Wydarzenia


Ekipa forum
Plaża odpocznienia
AutorWiadomość
Plaża odpocznienia [odnośnik]17.07.17 2:07
First topic message reminder :

Plaża odpocznienia

Nie wszystkim znane są magiczne, relaksujące właściwości rośliny znanej jako fluszek napęczniały. Każdy taki błękitny, mokry i wypełniony półprzezroczystą, nieco mętną substancją dysk, wydziela błękitnawą, lepką maź, która ma właściwości kojące i pozwala pozbyć się natarczywych bóli stawów oraz zmiękcza skórę stóp, które zmęczone są chodzeniem w obcisłych, eleganckich butach, delikatnie łaskocząc i chłodząc. Schorowani czarodzieje przychodzą tu, by boso spacerować po niemal fluorescencyjnych łebkach tajemniczych, oceanicznych roślin i doznać ulgi. Najmocniejsze właściwości stwierdza się wczesnymi, letnimi i zimowymi wieczorami, gdy fluszki lśnią bardzo jasną, migoczącą poświatą. Fluszki owszem, można zabrać do domu, ale odłączone od stada tracą swoje magiczne właściwości, stając się suchymi, bezwartościowymi kulami.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Plaża odpocznienia - Page 5 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]30.08.20 15:52
Nie przepraszaj – wyrzucił z siebie niemal od razu, odruchowo, nie poświęcając temu nawet pojedynczej myśli. Nie chciał, żeby czuła się źle – nie przez niego, nie po tym, jak ją potraktował; nie mówił tego po to, żeby wzbudzić w niej wyrzuty sumienia, a zwyczajnie chciał, żeby po prostu przestali: ranić się nawzajem, kłócić, spierać. Zdawał sobie sprawę, że nie zasługiwał już z jej strony na nic, ale nie zmieniało to faktu, że wciąż jej potrzebował – teraz bardziej niż kiedykolwiek, być może nawet bardziej niż wtedy, kiedy umarła jego mama, a jemu wydawało się, że cały grunt zniknął mu spod stóp. Tamtego dnia miał wokół siebie przyjaciół, ludzi, na których w razie potrzeby mógł się oprzeć; miał ojca będącego tuż obok, miał Quidditcha, i miał drużynę, dla której nie liczyło się to, że w jego żyłach płynęło za mało magicznej krwi. Dzisiaj zewsząd zdawali się otaczać go wrogowie, gotowi bez litości wyrwać mu resztki wszystkiego, na czym jeszcze mu zależało – a on desperacko potrzebował czegoś pewnego, kogoś, przy kim nie musiałby zachowywać ostrożności, wątpić, kwestionować. Potrzebował Hannah. Przełknął ślinę, przenosząc na nią spojrzenie. Nie miał prawa obarczać jej dodatkowym ciężarem, ale ona i tak zdawała się mu na to pozwalać; w reakcji na jej następne słowa zawahał się więc tylko na moment, a później po prostu kiwnął głową. – W p-p-porządku – powiedział, i tym razem to w jego głosie brzmiało niewypowiedziane przepraszam. Nie chciał już tego powtarzać po raz kolejny, robienie z tego słowa mantry nie mogło nadać mu większej mocy. Koniec końców było tylko tym: słowem, zlepkiem dźwięków; żeby stało się czymś więcej, potrzebne były czyny.
Milczał przez chwilę, zastanawiając się nad tym, co powiedziała. Miała rację, zmieniali się – i może on niepotrzebnie starał się te zmiany ukrywać; może musiał je po prostu zaakceptować – to, że był już kimś innym, i że ten ktoś niekoniecznie wpisywał się w jego młodzieńcze wyobrażenia. Może to również było w porządku. Westchnął cicho, prawie bezgłośnie. – Opowiedz mi – poprosił, pozwalając sobie na lekki uśmiech. – O tym, co się z-zm-zmieniło – doprecyzował, już nie mając na myśli Zakonu Feniksa, ani sytuacji w Wielkiej Brytanii, ani losów ich wspólnych przyjaciół; chciał wiedzieć, jak Hannah się miała, co robiła przez ten czas; w jakiś sposób uzupełnić przynajmniej część ziejących między nimi luk.
Nie znalazł właściwiej odpowiedzi na pytanie, które zawisło się na moment w ciemniejącym powietrzu, zaraz potem porwane przez wiejący od morza wiatr, ale zatrzymał się – orientując się, że znów nieumyślnie udało mu się ją rozgniewać. O dziwo, nie przeszkadzało mu to aż tak bardzo; wszystko było lepsze od obojętności i ciszy. Złość potrafił zrozumieć, wiedział też, jak sobie z nią poradzić. Albo przynajmniej mógł próbować. – Nie zamierzam – odparł niemal natychmiast, marszcząc nieznacznie brwi; pomiędzy nimi pojawiła się pionowa zmarszczka. Mówił szczerze, bez niepewności; tę jedną rzecz postanowił sobie, zanim jeszcze spakował walizki i wyruszył w podróż do opłaconego drogo świstoklika, który miał zabrać go z powrotem do Anglii. Jeśli już miał wracać, to na dobre; bez uciekania. Miał dosyć uciekania.
Otworzył usta, ale po sekundzie zamknął je z powrotem. Szukał właściwych słów, takich, które niczego już nie popsują; które załagodzą emocje, zamiast na nowo je rozognić. Wreszcie – wciąż w milczeniu – sięgnął do kieszeni, żeby wyciągnąć z niej niewielkie, owinięte szarym papierem zawiniątko; płaskie – okrągłe lub owalne, a przynajmniej taki kształt zdradzały pomarszczone krawędzie. – M-miałem wysłać ci je zaraz po nowym r-ro-roku. – W styczniu miała urodziny; gdzieś w jednej z szuflad w jego domu we Francji musiał wciąż znajdować się list z życzeniami, który wtedy napisał; później stchórzył – bojąc się, że nigdy nie dostanie odpowiedzi, albo że dostanie – i że napisany ręką Hannah wyjec każe mu iść do diabła. Odchrząknął cicho, odrywając spojrzenie od zawiniątka i wolną ręką sięgając po tę należącą do przyjaciółki, żeby trochę niezręcznie podać jej pakunek. – To lusterko. Ja mam d-d-drugie – wyjaśnił, podnosząc na nią wzrok. – Jak wypowiesz do niego m-moje imię, to będziemy mogli ze sobą r-ro-rozmawiać. – Nagle wydało mu się to głupie i idiotyczne, za późno było już jednak, żeby się wycofać; zresztą – może wcale nie musiał. Może zdania, które przed chwilą wypowiedziała, oznaczały, że w gruncie rzeczy oboje potrzebowali tego samego. Pewności, stabilności; tego, co powinna oferować prawdziwa przyjaźń. – Nie mogę ci obiecać, że już zawsze t-t-tutaj będę, Hannah. – Właściwie chyba żadne z nich nie mogło; zobowiązania, które na siebie przyjęli, mogły rozegnać ich po czterech stronach świata; walka z Rycerzami Walpurgii mogła zrobić to samo. Nie znał przyszłości. Nie był pewien, czy chciałby ją poznać, nawet gdyby zaoferowano mu taką możliwość. – Ale obiecuję, ż-że nie zniknę b-b-bez słowa. I że zawsze odpowiem, jeśli mnie z-za-zawołasz. – Zerknął przelotnie w stronę lusterka, zatrzymując na nim spojrzenie jedynie na ułamek sekundy. – Zawsze – powtórzył, pozwalając sobie na uśmiech; szczery, obejmujący nie tylko uniesione kąciki warg, ale również parę niebieskozielonych oczu. Zamilkł na kilka sekund, dopóki powaga chwili nie wydała mu się nie do zniesienia. – No chyba, że akurat b-b-będzie mi się bardzo d-do-dobrze spało – dodał, próbując zmusić głoski do przyjęcia żartobliwego tonu, niedługo później razem z butami zdejmując z siebie resztki ciężaru i niepokoju. Nawet jeśli jeszcze nie było zupełnie dobrze, to mogło być – i tyle na razie wystarczało mu w zupełności.
Gdy wyciągnęła w jego stronę dłoń, chwycił ją bez zawahania. – Właściwie, to w-w-wcale nie różni się aż tak b-b-bardzo do Anglii. Trochę mniej p-p-pada – odpowiedział, choć tak naprawdę niewiele udało mu się zobaczyć, kiedy mieszkał za granicą; wioska, w której się zatrzymali, nie wyróżniała się niczym szczególnym, a do większych miast zapuszczali się rzadko, większość czasu poświęcając odbudowie zniszczonego domu.
Zaśmiał się, również spoglądając w dół. Pytanie Hannah brzmiało jak wyzwanie, a od tych nigdy nie uciekał; póki co nie chciał jednak wracać po pozostawioną na brzegu miotłę. – Może innym r-ra-razem – odpowiedział więc, unosząc wyżej brew. W końcu nigdzie im się nie spieszyło.
W reakcji na przywołaną przez nią wizję, wywrócił oczami. Dobrze było dla odmiany pogdybać o czymś dobrym, niezwiązanym z otaczającą ich wojną; nawet jeśli nic z tego nie miało ostatecznie stać się rzeczywistością, przynajmniej pomagało mu nie zwariować – i nie zatracić się zupełnie w tym strachu i niepewności. Raz już to zrobił, nie chciał tam wracać. – K-k-kazałbym mu znaleźć i złapać z-z-znicza – sprostował, zerkając z ukosa na Hannah. – I zupełnym p-p-przypadkiem zapomniałbym go wcześniej w-wy-wypuścić – dodał, starając się zachować przy tym śmiertelną powagę. Wyszło mu średnio, po paru sekundach surowa maska pękła, poddając się drgającym kącikom ust i cisnącemu się na wargi uśmiechowi. Z jednej strony mającemu swoje źródło w rozbawieniu, z drugiej – w ogarniającej go stopniowo uldze; że niczego już nie ukrywał – i że mogli tak zwyczajnie porozmawiać, bez ostrożnego omijania tematu Amelki. Dopiero teraz docierało do niego, jak bardzo do tej pory go to męczyło: te tajemnice, niepotrzebne przemilczenia. Żałował, że w ogóle zaczął je tworzyć – ale nie taplał się już w tym emocjonalnym bagnie, zamiast tego pozwalając, by wyrzuty sumienia porwał wieczorny wiatr, a skupiając się na tych drobnych, dobrych rzeczach.
Kiwnął głową, gdy Hannah wspomniała o jego ojcu, ale nie odpowiedział jej od razu. Wizja sprowadzenia go tutaj, bliżej, do sąsiedniej Szkocji, była kusząca – ale nie był pewien, czy chciał go w ten sposób narażać. Nie mieli gwarancji, że płonąca w tej chwili głównie w Londynie wojna nie rozniesie się wkrótce na inne części Wielkiej Brytanii, a właściwie – mogli być niemal pewni, że w końcu się to stanie. – Zapytam go. Co o tym m-my-myśli – powiedział w końcu powoli. – Dziękuję, Hannah. – Za to, i za inne rzeczy.
Nie spodziewał się, że zdoła tak szybko zareagować, wymykając mu się z rąk – a gdy zorientował się, że uskoczyła, było już za późno; jego palce ledwie musnęły materiał jej ubrania, a ona już biegła dalej, sprytnie go wymijając. Odwrócił się niemal natychmiast, ale zanim zdążyłby po raz kolejny rzucić się w pogoń, Hannah się zatrzymała; jej śmiech był zaraźliwy, zawtórował mu więc od razu, dopiero teraz poddając się też lekkiemu zmęczeniu i wyrównując oddech. Pochylił się lekko, pozornie odpoczywając – a w rzeczywistości trochę też chowając własny wyraz twarzy, przez sekundę zdradzającej wszystkie emocje związane z tym prostym dobrze, że wróciłeś. Wydawało mu się zabawne – i trochę żenujące – jak bardzo potrzebował usłyszeć od kogoś te słowa. Jak bardzo potrzebował usłyszeć je od niej. – No n-n-nie wiem, wygląda na to, że świetnie sobie beze mnie r-ra-radziłaś – odparł lekko, ale tym razem nie uciekł od niej spojrzeniem, pozwalając, by jego oczy dopowiedziały resztę.
Zaśmiał się, kiedy go pogoniła, ale wyprostował się – żeby zaraz potem pochylić się teatralnie w jakiejś przerysowanej wersji usłużnego ukłonu. – Tak jest, madame – odpowiedział, wykonując nieokreślony bliżej gest dłonią, który z całą pewnością niewiele miał wspólnego z tymi wymienianymi na salonach, po czym ruszył w stronę wspomnianego wcześniej miejsca na ognisko – nadal bez butów, gdzieś po drodze zapominając, że ich nie ma.

| zt :pwease:

(+chciałabym przekazać Hannah jedno z dwukierunkowych lusterek - tu link do rozwoju)




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]28.10.20 0:13
21 sierpnia

Odpowiedziała jej cisza - na pukanie w drzwi jednej z chat, małej, niewyróżniającej się prawie niczym pośród innych, poza kupką zastygłej substancji przy palenisku. Niezniechęcona naparła na klamkę, ta ustąpiła, a drzwi wpuściły ją do środka. Myślała, że ukrył się gdzieś tu, w kocach i stercie poduszek, w ciemnościach, by nie zaskoczył go nikt. Ale nie dostrzegła śladów jego obecności, nie usłyszała szumiącego oddechu. Nie poczuła też woni alkoholu, czy kakaa. Tylko cisza nawiedziła to miejsce. Zagłuszyła ją szelestem delikatnych trzewików i długiej spódnicy. Dziecięcy głos dobiegł ją z okolicy, ale nie udała się za nim, wiedząc, że go nie zastanie. Był gdzieś, tam, niewiadomo gdzie. Zupełnie sam. Nie lubił być sam. Dlatego zlekceważyła list, który jej posłał. Poskreślany, niewyraźny. Pomimo prób nie rozszyfrowała kleksów, które na nim zostawił. Ale nie musiała. W kościach czuła, że musi go odnaleźć; że choć wcale tego nie napisał, potrzebował towarzystwa. Potrzebował jej w tej chwili, tak jak ona jego. A może nawet bardziej. Miała więc być. Na miejscu, w pobliżu, obok; nieważne. Gdzieś tam, by wiedział, że mógł na niej polegać, a jeśli tylko wyciągnie rękę znajdzie dla siebie oparcie w drugim człowieku. Nie pozwoli mu upaść, przytrzyma go, gdy kolana się zegną, a nogi odmówią posłuszeństwa. Zniesie złość i gniew cierpliwie, niecierpliwie szarpnie i przemówi do rozsądku. Otrze łzy, jeśli się pojawią. Robiła to nie raz. I kiedyś wierzyła, że będzie przez resztę świata, aż do końca. Dziś już nie wiedziała, jak wiele czasu im zostało.
Opierając się o świeże, niewysłużone jeszcze drewno, targnęły nią wątpliwości. Powinna wiedzieć, gdzie był. Jakimś magicznym sposobem, tknięta przeczuciem, kobiecą intuicja, szóstym zmysłem — zwał jak zwał — wiedzieć, gdzie się ukrył. Przed nią, przed światem, a w końcu przed sobą samym. Tym co czuł i czego czuć nie chciał, przed czym uciekał, z czym się zmagał. Z czym borykał. Powinna tam być, jak romantyczne bohaterki z książek, teleportując się w punkt, by wziąć go w ramiona i przytulić do piersi, rzec kilka ckliwych choć szczerych słów, pogłaskać po włosach i utulić do snu. Ale nie była jak one. Nie pasowała do żadnej znanej jej postaci z powieści; szczególnie takiej, której historia kończyła się dobrze. Patrzyła w ciemniejące, popołudniowe niebo; jak barwy dnia tańczą nad drzewami i na horyzoncie, przeistaczając się powoli w zmrok. Oczy od świtu czerwone były od łez. Nie spływały już po jej twarzy; wyschły. Rumieńce towarzyszyły jej od rana, od nadmiaru emocji; sińce — pociemniałe już i z przodu i na plecach przysłaniała biała bluzeczka. Skóra błyszczała od gorąca, ale tu, wieczory były chłodne. Temperatura spadała wraz z uciekającym szybko słońcem. Oazę zostawiła za sobą, zerknąwszy w dwa miejsca, które słabo podejrzewała o szczególne względy dla niego. Odpuściła; choć nie dawało jej to spokoju, jak koszmar wędrowało za nią długo.
Póki nie przyszedł kolejny list. Pachniał bryzą, piaskiem, ogniem i nocą.
Pachniał miejscem znajomym. Takim, które gromadziło wspomnienia, emocje, uczucia. Naznaczonym przez tych, którzy nazwali je swoim.
Nie zwlekała. Teleportowała się tak, jak stała, nie biorąc ze sobą maminego ciasta ani butelki z herbatą, bez swetra, który mogłaby zarzucić później na ramiona, z różdżką w kieszeni bordowej spódnicy. Wiatr zawiał od morza, a jej stopy utonęły w mokrym piachu. Szarpnęła dwa razy głową, odgarniając rozwiane włosy i odnajdując w ciemności punkt, którego szukała. Blade światło ognia majaczyło w oddali, ale nie widziała go przy nim. Spóźniła się? Nie odszedłby bez słowa. Nie zwiódłby jej tu przecież. Ruszyła szybko, walcząc z osuwającym się między stopami gruntem, rozglądając się za znajomą, szeroką w ramionach sylwetką. Nie krzyczała. Z jakiegoś powodu głos ugrzązł jej w gardle. Wspomnienie poranka, strasznych wieści uderzyło w nią z kolejnym wiatrem.
Nie dostrzegła go jeszcze.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Plaża odpocznienia - Page 5 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]01.11.20 22:22
Woda od zawsze miała w sobie coś, co go uspokajało.
W trakcie długich miesięcy po śmierci matki, spędzał w niej całe godziny: najpierw wypływając daleko w morze, aż mięśnie nóg i rąk zaczynały piec w proteście, a brzeg zamieniał się w cienką kreskę na horyzoncie, później – zwyczajnie dryfując; rozkładał wtedy ręce szeroko, pozwalając, żeby spokojne fale same przywiodły go z powrotem na płyciznę, czasami obserwując przy tym niebo, częściej – wstrzymując oddech i śledząc przesuwające się pod nim dno. Zdarzało się, że krzyczał; gdy bezsilność i żal zaciskały się wokół jego klatki piersiowej zbyt mocno, dławiąc i dusząc; otwierał pod wodą usta, wyrzucając z siebie całą złość – zagłuszoną, słyszalną tylko dla niego – czując, jak ta powoli go opuszcza, pozostawiając po sobie kojącą pustkę. Było w tym jakieś pocieszenie – jakaś ulga, kryjąca się w świadomości, że nieistotne, ile razy się oddali i jak daleko odpłynie, woda sama przyprowadzi go do bezpiecznego brzegu. Bezwładne unoszenie się w pewnym sensie kojarzyło mu się też z lataniem, i to na ogół wystarczało, by przywrócić rozproszonym w chaosie myślom jasność i porządek.
Na ogół – ale nie dzisiaj.
Nie przyszedł na wybrzeże od razu; od chwili, w której po raz pierwszy wziął do rąk przeklęty numer Walczącego Maga, zwinięty razem z chaotycznym listem od Lydii, minęło wiele godzin – słońce zdążyło już utonąć w morzu, oświetlając je jedynie pozostałościami barwionych na pomarańczowo promieni. Przez ten czas zdołał przeczytać jedno i drugie dziesiątki razy, a mimo to niesione przez nie wieści wciąż wydawały mu się tak samo nierealne i przerażające jak w momencie, w którym dotarły do niego po raz pierwszy, zalewając go wściekłością tak przytłaczającą, jakiej nie czuł chyba nigdy wcześniej – zmuszającą do opuszczenia chaty, skierowania kroków w stronę portalu, a dalej – do Londynu, do Tower, albo najlepiej – do samego Ministerstwa Magii. Nie dotarł tam, oczywiście, zatrzymał się w pół drogi, częściowo otrzeźwiony wizją budzącej się w pustej chacie Amelii, częściowo – odległym wspomnieniem słów wypowiedzianych do niego kiedyś przed Cedrica: złość czyni cię głupim, a głupota zabija. Nie miał zamiaru dać się zabić. Nie im – nawet jeśli był moment, może więcej niż jeden, gdy nie wydawało mu się to wcale takim złym rozwiązaniem.
List od Hannah czekał na niego, gdy po paru godzinach latania bez celu po okolicy wrócił do chaty; rozczytał jedynie część skreśleń, egoistycznie prawie poprosił ją, żeby przyszła – ale odpowiedź, którą ostatecznie jej wysłał, nie zawierała w sobie niczego konkretnego. Pożałował tego od razu, ledwie skrzydła Bursztyna zniknęły pomiędzy drzewami; potrzebował jej – bardziej niż byłby skory przyznać, bardziej niż sam był świadomy. I nie tylko to; chciał, żeby była obok, prawie wsiadał już na miotłę – ale wtedy uświadomił sobie, że nie mógł pojawić się u Tonksów wraz z całym tym żalem związanym z utratą przyjaciela – nie, podczas gdy oni sami musieli teraz przechodzić przez piekło. Jego również to przerażało – wizja Justine w rękach wroga, to, co mogli z nią zrobić, sprawiała, że robiło mu się niedobrze ze strachu i złości – ale w tamtej chwili nie potrafił nie myśleć o Rodericku: o tym, jak śmiał się z satysfakcją za każdym razem, gdy udawało mu się odbić tłuczek, z jaką troską mówił zawsze o swoim młodszym rodzeństwie, i jak wdał się w bójkę w pałkarzem Os, po tym jak ten wybił mu obie jedynki, wyśmiewając się z jego jąkania. O tym, że to była jego wina, że nie zdążył mu pomóc, że działał zbyt opieszale; że nie wierzył, że dranie z ministerstwa posuną się tak daleko. Wreszcie – o Rodericku zabitym, zamordowanym na oczach dziesiątek przyglądających się temu czarodziejów, poprowadzonym na rzeź niczym przestępca. Było w tym coś skrajnie obrzydliwego – w sposobie, w jaki zginął, nie w walce, nie stojąc naprzeciw wroga, nie broniąc do końca swoich przekonań – a skuty, na kolanach, opluwany przez tłum, który zaledwie miesiące wcześniej oklaskiwał go z trybun.
(Zwymiotował za chatą, krztusząc się zatruwającymi go od środka emocjami).
Nie pamiętał momentu, w którym wsiadł na miotłę – ani tego, w jaki sposób właściwie dostał się na plażę odpocznienia, w przerzuconej przez ramię torbie niosąc ostatnią posiadaną butelkę taniego alkoholu i wszystkie numery Walczącego Maga, które udało mu się znaleźć. Nie był też pewien, czego właściwie tam szukał; być może resztek trzymających się kamieni wspomnień, tych dobrych – niosących nadzieję, której jednak nie potrafił ani dostrzec pomiędzy skałami, ani usłyszeć w wieczornym powietrzu. Gazet było za mało, żeby rozpalić ognisko, doniósł więc drewna – ale ani poparzone palce, ani widok zwijających się w płomieniach stron, nie odwróciły jego uwagi od tego uporczywego, prawie fizycznego bólu, rozlewającego się za mostkiem wraz z każdym oddechem. Przytępił go alkohol, jednocześnie krusząc jednak wzniesione wokół mury; kołysany jego falowaniem, napisał drugi list do Hannah, ledwie zapamiętując jego treść – wręczając go sowie, która przyniosła ten od Lydii. Chyba płakał, a przynajmniej taką historię opowiadały jego oczy: czerwone, podpuchnięte, choć mogła to być też wina wiatru albo słonej wody.
Później pływał – buty i skarpetki zostały na brzegu, ściąganiem podkoszulka i spodni nie zawracał sobie jednak głowy; nie wiedział, jak długo to trwało, nie zwrócił uwagi na to, że zrobiło się ciemno; nie widział momentu, w którym na plaży pojawiła się kobieca sylwetka, podnosząc głowę nie po to, by poszukać jej spojrzeniem, a nabrać powietrza. Uderzył kilka razy dłońmi o wodę, potrząsnął włosami, głośny chlupot poniósł się ponad powierzchnią morza – po czym znów położył się na wodzie, pomimo pieczenia otwierając oczy, spoglądając w dół, w stronę dna – teraz już ciemnego i niewidocznego. Nie poruszał się, z daleka musząc wyglądać jak topielec – nie spodziewał się jednak towarzystwa, a przynajmniej – nie w tamtym momencie.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]02.11.20 23:09
Dławiły ją wyobrażenia o tym, co działo się w Tower. Dusiły ją wizje o torturach. Gniotła ją bezczynność, ale Alexander zakazał samodzielnych akcji i protestów. Pozostało jej tylko czekać. Pogodzić się z myślą, że gdzieś tam była w ciemności i trzymała się. Była silna, wytrzyma. Była dzielna, pokona strach. Była żywa, bo była dla nich cenniejsza niż trup. Kurczowo trzymała się tego — bojąc o nią, ale nie spisując jej na straty. Wiedziała, że któregoś dnia zrobią to, co do nich należy. Wejdą tam i zabiorą ją z powrotem do domu. Na wrzosowe wybrzeże. Zaopiekują się nią i uzdrowią ze wszystkich ran. Nie tych fizycznych; jej blizny na ciele wskazywały na to, jak wiele przeszła, jak dużo pokonała. Te noszone w sercu goiły się znacznie gorzej. Nie mogła jej dziś krytykować za to, co zrobiła, choć już wiedziała, że o jej planie nie wiedział nikt. To, co się wydarzyło na placu wczorajszego dnia było barbarzyństwem. Chorą rozrywką, śmiercią niewinnych ludzi, swoich przeciwników, nakarmili tłum mieszkańców. Nie była pewna, która ze stron była bardziej obrzydliwa — kaci, czy ich publika. Gwiazda dnia, nie wojownik, nie auror, nie opozycjonista; gracz quidditcha. Zaciukany w południe przez zwyrodnialców. Przez zwierzęta.
Bała się — bo gdy kocioł się wyleje, zostanie tylko pustka. Bała się tej pustki; tego, że gdy wszystko z niej ujdzie, zostanie zupełnie z niczym. Niepodobna do nikogo, ale twarda. Zimna. Surowa. Jak skała. Szukała ciepła jego oczu już z daleka, silnych ramion i mocnych rąk, które obejmą ją i zatrzymają bezpiecznie w miejscu. Nim zacznie się miotać, plątać, gubić. A ona wtedy zajmie się nim, zabierze od niego wszystko, co złe. Złe wspomnienia, złe myśli, złe sny. Strach, jego też weźmie. I nie będzie już pusta.
Od ogniska niósł się dziwny, gryzący zapach — dotarł do niej wcześniej niż ciemny dym wznoszący się w równie ciemną noc. Ten ledwie widziała na tle granatowego nieba. Tak nie pachniało drewno ani to suche, ani świeże, jeszcze wilgotne; ani kolcolist ani rosnące nieopodal pojedyncze brzozy. Tak pachniał papier drukarski, splamiony atramentem. Gdy dotarła, ujrzała jeszcze spopielone skrawki unoszone ciepłym powietrzem ponad strzelające języki ognia. Pomiędzy drewnem, które utrzymywało pewnie już od dłuższej chwili wysoki ogień, dojrzała ostatni fragment, część gazecianego nagłówka, którego nie skojarzyła w pierwszej chwili. Szybko zniknął; wtedy też uzmysłowiła sobie czym musiał być.
— Billy? — zawołała, rozglądając się wokół miejsca, w którym szukali ciepła i wzajemnego zrozumienia podczas kwietniowego wieczoru. Nie widziała, go nigdzie. Jej spojrzenie natknęło się jednak na wpół przysypaną drobniutkim piachem butelkę. Wyciągnęła ją z ziemi; odkręcona, opróżniona. Powąchała — śmierdząca alkoholem. Whisky. Szepnęło nią, niewielka zawartość żołądka podniosła się pod przełyk, choć wcale nie w odruchu na zapach trunku. Niepokój tak silny i bolesny ścisnął się wokół jej trzewi nagle. Nie było go tu. Nie było go nigdzie, a przecież napisał. Był tu. I chciał by była też ona. Nie mógł nigdzie pójść, odejść, zniknąć. Nie, nieprawda, mógł, jeśli tylko by chciał. Wierzyła, że nie; że potrzebował jej i chciał, by się zjawiła. Po raz kolejny rozejrzała się dookoła z rosnącą paniką; blednąc po twarzy, tracąc rezon. Na próżno go jednak szukać gdzieś tu, nie odznaczał się niczym na niemalże śnieżnobiałym nocnym piachu. Buty, zobaczyła buty. Podbiegła do nich — nie przyśniło się, bez butów daleko nie poszedłby. Udał się na spacer wzdłuż morza? Chlust wody poniósł się po spokojnej tafli, i wtedy to poczuła. Jak piasek osuwa jej się spod nóg, a kolana gną nagle, chłód przebija serce, jak najprawdziwsze lamino.
Może pod wpływem impulsu, a może resztek traconego z każdą sekundą rozsądku ruszyła przed siebie, prosto w wodę. Gdy do niej weszła, nie miała go już wcale. Biegła krótko, później szła przez ciemną toń, gdy szybko jej poziom utrudnił jej dotarcie do celu. Długa spódnica szybko zmokła, materiał wchłonął wodę i zamókł cały, nabierając ciężaru, utrudniając poruszanie nogami. Wymagało to wiele wysiłku, ale nie czuła żadnego oporu. Paliwem stały się emocje, które w niej zawrzały, jakby nagle mogła wszystko, choć nie potrafiła zbyt wiele. Ciężko przemierzała wodę, z butami juz jej pełnymi i grzęznącymi w mętniejącym dnie. Gdy poziom morza sięgnął jej klatki piersiowej na moment wstrzymała powietrze, odebrało jej oddech i głos, nie mogła za nim krzyknąć, z nadzieją, że ocknie się, pójdzie po rozum do głowy, oprzytomnieje, jakimś szczęśliwym trafem drgnie i nabierze w usta powietrza.
— Billy! — krzyknęła rozpaczliwie dopiero później, gdy pierwsza fala, którą sama wywołała ruchem ciała i rękami odgarniającymi wodę uderzyła ją w twarz. Ciężka i powłóczysta spódnica okazała się być kiepskim wyborem. Niczym dodatkowe obciążenie spowalniała ją i ściągała w stronę dna. Ale póki je jeszcze czuła, mogła iść.Używając do tego wszystkich mięśni i całej silnej woli parła do przodu, do jego bezwładnego ciała unoszącego się na wodzie, nieruchomego; martwego?
Gdy straciła grunt pod nogami jeszcze chwilę, machając mocno rękami, wzburzając wodę, tworząc lekki prąd, rozpaczliwie przesuwała się do przodu. Wolno, nieefektywnie. Łykała powietrze dramatycznie, dzięki czemu pełne płuca pozwalały jej unosić się kilka sekund na powierzchni. Nie w braku siły, a w chaosie, panice zalśnił kres tej wędrówki. Jej ciało na wydechu zeszło w dół, głowę przykryła woda. Niedaleko wciąż od brzegu dno jeszcze łagodnie schodziło w głąb. Jej stopy dotknęły go, mącąc piach, kilka jardów dalej, ujrzała dramatyczny uskok. Było głęboko. A gdy uniosła głowę w górę nie ujrzała go. Niebo było zbyt ciemne, by zarysował się na jego tle. Odbiła się od ziemi, ile miała sił w nogach, by jeszcze na chwilę móc zaczerpnąć powietrza. Łapczywie, zbyt płytko i za prędko. Ruszała rękami, walcząc z ciągnącym ją w dół ubraniem, brakiem powietrza, brakiem ładu w chaotycznych ruchach, jak piłka zanurzyła się znów, połykając przy tym słoną wodę.
Nie zamierzała się jednak łatwo poddać. Wyciągnie go z tej wody. A jeśli nie, pójdzie na dno razem z nim.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Plaża odpocznienia - Page 5 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]04.11.20 23:03
Pierwsze 'Billy?' przypominało świst wiatru; dotarło do niego z oddali – stłumione, zniekształcone wlewającą się do uszu wodą, mieszając się z jej szumem i chlupotaniem, przypominając bardziej echo kłębiących się w głowie myśli niż prawdziwe zawołanie. Nie było w tym nic nowego ani dziwnego; gdy pływał, zanurzając się pod powierzchnię i na kilka chwil odcinając od otaczającego go świata, często wydawało mu się, że je słyszy – pozbawione słów nawoływania albo strzępki wyrwanych ze wspomnień rozmów, bez kontekstu i głębszego sensu; niejednokrotnie zastanawiał się, czy były to słuchowe omamy – czy może realne dźwięki niesione przez załamujące się fale, które jego umysł sam przekształcał na głoski i sylaby, wlewające się do uszu wraz z kolejnymi uderzeniami wody. Czasami dawał się im zwieść, wynurzając się ponad powierzchnię wody i rozglądając dookoła, w poszukiwaniu źródła hałasu – ale nie tym razem; tym razem nawet nie drgnął, przymykając jedynie powieki i dając odpocząć piekącym oczom. Znieczulające, alkoholowe odrętwienie opuściło go już niemal całkowicie, sprawiając, że w myśli na powrót uderzyły odpychane uporczywie obrazy: paskudne karykatury zlepione z ruchomych zdjęć wydrukowanych w Walczącym Magu, przepełnionych obrzydzeniem wyobrażeń i pojedynczych kadrów wyciągniętych wprost z pamięci: tych dobrych, z treningów Quidditcha, i tych ostatnich, które wciąż wyrywały go nocami ze snu, w nagłej potrzebie sprawdzenia, czy Amelia wciąż spała obok: nienaturalnie ostre wizje odseparowanych od ciał główek dzieci, zmasakrowanej kobiety zawieszonej pod sufitem, zakrwawionej sylwetki przyjaciela, bezwładnie wysuwającego się za ramę otwartego na oścież okna.
Zacisnął dłonie w pięści, woda przelała się między palcami; znów miał ochotę krzyczeć.
Drugie 'Billy!', głośniejsze, bardziej ponaglające, zabarwione wyraźniejszą mieszaniną emocji, rozległo się znacznie bliżej, tym razem nie pozwalając się już tak łatwo zignorować – głównie dlatego, że wykrzyczanemu imieniu towarzyszyło coś innego: plusk wody, niespodziewany, zakłócający monotonny szum fal chaotycznym dysonansem. Otworzył oczy, jeszcze nie podnosząc głowy, ale gdzieś na krawędzi pola widzenia dostrzegając ruch – niewyraźny cień, poruszenie, kłąb unoszącego się w górę, piaskowego mułu. Mgliste wspomnienie morskiego węża, o którym historie wciąż snuły się wśród mieszkańców Oazy, kazało mu zareagować, przełamać bezruch unoszącego się bezwładnie ciała; ramiona odpowiedziały z opóźnieniem, obrócił się jednak, unosząc głowę ponad powierzchnię, a nogi popychając w dół. Rzeczywistość wokół niego zawirowała, odurzony umysł zaprotestował przeciwko gwałtownemu ruchowi, ale wzrok dosyć szybko się wyostrzył, w pierwszej chwili nie dostrzegając nic za wyjątkiem rozszerzających się po wodzie kręgów, zaledwie kilka metrów od niego. Czy coś wpadło do morza? Uniósł spojrzenie, jakby spodziewając się znaleźć odpowiedź na tle ciemniejącego nieba, ale wtedy fale znów się poruszyły, a ponad nie przebiły się najpierw ramiona a później głowa kobiety; czarownicy, której rysy twarzy rozpoznałby wszędzie, nawet pomimo umykającego światła i mokrych włosów, częściowo zasłaniających policzki. Serce zgubiło jedno uderzenie, płuca wypełniły się strachem – ogarniającym go zanim jeszcze w pełni zrozumiał, co właściwie się dzieje. I co może – mogło – się wydarzyć. – Hannah! – krzyknął, orientując się, że to robi dopiero, gdy usłyszał swój własny głos. Napięty, donośny, choć zachrypnięty. – Co ty wyprawiasz, Hannah?! – Przecież nie umiała pływać; otworzył usta, chcąc powiedzieć, żeby wracała, a przede wszystkim żeby przestała tak gwałtownie się szamotać, bo mogła nałykać się wody, ale nim zdążyłby choćby zaczerpnąć powietrza, przyjaciółka znów zniknęła mu z oczu, przykryta napływającą falą.
Kolejny krzyk zamarł mu na ustach, gdy rzucał się do przodu, samemu znikając pod powierzchnią; choć jeszcze przed chwilą świat dookoła niego falował miękko, to nagle wydało mu się, że nigdy nie był trzeźwiejszy, otwarte szeroko oczy odnalazły ją bez trudu – nadal walczyła, młóciła ramionami wodę, Billy potrafił jednak pływać wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że w ten sposób nie miała szans nawet unieść się do góry. Ruszył w jej kierunku, dzieląca ich odległość – pozornie niezbyt duża – nagle wydała się niemożliwa do przebycia; sekundy się wydłużyły, czas skurczył nienaturalnie, ale wystarczyło kilka zdecydowanych ruchów ramion, by znalazł się obok. Poły długiej spódnicy zaplątały mu się między łydkami, nie zwracał jednak uwagi na to, czy zbyt mocno szarpnie materiał – jedną ręką objął ją w talii, drugą dalej zagarniając wodę, ciągnąc ich oboje ku powierzchni, odliczając ułamki sekund do momentu, kiedy będą mogli zaczerpnąć powietrza. Kiedy Hannah będzie mogła zaczerpnąć powietrza.
Hannah! – krzyknął znów, gdy tylko poczuł, że może; pod nogami jeszcze nie czuł dna, ale zanurzając się niżej, walcząc o utrzymanie ich obojga ponad wodą, muskał je już palcami. – Hannah, już dobrze – wydyszał, choć jego głos wciąż podszyty był emocjami: strachem, przede wszystkim, ale też zaskoczeniem, niezrozumieniem. Nie przez to, że się tu znalazła – w chwili jasności gdzieś pomiędzy kolejnymi pokonywanymi centymetrami przypomniał sobie o rozpaczliwym liście, który do niej napisał – ale przez to, że zachowała się tak nieodpowiedzialnie. Co gdyby jej nie usłyszał, lub usłyszał ją za późno? Wciągnął do płuc powietrze, wypuszczając je powoli; wydostało się w postaci szarpanych wydechów, i zorientował się, że w ten sam sposób drżał on sam, nie przestając nawet wtedy, gdy udało mu się pewnie stanąć na wyprostowanych nogach. Choć zmęczone intensywną walką ciało namawiało go, by się zatrzymał, szedł dalej, przystając dopiero, gdy brak otaczającej ich do tej pory wody sprawił, że się zachwiał, na moment tracąc równowagę. Nie chcąc pociągnąć za sobą Hannah, wypuścił ją z objęć, na powrót chwytając ją za ramiona parę oddechów później. Fale wciąż sięgały mu pasa, tuż przy brzegu były jednak łagodniejsze; kołysały, popychały ich lekko – jednocześnie powstrzymując nogi przed ugięciem się pod ciężarem ciała, rozluźniającego się w zalewającej je uldze – dopuszczonej do głosu dopiero teraz, jeszcze przez moment powstrzymującej wszystkie inne emocje przed przedarciem się przez tamę. – Możesz oddychać? N-n-nałykałaś się wody? – zapytał, robiąc pół kroku w jej stronę i nachylając się nad nią, kciukiem unosząc trzęsący się podbródek, z uwagą przyglądając się jej twarzy. – Spróbuj odkaszlnąć – poprosił, wciąż desperacko starając się wyczytać z niej cokolwiek: czy było w porządku – czy się nie dusiła, czy nie potrzebowała pomocy, której (co uświadomił sobie z przerażeniem) i tak nie byłby prawdopodobnie w stanie jej udzielić.
Merlinie, Hannah, co ty sobie myślałaś?




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]05.11.20 13:29
Ponoć najtrudniejsze walki toczy się z samym sobą. Nie zamierzała się poddać, choć panika zaczynała paraliżować jej nogi, które ruszając się pchały ją naturalnie ku powierzchni, napinając wszystkie mięśnie, paląc je w sekundach, w których próbowała wydostać się powyżej zimnej, krystalicznej tafli. To powodowało, że ręce, chcąc nadrobić ból, uciekające siły, poruszały się jeszcze szybciej, bez ładu i składu, bez koordynacji z oddechem, który umykał w gęstej, słonej wodzie w coraz mniejszych bańkach. Gdyby to było drzewo, gdyby to był mur, płot — chwyciłaby się czegokolwiek. Nie było czego. Pomimo wysiłku próby spełzły na niczym, a jej działania nie przynosiły zamierzonego efektu. To nie mogło być takie trudne, pomyślałaby, gdyby nie chaotyczne myśli i strach, który jeszcze na brzegu zacisnął się wokół niej ciasno. Widziała setki razy jak to robił, jak robili bracia. Machali rękami, nogami, woda unosiła ich sama. Próbowała, chwytając się wody, jakby miała nadzieję, że w którymś momencie zgęstnieje na tyle, że wspomoże jej opór i wyciągnie ją ku górze. Potrzebował pomocy, ratunku; zawodziła go właśnie teraz, przez głupotę, przez młodocianą opieszałość. Wola, jaką w sobie miała nie sprawiała, że wydostała się na powierzchnię. Chęć, pragnienie, potrzeba — zdawały się być głuche na jej nawoływanie. Była bezsilna.
Jego głos poniósł się po powierzchni jeszcze nim woda ją zakryła, jak puszczony po tafli jeziora kamień skaczący po kręgach, coraz mniejszych, coraz dalej. W końcu nie była pewna czy twarz, którą ujrzała na chwilę była jego twarzą, czy marą; czy tak bardzo chciała ją ujrzeć, że umysł w ostatnim szaleńczym podrygu postanowił ją ukoić. Z ciemności wyłoniła się znów, pośród tysięcy pęcherzyków powietrza, które mnożyły się pod jej dłońmi. W ciemności nie dostrzegła tej determinacji i strachu; to czego nie mogła ujrzeć oczami wyobraźni domalowała sobie sama. Wyciągnęła ku niemu ręce, zaaferowana obecnością; tym, że żył, był tu. Uchwyciła się go mocno, obejmując go za szyję, wypuszczając przy tym odruchowo ostatnie bańki powietrza, które przemknęły koło jego ucha, między falującymi miękko włosami. Na moment zapomniała, że byli pod wodą, a kończący się czas nie sprzyjał najckliwszym powitaniom.
Łapczywie nabrała w usta powietrza; może zbyt mocno, zakrztusiła się od razu, nie wypełniwszy jeszcze płuc do końca. Haust morskiej bryzy był zbyt ostry, zakaszlała od razu, puszczając go na moment, ale odnajdując w kolejnym, rękami oplatając go ciaśniej. W krótkim uniesieniu na wodzie machnęła jedną ręką, nie wiedząc, że przeszkadzała mu w ratunku w ten sposób, ściągając go pod wodę, zaburzając jego równowagę. Myślała, że pomoże, instynktownie pragnąc zadziałać. Szamotała się z wodą jeszcze przez chwilę, walcząc z oddechem i drapiącym gardłem, póki jej nogi nie dotknęły miękkiego piachu, tonąc w mule, pchana falami, które on spowodował wyciąganiem jej na brzeg. Wbiła palce jednej dłoni w jego ramię, próbując w tych ostatnich krokach złapać równowagę, drugą machając, jakby wciąż płynęła, przez powietrze, chłodniejsze niż wcześniej; rozdygotana, drżąca, nie z zimna, a rozszalałych emocji, które nagle wypełniły ją całą, od środka. Czuła się tak, jakby zabrakło miejsca w żołądku na jego treść, głowie na wszystkie te myśli, które spływały.
Łzy cisnęły jej się do oczu, pęknie, jak bańka, czuła to.
— Och, Godryku — jęknęła ochryple, puszczając go, chwiejącym krokiem idąc przed siebie; trzęsąc, zdzierając brutalnie ciemne włosy oblepiające jej twarz z policzków i oczu. — Och, Godryku — i załkała; w pojedynczych zrywach wciągając powietrze w płuca głośno i ze świstem. Panika wciąż trzymała ją ciasno, czuła jak się kurczy, jak ledwie oddycha, jak zaciska mocno powieki, a uniesione w żałosnej minie brwi marszczą jej czoło. Mokra czuła się ciężka; miała ochotę upaść na piach i zostać na ziemi. — Billy... — Otworzyła oczy, gdy poczuła jak kieruje ku sobie jej twarz. Zaczerwienione od soli oczy zaszły łzami w jednej chwili. — Myślałam, że nie żyjesz! — krzyknęła wściekle, i odepchnęła jego dłoń od siebie. — Myślałam, że się utopiłeś! Próbowałam cię ratować! Jak mogłeś?!— krzyknęła z żalem, patrząc mu prosto w oczy, czując jak to coś w środku robi się coraz większe, jak wyciska się przez gardło, jak wpływa do ust, które próbowała zaciskać, nie dać temu wyjść, ale przegrywała tę walkę, traciła kontrolę, nie potrafiła tego powstrzymać.—  Jak mogłeś próbować to zrobić?! Jak?! Pomyślałeś o Amelii?! Co się z nią stanie? Jak to przezyje?! Po tym wszystkim co przeszła?! Nie wystarczy, że została bez matki, miała zostać bez ojca? Pomyślałeś o tym?— Odsunęła się pół kroku, próbując jeszcze nad tym zapanować, łapiąc oddech, ale to nie pomagało, choć coś szeptało cichutko, by próbowała oddychać; nie była sobą, nie. Uniosła obie dłonie do głowy, obróciła się częściowo w bok, gdy opuszki palców dotknęły skroni; nie, nie mieściło jej się to wszystko w głowie. — Pomyślałeś choć przez chwile o mnie, Billy?! Co?!— Spojrzała na niego znów, przyciskając palce do do skroni mocno.— Kocham cię. Jestem zakochana od lat, ty wstrętny draniu! I w dzień taki jak ten chcesz targnąć się na swoje życie?! Jak możesz mi to robić? — Z impetem uderzyła dłońmi w jego pierś, popychając go do tyłu; nieważne, czy straci równowagę, czy się utrzyma; nie myślała o tym. Nie myślała w tej chwili wcale. — Obiecałeś! Obiecałeś mi, że nie odejdziesz! Co to miało być? Co gdybym nie pobiegła po ciebie? Gdybym nie zjawiła się na plaży od razu, spóźniła?!— Cofnęła się znów, łzy spłynęły jej po twarzy; uniosła znów ręce, wplotła je w mokre włosy i zacisnęła mocno powieki. Bała się. Dawno się tak nie bała. Prawa dłoń przesunęła się na czoło, które przytrzymała, lewą złapała się pod bok; próbując uspokoić, ale to wciąż szalało, wciąż siało spustoszenie. Milczała przez chwilę, a raczej łkała przez zaciśnięte zęby. — Wiem, że cierpisz. Wiem, że Roderick był twoim przyjacielem, wiem, że tyle się dzieje, wiele cię spotkało, wiem, że czujesz bezsilność, niemoc, obrzydzenie i strach. Wiem to. Wiem. Ja też się boje. Równo rok temu prawie straciłam brata, dziś tracę Just, nie mogę też ciebie, rozumiesz?— Pokręciła głową, potrzęsła nią w zaprzeczeniu. Nie, nie traciła. Uratowała go przecież. Przybyła w porę, zjawiła się w ostatniej chwili. Ale nigdy, przenigdy nie pomyślałaby, że byłby w stanie zrobić coś podobnego. — Billy — jęknęła ciszej, przenosząc na niego wzrok. — Masz jeszcze tyle do zdrobnienia, tyle ludzi na ciebie liczy, tyle ludzi czeka na twoją pomoc, nie poddawaj się, nie daj się temu zgnieść, zwalić. Jesteś silny. Znam cię nie od dziś. Coś wymyślimy. Zemścimy sie. To nie przywróci nikomu życia, ale zapłacą za wszystko, nie skrzywdzą już nikogo. — Ton jej głosu przeszedł do ochrypłego szeptu, rozedrganego, zdesperowanego.— Och, Godryku, to się nie dzieje...— Zakryła twarz dłońmi, w ciemności szukając ukojenia, spokoju, czegoś co pozwoli jej przestać.
Co on chciał tym osiągnąć?


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Plaża odpocznienia - Page 5 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]07.11.20 15:43
Nie rozumiał. Nie potrafił zrozumieć, pojąć znaczenia sceny, której z jakiegoś powodu stał się częścią; nie wiedział – jak to się stało, że jeszcze kilkanaście minut wcześniej dryfował (nie)spokojnie na morskich falach, że zaledwie przed parunastoma godzinami budził się we własnym łóżku, wciąż nieświadomy nadchodzącej tragedii, by finalnie znaleźć się tutaj – łapiąc z trudem powietrze, walcząc jednocześnie z ciągnącą go w dół wodą i wystraszoną, szarpiącą się Hannah. Wszystko to przypominało sen, jeden z tych dłużących się w nieskończoność, teoretycznie osadzonych w miejscach znajomych, ale wypełnionych wydarzeniami pozbawionymi sensu, nieprawdziwymi, zbudowanymi na fundamentach z codziennych obaw i lęków; chciałby, żeby to był sen – oddałby za to wiele, by obudzić się w tej nieodległej, a jednak pokruszonej już rzeczywistości, w której Roderick nadal żył, Justine nie znajdowała się w rękach wroga, a oni nie stali naprzeciw siebie, drżąc od emocji i owiewającego ich przemoknięte ubrania wiatru, na przedsionku czegoś, czego jeszcze nie był w stanie uchwycić ani określić, póki co przepełniony głównie strachem. Na przemian topniejącym i powracającym, rozdarty gdzieś pomiędzy świadomością, że już było w porządku – że zagrożenie minęło, że oboje znaleźli się na twardym gruncie – a wizją tego, co mogło się wydarzyć; co prawie się wydarzyło – ile brakowało, by zawiodły ją mięśnie, by poddały się płuca? Co, jeśli zdołałaby wypłynąć na powierzchnię o jeden raz za mało, gdyby nie dostrzegł jej w porę? Nie chciał o tym myśleć; nie chciał wyobrażać sobie tej niemożliwej, odrealnionej wersji świata, która przed momentem prawie stała się rzeczywistością, ale choć próbował, w żaden sposób nie potrafił jej od siebie odsunąć; powracała do niego jak uderzające w brzeg fale, raz po raz, za każdym razem zalewając go nową porcją lęku i złości, tłoczących się w przełyku, zaciskających żelaznymi obręczami na wnętrznościach, niosących ze sobą mdłości.
Słyszał jej ciche słowa, słyszał własne imię; odepchnięta ręka opadła luźno wzdłuż tułowia, ale choć chciał ponownie złapać ją za ramię – w jakiejś irracjonalnej obawie, że jeśli ją puści, to znów wymknie mu się spomiędzy palców, zniknie w morskiej toni, rozmyje w ciemności; że już jej nie znajdzie – to z jakiegoś powodu nie był w stanie się poruszyć. Odwrócił spojrzenie, przymykając powieki i przyciskając do nich opuszki palców, gdy ciszę wypełniło jej łkanie; jego własne oczy go zapiekły – coś ścisnęło go za gardło – ale nie był pewien, czy były to łzy, czy ten nieniknący strach, sprawiający, że uciekające spomiędzy jego warg powietrze wydostawało się w postaci urywanych wydechów. W głowie mu się kręciło, nie wiedział, co dalej – czy powinien w pierwszej kolejności zabrać ją na brzeg i pomóc osuszyć się przy ognisku, czy od razu zaciągnąć do uzdrowiciela, czy zalać falą pytań, czy zacząć krzyczeć; ostatecznie nie zrobił żadnej z tych rzeczy, bo to Hannah odezwała się pierwsza – a choć spodziewał się usłyszeć z jej ust wszystko, od paniki, przez przeprosiny, po podziękowania, to uderzająca w niego salwa oskarżeń skutecznie pozbawiła go resztek równowagi. – Co? – wyrwało mu się, początkowo tylko na tyle pozwolił mu jego własny głos; zachrypnięty, nienaturalnie falujący – jak kołyszący się nad przepaścią most, w każdej chwili gotowy, żeby się załamać. – O czym t-ty… Ja nie – j-ja nienie próbowałem się zabić, chciał powiedzieć, ale słowa go zawiodły, zbyt słabe by przebić się przez potok zalewających je zdań; odsunął dłoń od twarzy, posyłając Hannah spojrzenie, pytające, zdezorientowane, przepełnione urazą i bólem, których nie potrafił uzasadnić. Cofnął się o krok, gdy go popchnęła, nie tyle uciekając przed impetem uderzenia, co chwiejąc się pod ciężarem słów, które nadeszły razem z nim; opuścił spojrzenie w dół, zawieszając je na miejscu, w którym jeszcze przed sekundą znajdowały się jej dłonie, jakby to tam spodziewał się odnaleźć odpowiedź na piętrzące się w głowie pytania, cisnące się na język, odbierające oddech. Milczał jednak – pozwalając jej na wyciąganie kolejnych argumentów, na podkopywanie jego własnych, grożących osunięciem się murów, gdy wspominała o Amelii, o Camilli, o sobie; kiedy powietrze przecięło imię jego przyjaciela, a ona nazwała po kolei wszystkie szarpiące nim emocje, bariera jednak runęła. – Przestań, Hannah – powiedział wreszcie, nie tyle podnosząc głos, co wlewając w niego całą siłę, jaka mu jeszcze pozostała. Stanął pewniej na nogach, wzrokiem odnajdując jej twarz, choć czyniło to wypowiadanie kolejnych zdań nieskończenie trudniejszym; nie znosił patrzeć na nią taką – płaczącą, chwiejącą się na krawędzi, z której nie potrafił pomóc jej zejść. – Czy ty się w ogóle słyszysz? – Nie mieściło mu się to w głowie; to, jak bardzo wywróciła tę sytuację na drugą stronę. Uniósł ręce, przytykając palce do skroni; zaczynały pulsować, choć jeszcze odlegle. – Co gdybyś ty nie pobiegła? Gdybyś t-t-ty się spóźniła? – powtórzył, parafrazując rzucone przez nią pytania. – Pomyślałaś chociaż przez chwilę, co by się z tobą stało, gdybym n-na-naprawdę był nieprzytomny? Albo cię nie usłyszał? M-m-merlinie, Hannah, ty nie potrafisz pływać, co właściwie p-p-próbowałaś zrobić? Jaki był twój plan? – Nie zdawał sobie sprawy z tego, że wraz z każdym wypowiadanym słowem mówił coraz głośniej, ale gdy już zaczął, nie mógł przestać, wszystkie te kotłujące się na mostkiem obawy wylewając na wierzch, pozwalając im rozbrzmieć; musiał to zrobić – musiał, bo był pewien, że inaczej się nimi udławi, udusi; że pociągną go w dół, jak kamienie. Mimo to, kiedy wypowiedział następne słowa, zniżył głos prawie do szeptu. – Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jak niewiele przed chwilą brakowało? – zapytał; niedowierzanie przelewało się między głoskami. – Wystraszyłaś mnie na śmierć – wyrzucił na wydechu. Palce mu drgnęły, ręce opadły luźno; niczego w tamtym momencie nie chciał tak bardzo, jak ją objąć – upewnić się, raz jeszcze, że była cała, żywa, oddychająca i bezpieczna, że nic się nie stało – że mógł już zostawić za sobą ten kotłujący się za mostkiem lęk – ale jak mógł to zrobić, kiedy rzuciła pomiędzy nich to wszystko? Przeczesał mokre włosy palcami, pokręcił głową. – N-n-nigdy bym ci tego nie zrobił. Ja po prostu… – zaczął – ale urwał, nie odnajdując właściwego sposobu na dokończenie tego zdania. Jak mógłby jej o tym opowiedzieć? O gazetach spalonych w porywie złości, o listach do matki i sióstr przyjaciela, które próbował napisać, ale nie zdołał? O tym, że gdy tylko zaczynał o tym myśleć, każdy wdech powodował palący klatkę piersiową ból, którego nie potrafił załagodzić inaczej niż alkoholem? Chciał, potrzebował tego – to dlatego poprosił ją, żeby przyszła – ale to nie były rzeczy, które można było w złości wykrzyczeć – zwłaszcza tuż po tych, które dopiero co padły. Kocham cię? Słowa, których się nie spodziewał, na sekundę wypełniły go kojącym ciepłem, znajomym i nowym jednocześnie, ale co miał zrobić z nimi teraz, kiedy grunt osuwał mu się spod nóg, i kiedy desperacko potrzebował czegoś znanego i pewnego, czego mógłby się uchwycić, tonąc po szyję w wątpliwościach, w strachu, w obawie – że jutro będzie następny, on albo ktoś inny, ktoś mu bliski; ona – przecież przed sekundą prawie ją stracił, posmak tego uczucia wciąż trzymał się jego podniebienia. Zacisnął powieki. – Dlaczego mówisz mi o tym t-t-teraz? – zapytał cicho. Dlaczego nie wtedy, gdy stali tu po raz ostatni, obiecując sobie, że nie będą mieć przed sobą tajemnic? Dlaczego nie wcześniej, w ciągu tych lat, kiedy zasypiał u niej na kanapie albo naprawiał psujące się wiecznie zawiasy? Jak miał zareagować na to wyznanie właściwie, skupić się na tym, co to tak naprawdę oznaczało – kiedy ledwie był w stanie zmusić się do oddychania?




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]07.11.20 19:31
Za dużo wszystkiego było wkoło, w niej. Za dużo zdarzyło się tego dnia, od pochwycenia kawałku pergaminu o świcie, który gdzieś pomiędzy jednym szaleńczym biegiem a drugim zniknął jej z oczu; za dużo było słów, które padały — tych, których nie była w stanie już przytoczyć z nadesłanego przez Vincenta listu; tych, które dudniły jej w głowie, które usłyszała od Michaela, a w końcu tych, które wyrzuciła z siebie jedną, ciągłą, dramatyczną falą prosto w Williama. Nie miała dla niego litości, tak jak on nie miał jej dla niej, obnażając ją ze wszystkiego. Wyciągając na powierzchnię strach tak wielki, że odbierał zmysły, zdrowy rozsądek. Wciąż trzęsła się, dłonie chaotycznie wędrowały od głowy po ramiona, które wcześniej obolałe nagle znalazły w sobie niewyjaśnione pokłady siły. W kilku kolejnych kaszlnięciach pozbyła się jeszcze tego, co mogło być wodą wypitą przypadkiem podczas samobójczej misji ratowniczej. Ochrypły początkowo głos szybko zmiękł od potoku wypływających przez jej usta zdań. Dryfowali gdzieś, na zbyt małej, ciasnej kładce, nie dostrzegając ani lądu wokół, ani siebie. Pozbawieni nadziei na ratunek, na znalezienie pociechy w samych sobie, ani wiary, że przetrwają kolejną noc. Miotała się w ruchach tak krótkich i pojedynczych, brodząc w zimnej wodzie. Stopy zastygły w mule, jakby na stałe już przytwierdzone do dna tej plaży. Może nigdy jej nie opuściły. Może ten piach był już jej, ta zimna woda, trzeźwiąca, też była jej. Tylko ta chwila była jakby cudza, niepasująca i oderwana od wszystkiego. Zapożyczona z czyjejś historii, poematu napisanego na kolanie, w pośpiechu.
Przestała, gdy kazał jej przestać, robiąc przerwę na oddech, czy dwa, na ciche łkanie i poszukiwanie ścieżki w tym niezręcznym zagubieniu. Beznadziejnie słaba, bezradna i wątła, jak źdźbło trawy podczas zbyt silnego wiatru.
Gdy wytknął jej pływackie kalectwo pokręciła przecząco głową, gwałtownie protestując przeciwko jego słowom, choć przecież były prawdą. Chciała go uratować przed utonięciem, wytykał jej braki w takim momencie?
— Widzisz jak się dla ciebie poświęciłam?!— krzyknęła z żalem, zarzutem, czując że zbiera jej się znów na płacz. Od zbyt gwałtownego oddechu zakręciło jej się w głowie, przytknęła więc dłoń do czoła, zamykając spuchnięte już i zaczerwienione oczy. — Dopłynęłabym do ciebie. Jakoś. Dotarłabym. Wyciągnęłabym cię na brzeg. Nie masz pojęcia do czego może doprowadzić kobieca determinacja.— Może nie doświadczył tego nigdy, może nie wierzył w takie cuda, ale ani przez chwilę w tym beznadziejnym biegu i ślepym ratunku nie bała się, że nie wypłynie; braknie jej sił, że zgubi ją jej własny chaos. Bała się za to, że zostawi ją, lekkomyślnie oddając się bez walki. Podniesie białą flagę, skapituluje, pozwalając by fale niosły jego pozbawione życia truchło; że to jej przyjdzie składać kwiaty na kolejnym grobie. Nie, nie jego. Jeśli przeznaczenie taki tkało właśnie los, chciała zamknąć oczy przed nim. Nie widzieć tego nigdy. Nie zostać sama. Jego podniesiony głos sprawił, że spojrzała na niego truchlejąc. Krusząc się, łamiąc w sobie z każdą wypowiadaną przez niego w tym tonie głoską. Jakby miał gdzieś w tych swoich zarzutach rację, a bezmyślność pasowała do klasyfikacji tego czynu. A szept złamał jej serce. — Ja...— Ale nie dodała nic więcej na swoje usprawiedliwienie. Nie wiedziała, ile to było niewiele. Znała wystarczająco, które tworzyło zupełnie nową skalę. Nie chciała nic więcej, nic ponad to. Wystarczająco było dobre, satysfakcjonujące. Nie pragnęła sięgać marzeń i śnić o tym, co było ponad tym. Niewiele było jej tak samo obce jak nic, gdy dla niej to było zwyczajnie wszystko. — Dryfowałeś tak... — ręką wskazała na wodę i pociągnęła za nią wzrokiem, w ciemnej, nieprzeniknionej szukając ukojenia, ale go nie odnalazła. — Myślałam... — że go straci za moment lub dwa; nie było czasu na analizę, szykowanie planu działań, zastanowienie. Zrobiła dokładnie to, co podpowiadało jej serce. — Chciałam...— go ocalić, przed tą beznadziejną decyzją — a jeśli nie decyzją to chwilą pełną rozpaczy i smutku, zabrać to, co wywoływało wątpliwości, sprawiało mu smutek. — Nie wiem, ja...
Choć wypaliła w emocjach, jak eliksir z opóźnionym czasem działania, powiedziała to, bo czuła, że musi. Ze strachu, że nie będzie mieć nigdy więcej okazji; w panice, że nigdy nie zdobędzie się na odwagę, a w końcu bezsilności, bo tkwiła w tym miejscu tak długo, że musiała zrobić wreszcie jakiś krok. — Życie jest kruche jak herbatnik. W każdej chwili można je złamać. — Mogło nie być kolejnych momentów, chwil. Dobrych chwil. Uświadomiła to sobie dziś już po raz trzeci. Kiedy dowiedziała się, że Just nie zasiądzie z nimi do śniadania. Kiedy wilkołacze kły kłapnęły przed nią wściekłe i teraz, gdy przed oczami miała jego nieruchomą, bezwładną sylwetkę, pozbawioną życia i wigoru. Urwała w jednym z oddechów, w których chciała mu wyjaśnić, że nie chciała nie zdążyć. Nie umiała zwerbalizować swoich obaw - że któregoś dnia nie będzie miała komu tego wyznać. Albo że odejdzie pierwsza, nie mówiąc prawdy.
— Przepraszam.... — szepnęła, odgarniając lepkie włosy do tyłu. — Jestem fatalną przyjaciółką.— Zakończyła gorzko. Bo to nie powinno się nigdy stać. Nigdy nie powinno mieć miejsca. Zdarzyć się. A jednak zdarzyło. Trudno było udawać, że nie było ku temu powodu. Powodów było tak wiele, że gdyby zaczęła mu je wymieniać nie skończyłaby do rana. Ale nie musiała. I nie powinna.
Dlaczego mówisz mi o tym teraz?
Był zły za to co powiedziała? Zakłopotany? Rozczarowany? Prawdopodobnie. Ale nie mogła już z tym nic zrobić. Nigdy nie wyobrażała sobie jego reakcji na te słowa, nigdy przed nikim podobnych nie wyznała. Nie wiedziała, czego powinna się spodziewać, bo tego nie planowała. A jednak gdzieś podskórnie wiedziała, że to nie był dobry znak. To pytanie miało w sobie tak wiele innych, niemych zarzutów i wątpliwości. I wiedziała, że to jakiś początek końca.
I nagle poczuła się pusta, gdy to wszystko uleciało z niej jak powietrze ze zbyt mocno napompowanego balona, którego nikt nie zatrzymał w porę. Pozbawiona wszystkiego. Nadziei, pewności, wiary. Nawet tych kilku cholernych słów, których - przez tyle lat wierzyła, że będzie - żałowała. Bo wiedziała, że to wszystko zmieni. Ze zaprzepaści coś, czego nie umiała nawet nazwać; zrujnuje to, co udało im się zbudować. Na wzajemnym zaufaniu - również w tym, że do czegoś takiego nie dojdzie. Nie chciała mierzyć się z konsekwencjami tych działań. I po raz pierwszy w życiu nie chciała stawiać temu czoła. Chciała zniknąć, zamknąć oczy, obudzić się w nowej rzeczywistości. Choć raz być tchórzem, który ucieknie z podkulonym ogonem, a później uda, że nic się nie stało. Odwróciła się nawet bokiem w stronę ogniska. Deportacja nie wchodziła w grę, była zbyt rozedrgana - mogła skończyć się tragicznie. W miejscu trzymała ja tylko jedna rzecz - świadomość jego potrzeb, tych najważniejszych. I nawet jeśli się zawiódł, jeśli nie spełniła jego oczekiwań do tej pory, nie zrobiła tego, co do niej należało a wręcz przeciwnie - wszystko to, czego nie powinna, nie mogła odejść i zostawić go samego. Ale nie wiedziała jak zdjąć ciężar z jego barków. Ten, który przysparzała.
—Musisz się rozgrzać powiedziała w końcu, przecierając oczy, w spódnicy, mokrej, ciężkiej i lepkiej szukając różdżki. W pośpiechu i nerwach nie potrafiła otworzyć kieszeni, co ja jedynie frustrowało jeszcze bardziej. Zlepiony materiał nie dopuszczał jej. — Bałam się, że nie żyjesz — wydusiła w końcu w niespodziewanym szlochu, kryjąc twarz w dłoniach; nagle, kiedy już zdawało się, że odzyskała równowagę i spokój. Równie szybko wzięła też oddech, pełny, głęboki i uniosła brodę, odciągając ręce; jakby w ten sposób mogła wejść w skórę kogoś innego, kogoś pewnego, kontrolującego sytuację i siebie samą. Przetarła niedbałym gestem policzki na znak, że nic się nie stało. Ruszyła przez wodę, walcząc z nią jak z największym stworem. Chwiejąc się i wpadając w mieliznę, dłońmi zgarniając w pięści piach. Ale wstała od razu, ruszyła w stronę ogniska, mokrymi butami zaraz podgarniając rozsypujące, dopalające drewno, do środka. Uprzątnie wszystko, będzie tak jak powinno. Gdy ochłonie wróci po coś do picia; po rogale, które upiekła mama, by coś zjadł. Pewnie nie miał w ustach nic od rana.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Plaża odpocznienia - Page 5 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]07.11.20 23:42
Nie miał prawa traktować jej w ten sposób. Nie powinien był tego robić, wiedział o tym – zanim jeszcze umilkła w reakcji na jego słowa, zanim dotarło do niego jej niespokojne, nieco spazmatyczne łkanie, i zanim objęła się ramionami w jakimś bezradnym geście, który mgliście skojarzył mu się z szukaniem ratunku, próbą uchwycenia się czegokolwiek – tę samą, którą on tak nieudolnie podjął, prawie ciągnąc ich oboje na dno. Był wystraszony – przytłoczony własnymi emocjami, żalem, gniewem, bezsilnością, niepewnością – ale przecież ona czuła się tak samo, drżąc w obawie o losy przyjaciółki. Powinna móc na niego liczyć, powinien być przy niej – nie teraz, a znacznie wcześniej, już w chwili, gdy dotarły do nich okropne wieści. Zamiast tego zareagował tak, jak zwykle, choć obiecał – sobie i jej – że nie będzie już tego robił; uciekł, zamilknął, nawet jeśli tylko (aż? Wydarzyło się przecież tak wiele) na jeden dzień, schował się za ścianą samotności, choć przecież wiedział doskonale, że nie potrafił sobie z nią radzić – tak samo, jak nie potrafił radzić sobie ze strachem. Ona też to wiedziała – znała go lepiej niż ktokolwiek inny, dlatego była tu dzisiaj, przybywając na jego prośbę; to, że go takiego zobaczyła, że źle zinterpretowała sytuację, że weszła do tej przeklętej wody, to wszystko było przez niego – i gdy sobie to uświadomił, wysłuchując jej kolejnych słów, jakimś cudem poczuł się jeszcze gorzej.
Nie, Hannah – zaprzeczył, kręcąc głową, patrząc wprost na nią – głosem wciąż podszytym echem gwałtownych emocji, ale już słabszych, przygniecionych zmęczeniem i kapitulacją. Wypuścił powoli powietrze z płuc, mając wrażenie, że zapada się w sobie; że chociaż adrenalina opuszczała jego żyły, w miarę jak do organizmu docierało, że niebezpieczeństwo minęło, to coś nieodwracalnie się zmieniło – a to przerażenie, strach o nią, o to, że za moment zniknie pod powierzchnią wody i już będzie za późno, raz posmakowany, nie opuści go już nigdy. I nie wiedział już, co było gorsze: to, co mogło stać się dzisiaj – czy to, że kiedyś, może jutro, może za miesiąc lub za pół roku, będzie musiał zmierzyć się z tym ponownie. – Nie d-d-dopłynęłabyś. – To nie była kwestia determinacji, nawet największe pokłady silnej woli nie mogły zastąpić umiejętności. – Utonęłabyś. I to byłaby moja wina. – Nie potrafił sobie tego nawet wyobrazić: swojego życia później, z tą pustką i ciężarem, który by ją wypełnił – ze świadomością, że podczas gdy ona była obok zawsze, gdy tego potrzebował, on sam zawiódł ją w najgorszym możliwym momencie. Oczy go zapiekły, prawdopodobnie od morskiej soli i uderzającego w nie wiatru; sięgnął dłońmi do twarzy, przecierając ją z wody. Pociągnął nosem; wieczorny chłód zaczynał dawać mu się we znaki coraz dotkliwiej, choć miał wrażenie, że wcale nie pochodził z przemoczonych ubrań, a rozlewał się gdzieś wewnątrz, zalewając płuca. Ściskając gardło – sprawiając, że jego następne słowa zabrzmiały nie tylko błagalnie, ale też nienaturalnie cicho. – Nie p-p-poświęcaj się dla mnie. Nie tak. – Lekkomyślnie, rzucając na szalę własne życie.
Niczego więcej nie chciał – nie potrzebował od niej usprawiedliwienia, chociaż w początkowej złości i strachu go zażądał – i chociaż próbowała mu je przedstawić, łamiącymi się, urwanymi w połowie zdaniami. Podążył spojrzeniem za jej dłonią, gdy wskazała na wodę, mimo wszystko rozumiejąc, co miała na myśli – to, jak to musiało z jej perspektywy wyglądać, co pomyślała, gdy dostrzegła zakopaną w piasku butelkę i jego sylwetkę, dryfującą bezwładnie na wodzie. Wyrzuty sumienia zalały jego wnętrzności, niewygodne, palące; gniew go opuścił – łapał się go do ostatniej chwili, rozpaczliwie, jakby rzeczywiście miał zaraz utonąć, a te rozmywające się w drżących oddechach resztki były jego ostatnią deską ratunku, ale wyrzucone przez Hannah wyznanie sprawiło, że wyśliznęły mu się spomiędzy palców, niknąc na dobre. To, co pozostało, było świeże, wrażliwe, surowe, mozaika uczuć, które obawiał się nazwać i opisać, bo czyniły go całkowicie bezbronnym. Miała rację – życie było kruche, a on dzisiaj naraził ich oboje. – Wiesz dobrze, że to n-n-nieprawda – powiedział, kręcąc głową. Była wspaniałą przyjaciółką, taką, na jaką nigdy nie miał zasłużyć. Dzisiaj po prostu się potknęli – oboje, choć wina leżała głównie po jego stronie. – To ja przepraszam. Nie p-p-pomyślałem… – zaczął, ale tłoczące się na języku sylaby rozsypały się, zanim zdążyłyby ułożyć się w zdanie – choć być może to, że nie pomyślał tak naprawdę podsumowywało wszystko. – Zasłużyłem na tego wstrętnego drania – dodał ciszej, opuszczając głowę; zatrzymał spojrzenie na własnych dłoniach, przygryzając policzek od środka, po raz pierwszy od dłuższej chwili będąc w stanie uspokoić oddech.
Podniósł wzrok dopiero w reakcji na jej słowa, kompletnie nieświadomy myśli, które w tym czasie przebiegały przez jej głowę, a tym samym – nie mogąc w żaden sposób ich uspokoić. To, że mu się wymykała, bardziej wyczuł niż usłyszał – dostrzegł w odwróconym w stronę ogniska spojrzeniu, w nerwowości ruchów sięgających do kieszeni dłoni, wreszcie – w szlochu, który znów nią wstrząsnął, sprawiając, że niewidzialna siła ścisnęła go za gardło – jakby ten płacz w jakiś niewyjaśniony sposób rezonował w jego własnej klatce piersiowej. Nie miał zamiaru jej na to pozwolić – na ucieczkę, nawet jeśli tylko metaforyczną. – Wiem – powiedział cicho, robiąc krok do przodu, przez wodę – wyciągając rękę, najpierw jedną, później drugą, zatrzymując szukające różdżki palce, odciągając te, które pospiesznie wytarły policzek. – Ja też się b-b-bałem – przyznał. Nie o siebie – o nią, o to, że nie zareaguje na czas; to nie byłby pierwszy raz, kiedy ruszyłby na odsiecz zbyt późno. Zwłaszcza ostatnio. Może nie radził sobie z tym tak dobrze, jak sądził – z tą odpowiedzialnością; z tymi porażkami, piętrzącymi się niczym trupy kolejnych ludzi, których nie zdołał uratować. Nie wybaczyłby sobie, gdyby do nich dołączyła.
Podążył za nią bez słowa, wypuszczając jej dłonie, gdy krokiem na tyle stanowczym, na ile pozwalał jej opór wody, ruszyła w stronę brzegu – chwytając ją jednak, gdy się zachwiała, podpierając się palcami o piaszczyste dno. Pomógł jej wstać, a później już nie puścił – prowadząc ich oboje w stronę rozjaśniającej ciemności łuny ognia. – Oboje m-m-musimy się ogrzać – podchwycił, wiedząc doskonale, że Hannah nie zaakceptuje zwyczajnego nic mi nie jest, i ubierając troskę w liczbę mnogą. Przy ognisku, zwinięty byle jak na butach, wciąż leżał jego sweter; sięgnął po niego, nie żeby go ubrać – przy mokrej koszuli nie miało to sensu – ale żeby rozłożyć go na ziemi tuż przy trzaskających płomieniach, niczym koc. Piach oddawał ciepło szybciej niż woda, musiał być już zimny – tak samo, jak otaczające ich powietrze. – Usiądź – poprosił, ciągnąc ją lekko w stronę prowizorycznego siedziska. Później przykucnął przy jej stopach, pochylając się nad przemokniętymi do cna butami, w których prawdopodobnie wciąż chlupotała woda; pociągając prawie bezgłośnie nosem, zaczął je rozwiązywać, chcąc ściągnąć najpierw jeden, później drugi. – Musisz je trochę w-w-wysuszyć, zanim stąd polecimy. Do Somerset mamy k-k-kawałek, a nie możesz teleportować się w tym stanie. – Była roztrzęsiona, próba deportacji mogłaby zakończyć się w najlepszym wypadku wylądowaniem kilka kilometrów od celu, w najgorszym – groźnym rozszczepieniem. Zerknął na nią, jeszcze nie wiedząc, że nie mogła wrócić do Wrzosowej Przystani; a przynajmniej, że tej nocy nie powinna tego robić. – W butach w ogóle k-k-kiepsko się pływa – dodał, odkładając jej buty bliżej ognia – na tyle, by ogrzewało je suche powietrze, ale by same się nim nie zajęły. Być może mówił trochę bez sensu, ale wraz z każdym wypowiadanym słowem jego glos drżał trochę mniej – zupełnie jakby pozbywał się w ten sposób morskiej, wypitej wody. – Będziemy musieli nad tym pop-p-p-pracować, jeśli chcesz zostać ratowniczką – dodał, przenosząc spojrzenie na jej twarz, starając się wygiąć usta w czymś w rodzaju uśmiechu; wyszło marnie, chyba było jeszcze za wcześnie, by z tego żartować – wizja unikniętej tragedii wciąż trzymała się jego skóry, niczym powoli wyparowująca z niej wilgoć – ale chciał w jakiś magiczny sposób przekazać jej, że było w porządku. A przynajmniej na tyle, na ile mogło być – bo chociaż w pewnym sensie świat tego dnia się skończył, to dla nich co najmniej jeszcze raz miał zacząć się na nowo; oboje żyli – a jeśli tak, to nic jeszcze nie było stracone.
Odetchnął bezgłośnie, na powrót poważniejąc; opuścił wzrok na jej stopy, sięgając dłońmi najpierw do jednej i pocierając, starając się rozgrzać je chociaż trochę – były zimne jak lód, mogła złapać paskudne przeziębienie. Przełknął ślinę, tym razem na nią nie patrząc. – Powinienem był tam b-b-być. Powstrzymać ich – powiedział tylko, cicho, prawie bezgłośnie, ale i tak zabrzmiało to jak usprawiedliwienie. Może rzeczywiście się usprawiedliwiał – może w jakiś sposób szukał wybaczenia, choć przecież Hannah nie była tą, która mogła mu je zaoferować. Milczał przez chwilę, parę uderzeń serca; kilka trzasków płonącego drewna. – Z Justine będzie inaczej, w-wiesz – odezwał się po chwili. Nie uratował przyjaciela – ale wciąż mógł uratować ją. Musiał. Musieli, oboje – nie miał wątpliwości co do tego, że Hannah czuła tak samo. – Wyciągniemy ją stamtąd – dodał, nie do końca pewien, komu składał tę obietnicę. Czy sobie – czy przyjaciółce – czy sojuszniczce i Gwardzistce, uwięzionej w rękach wroga, w tamtej chwili – daleko poza ich zasięgiem.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]09.11.20 2:12
Ucieczka jako instynkt zachowawczy, przejawiała się w każdym zdrowym umyśle. Chęć jej podjęcia pojawiała się zwykle w momencie zagrożenia, gdy człowiek przestawał sobie radzić z tym, z czym przyszło mu się zmagać. Zwykle była tą, która goniła wszystkich dookoła, tych, którzy uciekali; łapała za poły szat, za nadgarstki, nie chciała dać im odejść, wierząc, że samotność, do której uciekali miała destrukcyjny wpływ. To nie znaczyło, że była silniejsza, bardziej zorganizowana, czy zaradna. To znaczyło co najwyżej tyle, że sama radziła sobie w ten sposób, gnając za cudzymi kłopotami zamiast nurzać się we własnych, a czasem — by stawić im czoła. Rzadko uciekała. Rzadko odwracała się tyłem. I jemu nie chciała dać uciec, szukając i krążąc. Czekając na znak, na spadającą na niebie gwiazdę, która w jakiś magiczny sposób podpowiedziałaby jej, gdzie mogłaby go odnaleźć. Znała go dobrze, nie traciła więc wiary, że w którymś momencie zjawi się w pobliżu gotów, by go do siebie przyjęła. By otwarła ku niemu ramiona i przygarnęła czule, z miłością, odganiając złe duchy. Myśli zmieniające się z każdą chwilą, kotłujące i galopujące w zabójczym tempie pchały ją ku ucieczce. Kusiła ją, nęciła. Może by tak spróbować? Zniknąć na chwilę, a może dwie. Zamknąć oczy, egoistycznie nie myśląc o nikim i niczym więcej.
Emocje w jego głosie były dla niej trudne do zinterpretowania — miała przecież tysiące własnych interpretacji i odpowiedzi, gubiła się w tym, co było naprawdę i własnych dopowiedzeniach. Były jednak wyczuwalne, tak, jakby wprawiały powietrze w ruch, delikatne drżenie i uderzały o jej ciało. Otworzyła juz usta, by w naturalny dla siebie sposób zaprzeczyć: nie, nie utonęłaby. A może nawet: nie, nie przez ciebie. Ale to nie była prawda i przecież sama mu to wytknęła. Wbiegła do wody właśnie przez niego, cokolwiek robił, zareagowała zanim pomyślała o najrozsądniejszych możliwościach.
— Ale usłyszałeś mnie — żałośnie spróbowała więc w jego własnych słowach odciągnąć zbierające się w nim poczucie winy, które nie tylko słyszała w jego głosie, ale i widziała w jego oczach. — I nie pozwoliłbyś mi utonąć.— Bo pływał jak mało kto i pewnie gdyby nie butelka z alkoholem, ubranie, którego nie zdjął i ta wymowna nieruchoma poza na tafli wody, nigdy nie pomyślałaby, że właśnie jemu mogłoby to grozić. Zawieszone na nim spojrzenie utrzymała, drżące, niepewne. Tocząc jeszcze przez chwilę walkę z samą sobą i w wodzie i w głębi siebie.
— A jak? — spytała więc, łapiąc się kurczowo jego słów, jakby było w nich coś więcej. Jak miała się więc poświęcić? Nie wahała się oddać życie. Może to kwestia zastanowienia, może egoizmu i naiwnej obawy, że zostanie sama. Może było w tym coś wzniosłego, ale z pewnością nie na tyle, by mogła się tym pochwalić, bo zwyczajnie nie wyobrażała sobie siebie, żyjącej z tą stratą. Znała gorzki smak codzienności, w której nie uczestniczył. I trudno jej było odnaleźć równowagę w niej — zadziwiające, jak bardzo człowiek może drugiego człowieka zakorzenić w swoim życiu. Jednak wiedziała, że był gdzieś tam, daleko. I karmiła się przeświadczeniem, że był szczęśliwy. Gdyby nie? Co wtedy? — Na wstrętnego — poprawiła go, spuszczając głowę w dół. Bo to było wstrętne. Wstrętnie wyglądało i wywoływało wstrętne uczucia. — Nie na drania.— Bo nigdy nim nie był i nie zasłużył na takie określenie. Wstyd palił ją przez chwilę, na przemian z napadami paniki, strachu i smutku. W histerii toczącej w niej samej prawdziwą batalię z powoli odzyskiwaną trzeźwością. Jego dłonie łapiące jej, zatrzymujące nerwowe ruchy, w miejscu, nakazujące się zatrzymać, zwolnić w tej śniegowej kuli. Dłonie duże, zimne, miękkie tylko od zbyt długiego przebywania w wodzie, napęczniałe i rozmokłe palce. A jednak tak swoje. Znajome. Nierozłączne w dalszej walce i kolejnym marszu, ucieczce od tematu i przejściu do zwykłego porządku. Obecne — stanowiące podparcie, filar i fundament. Wspierające wiarę, że jeśli upadnie, złapie ją. Niezależnie, czy miała pod sobą miękki piach czy całe mile pod miotłą.
Usiadła na jego swetrze, roztargniona jeszcze przez chwilę, podatna na jego prośby czy polecenia, niezdolna by zaprotestować, jakby nie była jeszcze pewna, czy wszystko działo się naprawdę. Trzask ognia przyciągnął jej uwagę, ale nie bardziej od niego, gdy usiadł przed nią, by zdjąć jej buty. Milczała chwilę, ugodowo, nieco obojętnie, nim w końcu odnalazła się w tym miejscu i tej sytuacji.
— Przepraszam — szepnęła, pomijając na ten moment wspomnienie Somerset. Odszukała wzrokiem jego spojrzenie, pragnąc je ściągnąć na siebie. Potrafił tą cudowną, przyjemną metodą zawsze odciągnąć ją od zmartwień. Sięgając błahych spraw, a może innych, ważnych, niezwiązanych z tym, co ją dręczyło, zająć jej myśli. Ale nie chciała zostawiać tego tam, niedopowiedzianego, urwanego. Zapomnianego, choć w jego trosce. — Nie chciałam cię zmartwić — ani sprawić, by się bał. O nią, ani o to, czy da radę; czy podoła. Podołał. Ocalił ją, nawet jeśli w jej mniemaniu to ona najpierw ocaliła jego. Bała się przyznać to głośno, strasznie brzmiało stwierdzenie, że mogło wydarzyć się coś naprawdę złego. — I dziękuję.
Gdy dotknął jej stóp, dreszcz przebiegł jej po plecach. I bynajmniej nie z zimna.
— Do końca lata musisz ze mnie zrobić zawodową pływaczkę, inaczej stwierdzę, ze marny z ciebie trener — odpowiedziała, odwzajemniając nikły uśmiech; równie krótki i słaby, ale niosący otuchę i wsparcie. Chciała się poddać temu, co robił, nie opierać. Nie było sensu protestować. I nie chciała by przestawał robić to co robił. Działało. Jak miód, na wszystkie rany. — Nie wracam na razie do Somerset — przyznała powracając do pominiętego w pieszej chwili wspomnienia, cofając jedną ze stóp. Zmarszczyła brwi, podciągając kolano pod brodę i palcami własnych dłoni, szukając zasklepionego już skaleczenia. — Postanowiłam zostać kilka dni u mamy.— Nie była pewna, czy to była dobra decyzja. Michael potrzebował jej teraz bardziej niż czegokolwiek innego. Potrzebowała jej Kerstin. Uciekając z wybrzeża zachowała się samolubnie, ale wciąż czuła na piersi lepki oddech Bestii. Dłonią sięgnęła po różdżkę, w końcu ze spokojem wsunęła palce w materiał, wydobywając ją i chwytając pewnie, jednym ruchem osuszając własne ubrania, drugim jego. By nie przemarzł. Ciała i tak były zimne, przeniknięte chłodem morza. Zapachem glonów, słonej bryzy, a w końcu drewna i dymu z ogniska.— Popełniłam dziś więcej takich... decyzji. — Zerknęła na niego na moment, spoglądając znów na jego dłonie, pocierające jej palce. — Zapomniałam, że ledwie skończyła się pełnia. Mike wpadł w szał po przeczytaniu listu od Vincenta, przestał nad sobą panować, tą klątwą.— Miała zostać na miejscu, ale nie posłuchała. Wiedziała lepiej, jak zawsze. Jak teraz. Nabrała w usta powietrza, dłonie przeciągnęła niżej, do jego dłoni, nachylając się po nie. Chwyciła jego palce — zimniejsze od jej, zamknęła je we własnych rękach, gładząc je lekko.  Milczała przez chwilę, jakby zastanawiała się nad jego słowami, a może po prostu przyglądała się temu, co trzymała, ściskała mocno, jakby bała się, że gdy puści, zniknie, wstanie i odejdzie.
— Nie powstrzymałbyś. — Teraz to ona musiała sprowadzić go na ziemię. — Kiedy Przyszedł list od Vincenta zastanawiałam się, dlaczego nic nie zrobił, nie zareagował jakoś, spróbował ich powstrzymać. Ale co on mógł zrobić, na placu pełnym morderców? To nie byłoby ani bohaterskie, ani szlachetne, tylko zwyczajnie głupie. Nie miał z nimi szans. I ty, pomimo swojej siły, determinacji i wszystkich umiejętności, nie powstrzymałbyś ich. To samo zrobiliby z tobą. Uniosła na niego oczy, nie chcąc w splecionych dłoniach ujrzeć obrazów, które zaraz podpowiedziałaby jej wyobraźnia. — Gwardia o niczym nie wiedziała — Alex jej napisał. Wyjaśnił, że była to samodzielna interwencja Justine. Być może na jej miejscu Billy zrobiłby to samo. Czuła, że tak. Stałby się głosem niesprawiedliwości, protestu, oporu. I zostałby tak samo jak ona, szybko zgaszony. — Pracują już nad tym, by ją odbić. — I wiedziała, że coś wymyślą. — Jesteś potrzebny żywy. Zwarty, gotowy. I żywy. — Chciała jeszcze poprosić, by nie porywał się nigdy na nic podobnego, na coś tak głupiego, ale nie mogła. Nie potrafiła. Wiedziała, że nie godzili się na to, co się działo; wiedziała też, że reagowali tak samo - sercem. Broda jej zadrżała, przygryzła więc wargę. Pocierając jego dłonie w swoich, a później unosząc je ku twarzy, by przytulić je do swojego policzka, wciąż zaciskając na nich palce. — Przykro mi.— Z powodu Rodericka. Jego śmierci. Tego, jaki miała przebieg. Z powodu losu, jaki go spotkał, a na jaki nie zasłużył, w przeciwieństwie do tych wszystkich skurczybyków. I chciała mu to wszystko powiedzieć, ale nie znalazła słów, którymi mogłaby go ukoić, pocieszyć. Nie miała serca odbierać mu też żałoby, którą nosił w sercu, więc zamiast tego cicho poprosiła go, by pozwolił jej przeżyć ją ze sobą. — Opowiesz mi o nim?
Wyprostowała nogi powoli, wzdłuż niego, nie puszczając jego dłoni — zamiast tego pociągając je ku sobie wraz z nim samym, by go przytulić, objąć, ułożyć na swoich rozprostowanych kolanach. Nie było kakaa, które rozgrzałoby go od środka, ani kanapy, która przyjęłaby skulonego w milczeniu. Ale był gorący ogień trzaskający obok, trawiący resztki gazet i wspomnień.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Plaża odpocznienia - Page 5 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]11.11.20 16:06
Adrenalina opuszczała jego organizm powoli, rozluźniając drżące od krótkiego, ale intensywnego wysiłku mięśnie, pozwalając na głębsze wdechy i spokojniejsze wydechy, zabierając chłodne, metalowe obręcze, do tej pory ściskające jego klatkę piersiową. Z jednej strony czuł ulgę – zalewającą go podnoszącą się coraz wyżej falą, sprawiającą, że przez moment sam miał ochotę się poddać, upaść na piasek i zapłakać; z drugiej – obawiał się tej chwili, w której powstrzymujący emocje mur skruszeje, dopuszczając do głosu wszystko to, co przez cały dzień uparcie od siebie odpychał: uczucia, lęki, żal. Nie miał już w sobie otrzeźwiającej wściekłości – ostatnie jej pokłady wypaliły się sekundy temu – a teraz nie miał też i obojętności, podlanej alkoholem, wymuszonej, za którą tchórzliwie się schował, wyciągnięty dopiero wołaniem Hannah. Co mu pozostało? Zmęczenie, zarówno ciała, jak i umysłu, wypełzające stopniowo na wierzch, ciągnące go ku ziemi; poczucie winy, wciąż nieuciszone, obecne, kanciaste – pomimo docierających do niego, kojących słów przyjaciółki; wdzięczność – że tu była, że po raz kolejny nie zostawiła go samemu sobie; i coś jeszcze, coś innego, co zawsze pojawiało się razem z nią, rozgrzewając go od środka, a tym razem – z jakiegoś powodu sprawiając też, że czuł się dziwnie odsłonięty, nagi – i to nie ze względu na cienki materiał przyklejającego się do skóry ubrania. – Nie. Nie p-p-pozwoliłbym – dodał cicho, bardziej dla niej niż dla siebie – bo przecież nie o pozwolenie tu chodziło. Morze o nie nie pytało, gdyby rzeczywiście jej nie usłyszał, nie miałoby dla niej litości; choć sam nie widział nigdy, jak tonął człowiek, to słyszał, że zazwyczaj odbywało się to po cichu – szamotanina ginęła w szumie fal, woda zduszała krzyki; kilka ruchów ramion, krótka walka, i koniec – zanim ktokolwiek zdążyłby się zorientować, że coś w ogóle było nie tak.
Przełknął ślinę, spoglądając w jej twarz, kiedy podchwyciła jego słowa, zamieniając je w pytanie; nie odpowiedział od razu, przez dłuższą chwilę milcząc, wciąż niepewny, czy przesadzał ze swoją reakcją na to wszystko, czy może wprost przeciwnie – nie reagował wystarczająco. – Nie chcę, żebyś zginęła, p-p-próbując mnie uratować przed samym sobą – powiedział wreszcie, uciekając przed nią spojrzeniem, czując kolejną falę gorącego wstydu. Bo to naprawdę było wstrętne – i Hannah miała rację, nazywając go w ten sposób, gdy więc spróbowała częściowo wycofać się z własnego oskarżenia, tylko cicho pokręcił głową. Chcąc się uśmiechnąć, ale nie będąc w stanie, jeszcze nie – bo w tym wszystkim próżno było szukać wesołości, gdy oboje wciąż stali na krawędzi; tej samej, z której przed chwilą prawie ich ściągnął. Lekkomyślnie, samolubnie; chciałby, żeby w tym, jak się zachował, kryło się jakieś ziarno heroiczności, usprawiedliwienia – wcześniej wydawało mu się, że istniało – ale Hannah, zapewne nieświadomie, pomogła mu pozbyć się złudzeń, spojrzeć na sytuację oczami nieprzesłoniętymi utkanym z bólu egoizmem. Być może powinien pozwolić jej odwrócić się i odejść, zostawić go samego pośrodku bałaganu, którego narobił, ale czy w czymś by to pomogło? Wiedział, że by tego nie zrobiła – była na to za dobra, zbyt troskliwa; zawsze gotowa, żeby wyciągnąć ramię i pozwolić mu się o nie oprzeć, nawet (a może szczególnie) wtedy, gdy jej własne drżały od ciężaru.
Dlatego się nie zatrzymał, ruszając za nią, próbując – nieudolnie – uchronić ją przed tym, przed czym jeszcze był w stanie – nawet jeśli było to tylko coś tak błahego jak przeziębienie. – Nie przepraszaj, Hannah – powiedział, czując na sobie jej spojrzenie i posłusznie unosząc wzrok – odszukując nim parę czekoladowych oczu, jeszcze zaczerwienionych od wody, wiatru i łez. – To ja z-za-zachowałem się jak idiota. Wiem, że tak. B-byłem – zawahał się, kiedy na moment wróciło do niego to wszystko: strach, żal, przygniatające poczucie utraty i tego, że zawiódł; że znów, po raz kolejny, niewybaczalnie zawiódł – byłem po prostu taki wściekły. – Zaślepiło go to: ten gniew, bezsilny i bezsensowny, któremu się poddał, uciekając i postępując jak dziecko, jak chłopiec – nie jak mężczyzna, którym obiecywał być.
Wydawało się, że chciał powiedzieć coś jeszcze, przez sekundę jego wargi zadrżały, słowa pozostały jednak nieme – zamiast tego pokręcił głową, uśmiechając się, przechodząc na moment do tematów lżejszych – tym razem nie po to, żeby uciec, a żeby popchnąć ich oboje trochę bliżej w stronę normalności. Potrzebował jej: tej wiary, że nawet po tym, co stało się dzisiaj, wciąż miała istnieć zwyczajna codzienność. – Do k-końca którego lata? – doprecyzował, unosząc brew; choć sierpień się jeszcze nie skończył, w powietrzu już było czuć jesień.
Uniósł na nią wzrok, milczące pytanie zamykając w spojrzeniu, kiedy wspominała o tym, że nie wraca. W potrzebie wyjazdu do rodziny pozornie nie było nic dziwnego, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, czego się dzisiaj dowiedziała, ale podskórnie przeczuwał – a być może wyłapywał te niedokończone nuty w jej głosie – że istniała druga strona tej historii. Nie naciskał jednak, nadal łagodnie pocierając skórę na jej stopie, jednej – gdy druga umknęła przed jego dłońmi, cofając się. Dawał jej przestrzeń, czekał, aż odnajdzie właściwe słowa – choć po tym, jak faktycznie padły, znieruchomiał. – Nic ci nie zrobił? – zapytał, odrobinę ostrzej, niż planował, unosząc szybko głowę, żeby przemknąć spojrzeniem po jej twarzy, szyi, ramionach – jakby spodziewał się odnaleźć ślady wilczych pazurów. Serce zabiło niespokojnie w jego klatce piersiowej, i musiał przypomnieć sam sobie, że nic prawdziwie złego stać się nie mogło, bo Hannah siedziała tuż przed nim – a może przypomniały mu o tym jej dłonie, zamykające się na jego własnych, sprawiające, że wypuścił powoli wstrzymywane powietrze. Rysy mu złagodniały, przybliżył się, podciągając bliżej na piasku, pozwalając się poprowadzić jej palcom. – Zostań dziś w Oazie – zaproponował, skupiając wzrok na jej dłoniach, pocierając ich wierzch kciukami, starając się je rozgrzać, choć miał wrażenie, że były nieco cieplejsze od jego własnych. Nachylił się, żeby na nie chuchnąć, oddzielić na moment od chłodnego, wieczornego powietrza. – Pop-p-prosiłem Lily żeby zajęła się Amelią, możesz spać na górze – dodał, prostując się i odnajdując jej oczy. – Jeśli wpadniesz do m-m-mamy w środku nocy, wystraszysz ją na śmierć. – Wiedział, że Hannah starała się trzymać Ginevrę z dala od wojennej zawieruchy. Tak naprawdę nie chodziło jednak tylko o to – choć wydawało mu się to skrajnie egoistyczne, na tyle, by nie ośmielił się wypowiedzieć tego na głos, on też nie chciał być dzisiaj sam. Wiedział, że czające się w coraz dłuższych cieniach demony nie odeszły, umykając jedynie na moment – przepłoszone podnoszącą go na duchu obecnością przyjaciółki, czekające jednak na to, aż znów otoczy go cisza, nieprzerywana niczym za wyjątkiem jego oddechu. Bał się tej chwili – i jeśli mógł oddalić ją od siebie jeszcze na trochę, to miał zamiar to zrobić.
To właśnie zresztą robił, skupiając się na głosie Hannah, uspokajającym go i sprowadzającym na ziemię jednocześnie. Wiedział, że miała rację – że tak naprawdę sam nie był w stanie powstrzymać fali nienawiści, która pochłonęła Rodericka, zabierając ze sobą również Justine – ale i tak czuł się źle z tym, że nawet nie spróbował. – Wiem – odparł gorzko, odwracając na chwilę wzrok – na morze, z każdą chwilą ciemniejące coraz bardziej. Westchnął przeciągle. – Ale nie m-m-mieści mi się to w głowie. Było tam tyle ludzi – dlaczego n-n-nikt im nie pomógł? Jemu, Tonks? Nie p-p-przeszkadza im to? Że zabijają niewinnych? – Przecież jego przyjaciel nie był zbrodniarzem; nie miał krwi na rękach, wymierzenie tłuczka w niesłusznie wyprowadzających drużynę policjantów nie sprawiło, że zasługiwał na śmierć. Zwłaszcza taką, jaką otrzymał – ośmieszony, upokorzony. Zacisnął powieki, czując powracającą falę złości, na sekundę ściskającą gardło, piekącą w oczy. Pokręcił głową, a później się odwrócił – gdy słowa Hannah znów przywróciły go do rzeczywistości. Gwardia już nad tym pracowała; mieli plan – mieli wcielić go w życie, uratować chociaż Justine. Kiwnął głową. – Będę. Gotowy – przyrzekł. Nie miał zamiaru się wycofać, po raz kolejny uciec przed odpowiedzialnością. Bitwa, którą Rycerze Walpurgii rozpętali na tym przeklętym placu, wciąż trwała – i nie miała się skończyć, dopóki Tonks nie znajdzie się bezpiecznie w domu.
Być może dlatego nie potrafił jeszcze odpuścić – milcząc, gdy Hannah powiedziała, że jej przykro, i gdy poprosiła, by opowiedział jej o zabitym przyjacielu. Kiwnął jedynie głową, godząc się na wszystko, co robiła – gładząc opuszkami palców jej policzek, a później chowając się w jej objęciach, ciepłych, znajomych, w niewytłumaczalny sposób kojarzących mu się z domem. Nie protestował, poddając się jej gestom, układając ostrożnie na jej kolanach, jak wtedy, gdy umarła jego mama – choć nie do końca; tym razem jego oczy pozostały suche, nawet jeśli przez moment miał ochotę chwycić za tę wyciągniętą w jego stronę dłoń i wszystko jej opowiedzieć – wyciągnąć z pamięci schowane starannie fotografie wspomnień, tych odległych i dobrych. Nie miał wątpliwości, że Hannah potraktowałaby je właściwie, ufał jej tak, jak nikomu innemu – tak samo, jak wiedział, że przyjdzie moment, że to zrobi; gdy już opadnie pył, gdy wykonają majaczącą na horyzoncie misję, nadejdzie czas na opłakiwanie poległych. Kiedyś – ale jeszcze nie teraz; jeszcze nie dzisiaj. – Opowiem. Kiedyś. Nie dzisiaj – odpowiedział, wypowiadając na głos własne myśli. Obrócił się lekko, spoglądając w górę, starając się odszukać ją spojrzeniem. – W p-p-porządku? – Czy mogli po prostu pomilczeć?
Nie był pewien, jak długo tak pozostali – ile minut spędził zwyczajnie będąc, z policzkiem przytulonym do suchego już materiału jej spódnicy, ze wzrokiem zawieszonym gdzieś na wysokości trzaskających płomieni ogniska; z tej perspektywy nie widział już wody, otaczająca ich, jasna łuna sprawiała, że wszystko dookoła pogrążone było w ciemności, tworząc iluzję odosobnienia, bezpieczeństwa; pozwalając wierzyć, przez moment, że reszta świata nie istniała. Dając mu chwilę na spokojny powrót do wszystkiego, co się dzisiaj wydarzyło, do ułożenia tych wspomnień i słów do snu; prawie wszystkich – bo było coś, co wciąż nie dawało mu spokoju, wykrzyczane w nerwach słowa, wcześniej tonące w całej reszcie innych, teraz wysuwające się na pierwszy plan – jak zagubiona w piasku perła, odsłonięta przez zmywające go fale. – Hannah? – odezwał się; jego głos zabrzmiał cicho, dziwnie – jakby nie używał go od dłuższego czasu, choć w rzeczywistości nie mogło minąć więcej niż kilkanaście minut. – M-m-mogę cię o coś zapytać? – upewnił się – ale zanim zdążyłaby go powstrzymać, podniósł się powoli do pozycji siedzącej, nie cofając się jednak – zatrzymując się zaraz obok, wciąż czując bijące od niej ciepło, przemieszane z zapachem morskiej wody i drewna. Spojrzał na nią, gdy ich twarze znalazły się na jednej wysokości. – Dlaczego nie p-p-powiedziałaś mi wcześniej? – Zadał już dziś to pytanie, teraz już jednak wiedział, że zrobił to od złej strony; tym razem nie kryły się w nim wyrzuty, nie było też ponaglenia, mogła zbyć go potrząśnięciem głowy – ale chciał wiedzieć; dlaczego zdecydowała się na to dopiero, kiedy sądziła, że więcej nie będzie mieć okazji (gdzieś po drodze dodał dwa do dwóch, rozumiejąc już, o czym Alexander pisał do niego w liście – tym, o który finalnie nie zdążył jej zapytać), i dlaczego dopiero dzisiaj. – Czego się obawiałaś? – Czy była zła, że o to pytał? Czy wolałaby, żeby zapomniał, teraz, kiedy niebezpieczeństwo się rozwiało, a alarm okazał się rozbrzmieć przedwcześnie? Przekrzywił lekko głowę, studiując jej wyraz twarzy, starając się w ciemnych tęczówkach doszukać tego, czego często brakowało w słowach.
Czego się bałaś, Hannah?




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]30.11.20 10:15
W jego milczeniu nie było nic obcego. Cisza przetykana szumem wiatru, uspokajającymi się oddechami i trzaskiem drewna w ognisku nie była uciążliwa czy niepokojąca. Nie drżała w oczekiwaniu na odpowiedź, wiedząc, że jej brak też jest pewną jej formą. Nie ponaglała go do niczego, cierpliwie, nieruchomo czekając aż powie coś w końcu. Nie mogłaby odejść, tak jak nie mogła nie przyjść. Jakby w jej naturze leżało bycie tu z nim, albo gdzieś obok. A jeśli chciał, dalej, choć ciągle w pobliżu, gotowa na to by zjawić się, kiedy zmieni zdanie — a musiał zmienić. W końcu. Musiała tu być, jeśli nie po to, by ratować go przed zwodniczą morza tonią, odurzającym alkoholem i emocjami, które — jak sama doskonale wiedziała — miały potworną siłę, to ratować go przed nim samym, upadającym na kolana pod ciężarem wyrzutów sumienia. Nie był niczemu winien. Nie wierzyła w to. Znając go, wiedziała, że nie. Z natury działał, reagował. Postępował zgodnie z zasadami. A potem zmagał się z tym wszystkim, co było poza jego zasięgiem, kurcząc się, blednąc, jak spadająca gwiazda. Na to było zbyt wcześnie; jeśli była tylko w stanie, mogła przeciągać noc do skutku, nie pozwalając mu zgasnąć w słabym świetle nadchodzącego dnia. W każdym działaniu i każdej sprawie pozostawało coś więcej. Bardzo zależało mu, by zrobić wszystko, co mógł, a później nie godził się na to, że wciąż i wciąż pojawiało się coś jeszcze. Załamywał się naiwnie wierząc, że mając kilka chwil, lub nieco więcej sił, dałby radę. Trudno było mu to wyperswadować, przekonać, że nie. Pogodziła się z tym, że jej rolą było ciągłe tłumaczenie, że dał z siebie wszystko. Zawsze czuła, że od tego była. Od przywracania utraconych barw, dodawania sił, których potrzebował by stanąć na nogi. I choć cicho prosił ją o to, nie potrafiła spełnić jego prośby.
— Babcia mawiała, że każdy z nas potrzebuje swojego cichego stróża — odpowiedziała mu, nie potrafiąc zaprzeczyć, nie mogąc się zgodzić. Nie miała dla niego innych, lepszych słów. Ani pocieszenia, ani skruchy. Była w tym za to cicha obietnica, coś, czego nie mówiła głośno; może nie musiała; że cokolwiek by się nie działo, zawsze będzie z nim.
Emocje w niej opadały. Szala goryczy już się przelała, słowa zaklęte w krzykach opuściły ich ciała, nadając myślom znaczenia na osi czasu. Wiedziała, że nie nie cofną tego, co się stało, a widok, który tak ją przeraził wyrył się w jej pamięci na dobre i będzie prześladować ją w najczarniejszych snach. Rozgrywająca się w jej głowie, tak jak sercu burza nie zostawiała na niczym i nikim suchej nitki, a cały swój ból i strach skierowała ku niemu. Ku winowajcy. To naiwne nieporozumienie, które mogło okazać się tragiczne w skutkach nie miało jednak prawdziwych winnych. Za sprawką iluzji oszaleli na moment, tracąc równowagę jeszcze bardziej, jakby ten dzień nie był obfity w zbyt wiele wrażeń. I kiedy to wszystko ulatywało z nich, zaczynała czuć pewien ciężar przebytych doświadczeń, jakby nie spała tygodniami, dni zlewały się w miesiące, które przeleciały jej przed oczami w ułamku sekundy. Nie wiedziała kiedy, ani jak, przeżyła część swojego życia niepostrzeżenie. Siedzący przed nią, coraz cieplejszy, choć wciąż zagubiony ściągał ją na ziemię, przywracał rzeczywistości. Jak kotwica. I dziękowała Merlinowi za nią; rzuconą przy opustoszałej plaży. Przy bezpiecznym brzegu, dobrej pogodzie.
Uśmiechnęła się do niego lekko i z troską, nie odrywając spojrzenia od niego, gdy tak czule próbował ją rozgrzać. Nie musiał tego robić, nie w ten sposób. Zdawało jej się, że czuła ciepło już od niego samego, choć jego ciało było wyjątkowo zimne, przesiąknięte chłodem sierpniowego morza. Nagrzanego, ale wciąż po prostu morza. Jego obecność sprawiała, że w niej samej od środka rozlewał się słodki spokój i pewność, że żył. I był. Po prostu był.
— Nie ma w tym nic złego — szepnęła cicho. W tej złości. Był znacznie cierpliwszy od niej, wiedział, że rozumiała to jak nikt. Ten nagły przypływ; falę, która była w stanie uderzyć we wszystko z taką siłą, że nie bacząc na konsekwencje mogła wypaczyć rzeczywistość. — Ale następnym razem, gdy to poczujesz znów, poczekaj na mnie chwilę dłużej. Zajmę się nią — przyrzekła cicho, ledwie słyszalnie, wierząc, że następnym razem przybędzie wcześniej; nie spóźni się, nie będzie świadkiem podobnych widoków. Mogła przyjąć na siebie jego złość, gniew. Mogła spróbować mu się z nim zmierzyć. Głęboko wierzyła, że potrafiliby wspólnie znaleźć właściwy kierunek, by go spuścić. Samotnie się narażał. Nie wiedział nawet jak bardzo. — Myślę, że Just też dzisiaj była wściekła.— I co jej z tego wyszło? Jak to się skończyło? Sama, wszędzie, zawsze sama. I teraz była też sama, gdzieś tam w ciemnych i ponurych korytarzach, celach, może czekając na swój koniec. Ta myśl zdławiła ją znów od środka, jęknęła cicho, przygryzła wargę.
Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tylko blado. Nie odpuści mu też tego. Zostało mu raptem kilka tygodni na to, by sprostać wyzwaniu, by nauczyć ją tego. I być może odpowiednio ukierunkować swe myśli, emocje. Tworzenie czegoś od podstaw mogło być receptą na następne tygodnie, eliksirem uśmierzającym ból, a może nawet przeistaczającym go w coś wyjątkowego. Dobrego. Pamietała o projekcie stworzenia drużyny. To był dobry czas, ny tchnąć w to życie, ruszyć z kopyta i zdążyć jeszcze przed zimą.
Potrzęsła głową energicznie, od razu, bez wahania, gdy spytał. Nie, Mike nie zrobił jej żadnej krzywdy. Dopiero po chwili powróciła wspomnieniami do tamtych chwil.
— Nie. Ale uświadomił mi jaką straszną jestem pokraką — mruknęła i przymknęła oczy próbując nadać temu zabawnego tonu, ale jej mina okazała się żałosna. Przetarła policzek o uniesione na chwilę ramię, nie wypuszczając ze swoich dłoni jego palców. — To tylko kilka siniaków. — Po tym, jak naparł na nią łapami, a później przewrócił na ziemię, przygniatając swoim ciężarem. Teraz, gdy minęło już tyle godzin nie była pewna, czy bardziej przerażające było to, co widziała w wilkołaczych ślepiach, czy oczach Michaela, gdy bał się na nią spojrzeć po wszystkim. — Myślę, że bardzo cierpiał — wydukała, nie szukając w tych słowach kary; wręcz przeciwnie. Czując się paskudnie z myślą, że spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i zostawiła go tam. Samego. Bezradnego. Zagubionego. — Nie powinnam była wychodzić i zostawiać go tam.— W jego dłoniach odnalazła ukojenie, łagodzące wyrzuty. Pisała do Alexandra, wierzyła, że zrobi to za nią. Lepiej, fachowo. Zdejmie z niego ciężar odpowiedzialności, choć jednocześnie nie wierzyła, by ktokolwiek zrobił to skutecznie od niej samej. Uniosła na niego wzrok, kiedy zaproponował by została w Oazie. Z nim. I nie zastanawiała się nad tym zbyt długo. Wiedziała, że drugi raz nie może. Bo nie powinien zostawać sam. Może też dlatego, że gdzieś w głębi siebie sama potrzebowała tego czasu, bycia przy nim, szukając równowagi i świadomości, że pomimo tych wszystkich słów, które dziś padły wciąż może być dobrze; a przynajmniej tak jak dawniej. Nie chciała wracać do domu, zadręczając się przypuszczeniami, gdybaniem, analizowaniem zbyt wielu rzeczy na swoje sposoby. Przytaknęła z wdzięcznością.
— Wiem, widziałam się z nią.— Kiedy odszedł list z prośbą, by odebrała ją od Cedrica. Złapała jego spojrzenie na chwilę, a później skierowała je na morze. Nie było na nim śladu zmąconej wody i zamulonego dna, będących jedynymi dowodami toczącej się walki. Powróciła wzrokiem dopiero, gdy musiała zastanowić się nad tym, co właściwie wydarzyło się tam, na tym placu. Pośród tylu ludzi, tylu obserwujących rzeź par oczu.
— Chciałabym znać odpowiedź, ale... chyba nie znam— mruknęła zakłopotana; zabrakło jej pomysłów, wyjaśnień, usprawiedliwień. Dla tych, którzy pozostali w Londynie ze strachu, z braku innego wyjścia. Chciała wierzyć, że nie każdy bierny obserwator był tak samo winny, a jednak dziś nie miała złudzeń. Paląca ją rano złość, a później bezsilność nakazały jej zastanowić się, kim byli ci ludzie. Gdzie podziały się ich serca, czy ich zatrute umysły mogły jeszcze kiedyś odnaleźć światło? Właściwą drogę? Dobro?
Wyprostowała całkiem nogi, a kiedy poczuła na udach, że znalazł w nich miejsce, jedną dłoń ułożyła na jego chłodnym wciąż ramieniu, drugą wplotła mu we włosy, spoglądając na niego z góry. Jego oczy zalśniły na moment, zerkając na nią z prośbą, szukając potwierdzenia. Kiwnęła głową, uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Nie musiał, jeśli nie chciał, mówić nic. Była tu też dla niego. By otulić go ciepłem i obecnością. Ciszą i bezpieczeństwem, czymś znajomym, utraconym i odnalezionym gdzieś ponownie. Głaskała go po włosach, palce zawijała w delikatne kosmyki, paznokciami przemykając lekko za uchem i po karku. Było w tym coś intymnego, coś co pozwalało jej wierzyć, że miała tylko ona. Chociaż teraz, w tej jednej chwili. I w tej czułości towarzyszył jej cichy szum morza, lekka bryza. To w ich akompaniamencie chciała ułożyć go do snu. Choć na chwilę pozwolić mu zamknąć oczy, odciąć się od wszystkiego i zasnąć. Życzyłaby mu dobrych snów, ale to chwili bez nich potrzebował. Spokojnej nocy, chwili dla siebie. W końcu odjęła od niego spojrzenie, zerkając w ciemność. Prawie niewidoczne morze połyskiwało jedynie w świetle gwiazd, którymi rozesłane było już niebo nad ich głowami.
– Hm?— mruknęła równie cicho i odlegle, jakby pogrążona była sama w błogim śnie, choć jej oczy pozostawały wciąż szeroko otwarte. Dopiero, gdy poruszył się, burząc ten spokój, obróciła ku niemu głowę. Serce zabiło jej w szybszym rytmie, gdy spytał. Czuła się lżej z myślą, że słowa zniknęły pogrążone w echu złości gniewu, niepotrzebnych emocji. Przez chwilę, gdy się nieco uniósł, błądziła spojrzeniem po jego twarzy, ale znała przecież na pamięć każdą najdrobniejszą zmarszczkę i każde znamię. Wzięła głęboki wdech; była mu to winna. Wyjaśnienia słów wykrzyczanych w złości, z mieszaniną żalu, którego wcale nie czuła.
— Kiedy „wcześniej”? Kiedy byłeś z Marcellą? Jeszcze wcześniej? — Jej pytanie było ciche, niepodszyte złą intencją ani uszczypliwością. Kiedy był właściwy moment? Zdawało jej się, że nigdy. Dziś też nie był odpowiedni, ale mleko się rozlało. Wypuściła powietrze z ust i spojrzała na piasek wokół nich. Spytałaby, jaka to różnica, ale powód, który ją blokował czynił ją barierą nie do pokonania.—Zawsze chciałam... i wciąż chcę żebyś był szczęśliwy, Billy. Znalazł swoją drogę. Otaczał się ludźmi, którzy będą do ciebie czuć to samo, co ty do nich. Brzmi jak banał, ale to prawda.— Jej oczy zalśniły od łez, ale nie miała zamiaru znów płakać. Nie — mówiąc mu to wszystko. Dziś. Teraz. Trudno wypowiadało się podobne zdania, ale zasługiwał na nie, jak nikt inny. Nie chciała wtargnąć w jego życie ze swoim chaosem. Gdyby niektóre słowa mogły zmienić cokolwiek, może to byłaby jakaś metoda. Ale nie wierzyła w to. Słowa nie mogły wypełnić nikogo miłością.
— Że cię stracę — odpowiedziała w końcu ledwie słyszalnie, ale cisza wokół nie mogła zaburzyć żadnego z tych krótkich słów. Przełknęła ślinę, podnosząc wzrok na ogień przed nimi. — Że przestaniemy być przyjaciółmi. Zrobi się dziwnie, niezręcznie. — Powoli obróciła ku niemu głowę.— Wiem, że ci zależy. Że jestem ci jak siostra. I to jest w porządku. — Spojrzała mu w oczy, chcąc mu dać do zrozumienia, że nie śmialibyśmy niczego wymagać i nie planowała stawiać go w tej nietypowej sytuacji. — Nie chce żebyś się tym zadręczał, więc możemy o tym po prostu zapomnieć.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Plaża odpocznienia - Page 5 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]06.12.20 17:55
Powietrze opuściło jego klatkę piersiową powoli, załamując się na końcu, uciekając w krótkim westchnieniu, plasującym się gdzieś pomiędzy bezgłośnym śmiechem, cichym niedowierzaniem, a milczącą akceptacją – choć jednocześnie pokręcił lekko głową, ani na sekundę nie opuszczając utkwionego w twarzy Hannah spojrzenia. Rzeczywiście w pewnym sensie tym właśnie dla niego była: stróżem, głosem rozsądku, objęciem ciepłych ramion, kojącą obecnością – pojawiającą się zawsze wtedy, gdy potrzebował tego najbardziej. Nawet nie wiedział, w którym momencie tak się stało; kiedy dokładnie z siostry najlepszego przyjaciela, ze szkolnej koleżanki, z Gryfonki, stała się dla niego kimś nieskończenie ważniejszym, kto samym przebywaniem obok sprawiał, że cała ta zatapiająca się w chaosie rzeczywistość na nowo nabierała porządku i sensu, a jutro nie wydawało się już takie straszne i pogrążone w ciemnościach. Było w tym, w tej świadomości, coś jednocześnie wspaniałego i przerażającego – bo chociaż teraz stała blisko, w coraz łagodniejszych słowach stopniowo ściągając go na ziemię, z osypującego się, zmywanego falami piasku prowadząc go na twardy grunt, to przecież wciąż miał w pamięci przedsmak tego, jak mógłby wyglądać świat, w którym by jej nie było: choć starał się odsunąć to od siebie, odłożyć na półkę uciszonych strachów i obaw, to wciąż dostrzegał przed sobą echo tamtej odbierającej oddech chwili, odbijające się w jej zaczerwienionych oczach, w śladach startych pospiesznie łez, w głosie – jakby cichszym, pozbawionym zwykłej siły. Uderzający w nich wieczorny wiatr nie mógł porwać ze sobą wszystkich słów, oczyścić całkowicie myśli; może to dobrze – może była to dla niego potrzebna lekcja, nawet jeśli pozostawiła po sobie uczucie cierpkie, słodko-gorzkie, zbyt przytłaczające, by opisać je słowami.
Chciał zaprzeczyć, upierać się przy swoim, wiedział jednak, że nic by to nie dało – nie był w stanie zmusić jej, żeby obiecała, że nie będzie się więcej dla niego narażać, tak samo, jak nie mógł obiecać jej, że to, co stało się dzisiaj, więcej się nie powtórzy; bo chociaż teraz, spoglądając na to z perspektywy czasu i cichnących emocji, mógłby bez trudu wskazać wszystkie momenty, w których popełnił błędy, to na tę tratującą wszystko na swojej drodze falę wściekłości nie było rady; działał wtedy jak w amoku, na oślep – jak ktoś, kogo pojawiający się znikąd tłuczek brutalnie zrzucił z miotły, skazując na krótki, ale intensywny lot w stronę ziemi. Nie zdarzało mu się to często, momenty, w których bezpowrotnie stracił panowanie nad sobą, mógłby policzyć na palcach jednej ręki – ale może właśnie dlatego nie potrafił sobie z nimi radzić, nieprzywykły do znikającego mu spod stóp oparcia. Może Hannah miała rację – może rzeczywiście nie było w tym nic złego, i może naprawdę byłoby lepiej, gdyby zamiast próbować odsunąć się od wszystkich i wszystkiego, zawrócił i zatrzymał się na chwilę. Pewnie tak. Ale wbrew pozorom, nie było to wcale takie proste.
Milczał przez chwilę, przyjmując do siebie jej słowa, obracając je w głowie, rozważając, przez cały czas opuszkami palców zataczając miarowe okręgi na okrytej materiałem skórze, wraz z każdym coraz mniej czując promieniujący od niej chłód. Dużo było tego dzisiaj pomiędzy nimi – przedłużającej się ciszy, nieprzepełnionej jednak niezręcznością ani niechęcią; i nie tak do końca pustej – a przynajmniej takie odnosił wrażenie, że te niewypowiedziane zdania nie pozostawały wcale bez znaczenia. – Nie chciałem zrzucić tego wszystkiego n-n-na was. Na Amelię, Lily – na ciebie – powiedział wreszcie, zamiast obietnicy bez pokrycia oferując jej wyjaśnienie. Przełknął ślinę, wypowiadane sylaby wydawały mu się kanciaste – nie chcąc dać przepchnąć się przez gardło, zatrzymując się tam, utrudniając oddychanie. Był jej jednak winien przynajmniej tę szczerość – uratowała go tego wieczoru, nawet jeśli niekoniecznie przed utonięciem. – Miałem okropne myśli w g-g-głowie, Hannah. Nie tylko o Rodericku i Justine. Chciałem, żeby ci mordercy cierp-p-pieli – ludzie Malfoya, kaci, Rycerze Walpurgii, czarodzieje i czarownice obserwujący ich działania z obojętnością; osoby, których nigdy w życiu nie widział, nie znał; być może takie, których nie miał też prawa oceniać – chciałem, żeby z-za-zapłacili. Żeby przestali czuć się b-b-bezkarni, żeby wiedzieli, jak to jest – stracić kogoś, niesprawiedliwie, zbyt szybko, bez możliwości pożegnania się, spokojnego zamknięcia dokończonego rozdziału. Nie było w tym odwagi ani bohaterstwa – w tym, co chciał zrobić, co prawie zrobił, powstrzymując się w ostatniej chwili; wtedy wydawało mu się, że zwyczajnie poczułby się lepiej – że zemsta, nawet bezsensowna i wymierzona na oślep, była jedynym sposobem na pozbycie się rozrywającego klatkę piersiową bólu, tego najgorszego, do którego źródła w żaden sposób nie był w stanie sięgnąć. Może za decyzją o szukaniu samotności kryła się próba ochronienia ludzi mu najbliższych przed staniem się przypadkowymi ofiarami tego gniewu, choć coś mu podpowiadało, że prawdziwy powód był o wiele bardziej egoistyczny – że zwyczajnie nie chciał, by ktokolwiek, a zwłaszcza Hannah, oglądał go takiego – by słuchała zdań podszytych okrucieństwem, do którego nie powinien być zdolny. Do tej pory sądził, że nie był – teraz, z trzymającym się go, lepkim wspomnieniem tych paskudnych godzin, czuł się dziwnie skażony, brudny. Z pojedynczą, niewygodną myślą, raz po raz obijającą się o jego czaszkę: – Czy przez to jestem t-t-taki, jak oni? – z ciężkim sercem wypowiedział ją na głos, czując przede wszystkim wstyd – i ulgę, gdy palce przyjaciółki odnalazły jego, obejmując je w geście, w którym próżno było szukać obrzydzenia. Spojrzał na nią, wzrokiem przepełnionym przede wszystkim wdzięcznością. – Myślę, że ją rozumiem. – Justine, to, jak się zachowała. Żałował jedynie, że im o tym nie powiedziała – gdyby tylko wiedział, poleciałby tam bez wahania. Czy wierzył, że wtedy byliby w stanie ich powstrzymać? Nie, Hannah miała rację – zatrzymanie egzekucji leżało poza ich zasięgiem – ale przynajmniej pokazaliby, że wciąż walczą; że jeszcze ich nie złamali.
Nie roześmiał się, kiedy spróbowała obrócić swoją ucieczkę przed wilkołakiem w żart, kąciki jego ust nie drgnęły ku górze; nie było w tym nic zabawnego – jeśli już, to wizja jej, potykającej się, próbującej bezskutecznie uciec przed ścigającą ją śmiercią, sprawiła, że znów niewidzialna siła ścisnęła go za przełyk. Nie opuścił spojrzenia, poważnego, zatroskanego, zaciskając jedynie mocniej palce na jej dłoniach – starając się dodać jej w tej sposób otuchy, przypomnieć, że wszystko już było dobrze. Jego wargi zadrżały, powstrzymał jednak cisnące się na nie słowa; nie było sensu w obrzucaniu winą Michaela – choć przez moment znów poczuł za mostkiem ukłucie palącej złości; ale czy gdyby był na jego miejscu, zachowałby się inaczej? Czy po części nie dlatego uciekł – bojąc się, że mógłby ją skrzywdzić? Nie fizycznie, nigdy nie podniósłby na Hannah ręki, ale gdyby stanęła na jego drodze jeszcze kilka godzin wcześniej, nie powstrzymałby się – wykrzyczałby w jej kierunku to wszystko, co dusiło go od środka, skierował całe to cierpienie i przerażenie prosto na nią, wypowiadając słowa, których by żałował – a których cofnąć nie byłby w stanie. – Nie m-m-możesz brać na siebie całego tego ciężaru, Hannah. Postąpiłaś słusznie – powiedział. To było dla niej takie typowe: odsuwanie jej własnego dobra na ostatni plan, dbanie o wszystkich, tylko nie o siebie. Nie zdziwiłby się, gdyby tych kilka siniaków było jej określeniem na otarcie się o śmierć – ale nie naciskał, wiedząc, że tylko postawiłby ją w ten sposób w niekomfortowej sytuacji. Była cała, zdrowa – póki co nic więcej nie liczyło się bardziej. – Michael sobie p-p-poradzi. Nie jest sam, ma wokół siebie rodzinę. Pomogą sobie nawzajem – dodał. Zrobił krótką pauzę, obracając rękę, zmieniając ułożenie palców, żeby kciukiem pogładzić wierzch jej dłoni. – Powiedz mi, jak ja mogę p-p-pomóc tobie – poprosił. Dopiero teraz to do niego docierało: jak wiele tego dnia przeszła, od otrzymania strasznych wieści, przez starcie z wilkołakiem, po znalezienie jego – i walkę z morskimi falami. Musiała być wykończona, zagubiona; miał nadzieję, że był w stanie wesprzeć ją chociaż trochę. I że mu na to pozwoli, pomimo faktu, że niezbyt ostatnio zasługiwał na miano przyjaciela. – Tylko nie mów, że nie m-m-muszę, albo że mam się nie martwić – zastrzegł, nim zdążyłaby to zrobić. Nie o poczucie obowiązku tu w końcu chodziło, a o potrzebę upewnienia się, że była bezpieczna, że nie miała za moment zniknąć, rozmyć się, odejść na zawsze. Potrzebę trochę irracjonalną, znajdowała się przecież tuż obok, czuł na swojej skórze dotyk jej cieplejszych już dłoni – ale tego strachu i niepewności, które obudziły dzisiejsze wydarzenia, nie dało się tak łatwo położyć do snu.
Dlatego uśmiechnął się, gdy kiwnęła głową, a później pozwolił jej palcom poprowadzić się dalej, przymykając na moment powieki, kiedy przesuwała opuszkami po jego włosach, muskając wrażliwą skórę za uchem, gdzie ukryta pod kosmykami blizna znaczyła miejsce, w którym kość pękła od uderzenia tłuczka. Wzdłuż jego kręgosłupa przebiegł dreszcz, zdawało mu się jednak, że tym razem nie miał nic wspólnego z tamtym wspomnieniem. Nie myślał zresztą o przeszłości, chwilowo porzucając także przyszłość – przez chwilę będąc zwyczajnie tu i teraz, na tej oddzielonej łuną światła wyspie na plaży, słuchając szumu uspokajających się fal i oddechu Hannah; własny na parę sekund wstrzymał, jakby obawiając się, że jeśli w jakikolwiek sposób się poruszy, cały ten kruchy moment się rozsypie. W końcu – zburzył go sam, przerywając ciszę, unosząc się, obracając, żeby odnaleźć spojrzeniem parę czekoladowych tęczówek. Mogąc milczeć – ale nie chcąc pozostawić jej wcześniejszych słów zawieszonych w przestrzeni; zbyt cennych, zbyt ważnych, by tak po prostu je zignorować.
Nie odpowiedział na jej pytanie, bo sam nie wiedział: jak daleko sięgało od lat, ani o którą konkretnie chwilę właściwie mu chodziło. Chyba wydawało mu się, że nie miało to znaczenia – bo nie potrafił przypomnieć sobie czasów, w których słysząc te słowa, zwyczajnie odwróciłby się i odszedł. Ale może to wcale nie było takie proste – widząc lśniące od wilgoci oczy Hannah wiedział, że nie było. Wyciągnął w jej stronę dłoń, instynktownie, nie przestając jej słuchać; palce miał pomarszczone od długiego przebywania w wodzie, dłoń szorstką od piasku, pogładził ją jednak po policzku, wierzchem dłoni ścierając niewidzialne już pozostałości wcześniejszych łez, opuszkiem kciuka – te, które jeszcze nie popłynęły, kołysząc się na dolnych powiekach. – Tego chcesz? Zapomnieć? – zapytał cicho, łagodnie – bez wyrzutów, oceniania. Tak naprawdę nie wierzył, by w ogóle było to możliwe. Bez względu na to, co by sobie wzajemnie obiecali, wspomnień, uczuć, nie dało się tak po prostu unicestwić. Można było je na chwilę odsunąć, oddzielić murem, zaprzeczyć ich istnieniu – ale to byłoby tylko udawanie, oszukiwanie siebie nawzajem. Hannah na to nie zasługiwała; żadne z nich zresztą nie. – Bo ja nie chcę – dodał na wydechu, prawie szeptem – ledwie słyszalnym, ginącym w trzasku płonącego w ognisku drewna. Przesunął dłoń, zakładając za ucho luźny kosmyk wilgotnych jeszcze włosów; później ją cofnął po to jednak tylko, żeby palcami na powrót odnaleźć jej palce, w geście mającym w sobie nieco mniej pewności niż jeszcze przed chwilą. – Chcę, żebyś w-w-wiedziała, że nic, co mi powiesz, nie sprawi, że mnie st-t-tracisz. Nie ma takiej rzeczy, Hannah. – Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. – Pamiętasz, co ci obiecałem, jak t-t-tutaj staliśmy ostatnio? – zapytał, ściskając lekko jej palce. Nie wiedział, czy to było dokładnie to samo miejsce, ale nie miało to znaczenia. – Mówiłem p-p-poważnie. Że będę tu. Cały. Całym sobą. I na d-d-dobre, nie na chwilę – powtórzył jej własne słowa, a przynajmniej – tak, jak je zapamiętał. Uśmiechnął się. – Albo tak długo, jak długo będziesz chciała, żebym b-b-był – sprostował. Nie narzucałby jej swojej obecności, gdyby postanowiła, że już dłużej nie chce go obok siebie – choć pewnie wciąż stałby gdzieś z boku, gotowy ją złapać, gdyby upadła.
Opuścił na moment wzrok, zawieszając go gdzieś na wysokości ich dłoni – opartych na piasku, palce przy palcach. – Nie ma nic złego w w-w-wymaganiu czegoś więcej od ludzi, dla których tyle p-p-poświęcasz, wiesz – powiedział. Może za mało to doceniał – to, że wybaczała mu wszystko, każde potknięcie, błędy, momenty, w których odwracał się i odchodził, żeby później jak gdyby nigdy nic wrócić. – To też nie jest tak, że nigdy o tym nie m-m-myślałem. – O tym, że mogliby być dla siebie kimś więcej; o tym, co by było, gdyby. Zwłaszcza w przeszłości, tej jaśniejszej, prostszej, kiedy jeszcze wydawało mu się, że był niezwyciężony, i że mógł wszystko. Później – już sobie na to nie pozwalał, doświadczenie nauczyło go, co działo się, gdy próbował; zniszczył w ten sposób dwie przyjaźnie, nie potrafiąc utrzymać w całości kruszących mu się w palcach relacji. Zniszczenia tej by sobie nie wybaczył – zwłaszcza, że im więcej mijało czasu, tym mniej miał do zaoferowania. Jej, komukolwiek; odkąd świadomie wybrał dla siebie historię, która nie miała mieć szczęśliwego zakończenia, przestał chyba go szukać. – Po prostu nie sądziłem, że to m-m-możliwe. – Czy to by coś zmieniło, gdyby było? Nie wiedział – uniósł spojrzenie, żeby zatrzymać je na twarzy Hannah, nieświadomie szukając tam odpowiedzi. Otworzył usta, niewypowiedziane pytanie zatańczyło na jego wargach – ale powtrzymał je, zanim zdążyłoby je opuścić.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]07.12.20 15:31
Spoglądali na siebie przez pryzmat tych przeszłych zdarzeń, jakby nie do końca zdając sobie sprawę, że życie, które oboje prowadzili i decyzje, które podjęli mogły w każdej chwili doprowadzić do tego, czego się tak obawiali. Gdy on nie potrafił wyrzucić z głowy dramatycznych sekund, w których walczył o siebie i o nią; ona wciąż kurczowo zaciskała w sobie myśl, że łatwo go stracić. I to jak lepka plama przylgnęło do niej i zaschło. Nie potrafiła jej ani usunąć ani zdrapać, wciąż na nią patrzyła i wciąż, nieubłaganie przypominała jej o tym, że nic nie jest dane na zawsze i nic nie jest na pewno. Gnębiła ją świadomość jak wiele może się zdarzyć, choć tyle jeszcze się nie wydarzyło. Snuła przypuszczenia i chwile grozy na podstawie głęboko zakorzenionych lęków i obaw. Ten dzień pełen był momentów, w których ziemia osuwała się spod stóp, raz za razem. Więc kiedy już był tu obok, miała ochotę zacisnąć na jego ramieniu palce, wbić paznokcie w skórę, by uczepić się go i nie dać mu odejść, nie pozwolić umknąć snom i marzeniom. Gdyby poprosił ją, by przyrzekła, że nie narazi się już w ten sposób zaśmiałaby się gorzko. Nie mogła. Już teraz, jak wieszczka, potrafiłaby przewidzieć, że zrobiłaby to zawsze, w każdej sytuacji, niezależnie od konsekwencji. Była głosem jego rozsądku, jednocześnie pozbawiała się go sama, nie mogąc, nie potrafiąc, a może nawet nie chcąc go słuchać, bo jego podpowiedzi i rady nijak miały się do tego, czego pragnęła. Nigdy nie potrafiła się stosować do własnych rad. Może właśnie dlatego odnalazła w nim coś, czego potrzebowała — oparcie. Może byli i rożni i podobni zarazem, bez trudu potrafiąc w spojrzeniach pośród ciszy, drobnych gestach przekazać sobie wszystko. I właśnie dlatego, że znał ją od podszewki, nie poprosił jej o to. A ona czuła się zwolniona z obietnic, których nie potrafiłaby dotrzymać, choć dla niego, bardzo by się starała.
Jego palce głaskały materiał, a mimo to czuła to tak, jakby wędrowały po nagiej skórze. Przyglądała mu się z góry, jeszcze wtedy, przez chwilę, kiedy zastanawiał się nad obowiązkami, które pragnęła zdjąć z jego ramion. Ogień wciąż trzaskał obok, wiatr szumiał cicho, noc była spokojna, ale to wszystko zdawało się milknąć, kiedy tylko zabierał głos. Cichy, spokojny, choć wciąż tak pełen emocji. Westchnęła cicho, nieprzerwanie gładząc go po włosach, które w blasku ognia nabierały rdzawego odcienia. Przypominały jej teraz miedziane wykończenia mioteł, kolor rózeg tej, na której podbijał zalane słońcem niebo podczas meczy Jastrzębi, a w końcu kasztanowy szalik, który zgubił podczas którejś zimy, którejś bitwie na śnieżki zakończonej lepieniem bałwana, który potrzebował prócz oczu i nosa czegoś wokół nieistniejącej lodowej szyi.
— Koniec końców i tak zawsze cię dopadnę, i tak zawsze będę cię prosić, byś to zrobił. Zrzucił to z siebie. — Wydawało jej się, zawsze w pierwszej chwili, kiedy oferowała mu swoje wsparcie, że to dlatego, ze łatwiej będzie jej samej pozbawić cudzego ciężaru, kiedy przyjdzie już na to pora. Ale to nie była prawda. Cudze brzemię zawsze zdawało się cięższe od własnego, wypracowanego przez siebie. Zawsze trudniej je było od siebie odepchnąć, bo przecież nie po to zwalniało się barki najbliższych, by teraz z własnego egoizmu znów ich tym obciążyć. I nigdy nie było dobrej chwili na to, by uznać, że zrobiło się wystarczająco, by w końcu to coś nabrało wyczekiwanej lekkości. Ale nigdy nie śmiała przestać próbować. Nie potrafiłaby spać spokojnie wiedząc, że on gdzieś tam jest i nie może zmrużyć oka. Nie potrafiłaby jeść, widząc, że nie może przełknąć kawałka; ani śmiać się beztrosko, gdy jego dusiło nieszczęście. Może chciała być obrzucana tym wszystkim. I być przy nim, i w radości i smutku.
Milczała przez chwilę, opuszkami palców głaskając go lżej, delikatniej, kiedy mówił. I mówił potworne rzeczy. I słyszała w jego głosie, ile kosztowało go wyjawienie swych pragnień i myśli, jak bardzo przesiąknięte były wstydem zdania, które tworzył z olbrzymim trudem. I to nie język sprawiał mu trudność, a krwawiące serce. Nie mogłaby go jednak potępić. Bywały takie chwile, że czuła dokładnie to samo. Że do działania pchało ją pragnienie zemsty, okrutne i podłe, zamiast dobrotliwej chęci niesienia pomocy potrzebującym; że była gotowa zadawać ból dla własnej satysfakcji — tym, którzy w jej mniemaniu na niego zasłużyli. Ale kim była, by to oceniać?
Obróciła lekko dłoń i wierzchem palców pogładziła go po policzku. Już dobrze, nie ma w tym nic złego, zapewniała go nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Uśmiechnęła się blado, ze zrozumieniem — też tak czasem czuła. Też wciąż motywowały ją potrzeby, których wstydziła się zdradzić innym, szczególnie tym, którym wydawało się, że jej serce jest czyste i wolne od nienawiści. Nie było. I jego też nie. I w takich chwilach sam dobrze to rozumiał. Rozumiała też ona.
— W końcu odpowiedzą za to wszystko, Billy — odezwała się w końcu cicho. — Przyjdzie im za to wszystko zapłacić odpowiednią cenę. Ale nie dziś. I nie dokonasz tego sam. Nie dlatego, byś mógł podzielić się tą… wstydliwą satysfakcją — dodała ciszej, niepewna, czy chciał to właśnie usłyszeć, ale tym to właśnie było w takim momencie, egoistyczną potrzebą satysfakcji. — Ale dlatego, że musisz przeżyć. Tyle jeszcze musisz zrobić. Tyle na ciebie czeka. Tyle osób na ciebie liczy. To właśnie tym zrywem zawiódłbyś ich najbardziej — a nie tym, że nie zareagował od razu, próbując to wszystko powstrzymać. Działając zgodnie z emocjami, poddając się temu, co ona sama tak dobrze znała. Odpowiedzialność, jaka na nim dziś ciążyła, a która spadła na niego nieoczekiwanie w postaci dziecka była w trakcie wojny i pewnym przekleństwem i zbawieniem. Mógł zginąć w każdej chwili, pomagając tym, którzy tego potrzebowali. Ale też trzymała go przy życiu wtedy, gdy najbardziej tracił nadzieję. Zawsze musiał pamiętać, że gdzieś tam córka na niego czeka — i musiał wrócić. Jakoś. — Nie— pokręciła lekko głową, palcami gładząc go po skroni. — Nie jesteś taki jak oni. — Uśmiechnęła się lekko, ciepło, odnajdując jego spojrzenie, kiedy się obrócił. — Oni nie potrafią kochać. Nie znają bezinteresowności. Ani prawdziwej troski, poświęcenia. Nie potrafią ryzykować dla dobra drugiej osoby, tylko dla idei, władzy i potęgi. — On potrafił. Zawsze był dobry, pomagał potrzebującym, wspierał wszystkich wkoło czym tylko mógł. Gotów posłużyć i silnym ramieniem i miękkim swetrem w otarciu łez. A miał kilka takich, do których ciało się przytulać policzki, ale też takich które gryzły w nos(były paskudnymi wypłakiwaczami). Ale tak naprawdę dopiero teraz, odkąd wrócił do domu widziała, jak bardzo ruszył do przodu, jak z miłego i pomocnego chłopca stał się dobrym i porządnym mężczyzną. — Nigdy nie staniesz się taki jak oni.— Była tego całkowicie pewna i miała nadzieję, że on sam nie będzie w to wątpił — a jeśli ukłuje go wątpliwość, pozwoli jej przypomnieć o tym wszystkim, co robił po powrocie do Anglii.
Nie była pewna ani swojej decyzji, ani nawet jego słów. Wypuściła powietrze ze świstem. Michael miał rodzinę, bliskich i przyjaciół. Ale pewnie gdyby była na jego miejscu najbardziej liczyłaby, że to właśnie ta jedna, konkretna osoba znajdzie się obok i powie, że wszystko jest w porządku. Tak naprawdę. I nie była pewna, czy dobre było pozostanie, czy odejście. Co mogłoby odnieść lepszy skutek, naprawić, podnieść na duchu, wspomóc, wesprzeć… Dodać wiary? Część tej rodziny dziś została zamknięta. Zatrzymana. Świadomość przebiegu egzekucji nie pomagała w wierze, że wszystko z nią będzie dobrze.
Spojrzała na dłoń, kiedy obrócił swoją i kciukiem pogładził jej wierzch.
— Przytul mnie — poprosiła bez wahania, bez skrępowania i niepewności. Nie musiał robić nic więcej. Wystarczyło, że był obok. I choć jego ciało wciąż było chłodne, jego obecność napawała ją ciepłem, nie w tym fizycznym ujęciu. Dawał jej poczucie stałości, choć przez chwilę, gdy mogli pozwolić sobie na siedzenie przy ognisku, na pustej plaży, nie musząc walczyć i zmagać się z niczym, poza własnymi koszmarami.
Nie czuła się tak, jakby to wyznanie ja uskrzydlało. Nie było w tym nic wyjątkowego. Dalekie od marzeń i wyobrażeń na temat takich chwil. Bez krzty romantyzmu, zmysłowości, bez słodkiej nuty podniecenia i oczekiwania wzajemności. Wykrzyczane w złości i strachu tak paraliżującym, że zostało naznaczone piętnem konieczności, jakby czas kurczył się nieubłaganie, jakby oddech tracił się w płucach w głębokiej toni. Nie czekające na dźwięk podobnych słów, które spotkają się pośrodku drogi i połączą w ckliwym uścisku; czekające raczej na to, aż fale zmyją wstyd. Za to brutalnie realne, prawdziwe i głębokie. Bez sztuczności, zbędnych ozdobników, naiwnie kreowanego nastroju osłodzonego szczególnością chwili. Bez wzniosłych oczekiwań, bez zakłócającego szumu niepotrzebnych wrażeń. Wydawało się nagie i obdarte, jak ona sama. Nigdy tak dogłębnie nie obnażona, przed nim, choć znał ja tyle lat; przed kimkolwiek. A mimo to nie żałowała. Chciała, by wiedział. Powinien. Zasługiwał na prawdę, choć nie zasługiwał na to, by obarczać ją jej ciężarem. A ona na to by po tylu latach zrobić jakikolwiek krok, przestać stać w miejscu nieruchomo. Pokręciła głową lekko, niepewnie, choć dopiero powoli spływała na nią myśl, że nie chciała zapomnieć. Bo o tym nie dało się zapomnieć. Była tchórzem, zdobywając się na to dopiero teraz — a raczej nie zdobywając się wcale, po prostu pozwalając ponieść się emocjom. Spuściła wzrok, gdy pogładził ją po policzku, jakby w obawie, że kiedy na niego spojrzy rozpadnie się na tysiąc kawałków i nie pozbiera. Skupiła się na powolnym, miarowym oddechu, trzymaniu fasonu i pozornej godności; zbyt łatwo wpadała w histerie. Spojrzała na niego dopiero, kiedy przyznał, że on nie chciał. Dodało jej to otuchy. I sił. Łzy spłynęły jej same po policzkach, nie mogła ich już powstrzymać. Głos ugrzązł jej w gardle, nie była w stanie powiedzieć mu, jak bardzo potrzebowała słów, które wypowiedział i tego zapewnienia. Nawet jeśli mówił to po raz kolejny. Chciała mu podziękować, ale nic nie mogło przejść jej przez gardło, więc tylko przetarła oczy i uśmiechnęła się. Pierwszy raz tego dnia; szczerze i naprawdę. Słowa może i były tylko słowami, ale wiedziała, że te z jego ust, miały wielką moc, szczególnie, że jemu tak trudno było zawsze znaleźć odpowiednie.
— Patrz, co się stało… — mruknęła w końcu, szukając siły w swoim głosie. — Kiedy się zrobiłeś taki rozgadany?— spytała, spuszczając wzrok, i naiwnie szukając w ten sposób nadziei na uczynienie atmosfery lżejszą, przyjemniejszą i łatwiejszą do zniesienia. Nie wiedziała kiedy zrobiła się tak miękka i słaba. Niepodobna do siebie. Łatwo byłoby ją złamać, zgnieść. I nie wiedziała, że powinna o to obwiniać siebie, czy jego. Williama-drania.
— Przepraszam — wyrzuciła z siebie w końcu, poważniejąc. — To fatalny moment, nie powinnam tak… Teraz, właściwie wcale. — Mówić tego, o tym. Miał rację wcześniej, wytykając jej tę chwilę jako nieodpowiednią. Wzięła głęboki wdech, spoglądając już ze spokojem na ich dłonie. Zanurzone w piasku, tak blisko siebie. Był dobrym przyjacielem. Zawsze. Mogła na niego liczyć naprawdę. I to było cenniejsze niż cokolwiek.
Powinna wymagać? To mogło ich zaprowadzić w różne strony; może słusznie. Może niepotrzebnie się bała, bo taka była kolej rzeczy. Życie toczyło się dalej, wszystko powinno mieć swój początek i koniec. Nie wiedziała jeszcze czym było dzisiaj. To wyznanie, które powinno przynieść jej w końcu ulgę wciąż uciskało jej pierś. Wiedziała, że wyrzuty będą dobijać się jeszcze jakiś czas. Ale pewnie w końcu odetchnie pełną piersią.
— Nie lubię zmian — usprawiedliwiła się cicho, dotykając go lekko palcami zagrzebanymi w piachu. Przygryzła wargę od środka w zamyśleniu.— Boję się ich. — Nie lubiła też ryzyka, jakie ze sobą niosły. Tego, że jej się nie spodobają; że nie będzie umiała się dostosować, zaadaptować do nowej sytuacji. Że będzie musiała zmagać się z konsekwencjami i zatęskni za przeszłością. Tak wiele tego było, że ilość znaków zapytania znacząco przewyższała korzyści.
Otworzyła usta, by o coś go spytać, a może raczej poprosić i uniosła na niego wzrok, ale nim ułożyła to sobie w głowie i właściwie to sformułowała znów się odezwał. Jej serce zabiło jej szybciej, a potem coś znów ją przygniotło.
— Dlaczego?— spytała, marszcząc brwi; myśli zagalopowały się niebezpiecznie. Zadrżała mimowolnie. Co właściwie było tak niemożliwe? — To, że to miałoby jakiś sens? Jakąś przyszłość? — Oni we dwoje? Myślał, że nie daliby rady? Co stałoby im na przeszkodzie? W czym była gorsza od innych? Czy to było to, na co czekała? Jego usprawiedliwienie? Wyjaśnienie dla spóźnionego wyznania, którego się dopuściła? Bo i tak nie miałoby to żadnego znaczenia. Wiedział; wiedział przecież od zawsze. Była pewna, że tak. Znał ją zbyt dobrze, czytał jak otwarta księgę. Musiał się tego wszystkiego spodziewać; świadomie więc nie dopuszczał tego. Tak? Chroniąc ją w ten sposób? A może nie. Co ty właściwie próbujesz mi przekazać? Nagle straciła całą zdolność czytania go bez słów. Coś utknęło jej w gardle, sparaliżowało jej mięśnie, uczyniło je twarde jak skała. Nie, nie... powtarzała sobie w myślach, próbując wyrzucić z głowy to wszystko, co tak namolnie ją dobijało. Nie wiedziała już co myśleć. Błądziła wzrokiem po piasku przed sobą; oddech przyspieszył. Pokiwała głowa, rozumiała. Tak przynajmniej jej się zdawało; że wszystko pojęła. A może od zawsze wszystko wiedziała? Nie sądził, by to było możliwe. Niewypowiedziana prośba została spełniona, jakby czytał jej w myślał, dostała swoją odpowiedzieć. Odetchnęła głęboko, ciężko, na moment przymknęła oczy. — Chyba… rozumiem.
W porządku. To było w porządku.
Pokiwała znów głową, palcami musnęła włosy i odgarnęła je z ramienia do tyłu, a później wplotła wszystkie głęboko, przeciągając na jedną stronę.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Plaża odpocznienia - Page 5 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Plaża odpocznienia [odnośnik]07.12.20 21:53
Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo potrzebował tych słów – spokojnych, kojących, bardziej gorzkich niż słodkich, ale brzmiących szczerze – w niczym nieprzypominających pustych zapewnień, mających niezasłużenie podnieść go na duchu. Był jej za to wdzięczny: za to, jak cierpliwie prowadziła go w stronę brzegu, swoim głosem, delikatnymi gestami, zrozumieniem, pomagając mu wydostać się z wciągających go głębiej i głębiej odmętów – i za to, że tu była, obok, przy nim, wysłuchując zdań, które z trudem przechodziły mu przez gardło, nie oceniając go i nie odchodząc, gdy przyznawał się do myśli i pragnień, z których zdecydowanie nie był dumny. Rzadko sobie na to pozwalał – na pokazywanie swoich słabości w ten sposób, na otwarte przyznawanie się, że nie do końca sobie z tym wszystkim radził; nie chciał, by się nad nim litowano – starał się być silny, chciał być odważny; nie wahał się, kiedy zgłaszał swoją gotowość do misji, z podziwem i szacunkiem spoglądając w stronę czarodziejów bardziej doświadczonych od siebie, niemożliwą do przebycia przepaść próbując nadrobić determinacją. Wiedział, że tak trzeba było – że nie mogli liczyć tylko na aurorów i wyszkolonych wojowników, że było ich za mało; że musieli chwycić za różdżki wszyscy, i że bierność mogła im w tej wojnie zaszkodzić równie mocno, co ich wrogowie. Przez większość czasu ta świadomość mu wystarczała, pozwalając przełknąć strach i biec na ślepo przed siebie, ale były też momenty – przychodzące zazwyczaj niespodziewanie, bez zapowiedzi, dokładnie tak, jak dzisiaj – kiedy rzeczywistość go przygniatała; gdy przypominał sobie – wyjątkowo boleśnie, dławiony przez jakiś żałosny, wstydliwy bunt – że przecież nigdy tego nie chciał: nie marzył o tym, by walczyć, nienawidził bezsensownej przemocy, nie pragnął zostać bohaterem. Potykał się wtedy o własną bezsilną złość, o niemal dziecinne poczucie niesprawiedliwości, i gdy już mu się wydawało, że nigdy nie wstanie – pojawiała się Hannah; niezawodnie, bez względu na to, czy tego chciał czy nie, krzykiem lub milczeniem zmuszała go, żeby się podniósł.
Był ciekaw, czy zdawała sobie sprawę, jak bardzo na niej polegał. – Wiem – odpowiedział cicho, spoglądając na nią, wodząc spojrzeniem po jej twarzy, gdy mówiła – jakby szukał tam jakiegoś zaczepienia, stałości, zapewnienia. Nie mogła mu go dać, słowa – choć łagodne, dobre, właściwe – nie były niezawodnym lekiem na całe zło, które ich spotkało, i które nadal wyciągało w ich stronę rozcapierzone palce, kryjąc się w długich, wieczornych cieniach – ale ta ubrana w proste dźwięki obietnica znaczyła dla niego więcej, niż byłby w stanie zawrzeć w zdaniach. – Ale p-p-pozwól mi czasem zrobić to samo dla ciebie – dodał prawie szeptem, wzrok zatrzymując na jej oczach, za mostkiem czując ciepło – pochodzące, być może, od trzaskającego obok nich ognia – a może mające swoje źródło w lekkim, malującym się na ustach Hannah uśmiechu. Chciał powiedzieć coś jeszcze – że bał się, jak daleko jeszcze ich popchną, do czego zmuszą, jakie decyzje przyjdzie im podjąć; że nie był pewien, czy po tym wszystkim – jeśli to wszystko miało w ogóle kiedykolwiek się skończyć – będą wciąż sobą, czy może kolejne bitwy i bolesne pożegnania zmienią ich nieodwracalnie; wreszcie – jak bardzo przerażała go myśl, że przegrają, że ich poświęcenia pójdą na nic, że spędzą swoje ostatnie chwile na skazanej na porażkę walce, i że ci, którzy stracili w niej życie, nigdy nie doczekają się sprawiedliwości. Wszystkie te obawy musiały odmalować się na jego twarzy, gdy otworzył usta, marszcząc brwi – ale zamiast wypowiedzieć którąkolwiek z nich, zwyczajnie uniósł rękę, żeby uchwycić gładzące jego skroń palce przyjaciółki i przyciągnąć je do siebie, spierzchniętymi od słonej wody i wiatru ustami muskając wierzch jej dłoni, chyba próbując w jakiś sposób przekazać jej to, czego nie potrafił ubrać w słowa. – Dziękuję, Hannah – powiedział, tym razem również się uśmiechając, i pozwalając temu uśmiechowi dotrzeć dalej – do zmarszczek w kącikach oczu, i do jasnych tęczówek.
Chciał zabrać od niej te troski choć na chwilę, zatrzeć jakoś wspomnienia tego strasznego dnia, dlatego, kiedy poprosiła, żeby ją przytulił, zrobił to bez wahania. – Chodź tu – powiedział tylko łagodnie, ale nie czekał – przysunął się bliżej, obracając w jej stronę, przyciągając do siebie, zamykając w uścisku ramion – pewnie, troskliwie, tak, jak powinien zrobić to znacznie wcześniej, od razu, gdy po krótkiej walce z falami stanęli na pewniejszym gruncie. Wtedy sam czuł się zbyt roztrzęsiony, żeby móc stanowić dla kogokolwiek oparcie, ale emocje stopniowo opadały – czy może raczej nabierały innych barw, uspokajały się, cichły, w końcu bardziej łącząc ich niż dzieląc. Odetchnął spokojnie, powoli wypuszczając powietrze, czując się trochę tak, jakby do tej pory przez cały czas je wstrzymywał – albo jak wtedy, gdy w trakcie zbiegania po schodach, jego stopa, przypadkowo omijając jeden stopień, natrafiała na pustkę: serce zatrzymywało się na ułamek sekundy, a ciało napinało się w panice, żeby rozluźnić się w fali nagłej ulgi, kiedy udawało mu się stanąć na stabilnym gruncie. Miał nadzieję, że mógł być dla niej tym samym, że jego obecność – mimo okoliczności – nie była wyłącznie ciężarem.
Nie był pewien, jak długo tak tkwili, w ciszy, w bezruchu – czas zdawał się stracić na znaczeniu; raz tylko poruszył się, unosząc nieco wyżej, poprawiając uścisk, przytulając ją mocniej; wilgotne kosmyki włosów łaskotały go w policzek, pachnąc morską wodą i ciepłem ogniska, a także czymś jeszcze, charakterystycznym wyłącznie dla Hannah. Najchętniej tak by już pozostał, oddzielony od okrutnego świata barierą zbudowaną z pary ramion, przerażająco kruchych i wspaniale stabilnych jednocześnie – w przestrzeni wypełnionej dźwiękiem spokojnych oddechów i szumem fal – ale w końcu i tak pozwolił zburzyć ją słowom.
Wypuścił ją z objęć, choć nie odsunął się daleko, pozostając przy niej, na piasku. Być może nie powinien był mówić nic, widział, ile ją to kosztowało – ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że jeśli teraz pozostawi słowa niewypowiedzianymi, to będą takie już zawsze; że rzeczywiście oboje zaczną udawać, że zapomnieli, zmuszając ten wieczór do rozmycia się wśród wspomnień. – Hann – mruknął, szepnął właściwie, będąc w stanie wypowiedzieć tylko tych kilka głosek, nim widok jej łez ścisnął go za gardło. To była jego wina, płakała przez niego – nie było innego wytłumaczenia – i na moment wyrzuty sumienia odebrały mu głos; nie wiedział, co mógłby jeszcze powiedzieć, jak sprawić, żeby uwierzyła, że nigdzie się nie wybierał – ale może jednak wcale nie musiał. Gdy się uśmiechnęła, zrobił to samo od razu, po czym się roześmiał, bardziej z ulgi niż z nagłej wesołości. Coś zakłuło go w oczach, najpierw jednym, potem drugim, podmuch wiejącego od morza wiatru musiał wepchnąć tam drobinki piasku; obraz rozmył mu się na chwilę, ale zamrugał szybko, odpędzając łzy. Odchrząknął; miał wrażenie, że dziwną wilgotność czuł nie tylko pod powiekami, ale i w przełyku. – Nie mam p-po-pojęcia, o czym m-mówisz – odpowiedział, wzruszając ramionami, podchwytując nie tyle lekki, co odrobinę lżejszy ton jej głosu. – Buzia mi się nie z-z-zamyka od urodzenia – dodał – co było oczywistą nieprawdą; oboje wiedzieli, że odzywał się rzadko, a jeśli już – to mówił niewiele, częściej chowając się za milczeniem. Tym razem nie przeszkadzały mu jednak rwące się sylaby; za dużo się wydarzyło, by miał miejsce na przejmowanie się również tym.
Na moment odwrócił spojrzenie, zawieszając wzrok na piasku, jakby starając się zrozumieć, co takiego zobaczyła tam Hannah – ale na dźwięk przeprosin poderwał głowę, spoglądając na nią z pytaniem, które najpierw wymalowało się na jego twarzy, nim dotarło na usta. – Za co? – wtrącił, ale na odpowiedź nie musiał czekać długo. Pokręcił głową, dopiero po chwili orientując się, że przyjaciółka na niego nie patrzyła, nie mogła więc tego zobaczyć. – Nie p-p-przepraszaj, Hannah – odezwał się więc, przekrzywiając szyję, mimo wszystko próbując złapać jej spojrzenie. Zawahał się na ułamek sekundy, mrugnięcie powieką. – Moment jest fatalny, to p-p-prawda – przyznał, choć nie było w tym nawet śladu wyrzutu; raczej smutek, echo niedawnego bólu, przemieszanego z czymś cieplejszym, troską – i czułością. – Ale nie masz za co p-p-przepraszać – zaznaczył, starając się nadać temu zdaniu stanowczości. Nie winił jej przecież – nie mógłby, ani za słowa, które w jego stronę wykrzyczała, ani tym bardziej za to, że go kochała, choć jeśli miałby opisać, jakie uczucia budziło w nim to wyznanie, nie potrafiłby otoczyć ich słowami. Jeszcze nie, nie, gdy jakaś jego część nadal niedowierzała, nawet pomimo tego ciepła, rozchodzącego się za jego mostkiem za każdym razem, gdy wracał do tego myślami. W tamtym momencie nieco chaotycznymi, choć ten chaos nie miał nic wspólnego z niedawnym strachem i wzburzeniem. – Chyba nie ma w t-t-tym nic złego. – W obawianiu się zmian. W pewnym sensie chyba bali się ich wszyscy, bez względu na to, czy chodziło o przeprowadzkę do ogarniętego wojną kraju, czy wpuszczenie kogoś do tej części życia, która wcześniej pozostawała niepodzielną i niedostępną. W gruncie rzeczy przypominało to rzucenie się na głęboką wodą bez szczątkowej wiedzy na temat pływania, i potrafiło być przerażające; wymagało zaufania – i uchwycenia się ulotnej nadziei, że to, co czekało na drugim brzegu, nie miało okazać się wyłącznie zawodem. Nie wiedział, jak zabrać od niej ten strach – być może było to niemożliwe, może trzeba go było po prostu zaakceptować.
Nie spodziewał się, że Hannah opacznie odbierze jego słowa, dlatego w pierwszej chwili nie odpowiedział, pozwalając, by na parę długich sekund otoczyła ich cisza – przerwana dopiero jej głosem. Rozumiała? Był niemal pewien, że nie, choć i jej pytania zdawały się otwierać drogę do zbyt wielu sprzecznych ze sobą interpretacji. Zbiło go to z tropu, chciał wyjaśnić – choć nie był już pewien, czy był w stanie, wraz z każdą przeciągającą się w milczeniu chwilą coraz mocniej gubiąc się we własnych myślach. – N-n-nie, ja – nie to m-m-miałem na myśli. – Pokręcił głową, bezwiednie przygryzając wewnętrzną stronę policzka. Czuł, że popełnił jakiś błąd, ale nie potrafił go jeszcze uchwycić; wymykał mu się, razem ze spojrzeniem przyjaciółki, znów uciekającym gdzieś w bok. – Po prostu – zaczął, ale przerwał na chwilę; wydawało mu się, że nie było w tym nic prostego – po p-p-prostu – Merlinie, Hannah, chyba nie zdajesz sobie sp-p-prawy z tego, jaka jesteś – szukał przez sekundę właściwego słowa; to, które znalazł, nie odpowiadało mu w pełni, ale nie był pewien, czy to odpowiednie istniało – wyjątkowa. – Przesunął opartą o piasek dłoń, bliżej – przykrywając jej palce, ściskając je lekko. Bardzo chciał, żeby na niego spojrzała – a jednocześnie się tego obawiał. – Silna, zd-d-dolna, dobra. P-p-piękna. Nieustraszona. Nie uciekasz, nie p-p-poddajesz się, nawet gdy robią to wszyscy d-do-dookoła. – Nie ukrywał podziwu, wkradającego się między głoski; zasługiwała na niego; w tym, co mówił, nie było fałszywych pochlebstw. – Jak miałbym ci d-d-dorównać? Zasłużyć n-na ciebie? – zapytał, choć nie czekał na odpowiedź; znał ją – nie mógł. I ona również musiała to wiedzieć, nie tak dawno temu wytknęła mu w końcu to wszystko: to, że zniknął, że ukrył się przed własnymi słabościami, zamiast stawić im czoła. Miała w tym rację, nawet jeśli mu wtedy wybaczyła. – Zepsułbym coś w k-k-końcu. Może nie od razu, p-p-pewnie po jakimś czasie. Zaczęłabyś mieć mnie d-d-dość, stałbym się dla ciebie t-t-tylko ciężarem. Nie chciałabyś nawet ze mną r-ro-rozmawiać. – Był tego pewien, prawie; w końcu – czy nie tak wyglądało to za każdym razem? Nieistotne, jak bardzo by się nie starał, w ostatecznym rozrachunku niewybaczalnie kogoś zawodził. Musiał istnieć powód, dla którego Camilla trzymała przed nim istnienie córki w tajemnicy; przez który Marcella prawie się do niego nie odzywała.
Opuścił spojrzenie w dół, cofając dłoń, na powrót zanurzając ją w piasku i zaciskając w pięść – przyglądając się, jak ściskane drobinki przesypują się pomiędzy palcami. – Nie tylko ty się b-b-boisz – odezwał się po chwili milczenia, jakby chcąc się usprawiedliwić, ale nie znajdując w sobie odwagi, by wyjaśnić, na czym właściwie polegał ten strach – i że w rzeczywistości bał się prawdy. A raczej tego, że Hannah ją odkryje, że dostrzeże wreszcie, jaki był naprawdę – i że nadejdzie moment, kiedy przestanie mu wybaczać kolejne potknięcia, bezpowrotnie odsuwając się i znikając z jego życia. Nie winiłby jej za to, ale egoistycznie nie chciał, żeby tak się stało – i być może dlatego tak kurczowo trzymał się tego, co znajome i sprawdzone, tej przyjaźni, cenniejszej dla niego, niż cokolwiek innego.
Uniósł drugą dłoń, sięgając nią twarzy, opuszkami palców pocierając skronie. Później ją opuścił, wraz z tym gestem wypuszczając też wstrzymywane w płucach powietrze i unosząc wzrok. – Przepraszam – powiedział. Zabrzmiało to jak echo, odbicie przeprosin, które padły zaledwie minuty wcześniej. Miał wrażenie, że te rozległy się jednak za późno – że to, czego się obawiał, już się stało – i że tym razem żadne obietnice ani słowa nie były w stanie tego naprawić.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore

Strona 5 z 8 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Next

Plaża odpocznienia
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach