Chatka w lesie
Rzut kością k3:
1 - napada na ciebie smok. Musisz przed nim uciec i uratować swoich wszystkich towarzyszy oraz pustelnika. Po 3 kolejkach halucynacje ustąpią.
2 - nagle znajdujesz się pod wodą. Musisz jak najszybciej wypłynąć zanim się udusisz. Pustelnik i wszyscy twoi towarzysze gdzieś zniknęli. Pojawiły się za to rekiny, które chcą cię pożreć. Musisz im uciec i wypłynąć na powierzchnię zanim utoniesz. Halucynacje ustąpią po 3 kolejkach.
3 - świat zaczął wirować, a ty uległeś niekontrolowanemu słowotokowi. W dodatku lidzkie głowy pomału zaczynają przypominać łby słoni, panter i kóz. O dziwo wydaje ci się to zupełnie normalne. Halucynacje ustąpią po 3 kolejkach.
Fioletowo-czarny atłas falował przy jednym z ostatnich straganów. Materiał zasłaniający wejście drżał lekko pod wpływem podmuchów gorącego powietrza. U szczytu namiotu, tuż nad wejściem wisiała koźlęca czaszka z imponującym, bielejącym w ciemności porożem. I choć nikt nie stał przed wejściem, nikt nie zapraszał do środka, każdy zaznajomiony z obrzędami czarodziej wiedział, co może zastać wewnątrz. Wróżby Brón Trogain były jedyne w swoim rodzaju — mogły tak samo dawać nadzieję, jak i ją odbierać. Były w stanie kształtować rzeczywistość i fałszować przeszłość. Po przejściu przez opuszczone kotary wewnątrz znajdowała się ława, na niej różnego rozmiaru świece. W trzech kadziach tliły się kadzidła o popielnym aromacie. Nie każdy potrafił potrafił wyczuć dodatkowo bazylię, sosnę i kurkumę. Na samym blacie, każde czujne oko mogło dostrzec runy. I te, którymi posługiwano się dzisiaj, jak i te dawne, prawie zapomniane i wyparte z języka symbole. I choć początkowo wydawało się, że wewnątrz dusznego namiotu nikogo nie ma, za ławą, w półmroku tkwiły trzy wiedźmy, których twarze skrywały półprzezroczyste woalki. Ciemne, długie włosy przyozdobione były matowymi koralikami w ciemnych barwach, kawałkami kości, rzemieni, słomą i drewnem. Na piersiach, połyskiwały w blasku ognia wisiory z kryształami, zębami i wiklinowymi laleczkami. Żadna z nich się nie odzywała ani słowem, nie ruszała póki gość nie zdecydował się stanąć przed obliczem przeznaczenia, a by to uczynić należało uiścić drobną opłatę z knutów i zająć miejsce na drewnianym palu przed nim. Warunek był prosty — ceną prócz monet była krew, z której wiedźmy mogły odczytać wszystko, a o wróżbę Lughnasadh można było prosić tylko raz i należało ją przyjąć taką, jaką zesłał los.
Dopiero kiedy usiadłeś, zobaczyłeś fragmenty twarzy czarownic. Wąskie usta, wokół których gromadziły się już zmarszczki rozświetlał blask palących się między wami świec. Oczy połyskiwały w cieniu, skrząc się ledwie iskrą — nie byłeś w stanie się w nich zanurzyć ani im przyjrzeć. Sękata dłoń pierwszej z wiedźm wręczyła ci dymiące się liście haszu. Druga wiedźma, sięgnąwszy po czarny jak noc obsydian włożyła ci go w usta. Trzecia poprosiła o twoją dłoń, by z palca drobnym nożem upuścić kilka kropli krwi. Spadały pojedynczo na popękany blat z wyrytymi symbolami. Drewno piło ją prędko. W głowie usłyszałeś głos, choć nie rozpoznałeś w nim żadnych konkretnych słów. Mimo to, wiedziałeś, co musisz zrobić.
By uzyskać wróżbę Brón Trogain należy zadać wiedźmom trzy pytania — w myślach lub głośno. Usłyszą. Każdej wiedźmie inne — każda z nich odpowiada za inny czas w życiu każdego człowieka. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość — i rzucić trzema kośćmi: WRÓŻBA PRZYSZŁOŚCI, TREAŹNIEJSZOŚCI, PRZYSZŁOŚCI. Wiedźmy nie tłumaczą się z kart, nie tłumaczą wróżb i ich nie interpretują. Uzyskaną odpowiedź należy się zadowolić i dopasować ją do zadanych przez siebie pytań samodzielnie, a po przebudzeniu jak najszybciej opuścić zadymiony namiot.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:21, w całości zmieniany 1 raz
-Pozbyłem się dla niego kilku... szczurów z kanałów. - roześmiał się, wspominając walkę w londyńskim porcie, jego uroki śmigające obok czarnomagicznych inkantacji Mathieu. To jednak należało do przeszłości, podejrzewał, że szlachcic poświęca mu czas, bo znów potrzebuje pomocy - ale z czym? Pomimo niedawnych klęsk żywiołowych, Kent było mocne, a ludność lojalna, dodatkowa propaganda nie była tam potrzebna. Przysługa za przysługę, tak jednak działał świat, a Cornelius nie miał zamiaru stawać na opak światu. Przechylił lekko głowę, słysząc propozycję Deirdre.
-Przysługa za przysługę. Cóż zatem mógłbym ci zaoferować? - ugryzł się w język zanim wypalił, że przecież miała już wszystko, że oddał jej wszystko. Zgodę z ojcem przed laty, pierścionek, dom, a przed kilkoma miesiącami własną dumę i pierwsze zabójstwo. Posmakował dla niej śmierci, dosłownie i w przenośni - przelewając krew Lamino i siedząc w cudzej głowie wśród dogasających, ostatnich myśli. Nie było od tego odwrotu, tak jak nie było odwrotu od sceny śmierci Solasa i od gwałtu na wspomnieniach samej Deirdre - te czyny zmieniły go, raz na zawsze mu coś odbierając.
-Nigdy nie rywalizowaliśmy z Solasem. - uciął dziwnie martwo, bo choć nigdy nie wtargnął do myśli brata to wiedział, jakim był człowiekiem. Nie rywalizowaliby też w służbie Czarnemu Panu, bo Solas uparcie trzymałby się z boku, z daleka od tego wszystkiego. Spoglądałby na Corneliusa tak łagodnie i przenikliwie, widząc krew na jego dłoniach, a młodszy Sallow nie mógłby żyć z troską brata i oglądał się przez ramię na jeszcze jedną niepotrzebną kotwicę, na jeszcze jeden ciężar. Deirdre miała rację - powinien cieszyć się, że nie miał już tego problemu i że przejął rolę i zaszczyty starszego syna. Powinien, więc czemu nie był w stanie?
-Ojciec codziennie widzi swoje błędy w moim uśmiechu i w Walczącym Magu. - z radością zmienił temat, uśmiechając się drapieżnie. -Wprowadzimy się z powrotem do Shropshire, teraz, gdy ustabilizowano sieć Fiuu. Valerie lubi to hrabstwo, a ja chyba chcę się z nim podrażnić. - wzruszył wesoło ramionami, płomienie świec zaigrały na jego twarzy, podkreślając radosne ogniki w zielonych oczach. Teraz, odprężony, wyglądał młodziej niż gdy utrzymywał pokerową minę.
-Widziałem naszego pana, widziałem wielkość. Bogactwo i stabilność czekające nas w przyszłości, tłuste lata. - odpowiedział, gdy znaleźli się przed namiotem, otumanieni niedawnymi wizjami. -Właściwie, nic, czego bym nie wiedział. - roześmiał się, choć wizję monety z własną podobizną zachował dla siebie. Wyprostował się, wzniósł wyżej podbródek, dzięki wróżbom czując się pewniej - już nie jak podwładny Deirdre, a jak ktoś, kto w przyszłości mógłby kroczyć z nią ramię w ramię. -A ty? - zagaił, ciekaw czy i ona zobaczyła to, co oczywiste. Na co mogła mieć nadzieję, co mogła chcieć ujrzeć, skoro osiągnęła prawie wszystko?
-Wznieśmy toast za przyszłość, przy ogniskach. Myślisz, że wypada nam zatańczyć wśród ludzi czy... - urwał, spoglądając w stronę granicy polany, za ustronne drzewa. -...zaszczycisz mnie walcem w samotności, w cieniu namiotu?
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
- Wspaniałomyślnie z twojej strony. Sławny polityk - deratyzatorem - skomentowała ironicznie, nie ukrywała już, że lubiła to robić. Kpić, prowokować, bawić się przewagą, jaką zyskała nad Sallowem na przestrzeni lat. Słodkie zwycięstwo, pozwalające miękko przejść nad wybojami historii - wprost do teraźniejszości, lekkiej niczym alkoholowe opary, unoszące się nad nimi. Widziała rozszerzone źrenice Corneliusa, rozpoznawała melodię upojonego głosu - i może dlatego czuła się tak swobodnie. To nic nie znaczyło, ot, rozmowa dwojga dawnych kochanków, zrozumiała tylko dla nich dwojga. - Nie masz wiele do zaoferowania, to fakt - kontynuowała miękko, drapieżnie, dłoń przemknęla z męskiego ramienia na klatkę piersiową, bawiąc się lśniącymi orderami; te z przyjemnym brzękiem uderzały o siebie, imponująca symfonia zwycięstwa i narcyzmu. - Ale na pewno umiesz nucić do ucha Ministra odpowiednie pieśni, prawda? - uśmiechnęła się czarująco, najszerzej, jak do tej pory, odsłaniając w tym uśmiechu kły. Odejmujące jej uroku, dodające za to drapieżności. Zawsze opłacało się mieć wsparcie w najważniejszym polityku tego kraju, zwłaszcza, gdy decydowało się o losie magicznej stolicy. - A poza tym...Powiedzmy, że dorosłam na tyle, by zrozumieć, jak przydatna bywa twoja niemoralna umiejętność - zniżyła głos do szeptu, stając na palcach, by ostatnie zdanie dotarło tylko do jego ucha, razem z gorącym oddechem owiewającym jego szyję. Nie precyzowała ani swoich pragnień ani oczekiwań, badała jego reakcję, wpatrzona w niego z uwagą zakochanej kobiety. Wiedziała, jak mężczyźni uwielbiają takie spojrzenie, jak łatwo zwieść ich roziskrzonym okiem, rozszerzoną źrenicą, rozchylonymi ustami; niemal niezauważalne, podświadome detale, sprawiające, że tak łatwo otwierali przed Miu swe serca, sakiewki i usta. Zdradzając najważniejsze sekrety. - Daj spokój, oczywiście, że rywalizowaliście. Nawet jeśli obydwaj udawaliście, że jesteście ponad to. Uznanie ojca, mentora, idola - czyż nie wszyscy pragniemy właśnie tego? - dodała wesoło, doskonale pamiętała Tiberiusa i jego zachowanie na każdej kolacji; rodzina Sallowów była szalona - i zarazem doskonale obojętna, opanowana, skupiona na sukcesie, zdobywanym nawet dzięki schodom ułożonym z trupów. Szanowała to, teraz - nawet podziwiała, rozumiejąc więcej niż przed laty, gdy była zagubioną i zestresowaną orientalną panienką, nie cieszącą się przesadną sympatią rodziny narzeczonego. Lekko mówiąc.
To jednak zostawiała w przeszłości. Nowa rodzina niezbyt ją interesowała - poza czystą sympatią do Valerie i uznaniem dla doskonałego sprzedania nowego związku, rzecz jasna. To jednak nie było ważne, znalazła się tego wieczoru tutaj, by się dowiedzieć; by odnaleźć w chaosie wróżb coś prawdziwego. I, o dziwo, to naprawdę się stało.
Najpierw w przeszłości, gdy przesuwała opuszkami palców po laurze zwycięstwa, smoczej kości albionów, jedwabnej chustce w barwach Rosierów; po chłodnym złocie galeonu, tętniącym życiem smoczym jaju, ciemnofioletowym zitanowym drewnie i krysztale w takim samym odcieniu. Wszystko się zgadzało, okruchy jej życia, ścieżki ku wielkości, szybko zastąpione mrokiem. Nadzieją. Fascynacją. Głodem. Sylwetka mężczyzny, potężnego czarnoksiężnika, raz smuklejsza, przypominająca Czarnego Pana, raz bardziej barczysta, kojarząca się jednoznacznie z tak dobrze znanym ciałem, którego smak ciągle czuła na języku. Strach i odddanie, lęk i ciekawość, niecierpliwość - i pożądanie. To ostatnie buzowało w niej najmocniej, im większe przerażenie czuła, tym bardziej spragniona się stawała - a przed nią nagle ukazała się przecież pustynia. Bezkresna, nieprzenikniona, martwa. Z dwoma zielonymi symbolami życia, pale porośnięte bluszczem, niczym bliźnięta wyłaniające się z piasku. Obraz wyryty pod powiekami na tyle mocno, że nawet po przekroczeniu progu namiotu, objawiał się ciągłymi powidokami.
Znów musiała szukać równowagi i wsparcia - w nim, w mężczyźnie, w którym już niegdyś go upatrywała. Mocno zacisnęła palce na ramieniu Corneliusa, później, gdy wyprowadzał ją na zewnątrz - z równą siłą ściskając jego dłoń. Nie mogła w pełni otrząsnąć się z tego, co widziała, ale śmiech Sallowa ściągnął ją do rzeczywistości. Czyżby ujrzeli to samo? Potężnego, przerażającego maga, otwierającego przed nimi wrota ku wielkości i wiedzy absolutnej? Czarne oczy Deirdre pozostawały roziskrzone, żywe, głodne. - Przerażającego i posiadającego pełnię władzy czarodzieja. Silnego; takiego, za którego gotowa byłabym oddać życie - odpowiedziała na wydechu, wszystko się zgadzało, dla niego - choćby śmierć. Śmierć lub...zniszczenie? Wizja pustyni nękała ją, ale zamierzała zdusić ten dyskomfort w zalążku, skupiając się tylko na tym, co światłe i dobre; pełne nadziei. - I świetlaną przyszłość moich dzieci - na gruzach, na śmierci, na jałowej ziemi; nieistotne, chciała wierzyć, że dwa porośnięte intensywną zielenią słupy są symbolem ich zwycięstwa, powstania z nicości. Nowego początku, którego mogła już nie doczekać; nie zastanawiała się więc głębiej nad wróżbami, skupiona na tu i teraz; na ciepłej, niemal gorącej dłoni Corneliusa i skrywającym ich głębokim mroku letniej nocy. Pozwalającym skierować ich kroki w wielu kierunkach, w tym dwóch - najważniejszych. Pozwalał jej wybrać, ale wyjątkowo rezygnowała z tego przywileju, w jego ręce oddając odpowiedzialność za tę noc. Zaintrygowana odpowiedzią.- Decyduj - szepnęła z prowokującym uśmiechem, dostał już jedną szansę na przejęcie dowodzenia, druga nie trafiała się równie często.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
Też jej kurwa zawodowa ciekawość. Gdyby każdy uzdrowiciel był taki chętny, żeby pchać łapska wszędzie, nawet tam, gdzie go nie zapraszano, pewnie już dawno znalazłaby kogoś, kto naprawdę, porządnie i za złoto, pomógłby jej z odzyskaniem oka. Lecznica na Nokturnie zdążyła się jednak zamknąć, Mung nadal pozostawał poza jej zasięgiem z powodu kartoteki kryminalnej, no i była teraz w kropce, krążąc od jednego do drugiego informatora, bo nie chciała dać się wykorzystać jako obiekt eksperymentalny dla jakiegoś chałupniczego uzdrowiciela z portu. Zrobienie i wstawienie nowego oka to było coś cholernie skomplikowanego, nawet ona to wiedziała. Nie chciała skończyć okaleczona już bezpowrotnie albo martwa w jakimś rowie. Zbyt dużo lat sobie już wywalczyła, żeby teraz tak po prostu tym wszystkim jebnąć.
Nie miała świadomości tego co się tam Vale'owi dzieje w tej głowie; że niektóre wspomnienia, które w jej pamięci zatarły się już dawno u niego pozostają żywe i bolesne. Chciała go kiedyś zwalić ze schodów, fakt. Bo usłyszała, że tak złamał nogę i jak stał się wyjątkowo wkurwiający to mu zagroziła, że złamie mu też drugą. O tym na pewno pamiętał.
Wtedy myślała, że takie groźby, obserwowanie jak blednie a potem robi się wściekle czerwony - że to wszystko jest zabawne. W rzeczywistości groźba połamania rąk albo nóg była groźbą, którą sama często słyszała z ust ojca. Myśl, że niewiele brakowało, żeby skończyła jak taki żałosny kaleka była nie do zniesienia - więc się wyżywała.
Dzisiaj już nie miała powodu się wyżywać. Nie miała też powodu być miła, a jednak w jowialnej i słonecznej atmosferze jarmarku dobrze grało się role. Tak jakby świat był sprawiedliwy. Jakby życie było piękne. Gdyby to był inny miesiąc, inny dzień, inne miejsce, pewnie już dawno popchnęłaby go dość mocno, żeby się wywrócił o tę swoją laskę.
A jednak.
- Nie, nie, nie... perfidnie wykorzystywałam to, że byłeś słabszy. - Poprawiła go, nadal tym słodkim tonem odmienionej życiem kobiety. Nie umiała uczynić swojego uśmiechu całkiem normalnym, ale to równie dobrze mógł być efekt traum. Tak chyba mówili ci idioci od głowy. Cóż, Kina miała ponad trzydzieści lat, z czego prawie jedną trzecią spędziła na Crimson Street. Można było powiedzieć, że ma traumy. - To była moja dziecinna złośliwość i moja wina.
Zgrzytnęła zębami, kiedy jej przypomniał, że dalej chodziła z przepaską. Że porządny uzdrowiciel... ale czy mógł być aż tak naiwny? Nie. Dalej był po prostu sobą, Hectorem pieprzonym Valem, uprzywilejowanym dupkiem, który wszystko miał zawsze podstawione pod nos i wydawało mu się, że cały świat powinien go klepać po główce i dawać mu wszystko za darmo, bo utyka na jedną nóżkę.
- Mówisz o sobie? Chyba nie - mruknęła nieco niższym tonem niż wcześniej i spojrzała na jego nogę w sposób tak wymowny, że nie mógł tego przegapić. Gdybyś był porządnym uzdrowicielem, to pomógłbyś sobie. Potem jednak uśmiechnęła się na powrót, i jeśli był to uśmiech złośliwy, to tylko dlatego, że w przeciągu kilkunastu sekund rozmowy Vale już ją zdążył wkurwić. - Wiesz, nie stać mnie na porządnego uzdrowiciela. To może być dla ciebie abstrakcyjny koncept, ale w Londynie nie zostało ich już wielu. Jest tylko Mung, ale Mung bierze bardzo duże sumy, zwłaszcza, kiedy wymaga to skomplikowanego eliksiru. Eliksiru, na który brakuje składników i... powiedz, żyłeś pod kamieniem przez ostatnie miesiące? Złośliwa nie jestem, serio pytam - Skłamała.
Starał się iść za nią, pewnie po to, żeby zachować dystans, ale ona zatrzymała się specjalnie, żeby mógł się z nią zrównać, tak jakby po prostu za nią nie nadążał. To było aż zbyt piękne, sam jej się nadstawiał.
- Przytułku dla głodnych w stolicy. Zaczęli je budować i lepiej zabezpieczać po chaosie na Connaught Square. - Wymyśliła na poczekaniu, a potem odwróciła się na chwilę, żeby wziąć głęboki oddech i nie parsknąć śmiechem. - Oferujesz mi swoje usługi? - Uniosła brew, kiedy już wróciła do niego wzrokiem. Musiała mocniej zadzierać głowę w jedną stronę, żeby go zobaczyć, ale już się do tego przyzwyczaiła; tak jak do osłabionej percepcji głębi. - Bardzo chętnie. Tylko wiesz, nie wiem, czy będę miała czym zapłacić. Mam nadzieję, że nie liczysz na to, że dla ciebie zrobię wyjątek w moim postanowieniu. - I znowu się skurwię.
Starała się wyglądać na poważną, ale im bardziej oddalali się od namiotów wieszczek tym mniej bawiła ją ta cała rozmowa.
Bo z każdym padającym zdaniem coraz wyraźniej przypominała sobie dlaczego tak właściwie zawsze psuł jej nastrój, ilekroć pojawiał się obok.
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
Kątem oka spoglądał na jej posągową minę, wyczekiwał reakcji, ale dzisiaj nie płoniła się już jak nieśmiała panna, którą poznał w Ministerstwie. Dzisiaj żartowała za to śmiało z deratyzacji, bawiła się własną pozycją, odnajdywała przyjemność w wyższości. Powinien trzymać od tego dystans, ironia powinna go zaboleć - tak jak czasami bolała go obecność Deirdre, pięknej, niegdyś ukochanej, skrzywdzonej przez niego samego i obecnie nieosiągalnej - ale był wstawiony i dziś wszystko wydawało się łagodniejsze.
-Deratyzacja w imię patriotyzmu, czyż to nie poetyckie? Oczyściłem twój Londyn i dostałem błyskotkę. - roześmiał się, trochę z rozbawieniem, a trochę gorzko. -Już nie mam? - uściślił, ta kpina ubodła. Może i nie był namiestnikiem Londynu, ale wciąż był cennym sojusznikiem, Rycerze się o tym przekonali. Na szczęście, szybko sama wyliczyła jego umiejętności, a on uśmiechnął się lisio. -Nie martw się, pieśni o tobie śpiewam wytrwale. Nie żartowałem, gdy obiecałem, że wzniosę ci pomnik ze słów, a trwalszy od spiżu. - podchwycił jej wzrok, z powagą. Była Śmierciożerczynią i czarownicą czystej krwi, która rządziła stolicą Anglii. Wolał śpiewać pieśni o niej niż o urodzonych w dostatku szlachcicach. -Niemoralna? - powtórzył, szeptem, wziął oddech i wydawało mu się, że złapał jej oddech. Na pewno jej zapach. Jej powłóczyste spojrzenie. Serce zabiło mu szybciej, wino i komplementy przyjemnie szumiały w głowie. -Czy wszystko, co przyjemne musi być niemoralne? - pożalił się, z dowcipnym uśmiechem. -Spenetruję dla ciebie wspomnienia każdego. - szepnął jej do ucha, w bezpiecznej ciemności namiotu. Uśmiech zbladł dopiero na wspomnienie Solasa. Ta prawda - podobnie jak świadomość, że wygodniej mu bez starszego brata i jego oceniającego spojrzenia - była niewygodna. -Myślę, że wyrośliśmy już z walki o uznanie naszych ojców, nieprawdaż? Ze szczytu ciężko ich dojrzeć. - skwitował, wzruszając ramionami.
Rozchylił lekko usta, gdy wyznała, że widzieli właściwie to samo. Rzadko brakowało mu słów - to był taki raz. Być może gdyby wróżby mu się nie podobały, uznałby identyczną wizję za syndrom oszustwa, sprytne hochsztaplerstwo; zdolność wiedźm do wywoływania jednakich halucynacji w swych ofiarach. Tyle, że mu się podobały, niezmiernie. Chciał, by się ziściły, chciał ujrzeć swoją podobiznę na wybijanych galeonach. Ba, chciał nawet sukcesu dzieci Deirdre, bo to znaczyłoby, że dzięki wojnie zasługi dla kraju są zdolne zbudować nowe dynastie; zachwiać skostniałym od wieków systemem.
-Też go widziałem. - szepnął, wyprowadzając ją na zewnątrz, na bok od namiotu. Nie chciał jeszcze iść w stronę głównych atrakcji, potrzebował powietrza. Zmrużył oczy w blasku ognisk, płomienie odbijały się w zielonych tęczówkach.
Zdecyduj - pozwoliła, jak za dawnych czasów, a to wystarczyło, by go oszołomić.
-Wznieśmy zatem toast za przyszłość - wychrypiał, tonąc w jej oczach i uśmiechu, dławiąc na moment myśli o teraźniejszości -ale zatańczmy na osobności, jak za dawnych czasów..
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
- Nie bierz tego do siebie, Corneliusie - pocieszyła go niemal czule, tym razem unosząc dłoń aż do jego twarzy; pogładziła ją delikatnie, pieszczotliwie lecz protekcjonalnie, jak zwykle obdarowując rozmówcę sprzecznościami. Uwagą i kpiną, troską i pogardą, rozkoszą i bólem. Powinien się cieszyć, że z repertuaru swych kontrastów wybrała tylko te o najniższym stopniu rażenia. - Obecnie imponuje mi tylko czworo żyjących czarodziejów, reszta ma mi niewiele do zaoferowania - naprawdę próbowała go pocieszyć - a może sprowokować, była wstawiona, zraniona. I pragnąca tę ranę zabandażować, tłumiąc ból czymkolwiek intensywnym. A taką przyjemność trudno było odnaleźć nawet na festiwalu miłości; żaden taniec nie dawał jej oczekiwanego zapomnienia, żadna rozmowa nie zajmowała chaotycznych myśli, żaden mężczyzna nie rozgrzewał jej wspomnień i słów. Do teraz, do momentu, w którym śmiało spoglądała w oczy przeszłości, pewna - czyżby? - że ta się nie powtórzy. Znajdowali się daleko po epilogu, w czerni, której nie rozjaśniał nigdy żaden autor, woląc nie zaglądać, co wydarzy się tuż po żyli długo i osobno. A szkoda, w mroku tajemnic kryło się naprawdę wiele piękna. I intrygujących histori. Zaśmiała się krótko na wspomnienie jego słów, pamiętała, co jej obiecał.
- Tylko błagam, niech mojej podobizny nie wykonuje twórca pomnika Cronusa. Wolałabym nie zostać uwieczniona półnago w centrum stolicy - pozwoliła sobie na niewybredny żart - i na zasianie ziarna wizji w głowie Corneliusa, o dziwo dla niej samej niosącej więcej niewygody niż żaru. Nagość była dla niej tematem tabu, ołowianą kulą u nogi, oswobodzonej już, lecz utykającej fantomowym bólem upokorzenia. Sallow jako jedyny widział ją taką - nagą - i prawdziwą, nieskalaną, nieskażoną, czystą. Miała mu to za złe, czuła się tak, jakby okradł ją z czegoś wyjątkowego jeszcze zanim zdołała docenić jego wartość. Kryła w sobie ten żal i gniew, lecz wyciekał on na wierzch i podejrzewała, że kiedyś wybuchnie pełnią żaru. Na razie tlącego się w tle, gdzieś pomiędzy baśniami o tym, co dobre i złe, moralne i niemoralne. Przyglądała mu się spod półprzymkniętych powiek, blisko, oddychając jego wodą kolońską i ciepłem jego skóry. Zadowolona obietnicą wykorzystania legilimencji na jedno jej skinienie. - Zrobiłeś to ostatnio dla własnej przyjemności, nie z obowiązku? Jeśli tak - co widziałeś? - spytała niemal bezgłośnie, bez mrugnięcia, śledząc każdą zmianę tęczówki i źrenicy, każdy detal, mogący zdradzić jej coś więcej na temat rozpadu Sallowa. Skręcił już w ścieżkę bez powrotu? Utracił człowieczeństwo, gwałcąc ludzkie umysły dla własnej satysfakcji? Czy ciągle wahał się gdzieś pomiędzy, uprawiając moralną ekwilibrystykę, by zachować pozory opanowania?
- A jest coś, co takie nie jest? - odpowiedziała pytaniem na amorane pytanie, naprawdę ciekawa jego odpowiedzi. Jakie rozrywki teraz dawały mu rozkosz? Jak dalece przesunęły się granice tego, co uznawał za chore i godne kary? - Mi nie sprawia przyjemności nic, co jest powszechnie akceptowalne - zdradziła szeptem prosto do jego ucha, na moment znów stając na palcach. Był niższy od Tristana, ta absurdalna myśl przemknęła jej przez głowę zbyt szybko, by rozchwiać rozkołysany alkoholem humor - lecz kolejne zdanie, które padło z ust Corneliusa, dokonało dzieła i tak. Zerknęła na niego z ukosa, zatrzymując się na moment; ot, zmylenie kroku w nocy, natrafienie na grząski grunt lub niewielką kłodę, tak chciała tłumaczyć nagły przystanek, nie mogąc przyznać przed samą sobą, że spięcie mięśni i nieprzyjemny, chłodny dreszcz mknący po plecach wywołany został czymkolwiek innym.
- Ładny cytat. Powtórzę go moim dzieciom - powiedziała beznamiętnie, nagle poważna, spoglądając prosto w oczy Corneliusa nieodgadnionym wzrokiem, ni to poruszonym ni martwym. Trafił w czułe miejsce, poruszył strunę, jaką pragnęła dziś uciszyć, nie, wyrwać. Tristan, ojciec jej dzieci, ojciec, poniekąd, jej samej - zniszczył ją przecież i stworzył, zbudował na nowo, tchnął w nią życie. Pozwolił wejść na szczyt, znajdował się jednak tam razem z nią - wyżej nawet, stale tkwiła w jego cieniu, nawet teraz, dosłownie, miała wrażenie, że stoi tuż za nią. A dzieci? W przypadku bliźniąt zdanie też nie miało racji bytu - czy mogła mieć w ogóle nadzieję? Na to, że prześcigną ojca? Że staną się silniejsi i ważniejsi od arystokraty? Od swego przyrodniego rodzeństwa, niosącego nazwisko mężczyzny, którego nigdy nie poznają - nie tak naprawdę?
Nie chciała o tym myśleć. Topiła smutki w alkoholu, rzucała się w wir tańca, używek i wróżb po to, by zapomnieć, lecz widmo Rosiera nie dawało jej spokoju. Musiała odesłać je w mrok, w piekielną czeluść, z której raz po raz powracało, by ją dręczyć. Rozwiązanie było jedno, uśpić świadomość całkowicie. W towarzystwie, w którym czułaby się bezpiecznie.
Dłoń Corneliusa była gorąca, jego oczy lśniące, głodne, spodziewała się więc, że stanie się bardziej zdecydowany, że pozwoli letniemu szaleństwu dojść do głosu. Myliła się. Nie odmówił, ale i nie zdecydował, kluczył, szukając najlepszego wyjścia, a takie nie istniało. Dla żadnego z nich dwojga.
- Nigdy nie potrafiłeś podejmować decyzji - zaśmiała się cicho, gorzko rozbawiona, ale nie zawiedziona. Dlatego był tak dobrym politykiem, prześlizgiwał się pomiędzy oczekiwaniami, stawał pośrodku, umiejętnie chwiejąc się na granicy sprzecznych oczekiwań, troszczył się o bilans zysków i strat. Podjęcie ryzyka i obranie jednej strony nie było w jego stylu. Puściła powoli dłoń Corneliusa, przesuwając ostrym paznokciem po jego skórze, mocno, nie w geście żalu a zabawy, jak kot puszczający mysz wolno, by zabawić się nią w inny sposób. - Nie kłopocz się, znajdę kogoś, kto pięknie zadławi się winem w zaciszu mojego namiotu - szepnęła, nie musiał jej współczuć ani łamać małżeńskiej przysięgi, nie oczekiwała tego od niego. Brak decyzji był mądrą decyzją, nie potrzebowała przecież zachowawczości i łagodności, a czegoś ostrego, intensywnego tak mocno, by odebrać resztki zdrowego rozsądku. - I postaraj się nie myśleć o mnie, gdy będziesz całował swoją żonę - poradziła mu jeszcze czule, po przyjaciesku, zanim zrobiła kilka kroków w tył, w półmrok, znajdowali się pomiędzy ogniskami, w labiryncie leśnych ścieżek i trudnych do pojęcia decyzji. Dusznych od możliwości, mieniących się w głębi nocy.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
-Czworo. - powtórzył, usiłując zakorzenić się w logice. Prosta dedukcja. -Czarny Pan i trójka Śmierciożerców, laureatów orderu Merlina? - odgadł. -Rosier, Mulciber, Macnair. - wypowiedział na głos, jakby chciał odszukać w jej oczach potwierdzenie na dźwięk tych nazwisk. -Też ich podziwiam. Ale nie proszę cię o podziw, tylko oferuję ci przysługę. - dlaczego tego nie rozumiała, wciąż chcąc mu coś udowodnić? Że nie jest tamtą Deirdre? Że nie potraktuje jej już tak, jak przy ich rozstaniu? Nie musiała, zrozumiał to, gdy pokazała mu Mroczny Znak.
Roześmiał się do jej żartu, lecz bez wesołości.
-Nestor Rosier też nie znosi tego pomnika, podobno jest bezgustny. Macie rację - przedstawili Ministra tak wyidealizowanego, że ociera się o śmieszność. Podziw powinny budzić jego czyny, a nie tors. - skrzywił się z pogardą człowieka, który nigdy nie wierzył w kult ciała, a potem spoważniał. -Też nie chciałbym, by stolica widziała cię nago. - powiedział, z nagłym naciskiem szukając jej spojrzenia, jakby chciał chwycić ulotną chwilę, wykrzesać z siebie szczerość, o którą później byłoby trudno. -Zawsze byłaś piękna - posągowo, chłodno, nieludzko; dlatego tak usatysfakcjonowało go sięgnięcie po ten posąg -...ale nie dlatego ci się oświadczyłem. Wiesz o tym, prawda? - czy ta prawda rozpłynęła się gdzieś pomiędzy tym, jak ją uwiódł i odebrał cnotę, a sceną zazdrości o Blacka? Nie ryzykowałby gniewu rodziny dla ślicznej dziewczyny o zbyt orientalnej urodzie gdyby nie to, że imponowały mu jej inteligencja, spryt, ambicja. Gdyby nie to, że chciał być jej partnerem, choć ona uparcie myślała, że wtłacza ją w rolę matki i żony. Pewnie w istocie tak robił, w jego świecie nie było innych ról, ale ceniłby jej opinię i wspierał jej karierę. Ale i tak osiągnęłaby przy nim mniej niż teraz, mniej niż przy tym swoim durnym, martwym Francuzie. Zazdrość i niemoc rozlewały się goryczą w jego gardle.
Wspomnienie legilimencji osłodziło nieco tamtą porażkę. Ona była wierną kochanką, bezcennym talentem, niezawodnym pocieszeniem i... rozrywką. Deidre wciąż nie była pewna, czy robił to dla własnej przyjemności. On zaś odwzajemnił jej spojrzenie zupełnie bez wstydu. O ile zabijanie było dla niego nowością, a czarna magia wciąż budziła w nim pewien lęk, o tyle granicę sięgania po cudze myśli i wspomnienia przekroczył już dawno temu. Niczym narkoman, nie widział w tym nawet nic złego - zupełnie niespeszony własnym okrucieństwem i tym, że penetrował głowy dla własnej zachcianki.
-Tak. - przyznał bez skrępowania. -Po jednej z akcji, w nagrodę. - w Norfolk, gdy wygnali mugoli z ruin. Manannan pozwolił mu zostać z tyłu, pobawić się. Nie zdradził niesmaku, a Cornelius był mu za to wdzięczny. -Mugolka, śliczna, młoda - ale nie za młoda. Myśli nastolatków są nieciekawe. - z wyjątkiem myśli przyjaciela Marceliusa, ale w nich szukał konkretnych śladów własnego syna. -Sztampowe, przesycone hormonami, poddane huśtawce emocji. Tamta kobieta przeżyła już swoje. Widziałem jej męża, lękała się o niego. Czułem jeszcze głębszy strach, o dziecko, które nosiła pod sercem. Jego myśli nie czułem, chyba się nie da. - coś w jego wzroku, coś mrocznego i chłodnego, zdradzało, że w imię ciekawości sięgnąłby nawet do myśli płodu. -Widziałem też - oblizał usta -że nie wie, czyje to dziecko. Że sięga myślami do dawnego kochanka, rozważając, czy przyjąłby ją po śmierci męża. Tamten mugol wciąż dychał, a ona już układała plan B. - roześmiał się, gorzko, zastanawiając się, czy wszystkie kobiety układały plan B, czy pieprzony Mericourt był na horyzoncie podczas ich narzeczeństwa, czy Valerie zastanawiała się co zrobiłaby po jego śmierci na wojnie. Potem śmiech zamarł mu na ustach, przypomniała mu się Layla, puste mieszkanie w Londynie, tylko ona i Marcelius. Sprawdzał czasem, co u nich i nigdy nie widział tam mężczyzny, choć wciąż była piękna i młoda. Dlaczego?
Słowa o przyjemnościach szybko sprowadziły go na ziemię, odciągając myśli od tamtej naiwnej dziewczyny, która do końca wierzyła, że ją poślubi i zwróci jej tym samym utraconą niewinność. -Zatem legilimencja sprawiłaby ci przyjemność. Wgląd w cudze namiętności, intymne wspomnienia, ból. - nauczyłby ją tego, gdyby wtedy zechciała. Teraz nie był już taki pewien, pilnie strzegąc własnych emocji i sekretów. Przymknął oczy, sycąc się jej zapachem, gorącem jej ust przy własnym uchu.
Świeże powietrze powinno go otrzeźwić, ale od chłodu wieczoru chłodniejszy był głos Deirdre. Wzdrygnął się, ale nie wiedział, czy z bólu gdy ukłuła go paznokciem, czy z pustki gdy puściła jego dłoń, czy z rozczarowania, że metaforę - sentymentalną, ale i sugestywną - wzięła za brak decyzji.
-Brak decyzji? Zapomniałaś zatem, co wspominam? - westchnął, na usta cisnęła się gorzka uwaga, że być może to nic dziwnego; że miała pełno wrażeń i nie musiała niczego wspominać. Zanim wyrzucił ją z siebie, sama Deirdre zripostowała się widmem innego mężczyzny. Zmrużył oczy, skrzywił się, tego oczekiwała?
-Postaraj się nie wspominać mojej żony na jednym wydechu ze swoimi zabawkami. - upomniał ją, ktokolwiek będzie towarzyszył jej tej nocy nie będzie dla niej tym, kim Valerie dla niego. Valerie, powinien o niej teraz myśleć, o jej pocałunkach i jasnym uśmiechu; próbował, ale spojrzenie uparcie powracało do Deirdre i jej czarnych oczu. Nie chciał nigdy jej zdradzić, cenił ją, szanował, kochał, dlaczego zatem brunetka i wino mąciły mu w głowie? Przysunął się do przodu, musnął dłonią rękaw jej sukni zanim zdążyła uciec, przyszpilił spojrzeniem.
-Życzę dobrej zabawy, z pewnością znajdziesz kogoś... - przechylił lekko głowę -adekwatnego. Ale nie znajdziesz na poczekaniu nikogo, kto cię kocha, nieprawdaż? - wyrzucił z siebie. -Kochał. - poprawił się, zanim gorzka prawda wybrzmiała w gwarze Festiwalu. W przeszłości, nie wciąż, tak powinno przecież pozostać, nieprawdaż...?
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ach, gdyby tylko kadzidlana słodycz mogła trwać wiecznie. Gdyby nie istniało nic silniejszego od nagłych, niezapowiedzianych niczym zrywów serca, żadna potęga kryjąca się pomiędzy splątanymi myślami, które o poranku rozsupływały węzły i prostowały zmącony bieg, żaden rozsądek szepczący do ucha inwektywy i upomnienia. Zeszłej nocy przekroczyli sto dzielących ich granic, gwałtownie przedarli się przez lata ciszy i niezaleczonego konfliktu, wyjaśniając sobie pachnące Norwegią zatargi i ostrość otępionego niezrozumieniem spotkania w Przeklętej Warowni przy okazji kompletowania przezeń nowej garderoby, którą z ochotą mełła na nim w okolicach kołnierza przylegającego do rozgrzanej skóry, i którą poznawała w narkotycznej przyjemności dłoni sunących po ładnie rzeźbionych ramionach. Młodzieńczo poznany smak jego ust był niczym w porównaniu do świeżości, z jaką pamiętała go dzisiaj, zbudzona pierwszymi refleksami słońca i nieprzyzwyczajona do obcego łóżka, do pachnącej innością pościeli, w której, tyle dobrego, znajdowała się samotna. Gdyby zaś nie nieznajomy pokój, mogłaby uznać chwile spędzone w objęciach Igora za oniryczną fatamorganę, los przepadał za podobnymi zabawami z jej wrażliwością po śmierci Colborna i usiłował zedrzeć z niej płaszcz zimna, którym się okryła, broniąc kruchości duszy przed światem, który odbierał jej zbyt wiele.
Milcząco powitali poranek, Yelena uciekała wzrokiem, dumnie ignorująca własne pąsy, jakby zadartym podbródkiem mogła udowodnić, że nic, czego dopuścili się zeszłej nocy, nie pozostawiło na niej piętna. Łatwo jej było ignorować kogoś, kogo w duszy ignorowała od tak dawna, łatwo było jej spychać świeżość wspomnień do zacienionych fragmentów pamięci i skupiać się na wszystkim, co ich otaczało, niźli na tym, czego mógł od niej oczekiwać. Spoglądała więc na strzeliste sosny, wsłuchiwała się w rozleniwiony śpiew ptaków, na Salazara, oglądała nawet mech porastający kory drzew, krocząca dumnie, z dłońmi splecionymi za plecami. Ilekroć tylko Igor pojawiał się w kąciku oka, wzrok mknął ku nowej ofierze, a to słońce ładnie prześlizgiwało się po krawędzi najbliższego liścia, a to gałązka pod trzewikiem trzasnęła nieco zbyt głośno, a to gdzieś pomiędzy drzewami zamajaczyła rudość kity leśnego mieszkańca, ogniskowała swoją uwagę na przyziemnościach poranka i otoczenia. Odświeżając się przed wybyciem z Przeklętej Warowni, zmyła rytualną krew, którą do tej pory miała na rękach, lecz to nie zmyło fantomowego powidoku jego skóry i drażniła ją myśl, że nie była pewna, czy chciała, by tak się stało.
- Powietrze w Suffolk jest dość przyjemne - odpowiedziała chrapliwie, wypowiadając tym samym jedne z nielicznych słów, jakie z nim dziś zamieniła. Co musiał myśleć na jej temat? Poszła za nim jak byle małolata zapatrzona w przystojne lico, tkała ckliwe historie skandynawskich mitów, wystarczyło jedno miłe słowo i jedno ciepłe spojrzenie, a znakomita część moralności ugięła się pod jarzmem zaintrygowanej namiętności. Nie była taka. Była zimna, wyniosła, opanowana, nie ulegała tak, jak uczyniła to wczoraj; nie obarczała go jednak winą, przynajmniej nie całą, zdając sobie sprawę z chwili własnej słabości, która wciąż tu i ówdzie tkała na jej policzkach uporczywe rumieńce. - A ty? - odwzajemniła pytanie, zastanawiając się, czy zaszczyci ją wreszcie niewybrednym wytknięciem złamanego przez nią charakteru, czy może taktowna zasłona milczenia, którą na to opuścili, trwać będzie nadal. Byłaby wdzięczna, gdyby nie pastwił się nad nią, bo i w nim zapewne opadła już siła kadzidła i nie miała świadomości, czy i on nie okrasił obrzydzeniem swoich wczorajszych wyborów. Nie była klasycznie piękna ani klasycznie charyzmatyczna, nie wierzyła, że bez magii ziół wplecionych w dym z ogniska mógłby zechcieć spędzić ten wieczór właśnie z nią. Zwróciła wzrok na wskazaną przez niego czarnawą konstrukcję, namiot trzech wieszczek, czającą się na widnokręgu okazję do zderzenia się z płonną nadzieją rozpaloną w trzewiach. Miała pytania, och, miała. - Sądzisz, że nie śpią? - zmrużyła oczy, lecz on już prowadził ją ku powiewającym kotarom, wyprzedzający bieg przeznaczenia, pełen inicjatywy. Być może rzeczywiście mieli niedopełnione porachunki z norweskimi bóstwami, nie skorzystali wówczas z ich szemrzących, szeptanych zaproszeń, nie zbliżyli się do chaty leśnej wiedźmy, dziś mogliby to nadrobić. - Chyba nie możemy wejść razem - zastanowiła się, nie będąc też pewną, czy chciała, by Igor widział jej twarz w momencie otrzymanej wróżby. Wróżby, która mogła tak ją zniszczyć, jak i zbudować. - Idź pierwszy, poczekam na ciebie - zaproponowała, zatrzymawszy się przy ciemnej tkaninie, nierozchylonej jednak na tyle, by mogła zajrzeć do środka.
-Tak było. - przytaknął z dziwną obojętnością. Pozostały im jedynie wspomnienia dawnej (obecnej?) wrogości, z perspektywy czasu być może niezrozumiałe. A on zawsze pragnął zrozumieć. -A mnie to drażniło podwójnie, bo byłaś dziewczyną. Drobną. Niebrzydką. - spojrzał na nią kątem oka. Może i miała przepaskę na oku, ale w białej sukience nadal była ładna. Ciekawe, czy Victor ma z nią kontakt. -I bo byłem zazdrosny o przyjaciół brata. Masz z nim kontakt? - pewnie nie odpowie, ale co mu szkodziło spróbować? Uśmiechnął się, a choć jego uśmiech był wyćwiczony do perfekcji, to jakoś w jej towarzystwie nie umiał się zmusić do tego, by sympatia sięgnęła oczu. Rozbłysły nikłą satysfakcją dopiero, gdy przyznała, że to jej złośliwość i jej wina. Nie spodziewał się tego usłyszeć, choć coś mu nie grało.
Iluzja sympatii rozwiała się, gdy temat dotknął ich kalectw. Odcięła mu się, tak jak Theo Moore w szpitalu, odcięła mu się, bo kalecy nienawidzą czuć się gorsi i szukają lustra, kogoś jeszcze bardziej ułomnego. Rozumiał to, wybaczyłby komuś innemu, ale jej zachowanie i tak zabolało.
-Kontuzja kontuzji nierówna. - odciął się. -Zdaję sobie sprawę, ile to kosztuje - ale żaden nie zlituje się nad wolontariuszką w przytułku? - zapytał retorycznie. Wbrew pozorom, wspólną cechą wielu uzdrowicieli była raczej ciekawość niźli empatia. -Hopkirk, już emerytowany. Pasjonował się transplantacjami. - rzeźnik, który chciał mu dociąć nogę. -Mogę dać ci do niego kontakt, może zaoferowałby zniżkę dla znajomych znajomych? - uśmiechnął się równie słodko, prawie wchodząc jej tą propozycją w słowo, gdy pytała czy on oferuje usługi. Potrafiłby chyba przeszczepić oko - tak sądził, w swoje dumie - ale obserwował operację tylko raz, na kursie. Był złośliwy, ale nie aż tak, by ryzykować i brać ją pod własne skrzydła. -Ależ nawet tak nie mów! - udał oburzenie, choć w jego wzroku rozbłysła szczera uraza. -Nie tylko ty jesteś zmienioną obywatelką, Kino. Nigdy już nie poprosiłbym o to kobiety. - zapewnił, choć złość rozbudziła w nim wspomnienia Wenus, choć zacisnął mocniej rękę na lasce i korciło go zapłacić jakiejś kobiecie za możliwość wyładowania własnej irytacji bez żadnych konsekwencji. -Hopkirk też nie, jest szczęśliwie żonaty. - obrzydliwa, perfekcyjna rodzinka, widywana co roku na King's Cross.
Hidin' all of our sins from the daylight
Znów zaśmiała się krótko, rozbawiona nie tyle słusznością dedukcji Corneliusa, co szybkością, z jaką dokonał odpowiedniej analizy, jak zwykle próbując znaleźć boleśnie logiczny sens metafory. - Nazwałbyś Czarnego Pana czarodziejem? Nie sądzisz, że to wręcz obraźliwe określenie? - spytała z teatralnie zaniepokojonym zdziwieniem, mając jednak sporo racji. Przestała uznawać Lorda Voldemorta za człowieka, za kogoś doświadczającego tych samych trudów i ograniczeń, co ona. Przerażał ją coraz bardziej, fascynował jeszcze mocniej, a obserwowanie utraty człowieczeństwa nigdy jeszcze nie było tak piękne. Groźne, owszem, lecz czyż fundamentem jej osobowości nie stał się skrajny masochizm? Nie śmiałaby nazwać czarnoksiężnika byle magiem, nawet wstawiona i rozgoryczona - tak samo jak wahałaby się nad użyciem tego określenia w stosunku do Rosiera. - I gdzie w tej wyliczance miejsce dla miłosiernie nam panującego Cronusa Malfoya? Słaby z ciebie poplecznik, Corneliusie - zniżyła głos do kpiącego szeptu; drażniła się z nim, zgadywał niemal poprawnie, czym wcale jej nie zadowolił. Lubiła widzieć, jak się miota, obserwować zawstydzenie, zagubienie i pulsujące niezadowolenie. Żywiła się negatywnymi emocjami, łasiła się do nich, celebrowała każde skrzywienie, rumieniec i drgnięcie głosu, zwłaszcza, gdy mogła badać je na tak bliskiej niegdyś tkance. Na mężczyźnie, którego znała co do cala, przez kilka lat bacznie analizując każdy jego ruch - z półcienia, z półmroku, z kuluarów damskiego zesłania. - Wiem - i zamierzam z tych przysług bez skrępowania korzystać - spoważniała, łagodząc ostrzejsze tony wypowiedzi. Ceniła go jako polityka, widziała, jak dzielnie wspina się na szczyt drabiny władzy i chociaż niezbyt się jej to podobało: wróżyła mu sukces. Ostateczny. Słodko-gorzki; ciekawa była, jak wiele zdoła poświęcić, by zdobyć coś, czego niegdyś pragnęli obydwoje.
- Dyskutowałeś z Tristanem o torsie Ministra? - i znów chichot, beztroski, swobodny; tak lekko nie zachowywała się nawet jako jego kryzysowa narzeczona, młoda i niewychowana. Alkohol i rozpacz robiły swoje, luzując gorset jakichkolwiek ograniczeń. Znajdowała się przecież w bezpiecznym miejscu, przy sojuszniku - w każdym tego słowa znaczeniu. - Może już widział - Londyn, ją, nagą, słowa wymknęły się spomiędzy jej warg szybciej niż zdołałaby je zatrzymać czy zanalizować, ale nie cofała ich ani nie próbowała zagłuszyć. Zbyt skupiona na jego kolejnym zapewnieniu. Znaczącym dla niej więcej niż chciałaby przyznać - mimo tego pokręciła lekko głową, a czarne włosy przesypały się z ramienia na plecy, obnażając obojczyki i dekolt przekręconej sukni.
- Oczywiście, że dlatego - weszła mu w słowo, unikając jednak jego spojrzenia. Przytomniejszego, pełnego niewygodnej szczerości. Nie lubiła rozmawiać o uczuciach, nie wierzyła w nie, przywykła do świata, w którym stanowiły w najlepszym przypadku klątwę, w najczęstszym - baśniową mrzonkę. - Żaden z twoich wpływowych przyjaciół nie mógł pochwalić się orientalną pięknością u swego boku, dekoracją z dalekich krajów. Te oczy, usta, skóra, włosy; myślisz, że nie słyszałam, jak o mnie rozmawialiście? - odważyła się w końcu spojrzeć w jego oczy, bez pretensji czy gniewu, ot, wspominki dawnych przyjaciół. Panna Tsagairt była przedmiotem, mandaryńską dekoracją, ciekawostką urozmaicającą nudne bankiety. Cornelius prawie nigdy nie wypowiadał się o niej bez szacunku, lecz jego drodzy koledzy już tak. Nikt nie traktował jej poważnie, wyglądała ładnie, do tego pracowała zaskakująco rzetelnie, łatwo zjednywała sobie zagranicznych polityków. Ot, skośnooka gwiazdka, idealnie pasująca do wnętrz gabinetów dyplomatów; ozdoba, pomagająca rozluźnić atmosferę podczas trudnych negocjacji. Tym też pewnie była dla Sallowa; a jeśli czymś więcej to jedynym przejawem buntu przeciwko ojcu, na jaki mógł - i chciał - sobie pozwolić. Jak zwykle: Deirdre-zabawka, Deirdre-narzędzie, Deirdre-podopieczna, wymykająca się spod kontroli w najmniej oczekiwanym momencie.
Zapłaciła za to odpowiednią cenę. Widmo legilimencji powracało w koszmarach mimo upływu czasu, lecz sny miały coraz słodszy koniec. Zazdrościła mu tej umiejętności, swobody, z jaką sięgał do czyjegoś umysłu, absolutnej władzy, jaką mógł nad kimś posiąść. Słuchała jego opowieści z najmocniejszą jak dotychczas uwagą, pochylając sie ku niemu, by nie uronić ani słowa z historii o gwałcie i cierpieniu. Wiedziała, dlaczego legilimencja fascynuje ją tak mocno - była przeciwieństwem tego, czego doświadczała, umożliwiała odpłacenie pięknym za nadobne, odzyskanie władzy, wślizgnięcie się pod skórę mężczyzn, by skazać ich na tortury. Kusiło ją to, bawiło, budziło pragnienie. Sallow też je odczuwał, niemal nie mrugała, zauważając jak oblizywał usta, jak marszczył brwi na wspomnienie rozkoszy - i po raz pierwszy słuchała go niemal wygłodniale, mimowolnie zmniejszając dystans między ich ciałami. Pociągała ją władza - a opowieść o torturach, na jakie skazywał tamtą dziewczynę, było jej absolutnym dowodem.
- Dlaczego myślisz, że to niemożliwe? - spytała natychmiast, zbadanie myśli nienarodzonego dziecka - intrygujące, mogące tak wiele powiedzieć o początkach magii, o sile tkwiącej w krwi i mocy skumulowanej w tak niewielkim istnieniu. Dreszcz przeszedł po jej plecach. - Czułeś to co ona - wtedy? Z tymi mężczyznami? W przeszłości? - dodała bez skrępowania, bezwstydnie, przekraczała granicę, ale jeśli interesowało ją coś jeszcze poza potęgą i wiedzą - to przyjemnośc, rozkosz zupełnie innego typu, budowana na doświadczeniach innej osoby. Innej płci, innego ciała; tego także szukała, sposobów, by na własnej skórze poczuć przyjemność. Tak odległą i tak bliską jednocześnie, brudną i bolesną. - Od czego trzeba zacząć, by pojąć tę sztukę? - sztukę, tak ją nazwała; już nie narzędzie, nie klątwa, nie obrzydliwa umiejętność. Czy zdołałaby się jej nauczyć? Czy potrafiłaby budować coś od zera, skazywać się na porażkę, błądzić i stawiać się ponownie w roli uczennicy? Nie wiedziała, nie podejmowała tej decyzji - tak samo jak on.
Ciągle się uśmiechała, na wpół kpiąco, na wpół nieprzytomnie, gdy robiła krok w tył, a on tak rycersko bronił honoru swej żony. - Valerie to też twoja zabawka, Corneliusie - objaśniła mu miękko, tak to widziała; w jej świecie nie było już miejsca na miłość, nie tego rodzaju. - Utalentowana celebrytka, która podnosi twoje notowania. Odpowiedni wiek, odchowane dziecko, śliczna buzia, chodzące gwarantowane ocieplenie wizerunku Sallowa - już miała się zaśmiać, lekko, na pożegnanie, czując, że wychodzi z tego pełnego napięcia starcia zwycięsko, mając ostatnie słowo, gdy Cornelius sprowadził ją na ziemię. W sposób, którego nie była w stanie przewidzieć. Uśmiech zniknął z jej twarzy natychmiast, pozostawiając ją nagą. I wstawioną, złe połączenie; próbowała jeszcze wzbudzić w sobie wesołość, wskrzesić kpiące spojrzenie, ale bez powodzenia. Zadrżała zauważalnie, gdy dotknął jej ręki, na krótko, lekko, ale odczuła to niemal tak, jakby pochwycił ją za szyję lub objął dłońmi pierś. Nie-przyjemny dreszcz znów przemknął wzdłuż karku, domagając się reakcji. Chwyciła go za nadgarstek, mocno, drugą dłonią sięgając do własnej skroni, oczywista reakcja na zaskakujące wyznanie, przyprawiające ją o nagły atak migreny.
- Dlaczego musisz wszystko psuć - warknęła cicho, poirytowana. Krótka oznaka słabości minęła, po sekundzie znów stała wyprostowana i pewna, ale ciągle zaciskała lodowate palce na jego nadgarstku. Nie trzymali się za ręce, nie było w tym geście za knut romantyzmu, ale nie potrafiła rozluźnić chwytu palców, niemal przywiązana do jego przyspieszonego pulsu, który wyraźnie czuła pod opuszkami palców.
- Namiętność bez miłości jest o wiele lepsza, powinieneś spróbować - poradziła szeptem; miłość tylko przeszkadzała w odczuwaniu rozkoszy, w budowaniu zaufania, w tworzeniu czegoś wielkiego. Tak naprawdę było wręcz odwrotnie, lecz złamane serce nie pozwalało na kierowanie się prawdą. Względną, pragnęła przecież Tristana do szaleństwa, dosłownie, gotowa oddać mu własne życie, lecz odpychał ją zbyt mocno, łamiąc nie tylko serce, ale cały kręgosłup, fundament tego, kim była i co do niego czuła. Łatwo byłoby zapomnieć się w tej chwili. Porzucić ból, zdusić go w znajomych ustach. Wyczyścić pamięć choć na moment, zastąpić cierpienie wymuszoną przyjemnością. - Myślisz, że smakujemy inaczej? - szepnęła jeszcze, nie musząc precyzować, wiedział, o czym mówiła. Czy ich usta i ciała dalej byłyby słodkie? Czy jego wargi dalej smakowały wytrawnym winem i pergaminem, a jej - kurzem z starych ksiąg i miodem? Czy skrzywiliby się czując, jak wiele się zmieniło? Nie odsuwała się od niego, nie miała jak, tuż za sobą miała ścianę drzew i krzewów, lecz nie był to jedyny powód, ciągle przecież zaciskała palce na jego nadgarstku mocno, na pewno - do bólu. Mającego go otrzeźwić.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
— Och, Vivienne — gdy tylko do uszu dziewczęcia dotarł głos przyjaciółki, wszystko stało się jasne. To nie podszepty wymęczonego umysłu postawiły ją na jej drodze, ale była to sama lady Vivienne Rosier w swej zachwycającej osobie. Żywa, wbrew temu, co przed chwilą wypadło z ust Marii, zupełnie niepodobna do zjawy. O włosach w najpiękniejszym odcieniu brązu, jaki kiedykolwiek widziała, mieniącym się w promieniach słońca na ciepłe barwy, dzisiaj, tak jak zawsze w pięknej kreacji, której szyk i techniczne detale Maria mogłaby analizować jeżeli nie dniami, to przynajmniej godzinami. — Jak się cieszę, że to naprawdę ty! — poruszenie, którego dostąpiła w namiocie, gdy zapach haszu zupełnie owładnął jej zmysłami, otworzyło prostą drogę do wzruszenia, spychając na bok troski o konwenanse, pozwalając za to na nieskrępowane wyrażanie uczuć. Podejście lady Rosier bliżej odebrane zostało jako zaproszenie. Zaproszenie, z którego Maria nie mogła tak po prostu nie skorzystać, szczególnie teraz, szczególnie dziś.
Nie wiedziała, kiedy jej ciało postanowiło zniwelować dzielącą je przestrzeń do minimum, a silne, jak na dziewczę ramiona objęły ciało przyjaciółki. W ostatniej chwili zdążyła upomnieć samą siebie, poprosić się o wyczucie — damy wszak ulepione były z innej gliny niż dziewki z gminu, a dopóki Vivienne nie wyrazi otwarcie swej dezaprobaty, Maria obiecała sobie traktować ją jak delikatny kwiat. Chronić przed wichurami, które mogły nadciągnąć im nad głowę tym mocniej, im mniej dni zostało do końca wesołych obchodów. Ułożyła więc podbródek na ramieniu przyjaciółki, zadanie to było ułatwione o tyle, że lady Rosier była od niej odrobinę wyższa. I trwała tak, przez kilka sekund, nim odsunęła się wreszcie, nim chłodny powiew wiatru przemykający między drzewami i stłumiony dźwięk rozmów dopływający stopniowo do jej uszu nie przypomniały Multon, że nie były tutaj same.
— Przepraszam... — szepnęła, odsuwając się na stosowną odległość. Zagryzła lekko wnętrze swego policzka, a nie wiedząc, cóż takiego zrobić z dłońmi, jedną z nich przystawiła właśnie do twarzy po lewej stronie, drugą zaś podstawiła pod łokieć. Gdyby nie to, jak wiele iskier tańczyło teraz w szarozielonych tęczówkach młodej dziewczyny, można byłoby odnieść wrażenie, że była czymś głęboko zasmucona, przejęta do żywego. Vivienne jednak z łatwością mogła dostrzec znajome oznaki nerwowej ekscytacji Marii, które połączone z jej nietypowym bądź co bądź zachowaniem, mogły podsunąć jej zupełnie inną historię. — Wyglądasz ślicznie i kwitnąco nawet bez różu na policzkach — dodała po chwili milczenia, kąciki ust uniosły się w górę, odrobinę niepewnie, zupełnie tak, jakby robiły to na próbę, choć słowa ociekały niemożliwą do podważenia szczerością. Dopiero kolejne pytanie damy na powrót wytrąciło blondynkę z trudno zdobywanej równowagi. Odwróciła się przez prawe ramię za siebie, spoglądając wymownie na namiot rysujący się w oddali. — Ze mną? Och tak, wszystko w porządku. Po prostu... Widzisz? — spytała, tym razem podchodząc do swej przyjaciółki tak, aby móc zatrzymać się przy jej lewej boku. Teraz obie spoglądały w tym samym kierunku. Ciemna barwa namiotu odcinała się ledwie widocznie na tle rozciągającego się za nim lasu. — W tym namiocie rezydują wiedźmy. Wieszczki. I... Zsyłają wizje, gdy się im odpowiednio zapłaci. Wizję przeszłości, teraźniejszości i przyszłości — mówiła ściszonym głosem, wzrokiem przesuwając między Vivienne a namiotem. Była ciekawa jej reakcji, tego, czy po tym wstępie zdecyduje się również zajrzeć za zasłony losu i śmiertelniczego zrozumienia. — One są takie realne. Jak wszystko wokół. I myślałam, że jeszcze się mnie trzymają, że jesteś ich częścią... — nareszcie dotknęła sedna swego zachowania, choć im bliżej tego była, tym bardziej, zażenowana własnym zachowaniem, ściszała głos. — I... I to dlatego ta zjawa...
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
– Właściwie, niemal nie opuszczałam komnat w ostatnim miesiącu – odparła, uśmiechając się blado do kuzynki. W jej głowie szybko zaświtała myśl, że Corinne wcale nie promienieje małżeńskim szczęściem, jak ponoć powinna. – Bladość powróciła, wraz z nią przesadzona troska rodziny; zdążyłam chyba przeczytać połowę książek z biblioteczki – celowo pominęła pytanie o narzeczonego, nie czując się na siłach na tego typu dyskusję. Wiedziała zresztą, że w tej kwestii zawierza swój los w ręce ojca i nestora, a jej osobiste preferencje raczej niekoniecznie będą miały znaczenie. Była pewna, że ze względu na delikatny stan chwilowo poszukiwania stanęły w miejscu, lecz nie miała pojęcia jak bardzo się myliła w tej kwestii. – Mam zdecydowanie mniej rzeczy do powiedzenia, moja droga, niż bym chciała... ale nie rozmawiajmy o mnie, opowiadaj o sobie, swoim mężu, jego rodzinie – zachęciła – mam nadzieję, że dobrze cię traktują – mimo tego, że jej relacja z Corinne nie była niesamowicie zażyła, chciała, by kuzynka miała spokój i otrzymywała godne, dobre traktowanie.
Zachowawczość lady, już, Rosier jej nie zaskoczyła. Zdawała sobie sprawę, że nawet czarodzieje do wróżb podchodzili ostrożnie lub negatywnie, co samo w sobie było o tyle dziwne, że wróżbiarstwo było ich dziedziną, nieodłącznym elementem czarodziejskiego świata. Korzystając jednak z okazji, puściła ramię kuzynki, podchodząc powoli do wiedźm i siadając naprzeciwko. Nie bała się ich, choć mogła przysiąc, że rzeczywiście czuje wokół nich ciężką i mglistą aurę. Ufnie poddała się rytuałowi, w myślach stawiając trzy pytania.
2/5
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Babette Fawley dnia 25.11.23 20:00, w całości zmieniany 1 raz
#1 'Wróżby przeszłości ' :
--------------------------------
#2 'Wróżby teraźniejszoś' :
--------------------------------
#3 'Wróżby przyszłości' :
Lubiła sprawiać wrażenie nietykalnej; specjalnie dokładała wszelkich starań do tego, żeby inni ludzie w ten właśnie sposób ją postrzegali. Pewna siebie Huxley, która niczego i nikogo się nie boi; Huxley, która każdemu potrafi odpyskować tak, żeby poszło mu w pięty, która nie waha się sięgać po różdżkę i - częściej - po własne pięści, żeby wyrównać rachunki. Huxley niezależna, zawsze samodzielna, Huxley, która nie potrzebuje nikogo. Ta Huxley w szkole może i nie budziła ciepłych uczuć, ale za to miała poklask, swoją grupkę znajomych równie aroganckich i bezczelnych co ona - młodsze dzieciaki ustępowały im z drogi na korytarzach, a starsze unikały dla świętego spokoju.
Ale to była tylko szkoła, fałszywe życie, które nie uczyło ich niczego o tym jak naprawdę wyglądał świat za cieplutkimi murami sennego Hogwartu. W rzeczywistości nigdy nie była nietykalna, jej skóra zawsze była naznaczona jakimiś siniakami, jakimiś bliznami zadanymi ręką ojca, ręką klienta, ręką rywala w biznesie, którego musiała przechytrzyć.
Jednak do żadnej z tych rzeczy nie przyznałaby się przed Valem. Uważał ją za opryskliwą, złośliwą, rozwiązłą babę - za kurwę - ale to było lepsze niż gdyby widział w niej taką ofiarę jaką ona widziała w nim.
Bo przecież - poza poziomem ich pojmowania - łączyło ich zbyt wiele.
- Niebrzydką? - podchwyciła, kącik jej ust uniósł się w górę, w uśmiechu, który trudno było zinterpretować.
Idąc kilka kroków przed nim wykonała niewielki, teatralny piruet; mimo braku oka była wciąż cholernie zwinna. Jej sukienka zafalowała, przez chwilę mógł zobaczyć pod nią sztywne, skórzane buty, które nijak nie pasowały do obrazu dziewczęcej niewinności, ale ułatwiały bieganie i przeskakiwanie przeszkód na zdradliwych, leśnych ścieżkach. W tym fachu, jej prawdziwym, nigdy nie wiedziałeś, kiedy przyjdzie ci uciekać.
Chciała jeszcze trochę się z nim podroczyć, ale kiedy przyznał, że był zazdrosny, spoważniała i wróciła do powolnego marszu.
- Niby o co? - spytała może nieco zbyt gorzko. Zacisnęła zęby, przełknęła smak gniewu, który nadszedł znienacka. - Nie miałeś mi czego zazdrościć. Z Victorem po prostu zawsze się dogadywaliśmy, mieliśmy te same zdania na wiele tematów. - Przygryzła wargę, a potem uśmiechnęła się ostrzej, żeby ukryć pod tym prawdziwość swoich kolejnych słów. Nie otwierała się przed nim, skądże, ale to mógł, i może nawet powinien od niej usłyszeć. - Też miałbyś więcej kolegów, gdybyś nie był takim dziwakiem. Nie chodziło wcale o to że kulejesz. Sam z tego robiłeś problem, reagowałeś złością, bo ci się wydawało, że ktoś się z ciebie naśmiewa nawet kiedy tak nie było. Ja się naśmiewałam na serio, nie zaprzeczam - Machnęła ręką. - Ale masę dzieciaków zrażałeś do siebie tą paranoją. Z nikim nie chciałeś gadać. Albo się boczyłeś w kącie albo syczałeś na tych, którzy mieli zdrowe nogi. Cholernie ciężko było cię lubić. - Wzruszyła ramieniem i parsknęła pod nosem, jakby to była tylko anegdota, jakby nie wyłożyła mu właśnie części szeptów i rozmów na jego temat, które słyszała w Slytherinie, w Wielkiej Sali, na błoniach. Dla niej samej był chłopcem do bicia, racja. Nie mogła znieść tego, że tak się nad sobą użala z powodu jednej kontuzji, chociaż miał w życiu wszystko; kochającą rodzinę, pieniądze, przyszłość. Na nią w domu czekał tylko zimny fortepian po martwej matce, płacząca siostrzyczka i skórzany rzemień ojca.
Na pytanie o Victora powróciła do swojej nonszalanckiej postawy, unosząc wyżej brodę i lekko kołysząc wiklinowym koszem.
- Tak, mam - przyznała takim tonem jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie, ale nie dodała nic więcej. Jeśli chciał, mógł się męczyć i dopytywać.
Ucieszyła się, bo odniosła wrażenie, że jej starannie wymierzona sugestia zadziałała; że choć przez sekundę zdołała go zranić. Było coś cholernie smutnego w tym, że wciąż sprawiało jej to satysfakcję. Że łaknęła tych przebłysków bólu, które mogła zadać drugiej osobie samym słowem lub spojrzeniem. Tą władzą, którą mogła nad nimi mieć - bo wtedy oni nie mieli władzy nad nią.
- No jasne - Wzruszyła ramieniem na jego słowa o kontuzjach, ale w uśmiechu i kocim błysku w oczach widać było, że przyznaje mu rację w perfidnie fałszywy sposób. Jakby fakt jego nieudolności w zakresie uzdrawiania źle zrośniętej nogi był tak oczywisty, że nie warto było nawet się o niego sprzeczać. - Ha! Gdzie ty teraz mieszkasz? - zapytała zaraz i tym razem jej parsknięcie było szczere, choć gorzkie. Pieprzony naiwny rozpieszczony dupek. - Chyba daleko od stolicy, co? I generalnie od hrabstw, w których walczą? Merlinie, Vale. Jesteś dość duży, żeby wiedzieć, że nikt nikomu nie daje niczego z litości. Nikt nie nagradza nikogo za dobre serce. Nawet ja nie jestem bezinteresowna - Zreflektowała się, musiała podtrzymać swoją bajeczkę. - Za pracę w tym przytułku sama mogę regularnie jeść. Dostaję też pensję, drobną, ale jakąś. Nie wystarcza na ogrzewanie, ale wystarcza, żeby mnie nie wyrzucili z pokoju. Ty pewnie tego nie rozumiesz. Skąd byś miał? - Parsknęła, nie mogła się powstrzymać. - Perfekcyjna rodzinka Vale'ów. - powiedziała tak, jakby jej własny ojciec nie był dobrze usytuowany. Był, miał kiedyś pracę w Ministerstwie, a patrząc na jego dwulicowość, mógł nawet mieć ją nadal. Nic ją to nie obchodziło, a Hector nie mógł wiedzieć o tym, że uciekła od niego już kiedy miała szesnaście lat. Ale mógł się zastanawiać.
Uniosła brew i zrównała się z nim krokiem, kiedy zaoferował jej kontakt do uzdrowiciela. Coś jej tu śmierdziało, ale skoro dostała nazwisko, nic nie szkodziło go potem sprawdzić, popytać w środowisku. Może ktoś jeszcze będzie go znał, nie zamierzała ufać Hectorowi Vale'owi na słowo. Ale, no tak, mogła spytać Victora.
- Już jestem twoją znajomą? - spytała lekko, niemal przyjaźnie. Potem pokręciła głową. - Dziękuję, zwrócę się z tym jeszcze do Victora. Jest moim znajomym nieco bardziej niż ty. - Obserwowała jego reakcję, ciekawa, jak się do tego odniesie, nawet niewerbalnie. Zaśmiała się też, szorstko i nieprzyjemnie, kiedy gwałtownie zaprzeczył swoim ciągotom do seksualnego wykorzystywania kobiet. Mógł wciskać taki kit komuś innemu, nie jej. Fakt, że nie wyglądała obecnie tak dobrze jak dawniej, że była jego zaszłym wrogiem, że miał wszelkie powody jej nie chcieć; ale gdyby na jej miejscu postawić młodą blondyneczkę, szybko zmieniłby zdanie. Mężczyźni jak sępy rzucali się na desperację i najczęściej ich moralność niknęła pod bezmiarem chuci. - Nie wątpię - odpowiedziała tylko, ale trudno było jej ukryć jak bardzo ją to bawi. Jak bardzo mu nie wierzy.
W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że znaleźli się w lesie sami; odeszli od namiotów na tyle daleko, że głosy gości festiwalu docierały do nich tylko w formie odległego buczenia. Zatrzymała się, rozejrzała, a potem skupiła wzrok na bladych oczach Hectora.
Zmarszczyła brwi w zastanowieniu.
Miała pod ręką i nóż i różdżkę, mogłaby go przestraszyć, napaść, okraść; zapewne nie byłby w stanie jej powstrzymać. A chociaż wstrzymywała się przed tym impulsem z wielu powodów - największym z nich był Victor - z zaskoczeniem zdała sobie sprawę, że zwyczajnie ciekawi ją co jeszcze kaleka będzie miał jej dzisiaj do powiedzenia.
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
Tętniące cyklony myśli płyną za zakrętem spotkań; opadają wolno w pieniste obłoki niedopowiedzeń i idąc z prądem życia, jak porywająca w nurt rozmyślań rzeka, utykają między gałęziami przeszkód. Myśli o naturze zbyt dumnej, by mówić o nich głośno, myśli zbłąkane w zaporach rodowych ograniczeń. Myśli niewypowiedziane. Wtłoczone w tętnice ciała losowością urodzenia, naznaczają go na całe życie, gdy na świat przychodzi jako Arsene Bulstrode, człowiek o ustach zakleszczonych w tajemnicy. Zdystansowany, czasem wręcz chłodny w obyciu, przypominający wieczorny podmuch wiatru, ślizga się po płaszczyznach cudzej (szczególnie kobiecej) uwagi, tylko i wyłącznie dlatego, że ktoś kiedyś stwierdził, że ród upięty w sztandar czystości, ma znaczenie. Ma wysoką wartość.
Mógł być kimkolwiek... dworskim błaznem, kuglarzem ulicznym, kowalem w kuźni, czy rynsztokowoym łajdakiem. Upust dziedzicznej krwi czyni go jednak lordem, czarodziejem szlachetnej krwi, dżentelmenem i pierwszorzędnym kandydatem na męża. Czyni go niepokonanym w obiektywie tłumu, a czasem, o czym nie mówi się głośno, nieco strudzonym koniecznością podążania za kanonem rodu.
Posiadanie żony nigdy nie było celem samym w sobie, nigdy nie było jednak tym, co wykluczał. Dorastając pod kurhanami tradycji wczesnomagicznych rodów, zna koleje rzeczy. Wie, że pierwszym krokiem w dorosłość jest Sabat, a późniejszym ożenek. Wie też, że wyciąganie w czasie momentu narzeczeństwa do pewnego etapu może ujść mu na sucho, ale nie dziś. W aktualnych czasach, przy jego sytuacji rodzinnej, łatwo zboczyć z prawilnej ścieżki i zatopić niechybnie rąbek nogawek w wodach rozczarowania. Arsene Bulstorde wobec tego niebezpieczeństwa nie ryzykuje wejściem do tej konkretnie wody, nie moczy nóg nawet do wysokości kostek. Perspektywa utraty aprobaty u Nestora i rodziców jest niesatysfakcjonująca, dlatego, gdy tylko czuje, że przeciąga linę ich cierpliwości, i że w każdej chwili może ona pęknąć, wzmacnia włókna zaufania rodziny szybko rozkwitającym narzeczeństwem.
Margaret nie jest złym wyborem. Jest najmilszym mu widokiem pośród innych, próżnych lady, które zdążył spotkać. Dojrzewa i promieniuje w świetle rodowego nazwiska, które szczęśliwie zespolone z rodem Bulstode'ów więzią sympatii, bardzo mu odpowiada.
Szlachcianka jest także letnim obłokiem, zasuniętym na płaszcz nieboskłonu, który pośród świetlistych łun sklepienia, bieli się czystością i niewinnością, jakiej Arsene już od dawna szuka. Nie pragnie doświadczonej kochanki, która jak burza będzie szła przez życie – bliżej mu raczej do tego typu męża i partnera, który w podobłoczu partnerskiej więzi doszukuje się miękkości i pogody ducha. Pokory, jaką powinna charakteryzować się jego przyszła żona i tej iskierki dziewczęcego uroku, który lady Burke posiada.
Margaret Burke jest też obłokiem z jednego, innego powodu... zawleka go niespodziewanie, zupełnie naturalnie, w kłębowisko tłumów do letnich obchodów święta Brón Trogain. Wprawdzie nie bezpośrednio, bo kobieta nawet nie prosi go o spotkanie na festiwalu, ale to właśnie fakt jej braku napastliwości zachęca go do jej zaproszenia.
Czwartego dnia sierpnia pojawia się na pograniczu straganów, ubrany w eleganckie, acz stonowane szaty – z długim, grafitowym kaftanem o jedwabnych wykończeniach nici narzuconym na ramiona i z wychylającą się zza połów okrycia, barwioną na ciemny orzech lnianą koszulą z naturalnej, materiałowej surówki. Rozpyla wokół siebie aurę dostojności, tym bardziej niegasnącą przez obecność Margaret, która jawi się przed oczami zebranych jako dojrzała już piękność. W niewysłowionym geście, chwyta kometę jej spojrzenia, niekiedy drapiącą szorstkim obyciem, dziś, jak mu się wydaje, raczej łagodną, z ogonem ulgi, rozbłyśniętym być może z racji biesiadowania i trwającego podczas obchodów nastroju zabawy.
— Lady Burke — pozwala sobie na skromne, ale wystarczające na ten moment uniesienie kącików ust, w domyśle doczekując momentu, gdy kobieta poda mu dłoń, umożliwiając mu godne powitanie, charakterystyczne dla ich grupy społecznej.
— Słyszałem, że przy ostatnim ze straganów wieszczki wróżą młodym parom i nie tylko... powiadają, że spotkania z nimi bywają interesujące. Ponoć.
Ciepły oddech Arsene'a wędruje między ich ciałami i ulatnia się szybko w przestrzeni, nie ulatnia się jednak sama aura lekkości, gdy między stoiskami słychać dźwięczący chichot dziewcząt i tupnięcia kroków. Światło lampionów i magicznych dymów przebija się ponad głowami tłumu, a atlas fioletowo-czarnego materiału, charakterystyczny dla wieszczek, wskazuje jasno kierunek wędrówki, dlatego też nie dopowiada, dokąd się udają. Odwraca się jednak nieświadomie nieco w tym kierunku, jednocześnie wciąż pozostawiając sylwetkę Margaret w obrębie wzroku.
Nieopodal, za cieniem sukni szlachcianki, daje się wyczuć jeszcze jedną, mniej znaczącą dla niego obecność. To wiekowa służka, która w sumiennie czynionej opiece nad dzieckiem Burke'ów, pozostaje z Margaret przez cały dzień, zapewne nie odstępując jej na krok.
Nie jemu prosić o ustępstwo, kiwa więc głową pojednawczo w jej stronę, dając sygnał temu, że waży również na jej obecność.
— Panią też oczywiście zapraszam z Nami — dopowiada, gdyby jeszcze nie było to jasne. Nie jest jego intencją narażać reputację Margaret na szwank, szczególnie, że droga do atlasu kończy rząd straganów, a wejście do namiotu, mimo obecności wieszczek, można odczytać jako parszywą próbę uwiedzenia jej i nasycenia jej fantazji wymyślnymi wróżbami.
Sam sceptycznie podchodzi do ich słów, ale znając upodobanie szlachcianek, jest w stanie zapewnić Margaret trochę... relaksu, rozrywki, oczyszczenia duchowego? Sam nie wie, czego kobieta może oczekiwać w miejscu wróżb.
— Pozwolisz...? — w jednoznacznej chęci towarzyszenia młodej szlachciance, podstawia męskie ramię, tym prostym gestem zachęcając ją do wspólnego, acz krótkiego spaceru w kierunku namiotu.
Corinne miała to szczęście, że ominęło ją piętno choroby genetycznej i cieszyła się dobrym zdrowiem, dzięki czemu nic nie stało na przeszkodzie, jeśli chodzi o cieszenie się urokami życia damy. Ale zdawała sobie sprawę, że niektóre jej krewne i znajome nie miały takiego szczęścia i doskwierały im różne ograniczenia, za sprawą których obecność na jakimś wydarzeniu nie zawsze musiała być oczywista. Tym bardziej cieszyło ją to, że Babette czuła się na tyle dobrze, że mogła tu przybyć. Może ich panieńskie rody za bardzo za sobą nie przepadały, ale jednak łączyły je więzy krwi za sprawą matek. Poza tym, Corinne wychodziła z założenia, że w czasach, kiedy część rodów deptała tradycyjne wartości, to pozostałe, które pozostały tym tradycjom wierne, powinny trzymać się razem. Miała w sobie więcej otwartości niż większość Averych – przynajmniej jeśli chodzi o szlachetne rody o konserwatywnych poglądach. Bo wiadomo, zdrajcy, mieszańcy i szlamy nie byli przez nią mile widziani i im dalej się znajdowali, tym lepiej.
- Och, to naprawdę okropne! – wyraziła swoje współczucie, podejrzewając, że to pewnie właśnie choroba Babette za tym stała, i po chwili uzyskała potwierdzenie. – Uzdrowiciele naprawdę nic nie mogą na to poradzić? – Corinne nie znała się zbytnio na sprawach związanych ze zdrowiem, ale przecież rodzina Babette na pewno miała jakiegoś zaprzyjaźnionego uzdrowiciela, który czuwał nad zdrowiem mieszkańców dworku. – To przykre, że przez chorobę tyle cię omija… - westchnęła, ale cóż poradzić. Pozostawało się cieszyć, że jej samej nie przypadło to w udziale, bo byłaby bardzo nieszczęśliwa, gdyby nie mogła w pełni korzystać z atrakcji życia damy, wychodzić towarzysko, tańczyć i tak dalej.
Zauważyła, że Babette nie odpowiedziała na pytanie o narzeczonego. Czyżby jeszcze nikt nie ubiegał się o jej rękę? A może ubiegał, tylko na razie nie chciała się tym dzielić? Nie naciskała więc, choć była ciekawa, ale pamiętała, jak sama niedawno miotała się, kiedy Cordelia zasypywała ją niezręcznymi pytaniami o szczegóły małżeńskiego życia, i wtedy uświadomiła sobie, że nie na wszystkie pytania istniały proste odpowiedzi. Tak czy inaczej, staropanieństwo raczej nie powinno Babette grozić, była na to zbyt ładna i zbyt uzdolniona artystycznie, a przecież większość mężczyzn ceniła delikatne kobiety o odpowiednich dla damy zainteresowaniach.
- Jest dobrze, choć wiadomo, pierwsze dni były intensywne, bo to wielka zmiana w życiu. Nowa rodzina, nowy dom no i mąż. Tyle nowych ludzi do poznania, z mężem na czele. Z chwilą ślubu wiele się zmienia, ale teraz jest już łatwiej i z czasem myślę, że będzie jeszcze łatwiej… - W końcu przestała się już gubić w dworku, poznała też już mieszkańców, wyrobiła sobie nową rutynę dnia, a nawet z mężem zaczęło się chyba coś powolutku poprawiać od czasu tamtej pamiętnej nocy na początku sierpnia, więc zapatrywała się na ten związek bardziej optymistycznie niż na samym początku. – Właściwie myślę, że dobrze trafiłam. Mathieu jest niecałą dekadę starszy ode mnie, ale przystojny i z dobrej rodziny o słusznych poglądach. Uczył się w Beauxbatons jak ty, ale pewnie jest na tyle starszy, że go nie pamiętasz? – Pewnie nie, w końcu różnica wieku była spora. Jednak reputacji Rosierów z pewnością nikt nie mógłby zakwestionować, dlatego Averym odpowiadał ten układ i samej Corinne również. Mogła trafić gorzej, dlatego była wdzięczna losowi za to, że sprawy potoczyły się właśnie tak. – Musisz kiedyś koniecznie odwiedzić nas w Chateau Rose! Jestem pewna, że ci się tam spodoba i znalazłabyś tam wiele inspiracji do tworzenia. No i ten nadmorski klimat, może dobrze by ci zrobiło pobyć trochę blisko morza. – Corinne bardzo spodobał się nowy dom i wydawało jej się, że każda artystyczna dusza również doceniłaby walory miejsca, w którym zamieszkiwali Rosierowie.
Dotarły do domku wiedźm. Corinne zdawała sobie sprawę z tego, że temat wróżb był dość grząski, bo nie każda parająca się nimi osoba posiadała prawdziwy dar, a niektórzy jedynie żerowali na naiwności niedoświadczonych czarodziejów. Sama zdecydowanie jasnowidzem nie była. Jej przygoda z wróżbiarstwem w szkole polegała zazwyczaj na udawaniu i zmyślaniu, że coś widzi w kryształowej kuli czy fusach, a zwykle nie widziała tam nic konkretnego i musiała puścić wodze fantazji. Na swój sposób było to całkiem zabawne, i z dwojga złego, to naprawdę wolała wymyślać że coś widzi w kupce fusów, niż męczyć swój niezbyt lotny umysł naukowymi wywodami o numerologii. Tak, dobrze zrobiła, że wybrała na trzecim roku wróżbiarstwo.
A teraz, wiedziona ciekawością, po swojej krewniaczce także weszła do chaty, siadając naprzeciw wiedźm, które wyglądały tajemniczo, trochę jak nie z tego świata, gotowa przekonać się, co powiedzą jej wróżby, choć kompletnie nie wiedziała, czego się spodziewać… Trochę przeraziła ją wizja nakłucia palca i upuszczenia kilku kropel krwi, jednak było za późno, żeby się wycofać. Poddała się temu, co się z nią działo, w myślach zadając trzy pytania.