Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Plaża odpocznienia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plaża odpocznienia
Nie wszystkim znane są magiczne, relaksujące właściwości rośliny znanej jako fluszek napęczniały. Każdy taki błękitny, mokry i wypełniony półprzezroczystą, nieco mętną substancją dysk, wydziela błękitnawą, lepką maź, która ma właściwości kojące i pozwala pozbyć się natarczywych bóli stawów oraz zmiękcza skórę stóp, które zmęczone są chodzeniem w obcisłych, eleganckich butach, delikatnie łaskocząc i chłodząc. Schorowani czarodzieje przychodzą tu, by boso spacerować po niemal fluorescencyjnych łebkach tajemniczych, oceanicznych roślin i doznać ulgi. Najmocniejsze właściwości stwierdza się wczesnymi, letnimi i zimowymi wieczorami, gdy fluszki lśnią bardzo jasną, migoczącą poświatą. Fluszki owszem, można zabrać do domu, ale odłączone od stada tracą swoje magiczne właściwości, stając się suchymi, bezwartościowymi kulami.
W świecie tak brutalnym i surowym nie było miejsca na prawdę. Otoczenie narzucało wszystkim określone standardy, jasno wyznaczone role w społeczeństwie wymagały szczególnych zachowań, a każdy kto się wyłamywał ze schematu był nieakceptowalny. Mężczyźni mieli być silni, zdeterminowani i odważni, a kobiety słabe, cierpliwe i współczujące. Nie było miejsca na odstępstwa od norm, a przecież każdy był inny. Każdy miał gorsze i lepsze dni. Billy nie musiał się wstydzić — ani tego, że czuł smutek, ani tego, że doskwierała mu bezsilność, kiedy oczekiwano od wszystkich zaradności. Smutek czasem powodował ból. Dziwny, przejmujący. Rozlewał się po trzewiach jak żółć, toczył w żyłach jak toksyna, którą ciężko było usunąć. To nie był powód do wstydu. Ale rozumiała, dlaczego to robił — zamykał się w sobie, kryjąc przed światem wraz z kamieniami, które połykał, a potem nosił w żołądku czując dokuczliwą niestrawność. Dlaczego mimo tych zapewnień i próśb krył się też przed nią, bojąc się, że zamiast kogoś kim chciał być ujrzy prawdę. Czasem słowa nie bolały tak bardzo, jak spojrzenie najbliższych, w których malował się zawód z niespełnionych oczekiwań; niespełnionych nadziei. Może dlatego mu wszystko wybaczała. Nie miała względem niego żadnych oczekiwań. Nie miała wymagań, którymi mogłaby go przygnieść, zarzucić, zmusić do działania i bycia kimś innym — nie sobą. Choć uważał, że powinna — dając coś z siebie miała brać. Nie chciała tego: narzucać mu czegokolwiek, kiedy świat dookoła wymagał już od nich tak wiele, tworząc codziennie nowe wyzwania. Stojąc z boku, będąc potrzebną od czasu do czasu mogła śledzić jego zmiany, zachowania. Mogła doszukiwać się zarówno słabości jak i sztucznie kreowanych póz, nawet wtedy, gdy zdawało mu się, że tego nie widziała, gdy tuszował to dobrze zmianą tematu, a najczęściej ucieczką, bo przecież nie potrafił kłamać. Nie jej. Wybaczała mu potknięcia, bo tylko ci, którzy nie ruszali się z miejsca nie tracili równowagi. Wybaczała wpadki, bo nawet najlepsi popełniali błędy. Dostrzegła znacznie więcej, niż myślał. I to wszystko z biegiem lat doprowadziło ją właśnie do tego miejsca, do tej chwili. I w końcu, do takich uczuć.
Może przyglądała mu się za bardzo i to była tak naprawdę jej wina, a nie jego.
Kiedy zmarła im mama, a on leżał na jej kanapie w mieszkaniu przy Baker Street i tępo patrzył przed siebie, z pewnością zastanawiając się nad tym, co zdążył jej powiedzieć, a z czym się spóźnił, opuszkami palców wyznaczając niezbadane ścieżki po jego włosach, powiedziała mu, że jest bardzo silny. Nie kłamała. Zawsze wiedziała, że gdyby była na jego miejscu nie dałaby rady. To była jej słabość, jakby ludzie, których kochała tworzyli ją sami, powodowali, że była kim była. Może wynikało to z tych oczekiwań względem niej, a może — piękniej — z miłości, jaką ich obdarzała i jaką względem niej żywili. I dziś też nie był słaby. Powiedzenie tego wszystkiego, co wyszeptał jej cicho, wymagało od niego wielkiej odwagi. Przyznania się do uczuć i myśli, które wywoływały najgorsze skojarzenia. Pokonania własnych obaw, że ludzie, na których polegał nie udźwigną prawdy, którą im serwował. Nie była aż taką bohaterką. Nie przyjmowała tego z lekkością, uśmiechem ani spokojem. Ale godziła się na to, że rzeczywistość jaką prezentował nie była krystaliczna ani idealna. Że on jak każdy, ma swoje gorsze strony, zdarzały mu się pomyłki. Umiał doprowadzić ją do wściekłości, jak nikt, czemu dziś dał przykład. Potrafił doprowadzić ją do łez, potrafił ranić — jego nagły wyjazd bez słowa bolał ją jakby przełamał jej serce na pół i splunął na nie z pogardą. Ale to przetrwała. I zdawało jej się, że jest w stanie znieść znacznie więcej i przyjąć go z całym tym bagażem dalekich od doskonałości cech i myśli.
Wiedziała, że on też to potrafił. Słyszała to w jego prośbie, widziała w jego oczach, a w końcu poczuła w palącym pocałunku dłoni. Może ręce miała wciąż zbyt zimne, a jego usta były zbyt rozgrzane — pewnie to ta zmiana temperatur sprawiła, że na jej ciele pojawiła się gęsia skórka, a wzdłuż całego kręgosłupa przemknął dreszcz. Nie dosuszyła bluzki, wiatr musiał zawiać od tyłu. Uśmiechała się wciąż, tak samo lekko, ale tak samo ciepło. Nie wiedziała, jak go zapewnić, że pomimo tego, co nadejdzie i tych wszystkich zmian, których się bała tego jednego mógł być pewien. Jej. Tego, że zrobi wszystko, by czuł się przy niej zawsze tak, jakby był w domu. Ścisnęła więc jego palce w odpowiedzi, nie odrywając od niego spojrzenia przez tą krótką chwilę, która dla niej zdawała się być wiecznością.
— Dobrze — szepnęła, przystając na jego prośbę cicho. Nie wiedział, jak wielką magię miał jego uśmiech, kiedy śmiał się oczami; kiedy to wszystko, co miał najpiękniejsze było w nich widoczne. Nie widziała w nich własnego odbicia, wpatrzonego, naiwnego, głupiutkiego — widziała jego w pełni, całego. Na jedną krótką chwilę wolnego od trosk i zmartwień. I była pewna, że w ostatniej chwili swojego życia właśnie tak wywołałaby go z pamięci. Poczułaby też jego ciepło i siłę jego ramion, kiedy obejmował ją tak, jak zrobił to właśnie teraz. Podciągnęła do siebie nogi, podkuliła pod siebie jedną z nich, wychodząc mu naprzeciw. Wtuliła się w jego ramię, palce rozłożyła szeroko, przesuwając dłonie po jego plecach aż do łopatek. Trzymając się go, choć nie mocno, nie kurczowo. Raczej lekko, swobodnie, jak wtedy gdy miało się zaraz usnąć; bez obaw i strachu, że się upadnie, bo było coś — w tym przypadku ktoś — co utrzyma jej równowagę i ciężar i utrzyma ją nim osunie się na ziemię. Przymknęła na moment powieki, czując nagle, jak wszystko z niej spływa, jak uchodzą z niej emocje, jak napływa spokój — jego cichy oddech w każdym wydechu powietrza rozwiewającego pojedyncze włosy, uderzające o szyję i ramię, nadawał rytm jej sercu; coraz spokojniejszy, coraz wolniejszy. Klatka jego ramion zwolniła ją, ale nie na tyle gwałtownie, by osunęła się niżej. Odprężona, nieco ociężała i otumaniona tą błogą chwilą, spojrzała na niego spod ciemnych rzęs. Łzy, które spłynęły po policzkach i ukryły się gdzieś w zmarszczkach szerokiego uśmiechu nie zostawiły po sobie zbyt wiele śladu. Blady połysk znikał z każdym szumem morza, każdym lekkim podmuchem wiatru zza pleców. Chciała mu powiedzieć, ale nie potrafiła, bo coś, wzruszenie pewnie, wypełniło jej gardło — uszczęśliwił ją tym. W kilku słowach, zbudował jej twardy grunt pod nogami; w tej obietnicy znalazła siłę, która w przyszłych chwilach zwątpienia pozwoli jej odnaleźć otuchę, coś pewnego, coś trwałego.
Kiedy odchrząknął szturchnęła go w ramię lekko.
— Nie dość, że gaduła to jeszcze zmyślacz. — Przewróciła oczami, biorąc głęboki wdech, zimne, morskie powietrze zadrapało ją w krtani. — I do tego perfidny. Chcesz mnie tu uśpić. Co to, to nie, Williamie. — Oparła się jedną ręką o piach i cały ciężar ciała przełożyła na tę stronę, blisko niego. Obróciła głowę w kierunku wody, by zobaczyć, jak gwiazdy tańczą po połyskującej toni. — Tej nocy będę cię pilnować, byś nie robił głupot — zagroziła; może obiecała? Uniosła głowę w górę, na ciemne niebo, a później dalej przeciągnęła na niego, patrząc mu w czy pod kątem. Zawsze wierzyła, że ktoś taki jak on, gdy już się odzywał — mówił z sensem, a jego słowa nie były rzucane na wiatr. I miały wielką wartość. Chciała, by wiedział, że tak jak dziś jej milczenie. Wymowne, prawdziwe i proste. Błądząc spojrzeniem w piachu, trochę chaotycznie, trochę w narastającej panice, dopowiedzeniach serwowanych przez jej podstępną kopię głęboko w głowie, w końcu zaczepiła na nim wzrok.
Brakowało jej wyczucia, brakowało taktu, ale nie dostrzegła w nim ani złości ani żalu. Jego słowa prócz pociechy niosły ulgę, gdy ona gubiła się we własnych przypuszczeniach. Czuła się jak dziecko, choć pewnie bliżej było jej do starości; nie szarej i ponurej, ale wciąż zgryźliwej; jak dziecko stawiające pierwsze kroki, chwiejące się każdym ruchem i mimowolnie szukające podparcia, choć unikające wyciąganych ku niemu rąk. Nie z obawy i braku poczucia bezpieczeństwa, ale z powodu zatrzymania — zbyt wcześnie. Z każdym krokiem miała wrażenie, że poziom skrępowania tą rozmową osiągał szczyt, kolejny, raz za razem, coraz wyżej, a gdzieś na końcu czeka ją zażenowanie tak dramatyczne, że będzie miała ochotę zaszyć się w swoim starym pokoju, niezmienianym od lat, pod wysokim łóżkiem, kryjąc się przed mamą, wierzącą, że praca zajmie jej myśli; braćmi, zatroskanymi i złoszczącymi się na przemian, i ojcem; surowym i rozczulonym jednocześnie.
Kiedy jego dłoń przykryła jej, uniosła na niego wzrok.
— Zasłużyć?— powtórzyła po nim, marszcząc brwi — w tym wyrazie niedowierzanie mieszało się z zawstydzeniem i frustracją. Seria komplementów, jakimi ją obdarował znów odebrała jej głos; ścisnęła gardło. Cisnęło jej się na usta, że był taki głupi, mówiąc to, co mówił dalej — ale nie powiedziała nic, nie palnęła bezmyślnie, ale i nie myślała tak wcale. Jego uczucia nie były głupie. Nigdy. Nie były takie też jego obawy i strachy, choć miała ochotę tak powiedzieć. Trochę dla krytyki — ale nie potrafiła go krytykować, gdy otwierał się w ten sposób; a trochę dlatego, że w takich chwilach właśnie te słowa przychodziły na myśl, choć one same w sobie były idiotyczne, bo kompletnie nieprawdziwe. Nic z tego, co mówił nie sprawdziłoby się, nie wydarzyło. Chociaż nie wiedziała tego na pewno, nie potrafiła przewidywać, była przekonana, że nie. Ale kim ona była, by móc zaprzeczać? Nie wiedziała o związkach nic. O relacjach, o dramatach. O problemach ludzi żyjących ze sobą, o uniesieniach, oczekiwaniach względem siebie — a nawet o kłótniach, w których, jak sądziła, we wszystkich relacjach osiągnęła mistrzostwo.
— Jestem tylko… sobą — szepnęła w końcu niepewnie, kiedy czuła, że odzyskała władzę nad własnym gardłem. — Złośliwą, uszczypliwą, krzykliwą, histeryczną sobą. — Nikim wyjątkowym. Nigdy nie wydawała się sobie odleglejsza niż w tej chwili. — Zrzędą, paplą, wypominalską… Jeśli chcesz się licytować… Jeśli ktoś miałby coś popsuć to zrobiłabym to lepiej— głos gdzieś jej się załamał w ostatnich głoskach, ale nie odrywała od niego oczu. Nie było czym się szczycić. Psucie spraw miała we krwi, choć kierowały nią jak najlepsze intencje. — Ale się nie poddaję — przyznała mu to jedno, bez fałszywej skromności. Była zażarta. I potrafiła walczyć, jak lwica, dopóki starczało jej sił. A kiedy ich brakowało, do ostatniego tchu.— A już na pewno nie, jeśli chodzi o ludzi, na których mi zależy. — Definiowali ją, wskazywali kierunek działań. Jak mogłaby przestać o nich walczyć. Walczyła za innych — nie tylko przeciwko tym namacalnym, bezlitosnym wrogom na ulicach. Przeciwko cierpieniu, miłosnym zawodom, rozczarowaniom najbliższych przyjaciół. Jak mogłaby odpuścić — odwrócić się, zamilknąć wtedy? Nigdy nie owijała w bawełnę, wiedział, co myślała o jego związkach. Nie były dostatecznie dobre, wystarczająco trwałe, prawdziwe. Niewystarczająco im zależało. Zaniedbane, pozostawione same sobie, pełne zgryzoty musiały runąć jak zamki z piasku. Jej wyobraźnia pognała dalej wraz z myślą, że z nią byłoby inaczej. To oczywiste.
Ale nie miała nigdy odwagi, rozumiała, że mógł nie mieć jej też po tym wszystkim.
Za łatwo ją skreślił, za mało miał pewności w samym sobie. Wiary. Może kierowała nią dziewicza naiwność, nie doznawszy miłosnych rozczarowań, dylematów i rozstań nie potrafiła pojąć znaczenia jego słów, obaw z nimi związanych. Nie miała szans spróbować. Nie odważyła się nigdy pójść tą drogą; może to był argument za tym, by milcząco przyjęła jego słowa, ale jakiś dziwny protest rodził się w niej naturalnie. Jednocześnie nigdy nie chciała go zmuszać. Do niczego. Przymus rodził złość. Mogła jedynie prosić: — Nie przestawaj we mnie wierzyć — ani w to, jak mogłaby się zachować; co zrobiłaby w jednym z tych jego sprawdzonych scenariuszy. Chciała zaprzeczyć we wszystko, co mówił, pewna tego, że potoczyłoby się inaczej - ale to on miał za sobą dwa związki, dwie poważne relacje, dwa życia oparte na głębokim uczuciu, wspólnym budowaniu przyszłości - o tym wszystkim wiedziała tyle, ile za dziecka przeczytała w babcinych powieściach. — Ufaj mi.— Uniosła dłoń i przyłożyła ją do jego policzka, gładząc kciukiem jego skórę, szorstką w miejscu, gdzie nad ranem pojawi się wymagający golenia krótki zarost, a po chwili przyłożyła drugą przysuwając się bliżej. — Nic nigdy nie dzieje się bez przyczyny — choć gdyby mogła, wymazałaby wszystko to, co wywoływało w nim to ciągłe uczucie niepowodzenia, to wiszące nad nim fatum. — Nie chcę, żebyś się bał. Nigdy. Niczego. Nie ludzi, którzy są przy tobie, nie ich intencji, chęci. Nie pragnień. Najszczerszych, najgłębszych, najbardziej wstydliwych. Takich, które w życiu słyszy się tylko raz, a później pozostaje tylko wiara, że to wciąż trwa i nic się nie zmienia. Nie czynów i działań wobec ciebie. Nie bój się siebie. Swoich myśli, tęsknot, potrzeb, pragnień. Ani tych wstrętów. One też czynią cię pięknym. A jeśli ich nie chcesz...— Spuściła wzrok na moment i westchnęła, po chwili dopiero wracając spojrzeniem do jego oczu. — Oddaj je mnie. Ja je chętnie przygarnę. Nie waż się we mnie wątpić — bo jeśli wątpił w siebie, mogła temu jakoś zaradzić, zrobić coś, by udowodnić mu, że się mylił. Ale kiedy wątpił w nią była całkowicie bezsilna, zdana na los, szczęście, pełna jedynie nadziei, że pójdzie po rozsądek do głowy i uwierzy. Na nic jej starania, walka, nieustanne udowadnianie czegokolwiek, jeśli nie potrafił odnaleźć w tym pociechy. — Nie musisz nikomu dorównywać w niczym, Billy. — Nigdy nie musiał. Westchnęła cicho, odrywając dłonie od jego cieplejszej już twarzy. Nie wiedziała, jak ma przekazać mu to co czuła, co myślała, kiedy słuchała tych absurdalnych, a jednocześnie paraliżujących słów. — Nie potrzeba nic więcej— dodała po chwili zdecydowanie; wystarczy wydało jej się niewystarczające, nieadekwatne do tego, jak bardzo potrafił wypełniać pustkę i poruszać ją jednocześnie. Ona nie potrzebowała niczego więcej. Nigdy. To nie ona szukała w innych czegoś, nie ona wypełniała pustkę, szukała pocieszenia. Od zawsze zdawało jej się, że wiedziała, gdzie jest jej miejsce i co musi się wydarzyć. Wiedziała, w którą stronę patrzeć, rezygnowała świadomie, odmawiała znając konsekwencje. Bo nie chciała niczego więcej. Może popełniła błąd; dziś byłaby zupełnie gdzie indziej, mając jakąś przeszłość. Ale nie żałowała. Nie byłaby sobą, gdyby to zrobiła.
Może istniał powód, dla którego Camilla trzymała córkę w sekrecie. Może istniała cała masa powodów, przez które Marcella czuła, co czuła. Zapomniał jednak o czymś jeszcze. Bo tak było prościej? Wygodniej? Musiał być jakiś powód, dla którego ta, na którą rzekomo nie zasługiwał, nie chciała nikogo innego.
Cofnął dłoń, nie umknęło jej to. I zdawał się wycofać cały, odsunąć od niej nawet jeśli wciąż tkwił w tym samym miejscu. Zamykał się powoli, chował do skorupy jak żółw. Po tym, jak zrobił krok do przodu. Patrzyła na niego chwilę, gdy wyznał swoją winę. I znów ten strach. Paraliżujący, okropny. Spuściła wzrok na piasek, a później między przesypującymi się ziarenkami piasku poprowadziła palce, niepewnie, delikatnie odnajdując jego, próbując wsunąć się między nie niepostrzeżenie, zwinniej niż mógłby tego po niej oczekiwać, kiedy zaciskał ją na piachu, patrząc jak mu ucieka. Drobiny szorstko otarły się między nimi, przez chwilę nieprzyjemnie, ale nie cofnęła dłoni.
Nie mogła być jego przewodniczką. Nie w tej sprawie. Nie znała drogi, nie wiedziała, co dalej, ani w którą stronę. Gdyby spróbowała porwać go na siłę, zawiodłaby go tylko, zgubiwszy się gdzieś po drodze. Wtedy pewnie byłoby tak, jak się spodziewał. Potrzebowała kierunku, wskazówki, by nie błądzić jak dziecko we mgle. Ale na razie, gdy jego dłoń wymknęła jej się i powędrowała do skroni, nie musieli nigdzie iść. Mogli zostać w tym miejscu na zawsze, jeśli to tego właśnie potrzebował. Potrzęsła głową. — Nie zawiodłeś nikogo — przypomniała mu cicho; a już na pewno nie zawiódł jej. Tym wyznaniem, prawdą. Sobą. Rozumiała. Uśmiechnęła się lekko. Nie musiał przepraszać, nie wydarzyło się nic, co sprawiłoby jej przykrość. — Jesteś zmęczony — zauważyła, przyglądając mu się. Ona też była. Tego wszystkiego było zbyt dużo jak na nich, jak na jeden dzień. Rozprostowała znów nogi i odchyliła się lekko, robiąc mu miejsce — jeśli chciał. Mogli tu zostać aż do rana. Nikt nie będzie pytał, nikt nie musiał wiedzieć.
Może przyglądała mu się za bardzo i to była tak naprawdę jej wina, a nie jego.
Kiedy zmarła im mama, a on leżał na jej kanapie w mieszkaniu przy Baker Street i tępo patrzył przed siebie, z pewnością zastanawiając się nad tym, co zdążył jej powiedzieć, a z czym się spóźnił, opuszkami palców wyznaczając niezbadane ścieżki po jego włosach, powiedziała mu, że jest bardzo silny. Nie kłamała. Zawsze wiedziała, że gdyby była na jego miejscu nie dałaby rady. To była jej słabość, jakby ludzie, których kochała tworzyli ją sami, powodowali, że była kim była. Może wynikało to z tych oczekiwań względem niej, a może — piękniej — z miłości, jaką ich obdarzała i jaką względem niej żywili. I dziś też nie był słaby. Powiedzenie tego wszystkiego, co wyszeptał jej cicho, wymagało od niego wielkiej odwagi. Przyznania się do uczuć i myśli, które wywoływały najgorsze skojarzenia. Pokonania własnych obaw, że ludzie, na których polegał nie udźwigną prawdy, którą im serwował. Nie była aż taką bohaterką. Nie przyjmowała tego z lekkością, uśmiechem ani spokojem. Ale godziła się na to, że rzeczywistość jaką prezentował nie była krystaliczna ani idealna. Że on jak każdy, ma swoje gorsze strony, zdarzały mu się pomyłki. Umiał doprowadzić ją do wściekłości, jak nikt, czemu dziś dał przykład. Potrafił doprowadzić ją do łez, potrafił ranić — jego nagły wyjazd bez słowa bolał ją jakby przełamał jej serce na pół i splunął na nie z pogardą. Ale to przetrwała. I zdawało jej się, że jest w stanie znieść znacznie więcej i przyjąć go z całym tym bagażem dalekich od doskonałości cech i myśli.
Wiedziała, że on też to potrafił. Słyszała to w jego prośbie, widziała w jego oczach, a w końcu poczuła w palącym pocałunku dłoni. Może ręce miała wciąż zbyt zimne, a jego usta były zbyt rozgrzane — pewnie to ta zmiana temperatur sprawiła, że na jej ciele pojawiła się gęsia skórka, a wzdłuż całego kręgosłupa przemknął dreszcz. Nie dosuszyła bluzki, wiatr musiał zawiać od tyłu. Uśmiechała się wciąż, tak samo lekko, ale tak samo ciepło. Nie wiedziała, jak go zapewnić, że pomimo tego, co nadejdzie i tych wszystkich zmian, których się bała tego jednego mógł być pewien. Jej. Tego, że zrobi wszystko, by czuł się przy niej zawsze tak, jakby był w domu. Ścisnęła więc jego palce w odpowiedzi, nie odrywając od niego spojrzenia przez tą krótką chwilę, która dla niej zdawała się być wiecznością.
— Dobrze — szepnęła, przystając na jego prośbę cicho. Nie wiedział, jak wielką magię miał jego uśmiech, kiedy śmiał się oczami; kiedy to wszystko, co miał najpiękniejsze było w nich widoczne. Nie widziała w nich własnego odbicia, wpatrzonego, naiwnego, głupiutkiego — widziała jego w pełni, całego. Na jedną krótką chwilę wolnego od trosk i zmartwień. I była pewna, że w ostatniej chwili swojego życia właśnie tak wywołałaby go z pamięci. Poczułaby też jego ciepło i siłę jego ramion, kiedy obejmował ją tak, jak zrobił to właśnie teraz. Podciągnęła do siebie nogi, podkuliła pod siebie jedną z nich, wychodząc mu naprzeciw. Wtuliła się w jego ramię, palce rozłożyła szeroko, przesuwając dłonie po jego plecach aż do łopatek. Trzymając się go, choć nie mocno, nie kurczowo. Raczej lekko, swobodnie, jak wtedy gdy miało się zaraz usnąć; bez obaw i strachu, że się upadnie, bo było coś — w tym przypadku ktoś — co utrzyma jej równowagę i ciężar i utrzyma ją nim osunie się na ziemię. Przymknęła na moment powieki, czując nagle, jak wszystko z niej spływa, jak uchodzą z niej emocje, jak napływa spokój — jego cichy oddech w każdym wydechu powietrza rozwiewającego pojedyncze włosy, uderzające o szyję i ramię, nadawał rytm jej sercu; coraz spokojniejszy, coraz wolniejszy. Klatka jego ramion zwolniła ją, ale nie na tyle gwałtownie, by osunęła się niżej. Odprężona, nieco ociężała i otumaniona tą błogą chwilą, spojrzała na niego spod ciemnych rzęs. Łzy, które spłynęły po policzkach i ukryły się gdzieś w zmarszczkach szerokiego uśmiechu nie zostawiły po sobie zbyt wiele śladu. Blady połysk znikał z każdym szumem morza, każdym lekkim podmuchem wiatru zza pleców. Chciała mu powiedzieć, ale nie potrafiła, bo coś, wzruszenie pewnie, wypełniło jej gardło — uszczęśliwił ją tym. W kilku słowach, zbudował jej twardy grunt pod nogami; w tej obietnicy znalazła siłę, która w przyszłych chwilach zwątpienia pozwoli jej odnaleźć otuchę, coś pewnego, coś trwałego.
Kiedy odchrząknął szturchnęła go w ramię lekko.
— Nie dość, że gaduła to jeszcze zmyślacz. — Przewróciła oczami, biorąc głęboki wdech, zimne, morskie powietrze zadrapało ją w krtani. — I do tego perfidny. Chcesz mnie tu uśpić. Co to, to nie, Williamie. — Oparła się jedną ręką o piach i cały ciężar ciała przełożyła na tę stronę, blisko niego. Obróciła głowę w kierunku wody, by zobaczyć, jak gwiazdy tańczą po połyskującej toni. — Tej nocy będę cię pilnować, byś nie robił głupot — zagroziła; może obiecała? Uniosła głowę w górę, na ciemne niebo, a później dalej przeciągnęła na niego, patrząc mu w czy pod kątem. Zawsze wierzyła, że ktoś taki jak on, gdy już się odzywał — mówił z sensem, a jego słowa nie były rzucane na wiatr. I miały wielką wartość. Chciała, by wiedział, że tak jak dziś jej milczenie. Wymowne, prawdziwe i proste. Błądząc spojrzeniem w piachu, trochę chaotycznie, trochę w narastającej panice, dopowiedzeniach serwowanych przez jej podstępną kopię głęboko w głowie, w końcu zaczepiła na nim wzrok.
Brakowało jej wyczucia, brakowało taktu, ale nie dostrzegła w nim ani złości ani żalu. Jego słowa prócz pociechy niosły ulgę, gdy ona gubiła się we własnych przypuszczeniach. Czuła się jak dziecko, choć pewnie bliżej było jej do starości; nie szarej i ponurej, ale wciąż zgryźliwej; jak dziecko stawiające pierwsze kroki, chwiejące się każdym ruchem i mimowolnie szukające podparcia, choć unikające wyciąganych ku niemu rąk. Nie z obawy i braku poczucia bezpieczeństwa, ale z powodu zatrzymania — zbyt wcześnie. Z każdym krokiem miała wrażenie, że poziom skrępowania tą rozmową osiągał szczyt, kolejny, raz za razem, coraz wyżej, a gdzieś na końcu czeka ją zażenowanie tak dramatyczne, że będzie miała ochotę zaszyć się w swoim starym pokoju, niezmienianym od lat, pod wysokim łóżkiem, kryjąc się przed mamą, wierzącą, że praca zajmie jej myśli; braćmi, zatroskanymi i złoszczącymi się na przemian, i ojcem; surowym i rozczulonym jednocześnie.
Kiedy jego dłoń przykryła jej, uniosła na niego wzrok.
— Zasłużyć?— powtórzyła po nim, marszcząc brwi — w tym wyrazie niedowierzanie mieszało się z zawstydzeniem i frustracją. Seria komplementów, jakimi ją obdarował znów odebrała jej głos; ścisnęła gardło. Cisnęło jej się na usta, że był taki głupi, mówiąc to, co mówił dalej — ale nie powiedziała nic, nie palnęła bezmyślnie, ale i nie myślała tak wcale. Jego uczucia nie były głupie. Nigdy. Nie były takie też jego obawy i strachy, choć miała ochotę tak powiedzieć. Trochę dla krytyki — ale nie potrafiła go krytykować, gdy otwierał się w ten sposób; a trochę dlatego, że w takich chwilach właśnie te słowa przychodziły na myśl, choć one same w sobie były idiotyczne, bo kompletnie nieprawdziwe. Nic z tego, co mówił nie sprawdziłoby się, nie wydarzyło. Chociaż nie wiedziała tego na pewno, nie potrafiła przewidywać, była przekonana, że nie. Ale kim ona była, by móc zaprzeczać? Nie wiedziała o związkach nic. O relacjach, o dramatach. O problemach ludzi żyjących ze sobą, o uniesieniach, oczekiwaniach względem siebie — a nawet o kłótniach, w których, jak sądziła, we wszystkich relacjach osiągnęła mistrzostwo.
— Jestem tylko… sobą — szepnęła w końcu niepewnie, kiedy czuła, że odzyskała władzę nad własnym gardłem. — Złośliwą, uszczypliwą, krzykliwą, histeryczną sobą. — Nikim wyjątkowym. Nigdy nie wydawała się sobie odleglejsza niż w tej chwili. — Zrzędą, paplą, wypominalską… Jeśli chcesz się licytować… Jeśli ktoś miałby coś popsuć to zrobiłabym to lepiej— głos gdzieś jej się załamał w ostatnich głoskach, ale nie odrywała od niego oczu. Nie było czym się szczycić. Psucie spraw miała we krwi, choć kierowały nią jak najlepsze intencje. — Ale się nie poddaję — przyznała mu to jedno, bez fałszywej skromności. Była zażarta. I potrafiła walczyć, jak lwica, dopóki starczało jej sił. A kiedy ich brakowało, do ostatniego tchu.— A już na pewno nie, jeśli chodzi o ludzi, na których mi zależy. — Definiowali ją, wskazywali kierunek działań. Jak mogłaby przestać o nich walczyć. Walczyła za innych — nie tylko przeciwko tym namacalnym, bezlitosnym wrogom na ulicach. Przeciwko cierpieniu, miłosnym zawodom, rozczarowaniom najbliższych przyjaciół. Jak mogłaby odpuścić — odwrócić się, zamilknąć wtedy? Nigdy nie owijała w bawełnę, wiedział, co myślała o jego związkach. Nie były dostatecznie dobre, wystarczająco trwałe, prawdziwe. Niewystarczająco im zależało. Zaniedbane, pozostawione same sobie, pełne zgryzoty musiały runąć jak zamki z piasku. Jej wyobraźnia pognała dalej wraz z myślą, że z nią byłoby inaczej. To oczywiste.
Ale nie miała nigdy odwagi, rozumiała, że mógł nie mieć jej też po tym wszystkim.
Za łatwo ją skreślił, za mało miał pewności w samym sobie. Wiary. Może kierowała nią dziewicza naiwność, nie doznawszy miłosnych rozczarowań, dylematów i rozstań nie potrafiła pojąć znaczenia jego słów, obaw z nimi związanych. Nie miała szans spróbować. Nie odważyła się nigdy pójść tą drogą; może to był argument za tym, by milcząco przyjęła jego słowa, ale jakiś dziwny protest rodził się w niej naturalnie. Jednocześnie nigdy nie chciała go zmuszać. Do niczego. Przymus rodził złość. Mogła jedynie prosić: — Nie przestawaj we mnie wierzyć — ani w to, jak mogłaby się zachować; co zrobiłaby w jednym z tych jego sprawdzonych scenariuszy. Chciała zaprzeczyć we wszystko, co mówił, pewna tego, że potoczyłoby się inaczej - ale to on miał za sobą dwa związki, dwie poważne relacje, dwa życia oparte na głębokim uczuciu, wspólnym budowaniu przyszłości - o tym wszystkim wiedziała tyle, ile za dziecka przeczytała w babcinych powieściach. — Ufaj mi.— Uniosła dłoń i przyłożyła ją do jego policzka, gładząc kciukiem jego skórę, szorstką w miejscu, gdzie nad ranem pojawi się wymagający golenia krótki zarost, a po chwili przyłożyła drugą przysuwając się bliżej. — Nic nigdy nie dzieje się bez przyczyny — choć gdyby mogła, wymazałaby wszystko to, co wywoływało w nim to ciągłe uczucie niepowodzenia, to wiszące nad nim fatum. — Nie chcę, żebyś się bał. Nigdy. Niczego. Nie ludzi, którzy są przy tobie, nie ich intencji, chęci. Nie pragnień. Najszczerszych, najgłębszych, najbardziej wstydliwych. Takich, które w życiu słyszy się tylko raz, a później pozostaje tylko wiara, że to wciąż trwa i nic się nie zmienia. Nie czynów i działań wobec ciebie. Nie bój się siebie. Swoich myśli, tęsknot, potrzeb, pragnień. Ani tych wstrętów. One też czynią cię pięknym. A jeśli ich nie chcesz...— Spuściła wzrok na moment i westchnęła, po chwili dopiero wracając spojrzeniem do jego oczu. — Oddaj je mnie. Ja je chętnie przygarnę. Nie waż się we mnie wątpić — bo jeśli wątpił w siebie, mogła temu jakoś zaradzić, zrobić coś, by udowodnić mu, że się mylił. Ale kiedy wątpił w nią była całkowicie bezsilna, zdana na los, szczęście, pełna jedynie nadziei, że pójdzie po rozsądek do głowy i uwierzy. Na nic jej starania, walka, nieustanne udowadnianie czegokolwiek, jeśli nie potrafił odnaleźć w tym pociechy. — Nie musisz nikomu dorównywać w niczym, Billy. — Nigdy nie musiał. Westchnęła cicho, odrywając dłonie od jego cieplejszej już twarzy. Nie wiedziała, jak ma przekazać mu to co czuła, co myślała, kiedy słuchała tych absurdalnych, a jednocześnie paraliżujących słów. — Nie potrzeba nic więcej— dodała po chwili zdecydowanie; wystarczy wydało jej się niewystarczające, nieadekwatne do tego, jak bardzo potrafił wypełniać pustkę i poruszać ją jednocześnie. Ona nie potrzebowała niczego więcej. Nigdy. To nie ona szukała w innych czegoś, nie ona wypełniała pustkę, szukała pocieszenia. Od zawsze zdawało jej się, że wiedziała, gdzie jest jej miejsce i co musi się wydarzyć. Wiedziała, w którą stronę patrzeć, rezygnowała świadomie, odmawiała znając konsekwencje. Bo nie chciała niczego więcej. Może popełniła błąd; dziś byłaby zupełnie gdzie indziej, mając jakąś przeszłość. Ale nie żałowała. Nie byłaby sobą, gdyby to zrobiła.
Może istniał powód, dla którego Camilla trzymała córkę w sekrecie. Może istniała cała masa powodów, przez które Marcella czuła, co czuła. Zapomniał jednak o czymś jeszcze. Bo tak było prościej? Wygodniej? Musiał być jakiś powód, dla którego ta, na którą rzekomo nie zasługiwał, nie chciała nikogo innego.
Cofnął dłoń, nie umknęło jej to. I zdawał się wycofać cały, odsunąć od niej nawet jeśli wciąż tkwił w tym samym miejscu. Zamykał się powoli, chował do skorupy jak żółw. Po tym, jak zrobił krok do przodu. Patrzyła na niego chwilę, gdy wyznał swoją winę. I znów ten strach. Paraliżujący, okropny. Spuściła wzrok na piasek, a później między przesypującymi się ziarenkami piasku poprowadziła palce, niepewnie, delikatnie odnajdując jego, próbując wsunąć się między nie niepostrzeżenie, zwinniej niż mógłby tego po niej oczekiwać, kiedy zaciskał ją na piachu, patrząc jak mu ucieka. Drobiny szorstko otarły się między nimi, przez chwilę nieprzyjemnie, ale nie cofnęła dłoni.
Nie mogła być jego przewodniczką. Nie w tej sprawie. Nie znała drogi, nie wiedziała, co dalej, ani w którą stronę. Gdyby spróbowała porwać go na siłę, zawiodłaby go tylko, zgubiwszy się gdzieś po drodze. Wtedy pewnie byłoby tak, jak się spodziewał. Potrzebowała kierunku, wskazówki, by nie błądzić jak dziecko we mgle. Ale na razie, gdy jego dłoń wymknęła jej się i powędrowała do skroni, nie musieli nigdzie iść. Mogli zostać w tym miejscu na zawsze, jeśli to tego właśnie potrzebował. Potrzęsła głową. — Nie zawiodłeś nikogo — przypomniała mu cicho; a już na pewno nie zawiódł jej. Tym wyznaniem, prawdą. Sobą. Rozumiała. Uśmiechnęła się lekko. Nie musiał przepraszać, nie wydarzyło się nic, co sprawiłoby jej przykrość. — Jesteś zmęczony — zauważyła, przyglądając mu się. Ona też była. Tego wszystkiego było zbyt dużo jak na nich, jak na jeden dzień. Rozprostowała znów nogi i odchyliła się lekko, robiąc mu miejsce — jeśli chciał. Mogli tu zostać aż do rana. Nikt nie będzie pytał, nikt nie musiał wiedzieć.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Tylko ona to potrafiła. Dotrzeć do niego w ten sposób – skłonić, pozornie bez większego wysiłku, żeby powiedział jej o wszystkim, co mu ciążyło, o obawach zalewających wnętrzności, o strachu uniemożliwiającym oddychanie. I o poczuciu winy: gorącym, ciągnącym go w dół niczym przewieszony przez ramiona worek kamieni. Wciąż nie był pewien, dlaczego – nie chodziło przecież o to, że było mu w tych momentach wszystko jedno, bo nigdy nie traktował słów i myśli Hannah z obojętnością. Wprost przeciwnie – cenił je, chował głęboko w sercu, czasami sam o nie prosił, choć zdarzało się też, że bał się płynącej z nich szczerości – i może dlatego bywało, że przed nią uciekał, zasłaniając się ścianą milczenia; wiedząc, że jeśli tylko pozwoli objąć się ramionami, otoczyć trosce i zrozumieniu, zdania popłyną same – wszystkie, nawet (a może szczególnie) te, których nie był jeszcze gotów wypowiedzieć na głos. Może to było głupie – może wystarczyło zaufać, uwierzyć, że potknięcia nie sprawią, że Hannah odwróci się i odejdzie, zwłaszcza, że ona sama nigdy nie dała mu powodów do snucia podobnych wizji, ale ten lęk wciąż gdzieś tam istniał: zakorzeniony głębiej niż ich przyjaźń, głębiej niż płynąca w jego żyłach magia, głębiej nawet niż Quidditch – swój początek mający w wypełnionej kredowym pyłem klasie, przywodzący na myśl nieprzyjemny zapach wilgotnej szmatki do wycierania tablicy i naftaliny, którą cuchnął sweter mugolskiej nauczycielki; brzmiący śmiechem, nieprzyjemnym, złośliwym. Podobno słowa były tylko słowami, ale w jego przypadku od zawsze potrafiły być czymś więcej: przeszkodą, bronią, która zbyt łatwo mogła być skierowana przeciwko niemu, raniącą dotkliwie i boleśnie. Bał się ich – wtedy, kiedy ściskały go za gardło, dusząc i nie chcąc uparcie wydostać się na zewnątrz; wtedy, gdy przychodziły za późno, gdy zamiast jasności, przynosiły niezrozumienie; i wtedy, kiedy jego własna nieporadność nadawała im mocy niszczenia, gdy burzyły zamiast budować, gdy raniły zamiast łagodzić.
Dzisiaj było inaczej – a może to z nią było inaczej, i może od samego początku wiedział, że będzie – dlatego to jej imieniem opisał skreślony drżącą dłonią list, prosząc, żeby przyszła, mimo że zdawał sobie sprawę z tego, w jakim stanie go znajdzie. Może podskórnie tego właśnie chciał – skruszenia muru, który zaczął budować wiele miesięcy temu, jeszcze przed swoim wyjazdem, gdy po raz pierwszy sekrety i poczucie winy zmusiły go do stopniowego oddalania się od ludzi, na których zależało mu najbardziej. Nie kłamał, chwiejnie wypisując zdania na zachlapanym alkoholem pergaminie, nie chciał być sam – ani tego wieczoru, ani żadnego następnego, nawet jeśli oznaczało to wyciągnięcie na wierzch tej najgorszej, najgłębiej chowanej wersji jego samego; wersji, której zdarzało się odrzucać ideały na rzecz złości i nienawiści, która popełniała błędy, która robiła za mało – i przez to nie zdołała uratować przyjaciela z rąk morderców. Ta myśl wciąż zjadała go od środka, i podejrzewał – już teraz, siedząc na morskim brzegu, na niemal pustej plaży, nieoddalonej wcale tak bardzo od stadionu, po którym nie raz i nie dwa niosło się tubalne echo śmiechu Rodericka – że nie pozbędzie się jej nigdy. Że zawsze już zostanie z nim, to palące przekonanie o własnej bezsilności, przypominając o sobie jak odzywająca się nawet po latach blizna po upadku. Ale może to było w porządku – może potrzebował tej nauczki, i może mógł przekuć ją na coś lepszego. Pomoc Justine, przede wszystkim, ale nie tylko – bo mieli znacznie więcej ludzi do uratowania, i całe szeregi wrogów do pokonania. Miał nadzieję, że będzie pamiętał: gdy stanie z nimi oko w oko, w końcu, któregoś dnia, być może – już wkrótce; że nie zawaha się, kiedy to będzie miało największe znaczenie. I że po wszystkim nie zostanie sam – szczupłe palce, zaciskające się na jego dłoni, gdy wypowiedział cichą prośbę, pozwalały mu nieśmiało wierzyć, że nie.
– Dobrze – powtórzył za nią, cicho, jednocześnie przypieczętowując wcześniejsze słowa, jak i składając obietnicę. Że on też będzie, zawsze, gotów ściągnąć z jej ramion ciężar podjętych decyzji; jak wtedy, gdy w skreślonym w środku nocy liście przyznała, że walcząc o wydarcie Londynu z rąk Rycerzy Walpurgii, spowodowała śmierć dwóch czarodziejów. Żałował, że nie mógł być tamtego dnia obok, i że jedynym, co mógł jej zaoferować, było trochę atramentu na zwiniętym w rulon kawałku pergaminu, ale przynajmniej dziś mogło być inaczej – nie spieszył się więc, gdy obejmował ją ramionami, w spokojnym uścisku odnajdując znacznie więcej, niż tylko wydzierane przez chłodne powietrze ciepło. Była tam stabilność, wsparcie, akceptacja; nadzieja – rozjaśniająca to, co było, i to, co dopiero miało nadejść, uderzyć w nich potężną falą, będącą w stanie pozbawić ich równowagi i pociągnąć brutalnie na dno. Kiedyś – choć jeszcze nie teraz, i jeszcze nie tego wieczoru.
Zaśmiał się, odchylając się lekko i mrugając odrobinę zbyt szybko, pozbywając się spod powiek łez, którym nie pozwolił popłynąć, zamiast tego przełykając je razem ze śliną; na moment ścisnęło go w gardle, ale odchrząknął, pozbywając się tej niewidzialnej guli. Obrócenie słabości w żart, nawet jeśli tylko tych nieistotnych i tylko na chwilę, sprawiło, że zrobiło mu się lżej. Odrobinę, smutek i żal wciąż kotłowały się gdzieś na wysokości jego żołądka, wywoływały tępy ból w klatce piersiowej – ten jednak wydawał się teraz nieco bardziej znośny. – Ja nigdy n-n-nie zmyślam – zaprzeczył z udawanym oburzeniem, wywracając oczami. Podążył spojrzeniem za Hannah, również spoglądając w górę – w niebo, teraz już zupełnie pociągnięte granatem. Ile czasu minęło, odkąd usłyszał jej krzyk, niosący się ponad wodą? – Wydaje mi się, że w-wy-wyczerpałem limit głupich decyzji na dziś – dodał ciszej, opuszczając wzrok, zawieszając go na jej profilu, oświetlonym z jednej strony blaskiem bijącym od ogniska, pokrytym tańczącymi na wietrze cieniami. Coś ciepłego rozlało się za jego mostkiem, na wargach znów odbijając się uśmiechem – choć tym razem bardziej bezwiednym niż świadomym. – Nigdzie się nie r-r-ruszę – obiecał, zamykając w tych słowach zarówno zapewnienie – że nie musiała się martwić, śledzić czujnie jego kroków – jak i przeprosiny; nie chciał już chować się nie wymówkami, na jego zachowanie nie było usprawiedliwienia, nie przeszkadzało mu więc nazywanie go po imieniu. Postąpił głupio, nierozważnie, lekkomyślnie; pozwolił, by gniew go zaślepił – i mało brakowało, a oboje by za to zapłacili. To chyba było zresztą w tym wszystkim najgorsze: ta świadomość, że jego błędy nie odbijały się tylko na nim, a również na osobach, które były mu najbliższe; że jego słabości, te, które czasami brały nad nim górę, mogły stać się także jej słabościami – bo jeśli w czymś się tego wieczoru ze sobą zgadzali, to w tym, że Hannah się nie poddawała. Nie zostawiła go, gdy spróbował ją od siebie odsunąć, i nie zawahała się przed wbiegnięciem za nim do wody, choć przecież w głębi ducha musiała zdawać sobie sprawę z tego, jak mogło się to dla niej skończyć. Może to właśnie stąd brało się to przekonanie, wypowiedziane wreszcie na głos i zawisające pomiędzy nim, podparte co najmniej setką innych powodów: że nie zasługiwał, by ktoś taki, jak ona, poświęcał się dla niego.
Nie odpowiedział, gdy dotarło do niego echo jego własnych słów, powtórzone jej głosem, ale nie mógł się nie uśmiechnąć, kiedy zaczęła wymieniać wszystko to, co w jej oczach było w niej najgorsze; rozbawienie na moment przedarło się przez skrępowanie, przez niepewność, odbijając się w uniesionych kącikach ust i zmarszczkach wokół oczu. Tak, zdarzało się, że była tym wszystkim – że wytrącała go z równowagi, zmuszając do porzucenia towarzyszącego mu zazwyczaj spokoju, i że tracił w jej obecności cierpliwość; że uporem przerastała nawet jego, za nic nie dając sobie przemówić do rozsądku. Ale to były drobnostki, całkowicie nieistotne wobec tego, że Hannah przede wszystkim była: zawsze wtedy, kiedy jej potrzebował, gdy nie dawał rady, a świat groził zawaleniem mu się na głowę; gdy w siebie wątpił, nie wierzył, i wtedy, gdy wracał z podkulonym ogonem, starając się na nowo odnaleźć dla siebie miejsce w rzeczywistości, którą porzucił, a która pod jego nieobecność zmieniła się nie do poznania. – Tylko czasami – przytaknął, przekrzywiając głowę, zaraz jednak spoważniał; nie chciał, by pomyślała, że żartował – nie w tej kwestii. – Nie popsułaś n-n-niczego – powiedział, przy tym zapewnieniu nieco mocniej zaciskając palce na jej dłoni. – Ani nie popsułabyś – dodał. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości, powiedział jej to już dzisiaj – że nie odsunąłby się od niej bez względu na to, co by mu powiedziała. Nie rzucał słów na wiatr, naprawdę w to wierzył; gdyby mu tylko na to pozwoliła, zaakceptowałby z jej strony wszystko, tak samo, jak wszystko by jej wybaczył. Doświadczenie i przeszłość nie działały co prawda na jego korzyść, były relacje, ważne, pozornie silne, o które walki zaniechał, zgadzając się na to, by zniszczały i przepadły, ale sądził – być może naiwnie – że to nie było to samo. On też był zresztą inny, zderzenie się z nową rzeczywistością i bolesny upadek, z którego ledwie udało mu się podnieść, go zmieniły, zmuszając do ostrożniejszego obchodzenia się z tym, co miał; uświadamiając mu – raz po raz na nowo – że niczego nie mógł już brać za pewnik. Ani rodziny, ani przyjaźni – ani ludzi, którzy byli dla niego ważni.
Czy rzeczywiście brakowało mu wiary? Zaufania? Oderwał spojrzenie od piasku, przestając śledzić drżące, przemykające po nim cienie, czując na policzku dotyk ciepłej dłoni – i odruchowo odnajdując parę czekoladowych tęczówek. Nie cofnął się, choć przez moment myślał, że to zrobi – wyczuwając, być może, gdzie uderzą słowa, które miały dopiero paść; druga dłoń zatrzymała go jednak w miejscu, choć możliwe, że zrobił to też głos Hannah – spokojny, ale mający w sobie też coś z charakterystycznej dla niej stanowczości, tej, która zazwyczaj nie pozostawiała po sobie wiele miejsca do dyskusji. Otworzył usta, jednak w pierwszej chwili nie zdołał wypchnąć spomiędzy warg żadnych dźwięków – grzęznących gdzieś w ściśniętym przełyku, tłoczących się na poziomie strun głosowych, powstrzymanych przez zdania piękniejsze, niż sam byłby w stanie kiedykolwiek złożyć w całość. Docierające prosto do niego, do tego miejsca, które na co dzień pozostawało ukryte, chronione rzędami niewidzialnych barier i murów; dzisiaj zburzonych, poddających się pod naporem serii łamiących serce wydarzeń, obdzierających go z sił; zbyt wątłych, by mógł się już teraz za nie schować, choć prawdę mówiąc – wcale tego nie chciał. Tego wieczoru nie pragnął samotności – więc przestał jej szukać, zamiast tego wychodząc Hannah naprzeciw, przyjmując wszystko to, co mówiła. To nie było łatwe – to, o co prosiła; walczył z tymi lękami całe życie, prowadząc walkę, której nie miał już nadziei wygrać, ale przecież musiała o tym wiedzieć; znała go lepiej, niż ktokolwiek inny, prawdopodobnie lepiej niż on sam – komu miałby zaufać, jeśli nie jej? – Hannah – odezwał się cicho, gdy udało mu się odzyskać zdolność mówienia, choć wciąż nie był pewien, co dalej; zadrżał, lekko, może niezauważalnie, mimo że wcale nie było mu zimno – chłodne podmuchy uderzające w nich od strony morza w którymś momencie przestały mu przeszkadzać, nie będąc wstanie przedrzeć się przez ciepło bijące od ogniska i to, którym promieniowała para drobnych dłoni. – T-t-to nie w ciebie wątpię – przyznał, odwracając na chwilę spojrzenie, spoglądając gdzieś w bok, choć nie było tam niczego, na czym mógłby zatrzymać oczy, więc je zamknął – udając, przez moment, że naprawdę nie potrzeba było nic więcej, i że liczyło się tylko to, co tu i teraz; że cały ten żal, to poczucie winy i ten strach mógł pozostawić na zewnątrz, poza jasnym kręgiem rzucanego przez płomienie światła, poza tą samotną wyspą na wybrzeżu, na której się schronili. To nie była taka zła myśl – i skupiając się na niej, pozwolił sobie odetchnąć, wypuścić wstrzymywane w płucach powietrze; jedna z dłoni Hannah zsunęła się z jego policzka, ale uniósł własną, żeby ją złapać, nim ponownie oparłaby się na piasku; na chwilę. Na chwilę też pochylił się do przodu, niedaleko, bo przecież była tuż obok – zatrzymując się dopiero, gdy zetknęli się czołami, nieruchomiejąc na parę oddechów, nie wiedział ile, nie liczył – później przesuwając się odrobinę, opierając się skronią o jej skroń, czując, jak kilka luźnych kosmyków łaskocze go w twarz. Nie odpowiadając sobie na żadne z pytań, które kłębiły się w jego głowie, wreszcie cichnąc; musiały poczekać – na inny dzień i inny czas, odpowiedniejszy, spokojniejszy; mniej przesiąknięty żalem i wyrastającą na nim potrzebą. – Jesteś pewna, że chcesz zabrać to w-w-wszystko? – zapytał, choć nie był pewien, czy na tyle głośno, by usłyszała; może sam nie był pewien, czy chciał, żeby to zrobiła – i dlatego odczekawszy zaledwie ułamek sekundy, odsunął się powoli, cofając dłonie i odchylając się w drugą stronę, choć bardziej niż fizycznie, uciekał myślami – pozwalając, by otrzeźwiło go chłodniejsze powietrze. Burząc tamtą chwilę, przypominając o świecie, który wciąż ich otaczał – a o którym pozwolił sobie na moment zapomnieć.
Nie było mu jednak dane zaplątać się we własnym umyśle na długo, dłoń Hannah odnalazła go bez problemu – ignorując piasek, splatając ich palce, dając oparcie. Gdy się odezwała, spojrzał na nią z wdzięcznością, choć z tym, co mówiła, nie mógł zgodzić się tak do końca. – Zawiodłem siebie – zaoponował, głosem spokojnym i jakby znużonym; miała rację, był zmęczony – i ona też musiała być, więcej niż raz zmuszona walczyć dzisiaj o własne życie. – Nie tylko dzisiaj. Ale n-n-następnym razem – następnym razem postaram się b-b-bardziej – obiecał, chyba bardziej samemu sobie niż jej, z jakiegoś powodu potrzebując, by te słowa rozległy się w wypełnionym szumem fal powietrzu, może zwyczajnie potrzebując wypowiedzenia ich na głos. Mówił o Justine – o tym, że zrobi wszystko, żeby wyrwać ją z rąk wrogów, ale nie tylko; było znacznie więcej błędów, które wciąż wymagały naprawienia, i więcej decyzji, które trzeba było zastąpić nowymi.
Ale nie dzisiaj – dzisiaj, zachęcony słowami przyjaciółki, poddawał się wreszcie ciągnącemu go w dół zmęczeniu, choć gdy wyprostowała nogi, uśmiechnął się tylko – i odwrócił się, najpierw siadając obok niej ramię w ramię, a później rozciągając się na piasku – jeszcze wilgotnym, chłodnym pod jego plecami, choć nie do końca nieprzyjemnym. Jedno ramię zgiął w łokciu, żeby podłożyć dłoń pod kark, robiąc z niej prowizoryczną poduszkę, drugie wyciągnął w bok, zerkając na Hannah. – Nie pójdę robić g-g-głupot, jeśli zaśniesz – przypomniał, przenosząc spojrzenie w górę, w niebo. – Piasek jest zimny, ale gdzieś tam jest m-m-mój sweter – zrobił z niego wcześniej prowizoryczny koc i pewnie krył w sobie setki szorstkich drobinek, ale mógł też przynajmniej częściowo ochronić ją przed bijącym od ziemi chłodem.
Jeśli zdecydowała się do niego dołączyć, otoczył ją ramieniem, przesuwając się tak, by było jej wygodnie – by mogła oprzeć o niego głowę – i przymknął powieki, trochę świadomie, a trochę bezwiednie zaczynając nucić: piosenkę starą i sięgającą jeszcze jego dzieciństwa, która chyba kiedyś miała słowa – ale te zatarły się w jego pamięci, pozostawiając po sobie tylko melodię, spokojną i prostą, ale niosącą ze sobą jakąś otuchę, którą jednocześnie wyrysowywał na plecach Hannah, przesuwając opuszkami palców po okrywającym je materiale. Miał wrażenie, że to właśnie jej potrzebowali dzisiaj najbardziej – tej wiary, że kiedyś obudzą się w świecie, w którym te dobre momenty będą codziennością, a nie przywoływanym z tęsknotą wspomnieniem.
Dzisiaj było inaczej – a może to z nią było inaczej, i może od samego początku wiedział, że będzie – dlatego to jej imieniem opisał skreślony drżącą dłonią list, prosząc, żeby przyszła, mimo że zdawał sobie sprawę z tego, w jakim stanie go znajdzie. Może podskórnie tego właśnie chciał – skruszenia muru, który zaczął budować wiele miesięcy temu, jeszcze przed swoim wyjazdem, gdy po raz pierwszy sekrety i poczucie winy zmusiły go do stopniowego oddalania się od ludzi, na których zależało mu najbardziej. Nie kłamał, chwiejnie wypisując zdania na zachlapanym alkoholem pergaminie, nie chciał być sam – ani tego wieczoru, ani żadnego następnego, nawet jeśli oznaczało to wyciągnięcie na wierzch tej najgorszej, najgłębiej chowanej wersji jego samego; wersji, której zdarzało się odrzucać ideały na rzecz złości i nienawiści, która popełniała błędy, która robiła za mało – i przez to nie zdołała uratować przyjaciela z rąk morderców. Ta myśl wciąż zjadała go od środka, i podejrzewał – już teraz, siedząc na morskim brzegu, na niemal pustej plaży, nieoddalonej wcale tak bardzo od stadionu, po którym nie raz i nie dwa niosło się tubalne echo śmiechu Rodericka – że nie pozbędzie się jej nigdy. Że zawsze już zostanie z nim, to palące przekonanie o własnej bezsilności, przypominając o sobie jak odzywająca się nawet po latach blizna po upadku. Ale może to było w porządku – może potrzebował tej nauczki, i może mógł przekuć ją na coś lepszego. Pomoc Justine, przede wszystkim, ale nie tylko – bo mieli znacznie więcej ludzi do uratowania, i całe szeregi wrogów do pokonania. Miał nadzieję, że będzie pamiętał: gdy stanie z nimi oko w oko, w końcu, któregoś dnia, być może – już wkrótce; że nie zawaha się, kiedy to będzie miało największe znaczenie. I że po wszystkim nie zostanie sam – szczupłe palce, zaciskające się na jego dłoni, gdy wypowiedział cichą prośbę, pozwalały mu nieśmiało wierzyć, że nie.
– Dobrze – powtórzył za nią, cicho, jednocześnie przypieczętowując wcześniejsze słowa, jak i składając obietnicę. Że on też będzie, zawsze, gotów ściągnąć z jej ramion ciężar podjętych decyzji; jak wtedy, gdy w skreślonym w środku nocy liście przyznała, że walcząc o wydarcie Londynu z rąk Rycerzy Walpurgii, spowodowała śmierć dwóch czarodziejów. Żałował, że nie mógł być tamtego dnia obok, i że jedynym, co mógł jej zaoferować, było trochę atramentu na zwiniętym w rulon kawałku pergaminu, ale przynajmniej dziś mogło być inaczej – nie spieszył się więc, gdy obejmował ją ramionami, w spokojnym uścisku odnajdując znacznie więcej, niż tylko wydzierane przez chłodne powietrze ciepło. Była tam stabilność, wsparcie, akceptacja; nadzieja – rozjaśniająca to, co było, i to, co dopiero miało nadejść, uderzyć w nich potężną falą, będącą w stanie pozbawić ich równowagi i pociągnąć brutalnie na dno. Kiedyś – choć jeszcze nie teraz, i jeszcze nie tego wieczoru.
Zaśmiał się, odchylając się lekko i mrugając odrobinę zbyt szybko, pozbywając się spod powiek łez, którym nie pozwolił popłynąć, zamiast tego przełykając je razem ze śliną; na moment ścisnęło go w gardle, ale odchrząknął, pozbywając się tej niewidzialnej guli. Obrócenie słabości w żart, nawet jeśli tylko tych nieistotnych i tylko na chwilę, sprawiło, że zrobiło mu się lżej. Odrobinę, smutek i żal wciąż kotłowały się gdzieś na wysokości jego żołądka, wywoływały tępy ból w klatce piersiowej – ten jednak wydawał się teraz nieco bardziej znośny. – Ja nigdy n-n-nie zmyślam – zaprzeczył z udawanym oburzeniem, wywracając oczami. Podążył spojrzeniem za Hannah, również spoglądając w górę – w niebo, teraz już zupełnie pociągnięte granatem. Ile czasu minęło, odkąd usłyszał jej krzyk, niosący się ponad wodą? – Wydaje mi się, że w-wy-wyczerpałem limit głupich decyzji na dziś – dodał ciszej, opuszczając wzrok, zawieszając go na jej profilu, oświetlonym z jednej strony blaskiem bijącym od ogniska, pokrytym tańczącymi na wietrze cieniami. Coś ciepłego rozlało się za jego mostkiem, na wargach znów odbijając się uśmiechem – choć tym razem bardziej bezwiednym niż świadomym. – Nigdzie się nie r-r-ruszę – obiecał, zamykając w tych słowach zarówno zapewnienie – że nie musiała się martwić, śledzić czujnie jego kroków – jak i przeprosiny; nie chciał już chować się nie wymówkami, na jego zachowanie nie było usprawiedliwienia, nie przeszkadzało mu więc nazywanie go po imieniu. Postąpił głupio, nierozważnie, lekkomyślnie; pozwolił, by gniew go zaślepił – i mało brakowało, a oboje by za to zapłacili. To chyba było zresztą w tym wszystkim najgorsze: ta świadomość, że jego błędy nie odbijały się tylko na nim, a również na osobach, które były mu najbliższe; że jego słabości, te, które czasami brały nad nim górę, mogły stać się także jej słabościami – bo jeśli w czymś się tego wieczoru ze sobą zgadzali, to w tym, że Hannah się nie poddawała. Nie zostawiła go, gdy spróbował ją od siebie odsunąć, i nie zawahała się przed wbiegnięciem za nim do wody, choć przecież w głębi ducha musiała zdawać sobie sprawę z tego, jak mogło się to dla niej skończyć. Może to właśnie stąd brało się to przekonanie, wypowiedziane wreszcie na głos i zawisające pomiędzy nim, podparte co najmniej setką innych powodów: że nie zasługiwał, by ktoś taki, jak ona, poświęcał się dla niego.
Nie odpowiedział, gdy dotarło do niego echo jego własnych słów, powtórzone jej głosem, ale nie mógł się nie uśmiechnąć, kiedy zaczęła wymieniać wszystko to, co w jej oczach było w niej najgorsze; rozbawienie na moment przedarło się przez skrępowanie, przez niepewność, odbijając się w uniesionych kącikach ust i zmarszczkach wokół oczu. Tak, zdarzało się, że była tym wszystkim – że wytrącała go z równowagi, zmuszając do porzucenia towarzyszącego mu zazwyczaj spokoju, i że tracił w jej obecności cierpliwość; że uporem przerastała nawet jego, za nic nie dając sobie przemówić do rozsądku. Ale to były drobnostki, całkowicie nieistotne wobec tego, że Hannah przede wszystkim była: zawsze wtedy, kiedy jej potrzebował, gdy nie dawał rady, a świat groził zawaleniem mu się na głowę; gdy w siebie wątpił, nie wierzył, i wtedy, gdy wracał z podkulonym ogonem, starając się na nowo odnaleźć dla siebie miejsce w rzeczywistości, którą porzucił, a która pod jego nieobecność zmieniła się nie do poznania. – Tylko czasami – przytaknął, przekrzywiając głowę, zaraz jednak spoważniał; nie chciał, by pomyślała, że żartował – nie w tej kwestii. – Nie popsułaś n-n-niczego – powiedział, przy tym zapewnieniu nieco mocniej zaciskając palce na jej dłoni. – Ani nie popsułabyś – dodał. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości, powiedział jej to już dzisiaj – że nie odsunąłby się od niej bez względu na to, co by mu powiedziała. Nie rzucał słów na wiatr, naprawdę w to wierzył; gdyby mu tylko na to pozwoliła, zaakceptowałby z jej strony wszystko, tak samo, jak wszystko by jej wybaczył. Doświadczenie i przeszłość nie działały co prawda na jego korzyść, były relacje, ważne, pozornie silne, o które walki zaniechał, zgadzając się na to, by zniszczały i przepadły, ale sądził – być może naiwnie – że to nie było to samo. On też był zresztą inny, zderzenie się z nową rzeczywistością i bolesny upadek, z którego ledwie udało mu się podnieść, go zmieniły, zmuszając do ostrożniejszego obchodzenia się z tym, co miał; uświadamiając mu – raz po raz na nowo – że niczego nie mógł już brać za pewnik. Ani rodziny, ani przyjaźni – ani ludzi, którzy byli dla niego ważni.
Czy rzeczywiście brakowało mu wiary? Zaufania? Oderwał spojrzenie od piasku, przestając śledzić drżące, przemykające po nim cienie, czując na policzku dotyk ciepłej dłoni – i odruchowo odnajdując parę czekoladowych tęczówek. Nie cofnął się, choć przez moment myślał, że to zrobi – wyczuwając, być może, gdzie uderzą słowa, które miały dopiero paść; druga dłoń zatrzymała go jednak w miejscu, choć możliwe, że zrobił to też głos Hannah – spokojny, ale mający w sobie też coś z charakterystycznej dla niej stanowczości, tej, która zazwyczaj nie pozostawiała po sobie wiele miejsca do dyskusji. Otworzył usta, jednak w pierwszej chwili nie zdołał wypchnąć spomiędzy warg żadnych dźwięków – grzęznących gdzieś w ściśniętym przełyku, tłoczących się na poziomie strun głosowych, powstrzymanych przez zdania piękniejsze, niż sam byłby w stanie kiedykolwiek złożyć w całość. Docierające prosto do niego, do tego miejsca, które na co dzień pozostawało ukryte, chronione rzędami niewidzialnych barier i murów; dzisiaj zburzonych, poddających się pod naporem serii łamiących serce wydarzeń, obdzierających go z sił; zbyt wątłych, by mógł się już teraz za nie schować, choć prawdę mówiąc – wcale tego nie chciał. Tego wieczoru nie pragnął samotności – więc przestał jej szukać, zamiast tego wychodząc Hannah naprzeciw, przyjmując wszystko to, co mówiła. To nie było łatwe – to, o co prosiła; walczył z tymi lękami całe życie, prowadząc walkę, której nie miał już nadziei wygrać, ale przecież musiała o tym wiedzieć; znała go lepiej, niż ktokolwiek inny, prawdopodobnie lepiej niż on sam – komu miałby zaufać, jeśli nie jej? – Hannah – odezwał się cicho, gdy udało mu się odzyskać zdolność mówienia, choć wciąż nie był pewien, co dalej; zadrżał, lekko, może niezauważalnie, mimo że wcale nie było mu zimno – chłodne podmuchy uderzające w nich od strony morza w którymś momencie przestały mu przeszkadzać, nie będąc wstanie przedrzeć się przez ciepło bijące od ogniska i to, którym promieniowała para drobnych dłoni. – T-t-to nie w ciebie wątpię – przyznał, odwracając na chwilę spojrzenie, spoglądając gdzieś w bok, choć nie było tam niczego, na czym mógłby zatrzymać oczy, więc je zamknął – udając, przez moment, że naprawdę nie potrzeba było nic więcej, i że liczyło się tylko to, co tu i teraz; że cały ten żal, to poczucie winy i ten strach mógł pozostawić na zewnątrz, poza jasnym kręgiem rzucanego przez płomienie światła, poza tą samotną wyspą na wybrzeżu, na której się schronili. To nie była taka zła myśl – i skupiając się na niej, pozwolił sobie odetchnąć, wypuścić wstrzymywane w płucach powietrze; jedna z dłoni Hannah zsunęła się z jego policzka, ale uniósł własną, żeby ją złapać, nim ponownie oparłaby się na piasku; na chwilę. Na chwilę też pochylił się do przodu, niedaleko, bo przecież była tuż obok – zatrzymując się dopiero, gdy zetknęli się czołami, nieruchomiejąc na parę oddechów, nie wiedział ile, nie liczył – później przesuwając się odrobinę, opierając się skronią o jej skroń, czując, jak kilka luźnych kosmyków łaskocze go w twarz. Nie odpowiadając sobie na żadne z pytań, które kłębiły się w jego głowie, wreszcie cichnąc; musiały poczekać – na inny dzień i inny czas, odpowiedniejszy, spokojniejszy; mniej przesiąknięty żalem i wyrastającą na nim potrzebą. – Jesteś pewna, że chcesz zabrać to w-w-wszystko? – zapytał, choć nie był pewien, czy na tyle głośno, by usłyszała; może sam nie był pewien, czy chciał, żeby to zrobiła – i dlatego odczekawszy zaledwie ułamek sekundy, odsunął się powoli, cofając dłonie i odchylając się w drugą stronę, choć bardziej niż fizycznie, uciekał myślami – pozwalając, by otrzeźwiło go chłodniejsze powietrze. Burząc tamtą chwilę, przypominając o świecie, który wciąż ich otaczał – a o którym pozwolił sobie na moment zapomnieć.
Nie było mu jednak dane zaplątać się we własnym umyśle na długo, dłoń Hannah odnalazła go bez problemu – ignorując piasek, splatając ich palce, dając oparcie. Gdy się odezwała, spojrzał na nią z wdzięcznością, choć z tym, co mówiła, nie mógł zgodzić się tak do końca. – Zawiodłem siebie – zaoponował, głosem spokojnym i jakby znużonym; miała rację, był zmęczony – i ona też musiała być, więcej niż raz zmuszona walczyć dzisiaj o własne życie. – Nie tylko dzisiaj. Ale n-n-następnym razem – następnym razem postaram się b-b-bardziej – obiecał, chyba bardziej samemu sobie niż jej, z jakiegoś powodu potrzebując, by te słowa rozległy się w wypełnionym szumem fal powietrzu, może zwyczajnie potrzebując wypowiedzenia ich na głos. Mówił o Justine – o tym, że zrobi wszystko, żeby wyrwać ją z rąk wrogów, ale nie tylko; było znacznie więcej błędów, które wciąż wymagały naprawienia, i więcej decyzji, które trzeba było zastąpić nowymi.
Ale nie dzisiaj – dzisiaj, zachęcony słowami przyjaciółki, poddawał się wreszcie ciągnącemu go w dół zmęczeniu, choć gdy wyprostowała nogi, uśmiechnął się tylko – i odwrócił się, najpierw siadając obok niej ramię w ramię, a później rozciągając się na piasku – jeszcze wilgotnym, chłodnym pod jego plecami, choć nie do końca nieprzyjemnym. Jedno ramię zgiął w łokciu, żeby podłożyć dłoń pod kark, robiąc z niej prowizoryczną poduszkę, drugie wyciągnął w bok, zerkając na Hannah. – Nie pójdę robić g-g-głupot, jeśli zaśniesz – przypomniał, przenosząc spojrzenie w górę, w niebo. – Piasek jest zimny, ale gdzieś tam jest m-m-mój sweter – zrobił z niego wcześniej prowizoryczny koc i pewnie krył w sobie setki szorstkich drobinek, ale mógł też przynajmniej częściowo ochronić ją przed bijącym od ziemi chłodem.
Jeśli zdecydowała się do niego dołączyć, otoczył ją ramieniem, przesuwając się tak, by było jej wygodnie – by mogła oprzeć o niego głowę – i przymknął powieki, trochę świadomie, a trochę bezwiednie zaczynając nucić: piosenkę starą i sięgającą jeszcze jego dzieciństwa, która chyba kiedyś miała słowa – ale te zatarły się w jego pamięci, pozostawiając po sobie tylko melodię, spokojną i prostą, ale niosącą ze sobą jakąś otuchę, którą jednocześnie wyrysowywał na plecach Hannah, przesuwając opuszkami palców po okrywającym je materiale. Miał wrażenie, że to właśnie jej potrzebowali dzisiaj najbardziej – tej wiary, że kiedyś obudzą się w świecie, w którym te dobre momenty będą codziennością, a nie przywoływanym z tęsknotą wspomnieniem.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zawsze wierzyła, że nie musi nikogo utwierdzać w przekonaniu, że była — zawsze, na każde zawołanie, na byle skinienie, ale i tak często to powtarzała. Tak na wszelki wypadek. Pamięć była zawodna, a w chwilach słabości każdy potrzebował zapewnienia, jakiejś stałości, przypomnienia o sprawach najbardziej prostych i oczywistych. Nie tylko jemu, im wszystkim. Tym, którzy byli ważni, zajmowali szczególne miejsca w jej sercu. Pozwalali jej być tym, kim była, a nawet kim chciała być; opoką, filarem. Świadomość, że ktoś jej potrzebował nadawała sensu jej życiu. Czasem to się nawet udawało. Kiedy przyjaciele bywali samotni i zagubieni. Później wszystko to, czego szukali odnajdywali w innych, znacznie bliższych sercu osobach. Nie było w tym nic złego. Taka była rola przyjaciół: by pomagali, gdy innych zabrakło. Dla niego pragnęła czegoś więcej. Mogła być fundamentem. Twardym, solidnym, osadzonym nawet na niepewnym gruncie, trzymającym wszystko w idealnym porządku, pozwalającym na budowanie wszystkiego nawet od podstaw. Ale wiedziała, że przyjdzie taki czas, że i on odejdzie, odnajdując — na chwilę, a może na dłużej; na zawsze? kogoś, kto spełni tę rolę, a jej znaczenie znów spadnie, tak jak wtedy, gdy planował nowe życie z kobietą, którą kochał. Była na to przygotowana, świadoma tego co nadejdzie nieuchronnie, wciąż gotowa, by w razie słabszej chwili, gorszego momentu podeprzeć go, nie pozwalając upaść. Dźwignąć go z kolan, złapać mocno za ramiona; gdyby była taka konieczność. Nie wiedziała, czy naprawdę wolała, by nigdy nie zaistniała. Nie widziała szansy na to, by mogło się to zmienić. Jeśli coś w jej życiu było pewne, to właśnie było to. Cokolwiek będzie w życiu robił, z kimkolwiek będzie dzielił szczęścia i smutki, dzielił radości na troje albo czworo, na kimkolwiek będzie polegał — ona będzie. Na wyciągnięcie ręki, tuż obok. Albo dalej, jeśli jej pozwoli. Za ogrodzeniem, za zakrętem, trzecim wzgórzem. Gdzieś tam.
Tak myślała.
Wierzyła jego słowom, zupełnie tak jakby miały w sobie największą moc — tym, które przyrzekały, że nie zniknie i cokolwiek się wydarzy, zostanie. Nie chciała pomocy; nie dlatego, że jej nie potrzebowała. Była zbyt dumna, by to zrobić. Zawsze samodzielna, zaradna, pracowita — tak, jak nauczyła ją matka; silna i wytrzymała, jak tego pragnął ojciec. Wściekała się, gdy bracia przypominali jej w kółko, że była tylko i aż, młodszą siostrą, siostrzyczką, dziewczynką, panienką, kobietą, dzieckiem. Nie była już dzieckiem. Chciała więc cichej obecności. Chciała mieć możliwość pomagania, gdy było to potrzebne. Trzymania go za rękę od czasu do czasu, kurczowo — może zbyt kurczowo trzymając się go, jak dryfującego kawałka drewna podczas dramatycznej walki o życie w rwącym nurcie lodowatej rzeki. Nawet jeśli o tym nie wiedział, czasem był i jednym i drugim; ratującą kłodą i wodą, w której na własne życzenie tonęła raz za razem. Tak jak ci, którzy szukają adrenaliny i wskakują do jezior, których nie znają, których dna nigdy nie byli w stanie ocenić ani istot, które je zamieszkiwały. Potrafiła to robić. Choć nie umiała pływać; czasem rozpaczliwie wymachując rękami, chcąc zaczerpnąć tchu. Wiedziała, że bezpieczniej byłoby oglądać go z dystansu.
Tego też nie potrafiła.
Wtulona w niego oddychała powoli i ze spokojem kogoś, kto jest pogodzony ze swoim losem, nawet jeśli przyszłość nie malowała się w najpiękniejszych barwach. Jakakolwiek by miała być, jego zapach, cichy oddech, głośne bicie serca dodawało jej otuchy. Lubiła jego śmiech. Jego głos w ogóle; może dlatego, że tak rzadko z niego korzystał, powstrzymywany kompleksami, bólem przeszłości i irracjonalnym lękiem, jakby miała zacząć się śmiać. Mogła — śmiała się przecież często. Nie dostrzegała w tym ułomności, defektu. Było jak kolor oczu, odcień skóry, kształt ust. Lubiła to nieporadne jąkanie, kochała gdy śpiewał. Nucił te melodie, które potrafiły wejść do głowy i już nigdy z niej nie wyjść. Szczery śmiech sprawił więc, że i ona się roześmiała, tak samo przez łzy. Dzień obfitował w emocje, na które nie byli gotowi. Od samego świtu aż po zmierzch.
Odchrząknęła znacząco, nabrała powietrza w płuca, poruszywszy się na piachu.
— W takim razie mam nadzieję, że opowiadasz Amelii do snu relacje z dawnych meczy zamiast bajek — mruknęła cicho. W gwiazdach było zawsze coś, co pozwalało się wyciszyć, zapomnieć o tym, co złe; zacząć marzyć a w końcu śnić. Żałowała, że Just nie może zobaczyć tego nieba, rozgwieżdżonego tak bardzo, że nie sposób było się rozeznać w pojedynczych błyszczących iskierkach. Tata kiedyś tłumaczył jej tę mapę, ale nigdy do końca jej nie rozgryzła. A ta plaża spodobałaby jej się. Cisza i ten spokój. Mogłaby tu odpocząć, z dala od tych wszystkich trosk, od zadań, które jej powierzono. — Na dziś — powtórzyła głucho i westchnęła, przymykając na krótką chwilę oczy; odchylając głowę bardziej, aż wilgotne włosy dotknęły piachu, a kocówki zlepiły się złocistymi drobinami. Otwarła usta, by zaciągnąć się mocno świeżym, rześkimim powietrzem, z jednej strony zimnym od morza, z drugiej gorącym od strzelającego ognia. I westchnęła głośno, sama nieświadoma tego, że dało się w tym usłyszeć ulgę. Dziś możesz już spać spokojnie zdawał się mówić; nigdzie nie ucieknie, nie zniknie o poranku, nie stanie się wspomnieniem poprzedniego dnia. Bardziej od popełnionych głupot — których na dobrą sprawę nie popełniał zbyt często, obawiała się jego zamknięcia, izolacji i ucieczki. Tego, że wymknie jej się niepostrzeżenie, ukryje za budowanym skrupulatnie murem w niepewności, szukając komfortu i własnego poczucia bezpieczeństwa. Zmęczyła ją ucieczka i pogoń; zmęczył ja ten dzień. Chciałaby mu przysiąc, że mogła go gonić aż po kres, ale była wdzięczna, że nie musiała. Nie dziś, nie teraz. Otwarła oczy i spojrzała na niego, opierając się policzkiem o ramię, zastanawiając się o czym myślał, gdy tak patrzył. Gdy patrzył na nią. Czy o tym, co powiedziała sama, czy wałkował w myślach wciąż to, co powiedział jej on, nie chcąc mówić nic.
Słowa — miały olbrzymią moc. I tak, jak potrafiły krzywdzić, mogły podnosić na duchu. Dał jej dziś to, czego potrzebowała, wyciągając z siebie to, co miało pozostać ukryte. Dał jej pewność, że jej słowa tak jak uczucia nie mogły zburzyć tego, co latami udało im się wypracować. I wielką wartość miały dla niej, każdy wyraz; każda zgłoska. Tak jak to, że wciąż był, obdarzał ją czułym uśmiechem, troskliwym spojrzeniem.
— Wiesz to na pewno? — spytała, poddając to wątpliwościom, niedługo po nim tak, że cisza nie zdążyła się zadomowić między nimi. Zadziwiające, jak bardzo był pewien, że w tym wszystkim nie byłoby jej winy. Była trudna, ale i on nie należał do najprostszych osób. Na każdego był jakiś sposób. Na niego też, wiedziała to, już dobrze. Wiedziała, że poradziłaby sobie z nim, uporała z wyzwaniami, jakie by przed nią stawiał. Nigdy tego nie zrobił. Podjął decyzję opartą na przypuszczeniach i wierze w to, że miał rację. Nie myślał nigdy, by się przekonać? Bał się. Ona też się bała. Bali oboje, nawet jeśli kierowały nimi odmienne powody. I pewnie pomyślałaby, że jeśli bać się będą już zawsze, nigdy nie osiągną niczego, ale na to była zbyt zmęczona.
Na chwilę znów przymknęła oczy, a później spojrzała na niego.
— Nie na wszystko w życiu trzeba sobie czymś zasłużyć, czymś zapracować. To po prostu jest, albo tego nie ma — mruknęła patrząc mu w oczy, po czym obróciła głowę w stronę ognia; palcami włosy przekładając na drugą stronę, wygładzając dłońmi je z piasku, który się w nich zaplątał. Rozplątywała niesfornie skołtunione kosmyki. — Dlatego to takie piękne i straszne jednocześnie. — Nie na wszystko mieli w życiu wpływ. Czasem niezależnie od tego jak bardzo się starali, nie osiągali tego, na co pracowali; niezależnie od tego jak wiele robili, nie byli w stanie wywołać w człowieku tego, co sami oczekiwali. Istniały magiczne sposoby, eliksiry, zaklęcia. Żadne z nich nie było jednak prawdą; iluzją zaledwie lub klątwą; okrutną, zakłamaną. Podłą. Dlatego niektórzy ludzie do siebie pasowali, kiedy inni nie potrafili za wszelką cenę wypracować najcieńszej nici porozumienia. To była magia, która dotyczyła wszystkich ludzi, bez względu na krew, przekonania, na pierwiastek mocy, który w sobie nosili.
Kiedy zadrżał nie oderwała wzroku, ani dłoni, zupełnie tak jakby tego nie zauważyła, ale instynktownie wyraźniej przywarła do jego twarzy palcami, jakby obawiała się, że się za moment odsunie. Chrapliwie wypowiedział jej imię. W tym dźwięku było coś z niepewności, coś z zagubienia, której nie potrafiła rozszyfrować. Jeszcze nie, ale za jakiś czas znów jej się uda. Słuchając tego co mówił, patrząc na to, co robił; w ciszy poszukując dźwięków, które poruszał samym sobą. Wtedy zrozumie. Czy coś od wewnątrz nim przez moment wstrząsnęło? Jakaś świadomość, myśl, która go nawiedziła niespodziewanie? Kiedy przymknął oczy wciąż go obserwowała.
— Ja w ciebie wierzę, Billy — powtórzyła cicho. — W to, że będziesz czynił wszystko w zgodzie z samym sobą, dążył do tego, czego pragniesz.— Przechyliła głowę na bok i korzystając z okazji, że miał chwilę zamknięte oczy przemknęła wzrokiem po jego twarzy, znajdującej się tak blisko. — Wierzę w to, że sprostasz wyzwaniom, które sobie założyłeś i w to, że osiągniesz sukces, tak jak osiągałeś na boisku. — Był przecież dobry w tym, co robił i świat na tym się nie kończył; był dobry w wielu innych rzeczach, nawet jeśli wokół nie było rzeszy fanów, którzy go oklaskiwali. — Wierzę też, że znajdziesz to, czego szukasz i zrobisz w danej chwili to, co trzeba. — Bo zawsze starał się czynić to, co było słuszne, nierzadko poświęcając przy tym samego siebie. Nie zawsze wychodziło, ale kto był w stanie powiedzieć, że był w tym lepszy?—Wierzę w twoją mądrość. Intuicję, której mi brakuje, choć przecież mawiają, że kobiety mają to coś. Wierzę, że wiesz, co robisz kiedy podejmujesz decyzje, nawet jeśli sama się z nimi nie zgadzam. — Wzruszyła lekko ramionami i uśmiechnęła się, gładząc kciukami jego policzki delikatnie. Zniżyła głos do szeptu, nieświadoma kiedy to się stało. Nie próbowała go idealizować, tak jak on ją. Nie była idealna. Daleko było jej do wyjątkowości, którą ją określił, chociaż to, co powiedział sprawiło, że tak się poczuła. Na jedną chwilę, jeden krótki moment — stając się miękka jak gąbka. Pochylił się ku niej, opierając o jej czoło. Uśmiechnęła się, bardziej do siebie niż do niego. Zawsze było w tym geście wiele czułości i oddania. Odetchnęła też, jak i on, nie przymykając jednak oczu; po co? Mogła przyglądać mu się bez wyrzutów sumienia. Dopiero kiedy przesunął się i zetknęli się skroniami poczuła jak coś w niej zadrżało, jak coś oplotło się mocno wokół jej żołądka. Ciasno tak, że zakręciło jej się w głowie.
— Tak — szepnęła; była tego pewna. Nie wydusiła z siebie nic więcej, bo zaschło jej w gardle. A potem popsuł tę chwilę, jakby na moment straciła oparcie i drgnęła, gdy się odsunął, choć zrobił to powoli. Patrząc przed siebie, ledwie zahaczając o jego sylwetkę spojrzeniem zamrugała dwukrotnie, przytomniejąc. Była pewna, że nie przysnęła, westchnęła głośno.
Wysłuchała jego wyznania cierpliwie, choć niecierpliwie chciała odpowiedzieć od razu. Zamilkła więc na moment, analizując to, co powiedział.
— Za dużo od siebie wymagasz, Billy — za dużo chciał, chciał na raz. Chciał to wszystko zrobić po swojemu, zapominając o tym, że nie dało się wszystkiego ani przewidzieć ani poukładać. Życie było nieprzewidywalne. Obietnicy nie skomentowała w żaden sposób, nie sądziła, by musiała cokolwiek mówić. Wiedziała, że cokolwiek powie — będzie powtarzał swoje. Może niepotrzebnie próbowała go od tego odwodzić, zamiast mu pomóc spełnić swoje własne oczekiwania, pchnąć go dalej, do przodu. Pokiwała głową na znak zrozumienia i uśmiechnęła się delikatnie, łapiąc w locie jego wzrok. Wiedziała, że da z siebie wszystko i jeśli weźmie udział — a na pewno będzie chciał, w walce o Tonks, zrobi co konieczne, by nie zawieść samego siebie. Może właśnie tego bała się najbardziej; tak jak bała się o własnego brata. Że w tej nierównej, ciężkiej walce poświęci samego siebie, a ona zwyczajnie w świecie, pomimo złożonych obietnic, go straci. Złamie je nieświadomie, nie mogąc nic z tym zrobić; los zdecyduje za niego. Coś przygniotło jej pierś na samą myśl; jej serce protestowało, ale nie mogła wyznać mu tego, jak bardzo bała się przyszłości. Nie byłby szczęśliwy, zadowalając ją w ten sposób. Nie chciał przecież już siedzieć i biernie patrzeć, gdy jego bliscy ginęli dla innych. To właśnie jej napisał, gdy wrócił. Wrócił, by walczyć. A ona musiała pogodzić się z tym, że zdarzyć mogło się wszystko.
Nie potrafiła tego zaakceptować.
Wciąż nie była gotowa usłyszeć smutnych wieści o nich wszystkich. Wciąż przeżywała zniknięcia bez słowa, bojąc się, że nie ujrzy tych twarzy rozpromienionych uśmiechami nigdy więcej. Nie potrafiłaby przywyknąć, nastawić się na wszystko. Śledziła jego ruchy przez chwilę — jak siadał obok niej, a później kładł się na piasku i robiąc jej przy sobie miejsce. Zerkając przez ramię w tył uśmiechnęła się subtelnie, a później spojrzała na ogień znów. Zgarnęła z piachu ubranie, które posłużyło im za koc i wytrzepała go lekko, nie podnosząc się wcale z ziemi, a później chwyciła obiema dłońmi, palcami gnąc miękki i ciepły materiał.
Ogień będzie dogasał jeszcze jakiś czas. Po gazetach nie było ani śladu i pewnie gdyby nie fragmenty, które dojrzała tuż po przyjściu nie spodziewałaby się, że posłużyły za tak skuteczną podpałkę. Siedziała jeszcze tak przez chwilę w milczeniu nim zdecydowała się do niego dołączyć. Założyła jego sweter, zgarnęła włosy, by się na nich nie położyć, a następnie przylgnęła do jego boku, dłoń przykładając do jego klatki piersiowej, blisko samej siebie, twarzy, którą wtuliła w jego pierś. Patrzyła jak się rozpręża i kurczy przy każdym wdechu i wydechu. Słuchała, jak oddychał w rytmie szumu morza i uspokajającego się wiatru, a po chwili, słuchała już jego głosu i tylko jego. Nucącego tą piosenkę. Uśmiechnęła się bezwiednie, nie wiedząc nawet kiedy przymknęła oczy ze zmęczenia.
| zt
Tak myślała.
Wierzyła jego słowom, zupełnie tak jakby miały w sobie największą moc — tym, które przyrzekały, że nie zniknie i cokolwiek się wydarzy, zostanie. Nie chciała pomocy; nie dlatego, że jej nie potrzebowała. Była zbyt dumna, by to zrobić. Zawsze samodzielna, zaradna, pracowita — tak, jak nauczyła ją matka; silna i wytrzymała, jak tego pragnął ojciec. Wściekała się, gdy bracia przypominali jej w kółko, że była tylko i aż, młodszą siostrą, siostrzyczką, dziewczynką, panienką, kobietą, dzieckiem. Nie była już dzieckiem. Chciała więc cichej obecności. Chciała mieć możliwość pomagania, gdy było to potrzebne. Trzymania go za rękę od czasu do czasu, kurczowo — może zbyt kurczowo trzymając się go, jak dryfującego kawałka drewna podczas dramatycznej walki o życie w rwącym nurcie lodowatej rzeki. Nawet jeśli o tym nie wiedział, czasem był i jednym i drugim; ratującą kłodą i wodą, w której na własne życzenie tonęła raz za razem. Tak jak ci, którzy szukają adrenaliny i wskakują do jezior, których nie znają, których dna nigdy nie byli w stanie ocenić ani istot, które je zamieszkiwały. Potrafiła to robić. Choć nie umiała pływać; czasem rozpaczliwie wymachując rękami, chcąc zaczerpnąć tchu. Wiedziała, że bezpieczniej byłoby oglądać go z dystansu.
Tego też nie potrafiła.
Wtulona w niego oddychała powoli i ze spokojem kogoś, kto jest pogodzony ze swoim losem, nawet jeśli przyszłość nie malowała się w najpiękniejszych barwach. Jakakolwiek by miała być, jego zapach, cichy oddech, głośne bicie serca dodawało jej otuchy. Lubiła jego śmiech. Jego głos w ogóle; może dlatego, że tak rzadko z niego korzystał, powstrzymywany kompleksami, bólem przeszłości i irracjonalnym lękiem, jakby miała zacząć się śmiać. Mogła — śmiała się przecież często. Nie dostrzegała w tym ułomności, defektu. Było jak kolor oczu, odcień skóry, kształt ust. Lubiła to nieporadne jąkanie, kochała gdy śpiewał. Nucił te melodie, które potrafiły wejść do głowy i już nigdy z niej nie wyjść. Szczery śmiech sprawił więc, że i ona się roześmiała, tak samo przez łzy. Dzień obfitował w emocje, na które nie byli gotowi. Od samego świtu aż po zmierzch.
Odchrząknęła znacząco, nabrała powietrza w płuca, poruszywszy się na piachu.
— W takim razie mam nadzieję, że opowiadasz Amelii do snu relacje z dawnych meczy zamiast bajek — mruknęła cicho. W gwiazdach było zawsze coś, co pozwalało się wyciszyć, zapomnieć o tym, co złe; zacząć marzyć a w końcu śnić. Żałowała, że Just nie może zobaczyć tego nieba, rozgwieżdżonego tak bardzo, że nie sposób było się rozeznać w pojedynczych błyszczących iskierkach. Tata kiedyś tłumaczył jej tę mapę, ale nigdy do końca jej nie rozgryzła. A ta plaża spodobałaby jej się. Cisza i ten spokój. Mogłaby tu odpocząć, z dala od tych wszystkich trosk, od zadań, które jej powierzono. — Na dziś — powtórzyła głucho i westchnęła, przymykając na krótką chwilę oczy; odchylając głowę bardziej, aż wilgotne włosy dotknęły piachu, a kocówki zlepiły się złocistymi drobinami. Otwarła usta, by zaciągnąć się mocno świeżym, rześkimim powietrzem, z jednej strony zimnym od morza, z drugiej gorącym od strzelającego ognia. I westchnęła głośno, sama nieświadoma tego, że dało się w tym usłyszeć ulgę. Dziś możesz już spać spokojnie zdawał się mówić; nigdzie nie ucieknie, nie zniknie o poranku, nie stanie się wspomnieniem poprzedniego dnia. Bardziej od popełnionych głupot — których na dobrą sprawę nie popełniał zbyt często, obawiała się jego zamknięcia, izolacji i ucieczki. Tego, że wymknie jej się niepostrzeżenie, ukryje za budowanym skrupulatnie murem w niepewności, szukając komfortu i własnego poczucia bezpieczeństwa. Zmęczyła ją ucieczka i pogoń; zmęczył ja ten dzień. Chciałaby mu przysiąc, że mogła go gonić aż po kres, ale była wdzięczna, że nie musiała. Nie dziś, nie teraz. Otwarła oczy i spojrzała na niego, opierając się policzkiem o ramię, zastanawiając się o czym myślał, gdy tak patrzył. Gdy patrzył na nią. Czy o tym, co powiedziała sama, czy wałkował w myślach wciąż to, co powiedział jej on, nie chcąc mówić nic.
Słowa — miały olbrzymią moc. I tak, jak potrafiły krzywdzić, mogły podnosić na duchu. Dał jej dziś to, czego potrzebowała, wyciągając z siebie to, co miało pozostać ukryte. Dał jej pewność, że jej słowa tak jak uczucia nie mogły zburzyć tego, co latami udało im się wypracować. I wielką wartość miały dla niej, każdy wyraz; każda zgłoska. Tak jak to, że wciąż był, obdarzał ją czułym uśmiechem, troskliwym spojrzeniem.
— Wiesz to na pewno? — spytała, poddając to wątpliwościom, niedługo po nim tak, że cisza nie zdążyła się zadomowić między nimi. Zadziwiające, jak bardzo był pewien, że w tym wszystkim nie byłoby jej winy. Była trudna, ale i on nie należał do najprostszych osób. Na każdego był jakiś sposób. Na niego też, wiedziała to, już dobrze. Wiedziała, że poradziłaby sobie z nim, uporała z wyzwaniami, jakie by przed nią stawiał. Nigdy tego nie zrobił. Podjął decyzję opartą na przypuszczeniach i wierze w to, że miał rację. Nie myślał nigdy, by się przekonać? Bał się. Ona też się bała. Bali oboje, nawet jeśli kierowały nimi odmienne powody. I pewnie pomyślałaby, że jeśli bać się będą już zawsze, nigdy nie osiągną niczego, ale na to była zbyt zmęczona.
Na chwilę znów przymknęła oczy, a później spojrzała na niego.
— Nie na wszystko w życiu trzeba sobie czymś zasłużyć, czymś zapracować. To po prostu jest, albo tego nie ma — mruknęła patrząc mu w oczy, po czym obróciła głowę w stronę ognia; palcami włosy przekładając na drugą stronę, wygładzając dłońmi je z piasku, który się w nich zaplątał. Rozplątywała niesfornie skołtunione kosmyki. — Dlatego to takie piękne i straszne jednocześnie. — Nie na wszystko mieli w życiu wpływ. Czasem niezależnie od tego jak bardzo się starali, nie osiągali tego, na co pracowali; niezależnie od tego jak wiele robili, nie byli w stanie wywołać w człowieku tego, co sami oczekiwali. Istniały magiczne sposoby, eliksiry, zaklęcia. Żadne z nich nie było jednak prawdą; iluzją zaledwie lub klątwą; okrutną, zakłamaną. Podłą. Dlatego niektórzy ludzie do siebie pasowali, kiedy inni nie potrafili za wszelką cenę wypracować najcieńszej nici porozumienia. To była magia, która dotyczyła wszystkich ludzi, bez względu na krew, przekonania, na pierwiastek mocy, który w sobie nosili.
Kiedy zadrżał nie oderwała wzroku, ani dłoni, zupełnie tak jakby tego nie zauważyła, ale instynktownie wyraźniej przywarła do jego twarzy palcami, jakby obawiała się, że się za moment odsunie. Chrapliwie wypowiedział jej imię. W tym dźwięku było coś z niepewności, coś z zagubienia, której nie potrafiła rozszyfrować. Jeszcze nie, ale za jakiś czas znów jej się uda. Słuchając tego co mówił, patrząc na to, co robił; w ciszy poszukując dźwięków, które poruszał samym sobą. Wtedy zrozumie. Czy coś od wewnątrz nim przez moment wstrząsnęło? Jakaś świadomość, myśl, która go nawiedziła niespodziewanie? Kiedy przymknął oczy wciąż go obserwowała.
— Ja w ciebie wierzę, Billy — powtórzyła cicho. — W to, że będziesz czynił wszystko w zgodzie z samym sobą, dążył do tego, czego pragniesz.— Przechyliła głowę na bok i korzystając z okazji, że miał chwilę zamknięte oczy przemknęła wzrokiem po jego twarzy, znajdującej się tak blisko. — Wierzę w to, że sprostasz wyzwaniom, które sobie założyłeś i w to, że osiągniesz sukces, tak jak osiągałeś na boisku. — Był przecież dobry w tym, co robił i świat na tym się nie kończył; był dobry w wielu innych rzeczach, nawet jeśli wokół nie było rzeszy fanów, którzy go oklaskiwali. — Wierzę też, że znajdziesz to, czego szukasz i zrobisz w danej chwili to, co trzeba. — Bo zawsze starał się czynić to, co było słuszne, nierzadko poświęcając przy tym samego siebie. Nie zawsze wychodziło, ale kto był w stanie powiedzieć, że był w tym lepszy?—Wierzę w twoją mądrość. Intuicję, której mi brakuje, choć przecież mawiają, że kobiety mają to coś. Wierzę, że wiesz, co robisz kiedy podejmujesz decyzje, nawet jeśli sama się z nimi nie zgadzam. — Wzruszyła lekko ramionami i uśmiechnęła się, gładząc kciukami jego policzki delikatnie. Zniżyła głos do szeptu, nieświadoma kiedy to się stało. Nie próbowała go idealizować, tak jak on ją. Nie była idealna. Daleko było jej do wyjątkowości, którą ją określił, chociaż to, co powiedział sprawiło, że tak się poczuła. Na jedną chwilę, jeden krótki moment — stając się miękka jak gąbka. Pochylił się ku niej, opierając o jej czoło. Uśmiechnęła się, bardziej do siebie niż do niego. Zawsze było w tym geście wiele czułości i oddania. Odetchnęła też, jak i on, nie przymykając jednak oczu; po co? Mogła przyglądać mu się bez wyrzutów sumienia. Dopiero kiedy przesunął się i zetknęli się skroniami poczuła jak coś w niej zadrżało, jak coś oplotło się mocno wokół jej żołądka. Ciasno tak, że zakręciło jej się w głowie.
— Tak — szepnęła; była tego pewna. Nie wydusiła z siebie nic więcej, bo zaschło jej w gardle. A potem popsuł tę chwilę, jakby na moment straciła oparcie i drgnęła, gdy się odsunął, choć zrobił to powoli. Patrząc przed siebie, ledwie zahaczając o jego sylwetkę spojrzeniem zamrugała dwukrotnie, przytomniejąc. Była pewna, że nie przysnęła, westchnęła głośno.
Wysłuchała jego wyznania cierpliwie, choć niecierpliwie chciała odpowiedzieć od razu. Zamilkła więc na moment, analizując to, co powiedział.
— Za dużo od siebie wymagasz, Billy — za dużo chciał, chciał na raz. Chciał to wszystko zrobić po swojemu, zapominając o tym, że nie dało się wszystkiego ani przewidzieć ani poukładać. Życie było nieprzewidywalne. Obietnicy nie skomentowała w żaden sposób, nie sądziła, by musiała cokolwiek mówić. Wiedziała, że cokolwiek powie — będzie powtarzał swoje. Może niepotrzebnie próbowała go od tego odwodzić, zamiast mu pomóc spełnić swoje własne oczekiwania, pchnąć go dalej, do przodu. Pokiwała głową na znak zrozumienia i uśmiechnęła się delikatnie, łapiąc w locie jego wzrok. Wiedziała, że da z siebie wszystko i jeśli weźmie udział — a na pewno będzie chciał, w walce o Tonks, zrobi co konieczne, by nie zawieść samego siebie. Może właśnie tego bała się najbardziej; tak jak bała się o własnego brata. Że w tej nierównej, ciężkiej walce poświęci samego siebie, a ona zwyczajnie w świecie, pomimo złożonych obietnic, go straci. Złamie je nieświadomie, nie mogąc nic z tym zrobić; los zdecyduje za niego. Coś przygniotło jej pierś na samą myśl; jej serce protestowało, ale nie mogła wyznać mu tego, jak bardzo bała się przyszłości. Nie byłby szczęśliwy, zadowalając ją w ten sposób. Nie chciał przecież już siedzieć i biernie patrzeć, gdy jego bliscy ginęli dla innych. To właśnie jej napisał, gdy wrócił. Wrócił, by walczyć. A ona musiała pogodzić się z tym, że zdarzyć mogło się wszystko.
Nie potrafiła tego zaakceptować.
Wciąż nie była gotowa usłyszeć smutnych wieści o nich wszystkich. Wciąż przeżywała zniknięcia bez słowa, bojąc się, że nie ujrzy tych twarzy rozpromienionych uśmiechami nigdy więcej. Nie potrafiłaby przywyknąć, nastawić się na wszystko. Śledziła jego ruchy przez chwilę — jak siadał obok niej, a później kładł się na piasku i robiąc jej przy sobie miejsce. Zerkając przez ramię w tył uśmiechnęła się subtelnie, a później spojrzała na ogień znów. Zgarnęła z piachu ubranie, które posłużyło im za koc i wytrzepała go lekko, nie podnosząc się wcale z ziemi, a później chwyciła obiema dłońmi, palcami gnąc miękki i ciepły materiał.
Ogień będzie dogasał jeszcze jakiś czas. Po gazetach nie było ani śladu i pewnie gdyby nie fragmenty, które dojrzała tuż po przyjściu nie spodziewałaby się, że posłużyły za tak skuteczną podpałkę. Siedziała jeszcze tak przez chwilę w milczeniu nim zdecydowała się do niego dołączyć. Założyła jego sweter, zgarnęła włosy, by się na nich nie położyć, a następnie przylgnęła do jego boku, dłoń przykładając do jego klatki piersiowej, blisko samej siebie, twarzy, którą wtuliła w jego pierś. Patrzyła jak się rozpręża i kurczy przy każdym wdechu i wydechu. Słuchała, jak oddychał w rytmie szumu morza i uspokajającego się wiatru, a po chwili, słuchała już jego głosu i tylko jego. Nucącego tą piosenkę. Uśmiechnęła się bezwiednie, nie wiedząc nawet kiedy przymknęła oczy ze zmęczenia.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
15.10.1957
List który otrzymała na początku października obudził w niej wiele emocji. Sama nie wiedziała które były silniejsze. Czy złość spowodowana tak długim milczeniem, czy radość, że jest cały i zdrowy? Nie do końca potrafiła zrozumieć dlaczego aż tyle czasu się nie odzywał. Czyżby jej nie ufał? Dała mu ku temu jakieś powody? Może kiedyś zrobiła, czy powiedziała coś nie tak. Potrzebował czasu, aby sobie wszystko ułożyć, to na pewno, w końcu wiele się wydarzyło w jego życiu. Jednak mógł napisać choć jedno słowo, nie wymagała wiele. Kamień spadł jej z serca, kiedy zobaczyła ognika i przeczytała treść korespondencji, którą miał jej do przekazania.
Dni dłużyły jej się okropnie, ale potrzebowała czasu, aby ułożyć sobie wszystko w głowie. Musiała przemyśleć, w jaki sposób powinna postępować. Czy wypadało jej się obrażać? Dokładać mu jeszcze do tych wszystkich problemów swoje fochy? Z drugiej jednak strony takich rzeczy nie wybacza się ot tak, martwiła się o niego, nie spała po nocach! Był jednym z jej najbliższych przyjaciół, rzadko kto potrafił ją tak zrozumieć, myślała, że to działa w dwie strony, może zwyczajnie się myliła. Miała wrażenie, że ostatnio coraz gorzej udaje jej się odnajdywać w kontaktach międzyludzkich. Nie ułatwiała tego wojna, która ograniczała jej kontakt z innymi osobami.
Dzisiejsza noc nie należała do najlepszych. Prudence udało się zmrużyć oczy dopiero nad ranem. Przeżywała to, że dzisiaj go zobaczy. Tęskniła, tego nie dało się ukryć. Mięli dużo do nadrobienia, zastanawiała się, czy nadal będą potrafili rozmawiać jak dawniej. Czy ostatnie wydarzenia mocno odcisnęły na nim piętno? Wątpiła, aby zmiana nazwiska miała ogromny wpływ na jego osobę, bardziej to, co temu towarzyszyło. Wstała dosyć późno, wyjątkowo to promienie słońca ją obudziły, zazwyczaj wstawała przed nimi. Całkiem sprawnie zebrała się do opuszczenia dworu. Ubrana była prosto, panna Macmillan nigdy jakoś szczególnie nie przywiązywała wagi do swojego wyglądu, bardziej zależało jej na wygodzie. Miała na sobie prostą, zieloną suknię, która sięgała nieco za kolana, na plecy narzuciła czarny płaszcz. Włosy postanowiła zapleść w warkocz, aby jej nie denerwowały. Spodziewała się, że w miejscu, w które się wybiera będzie wiało. Pogoda nie była najgorsza, jednak wolała nie dać się zaskoczyć.
Teleportowała się na miejsce, w którym to mięli się spotkać. Rozejrzała się szybko, by zobaczyć, czy jest tutaj sama. Miała tendencję do pojawiania się w miejscu spotkania przed czasem. Wynikało to zazwyczaj z ekscytacji, która towarzyszyła jej przed każdym umówionym spotkaniem. Zbliżyła się do brzegu i przyglądała się zawartości wody. Znała dobrze właściwości roślin, które żyły w oceanie. Najchętniej pozwoliłaby sobie skorzystać z okazji, że już tutaj jest, takie spacery były bardzo przyjemne, jednak jak na razie wolała się wstrzymać. Nie taki był cel jej wizyty. Nie odrywała wzroku od oceanu, który ją uspokajał, dzięki temu się trochę wyciszyła i uspokoiła myśli.
List który otrzymała na początku października obudził w niej wiele emocji. Sama nie wiedziała które były silniejsze. Czy złość spowodowana tak długim milczeniem, czy radość, że jest cały i zdrowy? Nie do końca potrafiła zrozumieć dlaczego aż tyle czasu się nie odzywał. Czyżby jej nie ufał? Dała mu ku temu jakieś powody? Może kiedyś zrobiła, czy powiedziała coś nie tak. Potrzebował czasu, aby sobie wszystko ułożyć, to na pewno, w końcu wiele się wydarzyło w jego życiu. Jednak mógł napisać choć jedno słowo, nie wymagała wiele. Kamień spadł jej z serca, kiedy zobaczyła ognika i przeczytała treść korespondencji, którą miał jej do przekazania.
Dni dłużyły jej się okropnie, ale potrzebowała czasu, aby ułożyć sobie wszystko w głowie. Musiała przemyśleć, w jaki sposób powinna postępować. Czy wypadało jej się obrażać? Dokładać mu jeszcze do tych wszystkich problemów swoje fochy? Z drugiej jednak strony takich rzeczy nie wybacza się ot tak, martwiła się o niego, nie spała po nocach! Był jednym z jej najbliższych przyjaciół, rzadko kto potrafił ją tak zrozumieć, myślała, że to działa w dwie strony, może zwyczajnie się myliła. Miała wrażenie, że ostatnio coraz gorzej udaje jej się odnajdywać w kontaktach międzyludzkich. Nie ułatwiała tego wojna, która ograniczała jej kontakt z innymi osobami.
Dzisiejsza noc nie należała do najlepszych. Prudence udało się zmrużyć oczy dopiero nad ranem. Przeżywała to, że dzisiaj go zobaczy. Tęskniła, tego nie dało się ukryć. Mięli dużo do nadrobienia, zastanawiała się, czy nadal będą potrafili rozmawiać jak dawniej. Czy ostatnie wydarzenia mocno odcisnęły na nim piętno? Wątpiła, aby zmiana nazwiska miała ogromny wpływ na jego osobę, bardziej to, co temu towarzyszyło. Wstała dosyć późno, wyjątkowo to promienie słońca ją obudziły, zazwyczaj wstawała przed nimi. Całkiem sprawnie zebrała się do opuszczenia dworu. Ubrana była prosto, panna Macmillan nigdy jakoś szczególnie nie przywiązywała wagi do swojego wyglądu, bardziej zależało jej na wygodzie. Miała na sobie prostą, zieloną suknię, która sięgała nieco za kolana, na plecy narzuciła czarny płaszcz. Włosy postanowiła zapleść w warkocz, aby jej nie denerwowały. Spodziewała się, że w miejscu, w które się wybiera będzie wiało. Pogoda nie była najgorsza, jednak wolała nie dać się zaskoczyć.
Teleportowała się na miejsce, w którym to mięli się spotkać. Rozejrzała się szybko, by zobaczyć, czy jest tutaj sama. Miała tendencję do pojawiania się w miejscu spotkania przed czasem. Wynikało to zazwyczaj z ekscytacji, która towarzyszyła jej przed każdym umówionym spotkaniem. Zbliżyła się do brzegu i przyglądała się zawartości wody. Znała dobrze właściwości roślin, które żyły w oceanie. Najchętniej pozwoliłaby sobie skorzystać z okazji, że już tutaj jest, takie spacery były bardzo przyjemne, jednak jak na razie wolała się wstrzymać. Nie taki był cel jej wizyty. Nie odrywała wzroku od oceanu, który ją uspokajał, dzięki temu się trochę wyciszyła i uspokoiła myśli.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie był pewien, co dokładnie skłoniło go do sięgnięcia po pióro i pergamin.
Był czas – długie miesiące tuż po przeklętym szczycie, spędzone na powolnym budowaniu nowej rzeczywistości i sprzątaniu gruzów po tej starej – kiedy sądził, że jego przeszłość była martwa; pogrzebana pośród resztek sypiącego się kromlechu, oddzielona murem, za który dobrowolnie wskoczył, a który od tamtej pory nieprzekraczalnie oddzielał go od wszystkiego, co niegdyś znał i cenił. Być może tak było łatwiej – odciąć się i spróbować zapomnieć, odsunąć się od bałaganu, którego sam narobił, pozostawić go za sobą – akceptując, że razem z popełnionymi błędami porzuci też ludzi, na których mu zależało. Powrót i próba oddzielenia jednego i drugiego oznaczała ponowne zanurzenie się w plątaninie emocji, z którymi nie był jeszcze gotów się zmierzyć; stawienie czoła prawdzie, odsłonięcie ostrożnie skrywanych fragmentów siebie, tych gorszych, paskudnych, tchnących śmiercią i cierpieniem, które własnoręcznie utkał ze złych decyzji i tchórzostwa, z kłamstw opowiadanych samemu sobie. Jego przejście na drugą stronę wojennej barykady niewiele miało wspólnego z lekkim odskokiem w tył; czekał na to zbyt długo – tkwił pomiędzy do ostatniej chwili, naiwnie i bezmyślnie wierząc, że mógł – kiedy więc ziemia wreszcie rozstąpiła się pod jego stopami, dzieląc Anglię na pół, zleciał na samo dno, poszukiwany przez jednych i pogardzany przez drugich, przez kolejne tygodnie mozolnie wspinając się z powrotem na górę. Czy gdyby wyciągnął rękę w stronę dawnych przyjaciół, ludzi, którzy się o niego troszczyli, ta ciągnąca się w nieskończoność podróż byłaby krótsza i prostsza? Prawdopodobnie; jeśli jednak było coś, co z dawnego życia zabrał ze sobą, to była to wrodzona duma.
Tego popołudnia schowana do kieszeni, zastąpiona milczącą pokorą, towarzyszącą mu, kiedy szedł powoli wzdłuż kamienistego brzegu, zmierzając w stronę wskazanego przez Prudence miejsca spotkania. Teleportował się nieco dalej, pomiędzy przylegającymi do plaży, rzadko rosnącymi drzewami, chcąc dać sobie chwilę na uspokojenie szalejących myśli; otwarte przestrzenie zawsze mu w tym pomagały, pozwalając na wydostanie się z tego samotnego pokoju upchniętego gdzieś z tyłu jego czaszki, w którym zbyt często zdarzało mu się zamykać. Nie inaczej było też teraz – wciągnął powoli powietrze do płuc, pozwalając, by chłodny, wiejący od wody wiatr targał przydługimi włosami, plącząc między nogami poły ochronnej peleryny. Nieco wysłużonej, przetartej od długich godzin spędzanych na wzgórzach rezerwatu; eleganckie szaty i wypolerowane buty stanowiły już relikt zamierzchłej przeszłości, w kornwalijskiej chacie ani w Peak District nie było na nie miejsca – zastąpiły je ubrania typowo podróżne, sprawiające, że czasami czuł się, jakby w każdej chwili był gotowy do ucieczki. Nie wybierał się jednak nigdzie, trzymany w kraju złożoną obietnicą i przysięgą. I być może nie tylko nimi.
Uśmiechnął się bezwiednie, dostrzegając ją w oddali – jasny warkocz i mignięcie częściowo skrytej pod czernią zieleni; choć z tej odległości nie był w stanie dostrzec jej twarzy, bez trudu ją sobie wyobrażał – żywe spojrzenie utkwione w załamujących się falach, czujne, zaciekawione, zabarwione podziwem. Znał je doskonale; Prudence patrzyła na morze tak samo, jak on spoglądał na górskie szczyty, wiedząc, że gdzieś pośród nich skrywały się smocze gniazda. Jej fascynacja magicznymi stworzeniami była jedną z rzeczy, które go do niej przyciągnęły, choć nie tylko to w niej cenił. – Żadnych morskich smoków? – zapytał, gdy zbliżył się na tyle, by wiatr nie zagłuszył całkowicie jego głosu; chciał zabrzmieć lekko, żartobliwie, ale coś ścisnęło jego struny głosowe i oblało głoski emocjami, które starał się trzymać na wodzy; które zazwyczaj potrafił trzymać na wodzy – odkąd opanował oklumencję, przychodziło mu to łatwiej, naturalniej; może tym razem nie próbował aż tak bardzo.
Zrobił jeszcze kilka kroków do przodu, zatrzymując się przy brzegu. – Prue – przywitał się nieco ciszej; wydawało mu się, że wcale się nie zmieniła, a jednocześnie – i paradoksalnie – wydawała mu się starsza, poważniejsza; nie tyle fizycznie, co w jakiś nieuchwytny, trudny do opisania sposób. Może wojna działała tak na wszystkich. – Dobrze cię widzieć – całą i zdrową, dokończył w myślach, starając się uśmiechnąć; gubiąc po drodze wszystkie inne rzeczy, które tłoczyły się na jego języku jeszcze sekundę wcześniej. Teraz się rozpierzchły, umykając – być może – przed jej wzrokiem, który koniec końców niechybnie miał skierować się w jego stronę. Spojrzał na nią, chcąc go odnaleźć – mimo strachu o to, co właściwie w nim zobaczy.
Był czas – długie miesiące tuż po przeklętym szczycie, spędzone na powolnym budowaniu nowej rzeczywistości i sprzątaniu gruzów po tej starej – kiedy sądził, że jego przeszłość była martwa; pogrzebana pośród resztek sypiącego się kromlechu, oddzielona murem, za który dobrowolnie wskoczył, a który od tamtej pory nieprzekraczalnie oddzielał go od wszystkiego, co niegdyś znał i cenił. Być może tak było łatwiej – odciąć się i spróbować zapomnieć, odsunąć się od bałaganu, którego sam narobił, pozostawić go za sobą – akceptując, że razem z popełnionymi błędami porzuci też ludzi, na których mu zależało. Powrót i próba oddzielenia jednego i drugiego oznaczała ponowne zanurzenie się w plątaninie emocji, z którymi nie był jeszcze gotów się zmierzyć; stawienie czoła prawdzie, odsłonięcie ostrożnie skrywanych fragmentów siebie, tych gorszych, paskudnych, tchnących śmiercią i cierpieniem, które własnoręcznie utkał ze złych decyzji i tchórzostwa, z kłamstw opowiadanych samemu sobie. Jego przejście na drugą stronę wojennej barykady niewiele miało wspólnego z lekkim odskokiem w tył; czekał na to zbyt długo – tkwił pomiędzy do ostatniej chwili, naiwnie i bezmyślnie wierząc, że mógł – kiedy więc ziemia wreszcie rozstąpiła się pod jego stopami, dzieląc Anglię na pół, zleciał na samo dno, poszukiwany przez jednych i pogardzany przez drugich, przez kolejne tygodnie mozolnie wspinając się z powrotem na górę. Czy gdyby wyciągnął rękę w stronę dawnych przyjaciół, ludzi, którzy się o niego troszczyli, ta ciągnąca się w nieskończoność podróż byłaby krótsza i prostsza? Prawdopodobnie; jeśli jednak było coś, co z dawnego życia zabrał ze sobą, to była to wrodzona duma.
Tego popołudnia schowana do kieszeni, zastąpiona milczącą pokorą, towarzyszącą mu, kiedy szedł powoli wzdłuż kamienistego brzegu, zmierzając w stronę wskazanego przez Prudence miejsca spotkania. Teleportował się nieco dalej, pomiędzy przylegającymi do plaży, rzadko rosnącymi drzewami, chcąc dać sobie chwilę na uspokojenie szalejących myśli; otwarte przestrzenie zawsze mu w tym pomagały, pozwalając na wydostanie się z tego samotnego pokoju upchniętego gdzieś z tyłu jego czaszki, w którym zbyt często zdarzało mu się zamykać. Nie inaczej było też teraz – wciągnął powoli powietrze do płuc, pozwalając, by chłodny, wiejący od wody wiatr targał przydługimi włosami, plącząc między nogami poły ochronnej peleryny. Nieco wysłużonej, przetartej od długich godzin spędzanych na wzgórzach rezerwatu; eleganckie szaty i wypolerowane buty stanowiły już relikt zamierzchłej przeszłości, w kornwalijskiej chacie ani w Peak District nie było na nie miejsca – zastąpiły je ubrania typowo podróżne, sprawiające, że czasami czuł się, jakby w każdej chwili był gotowy do ucieczki. Nie wybierał się jednak nigdzie, trzymany w kraju złożoną obietnicą i przysięgą. I być może nie tylko nimi.
Uśmiechnął się bezwiednie, dostrzegając ją w oddali – jasny warkocz i mignięcie częściowo skrytej pod czernią zieleni; choć z tej odległości nie był w stanie dostrzec jej twarzy, bez trudu ją sobie wyobrażał – żywe spojrzenie utkwione w załamujących się falach, czujne, zaciekawione, zabarwione podziwem. Znał je doskonale; Prudence patrzyła na morze tak samo, jak on spoglądał na górskie szczyty, wiedząc, że gdzieś pośród nich skrywały się smocze gniazda. Jej fascynacja magicznymi stworzeniami była jedną z rzeczy, które go do niej przyciągnęły, choć nie tylko to w niej cenił. – Żadnych morskich smoków? – zapytał, gdy zbliżył się na tyle, by wiatr nie zagłuszył całkowicie jego głosu; chciał zabrzmieć lekko, żartobliwie, ale coś ścisnęło jego struny głosowe i oblało głoski emocjami, które starał się trzymać na wodzy; które zazwyczaj potrafił trzymać na wodzy – odkąd opanował oklumencję, przychodziło mu to łatwiej, naturalniej; może tym razem nie próbował aż tak bardzo.
Zrobił jeszcze kilka kroków do przodu, zatrzymując się przy brzegu. – Prue – przywitał się nieco ciszej; wydawało mu się, że wcale się nie zmieniła, a jednocześnie – i paradoksalnie – wydawała mu się starsza, poważniejsza; nie tyle fizycznie, co w jakiś nieuchwytny, trudny do opisania sposób. Może wojna działała tak na wszystkich. – Dobrze cię widzieć – całą i zdrową, dokończył w myślach, starając się uśmiechnąć; gubiąc po drodze wszystkie inne rzeczy, które tłoczyły się na jego języku jeszcze sekundę wcześniej. Teraz się rozpierzchły, umykając – być może – przed jej wzrokiem, który koniec końców niechybnie miał skierować się w jego stronę. Spojrzał na nią, chcąc go odnaleźć – mimo strachu o to, co właściwie w nim zobaczy.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nie czekała długo. Usłyszała, że się zbliża. Nie odwracała się jednak, jeszcze. Chociaż byłą ciekawa, jak wygląda, czy się zmienił? Na pewno nie był taki sam. Wiele się wydarzyło. Trochę zazdrościła mu odwagi, jaką się wykazał podążając za swoimi ideałami, ona chyba nie umiałaby odwrócić się od rodziny. Na szczęście nie musiała, byli trochę bardziej tolerancyjni od typowo szlacheckich rodów. Czasem żałowała, że nie przyszła na świat w zwyczajnej rodzinie, może wtedy nie musiałaby ciągle uważać, na to, co robi, żeby kogoś przypadkiem nie urazić. Zaczynało ją to męczyć, ale właśnie dlatego lubiła te spotkania z Percivalem, tutaj nie musiała uważać, mogła być sobą, wiedziała, że nie będzie jej oceniał. Każdy potrzebował kogoś takiego, przed kim mógł się otworzyć, choć na chwilę zburzyć mur, który zazwyczaj wokół siebie budowała.
Nie wiedziała jednak jeszcze, jak powinna zareagować. Czy rzucić mu się na szyję z radości, że żyje, czy podejść do tego nieco mniej entuzjastycznie. Była wkurzona, a zarazem szczęśliwa, rozdarta. Dawno nic w niej nie wzbudziło tylu emocji. To dobrze, przynajmniej znowu coś poczuła, poza monotonną egzystencją. Brakowało jej w życiu silnych bodźców, także złożyło się idealnie. Będzie mogła odreagować tą stagnację. Widok wody, która odbijała się od brzegu ją uspokajała, służył jej. Dobrze było się wyciszyć przed takim spotkaniem. Może powinna trzymać emocje na wodzy, nie reagować impulsywnie? Zachowywać się, tak jak tego od niej wymagają.
Gdy usłyszała jego głos mimowolnie drgnęła, takie dziwne uczucie pojawiło się w jej żołądku. Wzięła głęboki oddech, w końcu sama tego chciała. Mogła nie zgodzić się na spotkanie, brakowało jej jednak tych rozmów. Czas powinien spowodować, że ta dziwna atmosfera, wisząca w powietrzu odejdzie w niepamięć. Na pewno. Ten dystans.. przepadnie. Wszystko powinno wrócić do normy.
- Żadnych. Dzisiaj tylko cisza i spokój. - Pozwoliła sobie jeszcze chwilę przyglądać się wodzie. Bała się odwrócić, nie wiedziała, czego powinna się spodziewać. Wzięła głęboki oddech, chyba już czas. Powoli odwróciła się w stronę mężczyzny. Wyprostowana niczym struna, posłała mu krótkie spojrzenie, po czym wbiła wzrok w swoje buty. Nie dało się nie zauważyć jej zmieszania, nie do końca wiedziała, jak powinna się zachować. Nie potrafiła demonstrować swoje niezadowolenie, chciała, żeby wiedział, że ją zranił. Nie byłaby jednak sobą, gdyby nie podniosła po chwili wzroku, a na jej twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech.
Nie będzie już taka wredna, w końcu Percival ostatnio sporo przeżył, nie powinna jeszcze mu dokładać swojego rozgoryczenia, choć miała ochotę, ogromną. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak się cieszę, że Cię widzę. - Rzekła szczerze. Wydawało się jej, że nic się nie zmienił. Wyglądał dobrze, tak jak go zapamiętała. Zresztą mogła się tego spodziewać, w końcu dlaczego miało być inaczej. Wydarzenia sprzed roku pewnie dużo większy wpływ miały na jego wnętrze. - Jak sobie radzisz? - Nie mogła się powstrzymać od zadania tego pytania. Była ciekawa, w końcu zerwał ze swoim dotychczasowym życiem i zaczął zupełnie nowe. Zostawił wszystko za sobą. Chciała wiedzieć, czy już się odnalazł w nowej rzeczywistości. Zapewne tak, miał na to trochę czasu, którego pewnie nie marnował. Musiało go to wszystko wiele kosztować.
Miała ochotę go po prostu przytulić, żeby pokazać mu, jak się cieszy, że go widzi. Trochę ją jednak zamurowało, to by było dla niej chyba zbyt wiele. -Przejdziemy się? - Spacer powinien nieco rozluźnić atmosferę, takie patrzenie na siebie nie do końca sprzyjało zażegnaniu tej nieco dziwnej aury, która wisiała w powietrzu.
Nie wiedziała jednak jeszcze, jak powinna zareagować. Czy rzucić mu się na szyję z radości, że żyje, czy podejść do tego nieco mniej entuzjastycznie. Była wkurzona, a zarazem szczęśliwa, rozdarta. Dawno nic w niej nie wzbudziło tylu emocji. To dobrze, przynajmniej znowu coś poczuła, poza monotonną egzystencją. Brakowało jej w życiu silnych bodźców, także złożyło się idealnie. Będzie mogła odreagować tą stagnację. Widok wody, która odbijała się od brzegu ją uspokajała, służył jej. Dobrze było się wyciszyć przed takim spotkaniem. Może powinna trzymać emocje na wodzy, nie reagować impulsywnie? Zachowywać się, tak jak tego od niej wymagają.
Gdy usłyszała jego głos mimowolnie drgnęła, takie dziwne uczucie pojawiło się w jej żołądku. Wzięła głęboki oddech, w końcu sama tego chciała. Mogła nie zgodzić się na spotkanie, brakowało jej jednak tych rozmów. Czas powinien spowodować, że ta dziwna atmosfera, wisząca w powietrzu odejdzie w niepamięć. Na pewno. Ten dystans.. przepadnie. Wszystko powinno wrócić do normy.
- Żadnych. Dzisiaj tylko cisza i spokój. - Pozwoliła sobie jeszcze chwilę przyglądać się wodzie. Bała się odwrócić, nie wiedziała, czego powinna się spodziewać. Wzięła głęboki oddech, chyba już czas. Powoli odwróciła się w stronę mężczyzny. Wyprostowana niczym struna, posłała mu krótkie spojrzenie, po czym wbiła wzrok w swoje buty. Nie dało się nie zauważyć jej zmieszania, nie do końca wiedziała, jak powinna się zachować. Nie potrafiła demonstrować swoje niezadowolenie, chciała, żeby wiedział, że ją zranił. Nie byłaby jednak sobą, gdyby nie podniosła po chwili wzroku, a na jej twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech.
Nie będzie już taka wredna, w końcu Percival ostatnio sporo przeżył, nie powinna jeszcze mu dokładać swojego rozgoryczenia, choć miała ochotę, ogromną. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak się cieszę, że Cię widzę. - Rzekła szczerze. Wydawało się jej, że nic się nie zmienił. Wyglądał dobrze, tak jak go zapamiętała. Zresztą mogła się tego spodziewać, w końcu dlaczego miało być inaczej. Wydarzenia sprzed roku pewnie dużo większy wpływ miały na jego wnętrze. - Jak sobie radzisz? - Nie mogła się powstrzymać od zadania tego pytania. Była ciekawa, w końcu zerwał ze swoim dotychczasowym życiem i zaczął zupełnie nowe. Zostawił wszystko za sobą. Chciała wiedzieć, czy już się odnalazł w nowej rzeczywistości. Zapewne tak, miał na to trochę czasu, którego pewnie nie marnował. Musiało go to wszystko wiele kosztować.
Miała ochotę go po prostu przytulić, żeby pokazać mu, jak się cieszy, że go widzi. Trochę ją jednak zamurowało, to by było dla niej chyba zbyt wiele. -Przejdziemy się? - Spacer powinien nieco rozluźnić atmosferę, takie patrzenie na siebie nie do końca sprzyjało zażegnaniu tej nieco dziwnej aury, która wisiała w powietrzu.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedział, czego powinien spodziewać się po tym spotkaniu. Z jednej strony – wydawało mu się, że znał ją dobrze, a z całą pewnością – lepiej niż większość arystokratek, z twarzami stale ukrytymi za mozaiką utkanych z pozorów masek; z drugiej – nigdy wcześniej nie wystawił ich przyjaźni na próbę w podobny sposób, nadwyrężając mozolnie budowane zaufanie, znikając; milcząc przez przeszło rok, i to taki, w trakcie którego mogło zmienić się wszystko. Docierało to do niego z opóźnieniem – gdy zatrzymywał się tuż obok, spoglądając na znajomy profil, oczy odwrócone od niego, omijające go jakby celowo; gdy dostrzegał subtelne, łatwe do przeoczenia zmiany, delikatną zmarszczkę w kąciku oka, włosy dłuższe niż zapamiętał, wargi ściągnięte w trudnym do rozczytania wyrazie – i uświadamiał sobie, że podczas gdy jego świat wywracał się do góry nogami, ten należący do Prudence również nie stał w miejscu; że przez te wszystkie miesiące mierzyła się z wojną tak samo, jak on – i że nie miał pojęcia o niczym, co w międzyczasie mogło się wydarzyć. Czy był w stanie to naprawić, nadrobić stracony czas? Nie był pewien; pomiędzy nimi, w wyrwie, którą w większości własnoręcznie wykopał, wciąż piętrzyły się rzeczy, o których w przeszłości jej nie powiedział; czyny, których wstydził się nawet wtedy, a które dzisiaj nie pozwalały mu zasnąć, ściskając wnętrzności w falach powracających bez ostrzeżenia wyrzutów sumienia. Obecnych też teraz, rozpychających się gdzieś na wysokości żołądka w reakcji na posłany mu uśmiech; i słowa, zbyt wyrozumiałe i łagodne niż te, na które zasługiwał.
Chyba już wolałby, żeby na niego nawrzeszczała.
– Nie słyszę tego ostatnio za często – mruknął, kiedy przyznała, że cieszyła się na jego widok. Miał wrażenie, że szczerze – w jej spojrzeniu nie wychwycił fałszu, choć wydawało mu się, że migotało tam jakieś wahanie, może niezdecydowanie. Odwrócił na moment wzrok, zawieszając go gdzieś na wysokości fal; nie chciał, żeby w jego głosie pobrzmiewała gorycz, starał się zasłonić ją rozbawieniem i żartobliwym tonem, zbyt lekkim jak na to, jak naprawdę się czuł, z ciężarem już niemal permanentnie naciskającym na jego klatkę piersiową, ale chyba nie do końca mu to wyszło. Wypuścił powoli powietrze z płuc, podciągając kącik ust bardziej w grymasie niż w uśmiechu. Jak sobie radził? Pytanie pozornie nie było trudne, a jednak – nie miał pojęcia, jak odpowiedzieć na nie szczerze. Pomimo wszystkiego, co na siebie ściągnął, wciąż miał dach nad głową, pracował i zajmował się tym, co kochał najbardziej, ale jednocześnie była to rzeczywistość budowana na piasku; złożona Zakonowi Feniksa przysięga wieczysta miała prędzej czy później go tego pozbawić. – Z tym, że moja rodzina oficjalnie uznała mnie za martwego, czy z tym, że połowa Anglii chętnie zobaczyłaby moją głowę na palu? – zapytał, unosząc brew; grając na czas. – Nie wiem – odparł w końcu szczerze, wracając do Prudence spojrzeniem. – Jeszcze żyję, więc chyba nie najgorzej. – Biorąc pod uwagę okoliczności, było to pewne osiągnięcie, choć nie do końca będące jego zasługą – miał też dużo ślepego szczęścia. – A ty? – zapytał nagle, przyglądając jej się uważniej. Wiedział, że dużo musiało się zmienić – zwłaszcza, odkąd Macmillanowie otwarcie stanęli naprzeciw Ministerstwu Magii – naprzeciw Rycerzom Walpurgii – ale nie poruszał się już na tyle blisko arystokratycznego świata, by zdawać sobie sprawę z tego, jak to wszystko wyglądało od środka.
Wyciągnął ramię w jej stronę w odpowiedzi na propozycję spaceru, uśmiechając się. Cieszyła go wizja wspólnej przechadzki; nie tylko dlatego, że oznaczała, że Prudence nie miała zamiaru zwyczajnie odwrócić się od niego i odejść – ale też dlatego, że ruch, nawet pozbawiony konkretnego celu, zdawał się rozpraszać nieco mgiełkę unoszącej się pomiędzy nimi niezręczności. Mimo wszystko wciąż obecnej; milczał przez chwilę, kiedy ruszyli już wzdłuż kamienistego brzegu, zbierając w całość rozbiegane myśli. Szukając właściwych słów, układając je w niewypowiedziane zdania; jedno brzmiące gorzej od drugiego. – Przepraszam, Prue – powiedział w końcu, cicho; na tyle, że jego głos ledwie przebijał się ponad szumem popychanych wiatrem fal. – Chciałbym mieć dla siebie jakieś solidne usprawiedliwienie, ale… – Pokręcił głową. – Popełniłem dużo błędów, wcześniej. Rzeczy, do których nie chciałem się przyznać. Chyba liczyłem na to, że jeśli zniknę, to zwyczajnie znikną razem ze mną – przyznał, odwracając się w stronę wody. Gdzieś tam daleko, ponad poziomą linią oddzielającą morze od nieba, zbierały się chmury. – Ale to nie działa w ten sposób, prawda? – zapytał, nie oczekując jednak odpowiedzi; wiedząc, przeczuwając podskórnie, że gdyby jej nie znał, to ta rozmowa nigdy nie miałaby miejsca.
Chyba już wolałby, żeby na niego nawrzeszczała.
– Nie słyszę tego ostatnio za często – mruknął, kiedy przyznała, że cieszyła się na jego widok. Miał wrażenie, że szczerze – w jej spojrzeniu nie wychwycił fałszu, choć wydawało mu się, że migotało tam jakieś wahanie, może niezdecydowanie. Odwrócił na moment wzrok, zawieszając go gdzieś na wysokości fal; nie chciał, żeby w jego głosie pobrzmiewała gorycz, starał się zasłonić ją rozbawieniem i żartobliwym tonem, zbyt lekkim jak na to, jak naprawdę się czuł, z ciężarem już niemal permanentnie naciskającym na jego klatkę piersiową, ale chyba nie do końca mu to wyszło. Wypuścił powoli powietrze z płuc, podciągając kącik ust bardziej w grymasie niż w uśmiechu. Jak sobie radził? Pytanie pozornie nie było trudne, a jednak – nie miał pojęcia, jak odpowiedzieć na nie szczerze. Pomimo wszystkiego, co na siebie ściągnął, wciąż miał dach nad głową, pracował i zajmował się tym, co kochał najbardziej, ale jednocześnie była to rzeczywistość budowana na piasku; złożona Zakonowi Feniksa przysięga wieczysta miała prędzej czy później go tego pozbawić. – Z tym, że moja rodzina oficjalnie uznała mnie za martwego, czy z tym, że połowa Anglii chętnie zobaczyłaby moją głowę na palu? – zapytał, unosząc brew; grając na czas. – Nie wiem – odparł w końcu szczerze, wracając do Prudence spojrzeniem. – Jeszcze żyję, więc chyba nie najgorzej. – Biorąc pod uwagę okoliczności, było to pewne osiągnięcie, choć nie do końca będące jego zasługą – miał też dużo ślepego szczęścia. – A ty? – zapytał nagle, przyglądając jej się uważniej. Wiedział, że dużo musiało się zmienić – zwłaszcza, odkąd Macmillanowie otwarcie stanęli naprzeciw Ministerstwu Magii – naprzeciw Rycerzom Walpurgii – ale nie poruszał się już na tyle blisko arystokratycznego świata, by zdawać sobie sprawę z tego, jak to wszystko wyglądało od środka.
Wyciągnął ramię w jej stronę w odpowiedzi na propozycję spaceru, uśmiechając się. Cieszyła go wizja wspólnej przechadzki; nie tylko dlatego, że oznaczała, że Prudence nie miała zamiaru zwyczajnie odwrócić się od niego i odejść – ale też dlatego, że ruch, nawet pozbawiony konkretnego celu, zdawał się rozpraszać nieco mgiełkę unoszącej się pomiędzy nimi niezręczności. Mimo wszystko wciąż obecnej; milczał przez chwilę, kiedy ruszyli już wzdłuż kamienistego brzegu, zbierając w całość rozbiegane myśli. Szukając właściwych słów, układając je w niewypowiedziane zdania; jedno brzmiące gorzej od drugiego. – Przepraszam, Prue – powiedział w końcu, cicho; na tyle, że jego głos ledwie przebijał się ponad szumem popychanych wiatrem fal. – Chciałbym mieć dla siebie jakieś solidne usprawiedliwienie, ale… – Pokręcił głową. – Popełniłem dużo błędów, wcześniej. Rzeczy, do których nie chciałem się przyznać. Chyba liczyłem na to, że jeśli zniknę, to zwyczajnie znikną razem ze mną – przyznał, odwracając się w stronę wody. Gdzieś tam daleko, ponad poziomą linią oddzielającą morze od nieba, zbierały się chmury. – Ale to nie działa w ten sposób, prawda? – zapytał, nie oczekując jednak odpowiedzi; wiedząc, przeczuwając podskórnie, że gdyby jej nie znał, to ta rozmowa nigdy nie miałaby miejsca.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Prudence starała się zrozumieć sytuację, w której znalazł się Percy. Przed spotkaniem długo rozmyślała nad tym, jak właściwie powinna się zachować. Czy rzucić mu się na szyję z radości, że żyje, czy wykrzyczeć wszystko, co leżało jej na sercu. Wybrała wersję pomiędzy. Może potraktowała go nieco oschle, starała się tłumić emocje, które ją wypełniały. Nie chciała dać im przejąć nad sobą władzę, bo mogłaby powiedzieć zbyt wiele, a później tego żałować. Takie podejście wydawało jej się być najbardziej odpowiednim, w końcu nie widzieli się tyle czasu. Zależało jej na tym, aby wszystko poszło gładko. Musiała ponownie przyzwyczaić się do jego obecności, nie chciała żeby atmosfera była napięta. Już czuła, jakby nie widzieli się zdecydowanie dłużej, niż rok. Tak wiele wydarzyło się w między czasie, że wydawało się, jakby ich ostatnie spotkanie od dzisiejszego dzieliły lata. Miała nadzieję, że powoli, małymi krokami wrócą do tego, co było dawniej.
Wojna dotknęła każdego. Nawet ją, która stała gdzieś obok. Jej rodzina nie bała się mówić głośno, po której stronie stanęła. Powodowało to nieco komplikacji. Mało które ze szlachetnych rodów miały bowiem podobne poglądy. Musiała uważać na to, gdzie się pojawia. Nie wzbudzać podejrzeń, wiedziała bowiem, że znalazłoby się wielu, którzy byliby zadowoleni, gdyby stała się jej krzywda. Zaczynała się dusić. Nie przywykła bowiem do tego, aby tak się ograniczać, uważać na każdym kroku. Gasła powoli, stała się bardziej milcząca, jakby część życia się gdzieś z niej ulotniła. Jej gesty były bardzo opanowane, tak samo mimika, może po prostu wydoroślała? Utemperowano jej spontaniczność.
Nie brała może czynnego udziału w wojnie, choć po tym, co ostatnio widziała w Londynie nie chciała dłużej pozostać bierną. Musiała się zaangażować, bo dłużej nie wytrzyma stojąc gdzieś obok. Do tego wszystkiego, rodzina nie zaprzestawała atakować ją tymi bzdurami związanymi z jej zamążpójściem. Jakby to było takie istotne, gdy na świecie działo się tyle zła. Mogli jej odpuścić, choć na moment, nawet Anthony ostatnio zbyt często o tym wspominał. Nie miała gdzie uciec, musiała ciągle wysłuchiwać tego wszystkiego. Czuła się niczym więzień we własnym domu.
Ostatnio rzadko pozwalała sobie na spotkania jak te. Zależało jej na tym, aby przebiegło ono w przyjemnej atmosferze. Czuła się nieco nieswojo, jakby zaraz miało zabraknąć jej powietrza. Miała chęć wykrzyczeć mu to wszystko, bała się jednak, że nie będzie to dobry początek. Traktowała to spotkanie bowiem, jako coś nowego. Pewien etap ich znajomości się zakończył. Przynajmniej takie miała wrażenie. Uśmiech, który gościł na jej twarzy był nieco nieśmiały, nie do końca taki jak kiedyś. Można było zauważyć zawahanie, z Prudence dało się czytać niczym z otwartej księgi. Unikała wzroku mężczyzny, jakby się bała momentu, w którym ich spojrzenia się spotkają. Lękała się, że nie wytrzyma i emocje, które tak zawzięcie w sobie trzymała eksplodują i przejmą władzę nad jej ciałem. Miała wrażenie, że pojawił się między nimi dystans, jakaś niewidzialna granica, której do tej pory nie było. Czuła, że Percy też nieco inny podczas tego spotkania. Zastanawiało ją, czy uda im się wrócić do tego, co było przed i ile właściwie to zajmie. Brakowało jej go bowiem okropnie przez ten ostatni rok.
- W takim wypadku musisz się częściej ze mną spotykać. Wiesz przecież, że zawsze lubiłam spędzać czas w Twoim towarzystwie. Nic się nie zmieniło.- Wzrok swój wbiła w ziemię. Jakby wstydziła się słów, które przed chwilą wypowiedziała. Próbowała kierować rozmowę, na jak najbardziej neutralne tory, żeby nie wyjść na wścibską. Choć miała chęć wypytać go o wszystko. Gdzie dokładnie się podziewał i co robił przez ten ostatni rok. Nie pozwoliła sobie jednak jeszcze na takie pytania, nie był to odpowiedni czas. - Ogromnie się cieszę, że żyjesz. Nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. - Kiedy dostała list, kamień spadł jej z serca. Wielu nocy nie przespała zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś go zobaczy. - A ja? - Zastanowiła się przez chwilę. Nie do końca potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. - A ja, egzystuję. - Miała wrażenie, że nic nie działo się w jej życiu. Mijał dzień za dniem, a ona nie robiła nic użytecznego.
Skorzystała z wyciągniętego w jej kierunku ramienia. Spacer wydawał się być idealnym rozwiązaniem, dzięki któremu mogli uniknąć tych skrępowanych spojrzeń. Przystanęła, gdy usłyszała przeprosiny. Nie oczekiwała ich, nie musiał się przed nią tłumaczyć. Spojrzała na niego, tym razem jednak nie uciekała przed wzrokiem mężczyzny. - Percy.. - głos jej zadrżał. - Nie musisz się przede mną tłumaczyć. Nigdy. Jestem pewna, że miałeś swoje powody. Na pewno były one słuszne. - nie chciała być kolejną osobą, która będzie czegoś od niego oczekiwać. W końcu byli przyjaciółmi, na dobre i na złe. - Niestety. Musimy sobie radzić z tym, co zrobiliśmy w przeszłości. Jednak przyszłość możesz kreować, jak chcesz. Na nią masz wpływ, skup się na tym, zamiast wracać do tego co było.
Wojna dotknęła każdego. Nawet ją, która stała gdzieś obok. Jej rodzina nie bała się mówić głośno, po której stronie stanęła. Powodowało to nieco komplikacji. Mało które ze szlachetnych rodów miały bowiem podobne poglądy. Musiała uważać na to, gdzie się pojawia. Nie wzbudzać podejrzeń, wiedziała bowiem, że znalazłoby się wielu, którzy byliby zadowoleni, gdyby stała się jej krzywda. Zaczynała się dusić. Nie przywykła bowiem do tego, aby tak się ograniczać, uważać na każdym kroku. Gasła powoli, stała się bardziej milcząca, jakby część życia się gdzieś z niej ulotniła. Jej gesty były bardzo opanowane, tak samo mimika, może po prostu wydoroślała? Utemperowano jej spontaniczność.
Nie brała może czynnego udziału w wojnie, choć po tym, co ostatnio widziała w Londynie nie chciała dłużej pozostać bierną. Musiała się zaangażować, bo dłużej nie wytrzyma stojąc gdzieś obok. Do tego wszystkiego, rodzina nie zaprzestawała atakować ją tymi bzdurami związanymi z jej zamążpójściem. Jakby to było takie istotne, gdy na świecie działo się tyle zła. Mogli jej odpuścić, choć na moment, nawet Anthony ostatnio zbyt często o tym wspominał. Nie miała gdzie uciec, musiała ciągle wysłuchiwać tego wszystkiego. Czuła się niczym więzień we własnym domu.
Ostatnio rzadko pozwalała sobie na spotkania jak te. Zależało jej na tym, aby przebiegło ono w przyjemnej atmosferze. Czuła się nieco nieswojo, jakby zaraz miało zabraknąć jej powietrza. Miała chęć wykrzyczeć mu to wszystko, bała się jednak, że nie będzie to dobry początek. Traktowała to spotkanie bowiem, jako coś nowego. Pewien etap ich znajomości się zakończył. Przynajmniej takie miała wrażenie. Uśmiech, który gościł na jej twarzy był nieco nieśmiały, nie do końca taki jak kiedyś. Można było zauważyć zawahanie, z Prudence dało się czytać niczym z otwartej księgi. Unikała wzroku mężczyzny, jakby się bała momentu, w którym ich spojrzenia się spotkają. Lękała się, że nie wytrzyma i emocje, które tak zawzięcie w sobie trzymała eksplodują i przejmą władzę nad jej ciałem. Miała wrażenie, że pojawił się między nimi dystans, jakaś niewidzialna granica, której do tej pory nie było. Czuła, że Percy też nieco inny podczas tego spotkania. Zastanawiało ją, czy uda im się wrócić do tego, co było przed i ile właściwie to zajmie. Brakowało jej go bowiem okropnie przez ten ostatni rok.
- W takim wypadku musisz się częściej ze mną spotykać. Wiesz przecież, że zawsze lubiłam spędzać czas w Twoim towarzystwie. Nic się nie zmieniło.- Wzrok swój wbiła w ziemię. Jakby wstydziła się słów, które przed chwilą wypowiedziała. Próbowała kierować rozmowę, na jak najbardziej neutralne tory, żeby nie wyjść na wścibską. Choć miała chęć wypytać go o wszystko. Gdzie dokładnie się podziewał i co robił przez ten ostatni rok. Nie pozwoliła sobie jednak jeszcze na takie pytania, nie był to odpowiedni czas. - Ogromnie się cieszę, że żyjesz. Nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. - Kiedy dostała list, kamień spadł jej z serca. Wielu nocy nie przespała zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś go zobaczy. - A ja? - Zastanowiła się przez chwilę. Nie do końca potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. - A ja, egzystuję. - Miała wrażenie, że nic nie działo się w jej życiu. Mijał dzień za dniem, a ona nie robiła nic użytecznego.
Skorzystała z wyciągniętego w jej kierunku ramienia. Spacer wydawał się być idealnym rozwiązaniem, dzięki któremu mogli uniknąć tych skrępowanych spojrzeń. Przystanęła, gdy usłyszała przeprosiny. Nie oczekiwała ich, nie musiał się przed nią tłumaczyć. Spojrzała na niego, tym razem jednak nie uciekała przed wzrokiem mężczyzny. - Percy.. - głos jej zadrżał. - Nie musisz się przede mną tłumaczyć. Nigdy. Jestem pewna, że miałeś swoje powody. Na pewno były one słuszne. - nie chciała być kolejną osobą, która będzie czegoś od niego oczekiwać. W końcu byli przyjaciółmi, na dobre i na złe. - Niestety. Musimy sobie radzić z tym, co zrobiliśmy w przeszłości. Jednak przyszłość możesz kreować, jak chcesz. Na nią masz wpływ, skup się na tym, zamiast wracać do tego co było.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Listy, które od niego otrzymała przyszły późno, ale mogłaby na nie odpisać, wiedząc, że dotrą do niego w końcu, niosąc otuchę i nieco uśmiechu. Znała go, wiedziała, że czekał na odpowiedź, tak jak ona zawsze przebierała nogami, wyglądając w oknie i nie mogąc uwierzyć, że wypożyczona sowa potrzebowała tyle czasu by dotrzeć przez granice i morze do Irlandii i z powrotem. A jednak kiedy przysiadła do odpowiedzi na wszystkie trzy wiadomości, zwlekała tak długo z napisaniem pierwszych słów, że po gęsim piórze spłynęły krople atramentu, tworząc brzydkie kleksy na pergaminie. Czyściła je zaklęciem, ale zostały smugi, które wykluczały odesłanie odpowiedzi w taki sposób. Billy nie zasługiwał na tak niechlujną odpowiedź. A może po prostu nie miała słów, którymi opisałaby wszystko, co miała mu do przekazania.
To było głupie, niepoważne — zwlekała. Spoglądała w lustro, później na listy od Williama, czując ścisk w żołądku. Nie potrafiła na nie odpisać. Tak zwyczajnie, po ludzku. Czytała je wielokrotnie, śmiejąc się, wzruszając, w końcu płacząc jak bóbr, gdy próbowała sobie wyobrazić to wszystko. Jego. To, co działo się wokół, w jego życiu. W życiu ich wszystkich. Pomimo tak wielu uczuć i myśli nie była w stanie żadnych słów przelać na papier, jak wcześniej, budując ciepłą i pełną nadziei mieszankę wyznań, które dodadzą mu otuchy. Denerwowała się, a później płakała. Potem znów siadała do odpowiedzi, a kiedy nie potrafiła nic napisać wpadała w kolejną histerię, nie mogąc się skupić na niczym i doprowadzając do szału własną matkę.
Jej miejsce był gdzieś indziej, nie tam, gdzie się znajdowała. W Irlandii, w Anglii zostawiła przyjaciół, brata, przyjaciółkę a także przyjaciela i największą miłość swojego życia. I choć do tej pory wciąż zastanawiała się, czy wyjazd był koniecznością, dotarła do punktu, w którym niemal natychmiast stwierdziła, że nie mogła tak dłużej. Mogła zrobić tylko jedno. Wrócić. Nawet jeśli miało to być tylko na chwilę.
Nigdy nie była dobra w zagadki, a wymyślanie ich brzmiało jak zajęcie dla kujonki Tonks, nigdy nie miała do tego głowy. Nie miała jej także do odpowiednich słów i zaproszeń, ale kiedy tylko udało jej się dotrzeć do domu, do Szkocji wraz z Dallasem, posłała go wraz z kopertą bez listu, za to garścią złotego piasku. Jakaś jej część łudziła się, że nieudolna wiadomość zostanie przez niego zrozumiana, szczególnie po tym, co napisał, po wspomnieniu, które przyprawiło ją o uśmiech i łzy wzruszenia. Pogoda nie sprzyjała, ale wierzyła, że poradzi sobie z tym magią. Na cienką, zielonkawą spódnicę spiętą lekko w pasie, lnianą, luźną koszulę narzuciła długi, wełniany sweter dziergany przez mamę. Sweter, który zostawiła w domu, który nim pachniał wciąż, i który cudem nie został zjedzony przez mole. Cienkie trzewiki wsunęła w kieszenie wiklinowego, piknikowego kosza, który chwyciła do jednej ręki. Zmniejszony, gruby kraciasty koc włożyła sobie pod pachę i z deszczowej Szkocji deportowała się na miejsce. Deszcz złapał ją od razu, ale zaklęciem i wyciągniętą różdżka zapewniła sobie odrobinę miejsca bez deszczu. Piasek był mokry, ale kiedy ułożyła kosz między kamieniami, a na nim koc, spróbowała osuszyć drewno i rozpalić ognisko — niestety, całkowicie bezskutecznie. Szybko zaczęła się denerwować, ale incendio nie chciało chwycić się wilgotnych gałęzi.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Skłamałby mówiąc, że nie martwił się brakiem odpowiedzi.
Wiedział, że to nie musiało oznaczać niczego złego – że minęło zaledwie kilka dni, a odległość oddzielająca Irlandię od Francji była ogromna, nawet dla wprawionych w przebywaniu takich dystansów sów; że Hannah miała ręce pełne roboty organizując pomoc dla ludzi, którzy jej potrzebowali; że była bezpieczna, bezpieczniejsza niż byłaby tutaj. A jednak: chociaż zdrowy rozsądek podsuwał mu co najmniej tuzin powodów tej listownej ciszy, to zdarzało się, że po prostu nie wierzył w żaden z nich, w ostatniej chwili łapiąc się na obracaniu w dłoniach dwukierunkowego lusterka. Tęsknił za nią – niemożliwa do odpędzenia melancholia chwytała go za serce w najbardziej niespodziewanych, najzwyczajniejszych momentach dnia; nie tylko wczesnym rankiem, kiedy wypełniająca sypialnię cisza prawie dzwoniła mu w uszach, czy późnym wieczorem, gdy cichł chaos zagłuszającej emocje codzienności. Myślał o niej podczas długich lotów, zaciskając zdrętwiałe od zimna palce na podarowanej mu kiedyś miotle, i za każdym razem, gdy kątem oka dostrzegał błysk zawieszonego na szyi łańcuszka; gdy mieszkający po sąsiedzku gospodarz przyniósł im pachnący cynamonem dżem z zeszłorocznych jabłek, i kiedy pierwsze wiosenne promienie słońca stopiły pokrywającą jezioro, lodową pokrywę. Czasami ledwie powstrzymywał się, żeby samemu do niej nie polecieć – ale złożone obietnice za każdym razem zatrzymywały go w kraju; nie mógł ich zostawić – dzieciaków w Oazie, ani samej Oazy, zwłaszcza po ostatnim kataklizmie; czuł się odpowiedzialny – za wyspę, za jej mieszkańców, za lotników szkolących się w „Sowie”, za Amelię i Aidana, za Aurelię. Czasami miał wrażenie, że ten ciężar go przygniata, ale nie miał w sobie wystarczających pokładów śmiałości i egoizmu, żeby poprosić Hannah, by do niego wróciła – zwłaszcza, że zdawał sobie sprawę z powodu jej wyjazdu.
Wciąż – po ludzku mu jej brakowało.
Wiadomości ukrytej w garści piasku nie rozczytał od razu, pierwszą wskazówkę dostrzegając nie tyle w samej kopercie, co w obecności Dallasa, przez chwilę zastanawiając się nawet, który z Wrightów mógłby do niego napisać. Wszystkie listy, które otrzymał z Francji, przyniosły mu inne sowy, Hannah wspomniała zresztą, że stary puchacz nie poradziłby sobie z taką podróżą, a jednak – przesypujące się przez jego palce złotawe drobinki z jakiegoś powodu sprawiły, że serce zabiło mu szybciej, poruszone budzącą się gdzieś za mostkiem nadzieją. Naiwną, głupią; gdyby planowała wrócić do kraju, przecież już dawno by o tym wiedział – chyba że decyzja zapadłaby nagle. Ukłucie niepokoju przywróciło go do rzeczywistości, musiał to sprawdzić; rozsądek podpowiadał rozpoczęcie od Szkocji, ale wsypany do koperty piasek wskazywał mu zupełnie inne miejsce – i to jemu zdecydował się zaufać, gdy z duszą na ramieniu teleportował się prosto na kornwalijską plażę, wcześniej zatrzymując się jedynie na chwilę, żeby narzucić na ramiona skórzaną kurtkę.
Chłodny, orzeźwiający deszcz złapał go niemal od razu, zostawiając ciemniejsze ślady na ubraniu i plącząc się we włosach, ale prawie nie zwracał na niego uwagi, ruszając wzdłuż wilgotnego wybrzeża – pierwszych parę kroków stawiając odrobinę chwiejnie, stopniowo odzyskując równowagę po dalekiej teleportacji. W innych okolicznościach zabrałby miotłę, pozwalając sobie na zebranie myśli w powietrzu, obawiał się jednak spóźnienia, zresztą – podróż z Irlandii do Kornwalii zabrałaby mu dobrych kilka godzin.
Wyczuł jej obecność na sekundę przed tym, zanim ją dostrzegł, drobną sylwetkę pochyloną samotnie nad stosem gałęzi; serce zabiło mu mocniej, to niemożliwe, powiedział sobie stanowczo, ale przecież już od dawna nie zdarzało mu się widzieć rzeczy, które tak naprawdę nie istniały. Wciągnął gwałtownie powietrze do płuc, przyspieszając kroku, nie odrywając spojrzenia od Hannah, poniekąd obawiając się choćby mrugnąć – jakby samo to mogło sprawić, że rozmyje się w szarej przestrzeni. Uśmiechnął się odruchowo, bezwiednie, jednocześnie marszcząc czoło, gdy wzrokiem śledził jej twarz, ramiona, ruchy, szukając czegokolwiek niepokojącego – ale tego nie odnajdując, wyglądała na całą i zdrową – i dopiero obezwładniające uczucie ulgi zalewające jego wnętrzności uświadomiło go, jak bardzo się o nią martwił. – Hannah – odezwał się na wydechu, gdy był już na tyle blisko, że jego głos przebił się przez szmer deszczu i szum obmywających plażę fal; dostrzegł w powietrzu lekkie drżenie ochronnego zaklęcia, przechodząc przez nie bez zawahania, wyciągając dłoń, żeby chwycić ją za ramię, palcami drugiej sięgając policzka, ledwie rejestrując, że próbowała rozpalić ognisko – jeszcze nie zwracając uwagi na kosz ani koc, całą uwagę skupiając na niej – i na tym, że… – Nap-p-prawdę tu jesteś – powiedział, jeszcze z niedowierzaniem, choć rozmywającym się wraz z każdą kolejną sylabą; rozpraszającym na dobre, gdy przyciągnął ją do siebie, zamykając w silnym uścisku, wypuszczając z płuc powietrze – czując się tak, jakby wstrzymywał je nieustannie od dnia, w którym wyjechała, na nieznośnie długie tygodnie znikając mu z oczu.
Spojrzał na nią teraz, pytająco, odsuwając się po krótkiej chwili; w jej oczach, znajomych, ciepłych, szukając odpowiedzi na niezadane jeszcze pytania. – Coś się stało? – zapytał, bo musiał wiedzieć; musiał usłyszeć od niej, że wszystko było w porządku.
| rzucam na zdarzenie, bo muszę, wielki morsie bądź dla nas łaskawy...
Wiedział, że to nie musiało oznaczać niczego złego – że minęło zaledwie kilka dni, a odległość oddzielająca Irlandię od Francji była ogromna, nawet dla wprawionych w przebywaniu takich dystansów sów; że Hannah miała ręce pełne roboty organizując pomoc dla ludzi, którzy jej potrzebowali; że była bezpieczna, bezpieczniejsza niż byłaby tutaj. A jednak: chociaż zdrowy rozsądek podsuwał mu co najmniej tuzin powodów tej listownej ciszy, to zdarzało się, że po prostu nie wierzył w żaden z nich, w ostatniej chwili łapiąc się na obracaniu w dłoniach dwukierunkowego lusterka. Tęsknił za nią – niemożliwa do odpędzenia melancholia chwytała go za serce w najbardziej niespodziewanych, najzwyczajniejszych momentach dnia; nie tylko wczesnym rankiem, kiedy wypełniająca sypialnię cisza prawie dzwoniła mu w uszach, czy późnym wieczorem, gdy cichł chaos zagłuszającej emocje codzienności. Myślał o niej podczas długich lotów, zaciskając zdrętwiałe od zimna palce na podarowanej mu kiedyś miotle, i za każdym razem, gdy kątem oka dostrzegał błysk zawieszonego na szyi łańcuszka; gdy mieszkający po sąsiedzku gospodarz przyniósł im pachnący cynamonem dżem z zeszłorocznych jabłek, i kiedy pierwsze wiosenne promienie słońca stopiły pokrywającą jezioro, lodową pokrywę. Czasami ledwie powstrzymywał się, żeby samemu do niej nie polecieć – ale złożone obietnice za każdym razem zatrzymywały go w kraju; nie mógł ich zostawić – dzieciaków w Oazie, ani samej Oazy, zwłaszcza po ostatnim kataklizmie; czuł się odpowiedzialny – za wyspę, za jej mieszkańców, za lotników szkolących się w „Sowie”, za Amelię i Aidana, za Aurelię. Czasami miał wrażenie, że ten ciężar go przygniata, ale nie miał w sobie wystarczających pokładów śmiałości i egoizmu, żeby poprosić Hannah, by do niego wróciła – zwłaszcza, że zdawał sobie sprawę z powodu jej wyjazdu.
Wciąż – po ludzku mu jej brakowało.
Wiadomości ukrytej w garści piasku nie rozczytał od razu, pierwszą wskazówkę dostrzegając nie tyle w samej kopercie, co w obecności Dallasa, przez chwilę zastanawiając się nawet, który z Wrightów mógłby do niego napisać. Wszystkie listy, które otrzymał z Francji, przyniosły mu inne sowy, Hannah wspomniała zresztą, że stary puchacz nie poradziłby sobie z taką podróżą, a jednak – przesypujące się przez jego palce złotawe drobinki z jakiegoś powodu sprawiły, że serce zabiło mu szybciej, poruszone budzącą się gdzieś za mostkiem nadzieją. Naiwną, głupią; gdyby planowała wrócić do kraju, przecież już dawno by o tym wiedział – chyba że decyzja zapadłaby nagle. Ukłucie niepokoju przywróciło go do rzeczywistości, musiał to sprawdzić; rozsądek podpowiadał rozpoczęcie od Szkocji, ale wsypany do koperty piasek wskazywał mu zupełnie inne miejsce – i to jemu zdecydował się zaufać, gdy z duszą na ramieniu teleportował się prosto na kornwalijską plażę, wcześniej zatrzymując się jedynie na chwilę, żeby narzucić na ramiona skórzaną kurtkę.
Chłodny, orzeźwiający deszcz złapał go niemal od razu, zostawiając ciemniejsze ślady na ubraniu i plącząc się we włosach, ale prawie nie zwracał na niego uwagi, ruszając wzdłuż wilgotnego wybrzeża – pierwszych parę kroków stawiając odrobinę chwiejnie, stopniowo odzyskując równowagę po dalekiej teleportacji. W innych okolicznościach zabrałby miotłę, pozwalając sobie na zebranie myśli w powietrzu, obawiał się jednak spóźnienia, zresztą – podróż z Irlandii do Kornwalii zabrałaby mu dobrych kilka godzin.
Wyczuł jej obecność na sekundę przed tym, zanim ją dostrzegł, drobną sylwetkę pochyloną samotnie nad stosem gałęzi; serce zabiło mu mocniej, to niemożliwe, powiedział sobie stanowczo, ale przecież już od dawna nie zdarzało mu się widzieć rzeczy, które tak naprawdę nie istniały. Wciągnął gwałtownie powietrze do płuc, przyspieszając kroku, nie odrywając spojrzenia od Hannah, poniekąd obawiając się choćby mrugnąć – jakby samo to mogło sprawić, że rozmyje się w szarej przestrzeni. Uśmiechnął się odruchowo, bezwiednie, jednocześnie marszcząc czoło, gdy wzrokiem śledził jej twarz, ramiona, ruchy, szukając czegokolwiek niepokojącego – ale tego nie odnajdując, wyglądała na całą i zdrową – i dopiero obezwładniające uczucie ulgi zalewające jego wnętrzności uświadomiło go, jak bardzo się o nią martwił. – Hannah – odezwał się na wydechu, gdy był już na tyle blisko, że jego głos przebił się przez szmer deszczu i szum obmywających plażę fal; dostrzegł w powietrzu lekkie drżenie ochronnego zaklęcia, przechodząc przez nie bez zawahania, wyciągając dłoń, żeby chwycić ją za ramię, palcami drugiej sięgając policzka, ledwie rejestrując, że próbowała rozpalić ognisko – jeszcze nie zwracając uwagi na kosz ani koc, całą uwagę skupiając na niej – i na tym, że… – Nap-p-prawdę tu jesteś – powiedział, jeszcze z niedowierzaniem, choć rozmywającym się wraz z każdą kolejną sylabą; rozpraszającym na dobre, gdy przyciągnął ją do siebie, zamykając w silnym uścisku, wypuszczając z płuc powietrze – czując się tak, jakby wstrzymywał je nieustannie od dnia, w którym wyjechała, na nieznośnie długie tygodnie znikając mu z oczu.
Spojrzał na nią teraz, pytająco, odsuwając się po krótkiej chwili; w jej oczach, znajomych, ciepłych, szukając odpowiedzi na niezadane jeszcze pytania. – Coś się stało? – zapytał, bo musiał wiedzieć; musiał usłyszeć od niej, że wszystko było w porządku.
| rzucam na zdarzenie, bo muszę, wielki morsie bądź dla nas łaskawy...
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Zawsze była niecierpliwa, ale ostatnio czuła, że wszystko, za co się zabierała było skazane na porażkę. W głowie miała całkowitą pustkę — przed przybyciem tutaj, w starym domu rodziców w Szkocji wmawiała sobie, że kiedy będzie na miejscu świeże morskie powietrze natchnie ją i w mig ułoży słowa, które chciała mu przekazać. A może, że wspomnienia, które ją dopadną sprawią, że przygotowując się na jego przybycie będzie powtarzać przygotowaną formułkę, odpowiedzi na wszystkie nadesłane przez niego listy, historie o tym, co robiła we Francji, czego się uczyła i co udało jej się osiągnąć. Los jej nie sprzyjał, a bryza nie sprawiła, że w mgnieniu oka w pustej głowie pojawiły się poematy, które śniła we Francji. O nim, o nich. Jej sny były jak najpiękniejsze powieści. Wciągające, romantyczne i z pięknym, radosnym zakończeniem. Pełne pikantnych momentów, z którymi wyjechała z Anglii w tajemnicy ukrytej za rumianymi policzkami. Paliła ją tęsknota, paliło pożądanie, miłość, rozgoryczenie. Nie chciała się budzić, więc dużo spała, jakby właśnie w ten sposób mogła kreować własne sny — o dziwo, ostatnimi czasy tak realne i niemożliwe do odróżnienia od rzeczywistości, że gdyby nie obcy kraj byłaby pewna, że to największa prawda. To sny były mostem, który prowadził do niego tysiące mil dalej. Jawa była szara i męcząca. Podobnie jak plaża. Pojawienie się na niej nie szarpnęło jej trzewiami, które były już i tak zaciśnięte. Myśli galopowały jak szalone; zdawało jej się, że wszystko ma w głowie, al kiedy próbowała sklecić choć zdanie nie była w stanie wydobyć z siebie żadnego słowa. Ani jednego zadowalającego słowa. Ogień nie chciał się rozpalić; drewno było wciąż wilgotne, a każde użycie zaklęcia sprawiało, że zamiast płomienia pojawiał się gęsty, gryzący dym. Tak bardzo chciała, by wszystko było gotowe na jego pojawienie się. Piknik w tą beznadziejną pogodę, ognisko. Odrobina ciepła w powietrzu, miłości. Może wystarczył jeden głębszy oddech, powtórzenie czynności w odpowiedniej kolejności, zrobienie wszystkiego i rzucenie zaklęć powoli, starannie zamiast naprędce. Nie. Wszystko, co chciała osiągnąć robiła w pośpiechu, nerwowo z chaosem. Zawsze była czarownicą, która prędko działała, z trudem powstrzymując emocje na wodzy, ale ostatnio traciła cierpliwość do wszystkiego. Wstała, szturchając trzewikiem uformowany stosik drewna, który próbowała rozpalić. Wściekła, poddenerwowana, pozbawiona motywacji.
Ale kiedy go usłyszała, jej wnętrzności skręciły się i zacisnęły tej pozycji, a oddech ugrzązł w gardle. Otworzyła usta, by go przywitać, odpowiedzieć — przecież tak cieszyła się na jego widok. Zamiast tego w jej oczach pojawiły się łzy. Błyszczące grochy bez kontroli zaczęły spływać po jej policzkach, zatrzymując się na jego palcach, kiedy ujmował jej twarz. Jego widok ją rozkleił. Nie posiadała się z radości. Nie była w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa — niepodobnie do siebie, zapadając się w jego ramionach, kiedy zarzuciła mu ręce na szyje. Nie wiedziała kiedy pojedyncze łzy zmieniły się w płacz; kiedy obejmujące go mocno dłonie wplotły się we włosy. Przylgnęła do niego całą sobą — to było raptem kilka miesięcy; od lutego, kilka tygodni. Niewiele. A jednak zdawało jej się być całą wiecznością.
Gdy odsunął ją od siebie i spytał, otworzyła szerzej oczy. Puściła go, pozwalając by kilka centymetrów zmieniło się w kilkanaście, kiedy jednym, nieco chaotycznym ruchem dłoni przeczesywała palcami długie, kasztanowe włosy.
— Chciałam przygotować piknik, ale... — Wskazała bezradnie na kosz, miejsce na ognisko i brak ognia, przygryzając lekko wargę. Nie patrzył na niego. Przetarła łzy i siąknęła nosem, dopiero po chwili unosząc na niego spojrzenie i uśmiechając się mimochodem, bez kontroli. Wyglądał tak, jak w jej snach; sennych marzeniach. Dokładnie tak, jak ostatnim razem kiedy się widzieli. Tylko jego włosy były dłuższe. Minęło niewiele czasu, a jednak myślała, że wyjechała lata temu. Podeszła do niego bliżej, nieśmiało i niepewnie, zadarła brodę nieco wyżej i ostrożnie sięgnęła jego ust. Smakowały tak, jak pamiętała. — Tęskniłam — szepnęła, otwierając oczy; spoglądając w jego. Dotknęła jego policzka. — Nie sądziłam, że będziesz tak wcześnie. Nie wiedziałam jak cię tu ściągnąć, nie pisząc, że jestem. Przepraszam — wydukała niepewnie, ale zaraz po tym uśmiechnęła się szeroko. — Ale domyśliłeś się. Billy... — zaczęła, opuszczając twarz na moment; wyraz twarzy jej odrobinę spoważniał, ale kiedy uniosła na niego spojrzenie, w oczach znów pojawiła się radość. — Mam ci tyle do powiedzenia i nie wiem, od czego zacząć... Po prostu nie wiem.
Ale kiedy go usłyszała, jej wnętrzności skręciły się i zacisnęły tej pozycji, a oddech ugrzązł w gardle. Otworzyła usta, by go przywitać, odpowiedzieć — przecież tak cieszyła się na jego widok. Zamiast tego w jej oczach pojawiły się łzy. Błyszczące grochy bez kontroli zaczęły spływać po jej policzkach, zatrzymując się na jego palcach, kiedy ujmował jej twarz. Jego widok ją rozkleił. Nie posiadała się z radości. Nie była w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa — niepodobnie do siebie, zapadając się w jego ramionach, kiedy zarzuciła mu ręce na szyje. Nie wiedziała kiedy pojedyncze łzy zmieniły się w płacz; kiedy obejmujące go mocno dłonie wplotły się we włosy. Przylgnęła do niego całą sobą — to było raptem kilka miesięcy; od lutego, kilka tygodni. Niewiele. A jednak zdawało jej się być całą wiecznością.
Gdy odsunął ją od siebie i spytał, otworzyła szerzej oczy. Puściła go, pozwalając by kilka centymetrów zmieniło się w kilkanaście, kiedy jednym, nieco chaotycznym ruchem dłoni przeczesywała palcami długie, kasztanowe włosy.
— Chciałam przygotować piknik, ale... — Wskazała bezradnie na kosz, miejsce na ognisko i brak ognia, przygryzając lekko wargę. Nie patrzył na niego. Przetarła łzy i siąknęła nosem, dopiero po chwili unosząc na niego spojrzenie i uśmiechając się mimochodem, bez kontroli. Wyglądał tak, jak w jej snach; sennych marzeniach. Dokładnie tak, jak ostatnim razem kiedy się widzieli. Tylko jego włosy były dłuższe. Minęło niewiele czasu, a jednak myślała, że wyjechała lata temu. Podeszła do niego bliżej, nieśmiało i niepewnie, zadarła brodę nieco wyżej i ostrożnie sięgnęła jego ust. Smakowały tak, jak pamiętała. — Tęskniłam — szepnęła, otwierając oczy; spoglądając w jego. Dotknęła jego policzka. — Nie sądziłam, że będziesz tak wcześnie. Nie wiedziałam jak cię tu ściągnąć, nie pisząc, że jestem. Przepraszam — wydukała niepewnie, ale zaraz po tym uśmiechnęła się szeroko. — Ale domyśliłeś się. Billy... — zaczęła, opuszczając twarz na moment; wyraz twarzy jej odrobinę spoważniał, ale kiedy uniosła na niego spojrzenie, w oczach znów pojawiła się radość. — Mam ci tyle do powiedzenia i nie wiem, od czego zacząć... Po prostu nie wiem.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Jej łzy go zaskoczyły; przyglądał się im przez chwilę, marszcząc brwi, w pierwszym momencie nie potrafiąc rozczytać ich znaczenia – ani nie będąc w stanie powstrzymać coraz mocniej rozpychającego się we wnętrznościach niepokoju. Czy płacz Hannah mógł mieć coś wspólnego z jej nagłym pojawieniem się? Czy kogoś z jej – ich – bliskich spotkała krzywda? Rozchylił usta, ale zanim niewypowiedziane pytanie odnalazłoby drogę na język, wszystkie jego myśli rozproszyły się – i przez parę uderzeń serca istniała tylko ona: wreszcie tutaj, tuż obok, tak blisko, że mógł otoczyć ją ramionami, po raz pierwszy od wielu tygodni nie odnajdując w ten sposób wyłącznie pustki. Odetchnął bezgłośnie, przymykając powieki i kojąco gładząc ją po plecach, czując, jak drżała – i słysząc nierówny, rwący się od płaczu oddech. – No już – już dobrze – szepnął, nie wiedząc, jakimi słowami mógłby ją pocieszyć, uspokoić targające nią emocje; wciąż niepewny, skąd się brały. Pytanie o to, czy coś się stało, wypadło z jego ust samoistnie, niekontrolowanie, gdy tylko jego spojrzenie znów zatrzymało się na jej twarzy. Nie chciał jej puszczać – najchętniej nie rozluźniałby uścisku wcale, ale widząc jej poruszenie, pozwolił jej się odsunąć, ani na moment nie odrywając wzroku od jej oczu, wilgotnych od łez policzków, lekko zmierzwionych, miękkich włosów – przenosząc spojrzenie na kosz i ułożone w stertę drewno dopiero, gdy wskazała w ich kierunku.
– P-p-piknik? – powtórzył, początkowo bez zrozumienia, mrugając szybko powiekami; to to ją tak zmartwiło? Brak czasu, zamoknięte drewno, deszcz siąpiący z nieba, chłodne podmuchy wiatru? Pogoda nie była idealna na wczesną kolację w plenerze, ale nic z tych drobnych przeszkód nie wydawało mu się na tyle straszne, by nie mogli sobie z nimi poradzić – zwłaszcza, kiedy byli tu oboje, razem; nierozdzieleni niekończącą się przestrzenią połączoną zaledwie cienkimi nitkami przychodzących stanowczo zbyt rzadko listów.
Nie zdołał powstrzymać ulgi przemieszanej z rozbawieniem; zaśmiał się – szczerze, bez skrępowania, kręcąc bezwiednie głową; znów odnajdując jej twarz, wyłapując rozjaśniający ją uśmiech. Merlinie, tak bardzo tęsknił z tym uśmiechem. – Ha-ha-hannah Wright – odezwał się cicho, na parę uderzeń serca przed tym, zanim do niego podeszła. – Jesteś jedyna w swoim rodzaju – powiedział, pochylając się w jej stronę, odwzajemniając pocałunek od razu – już bez niepewności ani nieśmiałości, kciukiem sięgając jej policzka, żeby zetrzeć stamtąd resztki niedawnych łez. Pachniała i smakowała dokładnie tak, jak zapamiętał; od tamtego styczniowego wieczoru ciche echo delikatnej woni korzennych przypraw wracało do niego ciągle i ciągle, niejednokrotnie nawiedzając też jego sny – i sprawiając, że czasami, budząc się w splątanej pościeli, przez parę minut z premedytacją nie otwierał oczu, wyobrażając sobie, że Hannah leżała obok niego – ale wyciągnięte ramię zawsze natrafiało wyłącznie na pustą poduszkę. – Ja za tobą też – odpowiedział cicho, głosem ciężkim od emocji; otworzył oczy, uśmiechając się. – Codziennie – dodał, bo była to prawda – nawet jeśli w ciągu dnia zazwyczaj udawało mu się zagłuszać tęsknotę; pracą, obowiązkami, odpowiedzialnością. – Telep-p-portowałem się od razu, jak tylko dostałem list – przyznał, trochę przepraszająco – chociaż nie mógł wiedzieć, że potrzebowała więcej czasu. Rozejrzał się, wreszcie poświęcając nieco więcej uwagi otoczeniu – zahaczając spojrzeniem o kosz nakryty kocem, o nierozpalone jeszcze ognisko; przygryzł wewnętrzną część policzka, czując ukłucie wyrzutów sumienia gdzieś za mostkiem, nagle zażenowany tym, że przyszedł z pustymi rękami. Gdyby tylko wiedział, że Hannah rzeczywiście tu będzie – cała i zdrowa – przygotowałby coś więcej, cokolwiek; albo chociaż zabrał ze sobą urodzinowy prezent, który – tamtego dnia zapomniany – wciąż czekał bezpiecznie w domu w Irlandii. – Dallas mi trochę pomógł – przyznał. – Czemu nie chciałaś, żebym wiedział, że w-w-wróciłaś? – zapytał. Bez wyrzutu, jedynie z ciekawością dźwięczącą między głoskami. – Bo wróciłaś – p-p-prawda? – dodał; zabrzmiało to bardziej jak prośba, ciche życzenie. Miał nadzieję, że to nie były tylko krótkie odwiedziny – że za parę godzin Hannah nie znajdzie się znowu poza jego zasięgiem; w miejscu, do którego nie mógł za nią podążyć.
– W takim razie – może zaczniemy od końca? – zaproponował, kiedy przyznała się do niepewności; uśmiechnął się ciepło, sięgając jeszcze przelotnie ku jej ręce, kciukiem przesuwając po wierzchu dłoni. – Ja sp-p-próbuję rozpalić to biedne ognisko, a ty opowiesz mi o swojej podróży? Dostałaś się do Anglii bez p-p-problemu? – zapytał; chciał usłyszeć wszystko, co miała mu do powiedzenia – ciekawy każdej chwili, której nie mógł być świadkiem, każdej jej myśli, wspomnienia; puścił jej dłoń, żeby z lekkim ociąganiem przykucnąć przy drewnie, w międzyczasie wyciągając różdżkę ze wszytego w wewnętrzną stronę kurtki uchwytu. Przytknął jej koniec do drewna, na moment starając się skupić na osuszającym zaklęciu – w transmutacji wciąż nie był tak biegły, jak chciałby być, na jego czole pojawiła się więc pionowa zmarszczka, ale wydawało się, że magia działała – bo gdy po chwili szepnął incendio, jedna z gałęzi zajęła się niewielkim płomieniem.
Zapach ciepłego drewna niemal od razu przywołał wspomnienia sierpniowej nocy, ale wyjątkowo odepchnął je od siebie, skupiając się na chwili obecnej; jeśli się pomylił i to jednak był sen – nie chciał przez niepotrzebne rozproszenie obudzić się z niego zbyt wcześnie.
– P-p-piknik? – powtórzył, początkowo bez zrozumienia, mrugając szybko powiekami; to to ją tak zmartwiło? Brak czasu, zamoknięte drewno, deszcz siąpiący z nieba, chłodne podmuchy wiatru? Pogoda nie była idealna na wczesną kolację w plenerze, ale nic z tych drobnych przeszkód nie wydawało mu się na tyle straszne, by nie mogli sobie z nimi poradzić – zwłaszcza, kiedy byli tu oboje, razem; nierozdzieleni niekończącą się przestrzenią połączoną zaledwie cienkimi nitkami przychodzących stanowczo zbyt rzadko listów.
Nie zdołał powstrzymać ulgi przemieszanej z rozbawieniem; zaśmiał się – szczerze, bez skrępowania, kręcąc bezwiednie głową; znów odnajdując jej twarz, wyłapując rozjaśniający ją uśmiech. Merlinie, tak bardzo tęsknił z tym uśmiechem. – Ha-ha-hannah Wright – odezwał się cicho, na parę uderzeń serca przed tym, zanim do niego podeszła. – Jesteś jedyna w swoim rodzaju – powiedział, pochylając się w jej stronę, odwzajemniając pocałunek od razu – już bez niepewności ani nieśmiałości, kciukiem sięgając jej policzka, żeby zetrzeć stamtąd resztki niedawnych łez. Pachniała i smakowała dokładnie tak, jak zapamiętał; od tamtego styczniowego wieczoru ciche echo delikatnej woni korzennych przypraw wracało do niego ciągle i ciągle, niejednokrotnie nawiedzając też jego sny – i sprawiając, że czasami, budząc się w splątanej pościeli, przez parę minut z premedytacją nie otwierał oczu, wyobrażając sobie, że Hannah leżała obok niego – ale wyciągnięte ramię zawsze natrafiało wyłącznie na pustą poduszkę. – Ja za tobą też – odpowiedział cicho, głosem ciężkim od emocji; otworzył oczy, uśmiechając się. – Codziennie – dodał, bo była to prawda – nawet jeśli w ciągu dnia zazwyczaj udawało mu się zagłuszać tęsknotę; pracą, obowiązkami, odpowiedzialnością. – Telep-p-portowałem się od razu, jak tylko dostałem list – przyznał, trochę przepraszająco – chociaż nie mógł wiedzieć, że potrzebowała więcej czasu. Rozejrzał się, wreszcie poświęcając nieco więcej uwagi otoczeniu – zahaczając spojrzeniem o kosz nakryty kocem, o nierozpalone jeszcze ognisko; przygryzł wewnętrzną część policzka, czując ukłucie wyrzutów sumienia gdzieś za mostkiem, nagle zażenowany tym, że przyszedł z pustymi rękami. Gdyby tylko wiedział, że Hannah rzeczywiście tu będzie – cała i zdrowa – przygotowałby coś więcej, cokolwiek; albo chociaż zabrał ze sobą urodzinowy prezent, który – tamtego dnia zapomniany – wciąż czekał bezpiecznie w domu w Irlandii. – Dallas mi trochę pomógł – przyznał. – Czemu nie chciałaś, żebym wiedział, że w-w-wróciłaś? – zapytał. Bez wyrzutu, jedynie z ciekawością dźwięczącą między głoskami. – Bo wróciłaś – p-p-prawda? – dodał; zabrzmiało to bardziej jak prośba, ciche życzenie. Miał nadzieję, że to nie były tylko krótkie odwiedziny – że za parę godzin Hannah nie znajdzie się znowu poza jego zasięgiem; w miejscu, do którego nie mógł za nią podążyć.
– W takim razie – może zaczniemy od końca? – zaproponował, kiedy przyznała się do niepewności; uśmiechnął się ciepło, sięgając jeszcze przelotnie ku jej ręce, kciukiem przesuwając po wierzchu dłoni. – Ja sp-p-próbuję rozpalić to biedne ognisko, a ty opowiesz mi o swojej podróży? Dostałaś się do Anglii bez p-p-problemu? – zapytał; chciał usłyszeć wszystko, co miała mu do powiedzenia – ciekawy każdej chwili, której nie mógł być świadkiem, każdej jej myśli, wspomnienia; puścił jej dłoń, żeby z lekkim ociąganiem przykucnąć przy drewnie, w międzyczasie wyciągając różdżkę ze wszytego w wewnętrzną stronę kurtki uchwytu. Przytknął jej koniec do drewna, na moment starając się skupić na osuszającym zaklęciu – w transmutacji wciąż nie był tak biegły, jak chciałby być, na jego czole pojawiła się więc pionowa zmarszczka, ale wydawało się, że magia działała – bo gdy po chwili szepnął incendio, jedna z gałęzi zajęła się niewielkim płomieniem.
Zapach ciepłego drewna niemal od razu przywołał wspomnienia sierpniowej nocy, ale wyjątkowo odepchnął je od siebie, skupiając się na chwili obecnej; jeśli się pomylił i to jednak był sen – nie chciał przez niepotrzebne rozproszenie obudzić się z niego zbyt wcześnie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Była pewna, że każdy jeden centymetr jej ciała przylegał do jego, kiedy obejmował ją ramionami, a ona szukała w nim ciepła i oparcia. Na pytanie, które samoistnie wypadało z jego ust podniosła tylko wzrok, nic nie odpowiadając. Duże, piwne oczy utknęły w miejscu, zawieszone na jego blękitnozielonych, wpatrzonych prosto w nią — pełnych niepokoju i radości. Rozchyliła usta, ale co miała odpowiedzieć? Co powinna powiedzieć, jak ubrać to wszystko w słowa? Jak uraczyć go prawdą, tym, co się wydarzyło, zaszło, wybuchło nagle i niespodziewanie, pozbawiając jej namiastki kontroli, którą sądziła, że przez jedną chwilę miała? Zamiast tego jej wargi przywarły do jego ust. Zamknęły się w pocałunku łapczywym, czułym i tęsknym. Smak jego warg sprawiał, że serce gubiło swój rytm, krew szumiała w uszach. Tyle lat o tym myślała, śniła. Tyle za tym tęskniła.
Obawiała się, że powrót wszystko zmieni. Powroty zawsze niosły ze sobą nową falę, wiatr, który był inny, pachniał inaczej. Teraz też musiało przyjść nowe, wiedziała o tym. Coś ściskało jej trzewia na myśl, że to wszystko miało się zmienić. Mimo to większa część niej cieszyła się — mimo obaw, że mogłaby go stracić; irracjonalnego strachu, że tych kilka tygodni mogłoby wystarczyć, by jego serce ulokowało swoją tęsknotę gdzieś indziej — wróciła pełna tego samego, z czym opuszczała Anglię, a nawet więcej. Cokolwiek miało się dziś wydarzyć nie mogło być źle.
Wpierw jego listy, a teraz spojrzenie mówiły, że nie ma się czego bać. Wszystko będzie dobrze.
— Jestem — odparła mało skromnie, zaczepnie, opuszczając jednak głowę i rumieniąc się przy tym. Dołeczki w policzkach uwydatniły się, kiedy próbowała zatrzymać uciekające kąciki. Bezskutecznie. Policzki bolały ją już od tego szerokiego uśmiechu.
Kiedy spojrzała znów na niego poczuła to ciepło, które wokół siebie roztaczał. Aurę bezpieczeństwa, przeczucia, że nie było rzeczy niemożliwych dla takich jak oni. Niezależnie od tego, czy się uśmiechał, czy płakał, czy był zły, czy zagubiony — wiedziała, że chce być z nim w tym wszystkim, w pełni, całkowicie i bez oglądania się na wszystko inne.
— Musiałam — szepnęła cicho, ledwie słyszalnie z nutą usprawiedliwienia w głosie. Musiała mieć pewność, że mama będzie bezpieczna, a kiedy już dotarła tam — nie widziała innej możliwości niż pomóc w organizacji życia ludziom, którzy stracili wszystko z dnia na dzień. — Wiem, że to rozumiesz, ale... — To nie był wybór między nim, a resztą świata. To nie był właściwie żaden wybór, wiedziała, że nie było innej możliwości. Gdyby mogła, nie zostawiałaby go ani na moment.
— Dallas, no tak — mruknęła z uśmiechem, kręcąc lekko głową. — Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że anonimy dzisiaj są mało zabawne — usprawiedliwiła się i zerknęła na niego przepraszająco. Gdyby nie Dallas mógłby odebrać to opacznie. Sama otrzymała sugestywny, nieprzyjemny podarek; los im sprzyjał. — Nie wiem — odpowiedziała od razu, a przy kolejnym pytaniu uniosła wzrok i spuściła go znów, nieco zakłopotana. — Ne wiem... — Zaczesała włosy za ucho, chociaż żaden kosmyk nie wypadł jej na twarz. Zbyt długa grzywka rozgarnięte była na boki, poprawiła ją w nieco nerwowym geście. — To zależy od ciebie — dodała ciszej, szukając jego spojrzenia. Kiedy przycupnął przy nieudolnie rozpalonym — nierozpalonym ognisku, nabrała powietrze w płuca i wypuściła głośno ze świstem, nadymając policzki. Nie potrafiła dłużej milczeć, a jednocześnie nie było słów, w jakie mogłaby to odpowiednio ubrać. Ogień zaskrzypiał, ale nie zwróciła na to uwagi, zamiast tego, spoglądając w górę, na chmury z rękami złożonymi płasko i przyciśniętymi do ust. Opadły luźno i ciężko, kiedy odwracała się bardziej w jego stronę, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę. Splotła ręce przed sobą, ale zaraz poruszała dłońmi, bawiąc się zaplecionymi palcami — przeciągając najpierw jedną dłoń, a później drugą, ostatecznie rozplątując je i skubiąc paznokcie. Nie bała się. A jednak nie była w stanie wydusić słowa. — Tak. Właściwie przypłynęłam statkiem, nie leciałam na miotle, bo... to za długa droga, a ja chyba jestem w ciąży. Znaczy na pewno jestem. — Podrapała się po prawej brwi, krótko przygryza wargę.— Chyba. Nie byłam u uzdrowiciela, ale jestem pewna, więc... — Wzruszyła ramionami, spoglądając na niego przelotnie, jakby próbowała opowiedzieć mu o pogodzie we Francji; z niepasującą jej nonszalancją. Denerwowała się. — Nie było problemu ze statkiem. łatwiej jest dostać się do Anglii niż z niej uciec, ale płynęły przy nas jakieś statki, kiedy zbliżaliśmy się do Poole, myślę, że to szmalcownicy, ale... Obserwowali nas, nie podpływali do burty. No, więc. Tak, że już wiesz. — Podniosła na niego wzrok, intuicyjnie dotykając brzucha, choć nieszczególnie coś było widać. Nie umiała tego uzasadnić, czuła to od razu, jakby podpowiadał jej to instynkt. Lub wewnętrzna, głęboka potrzeba. — Wróciłam bo, no, jestem przy nadziei, Billy. Wróciłam do ciebie i nie chcę wracać. Wiem, co powiesz, ale nie chcę tak. Myślę, że powinnam tu być teraz. Chcę. Wiem, zdaję sobie sprawę, że toczy się wojna i mamy inne rzeczy do zrobienia, ale to się po prostu wydarzyło i... nie można udawać, że nie. Zamierzasz coś powiedzieć, czy będziesz tak stał, jak słup soli?— spytała od razu, choć ani na moment w potoku swoich słów nie dała mu szans na ble wtrącenie.
Obawiała się, że powrót wszystko zmieni. Powroty zawsze niosły ze sobą nową falę, wiatr, który był inny, pachniał inaczej. Teraz też musiało przyjść nowe, wiedziała o tym. Coś ściskało jej trzewia na myśl, że to wszystko miało się zmienić. Mimo to większa część niej cieszyła się — mimo obaw, że mogłaby go stracić; irracjonalnego strachu, że tych kilka tygodni mogłoby wystarczyć, by jego serce ulokowało swoją tęsknotę gdzieś indziej — wróciła pełna tego samego, z czym opuszczała Anglię, a nawet więcej. Cokolwiek miało się dziś wydarzyć nie mogło być źle.
Wpierw jego listy, a teraz spojrzenie mówiły, że nie ma się czego bać. Wszystko będzie dobrze.
— Jestem — odparła mało skromnie, zaczepnie, opuszczając jednak głowę i rumieniąc się przy tym. Dołeczki w policzkach uwydatniły się, kiedy próbowała zatrzymać uciekające kąciki. Bezskutecznie. Policzki bolały ją już od tego szerokiego uśmiechu.
Kiedy spojrzała znów na niego poczuła to ciepło, które wokół siebie roztaczał. Aurę bezpieczeństwa, przeczucia, że nie było rzeczy niemożliwych dla takich jak oni. Niezależnie od tego, czy się uśmiechał, czy płakał, czy był zły, czy zagubiony — wiedziała, że chce być z nim w tym wszystkim, w pełni, całkowicie i bez oglądania się na wszystko inne.
— Musiałam — szepnęła cicho, ledwie słyszalnie z nutą usprawiedliwienia w głosie. Musiała mieć pewność, że mama będzie bezpieczna, a kiedy już dotarła tam — nie widziała innej możliwości niż pomóc w organizacji życia ludziom, którzy stracili wszystko z dnia na dzień. — Wiem, że to rozumiesz, ale... — To nie był wybór między nim, a resztą świata. To nie był właściwie żaden wybór, wiedziała, że nie było innej możliwości. Gdyby mogła, nie zostawiałaby go ani na moment.
— Dallas, no tak — mruknęła z uśmiechem, kręcąc lekko głową. — Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że anonimy dzisiaj są mało zabawne — usprawiedliwiła się i zerknęła na niego przepraszająco. Gdyby nie Dallas mógłby odebrać to opacznie. Sama otrzymała sugestywny, nieprzyjemny podarek; los im sprzyjał. — Nie wiem — odpowiedziała od razu, a przy kolejnym pytaniu uniosła wzrok i spuściła go znów, nieco zakłopotana. — Ne wiem... — Zaczesała włosy za ucho, chociaż żaden kosmyk nie wypadł jej na twarz. Zbyt długa grzywka rozgarnięte była na boki, poprawiła ją w nieco nerwowym geście. — To zależy od ciebie — dodała ciszej, szukając jego spojrzenia. Kiedy przycupnął przy nieudolnie rozpalonym — nierozpalonym ognisku, nabrała powietrze w płuca i wypuściła głośno ze świstem, nadymając policzki. Nie potrafiła dłużej milczeć, a jednocześnie nie było słów, w jakie mogłaby to odpowiednio ubrać. Ogień zaskrzypiał, ale nie zwróciła na to uwagi, zamiast tego, spoglądając w górę, na chmury z rękami złożonymi płasko i przyciśniętymi do ust. Opadły luźno i ciężko, kiedy odwracała się bardziej w jego stronę, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę. Splotła ręce przed sobą, ale zaraz poruszała dłońmi, bawiąc się zaplecionymi palcami — przeciągając najpierw jedną dłoń, a później drugą, ostatecznie rozplątując je i skubiąc paznokcie. Nie bała się. A jednak nie była w stanie wydusić słowa. — Tak. Właściwie przypłynęłam statkiem, nie leciałam na miotle, bo... to za długa droga, a ja chyba jestem w ciąży. Znaczy na pewno jestem. — Podrapała się po prawej brwi, krótko przygryza wargę.— Chyba. Nie byłam u uzdrowiciela, ale jestem pewna, więc... — Wzruszyła ramionami, spoglądając na niego przelotnie, jakby próbowała opowiedzieć mu o pogodzie we Francji; z niepasującą jej nonszalancją. Denerwowała się. — Nie było problemu ze statkiem. łatwiej jest dostać się do Anglii niż z niej uciec, ale płynęły przy nas jakieś statki, kiedy zbliżaliśmy się do Poole, myślę, że to szmalcownicy, ale... Obserwowali nas, nie podpływali do burty. No, więc. Tak, że już wiesz. — Podniosła na niego wzrok, intuicyjnie dotykając brzucha, choć nieszczególnie coś było widać. Nie umiała tego uzasadnić, czuła to od razu, jakby podpowiadał jej to instynkt. Lub wewnętrzna, głęboka potrzeba. — Wróciłam bo, no, jestem przy nadziei, Billy. Wróciłam do ciebie i nie chcę wracać. Wiem, co powiesz, ale nie chcę tak. Myślę, że powinnam tu być teraz. Chcę. Wiem, zdaję sobie sprawę, że toczy się wojna i mamy inne rzeczy do zrobienia, ale to się po prostu wydarzyło i... nie można udawać, że nie. Zamierzasz coś powiedzieć, czy będziesz tak stał, jak słup soli?— spytała od razu, choć ani na moment w potoku swoich słów nie dała mu szans na ble wtrącenie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie mógł się na nią napatrzeć; nie był w stanie policzyć, ile razy w ciągu ostatnich tygodni wyobrażał sobie ten moment – gdy kładł się zmęczony do łóżka, pracował nad wykończeniem domu, albo podczas długich lotów – kiedy świt zastawał go gdzieś pomiędzy hrabstwami, sprawiając, że tracił skupienie i przestawał pilnować drogi. To była dla niego nowość – ta tęsknota, niemożliwa do samodzielnego wypełnienia pustka; chociaż w przeszłości zdarzało mu się żegnać z ludźmi mu bliskimi, to ich brak nigdy wcześniej nie smakował w ten sposób – nieznośny, sprawiający, że czuł się tak, jakby zniknęła część jego samego. Marzenia na jawie pomagały na chwilę, żadne nie mogło równać się jednak z rzeczywistością – bo nawet on, mimo że znał ją całe życie, nie był w stanie odtworzyć z pamięci koloru, który przybierały policzki Hannah, kiedy się rumieniła, ani kształtu tworzących się w nich dołeczków. W wizjach tkanych przez jego wyobraźnię, nieistotne jak bardzo realistycznych, zawsze czegoś brakowało.
Jej, być może.
– Wiem – odpowiedział od razu, wyłapując kryjące się między głoskami usprawiedliwienie. – Rozumiem. B-b-bez żadnego ale – dodał. Chociaż w momencie, gdy dowiedział się o jej wyjeździe, miał ochotę przywołać co najmniej setkę argumentów, dla których powinna zostać, ostatecznie nie wypowiedział na głos ani jednego – zdając sobie sprawę, że postępując inaczej, robiłaby to wbrew sobie. Nie chciał być tym, który ją do tego zmusi, kochał ją taką, jaka była – podziwiał za oddanie, z jakim troszczyła się tak o bliskich, jak i o zupełnie obcych ludzi, choć jednocześnie: od czasu do czasu łapał się na myślach całkowicie samolubnych. Teraz, gdy miał Hannah przed sobą, kiedy trzymał ją w ramionach i składał na jej ustach przepełniony tęsknotą pocałunek – nie wyobrażał sobie, że mogłaby zniknąć z jego życia ponownie. Zabarwione prośbą pytanie o to, czy wróciła na stałe, rozbrzmiało pomiędzy nimi zanim zdążyłby je powstrzymać, a widząc zakłopotanie, które wywołało, prawie pożałował, że to zrobił – chociaż to niepewna odpowiedź zbiła go z tropu bardziej niż gesty. Nie wiedziała? To zależało od niego? – Nie chcę, żebyś tam wracała – powiedział szczerze, nie uciekając przed jej spojrzeniem; zatrzymując wzrok na parze znajomych oczu, uśmiechając się. – Jestem... – zaczął, ale się zawahał; musiał zacząć od początku. – Nie p-p-potrafię się odnaleźć, kiedy cię nie ma – dodał, na moment mocniej ściskając jej palce i wypuszczając je z uścisku dopiero, żeby przykucnąć przy przygotowanym ognisku. Przekładając wysuszone zaklęciem drewienka nie myślał jednak o rozpaleniu ognia, zamiast tego szukając w głowie właściwych słów, mnąc w ustach te, które brzmiały nieodpowiednio, niewystarczająco, pusto. Chciał powiedzieć jej znacznie więcej niż parę ogólnikowych zdań; chciał, żeby wiedziała, że tęsknił nie tylko za jej obecnością, ale za przyszłością, którą mogliby zbudować razem – że mimo wszystko, mimo wojny i walki, w którą oboje się angażowali, mimo niepewnego jutra, wierzył, że mogli. W ciągu ostatnich tygodni myślał o tym wielokrotnie, sklejając w umyśle zdania, piękne i gładkie – ale wpatrując się w zajmujące się płomieniami gałęzie, nie był w stanie przypomnieć sobie ani jednego. Przełknął ślinę, chowając różdżkę do wszytego w kurtkę uchwytu – ale zanim zdążyłby zebrać w całość pierwsze sylaby, zapomniał, po co w ogóle chciał to zrobić.
W pierwszej sekundzie nie potrafił zrozumieć, dlaczego głos Hannah sprawił, że jego ciało znieruchomiało, przez parę głośnych uderzeń serca niezdolne do poruszenia się choćby o milimetr; słowa do niego dotarły – bez trudu przebijając się przez szum fal i ciche trzaskanie ognia (który zresztą przestał słyszeć zupełnie) – ale wypowiedziane swobodnym i kompletnie niepasującym do sytuacji tonem, odbiły się w jego głowie wyraźnym dysonansem. Informacja o ciąży, rzucona mimochodem, pobrzmiewająca dziwnie obcymi nutami, nie miała kompletnie sensu – a jednocześnie miała go w każdym aspekcie, zlepiając w spójną formę całą resztę: wcześniejsze zdenerwowanie i niezrozumiałe urywki zdań, może nawet brak odpowiedzi na listy.
Podniósł się powoli, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że to robi, żeby odwrócić się w stronę Hannah, wzrokiem szukając jej spojrzenia. – J-jesteś… – wyrwało mu się gdzieś pomiędzy opowieścią o statkach, za którą próbował przez chwilę podążać, ale poniósł sromotną porażkę. Reszta słów też mu umykała, przelatując obok jak przesypujący się przez palce piasek; próbował zebrać je jeszcze raz, ułożyć w umyśle jak skomplikowaną mozaikę, zmywaną raz po raz dziesiątkami innych, zalewających go nagle myśli, przez które zaczęły przesączać się też emocje. Dezorientacja, obawa, jeszcze nieukierunkowana radość; zamrugał gwałtownie wyrwany z chwilowego odrętwienia ponaglającym pytaniem Hannah, ale chociaż otworzył usta, nie wydostał się z nich żaden dźwięk. Przez abstrakcyjny, oderwany od rzeczywistości moment czuł się tak, jak wtedy, gdy w dzieciństwie dorośli próbowali zmusić go do odpowiedzi – a im mocniej naciskali, tym jąkanie bardziej odbierało mu głos. Tym razem nie chodziło jednak o to, nagła pustka w głowie nie brała się ze strachu; wypuścił powietrze z płuc, dłonią sięgając twarzy, bezwiednie przecierając usta i brodę, a później palcami obu rąk przeczesując włosy. Potrząsnął głową; nie miał pojęcia, od czego zacząć, wybrał więc kwestię, której był najbardziej pewien. – Nie p-p-powinnaś wracać – wyrzucił na wydechu, dopiero po fakcie orientując się, że można to było zinterpretować dwojako. – To znaczy – tam, do Francji. Wiem – wziął oddech; głos drżał mu lekko – że w Anglii nie jest b-b-bezpiecznie, ale tylko tutaj mogę cię – cię? – was ochronić. – Nie wierzył już w ucieczki; dystans nie zapewniał bezpieczeństwa, zagrożenie czaiło się wszędzie – we Francji coraz mocniej, nikt nie mógł im też zagwarantować, że wojna za parę miesięcy nie rozleje się dalej, jeszcze bardziej zacięta, jeszcze gorsza. Czy wyjazd mógł przed nią uratować? Odsunięcie się nie ochroniło Camille przed anomaliami, sprawiając jedynie, że o jej śmierci dowiedział się z samotnego listu; nie miał zamiaru dopuścić do tego ponownie. – Dom jest ukryty, d-d-dobuduję do niego piętro – będzie więcej miejsca, ostatnio uczę się od wujka budowlanej magii, n-n-niczego wam nie zabraknie – mówił dalej, spokojniej; skupienie się na planie działań pomagało mu zebrać myśli, choć wciąż miał wrażenie, że piasek na plaży stał się niewytłumaczalnie sypki i uparcie osuwał mu się spod nóg. Odwrócił się na moment, drapiąc się po szyi, karku, zawieszając spojrzenie na morzu; krople padającego coraz mocniej deszczu zatrzymywały się na kopule stworzonej z ochronnego zaklęcia i spływały gdzieś po bokach, ale prawie ich nie zauważał. Bezruch zaczął mu przeszkadzać, zrobił dwa kroki w stronę ogniska, zaraz potem obracając się na pięcie i wracając na poprzednie miejsce, opuszczając rękę – i ponownie odnajdując spojrzeniem Hannah. – P-p-poradzimy sobie, możemy wziąć ślub nawet jutro, porozmawiam z twoim tatą. To znaczy – zaklął w myślach, co on wyprawiał? Miał ochotę kopnąć samego siebie – cholera, p-p-przepraszam, Hannah, nie tak chciałem to zrobić. Po prostu nie spodziewałem się – że w-w-wrócisz tak nagle, ani że… – Urwał, wypuszczając ze świstem powietrze z płuc. A później się zaśmiał – głównie nerwowo, chociaż w uniesionych w górę kącikach nie kryła się żadna nieszczerość. Pokręcił głową, chyba powinien wrócić się do początku.
Zatrzymał się, przestając chodzić w tę i z powrotem, zamiast tego przystając przed Hannah – żeby wreszcie na dłużej spojrzeć jej w oczy, szukając tam czegoś, czego nie był w stanie odnaleźć w kołyszących się falach, ani piasku, ani nigdzie indziej. – Przepraszam. Dureń ze mnie – przyznał, lekko, przepraszająco; wyciągnął ręce, odnajdując jej dłonie, pocierając palce; przypominając sobie, że było chłodno – i że nie zadał jeszcze pytania, które powinno być dla niego najważniejsze. – Jak się czujesz? – Nie umiał tego odgadnąć.
Jej, być może.
– Wiem – odpowiedział od razu, wyłapując kryjące się między głoskami usprawiedliwienie. – Rozumiem. B-b-bez żadnego ale – dodał. Chociaż w momencie, gdy dowiedział się o jej wyjeździe, miał ochotę przywołać co najmniej setkę argumentów, dla których powinna zostać, ostatecznie nie wypowiedział na głos ani jednego – zdając sobie sprawę, że postępując inaczej, robiłaby to wbrew sobie. Nie chciał być tym, który ją do tego zmusi, kochał ją taką, jaka była – podziwiał za oddanie, z jakim troszczyła się tak o bliskich, jak i o zupełnie obcych ludzi, choć jednocześnie: od czasu do czasu łapał się na myślach całkowicie samolubnych. Teraz, gdy miał Hannah przed sobą, kiedy trzymał ją w ramionach i składał na jej ustach przepełniony tęsknotą pocałunek – nie wyobrażał sobie, że mogłaby zniknąć z jego życia ponownie. Zabarwione prośbą pytanie o to, czy wróciła na stałe, rozbrzmiało pomiędzy nimi zanim zdążyłby je powstrzymać, a widząc zakłopotanie, które wywołało, prawie pożałował, że to zrobił – chociaż to niepewna odpowiedź zbiła go z tropu bardziej niż gesty. Nie wiedziała? To zależało od niego? – Nie chcę, żebyś tam wracała – powiedział szczerze, nie uciekając przed jej spojrzeniem; zatrzymując wzrok na parze znajomych oczu, uśmiechając się. – Jestem... – zaczął, ale się zawahał; musiał zacząć od początku. – Nie p-p-potrafię się odnaleźć, kiedy cię nie ma – dodał, na moment mocniej ściskając jej palce i wypuszczając je z uścisku dopiero, żeby przykucnąć przy przygotowanym ognisku. Przekładając wysuszone zaklęciem drewienka nie myślał jednak o rozpaleniu ognia, zamiast tego szukając w głowie właściwych słów, mnąc w ustach te, które brzmiały nieodpowiednio, niewystarczająco, pusto. Chciał powiedzieć jej znacznie więcej niż parę ogólnikowych zdań; chciał, żeby wiedziała, że tęsknił nie tylko za jej obecnością, ale za przyszłością, którą mogliby zbudować razem – że mimo wszystko, mimo wojny i walki, w którą oboje się angażowali, mimo niepewnego jutra, wierzył, że mogli. W ciągu ostatnich tygodni myślał o tym wielokrotnie, sklejając w umyśle zdania, piękne i gładkie – ale wpatrując się w zajmujące się płomieniami gałęzie, nie był w stanie przypomnieć sobie ani jednego. Przełknął ślinę, chowając różdżkę do wszytego w kurtkę uchwytu – ale zanim zdążyłby zebrać w całość pierwsze sylaby, zapomniał, po co w ogóle chciał to zrobić.
W pierwszej sekundzie nie potrafił zrozumieć, dlaczego głos Hannah sprawił, że jego ciało znieruchomiało, przez parę głośnych uderzeń serca niezdolne do poruszenia się choćby o milimetr; słowa do niego dotarły – bez trudu przebijając się przez szum fal i ciche trzaskanie ognia (który zresztą przestał słyszeć zupełnie) – ale wypowiedziane swobodnym i kompletnie niepasującym do sytuacji tonem, odbiły się w jego głowie wyraźnym dysonansem. Informacja o ciąży, rzucona mimochodem, pobrzmiewająca dziwnie obcymi nutami, nie miała kompletnie sensu – a jednocześnie miała go w każdym aspekcie, zlepiając w spójną formę całą resztę: wcześniejsze zdenerwowanie i niezrozumiałe urywki zdań, może nawet brak odpowiedzi na listy.
Podniósł się powoli, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że to robi, żeby odwrócić się w stronę Hannah, wzrokiem szukając jej spojrzenia. – J-jesteś… – wyrwało mu się gdzieś pomiędzy opowieścią o statkach, za którą próbował przez chwilę podążać, ale poniósł sromotną porażkę. Reszta słów też mu umykała, przelatując obok jak przesypujący się przez palce piasek; próbował zebrać je jeszcze raz, ułożyć w umyśle jak skomplikowaną mozaikę, zmywaną raz po raz dziesiątkami innych, zalewających go nagle myśli, przez które zaczęły przesączać się też emocje. Dezorientacja, obawa, jeszcze nieukierunkowana radość; zamrugał gwałtownie wyrwany z chwilowego odrętwienia ponaglającym pytaniem Hannah, ale chociaż otworzył usta, nie wydostał się z nich żaden dźwięk. Przez abstrakcyjny, oderwany od rzeczywistości moment czuł się tak, jak wtedy, gdy w dzieciństwie dorośli próbowali zmusić go do odpowiedzi – a im mocniej naciskali, tym jąkanie bardziej odbierało mu głos. Tym razem nie chodziło jednak o to, nagła pustka w głowie nie brała się ze strachu; wypuścił powietrze z płuc, dłonią sięgając twarzy, bezwiednie przecierając usta i brodę, a później palcami obu rąk przeczesując włosy. Potrząsnął głową; nie miał pojęcia, od czego zacząć, wybrał więc kwestię, której był najbardziej pewien. – Nie p-p-powinnaś wracać – wyrzucił na wydechu, dopiero po fakcie orientując się, że można to było zinterpretować dwojako. – To znaczy – tam, do Francji. Wiem – wziął oddech; głos drżał mu lekko – że w Anglii nie jest b-b-bezpiecznie, ale tylko tutaj mogę cię – cię? – was ochronić. – Nie wierzył już w ucieczki; dystans nie zapewniał bezpieczeństwa, zagrożenie czaiło się wszędzie – we Francji coraz mocniej, nikt nie mógł im też zagwarantować, że wojna za parę miesięcy nie rozleje się dalej, jeszcze bardziej zacięta, jeszcze gorsza. Czy wyjazd mógł przed nią uratować? Odsunięcie się nie ochroniło Camille przed anomaliami, sprawiając jedynie, że o jej śmierci dowiedział się z samotnego listu; nie miał zamiaru dopuścić do tego ponownie. – Dom jest ukryty, d-d-dobuduję do niego piętro – będzie więcej miejsca, ostatnio uczę się od wujka budowlanej magii, n-n-niczego wam nie zabraknie – mówił dalej, spokojniej; skupienie się na planie działań pomagało mu zebrać myśli, choć wciąż miał wrażenie, że piasek na plaży stał się niewytłumaczalnie sypki i uparcie osuwał mu się spod nóg. Odwrócił się na moment, drapiąc się po szyi, karku, zawieszając spojrzenie na morzu; krople padającego coraz mocniej deszczu zatrzymywały się na kopule stworzonej z ochronnego zaklęcia i spływały gdzieś po bokach, ale prawie ich nie zauważał. Bezruch zaczął mu przeszkadzać, zrobił dwa kroki w stronę ogniska, zaraz potem obracając się na pięcie i wracając na poprzednie miejsce, opuszczając rękę – i ponownie odnajdując spojrzeniem Hannah. – P-p-poradzimy sobie, możemy wziąć ślub nawet jutro, porozmawiam z twoim tatą. To znaczy – zaklął w myślach, co on wyprawiał? Miał ochotę kopnąć samego siebie – cholera, p-p-przepraszam, Hannah, nie tak chciałem to zrobić. Po prostu nie spodziewałem się – że w-w-wrócisz tak nagle, ani że… – Urwał, wypuszczając ze świstem powietrze z płuc. A później się zaśmiał – głównie nerwowo, chociaż w uniesionych w górę kącikach nie kryła się żadna nieszczerość. Pokręcił głową, chyba powinien wrócić się do początku.
Zatrzymał się, przestając chodzić w tę i z powrotem, zamiast tego przystając przed Hannah – żeby wreszcie na dłużej spojrzeć jej w oczy, szukając tam czegoś, czego nie był w stanie odnaleźć w kołyszących się falach, ani piasku, ani nigdzie indziej. – Przepraszam. Dureń ze mnie – przyznał, lekko, przepraszająco; wyciągnął ręce, odnajdując jej dłonie, pocierając palce; przypominając sobie, że było chłodno – i że nie zadał jeszcze pytania, które powinno być dla niego najważniejsze. – Jak się czujesz? – Nie umiał tego odgadnąć.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Plaża odpocznienia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia