Sala bankietowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★
Podgląd mapki i pierwszy post - spotkanie Rycerzy Walpurgii.[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala bankietowa
Sala bankietowa służy organizacji mniejszych koncertów, ale też innych wykwintnych uroczystości, pozbawiona podwyższonej sceny oraz typowej widowni buduje kameralny klimat. Kiedy do sali wchodzą goście, wewnątrz pojawiają się wygodne, szerokie fotele wyścielane czarnym aksamitem, rozrzucone chaotycznie, nie jak teatralna widownia w ilości odpowiadającej zbierającym się gościom. Szeroki parkiet wykonany z ciemnego drewna lśni i odbija sylwetki gości niemal jak lustro; zwykle pozostaje pusty, pozostawiając miejsce na taniec przy koncertujących muzykach. Na podobne uroczystości wpuszczani są jedynie odpowiednio elegancko ubrani goście. W razie potrzeby miejsce to zamienia się w salę bankietową, a szeroki parkiet przecina równie długi stół, przy którym ustawiają się owe fotele. Wysokie jaśniejące bielą ściany zdobią trzy akty przedstawiające syreny występujące w Fantasmagorii, tu i ówdzie ustawiono pękate porcelanowe donice obsadzone zaczarowanymi kwiatami o intensywnym zapachu. Stojące kandelabry rzucają na całość blade, romantyczne światło blaskiem kilkudziesięciu świec, olbrzymie okno, przez które mogłoby się przebić dzienne światło, przysłania przejrzysta granatowa firanka. Pomiędzy fotelami lewitują srebrne tace z szampanem, owocami i francuskimi przystawkami.
Muffliato.Podgląd mapki i pierwszy post - spotkanie Rycerzy Walpurgii.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:22, w całości zmieniany 1 raz
Czuła, jak dreszcze przebiegają po całym jej ciele. Mimo usilnych prób zachowania spokoju, nie mogła się uwolnić od narastającego niepokoju. Atmosfera w tym miejscu była przytłaczająca, a świadomość, że opinia tych ludzi będzie zależna od ich interpretacji jej wcześniejszych działań, które wciąż pozostawały dla niej tajemnicą, pogłębiała jej lęki. Mogła próbować się bronić, składać wzniosłe obietnice pełnego zaangażowania, ale dobrze pamiętała słowa namiestnika Warwickshire – nie mogła przerzucać odpowiedzialności na innych. Liczyła się teraźniejszość i przyszłość, nic więcej.
Czy obietnice mogły złagodzić obawy i niepewności? Pewnie tylko na chwilę. Nie była osobą, która rzucała słowa na wiatr. Zawsze wolała działać, udowadniać swoją wartość czynami, a nie pustymi deklaracjami. Gdy składała przysięgę, ofiarowywała coś więcej niż swoje życie. Ci, którzy ją znali, wiedzieli, że kryło się za tym głębsze zobowiązanie – coś, co wykraczało poza zwykłe słowa i formalności.
Skupiła się na słowach Drew, starając się ignorować gwałtowne bicie własnego serca. Kiedy wspomniał o przekleństwie, które przez długie miesiące oplatało jej ciało i duszę, poczuła falę przeraźliwego smutku. Jakim cudem udało im się oszukać kogoś, kto tak dobrze znał starożytne runy, kto od lat łamał klątwy i potrafił rozpoznać ich naturę? Czy Zakon Feniksa miał dostęp do magii, która dotychczas wydawała się zarezerwowana dla Rycerzy Walpurgii? Ta myśl nie dawała jej spokoju. Zbyt wiele pytań kłębiło się w jej głowie, zbyt wiele niewiadomych. Każdy był zdolny do wszystkiego, to było pewne. Wspomnienie o ich przyszłych zaślubinach zszokowało ją. Czy ta informacja była naprawdę konieczna? Pragnęła stać się częścią jego rodziny, pragnęła stać się częścią jego samego, ale nie sądziła, że to mogłoby wpłynąć na to, jak będzie postrzegana przez innych. Wolałaby, żeby każdy budował obraz jej osoby na podstawie tego, kim była, a nie tylko jako jego przyszłej żony. Potrzebowała czegoś więcej. Mogła udowodnić swoją wartość w inny sposób.
Czarownica przeniosła wzrok na blondynkę. To ona powróciła zza światów, to jej los dał kolejną szansę – możliwość powrotu do towarzyszy i kontynuowania misji, którą jej powierzono. Doskonale rozumiała wdzięczność, o której tamta mówiła. Przez ten czas, jaki otrzymała, miała nadzieję, że choć w minimalnym stopniu zdołała wyrazić swoje podziękowanie. Jednak zamiast komentować pierwszą część wypowiedzi kobiety, skupiła się na drugiej. – Na nic innego nie liczę – odpowiedziała z lekkim skinieniem głowy. Skoro wiedziała, że przysięga może kosztować ją życie, czy to, że przyszła tutaj, nie było kolejną tego typu obietnicą? Każdy krok mógł być ryzykowny, każdy wybór decydujący. Jej myśli kłębiły się wokół jednego pytania: czy będzie w stanie w końcu odpokutować za swoje dawne błędy? Wiedziała, że przebaczenie, zarówno dla innych, jak i dla siebie samej, nie przychodziło łatwo. Sięgnęła po kieliszek.
Wzrok innych nieustannie przesuwał się po jej twarzy, tak samo jak po twarzy jej narzeczonego. Oceniali ich – oceniali jego decyzję, jego wybory. Czy wiedzieli więcej niż oni sami? Ocena często niosła ze sobą iluzję wiedzy. Nieważne, gdzie leżała prawda, nieważne, czy słowa wypowiadane w dobrej intencji miały oparcie w faktach. Czasem ludzie sądzili, że rozumieją więcej, że znają sytuację lepiej niż ci, którzy w niej uczestniczyli. Czy mieli rację? Może czasem tak, ale nie miała zamiaru brać tej oceny na własne barki. Odkryła, że w takich chwilach najlepiej było zachować spokój i pozwolić innym snuć swoje domysły. Ich spojrzenia, pełne osądu i spekulacji, nie mogły wpłynąć na jej decyzje. Nie mogła kontrolować tego, co myśleli, ale mogła kontrolować to, jak na to reagowała. W końcu to, co liczyło się najbardziej, to jej własne przekonanie o słuszności działań, które podejmowała. Wierzyła, że udowodni swoją wartość pomimo tych spojrzeń i ocen.
Kolejne słowa wypowiedziane przez lorda Rosiera przyciągnęły jej uwagę na dłużej. Przyglądała się mu uważnie, analizując każdy ruch i zmianę wyrazu twarzy. Gdy wspomniał o przyszłych dziedzicach rodziny Macnair, na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. Choć słowa te nie były skierowane bezpośrednio do niej, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jej rola została w tej chwili zredukowana do czegoś, co dla innych mogło być najważniejsze. Dziedzictwo. Czy właśnie na tym powinna polegać jej przyszłość? Skinęła lekko głową w stronę mężczyzny, choć ten mógł tego nie dostrzec. Wiedziała jednak, że stać ją na znacznie więcej niż tylko spełnianie tradycyjnych oczekiwań i rodzenie kolejnych sprzymierzeńców. Jej ambicje sięgały dalej, głębiej – pragnęła wnieść coś więcej do tej rodziny i do świata, który współtworzyli.
Uśmiech posłała do osób, które również ten uśmiech jej ofiarowały. Osób, które spotkała na swojej ścieżce przez ostatnie miesiące swojego zadomowienia w Suffolk. Dla nikogo dzisiejsze spotkanie nie zdawało się być łatwe, ale nie wyobrażała sobie innego scenariusza. Nie w jej charakterze było tkwić zamkniętą w domu, gdy tak naprawdę powinna wspierać sprawę, w którą się zaangażowała. Upiła łyk z kielicha, gdy ten został wypełniony płynem. Toast w końcu obejmował i ją samą.
Kiedy na podeście pojawiła się madame Mericourt wzrok kobiety skupił się jedynie na niej. Ciche „chwała” opuściło jej usta, ale nie próbowała przekrzykiwać chóralnych głosów. Wciąż była nieśmiała. Mało pewna siebie. Raport zdany przez lorda Averego mówił dużo o stratach poniesionych w wielu hrabstwach. Serce bolało ją w odpowiedzi na sam kataklizm i wciąż zadziwiał ją fakt, że potrafiła go przetrwać. Niczym karaluch. Nic się go nie tyka. Kolejni z zebranych zajmowali stanowiska, ale ona ucichała czekając na słowa, które miały paść ze strony Drew czy Iriny. Wiedziała, że to czym podzielił się Mitch było słuszne. Zdążyła go poznać na tyle by zrozumieć, że jego talent w kwestii architektury jest nieoceniony i każdy kto wątpi w jego umiejętności to zwyczajnie nic o nich nie wie. Wzrok po chwili skupiła na Igorze i uśmiechnęła się do niego delikatnie, ten sam ruch powtórzyła w kierunku siedzącej obok Iriny. Może to wszystko już za nią? Milczenie jak nigdy było jej ratunkiem, bowiem czuła jak każda komórka jej ciała drży z niepokoju. Pokazywanie tego nie było w jej gestii, nie oczekiwała pocieszenia. Może kiedyś uwierzą w nią bardziej? Może kiedyś uwierzą im bardziej? Mogła na to poczekać.
Czy obietnice mogły złagodzić obawy i niepewności? Pewnie tylko na chwilę. Nie była osobą, która rzucała słowa na wiatr. Zawsze wolała działać, udowadniać swoją wartość czynami, a nie pustymi deklaracjami. Gdy składała przysięgę, ofiarowywała coś więcej niż swoje życie. Ci, którzy ją znali, wiedzieli, że kryło się za tym głębsze zobowiązanie – coś, co wykraczało poza zwykłe słowa i formalności.
Skupiła się na słowach Drew, starając się ignorować gwałtowne bicie własnego serca. Kiedy wspomniał o przekleństwie, które przez długie miesiące oplatało jej ciało i duszę, poczuła falę przeraźliwego smutku. Jakim cudem udało im się oszukać kogoś, kto tak dobrze znał starożytne runy, kto od lat łamał klątwy i potrafił rozpoznać ich naturę? Czy Zakon Feniksa miał dostęp do magii, która dotychczas wydawała się zarezerwowana dla Rycerzy Walpurgii? Ta myśl nie dawała jej spokoju. Zbyt wiele pytań kłębiło się w jej głowie, zbyt wiele niewiadomych. Każdy był zdolny do wszystkiego, to było pewne. Wspomnienie o ich przyszłych zaślubinach zszokowało ją. Czy ta informacja była naprawdę konieczna? Pragnęła stać się częścią jego rodziny, pragnęła stać się częścią jego samego, ale nie sądziła, że to mogłoby wpłynąć na to, jak będzie postrzegana przez innych. Wolałaby, żeby każdy budował obraz jej osoby na podstawie tego, kim była, a nie tylko jako jego przyszłej żony. Potrzebowała czegoś więcej. Mogła udowodnić swoją wartość w inny sposób.
Czarownica przeniosła wzrok na blondynkę. To ona powróciła zza światów, to jej los dał kolejną szansę – możliwość powrotu do towarzyszy i kontynuowania misji, którą jej powierzono. Doskonale rozumiała wdzięczność, o której tamta mówiła. Przez ten czas, jaki otrzymała, miała nadzieję, że choć w minimalnym stopniu zdołała wyrazić swoje podziękowanie. Jednak zamiast komentować pierwszą część wypowiedzi kobiety, skupiła się na drugiej. – Na nic innego nie liczę – odpowiedziała z lekkim skinieniem głowy. Skoro wiedziała, że przysięga może kosztować ją życie, czy to, że przyszła tutaj, nie było kolejną tego typu obietnicą? Każdy krok mógł być ryzykowny, każdy wybór decydujący. Jej myśli kłębiły się wokół jednego pytania: czy będzie w stanie w końcu odpokutować za swoje dawne błędy? Wiedziała, że przebaczenie, zarówno dla innych, jak i dla siebie samej, nie przychodziło łatwo. Sięgnęła po kieliszek.
Wzrok innych nieustannie przesuwał się po jej twarzy, tak samo jak po twarzy jej narzeczonego. Oceniali ich – oceniali jego decyzję, jego wybory. Czy wiedzieli więcej niż oni sami? Ocena często niosła ze sobą iluzję wiedzy. Nieważne, gdzie leżała prawda, nieważne, czy słowa wypowiadane w dobrej intencji miały oparcie w faktach. Czasem ludzie sądzili, że rozumieją więcej, że znają sytuację lepiej niż ci, którzy w niej uczestniczyli. Czy mieli rację? Może czasem tak, ale nie miała zamiaru brać tej oceny na własne barki. Odkryła, że w takich chwilach najlepiej było zachować spokój i pozwolić innym snuć swoje domysły. Ich spojrzenia, pełne osądu i spekulacji, nie mogły wpłynąć na jej decyzje. Nie mogła kontrolować tego, co myśleli, ale mogła kontrolować to, jak na to reagowała. W końcu to, co liczyło się najbardziej, to jej własne przekonanie o słuszności działań, które podejmowała. Wierzyła, że udowodni swoją wartość pomimo tych spojrzeń i ocen.
Kolejne słowa wypowiedziane przez lorda Rosiera przyciągnęły jej uwagę na dłużej. Przyglądała się mu uważnie, analizując każdy ruch i zmianę wyrazu twarzy. Gdy wspomniał o przyszłych dziedzicach rodziny Macnair, na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. Choć słowa te nie były skierowane bezpośrednio do niej, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jej rola została w tej chwili zredukowana do czegoś, co dla innych mogło być najważniejsze. Dziedzictwo. Czy właśnie na tym powinna polegać jej przyszłość? Skinęła lekko głową w stronę mężczyzny, choć ten mógł tego nie dostrzec. Wiedziała jednak, że stać ją na znacznie więcej niż tylko spełnianie tradycyjnych oczekiwań i rodzenie kolejnych sprzymierzeńców. Jej ambicje sięgały dalej, głębiej – pragnęła wnieść coś więcej do tej rodziny i do świata, który współtworzyli.
Uśmiech posłała do osób, które również ten uśmiech jej ofiarowały. Osób, które spotkała na swojej ścieżce przez ostatnie miesiące swojego zadomowienia w Suffolk. Dla nikogo dzisiejsze spotkanie nie zdawało się być łatwe, ale nie wyobrażała sobie innego scenariusza. Nie w jej charakterze było tkwić zamkniętą w domu, gdy tak naprawdę powinna wspierać sprawę, w którą się zaangażowała. Upiła łyk z kielicha, gdy ten został wypełniony płynem. Toast w końcu obejmował i ją samą.
Kiedy na podeście pojawiła się madame Mericourt wzrok kobiety skupił się jedynie na niej. Ciche „chwała” opuściło jej usta, ale nie próbowała przekrzykiwać chóralnych głosów. Wciąż była nieśmiała. Mało pewna siebie. Raport zdany przez lorda Averego mówił dużo o stratach poniesionych w wielu hrabstwach. Serce bolało ją w odpowiedzi na sam kataklizm i wciąż zadziwiał ją fakt, że potrafiła go przetrwać. Niczym karaluch. Nic się go nie tyka. Kolejni z zebranych zajmowali stanowiska, ale ona ucichała czekając na słowa, które miały paść ze strony Drew czy Iriny. Wiedziała, że to czym podzielił się Mitch było słuszne. Zdążyła go poznać na tyle by zrozumieć, że jego talent w kwestii architektury jest nieoceniony i każdy kto wątpi w jego umiejętności to zwyczajnie nic o nich nie wie. Wzrok po chwili skupiła na Igorze i uśmiechnęła się do niego delikatnie, ten sam ruch powtórzyła w kierunku siedzącej obok Iriny. Może to wszystko już za nią? Milczenie jak nigdy było jej ratunkiem, bowiem czuła jak każda komórka jej ciała drży z niepokoju. Pokazywanie tego nie było w jej gestii, nie oczekiwała pocieszenia. Może kiedyś uwierzą w nią bardziej? Może kiedyś uwierzą im bardziej? Mogła na to poczekać.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Deirdre otworzyła spotkanie - Cassandra w skupieniu wsłuchiwała się wpierw w jej słowa, potem w słowa Harlana, ze smutkiem słuchając o zniszczeniach. Żałowała umarłych ludzi, żałowała umarłych zwierząt, żałowała umarłych lasów, czymkolwiek był ten straszny gniew natury, sprowokowany przez nich czy nie, niósł katastrofalne skutki dla kraju, a może i dla świata. Ofiary zasługiwały na ciszę, którą im podarowała. Wiedziała, że nie mogła zrobić więcej - że nie dało się pomóc każdemu, do każdego wyciągnąć pomocnej dłoni, naprawić każdego błędu. Że magiczna moc nie była w stanie umieścić komety z powrotem na niebie, cofnąć czasu. Pragmatyczne podejście musiało przysłonić emocje, Warwickshire przechodziło własne trudy i w pierwszej kolejności musieli zadbać o swoje ziemie. Serce krwawiło jej, gdy myślała o zniszczonym lesie w pobliżu ich domostwa, na spalonej ziemi jeszcze długo nic nie urośnie. Ile minie lat, nim zdołają przywrócić rzeczywistość ku temu, jak wyglądała dawniej? Dziesiątki, setki?
Z roztargnieniem spojrzała na Ramseya, gdy spytał o Varyę, czy sądził, że dotrze do Londynu samodzielnie? Zostawili ją przecież w Niedżwiedziej Jamie - a Varya wolała ze swojej codzienności spowiadać się jemu, nie jej. Dostrzegała niezadowolenie męża, ale przecież absencja jego kuzynki nie wynikała z jej lenistwa ani niskiej determinacji.
- Mam nadzieję, że nie porzuci stanowiska - odparła miękko, porzucenie Calchasa byłoby wielce nieodpowiedzialne. - Jej słowa wiele by dzisiaj nie wniosły, a o tym, co ją ominie, opowie jej Tatiana - dodała ściszonym głosem, nie chcąc, by jego słowa nadały dziewczynie niepochlebnej opinii. Z zastanowieniem przemknęła wzrokiem po jego sylwetce, nie wiedział jeszcze, że miał drugiego syna. Nie wiedział też, że był dzisiaj z nimi. Była przesądna, mówienie ojcu o życiu nim zacznie mówić o nim jej własne ciało, mogło je narazić na poronienie.
- Został spętany silnym zaklęciem po tym, jak napadł moją lecznicę - wtrąciła w słowa Ramesya, dostrzegając niezrozumienie na twarzy Idun i zaskoczenie Melisande, ale i śpiesząc z wyjaśnieniem Sigrun, która mogłaby źle odebrać te słowa. Śmierciożerczyni mieszkała u nich od tygodni, ale nie powinna jeszcze narażać się na podobne widoki. Utkana z cienia istota była potężna, z łatwością pozbawiłaby życia połowę tu zebranych. Cassandra spętała cień, uwięziła go, wierząc, że przyjrzenie się obiektowi z bliska mogło przynieść odpowiedzi - ale nie przyniosło żadnej, przynajmniej na razie nie. Nie wyrwała się z propozycją, gdyż nie lubiła gości, lecz jeśli któryś pośród rycerzy nie widział jeszcze tej istoty w pełnej okazałości, mogli w tym pomóc. Spojrzała na Rookwood, jej nieobecność była powodem wielu braków w jej wiedzy. Ale tym zajmą się za jakiś czas, kiedy czarownica poczuje się lepiej.
Z roztargnieniem spojrzała na Ramseya, gdy spytał o Varyę, czy sądził, że dotrze do Londynu samodzielnie? Zostawili ją przecież w Niedżwiedziej Jamie - a Varya wolała ze swojej codzienności spowiadać się jemu, nie jej. Dostrzegała niezadowolenie męża, ale przecież absencja jego kuzynki nie wynikała z jej lenistwa ani niskiej determinacji.
- Mam nadzieję, że nie porzuci stanowiska - odparła miękko, porzucenie Calchasa byłoby wielce nieodpowiedzialne. - Jej słowa wiele by dzisiaj nie wniosły, a o tym, co ją ominie, opowie jej Tatiana - dodała ściszonym głosem, nie chcąc, by jego słowa nadały dziewczynie niepochlebnej opinii. Z zastanowieniem przemknęła wzrokiem po jego sylwetce, nie wiedział jeszcze, że miał drugiego syna. Nie wiedział też, że był dzisiaj z nimi. Była przesądna, mówienie ojcu o życiu nim zacznie mówić o nim jej własne ciało, mogło je narazić na poronienie.
- Został spętany silnym zaklęciem po tym, jak napadł moją lecznicę - wtrąciła w słowa Ramesya, dostrzegając niezrozumienie na twarzy Idun i zaskoczenie Melisande, ale i śpiesząc z wyjaśnieniem Sigrun, która mogłaby źle odebrać te słowa. Śmierciożerczyni mieszkała u nich od tygodni, ale nie powinna jeszcze narażać się na podobne widoki. Utkana z cienia istota była potężna, z łatwością pozbawiłaby życia połowę tu zebranych. Cassandra spętała cień, uwięziła go, wierząc, że przyjrzenie się obiektowi z bliska mogło przynieść odpowiedzi - ale nie przyniosło żadnej, przynajmniej na razie nie. Nie wyrwała się z propozycją, gdyż nie lubiła gości, lecz jeśli któryś pośród rycerzy nie widział jeszcze tej istoty w pełnej okazałości, mogli w tym pomóc. Spojrzała na Rookwood, jej nieobecność była powodem wielu braków w jej wiedzy. Ale tym zajmą się za jakiś czas, kiedy czarownica poczuje się lepiej.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Obserwując pojawiające się na sali persony, czuje, jak rośnie jej serce. Widok tylu oddanych słusznej sprawie czarodziei pozwala dodać otuchy i mieć pewność, że pomimo tych licznych tragedii, jakie przetoczyły się przez ich kraj, jest nadzieja, że wspólnymi siłami odbudują to, co zostało zdewastowane. Uśmiechająca się ku niej Primrose obsypuje komplementem, o którym wiadomo, że jest szczery.
- Dziękuję kochana. W tobie zaś wyczuwam pewną zmianę, tylko czy wiąże się ona wyłącznie z piękną garderobą? - zwraca uwagę na jej kreację, zwłaszcza na kusząco przesłaniający fragment twarzy kapelusz.
Sięgając spojrzeniem po innych stolikach, wyłapuje sylwetkę Iriny. Od razu powraca do niej wspomnienie spotkania w krypcie Pałacu Róż, dumna poza czarownicy, która momentalnie ujęła jej serce. Kwintesencja kobiecości — zdecydowana, samodzielna, sięgająca po to, czego pragnie. ’Zawsze wstawaj z dumą”, przylgnęło do niej i zostało do dziś, pełniąc rolę drogowskazu w trudnych chwilach.
- W pełni się z tobą zgadzam, jednak jesteśmy już na dobrej drodze - odpowiada Idun, mając na myśli postępy, które udało się poczynić, także za sprawą jej męża.
Siedzący u jej boku czarodziej przedstawia się melodyjnym i przyjemnym tembrem. Maerin czaruje uśmiechem i kiedy już zaczyna mieć nadzieję, że dowie się o nim czegoś więcej, z miejsca powstaje Drew. To ku niemu zwraca swoje spojrzenie, słuchając historii rebeliantki. Lucinda odwróciła się od nich przed dwoma laty, podobnie jak Francis zeszłej jesieni. On także walczył na rzecz szlam, jak i złożył póżniej przysięgę wieczystą, zawierzając Czarnemu Panu. Czy Lucinda ma szansę na lepszy koniec? Wzmianka o ślubie zmusza do ściągnięcia brwi. Ostatnio słyszała o Macnairze z ust Primrose, relacjonującej ich wspólnie spędzoną noc. Czy tych dwoje spotykało się później podobnie? Błękit spojrzenia przenosi się na lady Burke, próbując wyczytać z jej twarzy emocje. Jak zawsze zdaje się ona utrzymywać dobrą minę do złej gry. Toast z ust Tristana momentalnie wymusza na różanych ustach uprzejmy uśmiech, jakże często ćwiczony dla podobnych sytuacji. Choć niegdyś znała Lucindę Selwyn, córę salamander, tak nie wie, kim okaże się być Lucinda Hensley-Macnair.
- Chwała Czarnemu Panu - wtóruje wszystkim, kiedy Deirdre pojawia się przed nimi. Sytuacja w kraju nie napawa optymizmem, o czym szczegółowo mają poświadczyć słowa lorda Avery.
Wstrzymuje na moment powietrze, gdy Harlan podnosi się z miejsca. Wspomnienie Wyspy Wight ściska serce i wywołuje dreszcz. Dłoń Tristana stanowi wsparcie, by stawić czoła niewygodnej prawdzie. Informacje o współpracy z Corneliusem i wujem Armelem są już jej znane. Ze słowami niepokoju czytała także w listach od matki, że lordowie Lestrange zostali zmuszeni tymczasowo opuścić Thorness Manor i przenieść się do The Vyne w Hampshire. Zapamiętuje sobie słowa lorda Traversa, będąc wdzięczną za oferowaną pomoc. Im więcej słyszy o kataklizmach, jakie wydarzyły się w Anglii, tym mocniej odczuwa bezsilność. Przez swój stan zmuszona jest pozostawać w domu, starając się oszczędzać zdrowie. Jak cieszyć się przychodzącym na świat dzieckiem, kiedy mieszkańcy Surrey nie mają się gdzie podziać? Osadza wzrok w Mitchu, wyłapując u siebie wyrzuty sumienia. Czy powinna zaprzątać jego głowę swoimi problemami, kiedy tak bardzo potrzebuje się skupić na pracy?
Głos Sigrun wybrzmiewa zdecydowaniem. Cieniste istoty powracają czasem do półwilich snów, przywołując realistyczne wspomnienie chłodu i przejmującego strachu.
”Mieszka w piwnicy”, wybrzmiewa abstrakcją, na którą Evandra mruga kilkakrotnie, zastanawiając się, jak potężną magią muszą się posługiwać, by zniewolić coś takiego. Rigel wspominał, że ciężko jest się z czymś takim mierzyć, zaś ona sama ma zupełnie odmienne doświadczenia.
- Po raz pierwszy spotkałam je siedemnastego marca. Pojawiły się w Ambleside, na dworze Fawleyów - uściśla, jeśli ktoś uznałby, że miejsce ma znaczenie. - Była ich trójka, inkantowały w starożytnym języku, którego nie do końca potrafię rozpoznać. Zbliżyły się, wprawiły nas w osłupienie i odeszły, nie zrobiwszy nam krzywdy. - Spogląda z ukosa na Tristana, nie chcąc być tą, która zdradza tajemnicę ślubnej obrączki, jednak to dzięki niej udało się szlachciankom wyjść z tego cało. O drugiej okazji na doświadczenie cienistej mocy nie opowiada — bo czy wszyscy powinni wiedzieć, co wydarzyło się w młynie?
- Dziękuję kochana. W tobie zaś wyczuwam pewną zmianę, tylko czy wiąże się ona wyłącznie z piękną garderobą? - zwraca uwagę na jej kreację, zwłaszcza na kusząco przesłaniający fragment twarzy kapelusz.
Sięgając spojrzeniem po innych stolikach, wyłapuje sylwetkę Iriny. Od razu powraca do niej wspomnienie spotkania w krypcie Pałacu Róż, dumna poza czarownicy, która momentalnie ujęła jej serce. Kwintesencja kobiecości — zdecydowana, samodzielna, sięgająca po to, czego pragnie. ’Zawsze wstawaj z dumą”, przylgnęło do niej i zostało do dziś, pełniąc rolę drogowskazu w trudnych chwilach.
- W pełni się z tobą zgadzam, jednak jesteśmy już na dobrej drodze - odpowiada Idun, mając na myśli postępy, które udało się poczynić, także za sprawą jej męża.
Siedzący u jej boku czarodziej przedstawia się melodyjnym i przyjemnym tembrem. Maerin czaruje uśmiechem i kiedy już zaczyna mieć nadzieję, że dowie się o nim czegoś więcej, z miejsca powstaje Drew. To ku niemu zwraca swoje spojrzenie, słuchając historii rebeliantki. Lucinda odwróciła się od nich przed dwoma laty, podobnie jak Francis zeszłej jesieni. On także walczył na rzecz szlam, jak i złożył póżniej przysięgę wieczystą, zawierzając Czarnemu Panu. Czy Lucinda ma szansę na lepszy koniec? Wzmianka o ślubie zmusza do ściągnięcia brwi. Ostatnio słyszała o Macnairze z ust Primrose, relacjonującej ich wspólnie spędzoną noc. Czy tych dwoje spotykało się później podobnie? Błękit spojrzenia przenosi się na lady Burke, próbując wyczytać z jej twarzy emocje. Jak zawsze zdaje się ona utrzymywać dobrą minę do złej gry. Toast z ust Tristana momentalnie wymusza na różanych ustach uprzejmy uśmiech, jakże często ćwiczony dla podobnych sytuacji. Choć niegdyś znała Lucindę Selwyn, córę salamander, tak nie wie, kim okaże się być Lucinda Hensley-Macnair.
- Chwała Czarnemu Panu - wtóruje wszystkim, kiedy Deirdre pojawia się przed nimi. Sytuacja w kraju nie napawa optymizmem, o czym szczegółowo mają poświadczyć słowa lorda Avery.
Wstrzymuje na moment powietrze, gdy Harlan podnosi się z miejsca. Wspomnienie Wyspy Wight ściska serce i wywołuje dreszcz. Dłoń Tristana stanowi wsparcie, by stawić czoła niewygodnej prawdzie. Informacje o współpracy z Corneliusem i wujem Armelem są już jej znane. Ze słowami niepokoju czytała także w listach od matki, że lordowie Lestrange zostali zmuszeni tymczasowo opuścić Thorness Manor i przenieść się do The Vyne w Hampshire. Zapamiętuje sobie słowa lorda Traversa, będąc wdzięczną za oferowaną pomoc. Im więcej słyszy o kataklizmach, jakie wydarzyły się w Anglii, tym mocniej odczuwa bezsilność. Przez swój stan zmuszona jest pozostawać w domu, starając się oszczędzać zdrowie. Jak cieszyć się przychodzącym na świat dzieckiem, kiedy mieszkańcy Surrey nie mają się gdzie podziać? Osadza wzrok w Mitchu, wyłapując u siebie wyrzuty sumienia. Czy powinna zaprzątać jego głowę swoimi problemami, kiedy tak bardzo potrzebuje się skupić na pracy?
Głos Sigrun wybrzmiewa zdecydowaniem. Cieniste istoty powracają czasem do półwilich snów, przywołując realistyczne wspomnienie chłodu i przejmującego strachu.
”Mieszka w piwnicy”, wybrzmiewa abstrakcją, na którą Evandra mruga kilkakrotnie, zastanawiając się, jak potężną magią muszą się posługiwać, by zniewolić coś takiego. Rigel wspominał, że ciężko jest się z czymś takim mierzyć, zaś ona sama ma zupełnie odmienne doświadczenia.
- Po raz pierwszy spotkałam je siedemnastego marca. Pojawiły się w Ambleside, na dworze Fawleyów - uściśla, jeśli ktoś uznałby, że miejsce ma znaczenie. - Była ich trójka, inkantowały w starożytnym języku, którego nie do końca potrafię rozpoznać. Zbliżyły się, wprawiły nas w osłupienie i odeszły, nie zrobiwszy nam krzywdy. - Spogląda z ukosa na Tristana, nie chcąc być tą, która zdradza tajemnicę ślubnej obrączki, jednak to dzięki niej udało się szlachciankom wyjść z tego cało. O drugiej okazji na doświadczenie cienistej mocy nie opowiada — bo czy wszyscy powinni wiedzieć, co wydarzyło się w młynie?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Siedział cicho, niemal niewidoczny, w cieniu towarzyskiej wrzawy, jakby był jedynie tłem dla rozgrywającego się spektaklu. Jego obecność nie była przyciągająca wzroku, ale wystarczająca, by nie umknąć uwadze najbardziej spostrzegawczych. W głębi duszy jednak trzymał się z dala od tej maskarady, z której czerpał tyle, ile było mu potrzebne. Każdy gest, skinienie, wyraz twarzy otaczających go osób – wszystko było częścią gry, którą znał na wylot. Ale to nie był jego czas, jeszcze nie. Na razie obserwował, zbierał informacje, analizował.
Wszystko to, co działo się wokół, przypominało mu teatr – pełen fałszywych gestów, pozornej serdeczności, dobrze wyreżyserowanych ról. Był świadom, że inni patrzą, kalkulują, podejmują decyzje. W pewnym momencie poczuł na sobie wzrok. Znał to spojrzenie – pełne wyczekiwania i prowokacji. Manannan Travers, najstarszy z rodzeństwa, przyglądał się z wyraźnym zamiarem wywołania reakcji. Sprawdzić, jak daleko można się posunąć? Wciągnąć w grę, którą inni prowadzili na co dzień? Zamiast odwrócić wzrok, odpowiedział gestem, subtelnym. Wziął do ręki kieliszek szampana, uniósł go subtelnie w jego stronę, posyłając ledwo widoczny uśmiech. Zamiast dać się wciągnąć w jego prowokację, wybrał elegancką ironię.
Wsłuchiwał się uważnie w relację Harlana, który z chłodną precyzją przedstawiał spis zniszczeń po pamiętnej katastrofie. Słowa odbijały się echem w myślach, choć zewnętrznie nie zdradzał żadnej reakcji. Naturalne, niemal nieruchome oblicze. Mówiono o ruinach, spalonych budynkach, o ludziach, których ślady istnienia zatarły się pod naporem żywiołu. Każdy szczegół był świadectwem potęgi natury, a może czegoś więcej – czegoś, co wymykało się zwykłym wyjaśnieniom. Nie było miejsca, które ocalało by bez szwanku. Żywioł, bezlitosny i obojętny, ogarnął wszystko, co znalazło się na jego drodze. Mury, które stały przez wieki, runęły jak domki z kart. Każdy skrawek ziemi, każde miasto i każda wieś miały teraz swoją własną opowieść o zniszczeniu.
- Szanowni panowie, piękne panie chciałbym przedstawić z ramienia nestora Fortinbrasa i własnych działań szereg zniszczeń w Cambridgeshire - podniósł z lekka głos, prostując plecy na zajmowanym dotychczas miejscu. - Oraz zaistniałe zamieszanie pośród naszych uczonych, którzy zamiast dojść do sedna sprawy, walczą pomiędzy sobą. Bronią swoją skórę, zamiast zająć się odnalezieniem przyczyny sierpniowej katastrofy. Meteoryt nie oszczędził huty magicznego szkła i tuneli wydobywczych, dotychczas udało nam się oczyścić i wzmocnić konstrukcję najważniejszego wyrobiska. Drugie pozostało niezdatne do odbudowy w skali zniszczeń, przez co byliśmy zmuszeni do wybicia nowego, korzystniejszego w nowe zasoby. Odbudowa huty była dla nas priorytetem na wzgląd zachowania płynności wyrobu fiolek do eliksirów i znaczących obecnie przyrządów astronomicznych. - Zastanawiał się, jakie będą tego konsekwencje, nie tylko dla świata, który znał, ale i dla ludzi, którzy stracili wszystko. Jak odbudować coś, co zostało doszczętnie zniszczone? Jak przywrócić porządek w chaosie, który ogarnął ziemię, miasta i wsie? Wiedział, że to pytania, na które odpowiedź przyjdzie z czasem, ale już teraz czuł, że świat po tej katastrofie nie będzie taki sam. To, co przyniosła ze sobą, miało zmienić nie tylko krajobraz, ale i sposób, w jaki ludzie będą postrzegać rzeczywistość. - W całym hrabstwie nakazano ogłoszenie żałoby na wzgląd całkowitego sponiewierania Cambridge. Zniszczeniu uległy najważniejsze ośrodki miejskie, w tym znana uczelnia i jej archiwa pełne badań naszych uczonych, jak również ważne zapiski sprzed wielu wieków. Meteor uderzył w samo centrum, pozostawiając wielki krater i wylewająca się z pęknięć struktur lawy… Liczba zmarłych opiewa na tysiące, nie lepiej wygląda liczba uznanych za zaginionych. Sytuacja nadal jest dramatyczna, jednak powzięliśmy relokacje mieszkańców w bezpieczne miejsca, jak również do Huntingtonshire. Prawdopodobnie już nigdy miasto nie odzyska swej świetności, acz ludność powzięła powolną odbudowę. - streścił z pamięci, nadal mając przed oczami zniszczenie ukochanego miasta. - Odzyskaliśmy ze zgliszczy materiały do ponownego użycia, sytuacja powoli zdaje się stabilizować. Wioski są odbudowywane z nakładów pieniężnych rodu. Nadal jednak brakuje odpowiedzi co zrobić ze skutkami trującego deszczu, który odbił swoje piętno na ludności St. Neots.
Wszystko to, co działo się wokół, przypominało mu teatr – pełen fałszywych gestów, pozornej serdeczności, dobrze wyreżyserowanych ról. Był świadom, że inni patrzą, kalkulują, podejmują decyzje. W pewnym momencie poczuł na sobie wzrok. Znał to spojrzenie – pełne wyczekiwania i prowokacji. Manannan Travers, najstarszy z rodzeństwa, przyglądał się z wyraźnym zamiarem wywołania reakcji. Sprawdzić, jak daleko można się posunąć? Wciągnąć w grę, którą inni prowadzili na co dzień? Zamiast odwrócić wzrok, odpowiedział gestem, subtelnym. Wziął do ręki kieliszek szampana, uniósł go subtelnie w jego stronę, posyłając ledwo widoczny uśmiech. Zamiast dać się wciągnąć w jego prowokację, wybrał elegancką ironię.
Wsłuchiwał się uważnie w relację Harlana, który z chłodną precyzją przedstawiał spis zniszczeń po pamiętnej katastrofie. Słowa odbijały się echem w myślach, choć zewnętrznie nie zdradzał żadnej reakcji. Naturalne, niemal nieruchome oblicze. Mówiono o ruinach, spalonych budynkach, o ludziach, których ślady istnienia zatarły się pod naporem żywiołu. Każdy szczegół był świadectwem potęgi natury, a może czegoś więcej – czegoś, co wymykało się zwykłym wyjaśnieniom. Nie było miejsca, które ocalało by bez szwanku. Żywioł, bezlitosny i obojętny, ogarnął wszystko, co znalazło się na jego drodze. Mury, które stały przez wieki, runęły jak domki z kart. Każdy skrawek ziemi, każde miasto i każda wieś miały teraz swoją własną opowieść o zniszczeniu.
- Szanowni panowie, piękne panie chciałbym przedstawić z ramienia nestora Fortinbrasa i własnych działań szereg zniszczeń w Cambridgeshire - podniósł z lekka głos, prostując plecy na zajmowanym dotychczas miejscu. - Oraz zaistniałe zamieszanie pośród naszych uczonych, którzy zamiast dojść do sedna sprawy, walczą pomiędzy sobą. Bronią swoją skórę, zamiast zająć się odnalezieniem przyczyny sierpniowej katastrofy. Meteoryt nie oszczędził huty magicznego szkła i tuneli wydobywczych, dotychczas udało nam się oczyścić i wzmocnić konstrukcję najważniejszego wyrobiska. Drugie pozostało niezdatne do odbudowy w skali zniszczeń, przez co byliśmy zmuszeni do wybicia nowego, korzystniejszego w nowe zasoby. Odbudowa huty była dla nas priorytetem na wzgląd zachowania płynności wyrobu fiolek do eliksirów i znaczących obecnie przyrządów astronomicznych. - Zastanawiał się, jakie będą tego konsekwencje, nie tylko dla świata, który znał, ale i dla ludzi, którzy stracili wszystko. Jak odbudować coś, co zostało doszczętnie zniszczone? Jak przywrócić porządek w chaosie, który ogarnął ziemię, miasta i wsie? Wiedział, że to pytania, na które odpowiedź przyjdzie z czasem, ale już teraz czuł, że świat po tej katastrofie nie będzie taki sam. To, co przyniosła ze sobą, miało zmienić nie tylko krajobraz, ale i sposób, w jaki ludzie będą postrzegać rzeczywistość. - W całym hrabstwie nakazano ogłoszenie żałoby na wzgląd całkowitego sponiewierania Cambridge. Zniszczeniu uległy najważniejsze ośrodki miejskie, w tym znana uczelnia i jej archiwa pełne badań naszych uczonych, jak również ważne zapiski sprzed wielu wieków. Meteor uderzył w samo centrum, pozostawiając wielki krater i wylewająca się z pęknięć struktur lawy… Liczba zmarłych opiewa na tysiące, nie lepiej wygląda liczba uznanych za zaginionych. Sytuacja nadal jest dramatyczna, jednak powzięliśmy relokacje mieszkańców w bezpieczne miejsca, jak również do Huntingtonshire. Prawdopodobnie już nigdy miasto nie odzyska swej świetności, acz ludność powzięła powolną odbudowę. - streścił z pamięci, nadal mając przed oczami zniszczenie ukochanego miasta. - Odzyskaliśmy ze zgliszczy materiały do ponownego użycia, sytuacja powoli zdaje się stabilizować. Wioski są odbudowywane z nakładów pieniężnych rodu. Nadal jednak brakuje odpowiedzi co zrobić ze skutkami trującego deszczu, który odbił swoje piętno na ludności St. Neots.
Wolę raczej swoją wolność niż Twoją miłość. Jeśli masz do wyboru towarzystwo w więzieniu i samotny spacer na wolności, co wybierasz?
Efrem Yaxley
Zawód : polityk, wsparcie Ambasadora Anglii w Magicznej Konfederacji Czarodziejów
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaś nie – w każdym razie wygra...
OPCM : 7 +2
UROKI : 6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Moja brew uniosła się, kiedy syn wzniósł ponad stołem propozycję wczesnego toastu. Pospiesznie. Sprzymierzeńcy wciąż przekraczali wrota, należało każdego powitać lub przynajmniej uprzejmie skinąć głową. Powinniśmy dbać o to, by odebrać niektórym powód do krytycznego spojrzenia i czającej się w niewidzialnych odmętach gorzkich uwag. Starałam się zatem zareagować, gdy spływały gesty serdeczności kierowane w stronę naszej rodziny, starałam się dobrze orientować się, kto tak naprawdę był dziś pośród nas a kogo z jakiegoś powodu zabrakło. Sojusznicy rozpływali się w powietrzu lub umierali, a na ich miejscu – ku zadowoleniu – pojawiali się nowi. Warto było ich znać, warto było, by oni dobrze zapamiętali nas. Po wielkiej katastrofie spodziewałam się informacji o śmierci i okrutnym pokaleczeniu oddanych sług Czarnego Pana. Mroczny scenariusz zdawał się być jakże adekwatny. Śmiertelna pani zebrała krwisty plon, wołając o jednych z nas i o jednych z nich. Silnie jednak mieli przetrwać – ilość zajętych miejsc jasno dowodziła, że potęga lubiła umknąć samej śmierci. Sądziłam, że gromadziliśmy się tu twardsi i jeszcze bardziej odporni – mimo ciężaru grozy przetaczającej się przez nasze ziemie.
Zatem przyszła. Lucinda samotnie wkraczająca do bankietowej sali musiała przyciągnąć spojrzenia, musiała sprowokować szepty i wyrastające na czołach rzędy zmarszczek. Lucinda musiała w myślach co po niektórych przez choćby krótką chwilę stać się zabarwionym krwiście centrum - to wydało mi się jakże oczywiste. To jej twarz znali z plakatów, to z nią walczyli na śmierć i życie, to ją pamiętali jako tą, która wyrzekła się honorowego dziedzictwa na rzecz obrzydliwych szlam. Musiała. Cały jej pochód śledziłam czujnym okiem, o wiele jednak bardziej zainteresowana dziewczyną niż obracającymi się wokół okrągłych stołów głowami. Nie nadeszła jak ten pachoł prowadzony na smyczy przez naszą rodzinę, ani jak poniżona nałożnica lub więzień Drew. Patrzyłam na nią, i widziałam samodzielnie rysowaną historię. Świat miał ją ujrzeć – już nie z pogłosek, lecz żywą i gotową poważnie sprawdzić się w roli. Bo jeśli nie, śmierć prędko zagarnie ją w czarne odmęty. Zadania, które ją czekały, krew przelewna w imię Czarnego Pana to nie były zajęcia dla podlotka. Z dumą przyglądałam się kobiecie, która ośmieliła się wejść tutaj i rozpocząć pierwszy akt, pierwszą pieśń – choćby cichą - dyktującą o bezwzględnym oddaniu. W imię rodziny, do której wkraczała. Dla dobra niosącej nas czarodziejskiej idei i świętości krwi czystej, z której przyszło jej się przecież narodzić. Chciałam zobaczyć ten obraz, chciałam, by nie opuszczała brody i nie chowała się w cieniu. Drew potrzebował silnej partnerki, mocno stąpającej po ziemi towarzyszki, która będzie, owszem, wkrótce żoną i matką, ale i współtwórczynią naszego sukcesu. Najwyższa pora, by przestała chować się w murach Przeklętej warowni i ukazała pewnym i wątpiącym, co tak naprawdę ma do zaoferowania. Dlatego też okazałam swe zadowolenie, pozwalając sobie ofiarować przeznaczone właśnie dla niej wyraźne skinienie. Drew oferował jej niezwykłą szansę i objęcie wreszcie jedynego słusznego szlaku i byłaby nieskończenie głupia, igrając z tym. Zaś mnie do zaufania mu w tym względzie nie obligowała już wyłącznie wiara w dzielony rodowód i niekwestionowane przywództwo mego bratanka – tak w rodzinie jak i w tej wojnie. Ja zaczynałam dowiadywać się, kim naprawdę jest i jak wiele może nam zaoferować.
Nie sądziłam, że Drew zdecyduje się na tak wyczerpujące wyjaśnienie, ale mogłam to zaakceptować. Obfitość szczegółów, szlachetne podzielnie się prawdą i ujawniona namiastka uczucia mogły go obnażyć, lecz tylko pozornie. To była dobrze zagrana manifestacja zaufania do sojuszników, ale i ostro zaznaczona granica, obecność decyzji, która już zapadła. Poniekąd również i rozkazu, który należało wykonać. Wątpliwości winny wygaszać się wraz z każdym zdaniem, a poszanowanie dla rangi śmierciożercy miało pozostać niezachwiane. Wszak nie bez powodu to właśnie on dostąpił tego zaszczytu, nie bez powodu to właśnie Mulciber stał się gwarantem. Jej obowiązki i jej kara jasno wybrzmiały. Nim zasiadł ponownie, otrzymał ode mnie skąpy uśmiech. Dobrze się spisał. Doceniłam ostatnie zdanie. Ono miało dać moc. Jemu, jej, ale i nam wszystkim. Wewnętrzne waśnie były pierwszym krokiem do samozniszczenia, a to ostatnie, czego dziś potrzebowaliśmy. Szczególnie teraz – gdy sporządzaliśmy nieskończony spis kataklizmów.
O nim prawił Avery, a ja słuchałam jego i wszystkich kolejno przemawiających lordów i ziemskich opiekunów, ale i tych, którzy nieśli pomoc i postanowili podzielić się beznadziejnie pogruchotanym obrazem rzeczywistości. Suffolk nie było jedyne. W ostatnich miesiącach widywałam dramat rozmaitych zakątków kraju, służąc radą i wsparciem, lecz uwaga Macnairów bez wątpienia koncentrowała się na przekazanych Drew pod opiekę ziemiach. I również o naszej sytuacji należało powiedzieć głośno. Powstałam zatem, niosąc wsparcie mojemu namiestnikowi i mojemu bratankowi. O kilku sprawach zdołał przemówić już Mitchell – co wywołało moje dostrzegalne zadowolenie, albowiem młody mężczyzna mógł nie mieć zbyt wielu okazji do zabierania głosu w takim towarzystwie, a jako specjalista w pożądanej dziedzinie, otrzymał szansę, by zaprezentować swą wartość. Niechaj go zapamiętają i docenią.
- Szanowni zebrani, pozwolicie, że w uzupełnieniu do Mitchella, opowiem więcej o sytuacji w Suffolk – rozpoczęłam rozprostowana i niezmiennie poważna. Mówiliśmy tu wszak niezmiennie o rzeczach przerażających i naprawdę niepokojących. Mimo upływu czasu, niektóre kwestie wciąż mogły stanowić wielkie zagrożenie. Zaś inne klęski mogły dopiero nadejść. – Sierpniowa tragedia przyniosła śmierć wielu naszych mieszkańców. Śmierć jednak nie zaprzestała zbierać swego żniwa i do teraz mierzymy się z dużą ilością zgonów. Zgonów spowodowanych w tym momencie głównie szerzącą się, szczególnie we wschodnich regionach, zarazą, wcześniej głodem. Niektóre zakątki Suffolk zamieniły się w cmentarzysko. Wielu jest zaginionych, wiele martwych twarzy nigdy nierozpoznanych. Nakazałam przeczesanie terenu i bezwzględne pilnowanie pochówków z uwagi na niebezpieczeństwo prowokowane przez rozkładające się ciała. Ciała nieczęsto także niosące ślady poparzeń w wyniku bezmyślnego postępowania ludzi: obserwujemy niepokojącą praktykę nacierania się pozostałym po katastrofie gwiezdnym pyłem, szczególnie pośród kobiet i dzieci. Docierają do nas informacje, że ta skandaliczna moda zdobywa popularność również w innych częściach kraju… Jak mniemam, zjawisko to jest poważnym problemem. Należałoby bezwzględnie z tym skończyć, co poniektórzy dopatrują się wciąż cudu w kosmicznych drobinach i nawet widok kolejnych zwłok nie przemawia im do rozsądku – zaakcentowałam ponuro, wciąż pamiętając młode dziewczęta, które Drew i ja spotkaliśmy podczas oględzin. Pozwoliłam sobie tutaj również na stosowną pauzę. - W Ipswich powódź zniszczyła wiele domostw, ale udało nam się zapanować nad sytuacją, zanim woda spowodowała jeszcze większe straty. Zdziesiątkowanie społeczności, poparzenia i choroby powodują, że wielu ludzi jest również zbyt słabych i w niektórych częściach hrabstw prace nad przywróceniem porządku postępują wolniej, niż moglibyśmy sobie tego życzyć, ale po odbudowie mostu i zapewnieniu płynności dostaw z sukcesem zasililiśmy spiżarnie mieszkańców wszędzie tam, gdzie zostały one doszczętnie zniszczone. Widmo głodu nie powinno nam już zagrażać – zakończyłam nakreślać sytuację w Suffolk, przesuwając się powolnym okiem po zgromadzonych twarzach. – Niezmiennie służę pomocą i radą w kwestii pogrzebów i tworzenia nowych cmentarzy, ale też i w kwestii odbudowy tych zniszczonych krypt. W Suffolk nieznaczną pociechą dla pogrążonych w żałobie rodzin okazało się zorganizowanie specjalnej ceremonii i oddanie hołdu ofiarom. Obecność namiestnika pośród mieszkańców przyniosła pokrzepienie - zapewniłam, na koniec dzieląc się pewną wskazówką. Być może inni zdecydują się obrać podobną drogę.
Notowane w pewnych obszarach sukcesy nie oznaczały zażegnania problemu. Z wieloma klęskami mierzyliśmy się cały czas i będziemy się mierzyć jeszcze przez długi czas. Ufałam, że zebrani byli tego świadomi.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zatem przyszła. Lucinda samotnie wkraczająca do bankietowej sali musiała przyciągnąć spojrzenia, musiała sprowokować szepty i wyrastające na czołach rzędy zmarszczek. Lucinda musiała w myślach co po niektórych przez choćby krótką chwilę stać się zabarwionym krwiście centrum - to wydało mi się jakże oczywiste. To jej twarz znali z plakatów, to z nią walczyli na śmierć i życie, to ją pamiętali jako tą, która wyrzekła się honorowego dziedzictwa na rzecz obrzydliwych szlam. Musiała. Cały jej pochód śledziłam czujnym okiem, o wiele jednak bardziej zainteresowana dziewczyną niż obracającymi się wokół okrągłych stołów głowami. Nie nadeszła jak ten pachoł prowadzony na smyczy przez naszą rodzinę, ani jak poniżona nałożnica lub więzień Drew. Patrzyłam na nią, i widziałam samodzielnie rysowaną historię. Świat miał ją ujrzeć – już nie z pogłosek, lecz żywą i gotową poważnie sprawdzić się w roli. Bo jeśli nie, śmierć prędko zagarnie ją w czarne odmęty. Zadania, które ją czekały, krew przelewna w imię Czarnego Pana to nie były zajęcia dla podlotka. Z dumą przyglądałam się kobiecie, która ośmieliła się wejść tutaj i rozpocząć pierwszy akt, pierwszą pieśń – choćby cichą - dyktującą o bezwzględnym oddaniu. W imię rodziny, do której wkraczała. Dla dobra niosącej nas czarodziejskiej idei i świętości krwi czystej, z której przyszło jej się przecież narodzić. Chciałam zobaczyć ten obraz, chciałam, by nie opuszczała brody i nie chowała się w cieniu. Drew potrzebował silnej partnerki, mocno stąpającej po ziemi towarzyszki, która będzie, owszem, wkrótce żoną i matką, ale i współtwórczynią naszego sukcesu. Najwyższa pora, by przestała chować się w murach Przeklętej warowni i ukazała pewnym i wątpiącym, co tak naprawdę ma do zaoferowania. Dlatego też okazałam swe zadowolenie, pozwalając sobie ofiarować przeznaczone właśnie dla niej wyraźne skinienie. Drew oferował jej niezwykłą szansę i objęcie wreszcie jedynego słusznego szlaku i byłaby nieskończenie głupia, igrając z tym. Zaś mnie do zaufania mu w tym względzie nie obligowała już wyłącznie wiara w dzielony rodowód i niekwestionowane przywództwo mego bratanka – tak w rodzinie jak i w tej wojnie. Ja zaczynałam dowiadywać się, kim naprawdę jest i jak wiele może nam zaoferować.
Nie sądziłam, że Drew zdecyduje się na tak wyczerpujące wyjaśnienie, ale mogłam to zaakceptować. Obfitość szczegółów, szlachetne podzielnie się prawdą i ujawniona namiastka uczucia mogły go obnażyć, lecz tylko pozornie. To była dobrze zagrana manifestacja zaufania do sojuszników, ale i ostro zaznaczona granica, obecność decyzji, która już zapadła. Poniekąd również i rozkazu, który należało wykonać. Wątpliwości winny wygaszać się wraz z każdym zdaniem, a poszanowanie dla rangi śmierciożercy miało pozostać niezachwiane. Wszak nie bez powodu to właśnie on dostąpił tego zaszczytu, nie bez powodu to właśnie Mulciber stał się gwarantem. Jej obowiązki i jej kara jasno wybrzmiały. Nim zasiadł ponownie, otrzymał ode mnie skąpy uśmiech. Dobrze się spisał. Doceniłam ostatnie zdanie. Ono miało dać moc. Jemu, jej, ale i nam wszystkim. Wewnętrzne waśnie były pierwszym krokiem do samozniszczenia, a to ostatnie, czego dziś potrzebowaliśmy. Szczególnie teraz – gdy sporządzaliśmy nieskończony spis kataklizmów.
O nim prawił Avery, a ja słuchałam jego i wszystkich kolejno przemawiających lordów i ziemskich opiekunów, ale i tych, którzy nieśli pomoc i postanowili podzielić się beznadziejnie pogruchotanym obrazem rzeczywistości. Suffolk nie było jedyne. W ostatnich miesiącach widywałam dramat rozmaitych zakątków kraju, służąc radą i wsparciem, lecz uwaga Macnairów bez wątpienia koncentrowała się na przekazanych Drew pod opiekę ziemiach. I również o naszej sytuacji należało powiedzieć głośno. Powstałam zatem, niosąc wsparcie mojemu namiestnikowi i mojemu bratankowi. O kilku sprawach zdołał przemówić już Mitchell – co wywołało moje dostrzegalne zadowolenie, albowiem młody mężczyzna mógł nie mieć zbyt wielu okazji do zabierania głosu w takim towarzystwie, a jako specjalista w pożądanej dziedzinie, otrzymał szansę, by zaprezentować swą wartość. Niechaj go zapamiętają i docenią.
- Szanowni zebrani, pozwolicie, że w uzupełnieniu do Mitchella, opowiem więcej o sytuacji w Suffolk – rozpoczęłam rozprostowana i niezmiennie poważna. Mówiliśmy tu wszak niezmiennie o rzeczach przerażających i naprawdę niepokojących. Mimo upływu czasu, niektóre kwestie wciąż mogły stanowić wielkie zagrożenie. Zaś inne klęski mogły dopiero nadejść. – Sierpniowa tragedia przyniosła śmierć wielu naszych mieszkańców. Śmierć jednak nie zaprzestała zbierać swego żniwa i do teraz mierzymy się z dużą ilością zgonów. Zgonów spowodowanych w tym momencie głównie szerzącą się, szczególnie we wschodnich regionach, zarazą, wcześniej głodem. Niektóre zakątki Suffolk zamieniły się w cmentarzysko. Wielu jest zaginionych, wiele martwych twarzy nigdy nierozpoznanych. Nakazałam przeczesanie terenu i bezwzględne pilnowanie pochówków z uwagi na niebezpieczeństwo prowokowane przez rozkładające się ciała. Ciała nieczęsto także niosące ślady poparzeń w wyniku bezmyślnego postępowania ludzi: obserwujemy niepokojącą praktykę nacierania się pozostałym po katastrofie gwiezdnym pyłem, szczególnie pośród kobiet i dzieci. Docierają do nas informacje, że ta skandaliczna moda zdobywa popularność również w innych częściach kraju… Jak mniemam, zjawisko to jest poważnym problemem. Należałoby bezwzględnie z tym skończyć, co poniektórzy dopatrują się wciąż cudu w kosmicznych drobinach i nawet widok kolejnych zwłok nie przemawia im do rozsądku – zaakcentowałam ponuro, wciąż pamiętając młode dziewczęta, które Drew i ja spotkaliśmy podczas oględzin. Pozwoliłam sobie tutaj również na stosowną pauzę. - W Ipswich powódź zniszczyła wiele domostw, ale udało nam się zapanować nad sytuacją, zanim woda spowodowała jeszcze większe straty. Zdziesiątkowanie społeczności, poparzenia i choroby powodują, że wielu ludzi jest również zbyt słabych i w niektórych częściach hrabstw prace nad przywróceniem porządku postępują wolniej, niż moglibyśmy sobie tego życzyć, ale po odbudowie mostu i zapewnieniu płynności dostaw z sukcesem zasililiśmy spiżarnie mieszkańców wszędzie tam, gdzie zostały one doszczętnie zniszczone. Widmo głodu nie powinno nam już zagrażać – zakończyłam nakreślać sytuację w Suffolk, przesuwając się powolnym okiem po zgromadzonych twarzach. – Niezmiennie służę pomocą i radą w kwestii pogrzebów i tworzenia nowych cmentarzy, ale też i w kwestii odbudowy tych zniszczonych krypt. W Suffolk nieznaczną pociechą dla pogrążonych w żałobie rodzin okazało się zorganizowanie specjalnej ceremonii i oddanie hołdu ofiarom. Obecność namiestnika pośród mieszkańców przyniosła pokrzepienie - zapewniłam, na koniec dzieląc się pewną wskazówką. Być może inni zdecydują się obrać podobną drogę.
Notowane w pewnych obszarach sukcesy nie oznaczały zażegnania problemu. Z wieloma klęskami mierzyliśmy się cały czas i będziemy się mierzyć jeszcze przez długi czas. Ufałam, że zebrani byli tego świadomi.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Irina Macnair dnia 17.10.24 0:20, w całości zmieniany 3 razy
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Fergie, ty idioto!
Karcącą myślą popędzał sam siebie, stawiając długie i żwawe kroki, póki nie przekroczył progu dumnego przybytku znajdującego się w centrum schludniejszej części magicznego portu. Już w progu ściągnął z siebie płaszcz, wciskając go w ręce jednego z pracowników, nerwowo podpytując gdzie znajduje się sala balowa. Dłonią przygładził włosy, bo pomimo niebywale równego przedziałka na środku głowy i ciasnej kity zwieńczonej granatową wstążką dwa czy trzy kosmyki odzyskały pełną swobodę. Należycie przyszykował się do tej okazji, co nijak nie leżało w jego naturze. Przyciął brodę, wyczyścił uszy, zęby kilkunastokrotnie przepłukał ziołową miksturą i ostrożniej niż kiedykolwiek wybrał szatę o ciemnoszarej barwie, na rękawach której można było odnaleźć hafty z granatowych nici przedstawiające fale i wyłaniające się z nich macki. Mentalnie też się przygotował, a jakże, zapamiętując kilka grzecznościowych formułek, aby nie wyjść na ignoranta. Tylko po co mu było szorować gębę, skoro z własnej głupoty się spóźnił?
Z nerwów zjawił się na miejscu dużo za wcześnie, a że nie chciał zrobić z siebie pośmiewiska, to polazł dalej, dla spokoju ducha starając się jak najlepiej rozprostować kości. Wizja posadzenia dupska na jednym krześle na dłużej niż godzinę podziałała na niego jak płachta na byka. Oczywiście, że musiał poleźć za daleko i przy okazji zajrzeć do jednego z obskurnych lokali, jakby wcale nie gościł w nim w przeszłości. Londyński port znał już na pamięć, ale w ten konkretny wieczór musiał poczuć nieodpartą potrzebę odświeżenia swojej wiedzy. Czy naprawdę nie mógł być kapkę mądrzejszy?
Zaprowadzono go pod odpowiednią salę i zatrzymano przed drzwiami. Rzecz jasna nie wpuszczono go do środka tak od razu i wiele pokładów cierpliwości kosztowało go to, aby nie unieść się urażoną dumą. Obawiał się, że już mu nie otworzą. Musiał przed samym sobą przyznać, że całe to wzniosłe spotkanie rozpoczęło się bez niego, ponieważ jego obecność nie była szczególnie niezbędna. Sam jest sobie winien, wszak nie odegrał w toczącej się wojnie dużej roli, a tak naprawdę to żadnej. Teraz było w nim pełno chęci do działania, oczywiście, ale istniało ryzyko, że ktoś wytknie mu bezczynność pytaniem o to gdzie był i co robił przez ostatnie miesiące. Bez zasług nie miał prawa do roszczeń, dlatego cierpliwie czekał, gdy osoba z personelu zwinnie przeszła z holu do sali, choć odzywały się w nim kolejne wątpliwości.
Co jeśli swoim nieprzemyślanym wejściem do środka przeszkodziłby w podniosłej mowie jakiejś ważnej personie? Możliwość narażenia się komuś spośród grona najbardziej zaufanych popleczników Czarnego Pana mogła całkiem pogrzebać jego dobre chęci dołączenia do aktywnej walki w słusznej sprawie. Gdyby jakimś cudem miał przeszkodzić w przemowie samemu Czarnemu Panu? Niespokojny dreszcze przeszedł wzdłuż jego kręgosłupa, jeszcze nerwowo wygładził brodę, czekając na werdykt w jego sprawie. Mógł się wycofać. Trudno, nie przyszedł, nikt za nim płakać nie będzie, a co najwyżej potem dostanie burę od brata. Może nawet lepiej jeśli mu teraz nie otworzą, miałby wtedy szansę odwiedzić jeszcze jeden portowy lokal bez strachu przez pobrudzeniem ubrań w bójce. Powoli rozważał zrobienie pierwszego kroku w tył.
Drzwi uchyliły się, aż w końcu ewidentnie przed nim otwarły. Mieszanina kontrastujących emocji targnęła nim, bo jednak odczuł ulgę, potem lekki zawód. Od razu poczuł na sobie przeszywające spojrzenie samej namiestniczki Londynu, na które odpowiedział skinieniem głowy, próbując okazać skruchę bez kulenia się niczym zbity psidwak. Był już w środku, oto połowa sukcesu, a teraz gorsza część skupiająca się wokół nienarobienia sobie wstydu. Szlag by to, musiał pilnować swoich kroków, aby nie popędzić jak poparzony do pierwszego lepszego krzesła, niekoniecznie pustego. Rozejrzał się, nieudolnie maskując zagubienie, pośród zgromadzonych odnajdując znajome twarze, póki nie natrafił na te pokrewne. Mięśnie na jego twarzy instynktownie się rozluźniły, gdy ujrzał wolne miejsce pomiędzy swoją bratową i inną piękną damą. I tę twarz kojarzył z dawnych lat szkolnych, takie przynajmniej odniósł wrażenie.
– Dobry wieczór wszystkim – przywitał się skromnie, uprzejmym tonem, wręcz cicho, jakby zapomniał, że jest donośnym Traversem. Potem usiadł, starając się ignorować dogasające w nim skrępowanie. Skoro go wpuszczono, to nie spóźnił się tak bardzo, ale czy nie powinien się jakoś wytłumaczyć przynajmniej przed osobami zajmującymi ten sam stolik? Wszyscy byli elegancko ubrani i mieli miny nad wyraz poważne, chociaż w oczach Rookwood, której nie sposób było pomylić z kimś innym, jak zawsze czaiło się jakieś licho. – Zatrzymał mnie mój kanał La Manche – rzucił konspiracyjnym półszeptem, zerkając na brata, jakby tylko on miał zrozumieć, że to ledwie licha wymówka. Wcale się nie wysilał w żadnej świątyni dumania, ale problemów gastrycznych każdy kiedyś doświadczył, więc łatwiej przyjdzie mu wybaczyć spóźnienie.
Jeszcze przesunął spojrzeniem po osobach zajmujących miejsca przy stoliku, potem zerknął na wiaderko z chłodzącym się alkoholem. Nie był świadkiem poruszenia wszystkich ważkich kwestii, ale zorientował się, że na całym forum poruszano tematy związane z odbudową różnych terenów po zniszczeniach. Fergus, siedź cicho, tutaj ważne kwestie się porusza. – Komuś szampana? – dopytał bardzo ostrożnie, bliski sięgnięcia po butelkę, z czym wstrzymywał się, póki nie usłyszy pozytywnej odpowiedzi od kogokolwiek.
Karcącą myślą popędzał sam siebie, stawiając długie i żwawe kroki, póki nie przekroczył progu dumnego przybytku znajdującego się w centrum schludniejszej części magicznego portu. Już w progu ściągnął z siebie płaszcz, wciskając go w ręce jednego z pracowników, nerwowo podpytując gdzie znajduje się sala balowa. Dłonią przygładził włosy, bo pomimo niebywale równego przedziałka na środku głowy i ciasnej kity zwieńczonej granatową wstążką dwa czy trzy kosmyki odzyskały pełną swobodę. Należycie przyszykował się do tej okazji, co nijak nie leżało w jego naturze. Przyciął brodę, wyczyścił uszy, zęby kilkunastokrotnie przepłukał ziołową miksturą i ostrożniej niż kiedykolwiek wybrał szatę o ciemnoszarej barwie, na rękawach której można było odnaleźć hafty z granatowych nici przedstawiające fale i wyłaniające się z nich macki. Mentalnie też się przygotował, a jakże, zapamiętując kilka grzecznościowych formułek, aby nie wyjść na ignoranta. Tylko po co mu było szorować gębę, skoro z własnej głupoty się spóźnił?
Z nerwów zjawił się na miejscu dużo za wcześnie, a że nie chciał zrobić z siebie pośmiewiska, to polazł dalej, dla spokoju ducha starając się jak najlepiej rozprostować kości. Wizja posadzenia dupska na jednym krześle na dłużej niż godzinę podziałała na niego jak płachta na byka. Oczywiście, że musiał poleźć za daleko i przy okazji zajrzeć do jednego z obskurnych lokali, jakby wcale nie gościł w nim w przeszłości. Londyński port znał już na pamięć, ale w ten konkretny wieczór musiał poczuć nieodpartą potrzebę odświeżenia swojej wiedzy. Czy naprawdę nie mógł być kapkę mądrzejszy?
Zaprowadzono go pod odpowiednią salę i zatrzymano przed drzwiami. Rzecz jasna nie wpuszczono go do środka tak od razu i wiele pokładów cierpliwości kosztowało go to, aby nie unieść się urażoną dumą. Obawiał się, że już mu nie otworzą. Musiał przed samym sobą przyznać, że całe to wzniosłe spotkanie rozpoczęło się bez niego, ponieważ jego obecność nie była szczególnie niezbędna. Sam jest sobie winien, wszak nie odegrał w toczącej się wojnie dużej roli, a tak naprawdę to żadnej. Teraz było w nim pełno chęci do działania, oczywiście, ale istniało ryzyko, że ktoś wytknie mu bezczynność pytaniem o to gdzie był i co robił przez ostatnie miesiące. Bez zasług nie miał prawa do roszczeń, dlatego cierpliwie czekał, gdy osoba z personelu zwinnie przeszła z holu do sali, choć odzywały się w nim kolejne wątpliwości.
Co jeśli swoim nieprzemyślanym wejściem do środka przeszkodziłby w podniosłej mowie jakiejś ważnej personie? Możliwość narażenia się komuś spośród grona najbardziej zaufanych popleczników Czarnego Pana mogła całkiem pogrzebać jego dobre chęci dołączenia do aktywnej walki w słusznej sprawie. Gdyby jakimś cudem miał przeszkodzić w przemowie samemu Czarnemu Panu? Niespokojny dreszcze przeszedł wzdłuż jego kręgosłupa, jeszcze nerwowo wygładził brodę, czekając na werdykt w jego sprawie. Mógł się wycofać. Trudno, nie przyszedł, nikt za nim płakać nie będzie, a co najwyżej potem dostanie burę od brata. Może nawet lepiej jeśli mu teraz nie otworzą, miałby wtedy szansę odwiedzić jeszcze jeden portowy lokal bez strachu przez pobrudzeniem ubrań w bójce. Powoli rozważał zrobienie pierwszego kroku w tył.
Drzwi uchyliły się, aż w końcu ewidentnie przed nim otwarły. Mieszanina kontrastujących emocji targnęła nim, bo jednak odczuł ulgę, potem lekki zawód. Od razu poczuł na sobie przeszywające spojrzenie samej namiestniczki Londynu, na które odpowiedział skinieniem głowy, próbując okazać skruchę bez kulenia się niczym zbity psidwak. Był już w środku, oto połowa sukcesu, a teraz gorsza część skupiająca się wokół nienarobienia sobie wstydu. Szlag by to, musiał pilnować swoich kroków, aby nie popędzić jak poparzony do pierwszego lepszego krzesła, niekoniecznie pustego. Rozejrzał się, nieudolnie maskując zagubienie, pośród zgromadzonych odnajdując znajome twarze, póki nie natrafił na te pokrewne. Mięśnie na jego twarzy instynktownie się rozluźniły, gdy ujrzał wolne miejsce pomiędzy swoją bratową i inną piękną damą. I tę twarz kojarzył z dawnych lat szkolnych, takie przynajmniej odniósł wrażenie.
– Dobry wieczór wszystkim – przywitał się skromnie, uprzejmym tonem, wręcz cicho, jakby zapomniał, że jest donośnym Traversem. Potem usiadł, starając się ignorować dogasające w nim skrępowanie. Skoro go wpuszczono, to nie spóźnił się tak bardzo, ale czy nie powinien się jakoś wytłumaczyć przynajmniej przed osobami zajmującymi ten sam stolik? Wszyscy byli elegancko ubrani i mieli miny nad wyraz poważne, chociaż w oczach Rookwood, której nie sposób było pomylić z kimś innym, jak zawsze czaiło się jakieś licho. – Zatrzymał mnie mój kanał La Manche – rzucił konspiracyjnym półszeptem, zerkając na brata, jakby tylko on miał zrozumieć, że to ledwie licha wymówka. Wcale się nie wysilał w żadnej świątyni dumania, ale problemów gastrycznych każdy kiedyś doświadczył, więc łatwiej przyjdzie mu wybaczyć spóźnienie.
Jeszcze przesunął spojrzeniem po osobach zajmujących miejsca przy stoliku, potem zerknął na wiaderko z chłodzącym się alkoholem. Nie był świadkiem poruszenia wszystkich ważkich kwestii, ale zorientował się, że na całym forum poruszano tematy związane z odbudową różnych terenów po zniszczeniach. Fergus, siedź cicho, tutaj ważne kwestie się porusza. – Komuś szampana? – dopytał bardzo ostrożnie, bliski sięgnięcia po butelkę, z czym wstrzymywał się, póki nie usłyszy pozytywnej odpowiedzi od kogokolwiek.
Dancing like the ocean sways
I can do this every day
Fearghas Travers
Zawód : korsarz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
fergalicious definition make the girls go loco
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +1
CZARNA MAGIA : 2 +2
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 23
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obrzuciłem spojrzeniem kobietę, która zasiadła przy naszym stole i uniosłem brew w chwili, gdy stwierdziła, że czas byśmy wzięli sprawy w swoje ręce. Miała na myśli kobiety, czy… nas? Wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie niezmiennie wystukując placami tylko sobie znany rytm. Zabini – nie pierwsza, nie pierwszy i zapewne nie ostatni z ich rodziny. -Zabini?- mruknąłem lustrując jej twarz, nieznane mi rysy. -Jestem zaniepokojony nieobecnością Vergila, wiesz może gdzie się podział? Lyanny też nigdzie nie widzę- rzuciłem nie mając żadnych podejrzeń, bo i dlaczego? Byłem po prostu zaskoczony ich absencją zważywszy na okoliczności. Katastrofa pochłonęła wiele istnień i żywiłem szczerą nadzieję, że nie byli jej ofiarą. Coś ich zatrzymało? Ale co było ważniejszego niżeli spotkanie Rycerzy Walpurgii? -Jestem rad, że dane nam się jest poznać. Skora jesteś mi powiedzieć za czyją sprawą zjawiłaś się w tym znamienitym gronie?- dodałem, po czym przeniosłem porozumiewawcze spojrzenie na Irinę i lekko uniosłem trzymane w dłoni szkło. Nie zamierzałem przedwcześnie świętować, lecz obserwując sytuację przy innych stolikach doszedłem do wniosku, że nie będzie się to wiązać z faux pas.
Lucinda. Długa, trudna przemowa zmuszająca mnie do wierutnego kłamstwa zważywszy na obecność kobiety oraz wiele mieszanych uczuć, które zaobserwowałem na twarzach swych towarzyszy. Mogli to popierać, negować, nawet potępiać. Liczyłem, że ci najbliżsi zrozumieją – wezmą pod uwagę fakt, że przy niej nie mogłem powiedzieć prawdy. Była tematem tabu, a utrwalanie w niej przekonania, zwłaszcza w towarzystwie wielu innych osób, o tragicznej sytuacji przyniesie nic innego jak korzyści. Czyż nie o to chodziło? O wiarygodność? Klątwa zapewniała profity, ale nie była w stanie weryfikować słów nim dotrą do jej uszu, a – choć była blondynką – cechowała się mądrością. Analizą. Znałem ją najlepiej ze wszystkich zebranych, wiedziałem o niej więcej niż jej przyjaciele. Utrwalenie, bracia. Utrwalenie. Jak mantra – jak propaganda.
Sprawa była dla mnie priorytetem, poświęciłem jej nie tylko swoje cele, anonimowość i marzenia, ale przede wszystkim własne ja. Swój indywidualizm, przygodę, żądzę życia i zmian. Podjąłem rękawicę i choć nie z własnej woli, to do dziś nie jestem w stanie wyrazić wdzięczności temu, który mi ją podał. Z ust nigdy nie padło dziękuję, ale wiem, że w piwnych oczach widział wiele więcej jak to trywialne słowo. Niewielu z zasiadających dziś osób pamiętało jak na swoje pierwsze spotkanie przyszedłem pod postacią innej osoby w obawie o utratę wspomnianej anonimowości i tak samo niewiele wiedziało, jak wiele kosztowało mnie zawierzenie tej grupie. Osiadłem, zrozumiałem, oddałem się. Byłem na każde wezwanie, na każde wołanie o pomoc, na każdy rozkaz i prośbę. Laików, sojuszników, rycerzy, śmierciożerców i samego Czarnego Pana. Tatuaż zdobiący moje przedramię nie był tylko nagrodą i wyróżnieniem, a odpowiedzialnością, i ceną jaką gotów byłem zapłacić. Czy to wciąż było zbyt mało, aby zaufali mi, tak samo jak ufałem tym, którzy nawet nie poczuli zapachu własnej krwi po walce o wolność? O normalność? O przyszłość naszych dzieci? Tak, przecież na tym pierwszym spotkaniu też bym nie uwierzył, też bym kpił. Kiedyś byłem jednym z nich. Kiedyś. Bo kiedyś nie potrafiłem patrzeć dalej, patrzeć za horyzont, w chwili gdy na jego linii mieniły się barwy zachodu słońca.
Nie umknął mi wzrok Primrose, podobnie jak jej reakcja, gdy wspomniałem o rychłym małżeństwie. Cóż jednak mogłem jej powiedzieć? Czego oczekiwała? Czegoś w ogóle? Westchnąłem pod nosem starając się maskować wszystko to, co działo się z mimiką mej twarzy, lecz zdawałem sobie sprawę, że nie byłem w tym mistrzem. Ba, byłem ledwie laikiem. Sięgnąłem dłonią po kielich i zacisnąłem na nim nieco mocniej palce, po czym ponownie napiłem się jego zawartości. Uczyniłem to ponownie – ponownie – ponownie i ponownie. Obserwowałem, a obserwatorem byłem o niebo lepszym niżeli kłamcą. Czy o tym wiedzieli? Czy zdążyli zrozumieć, że potrafiłem czytać buchające emocje z ledwie drgnięcia kącika ust niczym z runicznych znaków? Pewnie nie, ale właśnie ten chłopak, ten rzezimieszek i obszymurek z Nokturnu siedział z lekko uniesioną brwią, ledwie zadartym kącikiem ust i ponownie kiwał głową wszystkim zebranym w ramach szacunku, bo rozumiał. Rozumiał ich postrzeganie mimo swej pozycji, mimo władzy, która nie była kluczem, lecz narzędziem, a narzędzie nigdy nie działało, bez oliwy, a oliwą byli nikt inny, jak właśnie ludzie.
Bacznym wzrokiem wodziłem od oczu do oczu. Lekki uśmiech, który na co dzień widniał na mej twarzy, spotykał kolejne osoby. Poszerzył się, gdy Tristan wspomniał o dzieciach i wtem uniosłem kielich w geście toastu. Czyż to nie był absurd, że dawny ja najbardziej sprzeciwiający się szlacheckim konwenansom właśnie zapędzał owcę do zagrody? Skinąłem mu głową. Być może w ramach niemego podziękowania, być może uznania. Tak naprawdę jednego i drugiego. Pamiętałem jak na mnie wtedy patrzył, szanowałem, jak widział mnie obecnie.
Manannan, Elvira, Xavier; trudno było mi rozgryźć ich wszystkich, zwłaszcza, że tuż po moich słowach oficjalnie rozpoczęła spotkanie Deridre i to właśnie na niej skupiłem swój wzrok. Nie czułem dyskomfortu, nie było mi źle. Wręcz przeciwnie, choć zdawałem sobie sprawę, że gospodyni mogła być niezadowolona – ba, znałem ją na tyle, aby po jej spojrzeniu wysnuć dosłowne argumenty. Cóż byłem w stanie się z nimi pogodzić wszak nikt poza śmierciożercami nie mógł wiedzieć, że za zaproszeniem stałem wyłącznie ja sam. Skinąłem więc głową i wzniosłem ponownie kielich. -Chwała i potęga- odparłem, po czym zamoczyłem usta w trunku. Namiestniczka wspomniała o sytuacji w poszczególnych hrabstwach, lecz nim powstałem opowiedzieć o sytuacji w Suffolk ciekaw byłem, czy ktoś z mej rodziny gotów był zabrać głos. I był, i o dziwo odważył się na to Mitch.
Nim jednak wspomniał o wręcz tragicznej sytuacji, głos zabrał Harlan. Ciekaw byłem jego relacji, bowiem mimo że nie mieliśmy okazji poznać się osobiście, to właśnie o nim wspominano mi na spotkaniu w Przeklętej Warowni. Skupiwszy się na każdym słowie starałem się wyciągnąć z jego wypowiedzi jak najwięcej i tym samym zweryfikować przyszłe założenia. Czyli u nas nie było najgorzej – o zgrozo – było całkiem dobrze. Bo tylko z gruzów możemy wybudować raj, czyż nie? Nalany przez Igora trunek nie umknął mej uwadze, podobnie jak jego nietypowe milczenie. Odpowiedziałem tym samym, po czym jedynie w niemym geście uniosłem szkło i skinąłem głową w kierunku kuzyna. Traktowałem go jak syna i choć korzenia miał inne, to podejście miałem iście ojcowskie. Cieszyła mnie jego obecność, podobnie jak Iriny, która poniekąd niosła na własnych barkach tę rodzinę.
Byłem rad, że rodzina przedstawiła sytuację hrabstwa i uznałem, że nie było się nad czym więcej rozwodzić. Poradziliśmy sobie wczoraj, poradzimy i jutro. Wstałem, bo tak wypadało. -Wkrótce w Suffolk zapanuje dawny spokój. Skupmy się na miejscach, które znacznie bardziej potrzebują pomocy- rzuciłem spoglądając na Mitcha, któremu kiwnąłem głową w ramach podziękowania, Irinie również. -I też chciały- przerwałem słysząc otwierające się drzwi i obserwując mężczyznę wchodzącego do środka. Uniosłem nieco wyżej brwi wędrując spojrzeniem za chłopakiem, który spóźniony przemknął do stolika, przy którym siedziała rodzina Traversów. -Chciałbym wznieść toast za Czarnego Pana, skoro przy pierwszym nie było wszystkich- dodałem nieco zaintrygowany przybyszem.
Lucinda. Długa, trudna przemowa zmuszająca mnie do wierutnego kłamstwa zważywszy na obecność kobiety oraz wiele mieszanych uczuć, które zaobserwowałem na twarzach swych towarzyszy. Mogli to popierać, negować, nawet potępiać. Liczyłem, że ci najbliżsi zrozumieją – wezmą pod uwagę fakt, że przy niej nie mogłem powiedzieć prawdy. Była tematem tabu, a utrwalanie w niej przekonania, zwłaszcza w towarzystwie wielu innych osób, o tragicznej sytuacji przyniesie nic innego jak korzyści. Czyż nie o to chodziło? O wiarygodność? Klątwa zapewniała profity, ale nie była w stanie weryfikować słów nim dotrą do jej uszu, a – choć była blondynką – cechowała się mądrością. Analizą. Znałem ją najlepiej ze wszystkich zebranych, wiedziałem o niej więcej niż jej przyjaciele. Utrwalenie, bracia. Utrwalenie. Jak mantra – jak propaganda.
Sprawa była dla mnie priorytetem, poświęciłem jej nie tylko swoje cele, anonimowość i marzenia, ale przede wszystkim własne ja. Swój indywidualizm, przygodę, żądzę życia i zmian. Podjąłem rękawicę i choć nie z własnej woli, to do dziś nie jestem w stanie wyrazić wdzięczności temu, który mi ją podał. Z ust nigdy nie padło dziękuję, ale wiem, że w piwnych oczach widział wiele więcej jak to trywialne słowo. Niewielu z zasiadających dziś osób pamiętało jak na swoje pierwsze spotkanie przyszedłem pod postacią innej osoby w obawie o utratę wspomnianej anonimowości i tak samo niewiele wiedziało, jak wiele kosztowało mnie zawierzenie tej grupie. Osiadłem, zrozumiałem, oddałem się. Byłem na każde wezwanie, na każde wołanie o pomoc, na każdy rozkaz i prośbę. Laików, sojuszników, rycerzy, śmierciożerców i samego Czarnego Pana. Tatuaż zdobiący moje przedramię nie był tylko nagrodą i wyróżnieniem, a odpowiedzialnością, i ceną jaką gotów byłem zapłacić. Czy to wciąż było zbyt mało, aby zaufali mi, tak samo jak ufałem tym, którzy nawet nie poczuli zapachu własnej krwi po walce o wolność? O normalność? O przyszłość naszych dzieci? Tak, przecież na tym pierwszym spotkaniu też bym nie uwierzył, też bym kpił. Kiedyś byłem jednym z nich. Kiedyś. Bo kiedyś nie potrafiłem patrzeć dalej, patrzeć za horyzont, w chwili gdy na jego linii mieniły się barwy zachodu słońca.
Nie umknął mi wzrok Primrose, podobnie jak jej reakcja, gdy wspomniałem o rychłym małżeństwie. Cóż jednak mogłem jej powiedzieć? Czego oczekiwała? Czegoś w ogóle? Westchnąłem pod nosem starając się maskować wszystko to, co działo się z mimiką mej twarzy, lecz zdawałem sobie sprawę, że nie byłem w tym mistrzem. Ba, byłem ledwie laikiem. Sięgnąłem dłonią po kielich i zacisnąłem na nim nieco mocniej palce, po czym ponownie napiłem się jego zawartości. Uczyniłem to ponownie – ponownie – ponownie i ponownie. Obserwowałem, a obserwatorem byłem o niebo lepszym niżeli kłamcą. Czy o tym wiedzieli? Czy zdążyli zrozumieć, że potrafiłem czytać buchające emocje z ledwie drgnięcia kącika ust niczym z runicznych znaków? Pewnie nie, ale właśnie ten chłopak, ten rzezimieszek i obszymurek z Nokturnu siedział z lekko uniesioną brwią, ledwie zadartym kącikiem ust i ponownie kiwał głową wszystkim zebranym w ramach szacunku, bo rozumiał. Rozumiał ich postrzeganie mimo swej pozycji, mimo władzy, która nie była kluczem, lecz narzędziem, a narzędzie nigdy nie działało, bez oliwy, a oliwą byli nikt inny, jak właśnie ludzie.
Bacznym wzrokiem wodziłem od oczu do oczu. Lekki uśmiech, który na co dzień widniał na mej twarzy, spotykał kolejne osoby. Poszerzył się, gdy Tristan wspomniał o dzieciach i wtem uniosłem kielich w geście toastu. Czyż to nie był absurd, że dawny ja najbardziej sprzeciwiający się szlacheckim konwenansom właśnie zapędzał owcę do zagrody? Skinąłem mu głową. Być może w ramach niemego podziękowania, być może uznania. Tak naprawdę jednego i drugiego. Pamiętałem jak na mnie wtedy patrzył, szanowałem, jak widział mnie obecnie.
Manannan, Elvira, Xavier; trudno było mi rozgryźć ich wszystkich, zwłaszcza, że tuż po moich słowach oficjalnie rozpoczęła spotkanie Deridre i to właśnie na niej skupiłem swój wzrok. Nie czułem dyskomfortu, nie było mi źle. Wręcz przeciwnie, choć zdawałem sobie sprawę, że gospodyni mogła być niezadowolona – ba, znałem ją na tyle, aby po jej spojrzeniu wysnuć dosłowne argumenty. Cóż byłem w stanie się z nimi pogodzić wszak nikt poza śmierciożercami nie mógł wiedzieć, że za zaproszeniem stałem wyłącznie ja sam. Skinąłem więc głową i wzniosłem ponownie kielich. -Chwała i potęga- odparłem, po czym zamoczyłem usta w trunku. Namiestniczka wspomniała o sytuacji w poszczególnych hrabstwach, lecz nim powstałem opowiedzieć o sytuacji w Suffolk ciekaw byłem, czy ktoś z mej rodziny gotów był zabrać głos. I był, i o dziwo odważył się na to Mitch.
Nim jednak wspomniał o wręcz tragicznej sytuacji, głos zabrał Harlan. Ciekaw byłem jego relacji, bowiem mimo że nie mieliśmy okazji poznać się osobiście, to właśnie o nim wspominano mi na spotkaniu w Przeklętej Warowni. Skupiwszy się na każdym słowie starałem się wyciągnąć z jego wypowiedzi jak najwięcej i tym samym zweryfikować przyszłe założenia. Czyli u nas nie było najgorzej – o zgrozo – było całkiem dobrze. Bo tylko z gruzów możemy wybudować raj, czyż nie? Nalany przez Igora trunek nie umknął mej uwadze, podobnie jak jego nietypowe milczenie. Odpowiedziałem tym samym, po czym jedynie w niemym geście uniosłem szkło i skinąłem głową w kierunku kuzyna. Traktowałem go jak syna i choć korzenia miał inne, to podejście miałem iście ojcowskie. Cieszyła mnie jego obecność, podobnie jak Iriny, która poniekąd niosła na własnych barkach tę rodzinę.
Byłem rad, że rodzina przedstawiła sytuację hrabstwa i uznałem, że nie było się nad czym więcej rozwodzić. Poradziliśmy sobie wczoraj, poradzimy i jutro. Wstałem, bo tak wypadało. -Wkrótce w Suffolk zapanuje dawny spokój. Skupmy się na miejscach, które znacznie bardziej potrzebują pomocy- rzuciłem spoglądając na Mitcha, któremu kiwnąłem głową w ramach podziękowania, Irinie również. -I też chciały- przerwałem słysząc otwierające się drzwi i obserwując mężczyznę wchodzącego do środka. Uniosłem nieco wyżej brwi wędrując spojrzeniem za chłopakiem, który spóźniony przemknął do stolika, przy którym siedziała rodzina Traversów. -Chciałbym wznieść toast za Czarnego Pana, skoro przy pierwszym nie było wszystkich- dodałem nieco zaintrygowany przybyszem.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Kolejne twarze przemykały przez bankietową salę, kolejne migotały gdzieś pośrodku wspomnień a domysłów, skojarzeń i nie raz też całkowitej obcości — tym, w których rozpoznawała rys znajomości posyłała krótkie, życzliwe spojrzenia, coś na wargach przypominało bardziej imitację uśmiechu niźli faktyczny wyraz zadowolenia. Maerin otrzymał skinięcie głową, Valerie miękki wyraz twarzy, zupełnie jakby Tatiana doskonale pamiętała ich wizytę w luksusowym salonie piękna.
Stolik zapełniany przez Macnairów potraktowała odrobiną uwagi — znaczącą większość z niej otrzymała Irina, a profil Igora skwitowała prędkim odwróceniem wzroku. W kolejnym punkcie dostrzegła złote pasma włosów lady Rosier, towarzyszącego jej małżonka; kolejno błękitnokrwiste sylwetki przemykały pod spojrzeniem, które lawirowało przez moment przy Traversach, przez chwilę przy Averych — po następnych sekundach rozmyły się jednak na polu widzenia za sprawą kobiety, która wkroczyła na salę, a której Dolohov nie rozpoznała.
Inaczej — nie rozpoznawała wśród dotychczasowych członków spotkań.
Bo było w niej coś dziwacznie znajomego, coś czego nie mogła na razie odgadnąć, nawet kiedy (nie)znajoma zajęła miejsce obok Drew.
Przypuszczała, że spotkanie będzie żywe. Że ogrom poruszanych kwestii będzie wywoływał burzliwe dyskusje i grymasy na ich twarzach; że pomiędzy chwała Czarnemu Panu, które wzniośle rozpoczęła Deirdre, a sprawozdaniami z ogarniętych katastrofą hrabstw po stolikach potoczą się szmery, szepty i ciężkie westchnięcia.
Ale potem zdarzyło się coś, czego nie mogła się spodziewać — tylko ona?
Palce, które splatała razem z Sigrun przez ten krótki moment wydawały się niecodzienną ostoją normalności — nie wobec klęsk, o których mówił lord Avery i nie wobec katastrof, które ciężkimi głosami toczyły się po bankietowej sali. Słowa Drew drgały w rzeczywistości długo po tym jak je zakończył, kwitując nowinę oczekiwanym wobec jego wybranki szacunkiem. Wybranki, której ładna buzia zdobiła listy gończe i którą Tatiana kilka miesięcy temu przypadkiem spotkała w obliczu wspólnego zagrożenia; wybranki, która z zapałem oddawała się przeciwnej stronie, splatając swój los i swoją różdżkę z reżimem Zakonu. Kim była teraz?
Po stolikach przemykało poruszenie, podnosiły się głosy; Tatiana wędrowała spojrzeniem po kolejnych, w głowie obracając jedynie myśl o tym, że kiedyś skrzyżowała różdżkę z innym Selwynem; czy zdrada rzeczywiście płynęła w ich krwi?
Kim Lucinda Selwyn była teraz; poza byciem wybranką Drew? Zdrajczynią, ofiarą, szpiegiem? Ocaloną ukochaną?
Jak, kiedy i dlaczego — pytania krążyły niewypowiedziane w oddechach zebranych tworząc atmosferę gęstej melasy; lord Rosier wspomniał coś o toaście, ktoś być może podniósł swoje szkło, inni mówili.
Mówili; o zgliszczach, o szkodach, o kataklizmach, o swoich domach. O miejscach, które stały się cieniem dawnej świetności, o tęsknotach, których nie można już było stłumić.
Ramsey powiedział o cieniu — na Merlina, w piwnicy? — przez jej brwi przemknęło długie zawahanie — ale pozostając milczącą utkwiła wzrok w kieliszku bąbelkującego złota; a kiedy Drew znów przemówił, i tym razem jego słowa nie skończyły się na wydźwięku żony, a zakrólował w nich Czarny Pan, i jej kącik ust w końcu drgnął, a szkło bliźniaczo uniosło w górę.
Stolik zapełniany przez Macnairów potraktowała odrobiną uwagi — znaczącą większość z niej otrzymała Irina, a profil Igora skwitowała prędkim odwróceniem wzroku. W kolejnym punkcie dostrzegła złote pasma włosów lady Rosier, towarzyszącego jej małżonka; kolejno błękitnokrwiste sylwetki przemykały pod spojrzeniem, które lawirowało przez moment przy Traversach, przez chwilę przy Averych — po następnych sekundach rozmyły się jednak na polu widzenia za sprawą kobiety, która wkroczyła na salę, a której Dolohov nie rozpoznała.
Inaczej — nie rozpoznawała wśród dotychczasowych członków spotkań.
Bo było w niej coś dziwacznie znajomego, coś czego nie mogła na razie odgadnąć, nawet kiedy (nie)znajoma zajęła miejsce obok Drew.
Przypuszczała, że spotkanie będzie żywe. Że ogrom poruszanych kwestii będzie wywoływał burzliwe dyskusje i grymasy na ich twarzach; że pomiędzy chwała Czarnemu Panu, które wzniośle rozpoczęła Deirdre, a sprawozdaniami z ogarniętych katastrofą hrabstw po stolikach potoczą się szmery, szepty i ciężkie westchnięcia.
Ale potem zdarzyło się coś, czego nie mogła się spodziewać — tylko ona?
Palce, które splatała razem z Sigrun przez ten krótki moment wydawały się niecodzienną ostoją normalności — nie wobec klęsk, o których mówił lord Avery i nie wobec katastrof, które ciężkimi głosami toczyły się po bankietowej sali. Słowa Drew drgały w rzeczywistości długo po tym jak je zakończył, kwitując nowinę oczekiwanym wobec jego wybranki szacunkiem. Wybranki, której ładna buzia zdobiła listy gończe i którą Tatiana kilka miesięcy temu przypadkiem spotkała w obliczu wspólnego zagrożenia; wybranki, która z zapałem oddawała się przeciwnej stronie, splatając swój los i swoją różdżkę z reżimem Zakonu. Kim była teraz?
Po stolikach przemykało poruszenie, podnosiły się głosy; Tatiana wędrowała spojrzeniem po kolejnych, w głowie obracając jedynie myśl o tym, że kiedyś skrzyżowała różdżkę z innym Selwynem; czy zdrada rzeczywiście płynęła w ich krwi?
Kim Lucinda Selwyn była teraz; poza byciem wybranką Drew? Zdrajczynią, ofiarą, szpiegiem? Ocaloną ukochaną?
Jak, kiedy i dlaczego — pytania krążyły niewypowiedziane w oddechach zebranych tworząc atmosferę gęstej melasy; lord Rosier wspomniał coś o toaście, ktoś być może podniósł swoje szkło, inni mówili.
Mówili; o zgliszczach, o szkodach, o kataklizmach, o swoich domach. O miejscach, które stały się cieniem dawnej świetności, o tęsknotach, których nie można już było stłumić.
Ramsey powiedział o cieniu — na Merlina, w piwnicy? — przez jej brwi przemknęło długie zawahanie — ale pozostając milczącą utkwiła wzrok w kieliszku bąbelkującego złota; a kiedy Drew znów przemówił, i tym razem jego słowa nie skończyły się na wydźwięku żony, a zakrólował w nich Czarny Pan, i jej kącik ust w końcu drgnął, a szkło bliźniaczo uniosło w górę.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wysłuchała raportu Harlana w milczeniu, wzrokiem błądząc po zgromadzonych przy stolikach Rycerzach Walpurgii. Czy przytłoczył ich ogrom zniszczeń? Czy zdawali sobie sprawę z tego, w jak trudnej sytuacji znalazła się cała Anglia? Wiedziała, że dotychczasowe działania skupione były wokół newralgicznych dla każdego czarodzieja punktów, regionów bliskich sercu lub dotychczasowemu zainteresowaniu. Ona sama znała dane i skalę problemu, lecz pamiętała, jak trudne było zapoznanie się z wieściami ze wszystkich stron. Noc spadających gwiazd przyniosła więcej zniszczenia niż działania Zakonu Feniksa razem wzięte; stanowiło to wyzwanie, ale i pewną pociechę.
Tak samo jak informacje, które padały ze strony Rycerzy Walpurgii. O odratowanych zbiorach, zabezpieczonych budynkach i organizowaniu pomocy najbiedniejszym. Z uznaniem spojrzała na Manannana, gdy wspomniał o zabezpieczeniu terenów morskich przy pomocy wyjątkowego stworzenia; to o nim najwyraźniej wspominała Melisande. Również konkretna relacja Elviry, opisującej działania na terenach Worcestershire i Gloucestershire; działania wspólne, przynoszące owocne rezultaty mimo rozwijających się w szybkim tempie zagrożeń.
Propozycję wsparcia ze strony Burke'ów przyjęła z zadowoleniem, tak samo jak wieści o opanowaniu sytuacji z kopalniami i zastosowaniu wzmożonego bezpieczeństwa na granicy hrabstwa. - To ważny temat. Powinniśmy wzajemnie wspierać swoje działania w najbardziej zniszczonych hrabstwach, ale pozostańmy czujni. Wśród ofiar mogą - a zasugerowałabym, że na pewno tak się stanie - znaleźć się osobnicy niebezpieczni, niepowołani, związani z Zakonem Feniksa - jej spojrzenie na nieco dłużej zatrzymało się na Lucindzie. - Wsparcie i solidarność czarodziejskiego świata są podstawą, lecz nie możemy stracić przy tym czujności, zwłaszcza blisko spornych terenów - Sytuacja Cumberland i Westmorland, o których właśnie wspomniał Maerin, również wymagała opieki. W zastanowieniu skinęła politykowi głową. - Myślę, że nasze działania mogą być też przestrogą. Według mnie nie powinniśmy wspierać ziem, których opiekunowie jawnie nie popierają Czarnego Pana - zastanowiła się na głos, przesuwając wzrok po Śmierciożercach, ale także po Maerinie, Efremie i pozostałych, mających wpływ na politykę, czarodziejach. - Zwłaszcza, że to z ziem przychylnych lub obojętnych na działania Zakonu, dociera do nas szkodliwy element - bo przecież szabrownicy, przestępcy i szaleńcy, chcący wzbogacić się na tragedii godnych obywateli, na pewno wyrastali wyłącznie na skażonych promugolską polityką ziemiach. Albo tak przynajmniej powinni to propagandowo wykorzystywać. Jej spojrzenie przesunęło się na Ignotusa, słusznie zauważającego potrzebę kontrolowania działań szabrowników. Nie ona decydowała tu o rozdzielaniu zadań, prowadzili dyskusję, dobrze jednak było słyszeć zapewnienia dotyczące podejmowania faktycznych obietnic i planów dotyczących realnego działania. Większość Rycerzy już takowe podjęła. Napawało to nadzieją, zwłaszcza w kontekście przygnębiającego raportu Harlana.
Przeniosła spojrzenie na wypowiadającego się Mitchella - i uśmiechnęła się lekko. Wiedziała, że nie przywykł do publicznych przemówień, lecz mimo to wykazał się rozsądkiem i niezbędną inicjatywą. - Mitchellu, myślę, że wszyscy byliby wdzięczni, gdybyś wspomógł swoją ekspertyzą odbudowę kluczowych budynków. Nie tylko spichlerza, ale i wspomnianych przez innych problematycznych konstrukcji na terenie najbardziej potrzebujących hrabstw. Wiem, że się nie rozdwoisz, ale profesjonalna konsultacja, choćby listowna, z zakresu magicznych przeciążeń czy rekonstrukcji, byłaby na wagę złota. Dobrze, byś był w stanie polecić innych specjalistów, którzy wsparliby cię w tym zadaniu. Nie tylko konstruktorów, ale może i ekspertów w zakresie zabezpieczeń - przesunęła wzrok w bok, na Larissę - nie wiedziała o dziewczynie zbyt wiele, ale akurat jej profesja nie należała do tajemnic - a także Antonię, znawczynię run. Ochronić należało przecież nie tylko spichlerze, hangary, huty i kopalnie, ale także to, co ulotne, magiczne.
Przekonywały o tym choćby i wieści Cambridgeshire, zaprezentowane przez Efrema: wydawały się najbardziej druzgoczące w kontekście utraconej wiedzy. Tej zgromadzonej na pergaminach, ale i tej ukrytej w głowach magów. - Nie istniały żadne tajne repozytoria? Miejsca, w których przetrzymywano kopie części dokumentów, badań, esejów? - spytała z lekką nadzieją; Cambridge było dumą czarodziejskiej edukacji i sztuki, jego odbudowa powinna stanowić jeden z priorytetów.
Gdy przemawiali kolejni czarodzieje, za kulisami sceny zauważyła poważną twarz najbardziej zaufanego pracownika - Deirdre dyskretnie zniknęła za ciężką zasłoną, by zająć się spóźnialskim Fearghasem. Musiała upewnić się, że to właśnie on; pozwalając mu wejść do środka sali bocznymi schodami, obrzuciła go niezadowolonym spojrzeniem. Nie udzieliła mu jednak reprymendy, powracając szybko na swoje miejsce na scenie, przystając w połowicznym cieniu - to nie był czas ani miejsce na połajanki. Nawet, jeśli te cisnęły się w pewnym przypadku na usta. Poruszenie, wywołane pojawieniem się na spotkaniu Lucindy nie umknęło jej uwagi, Sigrun wypowiedziała pewnie myśli niektórych osób. Tym bardziej ciągle dziwiła ją decyzja Macnaira, przyprowadzającego blondynkę tutaj jako...trofeum? Przyszłą żonę? Zaskakująco potulną. Toast wzniesiony przez Tristana ociekał kpiną, miał w sobie jednak wiele z prawdy - lady Selwyn mogła przydać im się teraz wyłącznie jako klacz rozpłodowa. Dopuszczenie jej do tajemnic Rycerzy na tym etapie wydawało się zbędnym ryzykiem; nie rozumiała, dlaczego Drew próbował je podjąć. Czyżby miłość zaślepiła go aż tak mocno? Wątpiła w to, nie otrzymałby Mrocznego Znaku, gdyby jego serce było tak podatne na romantyczne manipulacje. Sama nie uniosła kieliszka do ust, nie posiadała go; może to i dobrze, nie była zadowolona z obecności Lucindy, nawet jeśli ta miała przydać się tylko do rodzenia gromadki małych Macnairów, uzupełniających i tak silnie reprezentowaną tutaj familię. Także przez zjawiskową jak zwykle Irinę i milczącego Igora. Uzupełnienie przez Irinę relacji Mitchella z Suffolk dawało nieco nadziei; nie doszło do najgorszego, rejonowi nie groził głód, a morale zostały podniesione choć odrobinę. W tak okrutnych okolicznościach nawet niewielkie działania mogły przynosić z czasem znaczące rezultaty; zasianie w ludziach spokoju było podstawą. Bez niego, jak słychać było nie tylko z historii pani Macnair, ludzie korzystali z niebezpiecznych i wręcz szalonych metod.
- Kwestię cieni poruszymy za moment - odpowiedziała Sigrun, tuż po krótkiej historii Evandry. Bezcielesny mrok musiał odrobinę poczekać, na razie potrzebowali konkretów. Czegoś, co przywróci nadzieję; działania fizyczne, mierzalne i policzalne, już podejmowali, teraz mieli skupić się na czymś głębszym. Gdy Valerie wspomniała o podniesieniu morali, uśmiechnęła się do niej lekko, przesuwając spojrzeniem także po zgromadzonych w sali szlachciankach. I dla nich przewidziano ważne zadanie, lecz wspomnienie o tym pozostawiała w rękach Ramseya. Spojrzała na niego i krótko skinęła głową w niemym porozumieniu. Zeszła ze sceny, mijając się z Mulciberem na wąskich schodach, zatrzymując się na stopniu na kilka chwil, by usłyszeć wypowiedziane przez niego szeptem słowa. Jej wyraz twarzy się nie zmienił, pozostał spokojny. Ruszyła dalej, wzdłuż stolików, słuchając pierwszych zdań wypowiedzi Śmierciożercy, na moment przystając za krzesłem należącym do Drew. Choć spojrzenie, którym go z bliska obrzuciła, mogło sugerować chęć skręcenia mu elegancko karku, nie uczyniła tego, pochylając się nad jego ramieniem. Kilka szeptów - słyszalnych tylko dla ucha Macnaira - później wyprostowąła się i dyskretnie i cicho, by nie przerywać Ramseyowi, ruszyła w stronę bocznego stolika, zajmując miejsce pomiędzy Tristanem a Xavierem. Gotowa wznieść toast zainicjowany przed momentem toast - wszyscy tu znaleźli się przecież po to, by czcić Czarnego Pana.
Tak samo jak informacje, które padały ze strony Rycerzy Walpurgii. O odratowanych zbiorach, zabezpieczonych budynkach i organizowaniu pomocy najbiedniejszym. Z uznaniem spojrzała na Manannana, gdy wspomniał o zabezpieczeniu terenów morskich przy pomocy wyjątkowego stworzenia; to o nim najwyraźniej wspominała Melisande. Również konkretna relacja Elviry, opisującej działania na terenach Worcestershire i Gloucestershire; działania wspólne, przynoszące owocne rezultaty mimo rozwijających się w szybkim tempie zagrożeń.
Propozycję wsparcia ze strony Burke'ów przyjęła z zadowoleniem, tak samo jak wieści o opanowaniu sytuacji z kopalniami i zastosowaniu wzmożonego bezpieczeństwa na granicy hrabstwa. - To ważny temat. Powinniśmy wzajemnie wspierać swoje działania w najbardziej zniszczonych hrabstwach, ale pozostańmy czujni. Wśród ofiar mogą - a zasugerowałabym, że na pewno tak się stanie - znaleźć się osobnicy niebezpieczni, niepowołani, związani z Zakonem Feniksa - jej spojrzenie na nieco dłużej zatrzymało się na Lucindzie. - Wsparcie i solidarność czarodziejskiego świata są podstawą, lecz nie możemy stracić przy tym czujności, zwłaszcza blisko spornych terenów - Sytuacja Cumberland i Westmorland, o których właśnie wspomniał Maerin, również wymagała opieki. W zastanowieniu skinęła politykowi głową. - Myślę, że nasze działania mogą być też przestrogą. Według mnie nie powinniśmy wspierać ziem, których opiekunowie jawnie nie popierają Czarnego Pana - zastanowiła się na głos, przesuwając wzrok po Śmierciożercach, ale także po Maerinie, Efremie i pozostałych, mających wpływ na politykę, czarodziejach. - Zwłaszcza, że to z ziem przychylnych lub obojętnych na działania Zakonu, dociera do nas szkodliwy element - bo przecież szabrownicy, przestępcy i szaleńcy, chcący wzbogacić się na tragedii godnych obywateli, na pewno wyrastali wyłącznie na skażonych promugolską polityką ziemiach. Albo tak przynajmniej powinni to propagandowo wykorzystywać. Jej spojrzenie przesunęło się na Ignotusa, słusznie zauważającego potrzebę kontrolowania działań szabrowników. Nie ona decydowała tu o rozdzielaniu zadań, prowadzili dyskusję, dobrze jednak było słyszeć zapewnienia dotyczące podejmowania faktycznych obietnic i planów dotyczących realnego działania. Większość Rycerzy już takowe podjęła. Napawało to nadzieją, zwłaszcza w kontekście przygnębiającego raportu Harlana.
Przeniosła spojrzenie na wypowiadającego się Mitchella - i uśmiechnęła się lekko. Wiedziała, że nie przywykł do publicznych przemówień, lecz mimo to wykazał się rozsądkiem i niezbędną inicjatywą. - Mitchellu, myślę, że wszyscy byliby wdzięczni, gdybyś wspomógł swoją ekspertyzą odbudowę kluczowych budynków. Nie tylko spichlerza, ale i wspomnianych przez innych problematycznych konstrukcji na terenie najbardziej potrzebujących hrabstw. Wiem, że się nie rozdwoisz, ale profesjonalna konsultacja, choćby listowna, z zakresu magicznych przeciążeń czy rekonstrukcji, byłaby na wagę złota. Dobrze, byś był w stanie polecić innych specjalistów, którzy wsparliby cię w tym zadaniu. Nie tylko konstruktorów, ale może i ekspertów w zakresie zabezpieczeń - przesunęła wzrok w bok, na Larissę - nie wiedziała o dziewczynie zbyt wiele, ale akurat jej profesja nie należała do tajemnic - a także Antonię, znawczynię run. Ochronić należało przecież nie tylko spichlerze, hangary, huty i kopalnie, ale także to, co ulotne, magiczne.
Przekonywały o tym choćby i wieści Cambridgeshire, zaprezentowane przez Efrema: wydawały się najbardziej druzgoczące w kontekście utraconej wiedzy. Tej zgromadzonej na pergaminach, ale i tej ukrytej w głowach magów. - Nie istniały żadne tajne repozytoria? Miejsca, w których przetrzymywano kopie części dokumentów, badań, esejów? - spytała z lekką nadzieją; Cambridge było dumą czarodziejskiej edukacji i sztuki, jego odbudowa powinna stanowić jeden z priorytetów.
Gdy przemawiali kolejni czarodzieje, za kulisami sceny zauważyła poważną twarz najbardziej zaufanego pracownika - Deirdre dyskretnie zniknęła za ciężką zasłoną, by zająć się spóźnialskim Fearghasem. Musiała upewnić się, że to właśnie on; pozwalając mu wejść do środka sali bocznymi schodami, obrzuciła go niezadowolonym spojrzeniem. Nie udzieliła mu jednak reprymendy, powracając szybko na swoje miejsce na scenie, przystając w połowicznym cieniu - to nie był czas ani miejsce na połajanki. Nawet, jeśli te cisnęły się w pewnym przypadku na usta. Poruszenie, wywołane pojawieniem się na spotkaniu Lucindy nie umknęło jej uwagi, Sigrun wypowiedziała pewnie myśli niektórych osób. Tym bardziej ciągle dziwiła ją decyzja Macnaira, przyprowadzającego blondynkę tutaj jako...trofeum? Przyszłą żonę? Zaskakująco potulną. Toast wzniesiony przez Tristana ociekał kpiną, miał w sobie jednak wiele z prawdy - lady Selwyn mogła przydać im się teraz wyłącznie jako klacz rozpłodowa. Dopuszczenie jej do tajemnic Rycerzy na tym etapie wydawało się zbędnym ryzykiem; nie rozumiała, dlaczego Drew próbował je podjąć. Czyżby miłość zaślepiła go aż tak mocno? Wątpiła w to, nie otrzymałby Mrocznego Znaku, gdyby jego serce było tak podatne na romantyczne manipulacje. Sama nie uniosła kieliszka do ust, nie posiadała go; może to i dobrze, nie była zadowolona z obecności Lucindy, nawet jeśli ta miała przydać się tylko do rodzenia gromadki małych Macnairów, uzupełniających i tak silnie reprezentowaną tutaj familię. Także przez zjawiskową jak zwykle Irinę i milczącego Igora. Uzupełnienie przez Irinę relacji Mitchella z Suffolk dawało nieco nadziei; nie doszło do najgorszego, rejonowi nie groził głód, a morale zostały podniesione choć odrobinę. W tak okrutnych okolicznościach nawet niewielkie działania mogły przynosić z czasem znaczące rezultaty; zasianie w ludziach spokoju było podstawą. Bez niego, jak słychać było nie tylko z historii pani Macnair, ludzie korzystali z niebezpiecznych i wręcz szalonych metod.
- Kwestię cieni poruszymy za moment - odpowiedziała Sigrun, tuż po krótkiej historii Evandry. Bezcielesny mrok musiał odrobinę poczekać, na razie potrzebowali konkretów. Czegoś, co przywróci nadzieję; działania fizyczne, mierzalne i policzalne, już podejmowali, teraz mieli skupić się na czymś głębszym. Gdy Valerie wspomniała o podniesieniu morali, uśmiechnęła się do niej lekko, przesuwając spojrzeniem także po zgromadzonych w sali szlachciankach. I dla nich przewidziano ważne zadanie, lecz wspomnienie o tym pozostawiała w rękach Ramseya. Spojrzała na niego i krótko skinęła głową w niemym porozumieniu. Zeszła ze sceny, mijając się z Mulciberem na wąskich schodach, zatrzymując się na stopniu na kilka chwil, by usłyszeć wypowiedziane przez niego szeptem słowa. Jej wyraz twarzy się nie zmienił, pozostał spokojny. Ruszyła dalej, wzdłuż stolików, słuchając pierwszych zdań wypowiedzi Śmierciożercy, na moment przystając za krzesłem należącym do Drew. Choć spojrzenie, którym go z bliska obrzuciła, mogło sugerować chęć skręcenia mu elegancko karku, nie uczyniła tego, pochylając się nad jego ramieniem. Kilka szeptów - słyszalnych tylko dla ucha Macnaira - później wyprostowąła się i dyskretnie i cicho, by nie przerywać Ramseyowi, ruszyła w stronę bocznego stolika, zajmując miejsce pomiędzy Tristanem a Xavierem. Gotowa wznieść toast zainicjowany przed momentem toast - wszyscy tu znaleźli się przecież po to, by czcić Czarnego Pana.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Cassandra miała słuszność w tym, że obecność kuzynki niewiele by wniosła, ale nie pozostawałaby bez znaczenia. Spotkania takie jak to nie odbywały się zbyt często, to była wyśmienita okazja do tego, by poznać wszystkich sojuszników — i zapewne gdy dobiegnie końca, nim wszyscy rozejdą się w swoje strony, będą mogli pomówić znacznie mniej formalnie, korzystając z gościnności i przygotowanych dla nich udogodnień. Skrzyżował spojrzenie z żoną na kilka chwil, a potem spojrzał na Tatianę, nie komentując już tej sprawy i nieobecności kuzynki. Miała pod opieką jego syna, wychodząc na spotkanie jego myśli były skierowane zupełnie w inną stronę. Szybko powrócił nimi na odpowiednie tory. Gdy Vablatsky dodała swoje wyjaśnienie przeniósł wzrok na Rookwood, a kąciki ust uniosły się lekko. Nie było kiedy o tym wspomnieć wcześniej. Nie martwiła go istota w piwnicy, nie przerażała. Była posłuszna. I nie była jedynym nietypowym pupilem w ich domu, zignorował więc zdumione tym wyznaniem spojrzenia.
Obejrzał się na Evandrę, gdy wspomniała o cieniach — temat dręczył wszystkich, nie zamierzali go pominąć dzisiaj. Większość spraw należało uporządkować, zaczynając od najważniejszych aż do najmniej istotnych. Popatrzył na Tristana, wiedząc, że on także nie mógł doświadczyć krzywdy ze strony demonicznych istot. Kiedy głos zabrał Efrem, zwrócił głowę w tamtym kierunku, słuchając o problemach i trudnościach z jakimi musieli zmierzyć się Yaxleyowie. Kolejna rodzina, kolejne hrabstwo, które stanęło przed olbrzymim wyzwaniem. Ilu uzdrowicieli byłoby potrzebnych by opanować skutki tragicznego deszczu? Wiedział, że liczba potrzebujących wzrosła dramatycznie, choć przecież i tak wojna ją pomnożyła. Później wsłuchał się w słowa Iriny, nie odwracając już głowy w jej kierunku. Nie próbował okazać nieprawdziwych emocji, zbulwersowania, zniesmaczenia, czy w ogóle czegokolwiek względem informacji o bezmyślnych ludziach nacierających się pyłem. Mógłby tylko westchnąć nad ich infantylnością, ale i tego nie zrobił z szacunku do Macnairów, którzy musieli zmagać się z festiwalem głupoty. Nie napawała optymizmem sytuacja zniszczeń, szerzących się chorób i postępujących katastrof, które były skutkami zdarzeń z sierpnia. Ich echo będzie widoczne jeszcze przez pewien czas. Głód to poważna groźba dla nich wszystkich, ale wiedział, że zbiórką żywności i jednorazowym festem nie załatają nawet dziury.
Spóźnienie młodszego brata Manannana powinno zostać niezauważalne, nieelegancko było skupiać teraz na nim uwagę, więc zerknął na Fearghasa tego tylko na chwilę, skinął mu lekko głową na powitanie, nie odzywając się, by nie burzyć podniesionych dotąd kwestii. Kiedy Drew ponownie zabrał głos, pokiwał głową i sięgnął do kieliszka z ledwie upitym dotąd szampanem i wzniósł toast za Czarnego Pana, zaraz po tym wstał, przygładzając elegancką, ciemną szatę na piersi i ruszył w stronę sceny. Na schodach zatrzymał Deirdre ledwie muśnięciem opuszkami palców jej łokcia, choć śmierciożerczyni jakby wyczuwając jego intencję być może zatrzymywała się jeszcze nim w ogóle wyciągnął w jej kierunku dłoń. Nachylił się do niej, by szeptem przekazać kilka słów, korzystając z chwili zamętu związanej z ruchem kieliszków i wzniesionego toastu.
Przed mównicą stanął i odczekał krótką chwilę.
— Pozwolicie, że zabiorę głos stąd, bo stąd widzę was wszystkich znacznie lepiej. Rad jestem widząc tyle twarzy, choć nie ukrywam, że jednocześnie towarzyszy mi lekkie ukłucie zawodu, że nie ma tu wszystkich. — Mogli mieć nadzieję, że pozostali żyją i zatrzymały ich obowiązki, których nie mogli wypełnić później. — Informacje, którymi się podzieliliście na temat zniszczeń, ale też podjętych kroków wiele mówią o tym z jaką siłą się przyszło nam wszystkim mierzyć. Mówią też jak radziliśmy sobie jako mieszkańcy lub opiekunowie tych ziem w walce z kryzysem. Oczywiście nie sami, od początku bowiem Ministerstwo Magii prężnie angażuje się w pomoc potrzebującym, finansowe wsparcie i tak dalej… — zrobił krótką pauzę, spoglądając na moment na blat mównicy. Nie wypadało pominąć ruchów ministerstwa. Było posłuszne Czarnemu Panu, było także ich sojusznikiem. — Zanim przejdę do rzeczy ważnych będę potrzebował wsparcia, ponieważ nie wziąłem ze sobą pewnego pudełka, a z tego, co widzę Deirdre także go nie ma. Lucindo, pozwolisz, bym nie przyciągał spotkania i przyniesiesz z gabinetu towarzyskiego nasz dzisiejszy eksponat? Obsługa cię zaprowadzi, jeśli zabłądzisz. — Zarówno przedmiot jak i sama prośba były wierutnym kłamstwem, ale potrzebowali czasu bez byłej Selwyn wśród nich, także z powodu prawdy, którą należało przedstawić swoim zaufanym sojusznikom. Pewne sprawy wymagały pewnej dyskrecji, a słowa, które Drew będzie musiał przekazać wszystkim Rycerzom Walpurgii nie były skierowane do uszu czarownicy, której mieli pozwolić uwierzyć w nową rzeczywistość. Odczekał chwilę, licząc, że będąca na świeczniku czarownica nie zdecyduje się na protest, oszczędzając im nieprzyjemnego teatru. Zerknął na Drew i skinął mu delikatnie głową. — Lord Avery przygotował na naszą prośbę szczegółową analizę najbardziej poszkodowanych hrabstw. West Sussex, Wyspa Wight i Surrey. Skutki uderzenia komety okazały się dla nich katastrofalne i właściwie prognozy są na tyle złe, że te tereny moglibyśmy spisać na straty, a jednak to właśnie głównie te trzy hrabstwa zdecydujemy się wesprzeć, choć nie będziemy powielać pomocy ministerstwa. — To nie było spotkanie kryzysowe, minęło zbyt wiele czasu, by pochylali głowę nad katastrofą w sposób interwencyjny. Tym zajęło się ministerstwo, dziś ich rola była inna i o tym zamierzał powiedzieć. Nie spieszył się jednak, czekał aż Lucinda zamknie za sobą drzwi sali.
| Pozwólcie, że podzielę się na dwie części. Będę kontynuować po poście Lucindy i wtedy pojawi się termin odpisu.
Obejrzał się na Evandrę, gdy wspomniała o cieniach — temat dręczył wszystkich, nie zamierzali go pominąć dzisiaj. Większość spraw należało uporządkować, zaczynając od najważniejszych aż do najmniej istotnych. Popatrzył na Tristana, wiedząc, że on także nie mógł doświadczyć krzywdy ze strony demonicznych istot. Kiedy głos zabrał Efrem, zwrócił głowę w tamtym kierunku, słuchając o problemach i trudnościach z jakimi musieli zmierzyć się Yaxleyowie. Kolejna rodzina, kolejne hrabstwo, które stanęło przed olbrzymim wyzwaniem. Ilu uzdrowicieli byłoby potrzebnych by opanować skutki tragicznego deszczu? Wiedział, że liczba potrzebujących wzrosła dramatycznie, choć przecież i tak wojna ją pomnożyła. Później wsłuchał się w słowa Iriny, nie odwracając już głowy w jej kierunku. Nie próbował okazać nieprawdziwych emocji, zbulwersowania, zniesmaczenia, czy w ogóle czegokolwiek względem informacji o bezmyślnych ludziach nacierających się pyłem. Mógłby tylko westchnąć nad ich infantylnością, ale i tego nie zrobił z szacunku do Macnairów, którzy musieli zmagać się z festiwalem głupoty. Nie napawała optymizmem sytuacja zniszczeń, szerzących się chorób i postępujących katastrof, które były skutkami zdarzeń z sierpnia. Ich echo będzie widoczne jeszcze przez pewien czas. Głód to poważna groźba dla nich wszystkich, ale wiedział, że zbiórką żywności i jednorazowym festem nie załatają nawet dziury.
Spóźnienie młodszego brata Manannana powinno zostać niezauważalne, nieelegancko było skupiać teraz na nim uwagę, więc zerknął na Fearghasa tego tylko na chwilę, skinął mu lekko głową na powitanie, nie odzywając się, by nie burzyć podniesionych dotąd kwestii. Kiedy Drew ponownie zabrał głos, pokiwał głową i sięgnął do kieliszka z ledwie upitym dotąd szampanem i wzniósł toast za Czarnego Pana, zaraz po tym wstał, przygładzając elegancką, ciemną szatę na piersi i ruszył w stronę sceny. Na schodach zatrzymał Deirdre ledwie muśnięciem opuszkami palców jej łokcia, choć śmierciożerczyni jakby wyczuwając jego intencję być może zatrzymywała się jeszcze nim w ogóle wyciągnął w jej kierunku dłoń. Nachylił się do niej, by szeptem przekazać kilka słów, korzystając z chwili zamętu związanej z ruchem kieliszków i wzniesionego toastu.
Przed mównicą stanął i odczekał krótką chwilę.
— Pozwolicie, że zabiorę głos stąd, bo stąd widzę was wszystkich znacznie lepiej. Rad jestem widząc tyle twarzy, choć nie ukrywam, że jednocześnie towarzyszy mi lekkie ukłucie zawodu, że nie ma tu wszystkich. — Mogli mieć nadzieję, że pozostali żyją i zatrzymały ich obowiązki, których nie mogli wypełnić później. — Informacje, którymi się podzieliliście na temat zniszczeń, ale też podjętych kroków wiele mówią o tym z jaką siłą się przyszło nam wszystkim mierzyć. Mówią też jak radziliśmy sobie jako mieszkańcy lub opiekunowie tych ziem w walce z kryzysem. Oczywiście nie sami, od początku bowiem Ministerstwo Magii prężnie angażuje się w pomoc potrzebującym, finansowe wsparcie i tak dalej… — zrobił krótką pauzę, spoglądając na moment na blat mównicy. Nie wypadało pominąć ruchów ministerstwa. Było posłuszne Czarnemu Panu, było także ich sojusznikiem. — Zanim przejdę do rzeczy ważnych będę potrzebował wsparcia, ponieważ nie wziąłem ze sobą pewnego pudełka, a z tego, co widzę Deirdre także go nie ma. Lucindo, pozwolisz, bym nie przyciągał spotkania i przyniesiesz z gabinetu towarzyskiego nasz dzisiejszy eksponat? Obsługa cię zaprowadzi, jeśli zabłądzisz. — Zarówno przedmiot jak i sama prośba były wierutnym kłamstwem, ale potrzebowali czasu bez byłej Selwyn wśród nich, także z powodu prawdy, którą należało przedstawić swoim zaufanym sojusznikom. Pewne sprawy wymagały pewnej dyskrecji, a słowa, które Drew będzie musiał przekazać wszystkim Rycerzom Walpurgii nie były skierowane do uszu czarownicy, której mieli pozwolić uwierzyć w nową rzeczywistość. Odczekał chwilę, licząc, że będąca na świeczniku czarownica nie zdecyduje się na protest, oszczędzając im nieprzyjemnego teatru. Zerknął na Drew i skinął mu delikatnie głową. — Lord Avery przygotował na naszą prośbę szczegółową analizę najbardziej poszkodowanych hrabstw. West Sussex, Wyspa Wight i Surrey. Skutki uderzenia komety okazały się dla nich katastrofalne i właściwie prognozy są na tyle złe, że te tereny moglibyśmy spisać na straty, a jednak to właśnie głównie te trzy hrabstwa zdecydujemy się wesprzeć, choć nie będziemy powielać pomocy ministerstwa. — To nie było spotkanie kryzysowe, minęło zbyt wiele czasu, by pochylali głowę nad katastrofą w sposób interwencyjny. Tym zajęło się ministerstwo, dziś ich rola była inna i o tym zamierzał powiedzieć. Nie spieszył się jednak, czekał aż Lucinda zamknie za sobą drzwi sali.
| Pozwólcie, że podzielę się na dwie części. Będę kontynuować po poście Lucindy i wtedy pojawi się termin odpisu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ze skupieniem przypatrywała się zabierającym głos. Starała się wyłapywać kwestie ważne dla jej różdżki i umiejętności – w końcu, choć nie miała odwagi, by śmiało na forum proponować swoją magię, to wiedziała, że w późniejszym czasie będzie mogła to zrobić. Bezpośrednio. Jej uwaga skupiła się na namiestniczce Londynu, zbliżającej się do ich stolika, ale odwróciła spojrzenie, by posłuchać słów wypowiadanych przez Mulcibera. Jego prośba skierowana do niej i tylko do niej zaskoczyła ją. Choć starała się przez całe spotkanie ukrywać rosnące w niej zdenerwowanie, tak teraz prawdopodobnie szok malujący się na jej twarzy był doskonale widoczny. Fakt ten wydawał jej się zwyczajnie dziwny, ale kim była, by to kwestionować? W głowie pojawiła jej się myśl, że nie wszystko, co pada wśród sojuszników, rycerzy i śmierciożerców, zarezerwowane jest dla jej uszu, i nie miała ku temu obiekcji. Nie oczekiwała niczego innego. Skinęła głową w stronę namiestnika Warwickshire i przeniosła na chwilę wzrok na Drew. Szybkim, lecz w nadziei pewnym krokiem ruszyła do drzwi, przez które finalnie przeszła i zamknęła je za sobą. Nie pytała o szczegóły – o kształt, wielkość czy kolor pudełka. Podejrzewała, że ta wiedza nie będzie jej potrzebna. W głębi duszy czuła, że pudełko było tylko zasłoną, kłamstwem, które miało ją wyprosić z sali. Wszyscy wiedzieli, że nie mieli jej w pełni za zaufaną, a ten wymysł miał na celu utrzymanie ją z daleka od tajemnic, które mogłyby być dla niej niebezpieczne - wykorzystane w zły sposób.
Stojąc na korytarzu, myślała nad swoją i tak niezrozumiałą sytuacją. Nie było to coś, czego właściwie by się nie spodziewała. Przyszła tu z wiadomym ryzykiem, i tylko to ryzyko musiała nieść na swoich barkach. Nie ufali jej, była wygnańcem i zdrajcą. Uświadomiła sobie, że każdy ruch, każde słowo mogło być wykorzystane przeciwko niej, co sprawiało, że czuła się jak na cienkim lodzie. Mogła tylko nadstawić drugi policzek, podjąć się działań, które kiedyś... w innym rozrachunku pozwolą jej pokazać swoją siłę. Wiedziała, że takową posiada. Była typem wojownika i walka była tym czego chciała się podjąć. Nie tylko bycia matką, żoną namiestnika, chciała walczyć w wojnie, która przecież wcale się nie skończyła.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Stojąc na korytarzu, myślała nad swoją i tak niezrozumiałą sytuacją. Nie było to coś, czego właściwie by się nie spodziewała. Przyszła tu z wiadomym ryzykiem, i tylko to ryzyko musiała nieść na swoich barkach. Nie ufali jej, była wygnańcem i zdrajcą. Uświadomiła sobie, że każdy ruch, każde słowo mogło być wykorzystane przeciwko niej, co sprawiało, że czuła się jak na cienkim lodzie. Mogła tylko nadstawić drugi policzek, podjąć się działań, które kiedyś... w innym rozrachunku pozwolą jej pokazać swoją siłę. Wiedziała, że takową posiada. Była typem wojownika i walka była tym czego chciała się podjąć. Nie tylko bycia matką, żoną namiestnika, chciała walczyć w wojnie, która przecież wcale się nie skończyła.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Ostatnio zmieniony przez Lucinda Hensley dnia 02.11.24 16:24, w całości zmieniany 2 razy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
— W tym trudnym czasie stanęliśmy przed olbrzymim wyzwaniem, ale wasze relacje dowodzą, że walczycie o to, co jest wam drogie i bliskie. O tych katastrofach wspominamy dziś, by sobie przypomnieć, że nie jesteśmy wyłącznie zbiorowiskiem mieszkańców pewnych ziem. Namiestników. Lordów. Dam. Dbanie o własny ogródek to obowiązek każdego z nas, ale nie będziemy się z tego tu rozliczać. Jesteśmy Rycerzami Walpurgii. — Podkreślił z dumą, patrząc po wszystkich. To miano brzmiało dumnie, było powodem do dumy i każdy z nich, niezależnie od roli, pozycji, płci, nosił je jednakowo. — Mam nadzieję, że każdy z was o tym pamięta nie tylko dzisiaj, siedząc przy tym pięknie zastawionym stole, w przepięknej sali bankietowej La Fantasmagorii, pijąc dzięki uprzejmości naszych gospodarzy wybornego szampana. — Niegdyś Biała Wywerna była miejsce ich spotkań, czarnomagiczny, potworny Nokturn. Kryli się w miejscach niedostępnych, z dala od aurorów. Dziś spotkanie miało charakter uroczysty, odświętny, godny ich wszystkich. — Jesteśmy nimi w domu podczas wykonywania obowiązków rodowych, jesteśmy nimi także rozmawiając z obywatelami. I chcielibyśmy, żebyście przypomnieli sobie, jak to jest być Rycerzami Walpurgii zawsze i wszędzie. — Uśmiechnął się lekko, opierając dłońmi o mównicę. — Społeczeństwo też o tym pamiętało aż do czternastego sierpnia, póki niebo nie zwaliło się wszystkim na głowę. Od tamtej pory wszędzie był już tylko chaos. Dlatego o tym, że wszyscy jesteśmy Rycerzami Walpurgii zamierzamy przypomnieć przede wszystkim naszemu społeczeństwu. O poczuciu wspólnoty, jedności i wzajemnemu zainteresowaniu. Przeszłość wiele nas może nauczyć, ale zostawiamy ją za sobą, bo nie jesteśmy w stanie jej zmienić i wesprzeć każdego czarodzieja, który w sierpniu ucierpiał. Kryzys w jakim się znaleźliśmy bardzo łatwo wykorzystać, a w ustanowionym przez nas porządku rozniecić jeszcze większy płomień chaosu, który nieopanowany w porę spopieli wszystko nad czym pracowaliśmy. Chyba, że będziemy szybsi. — Kąciki ust drgnęły mu lekko, gdy zrobił krótką pauzę na głębszy oddech, a potem znów spoważniał, odejmując na chwilę dłonie od mównicy. — Tuż przed świętami Bożego Narodzenia zorganizujemy w Londynie więc. I pojawimy się na nim wszyscy, lecz nie jako jednostki, ale jako Rycerze Walpurgii. Zgodni. Jednomyślni. Pojawimy się tam przed czarodziejską społecznością w roli architektów nowego świata. Świata, który od podstaw zbudujemy na zgliszczach. — Odsunął się od mównicy i stanął obok niej. — Zadbamy o właściwe przemówienia. Mam przed sobą utalentowanych mówców, charyzmatycznych czarodziejów, którzy potrafią porwać tłum, przekonać ludzi do wszystkiego. Zorganizujemy zbiórkę środków na rzecz pomocy poszkodowanym w sierpniowym kataklizmie, z głównym wskazaniem mieszkańców Zachodniego Sussex, Wyspy Wight i Surrey. — Spojrzał na Harlana, któremu lekko skinął głową porozumiewawczo. To dzięki jego analizie udało się określić najbardziej potrzebujących. — I oczywiście sami wpłacimy okazałe datki, świecąc przykładem. Ale to dopiero początek. Sierpniowa katastrofa zrujnowała nie tylko nasze domy i zamordowała naszych ludzi. Pozbyła się także wiele elementów, z którymi sami walczyliśmy. Zrobiła to za nas. Niestety, sporo plugastwa przetrwało. A wasi ludzi, mieszkańcy waszych hrabstw każdego dnia odbudowują swoje dziedzictwo. Zniszczone domy. Miejsca pracy, kopalnie, huty. Miejsca kultu, a nawet tawerny. Aż żal patrzeć, jak walczą, by uratować cokolwiek. — Odbudowując własne domy, bojąc się o rodziny nie będą mogli walczyć w wojnie, która się toczyła. Nie zamierzał mówić o tym głośno, ale każdy kto był choć odrobinę zaangażowany w batalie, które toczyli zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo osłabiała ich ta katastrofa, nie tylko z powodów widocznych gołym okiem. — Trudne czasy wymagają kreatywnych rozwiązań, moi przyjaciele. Zamierzamy wykorzystać do odbudowy naszego czarodziejskiego świata te wszystkie plugawe pomioty, które niestety wciąż żyją. Specjaliści, konstruktorzy — spojrzał na Mitcha — magi budowniczowie, konstruktorzy zabezpieczeń, numerolodzy, uzdrowiciele nie poniosą na swoich barkach wszystkich ciężarów bez konsekwencji, chyba, że otrzymają niezbędną pomoc. I odpowiedzią na potrzeby dzisiejszych czasów będą mugole, którzy zostaną przez nas schwytani i będą odtąd służyć czarodziejom. Jak charłacy, tyle, że za darmo. — Niewolnicy czarodziejów. Uniósł brew, patrząc po zgromadzonych.— Dlatego przed świętami Bożego Narodzenia, w trakcie wiecu, zorganizujemy też targ, na którym każdy Londyńczyk, czy obywatel innego miasta, będzie mógł zakupić tanio pomoc domową w postaci mugola. Będzie rąbał drewno, nosił zakupy, przekładał cegły, gotował, wykonywał niewymagające magii czynności, w zależności od wieku, płci, stanu zdrowia, co tylko dusza zapragnie. Mugolskie dzieci, kobiety, pokorni mężczyźni. Wszyscy na sprzedaż. W końcu przydatni do czegoś. Niezbyt utalentowani i myślący, wykonujący polecenia czarodziejów. Za cenę życia. — Śmierciożercy wierzyli, że ci, którzy będą chcieli przetrwać podporządkują się nowej rzeczywistości. Dla tych wszystkich, którzy się zbuntują mieli inną rolę. — I tak zwiększymy naszą siłę roboczą i odbudujemy zniszczone dziedzictwo czarodziejów dzień po dniu, a dochód ze sprzedaży niemagicznych zostanie przekazany na odbudowę zniszczonych hrabstw. To nie będą wysokie datki. Chcemy, by każdego szanowanego czarodzieja stać było na mugola. Każdego. Dla rozrywki zostaną zorganizowane także pierwsze igrzyska na arenie w Londynie. Spośród wszystkich schwytanych przez nas mugoli znajdzie się sporo buntowników. Sporo mężczyzn zbyt silnych lub cwanych by mogli zostać bezpiecznie oddani pod opiekę czarodziejskich rodzin. Zbuntowani, agresywni, niemożliwi do poskromienia. Przeznaczeni na śmierć. Przy odrobinie rozrywki. A może wizja nieuchronnego końca w męczarniach, gdzie mugole zabijają mugoli, a może mugole walczą z trollami — spojrzał wpierw na Yaxleya a potem na Avery'ego, a kącik ust drgnął mu powstrzymanym uśmiechem.— by przeżyć, nauczy ich pokory i szacunku do istot wyższych i doskonalszych od siebie. I ostatnie, być może najważniejsze. — Wsparł się o mównicę prawą ręką z boku, błądząc wzrokiem po twarzach wszystkich zgromadzonych, czekając aż ewentualne szmery związane z poprzednią kwestią ucichną. — Przyjaciele… Co jest naszą największą inwestycją? Naszą przyszłością? Spuścizną? — Pytał, patrząc głównie po kobietach, wiedząc, że to właśnie one najszybciej odkryją jego intencje. Uśmiechnął się szerzej, jakby liczył, że nim będzie kontynuował któraś z tych pięknych dam zabierze głos. — Dzieci. Nasze, cudze, wszystkie bez wyjątku. Dzisiaj biegające po gruzach niegdyś pięknego świata, lub chowane w bezpiecznych murach naszych domów, ale też wymykające się dla przygody i młodzieńczych ciągot na ulice, gdzie nierzadko otrzymują fatalny przykład. Hogwart jest zamknięty. Dzisiaj. A jak będzie po nowym roku? Mimo wysiłków ministerstwa dla wielu z was zapewne i tak był szkołą niekoniecznie pierwszego wyboru. Durmstrang? — spojrzał w kierunku prawego stolika, przy którym siedziała Irina i Macnairowie. Drew uczęszczał do Hogwartu, byli przyjaciółmi, ale Igor nie. — A może Beauxbatons? — Zerknął na Melisande, lecz nim Manannan słusznie zdążyłby zaprotestować, kontynuował: — Właściwie dlaczego nie Hogwart? Nie dzisiaj. — Zrobił krótką pauzę, zadzierając nieco brodę do góry. — Ale w niedalekiej przyszłości. Już pod naszymi wpływami. Co wy na to? Zanim to nastąpi mamy dzieciom coś innego do zaoferowania. Poczucie wspólnoty. Jedności. Brzmi znajomo? Damy im coś więcej niż to. Zaoferujemy im dyscyplinę. Rozwój. Przygodę… I dla wielu dzieci z tych rodzin, które nam nie służą, niepowtarzalną szansę na postawienie się zastanemu światu swoich rodziców. Nie poprzez wpajanie im różnic klasowych, ale zabawę. Poczucie przynależności. Zapewniając im szereg szkoleń, wiedzę, przysposobienie obronne, mundurki z symbolem czaszki i węża, ale przede wszystkim — obowiązki i przywileje, które nie tylko my, Rycerze Walpurgii, ale za naszą sprawą wszyscy, całe społeczeństwo, będą respektować. Chcemy dać im władzę. Władzę na ulicach Londynu i innych wielkich miast. Władzę do wymierzania sprawiedliwości w naszym imieniu, dbania o nasz ład, porządek i idee. Chcemy dać im sprawczość, której nie otrzymają nigdzie indziej. Będą naszymi oczami, uszami, przedstawicielami. Naszymi młodszymi wersjami. — Ilu Zakonników odważy się wycelować różdżką prosto w niewinne i bezbronne dziecko? Młodzi ludzie byli ich przyszłością i głęboko w to wierzył. Mogli liczyć jak nikt inny, że zmienią świat. Mogą go naprawić. uczynić lepszym. Taką wizję zamierzali roztoczyć przed młodzieżą. Pozwolić im zaangażować się całym sercem, wykorzystując wszystko to, co mieli w sobie najlepsze, a czego nie miały ich dorosłe wersje. — Zamierzamy stworzyć jednostkę paramilitarną stworzoną z najmłodszych. Dzieci od siódmego roku życia aż do młodzieży, która kończy dwadzieścia lat i wkracza już w dorosłość. Oczywiście podzielonych na grupę juniorską do jedenastego roku życia i właściwą. Będą się nazywali Giermkami Nocy Walpurgii. — Zatrzymał się na chwilę. — Uczestnictwo będzie dobrowolne, ale tylko pozornie, ponieważ dopilnujemy aby powstał społeczny przymus dołączenia do Giermków poprzez karanie i odsuwanie od przywilejów tych, którzy dzieci nie poślą lub co gorsza, odmówią im przynależności i wejścia w tą wyjątkową grupę. Zadbamy o to, by trzymanie dzieci z dala od Rycerzy Walpurgii było nieopłacalne dla dorosłych. I uczynimy to społeczną presją. Może zaczynając od propozycji do ministerstwa, by dzieci nie wchodzące w skład Giermków Nocy Walpurgii nie miały wstępu do Hogwartu. — A Ministerstwo Magii i tak będzie im podporządkowane. — Organizacja młodzieżowa zostanie podzielona według płci i według niej, dzieci będą szkolone w odpowiednich zakresach. To właśnie z tej grupy, wśród najstarszych uczestników będziemy później rekrutować gotowych do działania Rycerzy Walpurgii. W trakcie świątecznego wiecu nasi pierwsi Giermkowie Nocy Walpurgii zostaną zaprezentowani społeczeństwu podczas występu inauguracyjnego w artystycznej oprawie. — Zrobił krótką pauzę na głębszy wdech. — Przygotowania do wiecu zaczniemy od razu. W przypadku naszych niewolników zaczniemy od łapania odpowiednich obiektów, stworzenia dla nich klatek lub zagród, transportu, a następnie znalezienia i przygotowania najwygodniejszego miejsca na organizację targu. Co do naszych najmłodszych, zlecimy przygotowanie ulotek informacyjnych, propagujących ideę i zachęcających do dołączenia, a potem ich dystrybucję po kraju. Niezbędne będzie skomponowanie odpowiednio politycznej i niosącej na duchu pieśni, z którą się pokażą podczas świątecznego wiecu, ale która towarzyszyć im będzie jako hymn przez całą edukację, która poniesie ich motywacyjnie do boju. Do tego cała administracja, regulaminy, status, zakresy, plany nauczania. Mundury — skromne, ale wystarczająco eleganckie, jasno podkreślające przynależność do grupy i przede wszystkim codzienne. Na końcu wstępna praca z pierwszymi Giermkami, która z czasem stanie się rutyna dla wielu z nas. I ostatnie, arena, na której będa odbywać się walki niewolników. Proponujemy przebudowę stadionu quidditcha i adaptację obiektu do nowych celów, zabezpieczenie jej, a także przygotowanie mieszkań w okolicy dla przyszłych pracowników, bo oczywiście zamierzamy stworzyć dla potrzebujących nowe miejsca pracy i lokale. — Wyprostował się, zadzierając wyżej głowę. — To wszystko, choć w wielkim skrócie. Czy są jakieś pytania? — Uniósł brew. Spraw było wiele, lecz nim przejdą do dręczącej wszystkich kwestii cieni i samej Lucindy Selwyn chciał mieć jasność, że wszyscy widzą siebie w przyszłości, o której mówił. — Jeśli nie, chcielibyśmy, abyście rozważyli swoją rolę w budowaniu tego obrazu, oczywiście, jako wspólnota Rycerzy Walpurgii. Im szybciej rozpoczniemy prace nad tym, tym lepsze będą efekty końcowe.
| Czas na odpis mija 24 października o 8:00. Oczywiście, jeśli chcecie możecie napisać więcej niż jeden post.
Stół 1:
1.
2.
3.
4. Lucinda Hensley (na ten moment nieobecna)
5. Drew Macnair
6. Irina Macnair
7. Igor Karkaroff
8. Mitch Macnair
9. Larissa Macnair
10. Antonia Borgin
Stół 2:
1. Manannan Travers
2. Elvira Multon
3. Tatiana Dolohov
4. Sigrun Rookwood
5. Cassandra Mulciber
6. Ramsey Mulciber
7. Ignotus Mulciber
8. Valerie Sallow
9. Fearghas Travers
10. Melisande Travers
Stół 3:
1. Maerin Scorsone
2.
3. Efrem Yaxley
4. Harlan Avery
5. Idun Avery
6. Primrose Burke
7. Xavier Burke
8. Deirdre Mericourt
9. Tristan Rosier
10. Evandra Rosier
| Czas na odpis mija 24 października o 8:00. Oczywiście, jeśli chcecie możecie napisać więcej niż jeden post.
Stół 1:
1.
2.
3.
4. Lucinda Hensley (na ten moment nieobecna)
5. Drew Macnair
6. Irina Macnair
7. Igor Karkaroff
8. Mitch Macnair
9. Larissa Macnair
10. Antonia Borgin
Stół 2:
1. Manannan Travers
2. Elvira Multon
3. Tatiana Dolohov
4. Sigrun Rookwood
5. Cassandra Mulciber
6. Ramsey Mulciber
7. Ignotus Mulciber
8. Valerie Sallow
9. Fearghas Travers
10. Melisande Travers
Stół 3:
1. Maerin Scorsone
2.
3. Efrem Yaxley
4. Harlan Avery
5. Idun Avery
6. Primrose Burke
7. Xavier Burke
8. Deirdre Mericourt
9. Tristan Rosier
10. Evandra Rosier
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Rzuciłem krótkie spojrzenie Valerie, kiedy odezwała się w ślad za mną. I chociaż nie kierowała swoich słów do mnie, skinąłem z zadowoleniem głową. Dobrze było widzieć zaangażowanie, pomimo ciężkich czasów, które nastąpiły. To był moment, w którym musieliśmy wykazać jeszcze większą determinację niż dotychczas, nie pozwolić sobie nawet na chwilę rozprężenia i mylne poczucie bezpieczeństwa. Nasi wrogowie nie spali, my również nie mogliśmy. Przysłuchiwałem się dalszym przemówieniom, ignorując ciche słowa wymieniane przy naszym stoliku. Moją uwagę odwróciły dopiero otwierające się drzwi i wchodzący przez nie równie postawny co zagubiony mężczyzna, który skierował się do naszego stolika. Przyglądałem mu się gdy zajmował miejsce, unosząc jedną brew w wyrazie niemego zdziwienia, które przy dużej ilości dobrej woli, można było uznać za uprzejme zaciekawienie. Nie odmówiłem jednak szampana, kiedy już go zaoferował. I chociaż widziałem go pierwszy raz w życiu, byłem przekonany, że musiał należeć do rodu marynarzy i piratów. Czy to przez zapach rumu, soli, czy też lekko chybotliwy krok, który często można było zaobserwować w londyńskim porcie, trudno powiedzieć. Uniosłem pełny kieliszek w odpowiedzi na propozycję toastu Drew. Nie poniósł się on jednak takim echem jak poprzedni, bo po chwili głos ponownie zabrała Deidre, której słuchałem w uważnym milczeniu i bezruchu. Odwróciłem się dopiero gdy obok mnie podniósł się Ramsey. Odprowadziłem go wzrokiem do mównicy i nie oderwałem oczu ani gdy zaczynał swoje przemówienie, ani gdy je kończył. Nie spojrzałem nawet na wychodzącą Lucindę w pełni i bez reszty skupiony jedynie na synu. Mówił z siłą i przekonaniem w głosie. Jak człowiek, który potrafi pociągnąć za sobą armie i samymi słowami przekonać ludzi do odrzucenia życia w imię walki. Patrzyłem na niego, a moje oczy szkliły się dumą i zapałem. Byliśmy Rycerzami Walpurgii. Tak, wszyscy tutaj zgromadzeni, podążyliśmy za ideą, to ona nas jednoczyła, ona nas porwała na samym początku. Czarny Pan i jego wiara, jego siła, która dała potęgę nam. A my potrafiliśmy ją wykorzystać i sami wzrastać tam, gdzie jeszcze nie tak dawno nie sięgało ludzkie oko. Bycie Rycerzem Walpurgii to nie tylko tytuł. To honor, obowiązek i zaszczyt. Mieliśmy zostać przewodnikami, wyznaczyć ścieżki, którymi Anglia miała podążać przez kolejne lata, na długo po tym kiedy nasz czas przeminie, zostawić świat lepszym niż był obecnie. Byliśmy pożogą, która strawiła stary porządek i teraz na jego zgliszczach mieliśmy zbudować coś pięknego.
Łzy wzruszenia, które pojawiły się w moich oczach zalśniły w delikatnym świetle świec. A ja pozwoliłem im tam trwać, niezmiennie wpatrując się w Ramseya, widząc w nim już nie tylko potężnego czarodzieja i syna, z którego dumny byłby każdy ojciec, ale i przywódcę, który potrafił wziąć na swoje barki trud podejmowania decyzji i inspirowania do ich respektowania w najcięższych czasach.
Charytatywny wiec. Cóż za piękna i szlachetna idea, podczas której można wyglądać godnie i dumnie. Na pewno to nie był koniec. Nie mógł być, nie po takim wstępie. Byle loteria świąteczna nie oddawała nawet w najdrobniejszym ułamku poczucia dumy z bycia Rycerzem Walpurgii, którą wykrzesał z nas Ramsey.
Czułem przechodzący powoli po kręgosłupie dreszcz, wraz z kolejnymi padającymi słowami. Opowieść o budowniczych, o trudach, które przezwyciężymy i problemach, które napotkamy. I wreszcie, konkretne rozwiązanie. Wziąłem głębszy oddech uśmiechając się, wiedząc, jakie słowa zaraz padną zanim jeszcze wybrzmiały. Zrobienie wreszcie użytku z mugoli. Z tych niepotrzebnych, zawadzających, panoszących się stworzeń, które przez lata nie potrafiły zrozumieć swojego miejsca w świecie. Aż do teraz. Do dzisiaj, kiedy my, Rycerze Walpurgii za nich o tym miejscu zdecydowaliśmy. Gdybym nie potrafił tak doskonale panować nad własnymi emocjami, śmiałbym się w głos. Wpatrywałem się we własnego syna, który spełniał moje marzenia. Oczami wyobraźni widziałem już karki mugoli uginające się pod ciężarem budowy naszych domów. Nie myślałem jeszcze o problemach, o praktycznych aspektach niewolnictwa, oddawałem się pięknej wizji, która sączyła się do mojego umysłu wraz z kolejnymi słowami.
Zwilżyłem usta, jakbym mógł już wyczuć w powietrzu smak nowego świata, chciał go spróbować każdym ze zmysłów. Nawet nie wiedziałem kiedy przymknąłem oczy. Otworzyłem je dopiero gdy Ramsey zaczął opowiadać o szczegółach, o łapaniu mugoli, o ich cenach. Wróciłem do rzeczywistości z pięknej wizji, w której żyłem przez dwa uderzenia serca i ponownie skupiłem się na otoczeniu, kiwając głową, w myślach rozważając logistykę łapanek. Nie było to przecież aż tak dalekie od mojej sugestii rozprawienia się z szabrownikami. Ale o ileż bardziej satysfakcjonujące.
Znacznie mniej interesowały mnie walki mugoli. Z trollami czy na pięści, nie dostrzegałem w tym nic szczególnie ciekawego. Chleba i igrzysk. A więc niech i tak będzie. Jeśli twarze Rycerzy Walpurgii będą konieczne by uwypuklić rangę śmiesznych pojedynków na kamienie, będę się nawet na nich pojawiał. W końcu jak sam Ramsey zauważył, mamy też obowiązki. A arena budząca postrach w sercach mugoli brzmiała jak odpowiednio wyraźny symbol ich podporządkowania lepszym od siebie.
Ale to ostatnie zadanie wbiło się w moją duszę i rozdźwięczało w głowie. Przyszłość. To dla niej to wszystko robiliśmy. To ją chcieliśmy zmienić. Przeszłość jest wyryta w kamieniu. Teraźniejszość jest pogrążonym w chaosie echem historii. Ale przyszłość. Ta wciąż jest płynna, niepewna i zmienna. Nie mogliśmy zapomnieć o dzieciach. Kto, jeśli nie ja, siedzący przy stoliku w La Fantasmagorie, wpatrujący się ze wzruszeniem w przemawiającego syna, mógł wiedzieć o tym lepiej? Naszą spuściznę trzeba przygotować i przekazać, by ciągnąć ją dalej. A ręce, w które ją oddamy trzeba najpierw odpowiednio zahartować. Tak, nie należało zapominać o dzieciach. Bo kto potrafi ukształtować młody umysł podług siebie, ten potrafi stworzyć dowolną przyszłość. I oczywiście, organizacja paramilitarna to świetny pomysł na czas wojny. Nastawiający młodzież od razu w odpowiednim kierunku, pozwalający wpływać na to, gdzie i jak patrzy. Dający poczucie braterstwa i przynależności, które tworzą najsilniejsze więzy lojalności. Na własnej skórze przekonałem się o ich sile. To nie jest przyjaźń, to coś więcej. Jedność w idei, własne miejsce w świecie, proste odpowiedzi na trudne pytania. Wszystko to możemy podać im na talerzu, a one będą nam wdzięczne. Nasi Giermkowie zdobywający kolejne odznaczenia cnót, by zasłużyć na miano Rycerza Walpurgii.
Wpatrywałem się w Ramseya zastanawiając się czy byłby jednym z tych równo maszerujących chłopców, gdybym mógł ten świat stworzyć dla niego wcześniej. Pomyślałem o Lysandrze i jej mądrych oczach wpatrującej się w jednego z nas, który próbuje przekuć jej bystry umysł w coś więcej. Albo coś mniej, bo w mojej wnuczce wszystko było już doskonałe. Zmrużyłem na chwilę oczy. Naszą przyszłość trzeba kształtować ostrożnie, obchodzić się z nią stanowczo, ale delikatnie, żeby przypadkiem jej nie zabić, nie osłabić tam, gdzie powinna być mocna. Bystrych dzieci nie można stępić. A wybitnych, zrównać do przeciętności. Nie możemy pozwolić sobie na taki błąd. Ja nie mogę.
Milczałem jeszcze chwilę, kiedy Ramsey skończył swoją przemowę. A potem wstałem z miejsca, zwracając się już nie tylko do syna, ale i pozostałych zgromadzonych.
- Zaproponowałem już wyłapywanie szabrowników - zacząłem nieco zachrypniętym głosem, ze śladami wzruszenia wciąż widocznymi w oczach. - Nie jest temu daleko do łapania mugoli, a więc i tego chętnie się podejmę.
Popatrzyłem ponownie na Ramseya, kiwając głową jakbym podejmował właśnie decyzję, choć ta zapadła jeszcze zanim skończył mówić.
- Przyszłość jest ważna - potwierdziłem wciąż wpatrując się w syna - dzieci są ważne.
Odwróciłem się do reszty audytorium z bladym uśmiechem na ustach.
- Myślę, że wiem dość, by mieć, co przekazać naszym najmłodszym, wskazać im odpowiedni kierunek, zachęcić do podążania właściwą ścieżką. Będę mieć na nie oko. A patrząc na nie, będę też widział ich rodziny, czy nie skrywają gdzieś iskry buntu, wątpliwości co do naszej, wspólnej sprawy - umilkłem na chwilę. - Ale przede wszystkim chcę mieć pewność, że dzieci, które niosą na barkach całą przyszłość, będą do tego dobrze przygotowane i znajdą wśród siebie podobną siłę, jaką mamy dziś my tutaj.
Siadając, ponownie patrzyłem na Ramseya, który był tym wszystkim, czego chciałbym nauczyć swojego syna, a który stał się nim zupełnie bez mojego udziału. I skoro nie było mi dane uczestniczyć w jego wzrastaniu, mogłem przynajmniej zapewnić, by jego dziedzictwo niesione było przez setki innych, malutkich dłoni, które kiedyś może do niego dorosną.
Łzy wzruszenia, które pojawiły się w moich oczach zalśniły w delikatnym świetle świec. A ja pozwoliłem im tam trwać, niezmiennie wpatrując się w Ramseya, widząc w nim już nie tylko potężnego czarodzieja i syna, z którego dumny byłby każdy ojciec, ale i przywódcę, który potrafił wziąć na swoje barki trud podejmowania decyzji i inspirowania do ich respektowania w najcięższych czasach.
Charytatywny wiec. Cóż za piękna i szlachetna idea, podczas której można wyglądać godnie i dumnie. Na pewno to nie był koniec. Nie mógł być, nie po takim wstępie. Byle loteria świąteczna nie oddawała nawet w najdrobniejszym ułamku poczucia dumy z bycia Rycerzem Walpurgii, którą wykrzesał z nas Ramsey.
Czułem przechodzący powoli po kręgosłupie dreszcz, wraz z kolejnymi padającymi słowami. Opowieść o budowniczych, o trudach, które przezwyciężymy i problemach, które napotkamy. I wreszcie, konkretne rozwiązanie. Wziąłem głębszy oddech uśmiechając się, wiedząc, jakie słowa zaraz padną zanim jeszcze wybrzmiały. Zrobienie wreszcie użytku z mugoli. Z tych niepotrzebnych, zawadzających, panoszących się stworzeń, które przez lata nie potrafiły zrozumieć swojego miejsca w świecie. Aż do teraz. Do dzisiaj, kiedy my, Rycerze Walpurgii za nich o tym miejscu zdecydowaliśmy. Gdybym nie potrafił tak doskonale panować nad własnymi emocjami, śmiałbym się w głos. Wpatrywałem się we własnego syna, który spełniał moje marzenia. Oczami wyobraźni widziałem już karki mugoli uginające się pod ciężarem budowy naszych domów. Nie myślałem jeszcze o problemach, o praktycznych aspektach niewolnictwa, oddawałem się pięknej wizji, która sączyła się do mojego umysłu wraz z kolejnymi słowami.
Zwilżyłem usta, jakbym mógł już wyczuć w powietrzu smak nowego świata, chciał go spróbować każdym ze zmysłów. Nawet nie wiedziałem kiedy przymknąłem oczy. Otworzyłem je dopiero gdy Ramsey zaczął opowiadać o szczegółach, o łapaniu mugoli, o ich cenach. Wróciłem do rzeczywistości z pięknej wizji, w której żyłem przez dwa uderzenia serca i ponownie skupiłem się na otoczeniu, kiwając głową, w myślach rozważając logistykę łapanek. Nie było to przecież aż tak dalekie od mojej sugestii rozprawienia się z szabrownikami. Ale o ileż bardziej satysfakcjonujące.
Znacznie mniej interesowały mnie walki mugoli. Z trollami czy na pięści, nie dostrzegałem w tym nic szczególnie ciekawego. Chleba i igrzysk. A więc niech i tak będzie. Jeśli twarze Rycerzy Walpurgii będą konieczne by uwypuklić rangę śmiesznych pojedynków na kamienie, będę się nawet na nich pojawiał. W końcu jak sam Ramsey zauważył, mamy też obowiązki. A arena budząca postrach w sercach mugoli brzmiała jak odpowiednio wyraźny symbol ich podporządkowania lepszym od siebie.
Ale to ostatnie zadanie wbiło się w moją duszę i rozdźwięczało w głowie. Przyszłość. To dla niej to wszystko robiliśmy. To ją chcieliśmy zmienić. Przeszłość jest wyryta w kamieniu. Teraźniejszość jest pogrążonym w chaosie echem historii. Ale przyszłość. Ta wciąż jest płynna, niepewna i zmienna. Nie mogliśmy zapomnieć o dzieciach. Kto, jeśli nie ja, siedzący przy stoliku w La Fantasmagorie, wpatrujący się ze wzruszeniem w przemawiającego syna, mógł wiedzieć o tym lepiej? Naszą spuściznę trzeba przygotować i przekazać, by ciągnąć ją dalej. A ręce, w które ją oddamy trzeba najpierw odpowiednio zahartować. Tak, nie należało zapominać o dzieciach. Bo kto potrafi ukształtować młody umysł podług siebie, ten potrafi stworzyć dowolną przyszłość. I oczywiście, organizacja paramilitarna to świetny pomysł na czas wojny. Nastawiający młodzież od razu w odpowiednim kierunku, pozwalający wpływać na to, gdzie i jak patrzy. Dający poczucie braterstwa i przynależności, które tworzą najsilniejsze więzy lojalności. Na własnej skórze przekonałem się o ich sile. To nie jest przyjaźń, to coś więcej. Jedność w idei, własne miejsce w świecie, proste odpowiedzi na trudne pytania. Wszystko to możemy podać im na talerzu, a one będą nam wdzięczne. Nasi Giermkowie zdobywający kolejne odznaczenia cnót, by zasłużyć na miano Rycerza Walpurgii.
Wpatrywałem się w Ramseya zastanawiając się czy byłby jednym z tych równo maszerujących chłopców, gdybym mógł ten świat stworzyć dla niego wcześniej. Pomyślałem o Lysandrze i jej mądrych oczach wpatrującej się w jednego z nas, który próbuje przekuć jej bystry umysł w coś więcej. Albo coś mniej, bo w mojej wnuczce wszystko było już doskonałe. Zmrużyłem na chwilę oczy. Naszą przyszłość trzeba kształtować ostrożnie, obchodzić się z nią stanowczo, ale delikatnie, żeby przypadkiem jej nie zabić, nie osłabić tam, gdzie powinna być mocna. Bystrych dzieci nie można stępić. A wybitnych, zrównać do przeciętności. Nie możemy pozwolić sobie na taki błąd. Ja nie mogę.
Milczałem jeszcze chwilę, kiedy Ramsey skończył swoją przemowę. A potem wstałem z miejsca, zwracając się już nie tylko do syna, ale i pozostałych zgromadzonych.
- Zaproponowałem już wyłapywanie szabrowników - zacząłem nieco zachrypniętym głosem, ze śladami wzruszenia wciąż widocznymi w oczach. - Nie jest temu daleko do łapania mugoli, a więc i tego chętnie się podejmę.
Popatrzyłem ponownie na Ramseya, kiwając głową jakbym podejmował właśnie decyzję, choć ta zapadła jeszcze zanim skończył mówić.
- Przyszłość jest ważna - potwierdziłem wciąż wpatrując się w syna - dzieci są ważne.
Odwróciłem się do reszty audytorium z bladym uśmiechem na ustach.
- Myślę, że wiem dość, by mieć, co przekazać naszym najmłodszym, wskazać im odpowiedni kierunek, zachęcić do podążania właściwą ścieżką. Będę mieć na nie oko. A patrząc na nie, będę też widział ich rodziny, czy nie skrywają gdzieś iskry buntu, wątpliwości co do naszej, wspólnej sprawy - umilkłem na chwilę. - Ale przede wszystkim chcę mieć pewność, że dzieci, które niosą na barkach całą przyszłość, będą do tego dobrze przygotowane i znajdą wśród siebie podobną siłę, jaką mamy dziś my tutaj.
Siadając, ponownie patrzyłem na Ramseya, który był tym wszystkim, czego chciałbym nauczyć swojego syna, a który stał się nim zupełnie bez mojego udziału. I skoro nie było mi dane uczestniczyć w jego wzrastaniu, mogłem przynajmniej zapewnić, by jego dziedzictwo niesione było przez setki innych, malutkich dłoni, które kiedyś może do niego dorosną.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spóźnienie się na odbywające się w La Fantasmagorie spotkanie Rycerzy i ich sojuszników nie wynikało z jego braku zaangażowania w słuszną sprawę, tylko z przejawianej przez niego niechęci do udziału we wszystkich wystawnych przyjęciach. Doskonale wiedział, że w obecnych czasach zjednoczeni ideą czarodzieje z wyższych sfer nie spotkają się w spelunie na Nokturnie, tylko właśnie w takim lokalu jakim była La Fantasmagorie i przy kieliszku szampana. W tak wyśmienitym towarzystwie nie mógł pojawić się w stroju myśliwskim, tylko w szacie wyjściowej. Przed udaniem się do sali bankietowej, przekazał swój obszyty wilczym futrem płaszcz mężczyźnie, który odbierał wierzchnie okrycia.
Z racji niezamierzonego spóźnienia ominęła go jakaś część spotkania, możliwe, że wybawiając go od odbywania kurtuazyjnych rozmów z kieliszkiem szampana w dłoni. Choć, z racji, że takowy otrzymał po wejściu do sali bankietowej, może okazać się, że wszystko jeszcze przed nim. Zmierzając do stolika numer 3, przy którym zasiadało grono złożone w znacznej części z lordów i lady, docierał do niego głos przemawiającego do zebranych Ramseya, w którym widział wprawnego mówcę. To niezwykle przydatna umiejętność u wszystkich polityków i przywódców.
Skoro już zdecydował się tutaj przybyć to zamierzał zaangażować się w przebieg tego spotkania, może nawet bardziej, niż być wyłącznie słuchaczem. Reprezentował w chwili obecnej ród Rowle, jako jeden z jego członków. Sierpniowy kataklizm dotknął nawet Cheshire, przysparzając ich rodowi nie lada zmartwień. Przejeżdżając przez tereny hrabstwa widywał ogrom zniszczeń i ludzi pozbawionych dobytku, obrócone w ruinę wioski i braki w zasobach. Wisienką na torcie chaosu była erupcja wypełnionego lawą krateru, która pochłonęła setki ofiar. Zdawał sobie sprawę z tego, że znajdujący się w tak trudnej sytuacji motłoch może zacząć pragnąć krwi, kiedy nie mogą zaspokoić swoich podstawowych potrzeb. Jego stanowisko było poparte doświadczeniem, jakie zdobył w następstwie dokonanego ataku przez uzbrojonych mugoli. Przychylał się do słów Mulcibera - ogień rewolucji łatwo wzniecić, ale trudniej ugasić albo utrzymać.
Charakterystyczny błysk zagościł w jego tęczówkach, pogłębiając ich intensywność. Stosowne zainteresowanie wzbudziły w nim te słowa o schwytaniu mugoli i wykorzystywaniu ich jako służbę. Już teraz wiedział, że wybierze się na ten targ i zakupi sobie takiego mugola. Albo kilku. Jeszcze bardziej przypadła mu do gustu informacja o igrzyskach w Londynie. Polowanie na mugoli stało się jego pasją, najpewniej tak samo stanie się z tymi igrzyskami. Już teraz wiedział, że chciałby zobaczyć tych wszystkich buntowników walczących na śmierć i życie ku ich uciesze. Zaimponowałoby mu by mu to, gdyby jakikolwiek mugol uszedł z życiem ze starcia z trollem. Obawiał się jednak, że niemagiczny motłoch nigdy nie nauczy się pokory i szacunku do lepszych od siebie. Nie mieli mentalności niewolników, a takową budowało się przez lata. Zgadzał się z tym, że dzieci są przyszłością i on, jako ojciec, zadbał o odpowiednie wychowanie i edukację swoich dzieci. Durmstrang uchodził w jego oczach za najlepszą szkołę magii. Gdyby był kimś innym to miałby podstawy do uznania Ramseya za szaleńca, jednak wypowiadane przez niego słowa miały wyraźny przekaz i on w pełni to akceptował - dla tych wszystkich dzieci była to spora szansa na przysłużenie się ich szlachetnej sprawie i zdobycie przywilejów.
Przystanąwszy przy stoliku postanowił przywitać się ze wszystkimi zasiadającymi tam czarodziejami i czarownicami. W pierwszej kolejności przywitał się ze swoim kuzynem, Tristanem i jego żoną, Evandrą. W następnie słowa powitania do lorda Harlana i jego małżonki, Idun, a po nich kuzynostwo - Primrose i Xaviera. Ostatecznie zwrócił się do Deidre. Na samym końcu, z racji tego, że jedyne wolne miejsce przy tym stole było między Maerinem i Efremem, to odpowiednio ich powitał. Po tym usadowił się na krześle.
— Jestem gotów wesprzeć organizację walk niewolników poprzez łapanie obiektów niezbędnych do realizacji tego przedsięwzięcia. — Z pewnością mógłby odnieść się do wszystkich słów Ramseya, jednak zawsze pozostawał oszczędny w słowach.
Z racji niezamierzonego spóźnienia ominęła go jakaś część spotkania, możliwe, że wybawiając go od odbywania kurtuazyjnych rozmów z kieliszkiem szampana w dłoni. Choć, z racji, że takowy otrzymał po wejściu do sali bankietowej, może okazać się, że wszystko jeszcze przed nim. Zmierzając do stolika numer 3, przy którym zasiadało grono złożone w znacznej części z lordów i lady, docierał do niego głos przemawiającego do zebranych Ramseya, w którym widział wprawnego mówcę. To niezwykle przydatna umiejętność u wszystkich polityków i przywódców.
Skoro już zdecydował się tutaj przybyć to zamierzał zaangażować się w przebieg tego spotkania, może nawet bardziej, niż być wyłącznie słuchaczem. Reprezentował w chwili obecnej ród Rowle, jako jeden z jego członków. Sierpniowy kataklizm dotknął nawet Cheshire, przysparzając ich rodowi nie lada zmartwień. Przejeżdżając przez tereny hrabstwa widywał ogrom zniszczeń i ludzi pozbawionych dobytku, obrócone w ruinę wioski i braki w zasobach. Wisienką na torcie chaosu była erupcja wypełnionego lawą krateru, która pochłonęła setki ofiar. Zdawał sobie sprawę z tego, że znajdujący się w tak trudnej sytuacji motłoch może zacząć pragnąć krwi, kiedy nie mogą zaspokoić swoich podstawowych potrzeb. Jego stanowisko było poparte doświadczeniem, jakie zdobył w następstwie dokonanego ataku przez uzbrojonych mugoli. Przychylał się do słów Mulcibera - ogień rewolucji łatwo wzniecić, ale trudniej ugasić albo utrzymać.
Charakterystyczny błysk zagościł w jego tęczówkach, pogłębiając ich intensywność. Stosowne zainteresowanie wzbudziły w nim te słowa o schwytaniu mugoli i wykorzystywaniu ich jako służbę. Już teraz wiedział, że wybierze się na ten targ i zakupi sobie takiego mugola. Albo kilku. Jeszcze bardziej przypadła mu do gustu informacja o igrzyskach w Londynie. Polowanie na mugoli stało się jego pasją, najpewniej tak samo stanie się z tymi igrzyskami. Już teraz wiedział, że chciałby zobaczyć tych wszystkich buntowników walczących na śmierć i życie ku ich uciesze. Zaimponowałoby mu by mu to, gdyby jakikolwiek mugol uszedł z życiem ze starcia z trollem. Obawiał się jednak, że niemagiczny motłoch nigdy nie nauczy się pokory i szacunku do lepszych od siebie. Nie mieli mentalności niewolników, a takową budowało się przez lata. Zgadzał się z tym, że dzieci są przyszłością i on, jako ojciec, zadbał o odpowiednie wychowanie i edukację swoich dzieci. Durmstrang uchodził w jego oczach za najlepszą szkołę magii. Gdyby był kimś innym to miałby podstawy do uznania Ramseya za szaleńca, jednak wypowiadane przez niego słowa miały wyraźny przekaz i on w pełni to akceptował - dla tych wszystkich dzieci była to spora szansa na przysłużenie się ich szlachetnej sprawie i zdobycie przywilejów.
Przystanąwszy przy stoliku postanowił przywitać się ze wszystkimi zasiadającymi tam czarodziejami i czarownicami. W pierwszej kolejności przywitał się ze swoim kuzynem, Tristanem i jego żoną, Evandrą. W następnie słowa powitania do lorda Harlana i jego małżonki, Idun, a po nich kuzynostwo - Primrose i Xaviera. Ostatecznie zwrócił się do Deidre. Na samym końcu, z racji tego, że jedyne wolne miejsce przy tym stole było między Maerinem i Efremem, to odpowiednio ich powitał. Po tym usadowił się na krześle.
— Jestem gotów wesprzeć organizację walk niewolników poprzez łapanie obiektów niezbędnych do realizacji tego przedsięwzięcia. — Z pewnością mógłby odnieść się do wszystkich słów Ramseya, jednak zawsze pozostawał oszczędny w słowach.
Leonhard Rowle
Zawód : Spirytysta, wróżbita
Wiek : 39
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
So what if you can see the darkest side of me?
No one will ever change this animal I have become
No one will ever change this animal I have become
OPCM : 10 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
“Rycerz Walpurgii” - to brzmiało dumnie, miało w sobie ogromną moc, niosąc również brzemię obowiązków. Wszystko co robiła, wiedziała, że zostanie uznane za działanie Rycerzy. Miała tego świadomość wstępując do organizacji, liczyła bowiem, że jako jej członkinia będzie mogła zrobić i zdziałać więcej, jednocześnie przy osobistym rozwijaniu się. Nie myliła się. Patrząc wstecz - osiągnęła wiele, pragnęła jeszcze więcej, choć czasami miała wrażenie, że jej kroki są wstrzymywane, ponieważ nie podąża drogą, którą inni dla niej upatrzyli. Nie rozumiała tego.
Oczywistym było, że każda jednostka, każda osoba w szeregach Rycerzy musi się rozwijać jak najlepiej. Bardzo starała się pojąć gdzie to zmierza i wierzyła, że nie ma w tym złej woli, a jedynie nieporozumienie i różnica zdań, którą da się wyprostować.
Czekała na to co ma do powiedzenia Ramsey Mulciber. Jeden ze Śmierciożerców, tych, którzy mieli im przewodzić. Wciąż w pamięci miała ich spotkanie kiedy rozmawiali o artykule. Tamtego dnia wyszła pełna wątpliwości, ale przekonana, że ten człowiek wie co robi i ona sama musi odegrać pewną rolę, aby móc czynić inne rzeczy - te, które bardziej jej odpowiadają. Oby się nie przeliczyła.
Tworzenie przyszłości na gruzach, na popiele, który zakrywał teraz Anglię. O tym mówiła od dawna, że nie mogą się poddawać, a wykorzystać sytuację kreując nowy świat - lepszy, zostawiając w nim to co było dobre z przeszłości, a to co kulało zastąpić czymś innym. Rycerze mieli teraz przyłożyć do tego rękę, działając wspólnie. Tego jej brakowało - jedności i celu, w którym wszyscy mogą brać udział, dokładając swoją część do tworzenia przyszłości - bez wojny, bez ciągłej pogoni za bezpieczeństwem.
Skupiona na słowach Namiestnika prawie nie zauważyła jak lord Rowle podszedł do ich stolika. Nieznacznie skinęła mu głową na powitanie i ponownie wróciła spojrzeniem na mównicę.
Czas świąteczny zawsze poruszał ludzi i ich serca. To była naturalna kolej rzeczy, że w tym okresie ludzie byli bardziej hojni, cierpliwi i skłonni do pomocy. Dlatego nie dziwiło jej wybranie tego terminu na taką akcję. Mieszkańcy Anglii zaś walczyli właśnie o przetrwanie. Jesień oznajmiała przybycie zimy, która będzie dla wszystkich trudna. Codziennie w Durham słychać było dźwięk młotków, pił oraz okrzyki ludzi, którzy starali się jak najszybciej odbudować domy. Powódź zniszczyła pola - dla wielu ta zima będzie próbą. Miała świadomość, że nie będzie wstanie pomóc wszystkim.
-Mugole? - mruknęła pod nosem zaskoczona, chyba nie tylko ona. Zerknęłą na siedzącego obok Xaviera. Tania siła robocza, wręcz niewolnicy, którzy mają pracować w ich domach. Czy to było bezpieczne? Historia już pokazała, że niewolnicy potrafili się buntować i zmieniać bieg historii. Arena, niczym za czasów starożytnych, kiedy organizowano igrzyska. Z jednej strony nawiązywały do chwały i wielkości imperium, a z drugiej czuła pewien niepokój. Czy rzeczywiście tylu było w Anglii jeszcze mugoli, że każdy czarodziej będzie mógł sobie jednego zakupić? Co z zapewnieniami, że wyspa jest wolna od brudu i szlamu?
Kolejny temat sprawił, że przestała rozważać kwestię bezpieczeństwa życia pod dachem z mugolami i skupiła się na zagadnieniu - dzieci i ich wychowania. Wzrok Ramseya błądził po twarzach kobiet. Nie była pewna czy wie do czego zmierza swoimi rozważaniami. Odetchnęła z ulgą kiedy nie zaczął twierdzić, że muszą rodzić więcej nowych obywateli.
“Giermkowie Nocy Walpurgii” - brzmiało podniośle i jako organizacja, która mogła dzieciom dać wiele. Zamknięty Hogwart był problemem. W domach dzieci uczyły się o magii, jak z niej korzystać, ale dorośli też nie mieli tyle czasu dla nich. Nie raz sobie wyrzucała, że cały dzień spędziła nad papierami zamiast udać się z dziećmi brata oraz kuzyna do stajni, na spacer albo zwyczajnie poczytać książkę przy kominku. Nawet na skrzypce nie miała tyle czasu co ostatnio.
Wiele pracy przed nimi, postawienie całej organizacji, zebranie dzieci, zaopatrzenie w mundurki. Nie chciała, aby dzieci były zbytnio podzielone co do nauki, choć słysząc podział na płeć miała pewne przeczucia, że będą różnice w nauczaniu i pomimo tego, że Ramsey mówił pięknie o tym, że nie będzie różnic klasowych, czuła, że będą zupełnie inne.
Praca z dziećmi wymaga ostrożności, aby nie stworzyli masy, która będzie ślepo podążać za wszystkim. Potrzebowali, aby dzieci były wykształcone, aby kiedyś mogły stanowić elitę państwa jakie chcieli stworzyć.
Pierwsze głosy, uczestnicy powoli zgłaszali się do pracy i wsparcia tego dzieła. Nie mogła pozostać milcząca.
-Każda organizacja potrzebuje struktur i zasad. Bez nich zapanuje chaos, a jednostka paramilitarna na taki stan rzeczy nie może sobie pozwolić. - Odezwała się kiedy poprzednie deklaracje wybrzmiały w sali. – Podejmę się stworzenia regulaminów i statutów we współpracy z twórcami programu nauczania – powiedziała, spoglądając na Ignotusa z delikatnym uśmiechem. – Chętnie zaangażuję się również w opiekę nad dziewczętami i ich planem edukacyjnym. - Chciała móc przyłożyć swoją rękę do edukacji, w której będą brały udział dzieci z rodu Burke.
Oczywistym było, że każda jednostka, każda osoba w szeregach Rycerzy musi się rozwijać jak najlepiej. Bardzo starała się pojąć gdzie to zmierza i wierzyła, że nie ma w tym złej woli, a jedynie nieporozumienie i różnica zdań, którą da się wyprostować.
Czekała na to co ma do powiedzenia Ramsey Mulciber. Jeden ze Śmierciożerców, tych, którzy mieli im przewodzić. Wciąż w pamięci miała ich spotkanie kiedy rozmawiali o artykule. Tamtego dnia wyszła pełna wątpliwości, ale przekonana, że ten człowiek wie co robi i ona sama musi odegrać pewną rolę, aby móc czynić inne rzeczy - te, które bardziej jej odpowiadają. Oby się nie przeliczyła.
Tworzenie przyszłości na gruzach, na popiele, który zakrywał teraz Anglię. O tym mówiła od dawna, że nie mogą się poddawać, a wykorzystać sytuację kreując nowy świat - lepszy, zostawiając w nim to co było dobre z przeszłości, a to co kulało zastąpić czymś innym. Rycerze mieli teraz przyłożyć do tego rękę, działając wspólnie. Tego jej brakowało - jedności i celu, w którym wszyscy mogą brać udział, dokładając swoją część do tworzenia przyszłości - bez wojny, bez ciągłej pogoni za bezpieczeństwem.
Skupiona na słowach Namiestnika prawie nie zauważyła jak lord Rowle podszedł do ich stolika. Nieznacznie skinęła mu głową na powitanie i ponownie wróciła spojrzeniem na mównicę.
Czas świąteczny zawsze poruszał ludzi i ich serca. To była naturalna kolej rzeczy, że w tym okresie ludzie byli bardziej hojni, cierpliwi i skłonni do pomocy. Dlatego nie dziwiło jej wybranie tego terminu na taką akcję. Mieszkańcy Anglii zaś walczyli właśnie o przetrwanie. Jesień oznajmiała przybycie zimy, która będzie dla wszystkich trudna. Codziennie w Durham słychać było dźwięk młotków, pił oraz okrzyki ludzi, którzy starali się jak najszybciej odbudować domy. Powódź zniszczyła pola - dla wielu ta zima będzie próbą. Miała świadomość, że nie będzie wstanie pomóc wszystkim.
-Mugole? - mruknęła pod nosem zaskoczona, chyba nie tylko ona. Zerknęłą na siedzącego obok Xaviera. Tania siła robocza, wręcz niewolnicy, którzy mają pracować w ich domach. Czy to było bezpieczne? Historia już pokazała, że niewolnicy potrafili się buntować i zmieniać bieg historii. Arena, niczym za czasów starożytnych, kiedy organizowano igrzyska. Z jednej strony nawiązywały do chwały i wielkości imperium, a z drugiej czuła pewien niepokój. Czy rzeczywiście tylu było w Anglii jeszcze mugoli, że każdy czarodziej będzie mógł sobie jednego zakupić? Co z zapewnieniami, że wyspa jest wolna od brudu i szlamu?
Kolejny temat sprawił, że przestała rozważać kwestię bezpieczeństwa życia pod dachem z mugolami i skupiła się na zagadnieniu - dzieci i ich wychowania. Wzrok Ramseya błądził po twarzach kobiet. Nie była pewna czy wie do czego zmierza swoimi rozważaniami. Odetchnęła z ulgą kiedy nie zaczął twierdzić, że muszą rodzić więcej nowych obywateli.
“Giermkowie Nocy Walpurgii” - brzmiało podniośle i jako organizacja, która mogła dzieciom dać wiele. Zamknięty Hogwart był problemem. W domach dzieci uczyły się o magii, jak z niej korzystać, ale dorośli też nie mieli tyle czasu dla nich. Nie raz sobie wyrzucała, że cały dzień spędziła nad papierami zamiast udać się z dziećmi brata oraz kuzyna do stajni, na spacer albo zwyczajnie poczytać książkę przy kominku. Nawet na skrzypce nie miała tyle czasu co ostatnio.
Wiele pracy przed nimi, postawienie całej organizacji, zebranie dzieci, zaopatrzenie w mundurki. Nie chciała, aby dzieci były zbytnio podzielone co do nauki, choć słysząc podział na płeć miała pewne przeczucia, że będą różnice w nauczaniu i pomimo tego, że Ramsey mówił pięknie o tym, że nie będzie różnic klasowych, czuła, że będą zupełnie inne.
Praca z dziećmi wymaga ostrożności, aby nie stworzyli masy, która będzie ślepo podążać za wszystkim. Potrzebowali, aby dzieci były wykształcone, aby kiedyś mogły stanowić elitę państwa jakie chcieli stworzyć.
Pierwsze głosy, uczestnicy powoli zgłaszali się do pracy i wsparcia tego dzieła. Nie mogła pozostać milcząca.
-Każda organizacja potrzebuje struktur i zasad. Bez nich zapanuje chaos, a jednostka paramilitarna na taki stan rzeczy nie może sobie pozwolić. - Odezwała się kiedy poprzednie deklaracje wybrzmiały w sali. – Podejmę się stworzenia regulaminów i statutów we współpracy z twórcami programu nauczania – powiedziała, spoglądając na Ignotusa z delikatnym uśmiechem. – Chętnie zaangażuję się również w opiekę nad dziewczętami i ich planem edukacyjnym. - Chciała móc przyłożyć swoją rękę do edukacji, w której będą brały udział dzieci z rodu Burke.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Sala bankietowa
Szybka odpowiedź