Chatka w lesie
Rzut kością k3:
1 - napada na ciebie smok. Musisz przed nim uciec i uratować swoich wszystkich towarzyszy oraz pustelnika. Po 3 kolejkach halucynacje ustąpią.
2 - nagle znajdujesz się pod wodą. Musisz jak najszybciej wypłynąć zanim się udusisz. Pustelnik i wszyscy twoi towarzysze gdzieś zniknęli. Pojawiły się za to rekiny, które chcą cię pożreć. Musisz im uciec i wypłynąć na powierzchnię zanim utoniesz. Halucynacje ustąpią po 3 kolejkach.
3 - świat zaczął wirować, a ty uległeś niekontrolowanemu słowotokowi. W dodatku lidzkie głowy pomału zaczynają przypominać łby słoni, panter i kóz. O dziwo wydaje ci się to zupełnie normalne. Halucynacje ustąpią po 3 kolejkach.
Fioletowo-czarny atłas falował przy jednym z ostatnich straganów. Materiał zasłaniający wejście drżał lekko pod wpływem podmuchów gorącego powietrza. U szczytu namiotu, tuż nad wejściem wisiała koźlęca czaszka z imponującym, bielejącym w ciemności porożem. I choć nikt nie stał przed wejściem, nikt nie zapraszał do środka, każdy zaznajomiony z obrzędami czarodziej wiedział, co może zastać wewnątrz. Wróżby Brón Trogain były jedyne w swoim rodzaju — mogły tak samo dawać nadzieję, jak i ją odbierać. Były w stanie kształtować rzeczywistość i fałszować przeszłość. Po przejściu przez opuszczone kotary wewnątrz znajdowała się ława, na niej różnego rozmiaru świece. W trzech kadziach tliły się kadzidła o popielnym aromacie. Nie każdy potrafił potrafił wyczuć dodatkowo bazylię, sosnę i kurkumę. Na samym blacie, każde czujne oko mogło dostrzec runy. I te, którymi posługiwano się dzisiaj, jak i te dawne, prawie zapomniane i wyparte z języka symbole. I choć początkowo wydawało się, że wewnątrz dusznego namiotu nikogo nie ma, za ławą, w półmroku tkwiły trzy wiedźmy, których twarze skrywały półprzezroczyste woalki. Ciemne, długie włosy przyozdobione były matowymi koralikami w ciemnych barwach, kawałkami kości, rzemieni, słomą i drewnem. Na piersiach, połyskiwały w blasku ognia wisiory z kryształami, zębami i wiklinowymi laleczkami. Żadna z nich się nie odzywała ani słowem, nie ruszała póki gość nie zdecydował się stanąć przed obliczem przeznaczenia, a by to uczynić należało uiścić drobną opłatę z knutów i zająć miejsce na drewnianym palu przed nim. Warunek był prosty — ceną prócz monet była krew, z której wiedźmy mogły odczytać wszystko, a o wróżbę Lughnasadh można było prosić tylko raz i należało ją przyjąć taką, jaką zesłał los.
Dopiero kiedy usiadłeś, zobaczyłeś fragmenty twarzy czarownic. Wąskie usta, wokół których gromadziły się już zmarszczki rozświetlał blask palących się między wami świec. Oczy połyskiwały w cieniu, skrząc się ledwie iskrą — nie byłeś w stanie się w nich zanurzyć ani im przyjrzeć. Sękata dłoń pierwszej z wiedźm wręczyła ci dymiące się liście haszu. Druga wiedźma, sięgnąwszy po czarny jak noc obsydian włożyła ci go w usta. Trzecia poprosiła o twoją dłoń, by z palca drobnym nożem upuścić kilka kropli krwi. Spadały pojedynczo na popękany blat z wyrytymi symbolami. Drewno piło ją prędko. W głowie usłyszałeś głos, choć nie rozpoznałeś w nim żadnych konkretnych słów. Mimo to, wiedziałeś, co musisz zrobić.
By uzyskać wróżbę Brón Trogain należy zadać wiedźmom trzy pytania — w myślach lub głośno. Usłyszą. Każdej wiedźmie inne — każda z nich odpowiada za inny czas w życiu każdego człowieka. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość — i rzucić trzema kośćmi: WRÓŻBA PRZYSZŁOŚCI, TREAŹNIEJSZOŚCI, PRZYSZŁOŚCI. Wiedźmy nie tłumaczą się z kart, nie tłumaczą wróżb i ich nie interpretują. Uzyskaną odpowiedź należy się zadowolić i dopasować ją do zadanych przez siebie pytań samodzielnie, a po przebudzeniu jak najszybciej opuścić zadymiony namiot.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:21, w całości zmieniany 1 raz
#1 'Wróżby przeszłości ' :
--------------------------------
#2 'Wróżby teraźniejszoś' :
--------------------------------
#3 'Wróżby przyszłości' :
Uniósł lekko brwi, bo nie lubił gdy łapała go za słówka - nie jego, zwłaszcza, że w jego mniemaniu robiła to niesprawiedliwie.
-Walczymy o lepszy świat dla czarodziejów, chyba nimi nie gardzisz? - odparował błyskawicznie, podchwytując słowną szermierkę. -Bogowie, herosi i bohaterowie, Merlin i Morgana - oni wszyscy byli czarodziejami. To różniło ich od mugoli. - i od potworów, dodał w myślach. Potęga Czarnego Pana zachwycała i przerażała go na przemian, ale był jednym z nich i taką opowieść powinna tkać na razie propaganda, dopóki oficjalnie nie zapragnie nazywać się bóstwem. Nadmierna inność izolowała i nie była dobra.
-Minister Magii ma ogromne zasługi, ale nie takie jak Czarny Pan - i to nie on stał u twojego. boku, gdy odbierałaś Order Merlina. - przypomniał jej łagodnie, ściszonym głosem. Znał ją, wątpił, by potrafiła podziwiać kogokolwiek, kto nie jest z nią na równi - a choć Cronus miał wysoką polityczną funkcję, to nie otrzymał podobnych odznaczeń jak ona.
Temat spiżowego pomnika na powrót ocieplił atmosferę, a Cornelius zawtórował jej śmiechem.
-Mhm, i o gustach rzeźbiarskich. - uniósł brwi, gdy wyrwało się jej coś dziwnego, al nie skojarzył faktów. -Nie mów tylko, że tobie takie nagie pomniki się podobają. - w stwierdzeniu czaiło się pytanie, jakiego pomnika chciałaby ona? Chciał jej wznieść jeden ze słów, ale zadziwiająco często unikała tego tematu, jakby wcale nie cieszyła się nową sławą - nie rozumiał tego, nigdy nie była nieśmiała i zawsze była ambitna. Powinna zachłysnąć się rolą namiestniczki Londynu, zrobiłby to na jej miejscu.
To, że po latach nadal pamiętała głupie uwagi jego przyjaciół nieco go zaskoczyło - ale, pod wpływem wina i wieczoru, wcale nie zamierzał się poddawać ani peszyć.
-Och, proszę. - parsknął. -Myślisz, że nie wiem, co kobiety mówią i myślą o swoich partnerach? To, że robicie to ciszej, nie znaczy, że jesteście świętoszkami. - mógł mieć pretensje do swoich znajomych o to, że nie zniżyli głosu w obecności jego orientalnej piękności, gdyby wciąż był jej narzeczonym kajałby się za to, że zrobili jej przykrość, ale zbyt długo buszował w ludzkich głowach by uwierzyć w narrację o lubieżnych mężczyznach i powściągliwych damach. Kobiety potrafiły komentować pracę, finanse, wygląd i zachowanie swoich partnerów równie niewybrednie - nie wiedział, czy robiła to sama Deirdre, bo wtedy był głupcem jej ufającym i niewchodzącym do jej głowy.
Gdyby dowiedział się jednak, jakie słowa i ohydnie dwuznacznie komentarze padały między nią a Valerie, ukarałby żonę - surowo. Mogła plotkować sobie z pokojówką, ale nigdy z kimś, z kim Cornelius zawodowo współpracował.
Temat plotek lekko go podminował, jak zawsze gdy w głębi duszy jednak był zakłopotany, ale legilimencja na powrót wprawiła go w doskonały humor.
-Brakło mi obiektów doświadczalnych do wymiernych wniosków. -przyznał cicho, z upodobaniem. Spoglądał w jej ciemne oczy, cieszył się jej zainteresowaniem, możliwością porozmawiania o perwersjach, do których nie przyznałby się żonie. Wiedziała, co potrafi, ale nie wiedziała jak wielką przyjemność z tego czerpał. -Tak. - uśmiechnął się promiennie, jakby rozmawiali o pogodzie. Dla postronnych mogli tak zresztą wyglądać, aluzje do okrucieństwa padały między nimi dyskretnie i cicho. -Prawdziwie... fascynujące uczucie. - przyznał. -Wolała tego, który nie był jej mężem. - dodał, jakby dla uwiarygodnienia własnych słów. -Od uroków i skupienia. - odpowiedział z powagą. -Potrzebujesz ogromnej mocy, by sforsować magią czyiś umysł; i wprawy w koncentracji aby nie... zatonąć. Granica między tobą a cudzymi myślami zaciera się łatwo, a choć to wrażenie jakbyś tonęła w cudzych emocjach to wypchną cię z powrotem przy najmniejszym rozproszeniu. - wyjaśnił. Może w tym leżał trud tej sztuki, w sprzeczności pomiędzy tonięciem w ludzkich namiętnościach i zdolnością zachowania koncentracji. Niektórzy używali legilimencji tylko do przesłuchać, odszukując w meandrach emocji suche fakty - wtedy "ja" przesłuchiwanego tylko im wadziło, było rozproszeniem. On taki nie był, on chciał poznać wszystko - emocje, myśli, głębię obcego człowieka. Uciec na chwilę od samego siebie.
Takiego, jakim był i jakim znała go Deirdre. Przejrzała go - kłamstwa, w które uwierzył, gdy tak wytrwale karmił nimi samego siebie. Ocieplenie wizerunku, trafiła w punkt. Nawet Hersilia mieściła się w jego planie, bo przecież nie pokochałby cudzego dziecka, gdyby nie miał z tego jakiejś korzyści.
-Zabawka czy nie, dbam o bliskie mi osoby i ich dobre imię. - odparował, krzyżując ramiona. -A osoba, z którą dzielisz życie, to nie zachcianka na festiwalowy wieczór. - odgryzł się jeszcze cicho. A potem powiedział coś... głupiego.
Przez jedną, durną chwilę, miał nadzieję, że zaskoczona Deirdre splecie razem ich dłonie, jak dawniej. Ale jej palce zacisnęły się na jego nadgarstku, boleśnie, przywracając go do rzeczywistości. Wyszarpnąłby dłoń, ale choć stali z dala od ludzi i ciemność kryła ich przed spojrzeniami, to i tak nie chciał wykonywać gwałtownych gestów.
-Myślisz, że nie próbowałem? - syknął, ale tym razem kłamał. Nie chodził do burdeli, brzydził się. Kochał je, każdą na swój sposób. Laylę, Deirdre, Valerie. Inne się nie liczyły. -Powodzenia w przebieraniu w zabawkach. Namiestnik Londynu, każdy zapragnie twojej pozycji, twojej łaski, twojego wszystkiego. Korzystaj. - skwitował szeptem, gorzko. Ale żaden cię nie zobaczy ani nie poczuje do ciebie niczego szczerego. -Myślę, że nie powinniśmy się przekonywać - lubię wspomnienie o tym, jak smakowałaś. - westchnął, cofając powoli rękę. Wino i ogień i wróżby i bliskość Deirdre kusiły, ale jej ostre słowa przypomniały mu o ryzyku i zobowiązaniach. Mógł igrać z ogniem, ale nie rzuci na stos swojego małżeństwa. -Dobrej nocy, Deirdre. - pomimo słów, które dziś padły, jutro przywitają przecież nowy dzień jakby nigdy nic. Namiestnik Londynu i oddany Rzecznik Rycerzy Walpurgii.
/zt x2
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Woń kadzidła zbladła o poranku, rozmywając się w eterze zaledwie istotną reminiscencją swojej niedawnej obecności. Dotrzymując słowa wpajanym od lat zasadom zdecydowała się zasnąć nie w jego ramionach, lecz z dala od dobrze jej znanego oddechu, sama, na twardym materacu gościnnego łoża; w pustce pokoju i niknącym szybko odpoczynku znalazła, być może, ukojenie drzemiących głęboko instynktów oraz zasadne dla jej statusu ramy konwencjonalnego konwenansu, ale on nie byłby sobą, gdyby nie posłał jej wtedy wymownego wzroku obfitującego w rozczarowanie. Z przekąsem odprowadził ją pod inne drzwi, z dziecięcą wręcz butą wepchnąwszy jej w ręce tylko klucz do obcej sypialni, na koniec racząc jeszcze bodaj miałkim dobranoc. I tak wysmyknęła mu się sprzeciwem, tak nie pozwoliła chociaż dzielić się ciasnym objęciem czy ukojeniem koszmarów, na kilka, choć w gruncie rzeczy niewiele, godzin znikając za masywnym kawałkiem ciężkiego drewna. Mogła widzieć w nim żądną sensualności bestię, mogła oskarżać również o nieprzyzwoitość myśli, albo perwersję całego ducha; mogła też wspominać ckliwie niedojrzałego, kreślonego norweską linią chłopca, łagodniejszego w swej formie, zgoła też chyba wznioślejszego w ruchach. I nie myliła się wcale, gdy tak niestabilnie majaczył przed nią wielością osobistych postaw; bo po części jarzył się już tym angielskim zepsuciem, zarazem wrząc, tam głęboko i poza świadectwem niewprawnych obserwatorów, dawną świeżością pierwotnej tożsamości. Jako ten Karkaroff, jeszcze nie Macnair; jako ten wychowanek mroźnych i słonecznych prowincji, nie dżdżystego miasta cierpiącego na chorobę cywilizacji. I tak też nie myliła się wcale, gdy przezornie powstrzymała jego łapczywe rączki przed przekroczeniem kolejnej granicy niezbadanych barier; bo po części zdążył już zgnić w cynizmie i wyrachowaniu, uległszy pokusom nowej ojczyzny i tendencjom godnym jej hermetycznej socjety. Pomyliła się jednak w odrzuceniu proponowanej przezeń bliskości, tak strasznie się pomyliła, odpychając od siebie zalążek wyłożonej na dłoni normalności. Chciał ją wszakże ukołysać tylko do beztroskiej matni, chciał tylko oddać istniejący niezależnie od brytyjskiego błazna fragment osobistej intymności. Wzgardziła nim jednak zupełnie, odrzuciła ciepło i poufałość, naraziła przewrażliwione ego na samotność, której macki pożerały go z wolna w sile dowolnego kryzysu. A tych doświadczał tu przecież wiele, na jawie i na onirycznym haju, w codzienności i wyjątkowości, w czterech ścianach domostwa i w otoczeniu szumiących licznymi głosami tłumów. Mogła być jego Sigyn, mogła prostym gestem przynieść ukojenie, miast tego wybrała jednak los smutnej, cierpiącej Angrbody. Przekonał się o tym jeszcze dosadniej, gdy tylko nastała jutrzenka, wraz z nią trzeźwość i cierpki smak rozlewającej się w przestrzeni ignorancji. Tak strasznie unikała jego spojrzeń, tak strasznie milczała przygnębiającą ciszą, zupełnie jakby dzisiaj nie miała mu już nic do powiedzenia. Zupełnie jakby uznała niedawny poryw i zmysłową zgodę za wstydliwy akt własnej słabości, o którym rozmyślać i rozmawiać bynajmniej się nie powinno.
Żałujesz, Yeleno?
— Powietrze? — powtórzył za nią zgoła z rozbawieniem, po części jednak owianym kpiną tonem. Och tak, biosfera w Suffolk jest, zaiste, nie najgorszej jakości, dodałby do tego w satyrycznej przesadzie, ale powstrzymał tę mimowolną kąśliwość. Do głowy nie przyszło mu chyba, że jej nachalne skupienie na każdej gałązce, każdym listku i czubku mijanej sosny, zgrywać się może nie tyle z dolegającym stłamszeniem, co naturalnym w jej sytuacji skrępowaniem. Nie mógł też przypuszczać, że za wczorajszą odwagą i otwartością stać mogła fantazja obudzona przez drzewny zapach, nie żadną autentyczną, nieuświadomioną intencję. — Długo nie mogłem zasnąć... — Bo sporo myślałem o tobie, machinalnie dodał niemo w meandrach własnego umysłu. Bo zastanawiałem się, czy bardziej cenię twoją przeszłą, nastoletnią retrospektywę, czy to, kim jesteś teraz, zauważył głucho gwoli uzupełnienia, wciąż nie znając odpowiedzi na podjęty dylemat. — Wolałbym mieć cię obok — przyznał w końcu po dłuższej chwili wzajemnego milczenia, jakby jeszcze poddawała w wątpliwość którykolwiek z jego osądów w tej sprawie. Niczego analogicznego nie oczekiwał od niej usłyszeć, przyzwyczajając się już chyba do zastygłego w tej niejasności dystansu. Zaraz zresztą, jak cudowny lek na niezręczność, przed oczyma wykwitła skromna chatka.
— Przeznaczenie nigdy nie śpi — stwierdził, rozchyliwszy palcami powiewającą na wietrze kotarę. — Jak chcesz — odpowiadał już wkrótce, z niepasującą do posągowej urody obojętnością. Więc jest ci już wszystko jedno, uznał i puścił jej drobną dłoń, niknąc w ciemności niewiadomej.
Przemów, wyrocznio.
but his heart is
c o l d
#1 'Wróżby przeszłości ' :
--------------------------------
#2 'Wróżby teraźniejszoś' :
--------------------------------
#3 'Wróżby przyszłości' :
Odgłosy festiwalu wypełniały jej uszy, umysł, cichnąc z każdym kolejnym krokiem, jednak nie zanikały całkowicie; gwar przebijał się przez warstwę drzew. Nie słyszała zwierząt, tak przecież tutaj aktywnych. Ptaki nie ćwierkały, być może spłoszone ilością czarodziejów naruszających ich naturalną przestrzeń, a szelesty wywoływane były jedynie podmuchami wiatru targającymi liśćmi okolicznych roślin. Nie ważne ile szła, głosy wciąż do niej dobiegały i miała wrażenie, jakby była nimi otoczona, choć nie potrafiła dostrzec już w swoim pobliżu nikogo.
Czuła się dziwnie samotna. Wędrowała po udeptanej ścieżce, ze spojrzeniem wlepionym w piach i zmarszczonymi brwiami. To nie tak miało wyglądać. Nie miała być sama, nie miała przemieszczać się w ciszy bez drugiej osoby, do której mogłaby się odezwać. Miały plany. Miały iść razem. Wszystko szlag trafił, gdy tylko ten cholerny mężczyzna zjawił się w ich otoczeniu.
Przetarła wierzchem dłoni czoło. Tego dnia była wybitnie zmęczona.
Starała się czerpać z festiwalu tyle, ile mogła i ile była w stanie. Starała się radować tak, jak radowali się co niektórzy, tak jak dwójka młodych dziewcząt, które nagle wyłoniły się zza zakrętu. Nie uniosła głowy, nie spojrzała na nie; wątpiła, by w ogóle ją zauważyły, zajęte żywą dyskusją o swoich wróżbach. Nie wsłuchiwała się w ich słowa. Myśli skoncentrowały się wokół nieprzyjemnego uczucia, jakie rozlały się po jej klatce piersiowej. Co za tragedia.
Nie zauważyła, że nagle spowolniła, coraz mniej chętnie stawiając kolejne kroki. Przedziwne odczucie i swoisty sceptycyzm zalewały ją jeszcze bardziej. Nie wiedziała, czego powinna się spodziewać, choć zaczynała zakładać już najgorsze, jak wtedy, gdy oferowała Margaret wspólną wyprawę do wiedźm. To przecież tradycja, powtarzała sobie i tłumaczyła na nowo, ale takie tradycje nie kojarzyły się jej się z niczym innym, jak ze słowami rzucanymi w odbiorę tak, by go zadowolić. Może się myliła. Nie miała w tej materii doświadczenia, na przestrzeni lat zawsze preferując pozostanie w Beeston i udział w obrzędach, które organizowała jej rodzina. Jak jeszcze nigdy liczyła, że jej wyobrażenie faktycznie odbiegało od rzeczywistości.
Zatrzymała się nagle, jakby wyczuwając cudzą obecność. Wyprostowała się i uniosła spojrzenie, by wbić je prosto w cudze plecy; nawet nie zorientowała się, że już dotarła pod chatkę. Rozwarła wargi, chcąc coś powiedzieć, ale słowa umknęły jej na kilka sekund, powracając, gdy przesunęła się dalej, a jej oczy dostrzegły znajomy profil.
— Lady Burke — wyrzuciła z siebie, zdając sobie sprawę, że jej słowa wybrzmiały bardzo szorstko; szybko przywołała na twarz zwyczajowy blady uśmiech, doprawiony przepraszającą nutą. — Co za zbieg okoliczności — dodała już milej, rozluźniając ramiona. Puściła krawędzie dotąd trzymanej szaty, przyglądając się obliczu kuzynki Margaret. Gdyby miała odrobinę lepszy humor, zapewne zaśmiałaby się w duchu - nie mogła tu przyjść z jedną lady Burke, toteż los podesłał jej pod nos drugą, starszą. — Miło cię widzieć, Primrose. Wybierasz się na wróżby? Czy już masz je za sobą? — zagaiła, starając się utrzymać lekki ton, zakopując dotychczasowe przemyślenia i odczucia w głębi siebie, nie pozwalając im wyjść na światło dzienne.
but hold them and keep them
and know that you need them
when your breaking point's all that you have
a dream is a soft place to land
may we all be so lucky
W głowie jej huczało.
Zabawne. Praktycznie od zawsze ukrywała to bardzo dobrze; skrzętnie chowając zdradliwe myśli pod ułudą spokoju, tak charakterystyczną dla milczących członków rodu Burke - choć Margaret nie wpisywała się całkowicie w ten standard. Zdecydowanie nasiąkła wpływem matki, pochodzącej z Crouch'ów; milej jej było przebywać na salonach i wystawnych przyjęciach niżeli zamykać się w swojej pracowni i spędzać cały dzień w samotności.
Margaret łaknęła towarzystwa tak, jak roślina wody; nigdy nie było jej mało. A przynajmniej tak lubiła myśleć, uparcie ignorując fakt, że czasami wcale nie miała na to ochoty. Oczekiwania, które postawiła sobie jeszcze za młodu, pieczołowicie zbierały teraz żniwo, wpędzając młodą damę w błędne koło ścigania perfekcji; uparcie wmawiając jej, że ta jak najbardziej istnieje i jest całkowicie osiągalna.
A mimo to, towarzystwo jej narzeczonego było czymś, wobec czego czuła się niesamowicie rozdarta. Serce targało się na dwie różne strony; z jednej strony nadal opłakując stratę lorda Traversa, a z drugiej garnąc się ku nowej ścieżce życia, która mogła przecież okazać się tą lepszą. W głowie miała mętlik, którego za nic nie umiała opanować - czy aby na pewno małżeństwo z lordem Bulstrode było czymś, co miałoby jej przynieść szczęście? Wiedziała jednak, że oczekiwało się od niej zamążpójścia; mimo to... Zdawała sobie sprawę również z tego, że mogła o wiele gorzej trafić.
Wszak Arsene nie był zły; wręcz przeciwnie. Odnosił się do niej z szacunkiem, który wykraczał poza ramy zwykłej uprzejmości - starał się do niej dotrzeć i ją zrozumieć, nawet wtedy, gdy obdarzała go jedynie szorstkim spojrzeniem i chłodem. Nie poddawał się; Margaret bała się przyznać, że zaczęła się do niego przekonywać.
Tak długo trzymała się miłości do Manannana; tak kurczowo; że puszczenie jej teraz zdawało się życzeniem śmierci. Czuła się, jakby stała nad przepaścią, a uraza do lorda Traversa oraz jeszcze nie tak dawno płonące uczucie do niego były swoistą liną - jedyną rzeczą, która ratowała jej przed upadkiem. Czy jednak to, co znajdowało się na dole było aż tak straszne? Nie wiedziała; bała się zrobić krok w którąkolwiek ze stron, próbując za wszelką cenę uniknąć ponownego skrzywdzenia. Czy powinna zaakceptować Arsene i już w pełni pozwolić przeszłości odpłynąć?
Miała wrażenie, że niezależnie od tego, co wybierze i tak źle skończy; choć była to myśl całkowicie irracjonalna i nieprawdziwa.
Pomimo wszelkich wątpliwości i wahań, które przepełniały młodą lady Burke, zdecydowała się jednak zaakceptować zaproszenie narzeczonego na udanie się na jarmark; na tę okazję postanowiła spleść część swoich kręconych włosów w swoisty wianek, oplatający jej głowę; spomiędzy kosmyków przebijała się cienka srebrna ozdoba; resztę fryzury puściła wolno, choć upewniła się, że wszystko jest dokładnie ułożone. Jeżeli chodziło o suknię, postawiła na niecodzienny dla siebie kolor; choć łatwo było zauważyć, że ciemna lawenda ładnie podkreślała jej zielone oczy, wyciągając z nich głębię. Nic krzykliwego; jednak wciąż wyróżniała się w tłumie.
Dość niezwykłe było to, że, zważając na ich poprzednie spotkania, oczy Margaret lśniły, gdy wyszła spomiędzy straganów, kierując się w stronę czekającego na niej lorda - a za nią, niczym cień, podążała przyzwoitka, mająca pilnować ich oboje. Młodsza kobieta była już tak przyzwyczajona do jej obecności, iż praktycznie jej już nie zauważała.
Na twarzy ciemnowłosej pojawił się - choć wcale nie ten wyćwiczony - uśmiech, gdy jej wzrok padł na Arsene; miała dziś lepszy humor, niż zwykle. W końcu było lato! Margaret kochała lato bardziej, niż jakąkolwiek inną porę roku; to właśnie teraz wyraźnie kwitła, brylując w towarzystwie i przemykając między promieniami słońca - niczym obłoczek na niebie - w których zresztą błyszczała jaśniej, niż zwykle. Urodziła się w lato i, jeżeliby to od niej zależało, najchętniej wszystkie ważne rzeczy by wtedy robiła; choć przecież nie miała wcale takiej możliwości.
— Lordzie Bulstrode — przywitała się, podając mu dłoń i z gracją skłoniła się lekko. Zdawało się, że jej oczy zalśniły mocniej, gdy Arsene wspomniał o wieszczkach; Margaret uśmiechnęła się nieco mocniej, kiwając głową.
— Już od jakiegoś czasu chciałam wybrać się na wróżby. Wpierw miałam iść z przyjaciółką, ale... — umilkła, ciut niezręcznie, po czym westchnęła. — Zdaje się, że to po prostu nie był wtedy odpowiedni czas. Będę więcej, niż rada, by udać się po przepowiednię wraz z tobą.
Młoda lady nadal nie do końca wiedziała, jak traktować Arsene; jak się wokół niego poruszać i grać w tę grę zwaną narzeczeństwem. Ciągle porównywała tę sytuację do swojej relacji z Manannanem; a przecież były tak diametralnie różne. Arsene był... Inny.
Choć przecież nie gorszy.
Zastanawiała się, jakie wróżby dostaną w tej swojej dziwnej relacji. Złe? Dobre? Czy może całkowicie słodkogorzkie? Nie chciała, by znowu padł na nią cień niepowodzenia. Na nich.
Czemu to wszystko musiało być tak skomplikowane?
Do jej uszu dobiegło subtelne odchrząknięcie gardła, wydane przez przyzwoitkę i mające na celu wyrwać ją z myśli; uśmiechnęła się przepraszająco, przytakując, gdy Arsene stwierdził, że i służka ma się z nimi udać. Dobrze, przynajmniej nie próbował szaleć. Po intensywnym romansie, który przeżyła z Traversem, może wolniejsze tempo było dokładnie tym, czego teraz potrzebowała. Coraz częściej łapała się na myśleniu o wspólnej przyszłości; z każdym dniem zdawała się coraz jaśniejsza.
— Oczywiście, lordzie Bulstrode — bez wahania ujęła go pod zaoferowane ramię, drugą dłonią przytrzymując suknię, by przypadkiem na nią nie nastąpić. — Cieszę się, że pogoda dopisuje. Znacznie przyjemniej spędza się czas na jarmarku, gdy nie pada, prawda? Ufam, że i ty znalazłeś dla siebie jakieś ciekawe celebracje?
Umilkła na chwilę, z zainteresowaniem przyglądając się krążącym dookoła ludziom, choć zaraz zwróciła wzrok z powrotem przed siebie, gdy szli ścieżką prowadzącą do namiotów wieszczek.
— Zechciałbyś może w najbliższym czasie dołączyć do nas na obiedzie w zamku Durham? — zapytała w końcu, ignorując dziwne uczucie w żołądku. — Moglibyśmy potem udać się na spacer przez pola makowe; pięknie zakwitły w tym roku. Może zrobilibyśmy sobie piknik? Jestem pewna, że pani Pott nie miałaby nic przeciwko przygotowaniu nam ogromu smakołyków.
I'm all yours, but you're all mine
let's dance together, you and I
cause I'm not trapped with you, you see
you're the one who's trapped with me
więc będzie łatwiej, gdy mnie nie odnajdziesz.
Nie było to tak oczywiste i naturalne, że lordowie Burke opuszczali ciche mury Durham. Od zawsze cieszyli się opinią tych najbardziej ponurych, wycofanych, skrytych w cieniu, tak jak skryty był ich biznes na Nokturnie. Nie udzielali się w dyskusjach, tylko zwyczajnie działali. Zgodnie z dewizą mówili niewiele, a głównie słuchali i obserwowali.
Taki przynajmniej był ojciec Prim i jej brat, ona sama musiała wziąć więcej cech po matce ze Slughornów. Elvira Burke należała do kobiet spokojnych, opanowanych, ale jednak dość wojowniczych gdy chodziło o potyczki słowne. Dlatego też jej córka nie była, aż tak wycofana jak brat. Ten ze względu na stan zdrowia nie pojawiał się często publicznie, więc nestor polegał na działalności Primrose oraz Xaviera, zalecając też córce, aby zaangażowała młodszą kuzynkę. Nie chciał potem słyszeć, że Bulstrode nie są zadowoleni z Margaret i tego jak jest przygotowana do roli żony ale również kobiety czynu.
Pochłonięta własnymi myślami wędrowała po terenie festiwalu. Ku własnemu zdumieniu bywała tutaj prawie codziennie. Wiedziała, że Evandra na całe dwa tygodnie przeniosła się do namiotów. Primrose wracała do Durham lub załatwiała sprawy w Londynie. Nawet jak chciała, to nie potrafiła całkowicie przestać działać czy pracować. Nie miała do końca świadomości, że w ten sposób zagłusza wszelkie myśli i obawy odnośnie przyszłości.
Przystanęła niedaleko chatki widząc jak uczestnicy festiwalu kierują się do wiedźm po wróżbę, po iluzję wiedzy tego co może przynieść przyszłość. A może jednak nie jest to iluzja, może wiedząc coś byli wstanie lepiej pokierować swoim życiem? Czy urywek z przyszłości może odmienić los człowieka? Wiedziała, że nie można ich ignorować, ale czy można było coś z tym zrobić? Z iście filozoficznych rozmyślań wyrwał ją znajomy głos.
-Lady Rowle - Odwróciła się w stronę czarownicy. Szara suknia zaszeleściła w nieznaczny ruchu ciała. Włosy upięte miała za pomocą szpili do włosów wykończonej ażurowym zdobieniem. Na dłoni pysznił się pierścień przekazywany z pokolenia na pokolenie wśród kobiet z rodu Burke. Następną będzie albo córka Xaviera albo Edgara, która będzie go nosić z równą dumą co Primrose. Nie zraził ją szorstki ton, sama takowy miewała, choć nie używała go celowo. Posłała czarownicy uprzejmy uśmiech. -Nie, jeszcze nie korzystałam z usług wiedźm i choć wcześniej się zastanawiam czy tak zrobić, tak teraz sądzę, że się skuszę. A ty? - Odpowiedziała dziewczynie i zerknęła w stronę chatki. -Sądzisz, że spojrzenie na urywek przyszłości, na siebie teraz i to co było kiedyś, pomoże lepiej zrozumieć siebie i nadchodzące czasy?
'cause I won't
– Dostaję eliksiry, przychodzą systematycznie na kontrole, ale niestety, poza dbaniem o siebie i minimalizowaniem stresu, niewiele są w stanie zrobić – odparła zgodnie z prawdą, tutaj chcąc uciąć dyskusję. Samo minimalizowanie stresu było w dzisiejszych czasach, nawet u szlachty, prawie niemożliwe, choć dla wielu takie stwierdzenie wydawało się absurdem. Czymże oni, zwłaszcza damy, mogły się stresować? Podejście to, z jednej strony, rozumiała, lecz z drugiej wychodziła z założenia, że wiele było przykładów potencjalnych stresorów. Od zawiłych relacji z rodzicielką, po kwestię małżeństwa, przez choroby, brak własnego głosu i sprawczości... uśmiechnęła się jednak, nie chcąc psuć festiwalowego nastroju. Okazję tę traktowała jako możliwość do oderwania myśli od wszystkiego, co zaprzątało jej głowę w ostatnich dniach.
– Niestety, obawiam się, że rozminęliśmy się w szkole – nie znała męża kuzynki, jedynie kojarzyła z widzenia i słyszenia, ale przez moment zastanawiała się, czy powinna dalej cieszyć się jej szczęściem, czy współczuć. Dziesięć lat w teorii nie było ogromną różnicą wieku, ba, w pewnych kwestiach nawet wychodziło na dobre, ale w praktyce – Corinne była młodziutka, młodsza od niej. Pozostawało jej wierzyć, że dziesięć lat różnicy nie wpłynie znacznie na komunikację pomiędzy nimi. – Jeśli tylko lord Rosier się zgodzi, chętnie cię odwiedzę, ptaszyno – dodała wieńcząc swój wywód uroczym zdrobnieniem.
Później wszystko działo się na tyle szybko, że nim się zorientowała i ledwo usiadła przed wiedźmami, już wychodziła z namiotu. Całe wróżenie było dziwne, niespotykane i przez chwilę żałowała, że się go podjęła. Miała wrażenie, że właśnie na własne życzenie zafundowała sobie nowy stresor, co spowodowało, że po wszystkim prawie wybiegła z namiotu na zewnątrz. Poczuła okropną duszność i nie mogąc złapać tchu, aż usiadła na uboczu na ziemi, czekając na kuzynkę, która zniknęła dopiero co w czeluściach.
Widocznie ich życie nie mogło być idealne i czasem ceną, którą przyszło płacić za dobre urodzenie, były właśnie choroby. Corinne była zdrowa, ale nie mogła mieć pewności, czy jej przyszłe dzieci również takie będą. Ale i tak żadna z nich nie mogła narzekać na swoje życie, bo żyły w dostatku, ich żywot był łatwiejszy niż zwykłych, szarych czarodziejów, którzy musieli mierzyć się z przykrą prozą życia, musieli pracować, a i tak wielu rzeczy im brakowało. Choć wbrew temu, co mogłoby się wydawać niżej urodzonym, i damy czasem się stresowały. Przez dorastanie pod kloszem miały bardziej kruchą psychikę niż zwykli ludzie zahartowani trudami codzienności. Gorzej znosiły wszelkie trudności. Choć Corinne na ogół starała się nie myśleć o przykrych sprawach i ignorować je, to i tak czasem się martwiła. Bała się pogorszenia lub wręcz utraty swojego życiowego statusu bardziej niż czegokolwiek, bo pozycja i luksusy były dla niej wszystkim. Małżeństwo i życiowe zmiany też na swój sposób były stresujące, zwłaszcza że dokonały się nagle, ale znosiła to dzielnie, świadoma tego, że przecież do tego zawsze ją wychowywano.
Smutną miną i pocieszającym ściśnięciem dłoni wyraziła swoje ubolewanie nad tym, że nie istniały sposoby wyleczenia jej choroby. Zaraz jednak pochłonął ją temat małżeństwa.
- Szkoda, że się nie poznaliście – rzekła; ale tego się spodziewała, różnica wieku między nimi była zbyt duża, żeby mogli się dobrze znać. Ale w małżeństwach zdarzały się i większe różnice. Dziewięć lat nie brzmiało strasznie, bo przecież równie dobrze, mogliby ją wydać za kogoś starszego o dwadzieścia albo i więcej lat. Musiała być wdzięczna, że jej mąż wciąż był w sile wieku i był przystojny. – Wątpię, żeby miał coś przeciwko. Większość czasu spędza w smoczym rezerwacie i jest zbyt zajęty by przejmować się tym, jakie kuzynki czy koleżanki mnie odwiedzają. Na ten moment mamy raczej odrębne grona znajomych, co normalne przy różnicy wieku i innych środowiskach szkolnych. – Wydawało jej się, że Mathieu to nie interesowało, dopóki nie spotykała się z osobami z rodów zdrajców krwi, ale taki scenariusz nie groził, Corinne sama nie znosiła zdrajców. Ale Babette była jej kuzynką i miała godne poglądy, więc raczej nikogo nie powinna urazić jej wizyta. Jej mąż jak dotąd w ogóle nie interesował się jej życiem towarzyskim, nie pytał jej nigdy o to, czy ma jakieś przyjaciółki czy krewne. Ona też nigdy nie ingerowała w to, z kim spotykał się on. Nawet gdyby ją zdradzał na boku, to i tak nie miała nic do gadania. – Więc jeśli zechcesz, to będzie mi miło, jeśli będę mogła ci kiedyś pokazać uroki różanych ogrodów.
Ale później przyszedł czas na odwiedziny wiedźm, dokąd udała się najpierw Babette, a później Corinne. Młódka była trochę wystraszona i nie wiedziała, czego się spodziewać, ale… na pewno nie spodziewała się tego, co ukazało się jej oczom. Spodziewała się bardziej dosłownej interpretacji swojej przyszłości, ale wizje, których doświadczyła, dosłowne nie były i na pierwszy rzut oka wydawały się zupełnie nie wiązać z jej życiem. Nie widziała ludzi, których znała, tylko pazia, który w pierwszej wizji zaoferował jej trzy kije (cokolwiek to miało oznaczać), a na sam koniec, w ostatniej wizji, podał pusty kielich. Najbardziej przeraził ją jednak znajdujący się pomiędzy wizjami z paziem starzec z pustymi oczyma, na widok których miała ochotę zacząć krzyczeć.
Co oznaczały te obrazy? Nim była w stanie je pojąć, wizje rozmyły się i uświadomiła sobie, że znów jest w namiocie wiedźm wypełnionym wonią palonych liści. Nie wiedziała, ile minęło czasu. Minuta? Dziesięć minut? Godzina? Jej serce szybko waliło w piersi, kiedy w pośpiechu opuszczała namiot, w myślach rozmyślając nad obrazami które widziała i próbując cokolwiek z nich zrozumieć.
Udało jej się odnaleźć Babette, która wyglądała, jakby męczyły ją duszności.
- Hej, nic ci nie jest? – zapytała, podchodząc bliżej i martwiąc się, czy wizyta u wiedźm nie wywołała jakiegoś nawrotu choroby. Corinne jednak nie znała się na uzdrowicielstwie, więc mogła tylko zgadywać, ale miała nadzieję, że Babette zaraz jej tu nie zemdleje lub co gorsza nie dostanie ataku swoich dolegliwości, bo nie za bardzo umiałaby ją ratować. – Też widziałaś… dziwne rzeczy? – Może to wizje ją aż tak zaniepokoiły? Ciekawe, co zobaczyła.
Nie podobała mu się, właściwie niewiele osób mu się podobało, ale jej reakcja na komplement była zabawna. Zniżył głos, odwzajemniając cień uśmiechu.
-Na tyle niebrzydka, że może miałbym dla ciebie propozycję... ale przecież się zmieniłaś. - zadrwił cicho, udając, że wierzy w jej narrację. Gdy wykonała piruet, odruchowo spiął mięśnie i pozostał o krok z tyłu, w szkole przywykły, że jej bliskość i ruchy wiążą się ze strachem - ale nic się nie stało, zobaczył tylko niepasujące do sukienki buty.
-Ach tak, prowadziliście filozoficzne dysputy? - odwarknął, nadal czując tamtą nieprzyjemną zazdrość. To samo zdanie na wiele tematów, miał ochotę ją przedrzeźnić. To ze mną miał to samo zdanie na prawie każdy temat, to ze mną rozumiał się kiedyś bez słów - ale dla nowych znajomych zostawił go jak złamaną zabawkę, a przynajmniej tak rozumiał to mały Hector. Dorosły Hector rozumiał, że życie w domu na wzgórzu, z ich popieprzoną rodziną, musiało kojarzyć się Victorowi wyłącznie z bólem i że naturalną reakcją była ucieczka w bardziej beztroskie środowisko. Rozumiał, ale nie umiał wybaczyć - jej, bo na brata ni umiał się prawdziwie gniewać.
Rozchylił usta w niemym szoku, gdy zaczęła prawić mu kazanie - prostszym językiem, ale z podobnym przekazem, jaki sam mógłby zaserwować pacjentom. Oburzające.
-A więc jednak tak było. - odciął się. Miał powody do czujności, nieustannie. Uważaj na siebie, Hector, powtarzała matka, a ojciec nauczył go, że nawet najpiękniejsze uśmiechy chowają za sobą niebezpieczeństwo. -A ty się teraz tak nie czujesz? - spróbował obrócić kota ogonem zamiast przełknąć gorzką prawdę o tym, że trudno było go lubić. Nie musieliście mnie lubić, ale nie musieliście też mnie dręczyć. -Jakbyś przyciągała spojrzenia, ciekawość i litość? Nie masz oka, nie wmówisz mi, że nie masz pewnej paranoi gdy ktoś patrzy na twoją przepaskę. - wytknął.
Gdyby samemu nie miał kontaktu z Victorem, dopytałby ją o brata od razu - ale od kilku tygodni miał, więc zacisnął tylko szczękę, znów czując się tym gorszym, odrzuconym. Ciekawe, czy na jej listy odpisywał.
-Daleko. - odpowiedział ogólnikowo, nie mając zamiaru zdradzać jej gdzie mieszka. Zmrużył oczy, uważniej, słysząc emocje w jej głosie. -Rzuć Caeli fluctus. - skwitował brutalnie w kwestii ogrzewania, chociaż samemu nawet nie umiał go rzucać. -A może oszczędzisz. Ale spokojnie, niektórzy uzdrowiciele dają zniżki jeśli mają z tego coś innego. Okazję do eksperymentów albo dodatkowych badań na przykład - i nie rób przestraszonej miny - uprzedził, zanim zdążyła ją zrobić. -to przecież nie może być gorsze niż to, za co sprzedawałaś wcześniej swoje ciało. - syknął, zniżając głos do szeptu. Pamiętał, że jej ojciec miał ciepłą posadkę - interesował się w szkole życiem każdego - ale skoro pracowała na ulicy, to pewnie nie miała z nim kontaktu.
Energia opadła z niego dopiero, gdy nazwała jego rodzinę perfekcyjną.
-Perfekcyjna. Tak uważasz? - uniósł lekko brwi. Czyli jednak Victor nic jej nie mówił.
-Znajomą ze szkoły. I znajomą mojego brata. - skwitował cicho, bo oczywiście musiała to podkreślić. Rozmowa zrobiła się niekomfortowa, świadomość, że byli tu sami również - nie ufał jej, nie chciał też być widziany w jej towarzystwie nazbyt długo. A jej złośliwości wzbudzały w nim gorącą złość, której nie czuł od dawna - pragnienie chwycenia jej za kłaki, uderzenia, udowodnienia jej, że nie ma prawa się z niego śmiać.
Nie mógł zrealizować tego pragnienia tutaj, była silniejsza i zwinniejsza, wciąż.
Ale mógł je kupić.
-Powodzenia, Kina. Victor zna się na uzdrowicielach tak, jak ja na Quidditchu, więc napisz jeśli będziesz potrzebować rekomendacji. - parsknął, kłaniając się teatralnie. Odszedł, pośpiesznie i co jakiś czas kontrolnie oglądając się przez ramię. A przy ogniskach wychylił duszkiem kufel z alkoholem i odszedł dalej, równie pośpiesznie. Do Wenus, do Wenus, tylko tam zajrzy, może po prostu tylko poogląda, obiecał sobie, że już nie kupi żadnej dziewczyny, ale co złego może się stać jeśli tylko tam zajrzy?
A gdy tam dotarł, Katia posłała mu wymowny uśmiech, tak jakby wiedziała, że się nie oprze. Postanowił oprzeć się jej, we flircie widząc dziś drwinę, ale jego uwagę szybko przykuły rude loki, a potem sarnie oczy kojarzące mu się z kobietą, której pragnąć nie mógł. Nie poprzestał na patrzeniu, Kina znów wytrąciła go z równowagi.
/zt
Hidin' all of our sins from the daylight
– W takim razie oczekuję zaproszenia – podsumowała, nie wiedząc, że zaledwie za kilka dni życie czarodziejów zmieni się w kolejne piekło. Dla niej – inspirację do tworzenia obrazów, zapisów na kartach historii czarodziejów; dla innych – tragedię, życiowy horror, który nie jednego wielkiego maga powali na kolana.
Duszność minęła, czarownica podniosła się na równe nogi z pomocą kuzynki, ale szybko odsunęła się i ruchem dłoni wygładziła ubranie.
– Nic mi nie jest – nabrała głębiej powietrza – to przez kadzidło, zrobiło mi się okropnie duszno – skłamała częściowo, zauważając, że po wyjściu serce waliło jej jak szalone, jakby znowu przechodziła ogromny stres. – Muszę przyznać, że to wróżenie było... interesujące – interesujące, podstępne słowo, gdy nie potrafiło się jednoznacznie wyrobić opinii na dany temat, tak jak u niej w obecnej chwili. – Z pewnością inne, niż znam – przyznała, zauważając, że sam w sobie festiwal był po prostu inny. Z kolei wróżenie, z którym spotykała się do tej pory, nijak się miało do tego, co właśnie przeżyła. Chyba nie potrafiła uporządkować myśli, by odpowiednio zinterpretować to, co widziała do zadanych w głowie pytań.
– Myślałam, że zobaczyłam śmierć, ale ta postać w ogóle jej nie przypominała – czuła spokój w obliczu kobiety, którą widziała leżąc na kamiennej, surowej posadzce, i wiedziała, że na pewno nie miała do czynienia z ponurym żniwiarzem, który ukazywał się jako jej bogin. – A ty? Wszystko w porządku? – spytała, spoglądając na kuzynkę. Wiedziała, że ta nie była przekonana do pomysłu wróżb, dlatego miała małe wyrzuty sumienia, że w ogóle namówiła ją na to wyjście. Choć, paradoksalnie, zniosła to lepiej niż ona.
Choć zawsze traktowała wróżbiarstwo ze zdrowym dystansem i nie uzależniała swojego życia od przepowiedni, to miała nadzieję, że wróżby powiedzą jej coś więcej na temat przyszłości jej małżeństwa, a także potencjalnych dzieci. To ciekawiło ją najbardziej. Nie rozumiała tego, co zobaczyła, nie wiedziała, kim są starzec i paź z jej wizji. Być może dopiero z czasem zrozumie znaczenie tego, co widziała. A może to wszystko było tylko zręczną sztuczką wiedźm?
Wybiegła z chaty i odszukała Babette. Miała nadzieję, że rzeczywiście nie działo się nic, co mogłoby mieć związek z jej chorobą.
- Ach tak, rzeczywiście to kadzidło miało dość intensywny zapach – zgodziła się. Wciąż czuła w nosie resztki tego dymu, ale liczyła na to, że szybko zostaną zastąpione przez miłą woń lasu. – A wróżby… mocno różniły się od tego, co pamiętam z lekcji w Hogwarcie. Bo moje wróżenie w szkole zazwyczaj polegało na udawaniu, że coś widzę w kryształowej kuli czy fusach. Nie doświadczyłam wtedy niczego podobnego, żadnych… wizji. No cóż, wróżka ze mnie żadna… - uśmiechnęła się nieznacznie. Ale musiała to przyznać, w szkole nigdy czegoś takiego nie doświadczyła, bo choć i tam zapachy kadzideł potrafiły być przytłaczające, to nigdy nie wpadła w żaden trans, nie miała wizji. – Nie wiem, co może oznaczać to, co widziałam. Nawet jeśli rzeczywiście ma to związek ze mną i z moją przyszłością, to było tak mocno niedosłowne, że może nigdy nie zrozumiem, o co tak właściwie miało chodzić. Choć chyba wolę myśleć, że to tylko zmyślne, kuglarskie sztuczki…
Cokolwiek to było, miała nadzieję, że nic złego, choć wizje nie napawały optymizmem. Nie były pełne sielanki i ślicznych, ciemnowłosych dzieci biegających wokół. Starzec wyglądał makabrycznie, czy mógł być aluzją do tego, że była staroświecka i często ślepa na tak wiele spraw? Natomiast pusty kielich wręczony jej w ostatniej wizji… Miała nadzieję, że nie oznaczał żadnych przyszłych niedostatków. Im więcej czasu mijało od wyjścia z chaty, tym bardziej się uspokajała i racjonalizowała sobie to wszystko. To tylko wróżby, żaden pewny wyznacznik przyszłych wydarzeń.
- Tak, w porządku – przytaknęła. – Może pójdziemy się przejść dalej od tej chaty? Chyba że chcesz jeszcze chwilę posiedzieć i odpocząć, jeśli tak, to oczywiście dotrzymam ci towarzystwa.
Ciekawe, gdzie teraz był Mathieu? Czy znajdował się w namiocie Rosierów, czy może korzystał z atrakcji festiwalu, albo nadrabiał jakieś towarzyskie zaległości? Nawet nie wiedziała, czy miał jakichś bliskich znajomych. Sprawiał wrażenie wycofanego i skupionego głównie na swoich ukochanych smokach.
– To było zbyt prawdziwe, by przypominało kuglarskie sztuczki – stwierdziła spokojnie, nie wykluczając jednak tej możliwości. Z tego co się orientowała kadzidła miały różne właściwości i kto wie? Być może to, którego woń prawie powaliła ją na ziemię, powodowała zbiorczą halucynację. Była ciekawa ile osób widziało podobne rzeczy, ale nie miała jak tego sprawdzić. Wiedziała również – zapamiętała z lekcji – że wróżby rzadko kiedy interpretowało się dosłownie. Inaczej jak miałaby wyjaśnić sobie swój widok w więzieniu? Nie zamierzała wieść ludzi na barykady, pomagać zdrajcom krwi, ani zrobić niczego, co postawiłoby ją w tej sytuacji, a jedyne co przychodziło jej do głowy to sąd na łożu śmierci. Nic więcej, nic mniej; było to jednak ogromna nadinterpretacja, którą wolała nie dzielić się na głos. Nie zamierzała nikogo stresować. – Znajdowałam się w więzieniu, tam też była ta postać – zdradziła, wiedząc już, że zamierza namalować zarówno kobietę z krwistymi łzami, jak i starca ze skrzyżowanymi różdżkami. Bo o ile wiedźmy z namiotu nie zamierzały pomagać w interpretacjach wróżb, o tyle nie planowała poprzestać w wyjaśnianiu tego, co widziała. Była ciekawa odpowiedzi, a ciekawość lubiła zaspokajać; taka była przecież ludzka natura.
– Co widziałaś? – spytała, powoli kierując się jak najdalej spod chaty. Poczuła się zmęczona i jednocześnie głodna po całej przygodzie. – Wróćmy na jarmark, może znajdziemy coś do jedzenia – zaproponowała z uśmiechem i ująwszy kuzynkę pod rękę, pokierowała je z stronę, z której przyszły.
zt
- Nie wiem, ale… tak czy inaczej, nie wiem, jak to interpretować ani czy rzeczywiście coś z tego się w przyszłości sprawdzi – powiedziała, zerkając przez ramię w stronę chaty, gdzie właśnie zniknęła kolejna osoba. Ciekawe, czy inni widzieli podobne obrazy jak ona? Czy wszystkie przepowiednie wiedźm były tak niedosłowne i przenośne, że dla kogoś nieobeznanego wręcz niezrozumiałe? Corinne mogła tylko zgadywać, co znaczyły zobaczone obrazy. Może dopiero za dłuższy czas zrozumie, o co chodziło, ale nawet ona zdawała sobie sprawę, że nawet jeśli jakaś wróżba miałaby się sprawdzić, to raczej nie w dosłownym sensie. – Naprawdę? – zdziwiła się, słysząc o wizji Babette, która najwyraźniej też widziała dziwne rzeczy. – Tak, chodźmy z powrotem na jarmark, ja też chętnie coś zjem, a po drodze możemy porozmawiać o tym, co widziałyśmy…
Tak więc zrobiły. Idąc z powrotem w stronę jarmarku Corinne opowiedziała kuzynce o swoich wizjach oraz wysłuchała jej historii, jeśli ta zechciała się z nią podzielić szczegółami. Wraz z każdym kolejnym krokiem oddalającym je od chaty rozluźniła się i nie była już tak przejęta jak bezpośrednio po ocknięciu się z wizji, ale miała nadzieję, że to, co się wydarzyło, to tylko taka ciekawostka, sztuczka ze strony wiedźm. Zdecydowanie wolałaby, żeby jej życie zawsze układało się dobrze i pomyślnie, i żeby nigdy niczego jej nie brakowało. Chciałaby za rok o tej porze być już matką dziecka Mathieu, z bardziej ugruntowaną i pewną pozycją. Nie miała jednak pojęcia, że za kilka dni wydarzy się coś znacznie bardziej makabrycznego niż zobaczone wizje, i że jej poczucie bezpieczeństwa zostanie mocno zachwiane.
| zt.
Niepokojący sen, który spłynął na nią po fantastycznym i odrealnionym w swej podniosłości rytuale rozpoczynającym festiwal rozbudził w Valerie znacznie więcej niż tylko obecny już macierzyński instynkt. Cornelius upierał się, zdroworozsądkowo trzymając się tego, co już istniało, co było rzeczywiste, że sen był tylko wytworem jej wyobraźni, artystycznej duszy rozbudzonej starą magią, teatralnością, może też krwią magicznego stworzenia, które wypiła. I mogłaby przyjąć to wytłumaczenie, gdyby nie późniejszy udział w obchodach palenia Wiklinowego Maga, to niespodziewane przeniesienie w czasie, którego nie mogła wytłumaczyć inaczej, jak inną wizją. W Waltham Forest teraźniejszość splatała się zarówno z przeszłością jak i przyszłością, a to nie dawało odpowiedzi, jedynie pole na kolejne pytania, piętrzące się ponad to, co mogła swobodnie objąć rozumem. Nigdy nie uważała się za szczególnie mądrą — jej życie było przecież skupione wokół muzyki, śpiewu i rodziny; nie miała czasu na rozwijanie w sobie talentów naukowych, jeżeli jakiekolwiek kiedyś posiadała. Wielkie rzeczy wymykały się spomiędzy jej palców jak ziarenka piasku, stawiając ją w sytuacji bez wyjścia, gdy tajemnice wszechświata odkrywały się przed nią, najlepiej wszystkie w jednym czasie.
Był jednak sposób — niespotykany i niespodziewany, a jednak tak typowy dla zbliżających się ku końcowi obrządkom festiwalowym w Waltham. Pogłoski krążyły wokół chatki w lesie, wokół trzech czarownic, które miały pozwalać nawet przeciętnym ludziom wejrzenie za kotarę bytu. Nic dziwnego, że jej kroki — pełne gracji, powolne, miękkie jak kot — skierowała w stronę fioletowo—czarnego namiotu, zlewającego się powoli z coraz to ciemniejącą połacią lasu. Słońce skryło się już za koronami drzew, gotowe do pożegnania ostatniego prawdziwie spokojnego dnia przed czuwaniem, które miało położyć kres szczęśliwemu, beztroskiemu świętowaniu. Później nie będzie już okazji do takich kroków, wewnętrzny głos podpowiadał, że musiała się tu znaleźć. Że to właśnie tutaj kierowały ją drzewa, atmosfera, krew mknąca przez korytarze żył.
Kolejka nie była długa, prawdopodobnie wszyscy ciekawscy nakarmili swe zmysły w pierwszych dniach festiwalu. Valerie przyjęła to z ulgą, nie wiedząc, czy byłaby w stanie znieść dłuższe oczekiwanie. Nie tylko dlatego, że przywykła do gwiazdorskiego traktowania. Przede wszystkim brakło jej cierpliwości. Dlatego też, gdy tylko ostatnia osoba, która stała przed nią opuściła namiot, nie czekała nawet chwili, przekraczając barierę atłasu.
Zapach kadzideł uderzył od razu w nozdrza, wzrok potrzebował czasu, aby przyzwyczaić się do otaczających ją ciemności. Trzy wiedźmy, trzy milczące twarze. Skinęła każdej z osobna głową na powitanie, takich osób nie należało drażnić, a do starszych trzeba było podchodzić ze szczerym szacunkiem. Wzrok wyłapał runy, ale nigdy nie potrafiła ich rozczytać, dlatego je również pominęła milczeniem, zajmując wyznaczone jej miejsce w niecharakterystycznym dla niej milczeniu. Płynnym ruchem sięgnęła do sakwy, kładąc na stół trzy sykle. Więcej niż knuty, niech znają jej gest.
Jedna z wiedźm poruszyła się, wręczając jej dymiące liście. Chwyciła je, niepewnie, marszcząc lekko nos od zapachu, który uderzył ją w nos. Z zaskoczeniem przyjęła ruch drugiej z wiedźm, która chciała wsadzić jej coś w usta. W pierwszym odruchu odchyliła się w tył, nie chcąc tego przyjąć. Ile osób miało to już w ustach? Wzdrygnęła się na samą myśl, lecz wiedźma była nieubłagana. Ostatecznie, tłumiąc swe obrzydzenie, przyjęła kamień, aby dowiedzieć się, że czekało ją jeszcze coś. Syknęła, szarpiąc dłoń do tyłu, gdy trzecia z wiedźm nacięła jej palec, a szkarłat krwi spłynął na blat z runami.
Wizje spłynęły na nią prędko i gwałtownie. Pytanie o przeszłość dotyczyło słuszności jej wyboru, powrotu do kraju, zaufania temu, którego nazwisko przyjęła jako swoje, do którego rodziny wkroczyła. Pytanie o teraźniejszość miało dotknąć Hersilii, jej stanu, tego, co ją czeka. Przyszłość dotyczyć musiała wyłącznie Valeriusa. Czy uda jej się go ochronić? Odwrócić los, który został jej ukazany w śnie?
Na miękkich nogach podniosła się z miejsca, wychodząc prędko z namiotu. Zagłębiona w swych myślach musiała poświęcić chwilę, aby w ciemności dostrzec skrzące się srebrem włosy, znajomą posturę, zapach przynoszący na myśl Kontynent, ale nie Niemcy.
— Solene — imię półwili spłynęło z pokrytych czerwienią ust śpiewaczki, naznaczone zostało szczególną czułością, zarezerwowaną wyłącznie dla bliskich sercu madame Sallow osób. — Słyszałam plotki, że wróciłaś, ale nie sądziłam, że są zgodne z prawdą — dobrze było prędko odrzucić natrętne myśli i wizje, skupić się na tym, co tu i teraz. — Ciebie też skusiły wróżby? Czy przyszłość jest dla ciebie łaskawa? — nie wiedziała, czy Baudelaire była ledwie w drodze po odkrycie swego losu, czy może już po wszystkim. Niemniej jednak ciekawość... Och, ciekawość nie odpuszczała jej nawet w słabym humorze.
tradition honor excellence
and turn the knife
i know those
party games too