Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Plaża odpocznienia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plaża odpocznienia
Nie wszystkim znane są magiczne, relaksujące właściwości rośliny znanej jako fluszek napęczniały. Każdy taki błękitny, mokry i wypełniony półprzezroczystą, nieco mętną substancją dysk, wydziela błękitnawą, lepką maź, która ma właściwości kojące i pozwala pozbyć się natarczywych bóli stawów oraz zmiękcza skórę stóp, które zmęczone są chodzeniem w obcisłych, eleganckich butach, delikatnie łaskocząc i chłodząc. Schorowani czarodzieje przychodzą tu, by boso spacerować po niemal fluorescencyjnych łebkach tajemniczych, oceanicznych roślin i doznać ulgi. Najmocniejsze właściwości stwierdza się wczesnymi, letnimi i zimowymi wieczorami, gdy fluszki lśnią bardzo jasną, migoczącą poświatą. Fluszki owszem, można zabrać do domu, ale odłączone od stada tracą swoje magiczne właściwości, stając się suchymi, bezwartościowymi kulami.
Przywoływane przez Adrianę nazwy malowały w wyobraźni przepiękny pejzaż, martwą naturę skąpaną w tysiącu różnych barw, ich harmonii. Każdy oddech poszukiwał woni unoszących się znad płatków, tych słodkich zapachów lata i beztroski ofiarowanej przez wojnę, która ułożyła się do długo wyczekiwanej drzemki. Jej wianek będzie przepiękny, co do tego nie miała cienia wątpliwości; duże pąki malw wyznaczą mu rytm, staną się primabaleriną, podczas gdy reszta ozdobi scenę tłem zgrabnej kompozycji. Celine nie próbowała powstrzymywać uśmiechu, nie miała po co, w pierwszej kolejności mrucząc pod nosem jak zadowolony kot, zanim dźwięk uformował się w słowa.
- Chabry rosną przy gospodarstwie rolnym, na którym czasem doglądam owiec, kiedy pasterz potrzebuje chwili zastępstwa. Prężą się przy płocie i tańczą na wietrze, obojętne wobec tego, że inne kwiaty zazdroszczą im koloru. Uwielbiam je, wiesz? - dlatego właśnie wybory de Verley sprawiły jej taką przyjemność, były bliźniacze, spajały je nowym podobieństwem, niby błahym, a jednak cennym w swojej drobności. Półwila zwracała uwagę na takie szczegóły, szukała ich, na utworzonych fundamentach wznosząc nowe kolumny mające podtrzymać strop dalekosiężnej przyjaźni, jeśli przeznaczenie będzie dla nich łaskawe. - A mięta... Też ją widziałam. W lesie przy Dolinie jest taki strumień przy starym moście, łączący się z jeziorem. Tam, gdzie się stykają, rośnie dzika mięta. Możemy się po nią wybrać - zaoferowała z rozbłyskiem nadziei w oczach. Pięknie pachnące rośliny cieszyły się towarzystwem kanarkowych kaczeńców o drobnych listkach i równie drobnych pączkach, a wśród nich czasem można było się natknąć na zielone żaby wracające do stawiku. Wstyd się przyznać, ale nigdy nie wyrosła ze śledzenia kolorowych płazów, wciąż potrafiła przyglądać się im godzinami, chociaż te tkwiły w bezruchu i okazyjnie rechotały swoje melodie.
Półwila stężała, przytroczona do wspomnień ciasnymi kajdanami. Perspektywa zabawy na festiwalu wydawała się jej tak przejmująco nieodpowiednia, kiedy tatka już nie było obok; czuła, że odebrała mu to, ten okres beztroski, ona i wszystkie demony skłębione w mrokach korupcji Londynu. Mięśnie jej ramion napięły się jak struny, uniosła więc dłoń, żeby rozmasować nagle bolesny splot, bezbłędnie odnajdując palcami punkty nacisku, które rozluźniały zalewające ją od środka żelazo. Adda miała rację - żyć należało również za tych, którym życie zostało odebrane. Nosili na barkach odpowiedzialność za pamięć o przyjaciołach i rodzinie, powinni nieść w sercach ich dusze ku możliwościom, zamiast czarnej, mglistej depresji. Westchnęła długo, ze zrezygnowaniem, i na moment przymknęła ciężkie powieki. Powidok tatka zamajaczył w ciemności, tym razem jednak nie był wymizerniałym, brudnym mężczyzną zakleszczonym w pułapce celi, a uśmiechniętym czarodziejem o koziej bródce i długich, kręconych wąsach, z okularami zsuwającymi się z nosa. Znów był zdrowy i szczęśliwy. Takim chciała go pamiętać, takim, jaki był naprawdę.
- Tak, ja... Po prostu wydaje mi się to niesprawiedliwe. Okrutnie niesprawiedliwe. My się bawimy, ale kiedy przygasną płomienie w ogniskach, to wszystko znowu wróci. Będzie jak było - szepnęła i otworzyła oczy, przeniósłszy spojrzenie na czarownicę. Zawsze z trudem mówiła o wojnie, ignorowała jej konsekwencje i rozwój, byle tylko uczepić się skrawka odzyskanej normalności i okłamywać samą siebie, że wokół było dobrze. Dlaczego tym razem było inaczej? Dlaczego dzieliła się tym właśnie z Addą? - Ale widzę też sens. W uczczeniu pamięci. W zadręczaniu się. Gdybym to ja była... stracona, nie chciałabym, żeby inni zalewali się przez to łzami, ani umartwiali się za życia - dodała cicho, kiedy opuszka palca wciąż bawiła się z płatkami kwiatów, które cierpliwie oczekiwały na swoją kolej w wianku kobiety. Spod pochmurnych, ciężkich myśli przebił się refleks ciekawości, a ten ułagodził jej spojrzenie, barwiąc je odrobiną skrępowania. - Czy ty też... uczcisz kogoś? - spytała powoli. Czy ty też kogoś straciłaś?
Miło było posłuchać potem o kiełkującym romansie, ten rozegnał szarugę burzowych chmur znad głów i Celine rozpogodziła się na nowo, jej sylwetka zrelaksowała się, znowu miękka i pełna gracji. Nie mogliśmy być razem, a jednak jesteśmy. Lubiła takie historie, trudne, turbulentne z początku, pełne pasji pozbawionej ujścia, skumulowanych pragnień i marzeń kruszących się na rąbkach - historie, z których powstawało szczęśliwe zakończenie. Nawet w tak trudnych czasach Adda zdołała odnaleźć drogę do losu, który był jej pisany ciepłymi zgłoskami, ona i jej lew.
- W takim razie accio wianek mojej damy będzie praktyczne - wyszczerzyła się wesoło, nieświadoma, że mężczyzna, o którym rozmawiały, wcale nie był dla niej nieznajomym. Łączyły ich dziwne historie, trudne sytuacje, z których wybrnęli na swoje sposoby, na smyczy ciągnąc za sobą kapryśną ruinę. - Jak się poznaliście? - dopytywała, puszczając wodze ciekawości. Kim był, czym się zajmował? Czy już otwarcie wyznał jej miłość?
Malinowe rumieńce musnęły policzki i na chwilkę odwróciła spojrzenie, wyłapując nim tumany perłowej piany obmywającej linię brzegową. Marzenie o tym, by Marcel wyłowił jej wianek było dziecinne i raczej nierealne, przecież niczego sobie nie deklarowali, ba, nigdy nawet nie dała mu wyraźnego znaku, że jej się podoba... Przynajmniej nie słowem. Czyny, dotyk, bliskość, to wszystko dawała mu bez zastanowienia, podążywszy za ślepym, naturalnym instynktem, potrzebą. Ale festiwal lata, na którym zgromadzi się tyle ludzi, tyle dziewcząt, to co innego.
- Będę zaszczycona - teatralnie skłoniła przed nią głowę i poruszyła ciałem, symulując dygnięcie, które w tej pozycji wypadło przedziwnie. Do pamięci powrócił obraz mglistych tańców przy ostatnim ognisku, na którym była, podczas urodzin Neali. - Znając życie jak tylko wrzucę wianek do wody, mój brat rozpędzi się do nieludzkiej prędkości, wskoczy i wydrze ci go z rąk, tak na wszelki wypadek, gdybyś jednak okazała się kawalerem... - parsknęła. Elric miał bardzo stanowcze poglądy o mężczyznach i surowo oceniał każdego, kto wokół niej się kręcił, a atmosfera święta miłości mogłaby tak mocno naszpikować jego ostrożność alarmem, że dostrzegłby zagrożenie nawet w niewinnej Adrianie.
Wsłuchawszy się o historię o ponuraku, nie była w stanie oprzeć się pokusie - sięgnęła do dłoni czarownicy i ścisnęła ją lekko, pokrzepiająco. Dotyk był lepszym pocieszycielem niż słowa, był prawdziwszy, w jej mniemaniu nie do podrobienia, choć w Tower tak często kłamała za jego pomocą, byle tylko przeżyć. Współczuła de Verley tego spotkania, lęku, które mogło po sobie pozostawić. Na dodatek ten złodziej...
- Jeszcze się nie poddaliśmy - szepnęła, przywoławszy wcześniejsze słowa Addy. - Jeśli naprawdę przyszedł po ciebie, walcz z nim - poleciła płomiennie, z nadzieją i determinacją. Neala tyle opowiadała jej o walce z przeznaczeniem, że półwila uwierzyła, że było to możliwe, a skoro tak, de Verley sobie z tym poradzi. Była taka silna, taka dzielna - i cały czas pozostała Adrianą. - Adda - powtórzyła po niej, smakując skrót na języku, po czym nieoczekiwanie wstała, wyciągnąwszy ku niej rękę. Jasna skóra zdawała się błyszczeć w słońcu, nienaturalnie nieskazitelna, znacznie mniej naciągnięta na kości niż w marcu. Sylwetka półwili stała się odrobinę pełniejsza, powoli wracała do poprzedniej formy, z trudem wyzbywając się głupiego nawyku zwracania jedzenia, ilekroć w duszy pojawiały się targające nią zbyt silne emocje. To przeszło, najgorsze minęło. Hector jej pomógł. - Wstawaj, Adda, wianek nie ucieknie. Słyszysz, jak morze nas wzywa? Ostatnio uczę się pływać, a teraz zamierzam porwać cię między fale - uśmiechnęła się szeroko, drugą ręką odrzuciwszy na bok kapelusz. Jak syrena.
- Chabry rosną przy gospodarstwie rolnym, na którym czasem doglądam owiec, kiedy pasterz potrzebuje chwili zastępstwa. Prężą się przy płocie i tańczą na wietrze, obojętne wobec tego, że inne kwiaty zazdroszczą im koloru. Uwielbiam je, wiesz? - dlatego właśnie wybory de Verley sprawiły jej taką przyjemność, były bliźniacze, spajały je nowym podobieństwem, niby błahym, a jednak cennym w swojej drobności. Półwila zwracała uwagę na takie szczegóły, szukała ich, na utworzonych fundamentach wznosząc nowe kolumny mające podtrzymać strop dalekosiężnej przyjaźni, jeśli przeznaczenie będzie dla nich łaskawe. - A mięta... Też ją widziałam. W lesie przy Dolinie jest taki strumień przy starym moście, łączący się z jeziorem. Tam, gdzie się stykają, rośnie dzika mięta. Możemy się po nią wybrać - zaoferowała z rozbłyskiem nadziei w oczach. Pięknie pachnące rośliny cieszyły się towarzystwem kanarkowych kaczeńców o drobnych listkach i równie drobnych pączkach, a wśród nich czasem można było się natknąć na zielone żaby wracające do stawiku. Wstyd się przyznać, ale nigdy nie wyrosła ze śledzenia kolorowych płazów, wciąż potrafiła przyglądać się im godzinami, chociaż te tkwiły w bezruchu i okazyjnie rechotały swoje melodie.
Półwila stężała, przytroczona do wspomnień ciasnymi kajdanami. Perspektywa zabawy na festiwalu wydawała się jej tak przejmująco nieodpowiednia, kiedy tatka już nie było obok; czuła, że odebrała mu to, ten okres beztroski, ona i wszystkie demony skłębione w mrokach korupcji Londynu. Mięśnie jej ramion napięły się jak struny, uniosła więc dłoń, żeby rozmasować nagle bolesny splot, bezbłędnie odnajdując palcami punkty nacisku, które rozluźniały zalewające ją od środka żelazo. Adda miała rację - żyć należało również za tych, którym życie zostało odebrane. Nosili na barkach odpowiedzialność za pamięć o przyjaciołach i rodzinie, powinni nieść w sercach ich dusze ku możliwościom, zamiast czarnej, mglistej depresji. Westchnęła długo, ze zrezygnowaniem, i na moment przymknęła ciężkie powieki. Powidok tatka zamajaczył w ciemności, tym razem jednak nie był wymizerniałym, brudnym mężczyzną zakleszczonym w pułapce celi, a uśmiechniętym czarodziejem o koziej bródce i długich, kręconych wąsach, z okularami zsuwającymi się z nosa. Znów był zdrowy i szczęśliwy. Takim chciała go pamiętać, takim, jaki był naprawdę.
- Tak, ja... Po prostu wydaje mi się to niesprawiedliwe. Okrutnie niesprawiedliwe. My się bawimy, ale kiedy przygasną płomienie w ogniskach, to wszystko znowu wróci. Będzie jak było - szepnęła i otworzyła oczy, przeniósłszy spojrzenie na czarownicę. Zawsze z trudem mówiła o wojnie, ignorowała jej konsekwencje i rozwój, byle tylko uczepić się skrawka odzyskanej normalności i okłamywać samą siebie, że wokół było dobrze. Dlaczego tym razem było inaczej? Dlaczego dzieliła się tym właśnie z Addą? - Ale widzę też sens. W uczczeniu pamięci. W zadręczaniu się. Gdybym to ja była... stracona, nie chciałabym, żeby inni zalewali się przez to łzami, ani umartwiali się za życia - dodała cicho, kiedy opuszka palca wciąż bawiła się z płatkami kwiatów, które cierpliwie oczekiwały na swoją kolej w wianku kobiety. Spod pochmurnych, ciężkich myśli przebił się refleks ciekawości, a ten ułagodził jej spojrzenie, barwiąc je odrobiną skrępowania. - Czy ty też... uczcisz kogoś? - spytała powoli. Czy ty też kogoś straciłaś?
Miło było posłuchać potem o kiełkującym romansie, ten rozegnał szarugę burzowych chmur znad głów i Celine rozpogodziła się na nowo, jej sylwetka zrelaksowała się, znowu miękka i pełna gracji. Nie mogliśmy być razem, a jednak jesteśmy. Lubiła takie historie, trudne, turbulentne z początku, pełne pasji pozbawionej ujścia, skumulowanych pragnień i marzeń kruszących się na rąbkach - historie, z których powstawało szczęśliwe zakończenie. Nawet w tak trudnych czasach Adda zdołała odnaleźć drogę do losu, który był jej pisany ciepłymi zgłoskami, ona i jej lew.
- W takim razie accio wianek mojej damy będzie praktyczne - wyszczerzyła się wesoło, nieświadoma, że mężczyzna, o którym rozmawiały, wcale nie był dla niej nieznajomym. Łączyły ich dziwne historie, trudne sytuacje, z których wybrnęli na swoje sposoby, na smyczy ciągnąc za sobą kapryśną ruinę. - Jak się poznaliście? - dopytywała, puszczając wodze ciekawości. Kim był, czym się zajmował? Czy już otwarcie wyznał jej miłość?
Malinowe rumieńce musnęły policzki i na chwilkę odwróciła spojrzenie, wyłapując nim tumany perłowej piany obmywającej linię brzegową. Marzenie o tym, by Marcel wyłowił jej wianek było dziecinne i raczej nierealne, przecież niczego sobie nie deklarowali, ba, nigdy nawet nie dała mu wyraźnego znaku, że jej się podoba... Przynajmniej nie słowem. Czyny, dotyk, bliskość, to wszystko dawała mu bez zastanowienia, podążywszy za ślepym, naturalnym instynktem, potrzebą. Ale festiwal lata, na którym zgromadzi się tyle ludzi, tyle dziewcząt, to co innego.
- Będę zaszczycona - teatralnie skłoniła przed nią głowę i poruszyła ciałem, symulując dygnięcie, które w tej pozycji wypadło przedziwnie. Do pamięci powrócił obraz mglistych tańców przy ostatnim ognisku, na którym była, podczas urodzin Neali. - Znając życie jak tylko wrzucę wianek do wody, mój brat rozpędzi się do nieludzkiej prędkości, wskoczy i wydrze ci go z rąk, tak na wszelki wypadek, gdybyś jednak okazała się kawalerem... - parsknęła. Elric miał bardzo stanowcze poglądy o mężczyznach i surowo oceniał każdego, kto wokół niej się kręcił, a atmosfera święta miłości mogłaby tak mocno naszpikować jego ostrożność alarmem, że dostrzegłby zagrożenie nawet w niewinnej Adrianie.
Wsłuchawszy się o historię o ponuraku, nie była w stanie oprzeć się pokusie - sięgnęła do dłoni czarownicy i ścisnęła ją lekko, pokrzepiająco. Dotyk był lepszym pocieszycielem niż słowa, był prawdziwszy, w jej mniemaniu nie do podrobienia, choć w Tower tak często kłamała za jego pomocą, byle tylko przeżyć. Współczuła de Verley tego spotkania, lęku, które mogło po sobie pozostawić. Na dodatek ten złodziej...
- Jeszcze się nie poddaliśmy - szepnęła, przywoławszy wcześniejsze słowa Addy. - Jeśli naprawdę przyszedł po ciebie, walcz z nim - poleciła płomiennie, z nadzieją i determinacją. Neala tyle opowiadała jej o walce z przeznaczeniem, że półwila uwierzyła, że było to możliwe, a skoro tak, de Verley sobie z tym poradzi. Była taka silna, taka dzielna - i cały czas pozostała Adrianą. - Adda - powtórzyła po niej, smakując skrót na języku, po czym nieoczekiwanie wstała, wyciągnąwszy ku niej rękę. Jasna skóra zdawała się błyszczeć w słońcu, nienaturalnie nieskazitelna, znacznie mniej naciągnięta na kości niż w marcu. Sylwetka półwili stała się odrobinę pełniejsza, powoli wracała do poprzedniej formy, z trudem wyzbywając się głupiego nawyku zwracania jedzenia, ilekroć w duszy pojawiały się targające nią zbyt silne emocje. To przeszło, najgorsze minęło. Hector jej pomógł. - Wstawaj, Adda, wianek nie ucieknie. Słyszysz, jak morze nas wzywa? Ostatnio uczę się pływać, a teraz zamierzam porwać cię między fale - uśmiechnęła się szeroko, drugą ręką odrzuciwszy na bok kapelusz. Jak syrena.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Uśmiechnęła się w odpowiedzi na uzyskane informacje; te nadeszły naturalnie, wraz z rytmem rozmowy, nie musiała ich sztucznie wyduszać, nie musiała się specjalnie starać, by Celine podzieliła się sekretami okolicznych łąk i miejsc. Z jej pomocą na pewno zdoła zebrać wszystkie potrzebne kwiaty i spleść je tak, by nie rozpadły się na grzbiecie pierwszej-lepszej fali, ani w rękach Michaela, jej mała, osobista tragedia w postaci (jak mogłoby się wydawać) kolejnego antytalentu rozmyła się w prażącym słońcu, morskiej bryzie i miłym towarzystwie.
― Chętnie się przejdę ― odparła z miłym uśmiechem kładącym się na wargach. ― I po chabry i po miętę. Masz miotłę? Mogłybyśmy sobie zrobić wycieczkowe popołudnie i odwiedzić parę godnych lokacji. ― Adda zapatrzyła się na łagodne fale; uśmiech tylko się poszerzył. ― Jak za szczeniackich lat, jak na wakacjach. Wiesz, kiedyś bardzo lubiłam takie wycieczki do nikąd, dla samego zwiedzenia okolicy. ― W dzieciństwie, zwłaszcza podczas dni wolnych od szkoły, rzadko bywała w domu. Zawsze było coś ciekawszego do zrobienia na zewnątrz, a okolica wręcz zapraszała do tego, by wyściubić nos poza cztery ściany. Bezpośrednia bliskość gór wykształciła w niej pewnego rodzaju słabość do podobnych terenów i Adda skrycie ― nie do końca przyznając się do tego przed samą sobą ― chciałaby kiedyś zamieszkać w podobnej okolicy, a najlepiej w samej Francji, pod Alpami.
Cokolwiek dręczyło duszę Celine, musiało mieć ciężar ołowiu i posmak rdzy. De Verley w ciszy obserwowała jej kolejne ruchy, jak rozmasowuje nagle zbolały mięsień, jak zamyka powieki. Pytanie nasunęło się samo ― kogo straciłaś? ― ale nie wypowiedziała go, uznając, że kiedyś, jeśli los splecie ich ścieżki mocniej, ciaśniej, sama się z nią podzieli tym sekretem. Na wszystko był czas, na wszystko było miejsce.
Uśmiechnęła się, kiedy druga czarownica uznała, że nie chciałaby być powodem czyjegoś smutku i łez wylanych na długo po jej odejściu.
― Uczczę wiele osób ― odparła cicho, z rysującą się w tonie melancholią i łagodnością. Była na pogrzebie wszystkich tych, z którymi przyszło jej pracować w jakikolwiek sposób, a związane z nimi skrawki wspomnień trzymała głęboko na dnie duszy, wracając do nich raz po raz. Obrazy przeszłości czasem niosły ulgę, czasem pomagały dać upust kłębiącym się pod mostkiem uczuciom, czasem rozweselały. Czerpała z nich nie tylko siłę, ale traktowała jak katalizatory niektórych emocji ― te musiała wywoływać w pracy na zawołanie. Na wyciągnięcie ręki był więc maślany wzrok, był śmiech, były łzy i czarna rozpacz. I choć w niektórych momentach były fałszywe i nieszczere, to przecież ich fundament był prawdą. Być może dlatego były ― ona była ― tak przekonujące.
― I wydaje mi się, że każda z nich wolałaby pozostać wesołą iskrą w mojej pamięci, więc zamiast się smucić i umartwiać, zrobię to, co potrafię najlepiej. ― Zielone oczy błysnęły psotnie w promieniach słońca. ― Będę się bawić za nich wszystkich. Do upadłego.
Wesoła nuta obecna w jej głosie utrzymała się, kiedy przepłynęła do kolejnego tematu, tym razem znacznie przyjemniejszego niż pamięć tych, których nie dane będzie im już oglądać. Sama Adda także wyraźnie się rozpogodziła, a upał nagle przestał jej przeszkadzać. W zasadzie ― wszystko przestało.
― To długa historia ― stwierdziła lekko i splotła ze sobą parę kolejnych kwiatów. Teraz szło jej to szybciej, pewniej, jakby myśl o Festiwalu napełniła ją nową determinacją do nauki. ― I z początku mało oryginalna ― poznaliśmy się w pracy ― niespodziewanie parsknęła, kiedy tylko wróciło do niej wspomnienie z ministerialnej kawiarni ― i wierz mi, wtedy nigdy bym nie powiedziała, że połączy nas cokolwiek poza zadaniem do wykonania i chęcią wzajemnego mordu. Gdybyś mnie wtedy spytała co o nim sądzę, to bez wahania powiedziałabym, że to cholerny dupek z ego wielkości kosmosu. Ale cóż ― dodała, uśmiechając się bezwiednie, trochę głupio, trochę jak zakochana nastolatka ― przynajmniej jest co wspominać.
Znów się zaśmiała i pokręciła głową, setnie rozbawiona wzmianką o bracie. Czy Louis też by tak robił, gdyby wciąż żył?...
― Na twojego brata też znalazłabym sposób ― mrugnęła do niej porozumiewawczo, z humorem ― dobrze sobie radzę z mężczyznami, profesjonalnie nawijam ludziom makaron na uszy. Oddałby mi wianek i jeszcze przeprosił, mówię ci ― dodała, a uśmiech, dotąd po prostu wesoły i niewinny, w jednej sekundzie nabrał takiego charakteru i drapieżności, że poruszyłby nawet pomnik.
Skinęła głową w niemym podziękowaniu za ten dotyk, za milczące wsparcie. Wspomnienie ponuraka nie należało do jej ulubionych ― w zasadzie, wolała niespecjalnie o nim myśleć. Michael powiedział jej przecież jakiś czas temu, w podziemnym Ministerstwie Magii, że każde spotkanie może być tym ostatnim. Ponurak, czy tego chciał, czy nie, stał się realnym ucieleśnieniem tych słów. Przypomnieniem, że czas upływa, przecieka jej przez palce i nic z tym nie zrobi.
Zacisnęła niemrawo palce na drobnej dłoni czarownicy; gest wsparcia był dla niej cenniejszy niż słowa, choć fakt, że przywołała jej własne sprzed ledwie paru minut był pokrzepiający. Zadarła głowę w górę, przesłoniła oczy dłonią, chroniąc je przed słońcem i obserwując towarzyszkę. Wiatr targał sukienką Celine, unosił jasne pasma włosów, a promienie wyzłacały skórę, nadając jej pięknego blasku.
― Porwij więc ― odparła, także się podnosząc. ― Nie będę stawiać oporu. W zasadzie… ― obejrzała się w stronę linii brzegu, teraz łagodnie obmytej przez kolejną falę ― chcesz się ścigać? Kto ostatni w wodzie, ten trąba!
| zt
― Chętnie się przejdę ― odparła z miłym uśmiechem kładącym się na wargach. ― I po chabry i po miętę. Masz miotłę? Mogłybyśmy sobie zrobić wycieczkowe popołudnie i odwiedzić parę godnych lokacji. ― Adda zapatrzyła się na łagodne fale; uśmiech tylko się poszerzył. ― Jak za szczeniackich lat, jak na wakacjach. Wiesz, kiedyś bardzo lubiłam takie wycieczki do nikąd, dla samego zwiedzenia okolicy. ― W dzieciństwie, zwłaszcza podczas dni wolnych od szkoły, rzadko bywała w domu. Zawsze było coś ciekawszego do zrobienia na zewnątrz, a okolica wręcz zapraszała do tego, by wyściubić nos poza cztery ściany. Bezpośrednia bliskość gór wykształciła w niej pewnego rodzaju słabość do podobnych terenów i Adda skrycie ― nie do końca przyznając się do tego przed samą sobą ― chciałaby kiedyś zamieszkać w podobnej okolicy, a najlepiej w samej Francji, pod Alpami.
Cokolwiek dręczyło duszę Celine, musiało mieć ciężar ołowiu i posmak rdzy. De Verley w ciszy obserwowała jej kolejne ruchy, jak rozmasowuje nagle zbolały mięsień, jak zamyka powieki. Pytanie nasunęło się samo ― kogo straciłaś? ― ale nie wypowiedziała go, uznając, że kiedyś, jeśli los splecie ich ścieżki mocniej, ciaśniej, sama się z nią podzieli tym sekretem. Na wszystko był czas, na wszystko było miejsce.
Uśmiechnęła się, kiedy druga czarownica uznała, że nie chciałaby być powodem czyjegoś smutku i łez wylanych na długo po jej odejściu.
― Uczczę wiele osób ― odparła cicho, z rysującą się w tonie melancholią i łagodnością. Była na pogrzebie wszystkich tych, z którymi przyszło jej pracować w jakikolwiek sposób, a związane z nimi skrawki wspomnień trzymała głęboko na dnie duszy, wracając do nich raz po raz. Obrazy przeszłości czasem niosły ulgę, czasem pomagały dać upust kłębiącym się pod mostkiem uczuciom, czasem rozweselały. Czerpała z nich nie tylko siłę, ale traktowała jak katalizatory niektórych emocji ― te musiała wywoływać w pracy na zawołanie. Na wyciągnięcie ręki był więc maślany wzrok, był śmiech, były łzy i czarna rozpacz. I choć w niektórych momentach były fałszywe i nieszczere, to przecież ich fundament był prawdą. Być może dlatego były ― ona była ― tak przekonujące.
― I wydaje mi się, że każda z nich wolałaby pozostać wesołą iskrą w mojej pamięci, więc zamiast się smucić i umartwiać, zrobię to, co potrafię najlepiej. ― Zielone oczy błysnęły psotnie w promieniach słońca. ― Będę się bawić za nich wszystkich. Do upadłego.
Wesoła nuta obecna w jej głosie utrzymała się, kiedy przepłynęła do kolejnego tematu, tym razem znacznie przyjemniejszego niż pamięć tych, których nie dane będzie im już oglądać. Sama Adda także wyraźnie się rozpogodziła, a upał nagle przestał jej przeszkadzać. W zasadzie ― wszystko przestało.
― To długa historia ― stwierdziła lekko i splotła ze sobą parę kolejnych kwiatów. Teraz szło jej to szybciej, pewniej, jakby myśl o Festiwalu napełniła ją nową determinacją do nauki. ― I z początku mało oryginalna ― poznaliśmy się w pracy ― niespodziewanie parsknęła, kiedy tylko wróciło do niej wspomnienie z ministerialnej kawiarni ― i wierz mi, wtedy nigdy bym nie powiedziała, że połączy nas cokolwiek poza zadaniem do wykonania i chęcią wzajemnego mordu. Gdybyś mnie wtedy spytała co o nim sądzę, to bez wahania powiedziałabym, że to cholerny dupek z ego wielkości kosmosu. Ale cóż ― dodała, uśmiechając się bezwiednie, trochę głupio, trochę jak zakochana nastolatka ― przynajmniej jest co wspominać.
Znów się zaśmiała i pokręciła głową, setnie rozbawiona wzmianką o bracie. Czy Louis też by tak robił, gdyby wciąż żył?...
― Na twojego brata też znalazłabym sposób ― mrugnęła do niej porozumiewawczo, z humorem ― dobrze sobie radzę z mężczyznami, profesjonalnie nawijam ludziom makaron na uszy. Oddałby mi wianek i jeszcze przeprosił, mówię ci ― dodała, a uśmiech, dotąd po prostu wesoły i niewinny, w jednej sekundzie nabrał takiego charakteru i drapieżności, że poruszyłby nawet pomnik.
Skinęła głową w niemym podziękowaniu za ten dotyk, za milczące wsparcie. Wspomnienie ponuraka nie należało do jej ulubionych ― w zasadzie, wolała niespecjalnie o nim myśleć. Michael powiedział jej przecież jakiś czas temu, w podziemnym Ministerstwie Magii, że każde spotkanie może być tym ostatnim. Ponurak, czy tego chciał, czy nie, stał się realnym ucieleśnieniem tych słów. Przypomnieniem, że czas upływa, przecieka jej przez palce i nic z tym nie zrobi.
Zacisnęła niemrawo palce na drobnej dłoni czarownicy; gest wsparcia był dla niej cenniejszy niż słowa, choć fakt, że przywołała jej własne sprzed ledwie paru minut był pokrzepiający. Zadarła głowę w górę, przesłoniła oczy dłonią, chroniąc je przed słońcem i obserwując towarzyszkę. Wiatr targał sukienką Celine, unosił jasne pasma włosów, a promienie wyzłacały skórę, nadając jej pięknego blasku.
― Porwij więc ― odparła, także się podnosząc. ― Nie będę stawiać oporu. W zasadzie… ― obejrzała się w stronę linii brzegu, teraz łagodnie obmytej przez kolejną falę ― chcesz się ścigać? Kto ostatni w wodzie, ten trąba!
| zt
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Pytanie o miotłę delikatnie pogłębiło rumieniec na policzkach, ale cień rzucany przez słomkowy kapelusz na jej głowie zdławił zaostrzoną barwę, rozmywając ją w swoim baldachimie.
- Nie - przyznała, zaraz po tym mrugając w konsternacji, przyłapana przez samą siebie na własnej nieścisłości. Potok myśli porywał słowa i wypluwał je spomiędzy fal szybciej, niż mogłaby się nad nimi zastanowić, jak zawsze. - To znaczy tak - poprawiła się i zanurzyła palce w ciepłym piasku. Drobinki wchodziły pod paznokcie, drażniły lekko skórę opuszków, bawiły się z nią śladami drobnych kamyków uwikłanych w ich przepastne poziomy. Wyłuskiwała jasnoszare odłamki z odmętów i wydostawała je na powierzchnię, jakby ratując je z trzęsawiska plaży. - Mam miotłę, ale nie umiem na niej latać. Nawet nie wiem jaki to model. Chyba nijaki, stary, trochę wymęczony. Zamiatam nią ganek... - wyznała i uśmiechnęła się zadziornie. Środek transportu służył jej wyłącznie do tego - odgarniania kurzu, pyłu i śladów ziemi nanoszonych na drewno, a choć wyczuwała drżące w drewnie niezadowolenie, nie była w stanie zaoferować mu nic więcej. Nie była ptakiem szybującym pod chmurami jak Ian czy Marcel. - A ty dobrze latasz? Hm. Jeśli pokażesz mi co i jak i nie będę lecieć wysoko nad ziemią, może nie skręciłabym karku przed doleceniem na miejsce - zastanowiła się promiennie, nagle podekscytowana. Poruszając się na miotle, kiedy przyzwyczajone do gleby stopy traciły podporę, zawsze czuła lęk; rósł w piersi i odbierał oddech, wydawało jej się, że nad ziemią, nie na niej, znajdowała się w położeniu nienaturalnym. Ale kto wie? Gdyby ledwie oderwała palce od podłoża i spróbowała podążać za Addą, może byłoby przyjemnie? Zawsze to nowy sport, nowa iskra rozpalająca płomień mięśni; to, akurat to, uwielbiała.
Skinęła głową, podczas gdy serce przycichło, melancholijnie trzepocząc w piersi, a jego tętent przypominał ostatnie uderzenia skrzydeł rannego, umierającego ptaka. Żałoba w jej duszy wyryła się głębokim reliefem, czarna, gorzka, wciąż tak trudna do zniesienia mimo upływu miesięcy oddzielających ją od dnia egzekucji Egertona Lovegooda - nikt nie liczył się dla niej tak jak on. Nikogo nie chciała uczcić jak jego. Powiedziałby jej to samo, co Adriana, wiedziała to doskonale; odkąd tylko pamiętała, podkreślał, że zmarłych bliskich nosi się w sercu, pozwoliwszy im zaznać słodyczy przeżywanych dni przez cudze oczy, a oni nie pragnęli już smutków i łez. Półwila westchnęła, wyrysowując na piasku przypadkowe kształty. Palce przesuwały się w jego cieple, wzrok utkwił w korytach, które po sobie pozostawiły. Rysowała kwiaty, byle jakie.
- Do upadłego - powtórzyła po niej cicho, wdzięczna, że odważyła się poruszyć ten temat właśnie przy Addzie. Słowa czarownicy były trzeźwiące - przywiodły do światła to, co zamgliły jej lęki i wyrzuty, węże szarości odzywające się w niej raz na jakiś czas, czujne i gotowe do plucia trucizną. Tymczasem perspektywa Adriany otwierała oczy i pozwoliła na nowo zrozumieć, w jaki sposób należało chować w sobie serca bliskich, których już z nimi nie było. Odruchowo chciała zapytać kim byli ci wszyscy ludzie, o których wspominała kobieta, jednak w ostatniej chwili stłumiła w sobie to nierozsądne, nieostrożne pragnienie. Skoro de Verley nie opowiedziała o nich sama, niemądrze byłoby ciągnąć ją za język. Istniały wspomnienia, o których nie chciało się mówić, straty, które dławiły struny głosowe, bolące zbyt mocno, zakorzenione w sercu ostrymi jak sztylety cierniami. Na to było za wcześnie. Jeśli los splecie je ze sobą wystarczająco mocno, pewnego dnia kurtyna tych sekretów będzie mogła opaść - ale jeszcze nie dziś.
Wsłuchiwała się za to w historię miłości, wdzięczna za ciepło momentalnie rozlewające się po duszy, które spotykała ilekroć na horyzoncie pojawiały się tematy romansów. Ileż by oddała, by móc podzielić się czymś podobnym, ale jej serce rwało się do chłopca, który chyba zdawał się tego nie zauważać; przeznaczenie zawiązało wokół niej supeł czerwonej nici, ale po jego stronie wstążka wciąż pozostawała niepewna, wyważona, pozbawiona podobnego płomienia. Gdyby tylko poprosił, rzuciłaby mu się w ramiona. Jemu czy wizji, którą stworzyła w głowie podczas samotnych miesięcy aresztu, zimnej izolacji? Nie zastanawiała się nad tym, Marcel z jej snów i Marcel z rzeczywistości byli dla niej tym samym chłopcem. Tym samym pięknym, odważnym, dobrym chłopcem. Oddanym i wartościowym jak mało kto.
Uśmiechnęła się w rozmarzeniu i klasnęła cicho w dłonie.
- Podobno niechęć i miłość dzieli tylko kilka małych kroków. Ich płomienie potrafią błyszczeć bliźniaczo. A zaczynając w taki sposób, kiedy już znasz wszystkie jego wady, które kiedyś doprowadzały cię do szału... Możesz pokochać je bez obaw. Wiesz, że istnieją. Nie musisz się bać, że czar pryśnie. Dla was on dopiero się zaczyna, spod wad wychylają się zalety, dupek staje się twoim dupkiem. To takie piękne - ćwierkała rozradowana, pochłonięta ulubionym żywiołem. Kto pasowałby do Addy? Chyba jakiś wysoki, umięśniony blondyn, który nosiłby ją na rękach jak księżniczkę, zupełnie jakby ta nie ważyła ani kilograma. Ktoś twardy jak stal, zarówno w mięśniach, jak i w charakterze. Nieustraszony, zdeterminowany i może trochę pochmurny, żeby równoważyć jej figlarność. - Och, nie sądzę. Elric jest bardzo... zmotywowany - zaśmiała się wesoło. Opiekuńczość brata jak dotąd nigdy nie wzbudziła w niej niechęci, bywała niewygodna, ale nigdy nie rażąca czy przekraczająca granice. Chyba wciąż widział w niej dziecko ze swojej przeszłości, zamiast dorosłej dziewczyny, ale liczyła, że pewnego dnia to minie.
Półwila podniosła się z ziemi i odrzuciła na bok kapelusz, po czym zacisnęła dłoń na dłoni Adriany tuż po tym, kiedy ta obwieściła propozycję wyścigu. - Jesteś zbyt śliczna na trąbę, ale sama się prosisz! - zawołała zadziornie, sprawniejsza i zwinniejsza, z łatwością wyprzedzając koleżankę. Powietrze przesycał beztroski chichot, nad głowami czerwieniła się kometa, słońce rozsyłało prażące promienie - pobiegła za nią, z nią, nie dbając o materiał sukienki moczący się w falach, kiedy wpadły w ich czułe objęcia. Słona woda chętnie przylepiała się do skóry, w pierwszym momencie zbyt chłodna na rozgrzanym ciele, potem jednak stopniowo łagodniejąca w temperaturze, aż przebywanie pod jej taflą i chlapanie na de Verley stało się czystą radością. Bawmy się, Addo. Bawmy się, póki los nam na to pozwala.
zt
- Nie - przyznała, zaraz po tym mrugając w konsternacji, przyłapana przez samą siebie na własnej nieścisłości. Potok myśli porywał słowa i wypluwał je spomiędzy fal szybciej, niż mogłaby się nad nimi zastanowić, jak zawsze. - To znaczy tak - poprawiła się i zanurzyła palce w ciepłym piasku. Drobinki wchodziły pod paznokcie, drażniły lekko skórę opuszków, bawiły się z nią śladami drobnych kamyków uwikłanych w ich przepastne poziomy. Wyłuskiwała jasnoszare odłamki z odmętów i wydostawała je na powierzchnię, jakby ratując je z trzęsawiska plaży. - Mam miotłę, ale nie umiem na niej latać. Nawet nie wiem jaki to model. Chyba nijaki, stary, trochę wymęczony. Zamiatam nią ganek... - wyznała i uśmiechnęła się zadziornie. Środek transportu służył jej wyłącznie do tego - odgarniania kurzu, pyłu i śladów ziemi nanoszonych na drewno, a choć wyczuwała drżące w drewnie niezadowolenie, nie była w stanie zaoferować mu nic więcej. Nie była ptakiem szybującym pod chmurami jak Ian czy Marcel. - A ty dobrze latasz? Hm. Jeśli pokażesz mi co i jak i nie będę lecieć wysoko nad ziemią, może nie skręciłabym karku przed doleceniem na miejsce - zastanowiła się promiennie, nagle podekscytowana. Poruszając się na miotle, kiedy przyzwyczajone do gleby stopy traciły podporę, zawsze czuła lęk; rósł w piersi i odbierał oddech, wydawało jej się, że nad ziemią, nie na niej, znajdowała się w położeniu nienaturalnym. Ale kto wie? Gdyby ledwie oderwała palce od podłoża i spróbowała podążać za Addą, może byłoby przyjemnie? Zawsze to nowy sport, nowa iskra rozpalająca płomień mięśni; to, akurat to, uwielbiała.
Skinęła głową, podczas gdy serce przycichło, melancholijnie trzepocząc w piersi, a jego tętent przypominał ostatnie uderzenia skrzydeł rannego, umierającego ptaka. Żałoba w jej duszy wyryła się głębokim reliefem, czarna, gorzka, wciąż tak trudna do zniesienia mimo upływu miesięcy oddzielających ją od dnia egzekucji Egertona Lovegooda - nikt nie liczył się dla niej tak jak on. Nikogo nie chciała uczcić jak jego. Powiedziałby jej to samo, co Adriana, wiedziała to doskonale; odkąd tylko pamiętała, podkreślał, że zmarłych bliskich nosi się w sercu, pozwoliwszy im zaznać słodyczy przeżywanych dni przez cudze oczy, a oni nie pragnęli już smutków i łez. Półwila westchnęła, wyrysowując na piasku przypadkowe kształty. Palce przesuwały się w jego cieple, wzrok utkwił w korytach, które po sobie pozostawiły. Rysowała kwiaty, byle jakie.
- Do upadłego - powtórzyła po niej cicho, wdzięczna, że odważyła się poruszyć ten temat właśnie przy Addzie. Słowa czarownicy były trzeźwiące - przywiodły do światła to, co zamgliły jej lęki i wyrzuty, węże szarości odzywające się w niej raz na jakiś czas, czujne i gotowe do plucia trucizną. Tymczasem perspektywa Adriany otwierała oczy i pozwoliła na nowo zrozumieć, w jaki sposób należało chować w sobie serca bliskich, których już z nimi nie było. Odruchowo chciała zapytać kim byli ci wszyscy ludzie, o których wspominała kobieta, jednak w ostatniej chwili stłumiła w sobie to nierozsądne, nieostrożne pragnienie. Skoro de Verley nie opowiedziała o nich sama, niemądrze byłoby ciągnąć ją za język. Istniały wspomnienia, o których nie chciało się mówić, straty, które dławiły struny głosowe, bolące zbyt mocno, zakorzenione w sercu ostrymi jak sztylety cierniami. Na to było za wcześnie. Jeśli los splecie je ze sobą wystarczająco mocno, pewnego dnia kurtyna tych sekretów będzie mogła opaść - ale jeszcze nie dziś.
Wsłuchiwała się za to w historię miłości, wdzięczna za ciepło momentalnie rozlewające się po duszy, które spotykała ilekroć na horyzoncie pojawiały się tematy romansów. Ileż by oddała, by móc podzielić się czymś podobnym, ale jej serce rwało się do chłopca, który chyba zdawał się tego nie zauważać; przeznaczenie zawiązało wokół niej supeł czerwonej nici, ale po jego stronie wstążka wciąż pozostawała niepewna, wyważona, pozbawiona podobnego płomienia. Gdyby tylko poprosił, rzuciłaby mu się w ramiona. Jemu czy wizji, którą stworzyła w głowie podczas samotnych miesięcy aresztu, zimnej izolacji? Nie zastanawiała się nad tym, Marcel z jej snów i Marcel z rzeczywistości byli dla niej tym samym chłopcem. Tym samym pięknym, odważnym, dobrym chłopcem. Oddanym i wartościowym jak mało kto.
Uśmiechnęła się w rozmarzeniu i klasnęła cicho w dłonie.
- Podobno niechęć i miłość dzieli tylko kilka małych kroków. Ich płomienie potrafią błyszczeć bliźniaczo. A zaczynając w taki sposób, kiedy już znasz wszystkie jego wady, które kiedyś doprowadzały cię do szału... Możesz pokochać je bez obaw. Wiesz, że istnieją. Nie musisz się bać, że czar pryśnie. Dla was on dopiero się zaczyna, spod wad wychylają się zalety, dupek staje się twoim dupkiem. To takie piękne - ćwierkała rozradowana, pochłonięta ulubionym żywiołem. Kto pasowałby do Addy? Chyba jakiś wysoki, umięśniony blondyn, który nosiłby ją na rękach jak księżniczkę, zupełnie jakby ta nie ważyła ani kilograma. Ktoś twardy jak stal, zarówno w mięśniach, jak i w charakterze. Nieustraszony, zdeterminowany i może trochę pochmurny, żeby równoważyć jej figlarność. - Och, nie sądzę. Elric jest bardzo... zmotywowany - zaśmiała się wesoło. Opiekuńczość brata jak dotąd nigdy nie wzbudziła w niej niechęci, bywała niewygodna, ale nigdy nie rażąca czy przekraczająca granice. Chyba wciąż widział w niej dziecko ze swojej przeszłości, zamiast dorosłej dziewczyny, ale liczyła, że pewnego dnia to minie.
Półwila podniosła się z ziemi i odrzuciła na bok kapelusz, po czym zacisnęła dłoń na dłoni Adriany tuż po tym, kiedy ta obwieściła propozycję wyścigu. - Jesteś zbyt śliczna na trąbę, ale sama się prosisz! - zawołała zadziornie, sprawniejsza i zwinniejsza, z łatwością wyprzedzając koleżankę. Powietrze przesycał beztroski chichot, nad głowami czerwieniła się kometa, słońce rozsyłało prażące promienie - pobiegła za nią, z nią, nie dbając o materiał sukienki moczący się w falach, kiedy wpadły w ich czułe objęcia. Słona woda chętnie przylepiała się do skóry, w pierwszym momencie zbyt chłodna na rozgrzanym ciele, potem jednak stopniowo łagodniejąca w temperaturze, aż przebywanie pod jej taflą i chlapanie na de Verley stało się czystą radością. Bawmy się, Addo. Bawmy się, póki los nam na to pozwala.
zt
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Plaża odpocznienia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia