Wydarzenia


Ekipa forum
Plaża odpocznienia
AutorWiadomość
Plaża odpocznienia [odnośnik]17.07.17 2:07
First topic message reminder :

Plaża odpocznienia

Nie wszystkim znane są magiczne, relaksujące właściwości rośliny znanej jako fluszek napęczniały. Każdy taki błękitny, mokry i wypełniony półprzezroczystą, nieco mętną substancją dysk, wydziela błękitnawą, lepką maź, która ma właściwości kojące i pozwala pozbyć się natarczywych bóli stawów oraz zmiękcza skórę stóp, które zmęczone są chodzeniem w obcisłych, eleganckich butach, delikatnie łaskocząc i chłodząc. Schorowani czarodzieje przychodzą tu, by boso spacerować po niemal fluorescencyjnych łebkach tajemniczych, oceanicznych roślin i doznać ulgi. Najmocniejsze właściwości stwierdza się wczesnymi, letnimi i zimowymi wieczorami, gdy fluszki lśnią bardzo jasną, migoczącą poświatą. Fluszki owszem, można zabrać do domu, ale odłączone od stada tracą swoje magiczne właściwości, stając się suchymi, bezwartościowymi kulami.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Plaża odpocznienia - Page 7 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]27.06.22 1:37
Wcale nie chciała wyjeżdżać. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, po tym, co przeszli i do czego doszli snuła marzenia o przyszłości, plany na najbliższe tygodnie. Niepoprawnie roześmiana, uśmiechnięta i rozkojarzona. I choć myślała, że to nie powróci; to przyjemne łaskotanie w żołądku, budzące się do życia motyle w brzuchu — dreszcz emocji, jaki wzbudzał w niej Keaton ustąpił głębokiemu i tęsknemu uczuciu do kogoś innego, odpychając go gdzieś na dalszy plan — obudziło się. Pewnego mroźnego, styczniowego wieczoru, kiedy ich ciała poruszały się własnym rytmem, a usta spotkały gdzieś pośrodku. Mama zawsze twardo stąpała po ziemi. I jej widok nie mógł dać jej spokoju. Nie była tu bezpieczna. Jak wielu innych ludzi, musiała uciec gdzieś, gdzie nikt nie będzie jej prześladował. Nie chciała wyjeżdżać; musiała.
Nie musiała przyjeżdżać, ale wróciła. To, co chciała mu powiedzieć już od jakiegoś czasu nie pozwalało jej spać, z jednej strony napawając bezbrzeżną radością, w końcu było spełnieniem jej najskrytszych marzeń, z drugiej zaś niepokojem, że to, co powinno siać w niej zgorszenie i poczucie wstydu czyniło ją szczęśliwą. Wiedziała, jakie ma podejście. Znała jego lęki i obawy zbyt dobrze. Zaskoczył ją tamtego wieczoru, gdy oczach przywodzących na myśl barwę Szmaragdowego Stawu ujrzała niepewność, a może wiarę, że istniało jakieś jutro. Egoistyczna próba budowania własnego świata równolegle do tego, o który walczyli. A może światka, małego, gdzieś na skrawku Wysp. Światka, który mógłby należeć tylko do rodziny. Rodziny, którą mogliby stworzyć. Nie bał się odpowiedzialności, nie bała się mu powiedzieć z tego powodu. Był jednym z najbardziej porządnych i odpowiedzialnych ludzi, jakich znała. Ufała mu całkowicie, gotowa powierzyć w jego ręce własny los i los swoich bliskich. Nie była pewna tylko tego, czy pozwoli jej zostać i budować to, co mogło mieć w tym dziwnym przypadku fundamenty. Czy zechce ją przyjąć, czy uzna jej obecność za zbyt duże niebezpieczeństwo; ryzyko.
Ale przecież byli oficjalnie martwi. Nikt nie wiedział, że żyją, świat ich zamordował. Podłych terrorystów z Zakonu Feniksa. Czy nie mogliby spróbować ułożyć sobie życia, korzystając z tej prymitywnej szansy?
Wstrzymała oddech, choć nieświadomie, kiedy tylko odpowiedział. Ale ta odpowiedź nie mogła jej usatysfakcjonować. Nie teraz, nie od razu. Nie znał przecież jeszcze całej prawdy o tym, że zostanie ojcem, a przynajmniej tak sądziła. Stan, który przewidywała mógł być pomyłką, ale brak krwawienia zaalarmował ją od razu. Nigdy wcześniej nie było powodu, by mogło zaniknąć. I tak się też nie stało. Nie potrafiła się nie uśmiechnąć, czując jak to wszystko — te owady w brzuchu budzące się do życia, trzepoczące skrzydłami i łaskoczące ją od wewnątrz. Uniosła dłoń do jego twarzy, by palcami; opuszkami startymi od rzemieślniczej pracy w warsztacie musnąć lekko jego twarz. Dobrze zarysowaną szczękę, brodę, linię ust.
— Jestem — odpowiedziała mimochodem na jego wezwanie. Była tu i teraz, naprawdę. Nie sama; nosiła pod sercem jego dziecko. Dotykając brzucha pokiwał głową, kiedy wydukał pierwsze słowa po całym tym jej monologu.— Przy nadziei, tak — potwierdziła z pełnym przekonaniem, instynktownie czując, że ma racje. Nie umiała kłamać. Nie mogłaby go okłamać w takiej kwestii. Nie mogłaby się też pomylić. To przedziwne uczucie utwierdzało ją w tej prawdzie. — Będziesz ojcem. Znów — dodała po chwili, nie mogąc przecież zapomnieć o Amelce. Nie przechodził przez to nigdy wcześniej. To był jego pierwszy raz, choć miał już wspaniałą, dużą córeczkę. I mimo iż nie sposób było wymazać jej z wyobrażenia o jego ojcostwie, które mogła zresztą widzieć i poczuć; teraz nie istniało nic poza nimi. Poza ich dwójką. Trójką. Patrzyła na niego z mieszaniną oczekiwań i gotowością do pogodzenia z każdą reakcją, ale tak naprawdę zupełnie nie wiedziała czego się spodziewać i co mogłoby ją uspokoić.
Pierwsze słowa, pierwsze wrażenia, deklaracje - mogły. Pokiwała głową zbliżając się o krok z dłońmi przy brzuchu, bawiąc się wciąż palcami. Zgadzała się z nim zupełnie, nie powinna wracać do Francji.
— Moje miejsce jest tu, przy tobie — potwierdziła, choć głoski, które wypadły spomiędzy jego warg miały chyba inne znaczenie.  Łzy zebrały się w kącikach, ale były to iskrzące kryształy wzruszenia. Uśmiechnęła się szeroko, tak mocno jak tylko potrafiła. — Nie ma takiej potrzeby, jakoś się zmieścimy. Zbudowałeś wspaniały dom — zapewniła śmiało; czując jak zaczyna drżeć od emocji. Od słów, które właśnie padały, wyobrażeń, które niespodziewanie się ziszczały, zakorzeniały w gruncie na dobre, by stać się prawda, a nie tylko rozmarzoną wizją.
A potem wszystko zaczęło się sypać. Czuła, że zaczyna tonąć w ruchomych piaskach, nie mogąc ruszyć żadną z nóg. Stopy były jak skamieniałe, przysypane zupełnie. Zamrugała kilkukrotnie, a potem spuściła wzrok, przetwarzając to, co właściwie powiedział.
— To nie tak — mruknęła, patrząc w ziemię, podczas gdy on spacerował do ogniska w tę i z powrotem. Nie tak to sobie wyobrażała. Ich wspólną przyszłość, tą najbliższą. Jego... oświadczyny. Stan, zachowanie, widok. Był pragmatyczny. Zachowywał się tak, jakby tworzył w głowie plan na wszystko i zamierzał go zrealizować krok po kroku, zapominając po drodze, co było naprawdę ważne. — Nie musisz się tym przejmować. Jeśli to krzyżuje ci jakieś plany, Billy, zrozumiem. Nie ma sprawy. Nie musimy tego robić z poczucia obowiązku, możemy... Być... nowocześni — wypluła z siebie, choć sama nie wierzyła w to, co mówi. Bycie starą panną z brzuchem nie ujdzie jej na sucho, ludzie nie przestaną gadać. Zniszczą wszystko to, co zdążyła już pokochać. Ale Justine też nie zamierzała wychodzić za Vincenta przecież. Nie kryła się ze złośliwością; wręcz przeciwnie. Każde jej słowo miało podkreślić, jak bardzo ją rozdrażnił. — Nie musisz się do niczego zmuszać. Nikt o ty nie wie. Tata też nie — dodała szybko, podnosząc na niego wzrok. — I na razie się nie dowie. — Tylko mama wiedziała. I nie chciała, by wiedzieli wszyscy. Nie mogła pozbyć się tego uporczywego przekonania, że jej szczęście było niepoprawne. Przygryzła wargę, odwracając od niego spojrzenie. Nagle jej oczy, pełne wzruszenia stały się mokre od łez rozgoryczenia. Zaciśnięte usta zrobiły się ciemniejsze, a białka oczu czerwone. Nie chciała płakać. Kręciła głową, jakby samą siebie próbowała przekonać, że nie będzie, ale to ją przerosło. — Myślałam, że ucieszysz się, że wróciłam, a ty jesteś jakiś... zagubiony, bo zrobiłam to nagle? Przepraszam, że się nie zapowiedziałam, nie wiedziałam, czy wrócę i ile mi to zajmie czasu! I wyobraź sobie, że też się nie spodziewałam, że pojawię się... z... brzemienna! — wyrzuciła mu, spoglądając na niego wściekle. — Ale sama sobie tego nie zrobiłam, jesteś bardziej doświadczony ode mnie przecież, prawda, Billy? Mogłeś to przewidzieć? Mogłeś?! To nie mów mi, że jesteś nagle zaskoczony. — Była roztrzęsiona i rozdygotana, a łzy spłynęły jej po czerwonych policzkach. Wyrwała dłonie z jego uścisku i wsparła się pod boki, w najbardziej agresywnej pozie na jaką było ją właśnie stać. — Jak się czuję? Jak? Fatalnie! — Krzyknęła, po czym przyłożyła wierzch dłoni pod nos, próbując powstrzymać napływającą falę beznadziei. Nie umiała. Wybuchnęła żałosnym płaczem, który po kilkunastu sekundach zmienił się w beznadziejny szloch, który chciała przerwać, by wyrzucić z siebie kolejne słowa; ale jedynie zanosiła się coraz mocniej. — My-myślałam, że-że się ucieszysz! — wyrzuciła mu wpadając znów w rozpacz. — Teraz już nic nie ma sensu!


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Plaża odpocznienia - Page 7 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]27.06.22 23:40
To nie było tak, że się nie cieszył; jeżeli kiedykolwiek ośmielał się myśleć o przyszłości – w tych egoistycznych momentach, w których nie powstrzymywały go przed tym oglądane na co dzień obrazy: domy spalone do gołej ziemi, ciała leżące wzdłuż drogi, zapłakane twarze dotkniętych wojną ludzi – zawsze byli tam oboje. Jego marzenia nie były wielkie; nie pragnął już światowej kariery sportowej ani tłumów na trybunach, nie śnił o niosących się nad głową okrzykach, o pucharze świata w Quidditchu, o stworzeniu nowego manewru – to były echa przeszłości, niedojrzałe mrzonki, które dzisiaj wydawały mu się puste i nieistotne. Ulotne jak proporce łopoczące na wietrze; nie gonił już za nimi do utraty tchu, chciał zbudować coś trwałego – chciał domu, prawdziwego, żywego; nieograniczającego się do czterech ścian i wspartego na nich dachu, a wypełnionego tym wszystkim, co zachowało się w jego wczesnych wspomnieniach – miłością, ciepłem, śmiechem, łzami; obawami niemającymi nic wspólnego z walką, kłótniami o rzeczy proste i prozaiczne.
Wieści przyniesione przez Hannah – potwierdzone łagodnymi słowami, dotykiem palców na skórze, uniesionym w górę spojrzeniem – obudziły w nim te marzenia na nowo, sprawiając, że nabrały barw wyrazistszych niż kiedykolwiek przedtem (miał być ojcem, znów; zdawał sobie sprawę z faktu, że było to więcej niż możliwe, ale to zdanie i tak wydawało mu się abstrakcyjne, nierealne – chyba odzwyczaił się od dobrych wiadomości, spodziewając się usłyszeć tylko te złe). Gdyby sytuacja była inna, gdyby on był inny – pozwoliłby kiełkującemu za mostkiem szczęściu ogarnąć go zupełnie, wypchnąć z serca i umysłu wszystko inne – ale tuż obok niego niemal natychmiast pojawił się strach. Nie przed odpowiedzialnością – nie bał się obowiązków ani zmian, nie był już wystraszonym nastolatkiem – ale przed własną nieuważnością. Wiedział, aż za dobrze, jak kruche było życie, szczęście – jeszcze bardziej; wystarczył nieuważny krok, decyzja, słowo – i wszystko mogło rozlecieć się jak domek wzniesiony z talii kart do eksplodującego durnia. Już raz popełnił błąd, który kosztował go sześć lat z dorastania jego córki – a mimo że podskórnie wiedział, że Hannah by go nie zostawiła, że wróciła do niego – to nie tak łatwo było uciszyć uporczywe podszepty złośliwych myśli.
Może dlatego wyprzedzał samego siebie, wyrzucając z siebie słowa bez zastanowienia – próbując przekonać ją i siebie, że tym razem miało być inaczej; z opóźnieniem orientując się, że chyba powiedział za dużo, zbyt mocno skupiając się na przyszłości, którą tak bardzo chciał uratować – a kompletnie ignorując chwilę obecną. Magiczną, wyjątkową; Hannah mówiła mu właśnie, że mieli zostać rodzicami – jednak przychodząca zbyt późno refleksja nie mogła już cofnąć wypowiedzianych zdań; z kolei te, które padły później, sprawiły, że poczuł się, jakby lodowate morze wystąpiło z brzegów – i chlusnęło mu prosto w twarz. – Co? – wyrzucił z siebie na wydechu, wreszcie się zatrzymując; bezskutecznie próbując wysnuć sens z tego, co słyszał. – N-n-nowocześni? – powtórzył; nie przesłyszał się, był tego pewien, a jednak: odniósł nagle wrażenie, jakby unoszące się pomiędzy nimi słowa należały do kogoś innego – a z całą pewnością nie do Hannah. Pokręcił bezwiednie głową; co właśnie próbowała mu powiedzieć? Że wcale tego nie chciała – ich, razem? – O czym ty mówisz? – zapytał, teraz już naprawdę zagubiony. Jego wnętrzności skręciły się w supeł, przecież to nie było tak; otworzył usta, ale nim jakiekolwiek sylaby zdołałyby znaleźć drogę na język, Hannah zaniosła się płaczem – a w niego uderzyły kolejne wyrzuty, zdania z pozoru irracjonalne – a jednak zalewające wnętrzności poczuciem winy, gorzkim i cierpkim. Dłonie wyrwane z uścisku zabolały tak, jakby właśnie wymierzono mu policzek, a krzyk poniósł się po plaży dźwięcznym echem – choć równie dobrze mógł odbić się jedynie od wnętrza jego czaszki. – Hannah – odezwał się, robiąc krok do przodu, wyciągając ręce – ale już nie ośmielając się jej dotknąć; mając wrażenie, że otoczyły ją niewidzialne mury, że jeśli je przekroczy – znów się odsunie albo gorzej – ucieknie od niego całkiem. Przełknął ślinę, starając się zdusić kotłujące się za mostkiem poczucie niesprawiedliwości i złość, niezrozumienie, żal; czy naprawdę był aż taki zły? – Hannah, usp-p-pokój się, proszę, przecież nic się nie stało – mówił dalej, starając się przemówić jej do rozsądku, a przede wszystkim – chcąc, żeby przestała płakać. Spływające po jej zaczerwienionych policzkach łzy, rozpacz przelewająca się między głoskami i urywanymi oddechami, sprawiały, że nienawidził samego siebie – bo przecież to była jego wina; był nieostrożny, trzymany w dłoniach wazon upadł na podłogę i się roztrzaskał, a on nie miał pojęcia, jak poskładać go w całość. Wyciągnięte w jej stronę dłonie zawisły żałośnie w powietrzu; uniósł jedną z nich, żeby przeczesać przydługie włosy. – Zachowujesz się nieracjonalnie – dodał spokojnie, mając nadzieję, że w ten sposób do niej dotrze; była przecież jedną z najmądrzejszych czarownic, jakie znał – co to znaczy, że nic nie ma sensu? P-p-przecież to nie tak. – Wszystko zrozumiała na opak. – Nie krzyżujesz mi żadnych p-p-planów, skąd ci się to w ogóle wzięło? – Teraz to on zaczynał się denerwować; nie chciał – robił wszystko, co mógł, żeby utrzymać nerwy na wodzy, ale nigdy nie był najlepszy w kłamaniu. – Kocham cię, Hannah – nie mam planów, które by ciebie nie uwzględniały, wiesz to przecież. Pisałem ci – że b-będę czekał, rok, dwa dziesięć – czytałaś to w ogóle? – Nagle nie był pewien; nie odpisała mu przecież. – Po dwóch tygodniach milczenia wysyłasz mi kopertę z garścią p-p-piasku i jesteś zła, że jestem zaskoczony? Myślałem, że stało się coś złego – wyrzucił z siebie, po raz pierwszy wypowiadając te obawy na głos; nie chciał robić jej wyrzutów, powinien był powściągnąć język – ale słowa płynęły już same, nie kontrolował ich – tak samo, jak nie był świadomy, że jego stopy znów pchają go do przodu, bliżej niej. – P-p-przepraszam, że nie przyszedłem przygotowany, ale nie miałem pojęcia, co tu zastanę. Kogo. Ja – zawahał się – to nie jest tak, że się nie cieszę, Hannah. Wiedziałem, czego chcę wtedy, w styczniu. Dalej chcę tego samego. Ciebie. Was. Oglądania świtu razem. M-m-merlinie, nawet tych głupich grządek. – Uśmiechnął się, kącik ust drgnął mu w górę, chociaż nerwowo; bez wesołości. – Myślałem, że ty też – a teraz chcesz być nagle nowoczesna? – Nie chciał tego; nie chciał migać się od odpowiedzialności, plątać w półprawdach; chciał być z nią naprawdę, tak, jak było trzeba – nawet jeśli uroczystość miałaby być skromna i zorganizowana na szybko, chciał móc zaprosić tam ich przyjaciół. Wypalił bez sensu, ale mógł to naprawić, zrobić to, jak należy – jeśli tylko dałaby mu szansę.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]28.06.22 10:23
Nowocześni. Na sekundę urwała płacz, by na niego spojrzeć z przestrachem, gdy o to spytał. Co jej w ogóle strzeliło do głowy? Krytykowała Just za to, jak wyglądało jej życie, próbując ją ściągnąć na właściwe tory, ale choć znała ją tak długo nie wiedziała, co mogła przeżywać i przez co przechodziła — sądziła, że wie, widząc ją i słysząc. Nie chciała być nowoczesna, cokolwiek to było, cokolwiek oznaczało — nie umiała sama tego określić choć bez wątpienia wiedziała z jaką pogardą i niesmakiem określiła by to Ginevra. Chciała być jak mama, jej mama i mamy przed nimi, choć lata jej młodości zabarwione były żalem względem stawianych jej podświadomie oczekiwań, jako córki. Pragnęła im sprostać za wszelką cenę, bo wychowano ją w duchu wdzięczności do rodziców i ludzi, którzy się nią opiekowali; pragnęła być dumą matki i ojca, przykładną czarownicą reprezentującą wartości, które jej przekazywali. Dawniej widziała w tym brzemię i obowiązek. Teraz, widząc rozpad rodzin i tragedie uznawała to za przywilej.
Nie wiedząc, co odpowiedzieć i jak z tego wybrnąć odwróciła głowę i pozwoliła sobie na kontynuowanie płaczu, chociaż w tej krótkiej chwili zdążyła już zapomnieć z jakiego powodu ten żałosny szloch wstrząsnął całą plażą, którą ilość niepotrzebnie wylanych łez mogłaby przykryć. To płynęło w niej, wywoływało w niej drżenie i emocje, których nie umiała wyjaśnić, a tym bardziej przedstawić we właściwych słowach i gestach najlepszemu przyjacielowi, ukochanemu. Rozpacz jaka nią owładnęła była tak ogromna i zagłuszającą, że nie potrafiła na niego spojrzeć i dostrzec w jego oczach zagubienia, poczucia winy i gniewu, dopóki nie usłyszała jego głosu.
— Stało się! — jęknęła, przymykając oczy, odwracając się na chwilę do niego plecami, jakby chciała zasłonić czerwoną od płaczu twarz i ukryć swój stan, choć wydawane dźwięki i spazmatyczne ruchy nie mogły być przeoczone przez człowieka z potężną wadą wzroku, a William był najlepszym szukającym jakiego znała. Czuła się tak, jakby walił jej się cały świat, choć przecież miał rację — nie stało się nic. — Nie masz pojęcia ile razy sobie to wyobrażałam. Tu, na tej plaży, przy ognisku, w piękną pogodę, ciepły letni wieczór, albo na jednym ze szkockich klifów, polnej łące, wśród kwiatów, stawie w oazie! — wyrzuciła z pretensją, odwracając się przelotnie przez ramię. — Tak romantycznie, a nie tak.... tak... tak po prostu! Bo stało się, bo jestem... Sam wiesz! — podniosła głos, by zaraz znów zanieść się płaczem na kilka sekund. — Gdybym nie była to byś tego pewnie nie zrobił. — Spojrzała na niego, ale nie czekając na odpowiedź znów załkała. — Wyobrażałam sobie to odkąd wróciłeś po śmierci mamy, zacząłeś znów bywać w sklepie. Za każdym razem, kiedy wychodziłeś, a powietrze pachniało tobą. Jak zasypiałeś na kanapie w moim mieszkaniu albo opowiadałeś mi o Marceli. — Odwróciła się znów, patrząc w kierunku wody, czując, że traciła powoli wątek. Po co mu to właściwie mówiła? To uczcie trwało od lat, mimo, że dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak było duże silne i dojrzałe. Nim jednak zdołała coś dodać, przesadził. — Co, proszę? — Odwróciła się, poważniejąc momentalnie, a gdyby nie mokre ślady na policzkach i czerwone rumieńce nikt nie domyśliłby się, że chwilę temu wpadła w histeryczną rozpacz. — Zachowuję się nieracjonalnie?! JA?! — krzyknęła, odgarniając lecące na twarz ciemne włosy. Spojrzenie jej spochmurniało, a kiedy spięła usta w wąską kreskę, uwydatniły się także lekkie kości policzkowe. — To ty się zachowujesz nieracjonalnie. Słyszysz się? Tyle pisałeś pięknych rzeczy w listach! Skusiłeś mnie tym, wiesz?! Dałam się głupia nabrać na te słodkie teksty! Myślałam, że przyjadę tu i powiem ci, a ty... nie wiem, zrobisz coś, a nie to, a ty co? Pójdziesz porozmawiać z moim ojcem? Z przyzwoitości?! — fuknęła na niego. Wiedziała, że był przyzwoity, nie było w tym nic złego. Wręcz przeciwnie, kochała go za to. Za jego odpowiedzialność, czułość i troskliwość. Za to, że bardziej interesował się innymi niż sobą, dlatego zawsze pragnęła dbać o niego, nie patrząc na samą siebie. Nie wiedziała, co w nią wstąpiło, ale nie potrafiła się opanować, zupełnie jakby zbyt dużo siedziało jej na wątrobie, choć nigdy, przenigdy nie myślała o nim źle. Próbowała mu dogryźć, nie wiedząc czemu. Nie wiedziała nawet czego chciała i co próbowała ugrać, ale nie umiała się nad tym zastanowić. Zupełnie jakby miała gąbkę w czaszce. Dopiero kiedy wyznał jej miłość, ta gąbka zmiękła. Urwała, zastygając w bezruchu w zadziornej i gotowej do ataku pozie, ale rysy twarzy jej momentalnie złagodniały, a w oczach znów, sukcesywnie pojawiały się łzy. Zdała sobie sprawę nagle jak podle i okrutnie go potraktowała, jak naskoczyła na niego bez żadnego uzasadnienia. Jego zdenerwowanie sprawiło, że momentalnie skruszała, a zmiana tonu głosu wywołała w nie strach, że wszystko popsuła. Zbliżał się powoli, praktycznie tego nie zauważyła dotąd, ale teraz była mu wdzięczna za to, że wystarczył krok, by skulona, mała— choć nigdy nie była drobna — i niemalże wystraszona oparła się o niego, wtulając w jego szyję, obojczyk, ramię. Ostrożnie go objęła w pasie, w przeciwieństwie do niego, nie bojąc się przedwcześnie, że ją odepchnie po tym, co mu nagadała; zacisnęła palce na materiale jego koszulki, zupełnie jakby gotowa była się jej uczepić i nie puścić, nawet gdyby próbował. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jakich głupot mu naopowiadała. —Przepraszam — szepnęła cicho i cienko. Nie powinna pleść podobnych farmazonów, nie mieli po kilkanaście lat. Byli dorośli, dojrzali, odpowiedzialni. Mieli być rodzicami. — Kocham cię — dodała zaraz, po czym oderwała się, by odszukać jego spojrzenie, by własnym — błagalnym i niemalże skrzywdzonym, spróbować go jakoś ułaskawić. Przygryzła lekko wargę. — Kocham cię — powtórzyła, patrząc mu w oczy niewinnie. — Nie miałeś być przygotowany, chciałam ci zrobić niespodziankę. Nie wiedziałam, czy się domyślisz, ale myślałam, ze może... Ja się cieszę. Też jestem pełna obaw o wszystko, o jutro, o to, jak to będzie, co ludzie powiedz, czy będę umiała... Ale cieszę się. Po prostu chciałam żebyś się ucieszył. Chciałam ci zrobić niespodziankę... Ale... Zestresowałam się. Nie byłam pewna, czy...— Wzruszyła ramieniem, spuszczając na moment wzrok, ale szybko uniosła go, by odnaleźć jego oczy znów, próbując dojrzeć w nich to uczucie, w ktore wciąż trudno było jej uwierzyć. To było zbyt nieprawdopodobne, by było prawdziwe. — Nie chcę... — dodała ciszej, nieco nieśmiało. Przygryzła znów wargę — wyjawiła mu już, że tego właśnie chciała, o tym marzyła. O tym śniła.
Cień uśmiechu przemykający przez jego twarz przywołał na jej usta uśmiech, ale sprawił też, że zaraz spoważniała, przypominając sobie o sprawie największej wagi.
— Moje grządki nie są głupie! — burknęła nadąsana, marszcząc brwi. Szturchnęła go w ramię, odsuwając się na pół kroku. Gdyby miała ścierkę, zdzieliłaby go nią po głowie, ale nie miała nic pod ręką, nawet fartucha, została jej dłoń, której nigdy by na niego nie podniosła. — Będziesz zajadał się buraczkową z warzyw z własnego ogródka — szturchnęła go lekko drugi raz w to samo miejsce.— Aż będą ci się uszy trzęsły, a ja wypomnę ci wtedy te głupie grządki. Utopię cię w tej zupie, zobaczysz — pogroziła, zadzierając wyżej brodę. — A resztę zupy dam Volansowi. Na pewno doceni domowy obiad — dodała przekornie, jako, ż Volans był starym kawalerem i nie zanosiło się, by jego stan szybko się zmienił. — A Aidan jeszcze pomoże mi sprzątać. Napewno tak.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Plaża odpocznienia - Page 7 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]01.07.22 0:10
Nie wiedział, co było gorsze – czy momenty, w których zamykała się na niego zupełnie, odwracając spojrzenie i zanosząc się płaczem; czy wprost przeciwnie, plątanina wyrzucanych w emocjach słów, z jednej strony irracjonalnych, z drugiej – w jakiś sposób targających wnętrznościami, zalewających go wyrzutami sumienia, sprawiających, że znów zaczynał wątpić: czy to przypadkiem nie była jego wina, czy naprawdę na nią zasługiwał; czy był w stanie dać jej to, czego oczekiwała, i czego potrzebowała do szczęścia. Nie wiedział, z każdą chwilą coraz bardziej zdezorientowany tym, co właściwie się stało – i gdzie popełnił błąd na tyle katastrofalny, że czuły pocałunek i radość z powrotu w ułamku sekundy zmieniły się w rozpaczliwe łzy, których w żaden sposób nie potrafił powstrzymać – a każde jego słowo zdawało się jedynie wszystko pogarszać. Nienawidził oglądać jej w takim stanie, była jego najlepszą przyjaciółką, kobietą, którą kochał (i matką jego dziecka, choć ta myśl nie znalazła jeszcze w jego umyśle swojego miejsca); na widok jej skrajnego nieszczęścia coś ściskało go boleśnie za mostkiem, a świadomość, że to on był powodem całego tego żalu rozlewała się po języku paskudną goryczą. Gdy obróciła się do niego plecami, poczuł, że mu się wymyka – i ogarnął go lęk; dopiero ją odzyskał – co, jeśli już żałowała opuszczenia Francji?
Chciał do niej podejść natychmiast, przekroczyć ten fantomowy, rosnący w oczach dystans, położyć dłonie na drżących ramionach i je zatrzymać, ukoić targający nimi szloch – ale zamiast tego po prostu stał w miejscu. Chociaż przygotowane przez Hannah ognisko zdążyło już rozpalić się trzaskającym w górę płomieniem, nie czuł wcale jego ciepła; po jego plecach przebiegł lodowaty dreszcz, niemający nic wspólnego z kreślonymi przez Hannah obrazami – wizjami, które powinny budzić radość i nadzieję, ale zamiast tego brzmiały jak marzenia już martwe i pogrzebane. Dlaczego? Nie rozumiał. – Mówisz, jakby to w-w-wszystko było stracone – powiedział, gdy kolejna fala łez zmusiła ją do przerwania na moment potoku słów. Utkwił spojrzenie w jej twarzy, w zaczerwionym i zapłakanym profilu, próbując uchwycić jej wzrok, ale nie patrzyła na niego, tylko na szumiące obok morze, a on nie był w stanie odgadnąć jej myśli. – P-p-przepraszam, że zawaliłem dzisiaj, ale Hannah, na Merlina, to chyba nie jest koniec świata? – Potrząsnął głową. – Żyjemy, jesteśmy tu oboje, razem – możemy mieć jeszcze mnóstwo t-t-takich wieczorów, wszędzie, gdzie tylko chcesz. – Nie wszyscy mieli tyle szczęścia, ludzie ginęli każdego dnia; ich przyjaciele – również, części z nich nadal nie udało im się odnaleźć ani nawet ustalić, czy żyli. Wojna sprawiła, że nic już nie było nieśmiertelne, a rzeczy, które wcześniej brał za pewnik, dzisiaj były przywilejem – ale przecież nie musiał jej tego mówić; wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek.
W reakcji na następne oskarżenia podniósł ręce, przecierając dłońmi twarz – podświadomie starając się ukryć wykrzywiający rysy wyraz rozczarowania. Wypuścił powietrze z płuc. – Nap-p-prawdę w to wierzysz? – zapytał, tym razem poważnie – słowami niezabarwionymi wyrzutem czy ironią. – Że to, co się między nami wydarzyło, nic dla mnie nie znaczyło? Że miałem zamiar ud-d-dawać, że nic się nie stało? – dodał z niedowierzaniem barwiącym sylaby, wydawało mu się to absurdalne; tamten styczniowy wieczór wyrył się w jego pamięci tak wyraźnie, że gdy wracał do świeżych wspomnień, miał wrażenie, że znów czuł jej zapach, ciepło skóry, dotyk; gdyby nie wyjechała, poprosiłby ją, żeby została jego żoną dawno temu – ale kiedy powiedziała mu o swojej decyzji, nie chciał, żeby z jego powodu zmieniła zdanie. Nie mógł zatrzymać jej w kraju poczuciem winy, nie zrobiłby tego. – Nie p-p-potrafię zmienić przeszłości – dodał bezradnie, rozkładając ramiona; nie widział tego – odwiedzając ją w sklepie, zasypiając na kanapie, wyrzucając z siebie myśli, których nie zdradziłby nikomu innemu – nie miał pojęcia, że w Hannah tliły się głębsze uczucia. Czy żałował? Nie był pewien; młody i lekkomyślny, zapewne i tak zepsułby wszystko.
Podniesiony głos sprawił, że nagle oprzytomniał, resztkami silnej woli powstrzymując się przed przewróceniem oczami; z trudem powściągając narastającą frustrację. – Tak, właśnie ty – przytaknął uparcie, w reakcji na jej następne słowa odczuwając nagłą potrzebę uderzenia głową w ścianę. – Nigdy cię nie okłamałem, Hannah. W żadnym liście – wszystko – wziął głęboki oddech – wszystko, co p-p-pisałem, to prawda. I tak – wydaje mi się, że przyzwoitość nakazuje, żebym p-p-powiedział twojemu ojcu, że kocham jego córkę i chcę się z nią ożenić, nawet jeśli to nienowoczesne – wyrzucił z siebie, prawie wypluwając ostatnie słowo. Był zły – głównie na siebie, ale nieukierunkowany gniew wypływał we wszystkich kierunkach, sprawiając, że dłonie zaczęły drżeć mu niekontrolowanie. Powinien był się wycofać, odejść z tej plaży, zanim powie coś, czego będzie żałował – prawie już podjął tę decyzję – ale zanim zdążyłby zrobić krok w tył, Hannah znów go zaskoczyła.
W pierwszej sekundzie nie zareagował, gdy przysunęła się do niego, zaciskając palce na jego koszulce; wstrzymał oddech, nieruchomiejąc – zupełnie jakby obawiał się kolejnego zwrotu akcji – ale kiedy do jego uszu dotarły ciche przeprosiny, skapitulował. Odetchnął cicho, rozluźniając ramiona i barki, wyciągając ręce – żeby przyciągnąć ją mocniej do siebie, policzkiem przytulając się do jej skroni, nie zważając na włosy łaskoczące skórę; wdychając jej zapach, znajomy, kojący. Powtórzone kocham cię wystarczyło, żeby zupełnie się poddał, zapominając w mig o wszystkich niesprawiedliwych oskarżeniach, a kiedy Hannah się odsunęła – odrobinę, na więcej jej nie pozwolił, nie cofając splecionych na jej plecach rąk – w jego spojrzeniu odbijała się wyłącznie czułość. – Nie p-p-przepraszaj – powiedział, jedną dłonią sięgając jej twarzy, żeby delikatnie zetrzeć z zaczerwienionych policzków pozostałości wylanych łez. – Cieszę się – powtórzył w odpowiedzi na jej wątpliwości, odgarniając za ucho luźny kosmyk ciemnych włosów. – Wynagrodzę ci to wszystko. Tylko d-d-daj mi szansę – poprosił, kciukiem przesuwając wzdłuż krawędzi jej żuchwy, muskając opuszkiem kącik warg – żeby w następnej sekundzie pochylić się i złożyć na nich pocałunek, krótki, przelotny – przerwany wspomnieniem o grządkach i śmiechem, który wyrwał mu się z gardła i zadźwięczał w szumiącej od deszczu przestrzeni. Nie przejął się szturchnięciem w ramię. – Utopisz mnie, hm? – podjął, unosząc wyżej brew. – Ostatnim razem p-p-prawie ci się udało – zauważył; wspomnienie poprzedniego wieczoru spędzonego na kornwalijskiej plaży nie należało do lekkich, ale tego dnia nie mogło zasnuć cieniami teraźniejszości. Hannah była z nim – nosząc pod sercem dziecko, ich dziecko; nie było w tamtym momencie myśli ważniejszej. – A Volans może cię jeszcze zaskoczyć, dopiero co p-p-przyprowadził do nas dziewczynę – zdradził – co zupełnie nie miało związku z koniecznością dzielenia się domową zupą. – Aidan będzie zachwycony, że wróciłaś, p-p-pytał o ciebie. I Amelia – mówił dalej, pozwalając sobie na uśmiech. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz – dodał po chwili; może naiwnie, nie powinien był składać takich obietnic – z pewnością nie w trakcie wojny – ale naprawdę w to wierzył; nie mogło być inaczej. – Ale – mówiłaś coś o p-p-pikniku? – przypomniał, ponad ramieniem Hannah zerkając w stronę kosza; gruby koc nadal czekał na rozłożenie, a oni – mieli całe tygodnie rozłąki do zasypania opowieściami.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]18.07.22 21:57
Pewne marzenia od dawna były stracone. Świat zmieniał się tak szybko, a nastające zmiany były tak przerażające, że tkane w sercu dawno temu pragnienia nie mogły znaleźć dziś odpowiedniego miejsca do spełnienia. Zdała sobie z tego sprawę za późno, dopiero kiedy potok tych nieszczęsnych słów wypadł z niej zalewając niczemu winnego Williama. Kiedy na niego spojrzała wystraszyła się. Przeraził ją obraz histerii, w którą wpadła i tego, czym go przywitała. Jak mogła, tęskniąc tak rozpaczliwie za jego spojrzeniem przywodzącym na myśl wodę ze szmaragdowego stawu; uśmiechem, który uspokajał i rozbawiał; dotykiem szerokich, męskich dłoni, który rozpalał we wspomnieniach? Mama zawsze starała się wychować ją skromnie, nauczyła ją cieszyć się z rzeczy drobnych. Wszystkich tych gestów i spojrzeń. Nie wiedziała dlaczego wygarnęła tamte wspomnienia, marzenia i oczekiwania, których wcale dziś nie potrzebowała do szczęścia. Jego podniesiony głos, zdezorientowany wzrok — zupełnie jakby dała mu do zrozumienia, że nie był wystarczająco dobry, sprawiły, że miała ochotę rzucić się znów w wir, wszystko odkręcić. Pokręciła głową, nim jeszcze pierwsze dźwięki wypłynęły z jej gardła.
— Nie, nie, przepraszam— szepnęła znów ze wstydem, przecierając zaczerwienione od płaczu oczy. Nie mogła unikać konsekwencji, spojrzenia prawdzie w oczy. — Masz rację, masz absolutną rację, Billy — rzuciła znów nieco roztrzepanym tonem, szukając jego dłoni i spojrzenia. Chciała się usprawiedliwić, ale nie wiedziała czym. Nie wiedziała, dlaczego tak wybuchła ani skąd się to brało. Z niej, ze środka. Ale dlaczego tak gwałtownie? — Jesteśmy cali, zdrowi. Tak bardzo się o ciebie martwiłam... Nie było dnia, w którym nie zastanawiałam się co robisz. Czy jesteś bezpieczny, zdrowy. Czy wszystko u was w porządku. W porządku na tyle, na ile może być w całym tym horrorze. Myślałam o tobie. Przepraszam, że nie pisałam więcej, miałyśmy mnóstwo pracy... — dukała, by znów pokręcić głową. — Tak jest dobrze. Nie potrzebuję niczego więcej poza tobą — przygryzła wargę lekko, po czym spuściła wzrok na jego tors. Rozbiegane spojrzenie błądziło po jego klatce piersiowej, ubraniu, a dłonie przesunęły się na pierś, wyskubując z bawełny drobiny kurzu i okruchy piachu niesione bryzą.— Denerwowałam się. Nie wiedziałam jak ci to powiedzieć, ani kiedy. — Zaczesała długie, ciemne włosy za uszy, ale zaraz całe odrzuciła do tyłu, nie ruszając się za wiele, trzymał ją przy sobie. Jego ciało było takie ciepłe, przyjemne. Palcem wskazującym zarysowała mięśnie klatki piersiowej, odruchowo, nie z pamięci, choć i bez tego jej oddech się spłycił.— Wiem, że to dołoży ci zmartwień i trosk, ale... Cieszę się. Chciałam po prostu wiedzieć, że ty też. Marzyłam o tym. Całe swoje życie. Pamiętasz to okno? Czuję się, jakbym otwierała oczy o świcie, zbudzona pierwszymi promieniami słońca. Ciepłymi, dobrymi. Niosącymi nadzieję na dobry dzień.
Wstrząsnęło ją jakieś irracjonalne przerażenie, które zmusiło ją do zmiany nastawienia. Ze skrzywdzonej do atakującej — ale przecież doskonale zdawała sobie sprawę, że nie musi na niego naskakiwać. To Billy. Jej Billy. Znała go, wiedziała, czego mogłaby się spodziewać. Strach miał wielkie oczy. Podpowiadał straszne rzeczy. Zaschło jej w gardle, miała ochotę zapaść się pod ziemię.
— Ja... czasem zastanawiałam się, czy to tylko był sen... Czy to wszystko mi się tylko przyśniło — zaczęła cicho, wstydliwie, oparłszy skroń o jego policzek, spojrzała na niewielkie znamię na jego szyi.. — Czy to tylko moja wyobraźnia... Nie chciałam... zrobić z ciebie okrutnika. Nie wierzyła w to wcale. Nie musiała łagodzić zawodu podobnymi oskarżeniami, nie zrobiłby jej tego ani żadnej innej kobiecie, wiedziała przecież. Pokochała jego ciepło i dobroć. Zakochała się w spojrzeniu, które było ufne i przepełnione chęcią niesienia pomocy. Dzielił się wszystkim, co miał z innymi. Miłością także.
Objęła go w pasie, dotykając koniuszkiem własnego nosa jego, szturchając go lekko. Jego uśmiech, poprawa humoru przyniosły odrobinę spokoju. Łzy wzruszenia zakręciły się w kącikach, kiedy spojrzała mu w oczy. Czuła smak soli na języku, powietrze pachniało wiosną. Było wciąż chłodno, ale od niego bił gorąc. Zupełnie jak od ognia.
— Zawsze jesteś taki przyzwoity, Moore? — spytała zaczepnie, chociaż nie czekała na odpowiedź. Znała ją już. — Nie musisz mi niczego wynagradzać, wygłupiłam się... Nie potrzebuję tego, po prostu... Zacząłeś tak... rzeczowo i konkretnie... — Uniosła brwi, spoglądając na niego przepraszająco, niczym zbite szczenię i uśmiechnęła się ciepło, a żar rozlał się od piersi po całym ciele, jak zawsze wtedy, gdy patrzył na nią w ten właśnie sposób. — Uratowałam cię — wytknęła mu znów, marszcząc brwi. — Miałeś szczęście, że zareagowałam tak trzeźwo i błyskawicznie.— Nie próbowała nawet udawać, święcie przekonana, że miała absolutną rację co do przebiegu tamtych zdarzeń. — Dziewczynę? — powtórzyła z uśmiechem, zaintrygowana. Volans już dawno powinien znaleźć sobie pannę. Dziwne, że żadnej nie przygruchał. Był przystojny i zaradny. — Jaka ona jest? — spytała zaraz, wysuwając się jego objęć, wzrokiem uciekając w kierunku kosza, który ze sobą wzięła. Nim zdołał jej odpowiedzieć ruszyła w jego kierunku, otwarła.
— Przywiozłam ci coś z Francji. — Sięgnęła delikatnie dłonią do środka i wyjęła papierową torebkę. — To są kasztany. Tam jedzą takie rzeczy. Wystarczy to upiec na ogniu — zerknęła na niego niepewnie.— Nie nazbierałam ich pod domem, słowo — mruknęła, przewracając oczami, ale w końcu znalazła to, czego szukała. Szarawą kopertę bez laku. Zaklejoną mugolskimi sposobami. Poprawiając długą spódnicę, która zaplątała jej się między nogami, podniosła się i podeszła do Williama. Milczała chwilę i w ciszy, w akompaniamencie skrzypiących gałęzi w ogni przekazała mu list. — To jest dla ciebie — szepnęła. Patrzyła na niego chwilę, by zaraz odejść znów do kosza po kawę zbożową, którą zaważyła jeszcze w domu. Teraz wystarczyło ją tylko podgrzać przy ogniu. Starała się nie patrzeć w jego kierunku, ale ciekawość zwyciężała — zerkała co chwilę. Nie wiedziała, co jest w środku, ale właśnie dlatego chciała odczytać z jego twarzy emocje. — Zabrałam moją mamę w odwiedziny do twojego taty. Chyba się polubili. Mają wiele wspólnych tematów. Myślałam, że może mogłaby mu pomóc czasem, wiesz, jako gospodyni, ale... doskonale sobie radzi. Myślę, że teraz to on pomoże jej się tam odnaleźć. I w szczególności z językiem.


Przeczytaj
Billy,zastanawiałem się co mądrego mógłbym Ci napisać, jaką dobrą radę przekazać, ale nie ma takiej, która zaradziłaby coś na Twoje, Nasze zmartwienia. Codziennie się budzę z nadzieją, że to już koniec, albo, że był to po prostu koszmar, z którego dopiero co się wybudziłem. Też tak masz? Bo mam nadzieję, że od czasu do czasu jednak zasypiasz. Wiem, że robisz wszystko co w Twojej mocy, poświęcasz wiele. Jesteś silny i uparty. Nie daj nikomu złamać sobie ducha. Naprawdę jestem z Ciebie dumny.

To ty ich trzymasz wszystkich razem, wiesz? Żałuję, że nie mogę być tam z Wami, że nie mogę cię odciążyć, bo nie wyobrażam sobie nawet jak wielki ciężar spoczywa teraz na Twoich barkach. Jesteś już od tylu lat mężczyzną, ojcem, bratem, wzorem, walczącym o lepsze jutro dla Nas wszystkich, a ja wciąż mam przed sobą obraz, jak żyw, chłopca z polikami wypchanymi szarlotką mamy.

Wiem, że dbasz o Nich wszystkich, ale nie zapominaj też o sobie, co? Zrób to dla mnie. Dla mamy, bo na pewno nad Wami czuwa i wszystko widzi. I dla przemiłej Hani. Trochę sobie pogawędziliśmy i była na tyle uprzejma, że sama zaproponowała, aby przekazać ten list do Ciebie osobiście. Zależy jej i martwi się o Ciebie, ale to chyba już wiesz.

Uściskaj ode mnie chłopaków, a dziewczyny ucałuj. Uważajcie na siebie, a o mnie się nie martwcie. Kocham Was, Tata


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Plaża odpocznienia - Page 7 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]30.07.22 23:21
Szalejące tuż za mostkiem emocje stopniowo gasły, cichnąc podobnie do miarowo uderzającego o rozsypane po plaży kamienie deszczu; przestawało padać – krople, spływające bezgłośnie po kopule utkanej z ochronnego zaklęcia, pojawiały się coraz rzadziej, otaczając ich zasłoną wyszywaną w nierówne, nieregularne zygzaki – William jednak ledwie zwracał na nie uwagę, skupiony na słowach wypływających z ust Hannah. Również spokojniejszych, chaotycznych jak deszczowe wzory, ale w jakiś sposób bardziej przypominających . Jego przyjaciółkę, czarownicę, którą znał przez całe życie – a przynajmniej tak mu się wydawało, wspomnienia z wczesnego dzieciństwa były zbyt odległe, by mieć jakieś istotne znacznie. – Nie p-p-przepraszaj mnie już – szepnął. Nie był na nią zły – nadal nie rozumiał, skąd brały się szorstkie zdania i gorzkie wyrzuty, ani dlaczego parę niefortunnie dobranych słów spotkało się z tak gwałtowną reakcją, ale czując jej bliskość i kojący dotyk przesuwających się po klatce piersiowej palców, postanowił zwyczajnie odpuścić. Nie chciał się z nią kłócić; nie potrafił – zbyt długo marzył o tym, żeby móc znowu ją objąć i pocałować, żeby ramionami sięgającymi bezwiednie na drugą stronę łóżka natrafić na coś więcej niż chłód poduszki; brakowało mu rozmów z nią, jej śmiechu i tego, jak łatwo potrafiła sprawić, żeby przestał się zamartwiać, a wyolbrzymione problemy nabrały na powrót normalnych rozmiarów, nie ciążąc już aż tak bardzo na zmęczonych od poczucia odpowiedzialności barkach. Przy niej nie tylko wierzył, że wciąż istniało dla nich jakieś jutro – jasne, wolne od koszmaru wojny – ale też chciał o nie walczyć. – Ja też się m-m-martwiłem – odpowiedział szczerze, starając się odnaleźć jej spojrzenie, ale nie patrzyła na niego. Chłonął więc po prostu jej widok, znajome rysy, posklejane od łez rzęsy, zaczerwienione policzki. Gdyby mógł, nigdy już nie pozwoliłby jej uciec poza zasięg jego wzroku. – Bałem się, że coś się stanie i będę za daleko, żeby ci p-p-pomóc. Albo że dowiem się za późno – przyznał cicho, ledwie słyszalnie; zupełnie jakby powiedzenie tego zbyt głośno mogło spowodować, że myśli i lęki się zmaterializują, staną się realne. Odetchnął głęboko, przypominając sobie, powtarzając, że nic takiego nie miało miejsca.
Denerwowałaś się? – zapytał po chwili. – Dlaczego? – Cofnął jedno z ramion, którymi ją obejmował, żeby dłonią sięgnąć jej twarzy, kciukiem delikatnie popychając podbródek w górę; chciał spojrzeć jej w oczy, poszukać odpowiedzi w parze czekoladowych tęczówek, a jednocześnie: przekazać jej wszystko to, czego sam nie potrafił ubrać w słowa. – Nie d-dokładasz – urwał, potykając się o głoski. Uśmiechnął się – nieświadomie, nie tyle do siebie – co do wizji nieodległej przyszłości, jeszcze niewyraźnej, nieukształtowanej do końca. – Nie dokładacie mi trosk. Cieszę się, Hannah – że tu jesteś, i że – że b-b-będziemy mogli być razem. Wszyscy. Ja – opuścił rękę, żeby przykryć jedną z opartych o jego tors dłoni Hannah, ścisnąć lekko jej palce – ochronię was. Nie p-p-pozwolę, żeby coś wam zagroziło – obiecał. Może naiwnie, nie był w końcu w stanie przewidzieć, co mogło ich spotkać; nie panował nad żywiołami, nad coraz gwałtowniejszymi burzami i wyładowaniami, które ściągały ze sobą istoty zrodzone ze zła samego w sobie; nie mógł w pojedynkę wygrać wojny ani stawić czoła najpotężniejszym czarnoksiężnikom, a mimo to – miał zamiar to zrobić. Zapewnić bezpieczeństwo ludziom, których kochał.
Na wspomnienie okna kiwnął głową, jak mógłby zapomnieć? – Przez ostatnie tygodnie niczego nie chciałem tak bardzo, jak p-p-patrzeć przez nie z tobą – odparł, znów zniżając głos do szeptu; wypuścił jej dłoń, palcami przesuwając wzdłuż nadgarstka, a później wędrując dalej; czule gładząc ramię knykciami, dokładnie tak, jak wtedy – w sypialni na piętrze, w jakimś zawieszonym w czasie momencie pomiędzy nocą a świtem. Czasami również zastanawiał się, czy sobie tego nie wyśnił – ale nie dzisiaj; obejmujące go ramiona stanowiły wystarczającą odpowiedź. – Nie zawsze – wtrącił rozbawiony, odpowiadając na subtelną pieszczotę i lekko trącając ją nosem; spojrzenie utkwione w oczach Hannah nabrało na chwilę intensywności. Czuł bijące od niej ciepło, oddech zatrzymujący się na skórze; ciąg myśli urwał się na moment, zastąpiony zupełną pustką – w której nie istniało nic poza nimi. Wyrwały go z niej kolejne słowa, pokręcił bezwiednie głową. – Wiem, p-p-przepraszam – powiedział, ze skruchą dźwięczącą między sylabami. Zachował się jak idiota – od razu przechodząc do planowania i kalkulowania, nie zatrzymując się, żeby skupić się na tym, co liczyło się naprawdę. – Po prostu – p-p-przez wszystko, co stało się ostatnio… – zaczął, ale zdanie rozproszyło się gdzieś w połowie; nie wiedział, jak to ująć, żeby nie zabrzmiało źle – ani jak wyjaśnić, że ciągłe odbijanie się od jednej sytuacji kryzysowej do drugiej sprawiło, że każdą zmianę zaczął traktować właśnie tak: jak problem wymagający rozwiązania. Przełknął ślinę; było mu wstyd. – Zapomniałem chyba, jak to jest otrzymywać dobre wieści – dokończył, przytrzymując ją jeszcze chwilę przy sobie. – Wiesz, czy to… chłopiec czy dziewczynka? – zapytał niepewnie. Nie miał pojęcia, czy kobiety to wiedziały; wydawało mu się to niemożliwe, ale z drugiej strony – zanim urodził się Aidan, jego mama uparcie twierdziła, że będzie miał młodszego brata, więc może kryła się w tym jakaś magia, której nie rozumiał.
Uśmiechnął się po chwili, pozwalając jej wreszcie odsunąć się o pół kroku. Nawet nie próbował prostować jej wersji zdarzeń. – Uratowałaś – potwierdził, co w gruncie rzeczy nie było kłamstwem. Może nie ocaliła go przed utonięciem, nie w wodzie – ale samym pojawieniem się na tej plaży uchroniła go przed czymś znacznie groźniejszym niż morskie fale.
Kiwnął głową, zastanawiając się przez chwilę, a później wzruszając ramieniem. Nie był pewien, co mógłby powiedzieć o Aurorze – pamiętał ją głównie ze szkoły, w ostatnim czasie nie zdążyli zamienić ze sobą zbyt wielu słów. Ale pomogła chorej kobiecie i jej synom, zgodziła się wesprzeć Zakon – musiała mieć dobre serce. – Miła. P-p-pomaga nam – to znaczy, Zakonowi. To Aurora Sprout, pamiętasz ją? – odpowiedział, niechętnie pozwalając Hannah się odsunąć, ale nie spuszczając z niej wzroku, kiedy podeszła do wiklinowego kosza. Jego brwi powędrowały do góry. – Mnie? – zapytał, przyglądając się, jak wyciąga papierową torebkę, zaraz potem przenosząc spojrzenie na kopertę. List? Zamrugał szybko, wyciągając po niego rękę, ale nie otwierając go od razu; obrócił go w palcach kilka razy, jakby na szarej kopercie spodziewał się dostrzec odpowiedzi na niezadane pytania. – To co t-t-takiego? – Podniósł pytający wzrok na Hannah, gdy jednak w milczeniu odeszła w stronę kosza – sięgnął do listu drugą ręką, kciukiem podwadzając zaklejoną kopertę.
Charakter pisma ojca rozpoznał od razu, chociaż minęło dużo czasu, odkąd po raz ostatni miał od niego wieści. Tata nie posiadał własnej sowy, był mugolem – te zazwyczaj więc się go nie słuchały; mugolska poczta z kolei działała powoli i nie miała szans dotrzeć do ukrytego w irlandzkich górach domu. Wypuścił powoli powietrze z płuc, nie mówiąc już nic – zamiast tego skupiając się na czytaniu, chłonąc kolejne wersy w akompaniamencie łagodnego głosu Hannah. Nie mógł się nie uśmiechnąć, kiedy o niej wspomniał – jednocześnie czując uporczywe pieczenie w kącikach oczu; ojciec był z niego dumny.
Kiedy dotarł do końca, przewrócił kartkę na drugą stronę, jakby spodziewając się znaleźć tam kolejne wyrazy, jeszcze kilka skrawków wieści, ale papier był czysty. – Dziękuję – wyrzucił z siebie po przedłużającej się chwili milczenia; głos miał ciężki od wdzięczności i ściśnięty wzruszeniem; głoski wydawały się miękkie, wilgotne. – Że go odwiedziłaś i… Za wszystko. – Złożył ostrożnie list, chowając go do koperty, a później – starannie wkładając go do wewnętrznej kieszeni kurtki. Dopiero później sięgnął dłonią do twarzy, opuszkami palców ocierając uporczywą wilgoć z kącików oczu. – B-b-brakuje mi go – przyznał. Ojciec zawsze był dla niego podporą; zwłaszcza po śmierci mamy, gdy we dwóch na wiele miesięcy zamknęli się w jego warsztacie – i później, kiedy mieszkali razem z Amelią we Francji, a on – krok po kroku – uczył się, jak być ojcem dla niej. Chociaż wiedział, że za granicą było bezpieczniej, żałował, że dzisiaj nie miał go obok – czasami gnąc się pod dźwiganym w pojedynkę ciężarem. – Ale to d-dobrze, że będzie miał towarzystwo – dodał, naprawdę czując ulgę na myśl o tym, że ojciec będzie miał obok siebie kogoś przyjaznego. Kogoś, kto go zrozumie.
Sam doskonale wiedział, że robiło to ogromną różnicę.
Pomogę ci – odezwał się po chwili, przypominając sobie o ognisku i kasztanach. Podszedł do wiklinowego kosza, po drodze posyłając Hannah przepełnione czułością spojrzenie; wciąż jeszcze nie pozbył się do końca ściskającego gardło wzruszenia. Wziął do ręki koc, a później odsunął się, żeby rozłożyć go tuż przy ognisku – nie chcąc już niczego więcej, niż tylko usiąść na nim razem z Hannah i słuchać jej głosu. – P-p-pokażesz mi, jak piecze się te kasztany? – zapytał, wyciągając rękę w jej stronę, żeby chwycić ją za dłoń i przyciągnąć bliżej ognia. I bliżej niego. – Zajmę się tym, a ty – opowiedz mi coś d-d-dobrego. Coś, co przytrafiło ci się we Francji – poprosił.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]22.08.22 8:30
Też się bała. Bała się o mamę i o babcię, o to, że to okaże się zbyt trudne. Towarzyszyła im w tej podróży, ucieczce z kraju, wierząc, że tam w kontynentalnej Europie będą bezpieczniejsze. Nie pomyślała o tym, że mogłoby jej się coś przytrafić. Tam, czy po drodze. Bała się, że nie zdoła ich ochronić, po tym, gdy już przekonała je do wyjazdu do Bena. Zagrzał tam dla nich bezpieczny kąt, przygotował miejsce. Sprawił, że mały domek na uboczu miasteczka, w którym mieszkał z Percivalem pachniał domem. Nim. W obcym kraju, bez znajomości języka nie czuła się tam bezpieczniej niż w Szkocji. Ludzie byli inni, nie mogli się porozumieć, ale życzliwość potrafiła być międzynarodowym sposobem komunikacji, to załatwiało zwykle sprawę. Nie znały zwyczajów, kultury, ludzi. Nie wiedziała co je czeka — tu wszystko było znajome, a wróg miał imię. Wiedziała, że mama i babcia były tak samo zagubione tym wszystkim, ale były silne. Dadzą radę. Przygotowała je na to. Uśmiechnęła się do swoich myśli, wspominając wspólne wieczory we Francji. Trochę inne niż te w Szkocji, miała w sobie więcej strachu, ale i cierpliwości do mamy, czy babci. Musiała zrozumieć, że też się boją. Było więc... niemalże idealnie. Siadały przy kominku czytając jedną jedyną książkę napisaną po gaelicku. Bardzo starą, babcia ją wzięła ze sobą. To była książka o miłości. Nigdy nie lubiła mówić, z czasem zapomniała. Dziś wiedziała, że sobie przypomni, nauczy się znów. Bo to będzie ją łączyć z nimi przez te wszystkie mile. Uniosła wilgotne spojrzenie na Williama. Pokręciła głową. Wiedziała, że poza wrogimi czarodziejami istniały też inne zagrożenia, samotnie mieszkające kobiety w obcym kraju były szczególnie na nie narażone. Dlatego pomyślała o jego tacie. Wiedziała, że pomoże. Pomogą sobie wzajemnie.
— Teraz jestem już tu. Z tobą — szepnęła cicho, tęsknie, zatrzymując czekoladowe tęczówki na jego twarzy. Teraz była już w domu. On był domem. Przez tyle lat. Uśmiechnęła się powoli, lewy kącik ust pociągnął usta mocniej. Wróciła do przygotowywania pikniku, wyciągania tego, co przywiozła ze sobą. Nie było tego zbyt dużo, nie było wytrawnie, ale mimo to bardzo chciała, by było idealnie. Planowała to wiele dni, chociaż na końcu — dziś — i tak wszystko się posypało. Włącznie z pogoda, która nie zaskakiwała. — Nie wiem. Chyba bałam się, że... Bałam się, że to zbyt wiele. I tak nie jest już łatwo. Walczymy, walczyliśmy, znaczy, ty walczysz tu. O przyszłość. O obcych ludzi. Bałam się, że to...  Że to cię zmieni. Rozproszy. Stanie się koniecznością wyboru między jednym a drugim. Między domem, a... tymi ludźmi, którzy go nie mają i walczą o niego każdego dnia. Nie chciałam żebyś kiedykolwiek musiał wybierać, albo martwił się bardziej i przez to mniej uważał na siebie. — Zatrzymała palce na wiklinowym koszu. — Wiem, jakie to jest dla ciebie ważne. Wiem, że Amelka i jej dobro są dla ciebie najważniejsze i wiem, że masz wciąż dużo do zrobienia, Billy. Chciałabym, żeby to było namiastką normalności, ale... Nie nic nie jest tu normalne. Przepraszam, bo to chyba, znaczy, że w ciebie zwątpiłam. Nie chciałam— wyznała ze wstydem, spoglądając znów na niego. Nigdy w niego nie wątpiła, zawsze wierzyła, że sobie poradzi — i wtedy, kiedy wychodził na boisko, jeszcze zanim dołączyła do drużyny i kibicowała im z trybun, wierząc, że jest za ciężka, by miotła poderwała ją do góry i wtedy kiedy planował wspólne życie u boku kogo, kogo kochał. I wtedy, kiedy wybierał się do najgorszego miejsca na ziemi i wtedy, kiedy zaproponowała mu pierwszy wspólny taniec. Ten strach był irracjonalny, nie umiała go wyjaśnić. Dlatego było jej wstyd. Bała się sama, nie chciała się do tego przyznać, zasłaniając się szczęściem i wyczekiwaniem, pewnością, że była to najpiękniejsza nowina. Bała się rzeczy, które ją samą wpędzały w zażenowanie i niechęć, bo jak mogłaby przerażać ją tak prozaiczne rzeczy w obliczu tego, co już przeżyli. Wstydziła się własnego wstydu i własnych myśli. Nabrała powietrza w płuca, zaczesując kosmyk włosów za ucho. Czy to chłopiec czy dziewczynka? Zaśmiała się przez dziwne wzruszenie ciskające jej do oczu łzy. Czy to nie tak powinno wyglądać? Otaczająca ich rzeczywistość? Powinna być pełna tych zwykłych pytań, zwykłych emocji, doznań.
— Babcia twierdzi, że chłopiec — spojrzała na niego z kpiącym powątpiewaniem. Bo skąd mogłaby wiedzieć? Ona sama nie czuła nic takiego, ledwo pojęła sytuację, w jakiej się znalazła, nie do końca zdążywszy się z nią oswoić. Babcine mądrości nie raz przyjmowała z teatralnym przewróceniem oczami, ale nigdy nie rozumiała skazany się brały. Z doświadczenia czy z przesądów. — A ty? — spytała zaczepnie. Miał takie same szanse trafić, jak babcia, co myślał?
Aurora Sprout brzmiała znajomo, ale nie potrafiła przywołać jej twarzy z pamięci. Napewno była piękna — jej imię na to wskazywało — a skoro im pomagała musiała być także dobra. I była jej w jakiś podskórny sposób wdzięczna, że to robiła. Wtedy kiedy jej nie było tuż obok. Wyciągnęła kasztany, dając mu czas na to, by przeczytał list. Nie chciała siedzieć i czekać, więc kiedy wszystko zrobiła, a on wciąż pogrążony był w myślach, zaczęła przekładać rzeczy z miejsca na miejsce. Wkładać je do koszyka i wyciągać z powrotem, stawiając w innym miejscu, byle tylko krzątać się wyraźnie, dając mu mgliste przeświadczenie, że jest zajęta czymś innym niż przyglądaniem się tej intymnej chwili. Chwili, w której mógł pozwolić sobie na własne emocje, chociaż nigdy nie należał do osób, które wstydziły się własnych łez. Nie przy niej. Dopiero kiedy się odezwał, odłożyła wszystko, dłonie splatając na własnych udach.
— On też za tobą tęskni — przyznała pogodnie, uśmiechając się lekko. Zaraz potem ożywiła się. — Zasypał nas opowieściami o waszym dzieciństwie. Słyszałam, że najbardziej lubiłeś chodzić w grubym golfie z gołą pupą i za nic nie pozwoliłeś sobie założyć majek — mruknęła, trzepocząc rzęsami z uśmiechem. Co prawda miał wtedy dwa czy trzy lata, tata nie pamiętał — a może pamięć płatała mu figla i myślał o innym synu, ale to nie miało znaczenia wtedy. Dziś też. – Tak Billy. Nie masz pojęcia jak drogocenną wiedzę mi przekazał. I nie zawaham się jej użyć — ostrzegła go, unosząc jedną brew i spuszczając niewinnie wzrok na własne dłonie. Po chwili zaśmiała się jednak, znów uciekając do niego wzrokiem. — Nie wie jeszcze — dodała po chwili, poważniejąc. — Wie tylko moja mama i babcia. Nikt więcej. Moglibyśmy kiedyś go odwiedzić. Razem — zaproponowała niepewnie. Kiedyś, kiedy będzie czas na to. Na trochę przyjemności, spokoju, zapomnienia i wytchnienia. Jeśli kiedykolwiek nadejdzie odrobina egoizmu, by żyć normalnie. Metalowy dzbanuszek z kawą podstawiła do ogniska, wiedząc, że nabierze temperatury od ognia. Kasztany wsunęła Williamowi w dłonie. — Można je piec jak ziemniaki, w żarze— wspomniała, zerkając na niego. Kiedy znalazł się tuż obok, na rozłożonym przez niego samego kocu, zawiesiła na nim spojrzenie — przeciągłe, głębokie. Pełne wdzięczności i oddania, a usta rozciągnęły się w powolnym uśmiechu, choć nie powiedziała przez dłuższą chwilę nic. Dopiero kiedy ogień trzasnął, zerknęła w jego stronę. — To były pierwsze dni tam. Było zimno, miałam ze sobą płaszcz. Na ulicach nie było zbyt wiele śniegu, ale i tak było ślisko i chyba zimniej niż tutaj. Byłam w mieście, musiałam zrobić większe zakupy, a mama nie chciała jeszcze wychodzić. Miejscowość, w której mama ma dom jest jak u nas w Szkocji, ale najbliższe miasto trochę przypomina... Przedmieścia Londynu — zastanowiła się chwilę. — Jeżdżą tam samochody, jest głośno. Kiedy wychodziłam z targu, z tymi torbami stanęłam przed butikiem. Mieli na wystawie stroje, sukienki, ale... Bardzo... — zaśmiała się, a potem spojrzała na Williama. — Odważne. Bardzo krótkie. Bardzo. Naprawdę bardzo. W ogóle moda tam jest śmieszna, kobiety w Londynie są przy tamtych bardzo eleganckie. Zatrzymały się obok dwie kobiety. Mówiły po francusku. Kiedy na nie spojrzałam... Nie wiem ale widziałam, że mnie obgadują. Nie rozumiałam ani słowa, ale... — Rumieniec wpełzł jej na policzki, spuściła wzrok. — Były ubrane bardzo... modnie. Po francusku — dodała po chwili niepewnie. — Zrobiło mi się przykro i odeszłam, ale na drodze stał starszy mężczyzna. Zaczął do mnie coś mówić, ale nic nie zrozumiałam. Nie wyglądał groźnie, nie wiem, dlaczego, ale kiedy sięgnął po mój szalik, nawet nie... Wiesz, nie wystraszyłam się. Miałam go mocno zwinięty, bo było zimno. A on go rozwiązał i tylko zarzucił mi na ramię, luźno, cały czas mówiąc po francusku. Bardzo głośno. Dał mi swój kaszkiet, poklepał po ramieniu. Uśmiechnął się, życzył powodzenia po angielsku i poszedł. To było dziwne, ale miłe, wiesz? — zaśmiała się. — Ten mężczyzna wyglądał tak... życzliwie. I chyba mówił po francusku o tych kobietach, bo mina im zrzedła. Przywiozłam ten kaszkiet ze sobą. Ale już potem nie założyłam go ani razu.

| zt :pwease:


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Plaża odpocznienia - Page 7 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]12.09.22 18:44
To nie było tak, że nie dręczyły go wątpliwości, albo że wojna go nie zmieniła. Wiedział, że tak – dostrzegał to każdego dnia: to, że trudniej było mu się śmiać, albo że radość z drobnych rzeczy stała się nierozerwalnie podszyta strachem o to, że los prędzej czy później mu je odbierze. Przeszłość mu ciążyła, nie potrafił pozbyć się jej tak zupełnie – a gdy już to robił, ogarniały go wyrzuty sumienia; że żył dalej – podczas gdy jego przyjaciele, członkowie dalszej rodziny, obcy ludzie, którzy zwyczajnie otarli się o jego rzeczywistość, nie mieli już takiej możliwości. Gdy cierpienie i tragedie otaczały go tak gęsto, gdy był ich świadkiem na każdym kroku, niemożliwym stawało się zignorowanie duszącego poczucia bezsilności; odbierającego siły przekonania, że nieistotne, jak wiele by nie zrobił – to zawsze będzie za mało. Że nigdy nie uda mu się ocalić wszystkich, że zawsze będzie ktoś, kogo palce wysuną się z jego uścisku w ostatniej chwili; ktoś, kto zginie, podczas gdy on będzie zajęty wygłupianiem się z Płazami w Oazie, albo budowaniem domku na drzewie, albo malowaniem łódki z pomocą Amelii i słuchaniem z rozbawieniem, jak opowiada o morskim potworze. O to też się martwił – że goniąc za powinnościami, niewystarczająco dużo czasu poświęcał na gromadzenie tych najcenniejszych chwil; chwil, których nie mógł odłożyć na później – bo jego córka rosła jak na drożdżach, pokonując kolejne kamienie milowe, podczas gdy on dostarczał wiadomości do kryjówek na drugim końcu kraju. Nie chciał być takim ojcem, zamyślonym, milczącym, wiecznie nieobecnym; ani dla niej, ani dla dziecka rozwijającego się pod sercem Hannah – i przykucając przy niej, palcami sięgając jej dłoni zaciśniętej na wiklinowym koszu, obiecał sobie, że nie będzie. – Hannah – odezwał się, chcąc jeszcze na moment zwrócić na siebie jej uwagę; wzrokiem błądząc wzdłuż jej profilu, szukając pary ciemnych, znajomych tęczówek. – Nie mogę ci obiecać, że – że p-p-przestanę walczyć – powiedział. Podejrzewał, że ona też nie; że bez względu na to, gdzie będzie, znajdzie sposób, żeby pomagać ludziom dookoła siebie – bo taka po prostu już była, zawsze dawała więcej niż brała. – Albo że cały czas b-b-będę obok. Lord Longbottom wyznaczył mnie do szkolenia lotników, dałem mu słowo, że – że ich p-p-przygotuję, na to, co ich czeka. – Kiedy brał na siebie tę odpowiedzialność, nie spodziewał się, że osiądzie na jego barkach aż takim ciężarem; że przeszłość doścignie go, materializując się pod postacią Iana, podobnego do brata jak dwie krople wody – i kilkunastu innych chłopaków, w większości w wieku Aidana, których musiał w jakiś sposób ochronić przed głupią śmiercią z rąk szmalcowników, ludzi ministerstwa albo olbrzymów, albo istot, o których pisał mu Herbert. Zmarszczył brwi, przez chwilę mając ochotę wyrzucić z siebie cały ten strach, ale nie mógł, nie chciał przerzucać tego wszystkiego na Hannah. Nie dzisiaj, nie teraz – teraz to on musiał być wsparciem dla niej. – Ale p-p-przysięgam ci, że bez względu na wszystko, to wy będziecie dla mnie najważniejsi. I jeśli tylko Merlin mi p-p-pozwoli, to zawsze do was wrócę. I – uśmiechnął się – że znajdziemy czas na tę n-n-normalność, Hannah. Zobaczysz – pozwolił sobie na żartobliwe nuty, kącik ust drgnął mu w górę – nawet sam ci przekopię te grządki – dodał, gładząc kciukiem wierzch jej dłoni. Nie musiała go przepraszać, wątpliwości czasami nie dało się odegnać tak po prostu, zresztą – to, że je miała, było chyba jego winą. To on zwlekał zbyt długo, niepotrzebnie wahając się przed wpuszczeniem jej do swojego życia. Wątpił w siebie – praktycznie każdego dnia – pozwalając, by to zwątpienie rządziło jego decyzjami, powstrzymywało słowa przed wypłynięciem na usta; od teraz musiał postarać się bardziej.
Wizja biegającego wokół nóg Hannah chłopca oderwała go od ponurych myśli, ściągając go na ziemię; uśmiechnął się, w przeciwieństwie do niej, święcie wierzył w trafność babcinych przewidywań – ale zamiast z się z nimi zgodzić, odpowiedział przekornie: – Och, jestem p-p-pewien, że to dziewczynka. Mała Hanny z pyzatymi policzkami. I p-p-pewnie tak samo wygadana, jak jej mama – oświadczył z rozbawieniem, chociaż nie potrafił wyjaśnić, skąd brało się to przekonanie. Tak naprawdę wcale nie było to istotne – bo mgliste wyobrażenie, nieprzyobleczone jeszcze w żadne konkretne rysy wystarczyło, żeby jego klatka piersiowa wypełniła się szczęściem. Czystym, tym razem niezanieczyszczonym obawami, ani zepchniętym na dalszy plan lękiem – chwilę później zastąpionym przez wzruszenie.
I oburzenie.
Nie wierzę, że naopowiadał ci takich rzeczy – burknął, czując, jak jego szyja pokrywa się gorącymi plamami; żałował, że wciąż chroniła ich magiczna kopuła i nie mógł zrzucić winy za nie na wiejący od morza wiatr. Sięgnął dłonią do karku, drapiąc się w geście zażenowania; wymyśliła to sobie? Spróbował sięgnąć pamięcią wstecz, ale chociaż mgliście kojarzył gruby, wełniany golf – to reszta szczegółów mu uciekła, zatopiona w chaotycznej mozaice beztroskiego dzieciństwa. – Musiało mu się pomylić, to na p-p-pewno był Volans – stwierdził po chwili, to by wyjaśniało jego niepamięć – gdy starszy brat miał trzy lata, on sam darł się dopiero w niebogłosy w kołysce. – Moglibyśmy. Odwiedzimy – zgodził się, przyklękając przy niej na kocu i biorąc do rąk kasztany. – Teraz już na p-p-pewno, muszę porozmawiać z twoją mamą i wyrównać wiedzę. Wypytam ją o wszystkie historie – zapowiedział, tylko częściowo żartując, bo naprawdę chciałby móc to zrobić, nawet jeśli pani Wright zawsze go trochę przerażała.
Zakopanie kasztanów w żarze zajęło mu chwilę, ale cofnął się wreszcie, wracając na miejsce na kocu, obok Hannah – siadając tak, żeby mogła oprzeć się o niego wygodnie, a on – otoczyć ją ramieniem i pocałować w skroń, uświadamiając sobie z mieszaniną zaskoczenia i spokoju, że tego dnia nigdzie nie musieli się spieszyć. Odetchnął więc – przymykając powieki i zwyczajnie słuchając jej głosu; pozwalając, by zaprowadziła go ze sobą na zimową, francuską ulicę – bez trudu będąc w stanie wyobrazić sobie jej zaróżowione od chłodu policzki i szalik zawinięty pod sam nos. – Zazdrościły ci po p-p-prostu. Te kobiety – stwierdził, otwierając oczy, żeby uchwycić jej spojrzenie – nagle żałując, że nie mógł tam być. Uśmiechnął się, zatrzymując wzrok na jej twarzy; była piękna, zwłaszcza kiedy trzaskające płomienie ogniska odbijały się w czekoladowych tęczówkach złotymi refleksami. – Musiały sobie zdawać sprawę, że żadna sukienka nie sp-p-prawi, że ci dorównają – dodał, opuszczając głowę, czubkiem nosa przesuwając po skórze w zgięciu jej szyi, na obojczyku; nie chciał przeszkadzać jej w snuciu historii, ale jej bliskość go rozpraszała, bijące od ciała ciepło wydawało się bardziej przejmujące od tego dawanego przez ognisko. Otoczył ją drugim ramieniem, przyciągając do siebie bliżej. – Ten mężczyzna pewnie też to zauważył – mówił, przedstawiając swoją wersję wydarzeń. – Sukienkę też jakąś ze sobą p-p-przywiozłaś? – zapytał zaczepnie, próbując sobie ją wyobrazić w podobnej kreacji – choć nie miał bladego pojęcia, jak wyglądały te, które można było oglądać na francuskich ulicach.

| zt <3




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]12.02.23 14:18
5 lipca, popołudnie
Ta cholerna kometa wcale nie zniknęła. Jarzyła się dalej na niebie, przypominając jej o wydarzeniach sprzed dwóch dni. O omenie śmierci, o zwiastunie katastrofy, jaki przeciął jej drogę w tamten mglisty, nieprzyjemny poranek. Całe szczęście, udało jej się wyjść z tego cało, bez uszczerbku na zdrowiu ― przynajmniej tym fizycznym. Bo psychika była rzeczą odrębną, całkowicie inną sprawą. I ta właśnie sprawa lekko ją martwiła.
Nie mogła się do końca otrząsnąć po tamtym poranku. Było już lepiej ― nawet znacznie lepiej ― mogła przespać znaczną część nocy bez budzenia się i paranoicznego nasłuchiwania, czy nikt czasem nie zakradł się do gajówki, ale nie wydobrzała do końca. Jej myśli wciąż wracały do tamtych krwistych ślepi, do ponurych myśli o zdemaskowaniu. Może naprawdę powinna napisać do rodziców? Albo lepiej ― spotkać się z nimi i nakłonić do wyjazdu? Mama pewnie nie będzie oponować, ale ojciec… ojciec mógł być problematyczny.
Adda westchnęła, odgarnęła włosy z twarzy. Przyjemny wiatr nadlatujący od strony morza burzył jej fryzurę, delikatnie targał spódnicą i zwiewnym materiałem bluzki ― zupełnie jakby się droczył ― a słońce ― jeśli tylko zignorować tę głupią kometę ― lśniło przyjemnym, ciepłym blaskiem. Nie było dziś zbyt gorąco, nie było podejrzanie zimno, było w sam raz. W sam raz na siedzenie na kocu i podejmowanie marnych prób splecenia wianka z zebranych pod gajówką kwiatów. Nigdy wcześniej tego nie robiła ― no, może poza paroma próbami pod kuratelą babci, kiedy jeszcze była mała ― więc szło jej dość dyskusyjnie; giętkie łodyżki margaretek, lawendy i goździków według koleżanki z Ministerstwa nadawały się idealnie na taką okazję, ale jakoś… nie wychodziło jej, wianek się rozłaził, rozsypywał, parę kwiatów porwał jej wiatr i poniósł gdzieś w stronę nadmorskiej łąki, ale nie czuła z tego powodu irytacji. Bardziej rezygnację, spokój pełen zmęczenia. Myślała za dużo, analizowała za dużo i za dużo się bała ― zajęcie skupiające się na fizyczności, na obcowaniu z inną fakturą niż szorstki papier raportu pozwalało jej się uwolnić od ciążących trosk, przekierować myśli gdzie indziej.
W samodzielnych próbach poprawienia sobie nastroju myślała o zbliżającym się Festiwalu Lata, o tym, że byłoby miło się na nim w końcu pojawić, może nawet kupić sobie coś ładnego na jarmarku. W przeciągu paru ostatnich lat raczej wybierała pracę ― wywiad pracował nieustannie i łatwo było wziąć na siebie zbyt dużo, nie mieć czasu na oblecenie wszystkich atrakcji, spędzenie czasu ze znajomymi. Zresztą, od stycznia 1955 nie miała nawet specjalnie ochoty na świętowanie, więc wybór był jeszcze prostszy.
Łodyżka goździka znów się wywinęła spod jej palców, a pieczołowicie owijana od paru minut łodyga margaretki pozostała tak samo naga, jak przed całym procederem. Co jej umykało? Może powinna to jakoś… związać? Nitką? Wstążką? Skleić czarem? Westchnęła znowu i sięgnęła do materiałowej torby po kolejny kwiatek, taki, którego łodyga wciąż miała się dobrze. Uparła się na ten wianek, postanowiła sobie, że się nauczy. Nawet, jeśli koniec końców wiedza miała się okazać zbyteczna ― w końcu wdowy to nie panny ― to chciała wiedzieć, potrafić. Zawsze przecież mogła sobie wianek zachować i zasuszyć, powiesić gdzieś w sypialni na ścianie, na pamiątkę.
Pozorny sukces ― łodyżka owinięta wokół innej łodyżki, tuż pod kwiatem, tym razem się nie rozsupłała ― i kolejna katastrofa, kiedy nieumiejętnie dodała kolejny kwiat lawendy. Wypuściła powoli powietrze nosem, przymknęła oczy i wystawiła twarz do słońca. Wiatr jednym, mocniejszym podmuchem rozwiał jej włosy, przyniósł ze sobą zapach soli. Czuła, jak paranoja powoli z niej uchodzi, jak wypełza z myśli i ulatuje wraz z tym wiatrem gdzieś hen daleko, pozostawiając uczucie spokoju. Kometa to przecież nie pierwsza katastrofa z którą im wszystkim przyjdzie się mierzyć, może wcale nie będzie tak źle. A może ― uśmiechnęła się lekko pod nosem ― może to nawet jakiś dobry zwiastun? Na przekór otoczony tymi złymi, tak dla niepoznaki?...
Rozluźnienie i osiadający w jej duszy spokój zmąciły kroki. Stawiane cicho, z rozwagą, ale jednak dla umysłu, który dopiero co pozbywał się paranoicznych przekonań sprzed ostatnich dwóch dni ― wciąż doskonale słyszalne. Adda spięła odruchowo barki, wytężyła słuch, a dłoń ― dotąd mimowolnie pracująca nad owinięciem wokół siebie kwiatów ― powędrowała w stronę leżącej przed nią różdżki.


Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy


Adriana Tonks
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
I can run away
I can try to hide
and pretend
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11438-adriana-adda-de-verley https://www.morsmordre.net/t11442-rodzynka#353850 https://www.morsmordre.net/t12085-adriana-tonks#372538 https://www.morsmordre.net/f177-somerset-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t11444-skrytka-bankowa-nr-2503#353855 https://www.morsmordre.net/t11449-adriana-de-verley#353913
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]27.02.23 13:31
To było im potrzebne, chwila wytchnienia, zapomnienia, chwila sam na sam na łonie natury. Przemierzała trawy skąpane w złotym blasku i ponurym, czerwonym świetle komety, od którego odgrodziła się słomkowym kapeluszem z przewiązaną przezeń wstęgą, błękitną, w kolorze mundurka Beauxbatons, która powiewała za każdym jej krokiem, tańcząc z cichym, niemalże nieobecnym wiatrem. Wszystko dogorywało w letnim letargu. Słońce przesycało świat żarem, na skórze zbierały się kropelki potu, które wkradały się pod sukienkę i spływały w dół rozgrzanego ciała, urządzając sobie beztroskie wyścigi po mlecznobiałych torach.
Celine - na dnie serca wciąż poruszona wydarzeniami z Wrończyka, hukiem rozbryzgującego się szkła i ptasich skrzydeł przecinających powietrze - udawała, że nie widzi komety zawieszonej nad głową; że nie jest świadoma jej karcącego spojrzenia i milczącej obecności, która dwa dni temu objawiła się w otoczce niefortunnych symboli. Nie dopuszczała jej do siebie. Uparcie i niepoprawnie wierzyła w to, że ignorując zjawisko, sprawi, że tym samym ono po prostu zniknie - jak każdy problem, na który uparcie przymykała oko, modląca się w duchu o wyzwolenie od konsekwencji i przerastających ją okoliczności.
To, że ty jej nie widzisz, nie znaczy, że ona nie widzi ciebie.
Szum wody przedarł się przez membranę myśli i zaszczepił w niej radość; dotarłszy do plaży, półwila pochyliła się i zsunęła buty, dalej mknąc przez piaszczyste połacie z sandałami w dłoniach. Tutaj wiatr był żywszy, a temperatura nieco mniej doskwierająca, nakrapiana słonym zapachem morza, które burzyło się na horyzoncie i obmywało krawędzie linii brzegowej kołtunami białej piany. Alabaster mieszał się tam z opalizującą mgiełką błękitu fluszków napęczniałych. Uśmiechnęła się do siebie, gdy tylko przeniosła wzrok z krajobrazu na znajomą sylwetkę usadowioną nieopodal. Kto by pomyślał, że przypadkowe spotkanie nad przeklętą wieżą połączy ją węzłem przyjemnej relacji z kolejną osobą? Najpierw w takich warunkach poznała Hectora, później zaś samą Adrianę, kobietę, do której zakradała się po cichu, uważnie stawiając stopy na piasku. Drobiny otulały stopy, zapadała się w ich zaspach, jednak zręcznie balansowała na wybranej dróżce, ruszała się tak, jakby niestabilność gorącego piasku nie sprawiała jej ni cienia problemu. Od czasu przyjęcia do Wrończyka do zespołu tańca ludowego, a także prywatnych lekcji z panią Stebbing, baletmistrzynią na kameralnym wygnaniu, coraz lepiej czuła swoje ciało; przypominała sobie o istnieniu mięśni dotychczas uśpionych i ochoczo robiła z nich użytek.
- To nie lina na statku, żeby wiązać ją tak mocno - zagadnęła, tym samym obnażając swoją obecność. Niewykluczone, że Adda już dawno temu zorientowała się, że oto po plaży skradała się ku niej mała wróżka, a jeśli tak, Celine była wdzięczna za to, że pozwoliła jej sądzić, że zaskoczyła ją z oczekiwanym efektem. - Dusisz je i puszczają soki, przez co zaraz robią się wiotkie i obumierają szybciej niż później. Skąd taka niecierpliwość w tych dłoniach? - zagadnęła miękko, z łagodnym uśmiechem, i usiadła obok de Verley, musnąwszy palcami przegub jej nadgarstka na powitanie. Poły żółtej sukienki pokryły się poruszonymi ziarenkami piasku, a promienie słońca lizały odsłonięte ramiona. Gdyby nie cień rzucany przez kapelusz, zapewne musiałaby mrużyć oczy, żeby cokolwiek przed sobą widzieć. Widziała jednak Adrianę - Adrianę, z którą uporały się z duchami, i Adrianę, która wciąż dostrzegała w niej Lisbeth.


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]08.03.23 20:42
Analizowała na szybko wszystkie za i przeciw: to, czy zerwać się od razu i sięgnąć po zaklęcia, czy może się teleportować zanim dojdzie do czegokolwiek, czy może… może po prostu odpuścić i nie dopuszczać do siebie nadmiernej paranoi. Trwało zawieszenie broni, ryzyko, że ktoś będzie chciał jej wyrządzić tutaj krzywdę było niewielkie, choć sam fakt, że ktoś się do niej podkradał działał na nią dziwnie drażniąco, jakby ktoś posypywał solą ranę, nie dając jej się zagoić.
Zaciskała właśnie palce na różdżce, kiedy zza pleców doleciał ją znajomy głos; lekki, zdecydowanie melodyjny i przyjemny dla ucha, a przede wszystkim ― znajomy. Szybko i zręcznie cofnęła dłoń, udała, że sięga po kolejny kwiat. Nie wiedziała, jak Lisbeth może zareagować na jej paranoiczne podejrzenia; nie chciała sprawiać jej przykrości.
Westchnęła męczeńsko, słysząc jej uwagę i podniosła głowę, przesłoniła oczy dłonią.
― Brzmisz, jak ekspert w pleceniu wianków ― odpowiedziała z humorem, pozwalając paranoi całkiem rozpłynąć się w parnym powietrzu i uczuciu miłego zaskoczenia. Ze wszystkich znanych jej czarownic i czarodziejów, to właśnie Lisbeth spodziewałaby się tutaj najmniej. Prędzej wypatrywałaby jej gdzieś w okolicy pełnej nieszczęśliwych duchów albo innych istot, którym trzeba pomóc.
Sięgnęła po płócienną torbę i przesunęła ją tak, by znalazła się między nimi, ułatwiając tym samym dostęp do zebranych przez nią kwiatów. Skinieniem głowy zachęciła Lisbeth do sięgnięcia po jeden z kolorowych okazów.
Nigdy nie plotłam wianka ― wytłumaczyła się z westchnieniem i pobłażliwym uśmiechem, jakby rozczarowana swoim własnym brakiem. ― Myślałam, że to nic szczególnie trudnego, ale jak widać, jest to sztuka niemalże tajemna, nie do okiełznania dla takiej amatorki jak ja ― parsknęła, a po chwili spojrzała na nią z zawadiackim błyskiem w zielonym oku. ― Może mi pokażesz? Zbliża się festiwal, a ja wciąż nie wiem, czy będę rzucać wianek czy nie… ― odwróciła znów twarz w kierunku morza i ponownie przymknęła powieki, rozkoszując się morską bryzą ― …choć z moimi obecnymi umiejętnościami i tak nie miałabym czego rzucać ― dodała parskając.
Widziałaś się jeszcze z Marianne? ― zagadnęła ją po chwili ciszy, wracając myślami do ich pierwszego spotkania. Adda na co dzień nie przejmowała się zbytnio duchami, ale tamta dziewczynka… było w niej coś, co nie pozwalało wiedźmiej strażniczce na zapomnienie. Może była to zwykła słabość do dzieci, a może wciąż była poruszona tym, jak taki dziecięcy byt się zachowuje, kiedy los więzi go okrutnie pomiędzy życiem, a śmiercią, nie pozwalając w pełni doświadczać ani jednego, ani drugiego.


Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy


Adriana Tonks
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
I can run away
I can try to hide
and pretend
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11438-adriana-adda-de-verley https://www.morsmordre.net/t11442-rodzynka#353850 https://www.morsmordre.net/t12085-adriana-tonks#372538 https://www.morsmordre.net/f177-somerset-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t11444-skrytka-bankowa-nr-2503#353855 https://www.morsmordre.net/t11449-adriana-de-verley#353913
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]09.03.23 0:37
Nie zauważyła różdżki kurczowo zaciśniętej w smukłych palcach, nie widziała wycofanego drewna, kiedy nadeszło zrozumienie, że nie przynosiła ze sobą groźby - widziała za to dłoń sięgającą po kolejny kwiat i ucisk łodyżki, natrętny, niecierpliwy. Z tego nic nie mogło powstać, nie tak. Nie w ten sposób. Najpierw na piasek opadły odrzucone gdzieś na bok buty, a potem ona sama, cała, pochylona nad wiankiem plecionym przez Adrianę. Podniosła wzrok z roślin i odnalazła spojrzenie zielonych oczu, uśmiechnięta dyskretnie, niemalże kocio - jakby skrywała w sobie sekret, którego jeszcze nie chciała zdradzić.
- I to dyplomowany ekspert - stwierdziła z dramatycznie próżnym brzmieniem wybijającym się z głosu. Całe jej doświadczenie pochodziło tylko z łąk przylegających do Doliny i ogrodów Beauxbatons, gdzie przy kilku koleżankach mogła przeistaczać kwiaty w małe korony czy wzorzyste, kolorowe diademy. Czyżby życie poskąpiło Addzie podobnych wrażeń? Cofnęła się, miękko oparta o pięty. Nad ich głowami kometa wyła czerwienią, ale teraz była nieważna, dryfująca tak daleko, że łatwo było o niej zapomnieć; wmawiała to sobie z siłą, uparcie, wręcz zachłannie skupiona na starszej znajomej.
- Szycie jest trochę podobne, tkanie, haftowanie - przekrzywiła lekko głowę i podała czarownicy kolejny kwiat; dzieła w dłoniach Adriany nie dało się jednak ocalić. Soki ściekały po palcach, zmęczone płatki zaczynały odpadać od słupka, rozrywały spoiwo kielicha i kładły się na piasku, blade, słabe, nijakie. Podmuchy wiatru pchały na nie te jasne drobinki, przypominając matczyny dotyk naciągający pierzynę na zmarznięte dziecko. Należał się im sen. - Kiedy szarpiesz za nici i wbijasz igłę na ślepo, nie uszyjesz nawet stracha na wróble, tak myślę. One potrzebują delikatności. Cierpliwej precyzji. To nic, że wcześniej słabo ci szło - zastrzegła. Determinacja była najważniejsza, teraz należało nadać jej krokom rytm. Celine powoli ułożyła dłonie na dłoniach czarownicy. - Mogę? - poprosiła, po czym przejęła od niej wianek i zaczęła go rozplatać, odkładała niemrawe kwiaty na ziemię, zostawiwszy jedynie te, w których wciąż utrzymały się refleksy pięknego życia; progres cofnął się w znacznym stopniu, ale zaraz to naprawią. - Niektóre łodygi były za krótkie i dlatego wianek się rozpadał, musimy skorzystać z dłuższych kwiatów. Nie robisz z nich wstążek, a owijasz je, o, w ten sposób - tłumaczyła, przepleciwszy łodygę rośliny przez główkę następującego po niej kwiatu tak, by nie naruszyć ich struktury, a przy tym trwale je ze sobą połączyć. Zerknęła na Adrianę i po kilku splotach oddała jej kompozycję. - Spróbuj - zachęciła. - Pewnie nie wytrzymałby do festiwalu, ale po tej próbie bez trudu upleciesz następny. Chyba wszyscy cieszą się na Lughnasadh, prawda? A nie wierzyłam, że się odbędzie... - oddech wytchnienia w paśmie wojennych tragedii, wyciszenie wybuchów, krwawych zamachów i niechęci kipiącej w kotle Wysp. Kto by się nie cieszył? Nieświadoma zawodu czarownicy Celine nie miała pojęcia jak blisko wojny ta tak naprawdę była, ciśnięta w jej zamglone kuluary, działająca w ukryciu, wiecznie narażona na cios rozpoznania i kary bez prawdziwego sądu. - Och. Boisz się, że nikt nie rzuci się w fale w pogoni za twoim wiankiem? - dopytała z zaczepnym powątpiewaniem. Adriana była piękna, do tego mądra i zabawna, z pewnością znajdzie się ktoś, kto bez chwili zastanowienia wskoczy do najgłębszego morza, by odebrać kwietną koronę takiej kobiety. Szczerze mówiąc - zazdrościła jej. Tej przygaszonej, lecz wiecznie obecnej pikanterii, charakteru, którego nie dało się nie dostrzec ani tym bardziej okiełznać. Była silna i zdecydowana, świadoma siebie.
Uśmiech zbladł, spojrzenie opadło na pączki kwiatów, z którymi mimowolnie bawiła się opuszkami palców; historia, która je do siebie zbliżyła, nie miała szczęśliwego zakończenia. Nie mogła mieć. Cierpienia takich duchów nie dało się wymazać, będzie z nimi na wieczność, nieistotne czy rozszalałe jak huragan, czy nikłe i smętne jak słona bryza pieszcząca teraz ich twarze.
- Nie wiem dokąd odeszli - wymruczała cicho. W pewien sposób kłuło to jej serce; chciała być im potrzebna, rozganiać chmury znad ich głów, sprawiać, że półtransparentne, szare twarze rozluźnią się w uldze i uśmiechu. Oni jednak zniknęli. Z dnia na dzień opuścili pejzaż przeklętej wieży i zostawili ją bez słowa. Czy Marianne tak zdecydowała? Celine poczuła gulę żalu i zadry ściskających gardło, gulę, której przecież nie powinna czuć, skoro dziś duchom było już lepiej. Pretensja i dąsy w duszy płonęły wbrew rozsądkowi. - Za to znalazłam innego ducha. Marudnego lalkarza w małych, okrągłych okularach zjeżdżających mu z nosa. Nawiedza sklep z zabawkami w Bath. Chcesz go poznać? - zaproponowała, wymusiwszy na sobie rozpogodzenie, po czym zwróciła wzrok ku morzu obmywającemu brzegi plaży skąpanej w upale; nawet w blasku słońca i komety dostrzegała błękitną poświatę podwodnych roślin. Potrafiły łagodzić, zapraszały je w ciszy, obiecywały odrobinę chłodu. Nie była pewna dlaczego blizna na ramieniu załaskotała ją akurat teraz, ale Celine uniosła do niej dłoń i podrapała cienką, różową linię zaburzającą harmonię mlecznej skóry. - Czy ty... Tobie nic się nie stało? Wtedy? - palec wskazujący naprężył się w kierunku nieba, tam, gdzie mniej więcej znajdowała się czerwono-złota gwiazda.


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]12.03.23 20:41
Gdyby tylko wiedziała, że Lisbeth ― tak jak i ona ― odebrała naukę we Francji, w pięknym Beauxbatons, zapewne prościej byłoby jej znaleźć więcej wspólnych nici tej znajomości, niż tylko bazować na przygodzie dotyczącej duchów. Być może okazałoby się, że dzielą upodobania co do kadry profesorskiej, że być może nie lubiły tego samego przedmiotu. Informacje te jednak wciąż były jednak niedostępne, tak samo, jak prawdziwa tożsamość tak jednej, jak i drugiej.
Zaufanie kwitło powoli, zwłaszcza w obecnych czasach.
Obawiam się, że w tym także nie jestem zawodowcem ― stwierdziła z rozbawieniem. Co prawda przyszycie guzika, czy zacerowanie skarpetki albo dziury w sukience nie sprawiało jej problemu, ale wszelkie hafty, czy bardziej skomplikowane operacje były poza jej zasięgiem. Czy plecenie wianków miało skończyć się podobnie? Aż westchnęła w duchu. Teraz, kiedy w końcu miała powód, by faktycznie wybrać się na Festiwal, kiedy faktycznie chciała zabłysnąć jakąś typowo dziewczęcą umiejętnością…
Pociągnęła za łodyżkę tak mocno, że aż oderwała główkę kwiatu; westchnęła i sięgnęła do torby po kolejny, ale nim podeszła do kolejnej próby zamordowania wianka, Lisbeth zainterweniowała.
Pewnie ― potaknęła i odstąpiła jej wianek bez żalu i poczucia porażki. Chętnie uczyła się od lepszych, a krytykę swoich działań - oczywiście konstruktywną - przyjmowała z otwartym umysłem. Z uwagą obserwowała kolejne ruchy dłoni czarownicy, ale u niej wychodziło to jakoś.. dziwnie prosto, naturalnie. Prawie, jakby już urodziła się z wiankiem w dłoniach.
No nie wiem… ― mruknęła, bez przekonania odbierając od Lisbeth wiązankę. Jeszcze raz zerknęła na związane przez nią kwiaty, które prezentowały się o wiele lepiej, niż jakikolwiek jej twór do tej pory. ― To i tak tylko próba, na festiwal chciałam upleść taki z innych kwiatów ― wyjaśniła, usiłując wpleść nowy kwiat w pozostałe, ale wyglądało to dość pokracznie. Adda zmarszczyła brwi, wygięła łodyżkę nieco pod innym kątem, nieco za mocno i… ― Och, na Rowenę… ― burknęła, odrzucając kwiat i łapiąc następny.
Nigdy dotąd się nim nie interesowałam, jeśli mam być szczera ― przyznała całkiem otwarcie, znów manewrując łodyżką, tym razem o wiele delikatniej, z większym wyczuciem. ― Ale wizja zabawy przy ognisku napawa mnie przyjemnym rozluźnieniem, którego nie czułam chyba od początku wojny. A inni… gdzie nie pójdę, tam mam wrażenie, że ludziom ulżyło przez to zawieszenie. Że znów mają odwagę, choćby chwilową, by być. Po prostu być. Nie chować się w domach przed złą przygodą, przed ciągłym zagrożeniem, przypomnieć sobie, jak wygląda właściwie życie. ― Uśmiechnęła się kątem warg, bardziej do siebie, niż do Lisbeth; dłonie z kolei cierpliwie próbowały pokazanego wcześniej sposobu. Spokojniej, delikatniej.
Parsknęła cicho, kiedy usłyszała pytanie o wianek.
Tak się składa, że mam na oku pewnego kawalera ― oznajmiła dumnie, z czającymi się na dnie głosu iskierkami śmiechu. ― I wydaje mi się, że on także chętnie zawiesza na mnie spojrzenie. I to z myślą o nim chcę się nauczyć robić wianki. Żeby miał powód by rzucić się w morze i bohatersko przynieść mi zgubę. O, zobacz ― dodała zaraz, kiedy udało jej się w końcu wpleść kwiatka i przy okazji nie ukręcić mu kolorowej korony ― wygląda na to, że dzięki tobie nawet mam szansę na spełnienie swojego planu!
Podbudowana malutkim sukcesem, zabrała się za dodanie kolejnego kwiatu ― tym razem lawendy; na chwile oderwała spojrzenie od plecionki i uniosła wzrok na siedzącą obok czarownicę.
A ty, Lisbeth? ― Uśmiechnęła się łobuzersko i szturchnęła ją łokciem pod żebra. ― Masz jakiegoś kawalera na oku?
Bez trudu wychwyciła to, jak zrzedła jej mina, kiedy zapytała o duchy i poczuła lekkie ukłucie żalu w sercu. Nie chciała jej przecież zasmucić. Ostrożnie wyciągnęła rękę i nakryła nią dłoń Lisbeth, ścisnęła lekko, pocieszająco.
Pewnie, że chcę ― odparła, uśmiechając się ciepło, miło. ― Możemy się tam wybrać dzisiaj albo jutro, jak ci pasuje? ― spytała, cofając dłoń i wracając do swojej misternej plecionki. Nie było to arcydzieło, wychodziła jej zdecydowanie bardziej kwadratowa niż okrągła, ale przynajmniej kwiaty nie wyglądały tak, jakby je przemaglowała na tarce do prania.
Hm? ― Początkowo nie zrozumiała, o co pyta, ale wystarczyło krótkie spojrzenie we wskazanym kierunku, by pojęła. ― I tak i nie ― mruknęła, przerywając na moment pracę i spoglądając w kierunku morza zlewającego się z horyzontem. ― Widziałam wtedy ponuraka. I jakiś złodziej ukradł mi łańcuszek, który potem nagle sczerniał cały, zaśniedział… dziwny to był poranek. I strasznie się nie wyspałam. Ty też się nie wyspałaś? Albo… widziałaś jakiś zły omen? ― zapytała z troską w głosie.


Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy


Adriana Tonks
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
I can run away
I can try to hide
and pretend
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11438-adriana-adda-de-verley https://www.morsmordre.net/t11442-rodzynka#353850 https://www.morsmordre.net/t12085-adriana-tonks#372538 https://www.morsmordre.net/f177-somerset-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t11444-skrytka-bankowa-nr-2503#353855 https://www.morsmordre.net/t11449-adriana-de-verley#353913
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]14.03.23 0:23
- Nie martw się, ja też nie. Ostatnio rozdarłam sukienkę i próbowałam ją zszyć, ale tylko pokłułam się igłą w dłonie i nic z tego nie wyszło - przyznała, delikatnie zaróżowiona zażenowaniem, uśmiechnięta, odgarniająca kosmyk srebrnych włosów za ucho. W ich świecie każdej dorosłej czarownicy pisany był los pani domu, powinny wprawnie operować igłą i nicią, nauczone tej i wielu innych sztuk przez matki. Jeśli Adriana miała więcej szczęścia, jej mama mogła po prostu nie dopilnować tej jednej nauki, nie byłoby w tym nic złego. Inna, posępniejsza perspektywa mówiła o tym, że podzieliły identyczny los: pozbawione matczynej figury, skazane na samouctwo, które przynosiło więcej krzywdy niż pożytku. Nie wiedziały o sobie tak wielu rzeczy i Celine wcale nie lubiła tej myśli.
Złocone zachętą spojrzenie absorbowało ruchy dłoni Addy, palców dopasowujących kwiaty w girlandzie; zbyt mocne szarpnięcie, nieostrożne i zgubne w skutkach, sprawiło, że przekrzywiła lekko głowę i wydała z siebie niemalże ptasie gruchnięcie zastanowienia.
- Muszą się do tego przyzwyczaić. Twoje palce - oceniła. Plecenie wianków przypominało taniec paliczków i łodyg, choreografię, z której powstawało coś pięknego, a do tego trzeba było nabrać odpowiedniej zwinności. Każda kończyna wyrabiała w sobie tę biegłość, dynamikę, płynność rzutującą na pracę ciała jako całości, dłonie również. - Upatrzyłaś sobie jakieś konkretne? - zainteresowała się, podniosłszy wzrok z powrotem na czarownicę. Ostatnio wszystkie kobiety, z którymi rozmawiała, wspominały o zaplanowanych kompozycjach, szczegółowo przemyślanych, podczas gdy w wyobraźni samej Celine malowały się przepastne ugory pola obsianego chwastami, niekoszoną trawą i nieposkromionymi kwiatami - chabrami, koniczynami, makami, astrami, jaskrami czy cykoriami. Może też powinna przyłożyć do tego większą wagę? Ostatni festiwal spędziła w dusznym porcie, w mgiełce parujących obłoków unoszących się znad surowego kamienia, odurzona narkotykiem, który wprawił ją w przyjemny nastrój - nie myślała wtedy o niczym. Ale teraz wszystko się zmieniło, wszystko było inaczej.
Rozważania póki co odeszły w niepamięć, zastąpione powagą i miarowym, delikatnym przytakiwaniem, które pędziło za komentarzami o zawieszeniu broni. - Myślisz, że... To jest dobre? Że to wypada? - spytała ostrożnie i poruszyła się niespokojnie na piasku, jakby nagle pozycja stała się dla niej okrutnie niewygodna. - Bawić się na festiwalu, znaczy się. Zapomnieć o wojnie, odepchnąć na chwilę wspomnienia, które spędzają sen z powiek. Ich nie spopieli żar z ogniska rozpalonego na chwilkę. Nie wiem czy sama tak potrafię - wymamrotała, ukłuta wstydem. Nawet mając w perspektywie szampańską zabawę z przyjaciółmi i rodziną nie zdołałaby wyzbyć się spod powiek powidoku twarzy tatka przy ostatnim spotkaniu, myśli, że mógłby być tam wtedy z nią, ale nigdy więcej nie wybiorą się razem do Weymouth. Nie potrafiła wyplenić z siebie wiecznie obecnego szmeru narkotykowego głodu, jego cichego westchnienia, pokusy zagonionej na dno duszy, którą zagłuszała skupieniem na bliskich i radością odnajdywaną w małych rzeczach i tańcu, tańcu przede wszystkim. Nie odpuściłaby zgrzytu świadomości, że gdzieś w Londynie w najlepsze zabawiał się Cornelius Sallow i policjanci, którzy tamtego dnia bezpodstawnie zagrozili jej przyjaciołom w pokazie siły i zaciśniętej, stalowej pięści. W bezsennych nocach rozpamiętywała to w najlepsze, udręczona zgryzotą, o której wciąż nie mogła zapomnieć; zasklepione z pomocą Hectora rany były zbyt świeże, wciąż lekko różowawe, naciągnięte na ciało jak nowa skóra, która w każdej chwili mogłaby na nowo się rozerwać. Wodziła dłonią po piasku, brodziła w nim palcami i przyglądała się jego ziarenkom rozganianym na boki, unikając wzroku Adriany.
Rozpogodziła ją dopiero wzmianka o kawalerze. Celine uniosła głowę, a na jej ustach znów zamigotał zaciekawiony uśmiech; uwielbiała miłość, świeże zakochania, podrygi serca dyktujące rytm całego życia. To było sensem istnienia, nic innego, miłość i taniec.
- Och! Opowiedz mi więcej. Jaki jest? Męski, odważny? Honorowy? Rzuci się w fale bez opamiętania, choćby twój wianek porwał sztorm? Wyrwie go z zębów morskiego węża? Czym się zajmuje, jak się poznaliście? Mów, mów - zachęciła bez zastanowienia, napierała na prywatność Adriany, w zwyczajowym dla siebie zabiegu niezdolna odsunąć na bok zżerającej ją ciekawości - szczególnie nie kiedy w grę wchodziły amory. Celine pochyliła się głębiej, wyginając plecy w miękki łuk, z boku mogłaby przypominać wyprężoną na podmorskiej skale syrenę, gdyby tylko łuski pokryły nogi i zamieniły je w ogon. - Ślicznie, to teraz jeszcze dwadzieścia następnych - zaświergotała z teatralną niewinnością, akcentując pochwałę skinieniem głowy.
Róż łagodnych rumieńców przerodził się nagle w głęboką purpurę. Znów uciekła spojrzeniem, tym razem na fale, odległe i szumiące, wiecznie pogrążone we własnym tańcu, obmywające brzegi plaży bielutką pianą. Nie powinna o tym mówić, to sekret.
- Sama nie wiem... - rzuciła wymijająco. Jej serce już dawno temu wybrało kawalera, gibkiego, podniebnego artystę, bohatera wyrywającego ją ze szponów najgorszych koszmarów, kogoś, kto zwrócił jej bezpieczeństwo i normalność, kiedy wydawało się jej to niemożliwe. Imię Marcela zamajaczyło w myślach, przygryzła lekko dolną wargę i pokręciła głową, wzdychając głośno. - To naprawdę bez znaczenia - więc dlaczego jej serce zaczęło wygrywać donośniejszą melodię i kostka otarła się o kostkę? - Mój wianek porwą syreny - dopowiedziała, bo przecież przysięgła sobie, że nigdy nie wymusi na Marcelu miłości. Mogłaby to zrobić, jednak wzniecone wilim genem uczucie byłoby nieprawdziwe, nijakie, puste; był jedynym, którego nie chciała nigdy usidlić w ten sposób. - Jutro - zgodziła się z ochotą, wdzięczna za zmianę tematu. Duch mógł poczekać do następnego popołudnia.
Ponurak sprawił, że w dół jej kręgosłupa pomknął wyjątkowo nieprzyjemny dreszcz. Nie uważała na wróżbiarstwie, które w szkole podjęła tylko dlatego, by wypełnić czymś lukę w planie lekcji, ale wiedziała, że jego symbol był najgorszym omenem, na jaki można było trafić w tarocie przeznaczenia. Był wyrokiem przypieczętowanym przez los.
- Kiepsko to brzmi. Ty... wierzysz w jego znaczenie? - spytała niepewnie, pełna obaw o śmierć, którą przepowiedział Adrianie ten smolisty, gorzki herold. Trwało zawieszenie broni, w jakich okolicznościach miałaby umrzeć, skoro wojna ułożyła się do krótkiego letniego snu? Celine westchnęła cicho; od czasu ucieczki z pociągu wcale nie sypiała dobrze, jeszcze do niedawna była szczęśliwa, jeśli podczas nocnych obrotów z boku na bok udało się jej wyrwać trzy, cztery godzin snu, choć w ostatnim czasie, pewnie dzięki terapii z Hectorem, liczba ta wzrosła o przynajmniej godzinę lub dwie i to był dobry wynik. - Jakbym była w transie, który urwał się nagle i gwałtownie - wyjaśniła pokrótce. To, co wydarzyło się we Wrończyku, dalej wydawało się jej zagmatwaną, mętną iluzją, nie wiedziała nawet od czego zacząć. - Ale to był jeden zryw. Jeden dzień pełen złych rzeczy, których do dziś nie rozumiem. Też tak masz? - zapytała, ciekawa, czy kuriozalność trzeciego lipca dla Adriany również zawarła się w tej pojedynczej dziwnej dobie. Znów podrapała cienką bliznę na przedramieniu, po czym odchyliła się do tyłu i przesunęła ręce za plecy, inaczej układając w ciele środek ciężkości. Tak miała widok na puszyste chmury leniwie mknące po błękitnym niebie i na kometę zawieszoną w bezruchu. Nie lubiła na nią patrzeć, choć ta uparcie przyciągała wzrok. - Nie jestem Lisbeth - wyznała niespodziewanie. Nadszedł czas, by odkryć choć jedną kartę, nić zaufania pomiędzy nimi była nowa, lecz w miarę stabilna, pozbawiona chwiejności. - Tak naprawdę mam na imię Celine. Przepraszam, że cię wtedy okłamałam, ale... Nie wiedziałam kim jesteś. Myślałam, że tak będzie bezpieczniej, że więcej się nie spotkamy i nie będę musiała tego prostować, a teraz... Głupio mi - wyznała, dopiero po dłuższej chwili przenosząc wzrok na Addę, niepewny, nasączony obawą przed niezrozumieniem, przed odrzuceniem. Nie przeszło jej przez myśl w całej swej naiwności, że Adriana również nie była wtedy do końca szczera.


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]18.03.23 13:18
Zamyśliła się na moment; nie spodziewała się pytania o konkretne kwiaty, ale orientowała się w kwitnących obecnie gatunkach na tyle, by przejrzeć je w pamięci, spróbować coś do siebie dopasować. Przestała chwilowo pracować nad wiankiem, podmuch wiatru znów rozwiał jej włosy; jasny lok opadł jej na oko, przesłonił częściowo widok.
Bardzo lubię malwy i mam ich sporo pod oknem, więc na pewno chciałabym użyć ich. Mięta ma ładne listki i pięknie pachnie, akurat kończy kwitnienie, więc to ostatni dzwonek. Do tego… ― zdmuchnęła lok i zgarnęła go za ucho ― może chaber bławatek? I gdzieś pomiędzy nie jeszcze dodałabym parę gałązek lobelii, ma drobne kwiatki, więc dobrze sprawdzi się w uzupełnieniu ewentualnych dziur. Ale to tylko teoria, pobożne życzenie ― stwierdziła pogodnie, wracając do wianka. ― Nawet nie wiem, czy akurat na Festiwal uda mi się znaleźć te wszystkie kwiaty; chabrów i lobelii nie hoduję u siebie, nie widziałam ich też nigdzie w okolicy póki co. Może tobie wpadły gdzieś w oko? ― dopytała, uznając, że skoro Lisbeth zna się na pleceniu wianków, to na pewno mniej-więcej orientuje się także w ich gatunkach. A nawet jeśli nie, to nie szkodzi, mogła jej opisać szczegółowo wspomniane przez siebie kwiaty albo nawet narysować, w torbie miała przecież parę kartek i ołówek.
Gdybym przejmowała się tym, co wypada, to na pewno nie byłabym tym, kim jestem obecnie ― odpowiedziała, a w tonie mignęła iskierka rozbawienia. Adda czuła się ostatnią odpowiednią osobą do odpowiadania na to pytanie, bowiem konwenanse i to, czy coś wypada, czy jednak nie, od dawien dawna miała w poważaniu. Postępowała wedle własnego uznania, czasem tylko dostosowując się do panujących reguł. ― Tego co stało się do tej pory nic nie przekreśli ― spoważniała i podniosła wzrok na towarzyszkę. Znów musiała zaczesać kosmyk włosów za ucho, bo plątał się bezpańsko, łaskotał szyję. ― Żadna zabawa i żadne ognisko. Ale jednocześnie… nie zmienimy przeszłości, Lis. Mamy wpływ tylko na to, co jest teraz. Jeśli los daje nam okazję do tego, by choć na chwilę zapomnieć, na chwilę poczuć się lżej, to dlaczego by z niej nie skorzystać? Jeśli źle ci z myślą o samej zabawie, pomyśl o tych, którzy już bawić się nie mogą. Czy i oni chcieliby żebyś w zadręczała się wizją wojny, kiedy chwilowo nie ciąży ci na barkach? ― Sięgnęła po kolejny kwiat i obróciła go w palcach, jakby dumając nad dalszymi słowami. ― Jeśli nie chcesz myśleć tylko o zabawie, potraktuj to jak chwilę na złapanie oddechu. Na podsumowanie strat, upamiętnienie ich w godny sposób i zebranie sił na drugą rundę. Jeszcze się nie poddaliśmy ― dokończyła na wydechu, z determinacją, z błyszczącą w oczach wolą walki.
Temat, choć ciężki i potencjalnie trudny, szybko porwał wiatr, a na jego miejsce pojawił się inny, znacznie przyjemniejszy. Adda, choć zdążyła już na przestrzeni tych paru spotkań uznać Lisbeth za nieszkodliwą, na pewno nie spodziewała się takiej kanonady pytań. Posłała towarzyszce rozbawione spojrzenie okraszone równie rozbawionym uśmiechem; było coś niezaprzeczalnie uroczego w jej sposobie bycia, jakby ogień wojny nie zdołał z niej wypalić tej dziewczęcej niewinności i lekkiej naiwności. Dobrze było wiedzieć, że istnieją jeszcze na tym świecie takie osoby.
Poznaliśmy się dawno temu ― zaczęła opowiadać, na razie trzymając się ogólnych formuł, badając jej reakcję. ― I już wtedy coś między nami było, ale nie mogliśmy… ― zawahała się na moment, przed oczami mignęło jej widmo Chernova ― nie mogliśmy być razem ― dokończyła zgrabnie, szybko, tak, by Lisbeth nie zauważyła tej dziwnej pauzy. ― Jest odważny jak lew, bardzo przystojny i charakterny. Nie wiem czy rzuciłby się w sztorm po wianek, chyba wyznaje bardziej praktyczne podejście do życia ― parsknęła cicho ― ale gdyby to mi coś groziło, na pewno pośpieszyłby z pomocą bez wahania i nie cofnąłby się przed niczym żeby mnie ocalić ― dokończyła, rozmarzonym spojrzeniem obejmując bezkresny błękit morza. Już to w sumie zrobił; wtedy, w Grimsby, kiedy groziło jej zdemaskowanie; nie zawahał się ani sekundy i strącił młodego szmalcownika z miotły, ostatecznie kładąc kres jego życiu. I gdyby wtedy, lata temu, zdecydowała mu się zaufać w sprawie Igora, była pewna, że i jego by się pozbył, pokonał.
Zanim jednak opowiedziała zbyt dużo i zbyt szczegółowo ― odwróciła pytanie. Odpowiedź Lisbeth była niepokojąco wymijająca, ale różany pąs zdradzał właściwie więcej niż dowolna ilość słów. Adda uśmiechnęła się kątem warg, wróciła do wianka, zdobywając dokładnie tyle informacji, ile było jej w tym momencie potrzebne. Nie zamierzała przecież wałkować jej na siłę, wydzierać sekretów, do których nie była gotowa przyznać się na głos.
Ja wyłowię twój wianek ― zaśmiała się lekko, miło i puściła do niej oko. ― I zatańczymy wtedy przy ognisku, tylko we dwie. Żadnych kawalerów! No chyba, że ― uśmiech nabrał drapieżnego uroku ― jednak ktoś się zjawi, to nie będę wychodzić przed szereg.
Kolejny powiew wiatru, kolejnych parę kwiatów wplecionych w wianek, kolejny temat. Znów niewesoły, ściągający je na powrót w szarą, ponurą rzeczywistość okraszoną niepokojącym światłem komety.
I tak i nie. Nie wiem do końca ― mruknęła i wzruszyła ramieniem. ― Czasy są takie, że nawet nie powinien mnie dziwić jego widok, ale jakoś… czułam się wtedy bardzo dziwnie, jakby faktycznie lada dzień wszystko miało się skończyć. A chwilę potem na niebie wykwitła kometa ― podniosła głowę znad plecionki i utkwiła spojrzenie w morzu. To szumiało jednostajnie, nijak nie wzruszone dziejącym się szaleństwem. ― Mój… lew ― zręcznie skryła imię Michaela pod dawnym przydomkiem ― mówił, że być może to nie był omen przeznaczony dla mnie. Było tam dużo ludzi, łącznie ze złodziejem próbującym mnie okraść. Jeśli miałabym być optymistką, powiedziałabym, że ma rację. Ponurak mógł być przeznaczony każdemu… ― szum fal, krzyk mew i szelest pobliskich drzew poruszanych wiatrem ― …ale nie potrafię tak o tym myśleć. Ziarno niepewności zostało zasiane, a ja nie wiem, co na ten temat sądzić. Ale tak, to w gruncie rzeczy był jeden dzień pełen dziwów, a potem koniec. Stare śmieci i znajoma rzeczywistość.
Zwróciła głowę w jej stronę, gdy padło wyznanie. Adda uniosła przelotnie brwi, ale nie była specjalnie zaskoczona. Czasy były nieciekawe i chwiejne, więc dbanie o własne bezpieczeństwo było zabiegiem jak najbardziej wskazanym i słusznym. Sama przecież przedstawiła się fałszywym nazwiskiem i zręcznie kluczyła wśród słów, pilnując, by nie zdradzić nowej znajomej zbyt wielu szczegółów dotyczących jej życia.
Nie czuj się tak ― odparła łagodnie, z uśmiechem. ― To bardzo rozsądne, że nie podałaś mi swojego prawdziwego imienia, bądź co bądź, połączyły nas niecodzienne okoliczności. Ja niezmiennie pozostaję Adrianą ― dodała pogodnie, znów puszczając do niej oczko i pomijając kompletnie kwestię nazwiska ― taką, co czasem lubi trochę zaryzykować. Możesz mi mówić “Adda”, jeśli chcesz. W gruncie rzeczy większość znajomych tak do mnie mówi.


Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy


Adriana Tonks
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
I can run away
I can try to hide
and pretend
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11438-adriana-adda-de-verley https://www.morsmordre.net/t11442-rodzynka#353850 https://www.morsmordre.net/t12085-adriana-tonks#372538 https://www.morsmordre.net/f177-somerset-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t11444-skrytka-bankowa-nr-2503#353855 https://www.morsmordre.net/t11449-adriana-de-verley#353913

Strona 7 z 8 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Next

Plaża odpocznienia
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach