby o wiele łatwiejsza; nie pierwszy i nie ostatni raz kobieta pozbywałaby się problemu, choć pierwszy raz kobieta tak mi bliska musiałaby ryzykować swoim zdrowiem i życiem. Nie był to przecież prosty proces, obarczony ryzykiem i niebezpieczeństwem, na które decydowały się głównie te, które nie miały już wyboru. Czy Elvira mogłaby go mieć? Czy to fasadowe małżeństwo było jakąś alternatywą w jej oczach?
Jednak nie chodziło tylko o ciążę, jasno to powiedziała. Szukała argumentów na to, by świat usłyszał o niej inaczej niż dotychczas. A może sama chciała zobaczyć siebie inną.
- Atrakcyjną? Na Merlina, Elviro – mruknąłem, kręcąc głową z lekkim niedowierzaniem – ledwie się dotykamy, ledwie musnąłem twoje ciało a już... - przerwałem, uznając że słowa na niewiele się tu zdadzą; zamiast tego przylgnąłem do niej na chwilę, dając dowód swojemu podnieceniu. Mogłem się o nią otrzeć, szukać ukojenia i zaspokojenia, rozpoczynając dobrze nam znany taniec pożądania i udowodnić jej na tyle różnych sposobów, jak bardzo jest dla mnie atrakcyjna, lecz ku swemu własnemu zaskoczeniu nie tego dzisiaj potrzebowałem. Czego potrzebowała ona pozostawało dla mnie tajemnicą.
Podprowadziłem ją do łóżka, spoglądając jak ściąga sukienkę i jak obcesowo potraktowany materiał ląduje gdzieś z tyłu; Brad dostałby pewnie zawału – i na widok półnagiego kobiecego ciała i sukienki rzuconej tak niedbale. Rozsupłanie krawata i rozpięcie mojej koszuli zbiegło się z jej powolnymi ruchami. Patrzyłem, jak zsuwała podwiązki i jak dłonie ledwie zauważalnie zadrżały jej przy tym ruchu, niby w niepewności i zastanowieniu, lecz nie ruszyłem z odsieczą; sama musiała się przede mną odsłonić i sama zdecydować, ile ujawnić. Widziałem, jak jej wzrok ślizga się po moim ciele i stłumiłem śmiech triumfu; pewne rzeczy się nigdy nie zmienią tak jak to, że oddziaływałem na kobiety. Byłem piękny, wyrzeźbiony dłutem matki natury, która nie poskąpiła mi doskonałości i potrafiłem to wykorzystać.
- Jestem twój – potwierdziłem bez sekundy wahania, odwdzięczając się jej takim samym spojrzeniem, pożądliwym, pełnym oddania, lubieżnie i bez skrępowania śledzącym kobiecą sylwetkę na łóżku. Napotkałem jej wzrok, gdy rozpinała mi spodnie i na moment wróciłem do wspomnień sprzed zbyt wielu lat. Tyle straconego czasu. W ideale jej ciała kryła się obietnica spełnienia, w krągłościach bioder i piersi pewność rozkoszy. Nie dostrzegałem blizn, które miały ją szpecić, bo nie było nic szpetnego w skórze stworzonej do całowania, po której powiodłem palcami, zanim przygarnąłem ją do siebie i przytuliłem. To wszystko było tak naturalnie normalne, tak zwyczajne, tak ludzkie, że kilka pierwszych sekund wydawało mi się abstrakcją; jakbym był poza swoim ciałem, poza swoją świadomością i patrzył na wszystko z zewnątrz.
Byłem ciepły. Nie – rozpalony. Nie – płonący z pożądania. Ciepły, tak jak otulające ciepło spokoju po ciężkim dniu. Chciałem się tym z nią podzielić, oddać jej część siebie, która czyniła mnie miękkim i czułym. Znała mnie takim w przeszłości, zaglądała pod moją maskę pewności siebie, arogancji i narcyzmu; rozszyfrowała imię każdej dziewczyny wyryte na ramie łóżka w dormitorium jako symbol moich podbojów dla przyszłych pokoleń. Jako pierwsza i jedyna była świadkiem mojego wybuchu, gdy ojciec kazał mi się ożenić; a jednak nie zostawiła mnie, nie odeszła nawet wtedy, gdy widziała mnie na kolanach pogrążonego w rozpaczy. Od zawsze szukała siły i wielkości, lecz trwała przy mnie, gdy byłem prochem.
- I byłem twój. Zawsze, Elviro – powiedziałem cicho. Bardzo cicho, nie mając nawet pewności, czy mnie usłyszała. Nie odsunęła moich dłoni ze swojego brzucha, nie wytyczyła granicy zaufania, którym chciała mnie obdarzyć; zamiast tego poczułem jej palce splatające się z moimi w bezgłośnej akceptacji. Uspokajałem swoje ciało i zmysły, oddech i bicie serca. Gdzieś tam niżej, pod warstwą skóry, tkanek, pulsujących krwią żył krył się jeden z naszych problemów, lecz w tej chwili nie miało to już znaczenia. Znajdę rozwiązanie. Nie rozumiałem, czemu to dla mnie takie ważne, czemu aż tak mi zależy i skąd się wzięły te wszystkie nagłe i nieprzewidziane uczucia jak zazdrość, ale nie był to moment, aby się nad tym zastanawiać. Porozmawiam z Hectorem, jeśli będzie musiał, lecz teraz... teraz chciałem być tutaj, przy niej, z nią. Dla niej.
Zawsze, Elviro. Przez te wszystkie lata.
z/t dla obojga <3
- Schwytałabyś ją – potwierdziłem, wciągając zapach jej drapieżności wyzwolony nagłym pragnieniem polowania – ale zrobię to sam w swoim czasie. - Uspokajała mnie sama jej obecność, bliskość na tak wielu poziomach, od przyjacielskiej po trawiące ciało pożądanie. Uspokajał mnie nawet dotyk jej blizn; w jakiś chory, pokręcony, niezrozumiały dla mnie sposób odciągał moją uwagę od tego, co złe i bolesne, pozwalając skupiać się na jej bólu wydrążonym już na zawsze na jasnej skórze. Byłem przyzwyczajony do takich widoków, widziałem setki blizn u swoich pacjentach, stworzyłem blizny na plecach Miu, ale to te u Elviry sprawiały, że kręcący się wokół mnie świat zadrżał w posadach. Kilka pęknięć na nieboskłonie wpuściło troskę i gniew, ale też przerażenie i żal za tym, co musiała przejść. Co przechodziła do dzisiaj, bo widziałem wyraźnie, że część z nich wciąż nie była do końca zagojona; drażniące przypomnienie o tym, że Multon może i była nieśmiertelna, ale nie nienaruszalna.
- Dostarczę ci więcej argumentów – obiecałem głosem i palcami przemierzającymi delikatnie mapę jej blizn, siatkę powiązań przeszłości z teraźniejszością – daj mi... dwa tygodnie, góra trzy. Do tego czasu nie zgadzaj się na to małżeństwo. Proszę. - Ostatnie słowo było błaganiem; niewiele brakowało mu do skomlenia rozpaczy, które zdusiłem w sobie w ostatniej chwili, nie ukazując nagłej słabości charakteru, bo nie taki chciałem się jej teraz wydawać, słaby i bezbronny w obliczu przyszłości. Szczerze wierzyłem, że znajdę rozwiązanie, że wyjście z tej z pozoru beznadziejnej sytuacji jest tuż za rogiem i wystarczy tylko po nie sięgnąć. Gdyby chodziło jedynie o dziecko, o to niewypowiedziane potwierdzenie mojego pytania, sytuacja byłaby o wiele łatwiejsza; nie pierwszy i nie ostatni raz kobieta pozbywałaby się problemu, choć pierwszy raz kobieta tak mi bliska musiałaby ryzykować swoim zdrowiem i życiem. Nie był to przecież prosty proces, obarczony ryzykiem i niebezpieczeństwem, na które decydowały się głównie te, które nie miały już wyboru. Czy Elvira mogłaby go mieć? Czy to fasadowe małżeństwo było jakąś alternatywą w jej oczach?
Jednak nie chodziło tylko o ciążę, jasno to powiedziała. Szukała argumentów na to, by świat usłyszał o niej inaczej niż dotychczas. A może sama chciała zobaczyć siebie inną.
- Atrakcyjną? Na Merlina, Elviro – mruknąłem, kręcąc głową z lekkim niedowierzaniem – ledwie się dotykamy, ledwie musnąłem twoje ciało a już... - przerwałem, uznając że słowa na niewiele się tu zdadzą; zamiast tego przylgnąłem do niej na chwilę, dając dowód swojemu podnieceniu. Mogłem się o nią otrzeć, szukać ukojenia i zaspokojenia, rozpoczynając dobrze nam znany taniec pożądania i udowodnić jej na tyle różnych sposobów, jak bardzo jest dla mnie atrakcyjna, lecz ku swemu własnemu zaskoczeniu nie tego dzisiaj potrzebowałem. Czego potrzebowała ona pozostawało dla mnie tajemnicą.
Podprowadziłem ją do łóżka, spoglądając jak ściąga sukienkę i jak obcesowo potraktowany materiał ląduje gdzieś z tyłu; Brad dostałby pewnie zawału – i na widok półnagiego kobiecego ciała i sukienki rzuconej tak niedbale. Rozsupłanie krawata i rozpięcie mojej koszuli zbiegło się z jej powolnymi ruchami. Patrzyłem, jak zsuwała podwiązki i jak dłonie ledwie zauważalnie zadrżały jej przy tym ruchu, niby w niepewności i zastanowieniu, lecz nie ruszyłem z odsieczą; sama musiała się przede mną odsłonić i sama zdecydować, ile ujawnić. Widziałem, jak jej wzrok ślizga się po moim ciele i stłumiłem śmiech triumfu; pewne rzeczy się nigdy nie zmienią tak jak to, że oddziaływałem na kobiety. Byłem piękny, wyrzeźbiony dłutem matki natury, która nie poskąpiła mi doskonałości i potrafiłem to wykorzystać.
- Jestem twój – potwierdziłem bez sekundy wahania, odwdzięczając się jej takim samym spojrzeniem, pożądliwym, pełnym oddania, lubieżnie i bez skrępowania śledzącym kobiecą sylwetkę na łóżku. Napotkałem jej wzrok, gdy rozpinała mi spodnie i na moment wróciłem do wspomnień sprzed zbyt wielu lat. Tyle straconego czasu. W ideale jej ciała kryła się obietnica spełnienia, w krągłościach bioder i piersi pewność rozkoszy. Nie dostrzegałem blizn, które miały ją szpecić, bo nie było nic szpetnego w skórze stworzonej do całowania, po której powiodłem palcami, zanim przygarnąłem ją do siebie i przytuliłem. To wszystko było tak naturalnie normalne, tak zwyczajne, tak ludzkie, że kilka pierwszych sekund wydawało mi się abstrakcją; jakbym był poza swoim ciałem, poza swoją świadomością i patrzył na wszystko z zewnątrz.
Byłem ciepły. Nie – rozpalony. Nie – płonący z pożądania. Ciepły, tak jak otulające ciepło spokoju po ciężkim dniu. Chciałem się tym z nią podzielić, oddać jej część siebie, która czyniła mnie miękkim i czułym. Znała mnie takim w przeszłości, zaglądała pod moją maskę pewności siebie, arogancji i narcyzmu; rozszyfrowała imię każdej dziewczyny wyryte na ramie łóżka w dormitorium jako symbol moich podbojów dla przyszłych pokoleń. Jako pierwsza i jedyna była świadkiem mojego wybuchu, gdy ojciec kazał mi się ożenić; a jednak nie zostawiła mnie, nie odeszła nawet wtedy, gdy widziała mnie na kolanach pogrążonego w rozpaczy. Od zawsze szukała siły i wielkości, lecz trwała przy mnie, gdy byłem prochem.
- I byłem twój. Zawsze, Elviro – powiedziałem cicho. Bardzo cicho, nie mając nawet pewności, czy mnie usłyszała. Nie odsunęła moich dłoni ze swojego brzucha, nie wytyczyła granicy zaufania, którym chciała mnie obdarzyć; zamiast tego poczułem jej palce splatające się z moimi w bezgłośnej akceptacji. Uspokajałem swoje ciało i zmysły, oddech i bicie serca. Gdzieś tam niżej, pod warstwą skóry, tkanek, pulsujących krwią żył krył się jeden z naszych problemów, lecz w tej chwili nie miało to już znaczenia. Znajdę rozwiązanie. Nie rozumiałem, czemu to dla mnie takie ważne, czemu aż tak mi zależy i skąd się wzięły te wszystkie nagłe i nieprzewidziane uczucia jak zazdrość, ale nie był to moment, aby się nad tym zastanawiać. Porozmawiam z Hectorem, jeśli będzie musiał, lecz teraz... teraz chciałem być tutaj, przy niej, z nią. Dla niej.
Zawsze, Elviro. Przez te wszystkie lata.
z/t dla obojga <3
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
pani palce są chłodne i pachną, jak opium,
Takie małe pół-trupki anemiczne i blond,
marzą o kimś, co by ich w pocałunkach utopił,jak w odymce błękitnej papierosa piedmont
— wieczór jedenastego września 1958 —
Przenikliwe spojrzenie, szybkie, niepoprawnie bezwstydne — a w nim jeszcze ta popieprzona myśl, ni to podła, ni cyniczna, że jej perlisty chichot wybrzmiewał dźwiękiem donośniejszym, niż nakazywałaby etykieta, czy sama wręcz, w istocie miałka, rubaszność zastygłego przed niedawną chwilą dowcipu. Wino smakowało wdzięcznie, zwłaszcza w towarzystwie majaczącego na stole już od jakiegoś czasu deseru; ci jednak zdawali się nieprzejęci fikuśnym skrawkiem biszkoptu czy innego ciasta, w iskrzącej konwersacji, trochę marzycielsko, zarazem trochę jednak realnie, dywagując o wielkim lądzie, który oglądać mieli już za niespełna dwa miesiące. I było w tej dyskusji trochę więcej od bladych planów ujrzenia atrakcji jednej, i drugiej; i było w tej dyskusji trochę więcej od kurtuazyjnych skinięć głów i słodkich, niewinnych komplementów wystosowanych w stronę tego drugiego. Zwyczajowa obecność przyzwoitki działała nań zgoła pesząco, ale tą usadzono ostatecznie trzy stoliki dalej — na jakże uprzejmą prośbę swojej pani i jeszcze przyjemniejszy uśmiech jej towarzysza. Ściszonym głosem pozwalali więc sobie na iście nieangielskie przełamywanie lodów, wszakże zwyczaj ten winien być dopełniony prędzej czy później; tytulatura miała pozostać wciąż formą spiętą zasadami kindersztuby, ale to nie przeszkadzało w porozumiewawczym geście jednym i drugim. Czyżby trącił ją przypadkiem nogą pod obfitym obrusem sięgającym ziemi? A może to ona była pierwsza, przesunąwszy krańcem obcasa wzdłuż ciemnego materiału spodni? To i tak nie miało większego znaczenia, to i tak leżało w oddaleniu od ciekawskich oczu pozostałych gości. A przecież już tam, na festiwalowej polanie, w charakterze swoistego preludium podzielili się widmem osobniczych sekretów, w barterze wymieniając się tajemnicą za tajemnicę; tutaj tkali ich kolejne układy, z niewybredną lekkością opowiadając o niektórych na głos, inne zaś decydując się przemilczeć wymownie, zamknąwszy je kluczem wzajemnej dyskrecji.
Być może nawet wbrew temu, że po części wydawać mu się mogła zepsutą, rozpieszczoną, arystokratyczną blond gęsią; być może nawet wbrew temu, że o jej bracie zdanie miewał ambiwalentne, a o niej wolałby myśleć w kategoriach urokliwej lalki. Prędko jednak spostrzegł się, że statyczne kukiełki nie nosiły się przecież intelektualną wyżyną, a ichniejsza riposta nie przypominała ciętego końca ostrza. Prędko jednak spostrzegł się, że w całej swojej genetycznej wyniosłości miała skrywała też coś ezoterycznie elektryzującego; coś, za sprawą czego patrzył na nią łaskawiej, niż przypuszczał w swoich małostkowych wyobrażeniach.
Mylił się rzadko, ale tym razem potrafił się do tej ułomności przyznać.
— Więc jest Pani w stanie wieszczyć przyszłość? Tak po prostu, choćby tu i teraz? — podpytał cicho, tonem obniżonym, umykającym najpewniej w stukocie czyichś kroków i odstawianych z powrotem kieliszków; szybkie obejrzenie się w bok zwiastowało sprzyjającą okolicznością, bo cień strzegącej jej kobiety zniknął gdzieś w czeluściach topornych drzwi toalety. I tak, nienachalnie, łagodnie, powolnie, dla niektórych pewnie też czule, ujął na moment jej rękę, pozwoliwszy sobie na niedopuszczalne spoufalenie; z uwagą przyglądał się jej palcom przez sekundę jedną czy dwie, by zaraz obrócić wnętrze kobiecej dłoni w swoją stronę i zadać kolejne pytanie.
— Ze szkoły, jak przez mgłę, pamiętam próby wróżenia z fusów, potem przypatrywanie się linii życia. Ma to jakieś zastosowanie? — przerwał, własny kciuk usadawiając na wierzchu mięśni kłębu, by kontynuować już zaraz, z nikłym uniesieniem kącików na twarzy: — Zechce mi lady zdradzić, co to wszystko o pani mówi?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Podwodna restauracja "Tryton"
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja