Ogrody
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogrody
Obszerny, rozległy ogród znajdujący się przy dworze rodzinnym Rosierów jest niezwykle zadbany; skrzat domowy, zgodnie z tradycją, więcej czasu poświęca na jego pielęgnację, niż konserwację wnętrz. Poprzecinany wieloma dróżkami, mniej lub bardziej krętymi, mocniej lub słabiej usypanymi kamieniami, otaczają zieleń przewrotnymi serpentynami. Otoczony żywopłotami pozostaje niewidoczny dla osób z zewnątrz; i choć roślinny płot odchodzący w elegancki labirynt nadaje całości francuskiego charakteru, to sam ogród stworzony jest raczej w angielskim, dzikim stylu. W głębi znajduje się niewielki staw rozświetlony wielobarwnymi egzotycznymi rybkami, otoczony gęstą, tajemniczą zaroślą; tuż przy niej wznosi się najpiękniejsza rzeźba ogrodów - przedstawiająca śliczną nimfę. Wewnętrzna altana znajduje się na brzegu klifu; z jej wnętrza nocą czasem widać smoki z pobliskiego rezerwatu, tańczące na niebie. Szum morza koi, a roślinne werdiury nadają cienia i intymności. Najpiękniejszą ozdobą tych ogrodów są krzewy dojrzałych róż.
Im bliżej zmierzchu tym mniej intensywny stawał się zapach pięknych róż Rosierów. Chłód tłumił kwiecisty aromat, ale drobny, wiosenny wiatr wciąż pozwalał im na rozkoszowanie się tym spacerem w pełni. Powietrze było lekkie, rześkie i przyjemnie świeże, dochodzące od strony spryskanych morskimi falami klifów. Wilgotna trawa i liście błyszczały w blasku powoli zapadającego zmroku. Musiało minąć sporo czasu, odkąd weszli do labiruntu, lecz zajęci rozmową zupełnie nie spostrzegli, że przestali skupiać się na wyznaczonej trasie. Nawet on ze swoją niezawodną intuicją, zapomniał o labiryncie, w którym najprawdopodobniej utknęli. Rozlegając się wkoło i tak skupiał swoją uwagę na przyjemnym brzmieniu jej głosu, delikatnej, dziewczęcej twarzy. Wydawała się idealna, po prostu. Wbrew temu, co o sobie myślała, na pierwszy rzut oka jej postawa emanowała eterycznością i zmysłowym pięknem. Była niedostępna, nieosiągalna, więc jej obecność w tak odludnym miejscu musiała stać się prawdziwą ulgą dla wszystkich dam, które pewnie w tej chwili zdobywały parkiet balowej sali. Gdyby zjawiła się wśród nich z pewnością ściągałaby na siebie uwagę wielu mężczyzn, których żony i wybranki serca życzyłby jej jak najgorzej. Nie doceniała tego, co posiadała.
— Nawet nie wiesz jak mi ulżyło. Twoja aprobata tylko zachęca mnie do realizacji tego planu. Mam nadzieję, że nikt tam na ciebie nie czeka, inaczej miałbym kłopoty — odparł równie żartobliwym tonem, zaglądając przez ramię za siebie, dodając swoim słowom dramaturgii. —Ale tak między nami... — Po chwili podjął znów, spoglądając już pod nogi, na intensywnie zieloną, młodą trawę. — Jestem potwornie zachłanny.
Wyznanie było szczere, a tego dopuszczał się rzadko, lecz była to prawda, która niewiele mogła mu zaszkodzić. Prawdopodobnie każdy kto spędził z nim choć chwilę szybko odnajdywał w nim wiecznie głodnego poszukiwacza prawdy, doznań, informacji. Chciał mieć wszystko, znać wszystko i nauczyć się tyle ile był tylko w stanie w przeciągu możliwie krótkiego czasu — kosztem rozrywki, spotkań, snu, wszystkiego, czego potrzebowali inni. Nie był jednak w stanie uchwycić na osi czasu chwili, w którym głód stał się jedną z największych jego wad. Od zawsze jego życie było miało inne priorytety.
Jej słodkie dołeczki, które dostrzegł kątem oka, kiedy na nią zerkał, dodawały jej dziewczęcego uroku. Przypominała anioła, który zgubił gdzieś nieszczęśliwą duszę, której przyrzekł strzec. Sam oczywiście nie wierzył w takie bajki, ale kiedy jej się przyglądał nie mógł powstrzymać się przed idealizowaniem jej wizerunku, choć doskonale wiedział, że posiada słabości jak większość. Widział je. Po prostu ta piękna otoczka skutecznie odwracała od tego uwagę. Gdy przystanęła, zmarszczył brwi i spojrzał jej w oczy, zamieniając się w słuch. Prowokacyjna nuta w jej głosie brzmiała jak zaproszenie do zabawy, w której nie powinien brać udziału, lecz przecież uwielbiał ryzyko, jak mało kto.
— W twoich oczach...— powtórzył i zbliżył się jeszcze krok, zmniejszając dzielącą ich odległość, oczywiście po to, aby rzeczywiście zatopić się w jej lazurowym spojrzeniu. — widzę potrzebę zatrzymania się w miejscu, kiedy wszystko wokół ciągle wiruje. Potrzebę spokoju i pewności, że stoisz na stabilnym gruncie, choć wokół ciebie są same ruchome piaski. Twoje spojrzenie mówi mi także, że czekasz aż w końcu spotka cię coś dobrego, chociaż wmawiasz sobie, ze cieszysz się szczęściem tych, na których ci zależy. Coś, co zastąpi nieustanne poczucie rozgoryczenia i niedostatku. Mówi także, że masz w sobie wiele wiary. I wiesz co... Jestem przekonany, że nim Londyn wypełni się letnim powietrzem to się wydarzy, a te łzy, które gdzieś tu próbują się wydostać zmienią się w szeroki i pogodny uśmiech, Hariett — odparł, unosząc dłoń do jej twarzy, aby kciukiem smagnąć ją po policzku. Nie brzmiał sentymentalnie, nie próbował być też miły. Tym samym prowokacyjnym tonem odpowiadał na jej zaczepkę. — A przede wszystkim mówią mi, że miałabyś ochotę zatańczyć, ale wiesz, jak beznadziejnym tancerzem jestem i nie chcesz mnie stawiać w niekomfortowej sytuacji.
Uśmiechnął się szeroko, bo choć doskonale rozumiał jej nastrój nie zamierzał pozwalać jej się smucić, kiedy pogoda — choć kapryśna — była całkiem dobra, otaczał ich upojny zapach wyjątkowych ogrodów, a jedynym mankamentem było to, że skończyło im/mu się wino w szkle.
— Oczywiście, że jest szczęśliwy, Harriett. Ma to, czego zawsze pragnął — przyznał otwarcie, unosząc brwi. Szybko jednak przywołał swój tok myślenia do porządku. — Albo raczej jedną z wielu rzeczy, których pragnął— poprawił się i nachylił w jej stronę, bo Lovegood musiała być również jedną z nich. — Myślisz, że miałby coś przeciwko jakbyśmy wykosili w tych ogrodach własną ścieżkę?— Zniżył ton do konspiracyjnego szeptu, a jego twarz nabrała poważnego wyrazu. Rozejrzał się dookoła, by upewnić się, że nikogo przy nich nie ma i sięgnął po różdżkę. — Utorujemy sobie własną drogę do szczęśliwego końca, Hatsy, przy okazji zostawimy mu ukrytą wiadomość, którą odczyta dopiero kiedy na smoku będzie patrolował swoje królestwo.
Pół żartem pół serio spojrzał jej w oczy, oczekując jej aprobaty. Oczywiście, że Tristan nie byłby zachwycony, gdyby poprzestawiali nieco jego ogród, szczególnie w sposób o którym Ramsey pomyślał, ale był w stanie ponieść ryzyko. Prędzej czy później upije go tak, że będzie musiał mu wybaczyć panoszenie się na jego terenie. Znał go przecież jak nikt inny. A sam Mulciber pomimo coraz większej ilości ujawniających się między nimi różnic nie mógł odmówić sobie szczególnej sympatii względem niego.
— Nawet nie wiesz jak mi ulżyło. Twoja aprobata tylko zachęca mnie do realizacji tego planu. Mam nadzieję, że nikt tam na ciebie nie czeka, inaczej miałbym kłopoty — odparł równie żartobliwym tonem, zaglądając przez ramię za siebie, dodając swoim słowom dramaturgii. —Ale tak między nami... — Po chwili podjął znów, spoglądając już pod nogi, na intensywnie zieloną, młodą trawę. — Jestem potwornie zachłanny.
Wyznanie było szczere, a tego dopuszczał się rzadko, lecz była to prawda, która niewiele mogła mu zaszkodzić. Prawdopodobnie każdy kto spędził z nim choć chwilę szybko odnajdywał w nim wiecznie głodnego poszukiwacza prawdy, doznań, informacji. Chciał mieć wszystko, znać wszystko i nauczyć się tyle ile był tylko w stanie w przeciągu możliwie krótkiego czasu — kosztem rozrywki, spotkań, snu, wszystkiego, czego potrzebowali inni. Nie był jednak w stanie uchwycić na osi czasu chwili, w którym głód stał się jedną z największych jego wad. Od zawsze jego życie było miało inne priorytety.
Jej słodkie dołeczki, które dostrzegł kątem oka, kiedy na nią zerkał, dodawały jej dziewczęcego uroku. Przypominała anioła, który zgubił gdzieś nieszczęśliwą duszę, której przyrzekł strzec. Sam oczywiście nie wierzył w takie bajki, ale kiedy jej się przyglądał nie mógł powstrzymać się przed idealizowaniem jej wizerunku, choć doskonale wiedział, że posiada słabości jak większość. Widział je. Po prostu ta piękna otoczka skutecznie odwracała od tego uwagę. Gdy przystanęła, zmarszczył brwi i spojrzał jej w oczy, zamieniając się w słuch. Prowokacyjna nuta w jej głosie brzmiała jak zaproszenie do zabawy, w której nie powinien brać udziału, lecz przecież uwielbiał ryzyko, jak mało kto.
— W twoich oczach...— powtórzył i zbliżył się jeszcze krok, zmniejszając dzielącą ich odległość, oczywiście po to, aby rzeczywiście zatopić się w jej lazurowym spojrzeniu. — widzę potrzebę zatrzymania się w miejscu, kiedy wszystko wokół ciągle wiruje. Potrzebę spokoju i pewności, że stoisz na stabilnym gruncie, choć wokół ciebie są same ruchome piaski. Twoje spojrzenie mówi mi także, że czekasz aż w końcu spotka cię coś dobrego, chociaż wmawiasz sobie, ze cieszysz się szczęściem tych, na których ci zależy. Coś, co zastąpi nieustanne poczucie rozgoryczenia i niedostatku. Mówi także, że masz w sobie wiele wiary. I wiesz co... Jestem przekonany, że nim Londyn wypełni się letnim powietrzem to się wydarzy, a te łzy, które gdzieś tu próbują się wydostać zmienią się w szeroki i pogodny uśmiech, Hariett — odparł, unosząc dłoń do jej twarzy, aby kciukiem smagnąć ją po policzku. Nie brzmiał sentymentalnie, nie próbował być też miły. Tym samym prowokacyjnym tonem odpowiadał na jej zaczepkę. — A przede wszystkim mówią mi, że miałabyś ochotę zatańczyć, ale wiesz, jak beznadziejnym tancerzem jestem i nie chcesz mnie stawiać w niekomfortowej sytuacji.
Uśmiechnął się szeroko, bo choć doskonale rozumiał jej nastrój nie zamierzał pozwalać jej się smucić, kiedy pogoda — choć kapryśna — była całkiem dobra, otaczał ich upojny zapach wyjątkowych ogrodów, a jedynym mankamentem było to, że skończyło im/mu się wino w szkle.
— Oczywiście, że jest szczęśliwy, Harriett. Ma to, czego zawsze pragnął — przyznał otwarcie, unosząc brwi. Szybko jednak przywołał swój tok myślenia do porządku. — Albo raczej jedną z wielu rzeczy, których pragnął— poprawił się i nachylił w jej stronę, bo Lovegood musiała być również jedną z nich. — Myślisz, że miałby coś przeciwko jakbyśmy wykosili w tych ogrodach własną ścieżkę?— Zniżył ton do konspiracyjnego szeptu, a jego twarz nabrała poważnego wyrazu. Rozejrzał się dookoła, by upewnić się, że nikogo przy nich nie ma i sięgnął po różdżkę. — Utorujemy sobie własną drogę do szczęśliwego końca, Hatsy, przy okazji zostawimy mu ukrytą wiadomość, którą odczyta dopiero kiedy na smoku będzie patrolował swoje królestwo.
Pół żartem pół serio spojrzał jej w oczy, oczekując jej aprobaty. Oczywiście, że Tristan nie byłby zachwycony, gdyby poprzestawiali nieco jego ogród, szczególnie w sposób o którym Ramsey pomyślał, ale był w stanie ponieść ryzyko. Prędzej czy później upije go tak, że będzie musiał mu wybaczyć panoszenie się na jego terenie. Znał go przecież jak nikt inny. A sam Mulciber pomimo coraz większej ilości ujawniających się między nimi różnic nie mógł odmówić sobie szczególnej sympatii względem niego.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wciąż bez końca błądzimy - najwyraźniej ani ja, ani Ty, Lucindo, nie mamy dzisiaj szczęścia do labiryntów. To dość zabawne, biorąc pod uwagę to, że oboje wielokrotnie błądziliśmy i to po całym świecie, najwyraźniej jednak nie przygotowało nas to na kręte korytarze różanych żywopłotów. Może swój udział w naszym zdezorientowaniu miał fakt, że latające dookoła tace z kieliszkami nie ułatwiały poszukiwań.
Duszący zapach czerwonych kwiatów, słodki smak szampana, szum przepięknej fontanny, krótkotrwałe uczucie wolności. Utopii, chwili wyrwanej z czasoprzestrzeni. Chciałbym żeby trwała wiecznie. Jednak w końcu orientujemy się, że tak się nie stanie, a zamiast szukać wyjścia krążymy dookoła. Napotykamy już coraz mniej par, gdzieś w oddali słychać zaś głosy tych, którym szczęśliwie udało się odnaleźć koniec.
- Chyba niespecjalnie nam idzie, Lynn - mówię, nie jestem jednak zasmucony tym faktem.
Cieszę się ostatnimi chwilami w których mogę robić niemal to co chcę, widząc przed sobą perspektywę spotkania ze zdenerwowanym ojcem. Nie muszę być jasnowidzem, by zgadnąć o czym będzie ze mną rozmawiał. Czuję jak każda minuta wymyka się z moich rąk, staram się odpocząć, lecz gdzieś z tyłu mojej głowy cichy głos przypomina mi o tym co mnie czeka. Poświęcamy się rozmowie jeszcze przez pewien czas - nie jestem w stanie nawet powiedzieć jak długi, gdyż mam wrażenie, że zatrzymało się wszystko dookoła nas, może jest to zaledwie kilka sekund, może całe godziny. W końcu jednak musimy uświadomić sobie, że zdecydowanie zbyt długo uciekamy od reszty towarzystwa.
- Naprawdę cieszę się, że mogłem spędzić z Tobą czas, Lucy - uśmiecham się do Ciebie, szczerze, bez cienia obłudy.
Nawet jeśli mój powrót był wymuszony i z pewnością nie sprawiał mi radości, wiem, że zawsze brakowałoby mi Ciebie. A także wybryków moich kuzynów Burke, poważnych rozmów z Samaelem, nawet kąśliwych uwag Daphne. Wszystko to zawsze było częścią mojego życia i bez tego czułem się... Cóż, pusty. Niekompletny. Najwyraźniej nigdzie nie mogłem znaleźć prawdziwego szczęścia, bo zawsze zostawiałem za sobą rzeczy i ludzi, których kocham. W końcu unoszę do góry różdżkę z zamiarem wystrzelenia wiązki iskier, jednak waham się jeszcze chwilę.
- Gotowa na Twoje spotkanie z rzeczywistością? - pytam, unosząc jedną brew.
Wiem, że nie. Ja też nie. Ale nie możemy spędzić wieczności w ogrodzie Rosierów. Pomyśl tylko o wszystkich tych artykułach w Czarownicy. Kiedy niebo rozświetla światło, a służba odprowadza nas do sali balowej, jestem autentycznie zadowolony, że postanowiłem jednak udać się na ślub Tristana. Chociaż przecież tak boleśnie miał przypominać mi o prawdziwym powodzie mojego powrotu.
| z.t dla Alka i Lucy
Duszący zapach czerwonych kwiatów, słodki smak szampana, szum przepięknej fontanny, krótkotrwałe uczucie wolności. Utopii, chwili wyrwanej z czasoprzestrzeni. Chciałbym żeby trwała wiecznie. Jednak w końcu orientujemy się, że tak się nie stanie, a zamiast szukać wyjścia krążymy dookoła. Napotykamy już coraz mniej par, gdzieś w oddali słychać zaś głosy tych, którym szczęśliwie udało się odnaleźć koniec.
- Chyba niespecjalnie nam idzie, Lynn - mówię, nie jestem jednak zasmucony tym faktem.
Cieszę się ostatnimi chwilami w których mogę robić niemal to co chcę, widząc przed sobą perspektywę spotkania ze zdenerwowanym ojcem. Nie muszę być jasnowidzem, by zgadnąć o czym będzie ze mną rozmawiał. Czuję jak każda minuta wymyka się z moich rąk, staram się odpocząć, lecz gdzieś z tyłu mojej głowy cichy głos przypomina mi o tym co mnie czeka. Poświęcamy się rozmowie jeszcze przez pewien czas - nie jestem w stanie nawet powiedzieć jak długi, gdyż mam wrażenie, że zatrzymało się wszystko dookoła nas, może jest to zaledwie kilka sekund, może całe godziny. W końcu jednak musimy uświadomić sobie, że zdecydowanie zbyt długo uciekamy od reszty towarzystwa.
- Naprawdę cieszę się, że mogłem spędzić z Tobą czas, Lucy - uśmiecham się do Ciebie, szczerze, bez cienia obłudy.
Nawet jeśli mój powrót był wymuszony i z pewnością nie sprawiał mi radości, wiem, że zawsze brakowałoby mi Ciebie. A także wybryków moich kuzynów Burke, poważnych rozmów z Samaelem, nawet kąśliwych uwag Daphne. Wszystko to zawsze było częścią mojego życia i bez tego czułem się... Cóż, pusty. Niekompletny. Najwyraźniej nigdzie nie mogłem znaleźć prawdziwego szczęścia, bo zawsze zostawiałem za sobą rzeczy i ludzi, których kocham. W końcu unoszę do góry różdżkę z zamiarem wystrzelenia wiązki iskier, jednak waham się jeszcze chwilę.
- Gotowa na Twoje spotkanie z rzeczywistością? - pytam, unosząc jedną brew.
Wiem, że nie. Ja też nie. Ale nie możemy spędzić wieczności w ogrodzie Rosierów. Pomyśl tylko o wszystkich tych artykułach w Czarownicy. Kiedy niebo rozświetla światło, a służba odprowadza nas do sali balowej, jestem autentycznie zadowolony, że postanowiłem jednak udać się na ślub Tristana. Chociaż przecież tak boleśnie miał przypominać mi o prawdziwym powodzie mojego powrotu.
| z.t dla Alka i Lucy
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zdawało jej się, że to koszmar.
Czuła się tak, jakby życie przez ostatnie dwa dni było po prostu złym snem, z którego nie potrafiła się wybudzić. Tak, to z pewnością jedynie senna mara, to przecież nie mogło być prawdziwe. Tragedia pierwszomajowej nocy nie miała prawa się wydarzyć, była wszak sprzeczna z tym co czarodzieje wiedzieli o magii, obca historii czarodziejskiego świata, absolutnie nienaturalna - może to po prostu był jedynie wytwór zmęczonego umysłu? Ojciec nie mógł przecież umrzeć, po prostu nie mógł. Lord Corentin Rosier był potężnym, silnym i utalentowanym czarodziejem, niezwykłym człowiekiem; nie mógł odejść z tego świata tak łatwo. Wybuch, który chwycił Chateau Rose za gardło, to wciąż za mało. Tak, to z pewnością tylko koszmar, nieznośnie długi sen, z którego niebawem się wybudzi.
Nad ranem jednak, gdy szare światło poranka wdarło się do jej komnat spomiędzy zasłon, wybudzając Fantine z płytkiego, niespokojnego snu - nic się nie zmieniło. Świat wciąż drżał w posadach, a ojca nie było u szczytu stołu, by jak zawsze spożyć z najbliższą rodziną śniadanie. Korytarze dworu były puste i ciche, tak ciche, jakby nagle każda żywa istota opuściła te mury.
Nie pamiętała momentu, w którym musiała opuścić własne cztery ściana i wyruszyć na ostatnie spotkanie. Miała w umyśle czarną dziurę. Idąc, chwiała się i ledwo powstrzymywała łzy. Nie chciała pamiętać tamtej chwili, nie patrzyła na odsłonięte ciało ojca, pragnęła zapamiętać go takim, jakim był za życia - chciała mieć w pamięci potężnego i przebiegłego Lorda Rosiera, potężnego czarodzieja, surowego, lecz troskliwego ojca. Na jego wspomnienie mogła mieć przed oczyma słabego, martwego ciała, więc zacisnęła oczy tak mocno jak mogła, trzymając jednocześnie się matki, by nie osunąć się ziemię.
Uroczystości pogrzebowe i to, co nastąpiło po nich trwało nieznośnie długo. Ciągnęły się w nieskończoność, a Fantine miała wrażenie, że dusi się gęstym od śmierci i cierpienia powietrzem. Nie mogła dłużej słuchać wspomnień kolejnych lordów, urzędników ministerstwa i zamożnych przyjaciół ojca. Każde słowo wbijało się w serce młodej Róży niczym kolejny cierń, każde dosypywało do rany soli, uświadamiało boleśnie, że i ojca straciła bezpowrotnie.
Miała nadzieję, że nikt nie zauważył jej zniknięcia. Wymknęła się cicho i bez słowa, czując, że jeśli zostanie tam dłużej, to osunie się na ziemie tracąc przytomność. Nie wychyliła ani kropli wina od kilku dni, lecz czuła się tak, jakby właśnie opróżniła najstarszych kilka butelek z ich rodowej piwniczki. Krew szumiała jej w uszach, serce biło boleśnie, dłonie drżały, gdy przemierzała ścieżki ogrodów, należących do ich rodziny. Świeże powietrze nie przyniosło spodziewanego ukojenia, natychmiast poczuła palący wyrzut sumienia z powodu wyjścia, czuła, że powinna wrócić i trwać przy matce, przy Melisande i Tristanie do samego końca, lecz... Nie potrafiła.
Była na to zbyt słaba.
Rano z ciężkich chmur gęsto sączył się deszcz, lecz teraz, późnym popołudniem, wiatr rozproszył burzowe obłoki i jeszcze zdążyło wyjść słońce, obejmując ogrody ciepłym blaskiem.
-Prymulko - szepnęła Fantine, podchodząc do rzeźbionej w kamieniu ławki tuż przy niewielkim, wodnym oczku. Przysiadła na niej, uważając by nie ubrudzić czarnej sukni, a wnet rozległ się trzask. Nie odszukała skrzatki spojrzeniem, wiedziała, że jest blisko -Wino - zażądała cicho, a kilka uderzeń serca później trzymała już kielich pełen czerwonego trunku.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Maj rozpoczął się z hukiem, a jego echo wciąż roznosiło się po Londynie, przywołując na myśl smutne skutki. To było szokiem dla wszystkich, nikt nie spodziewał się takiego obrotu spraw, gwiazdy na niebie nie wskazywały nadejścia takiego przewrotu. Wizje w jego głowie były mętne i pozbawione większego sensu, choć im więcej o tym myślał tym bardziej zastanawiała go jedna, konkretna, w której wybuch tuż po otwarciu skrzyni pochłonął wszystko. Było tyle niewiadomych, tyle zmiennych — wciąż nie zdążył porozmawiać z innymi, poznać konsekwencji zaistniałych anomalii. Odzyskawszy wzrok w lecznicy na Nokturnie, którą podejrzanie tłumnie odwiedzali poszkodowani, od razu ruszył zasięgnąć informacji. Wieść o tym, ile osób ucierpiało podczas tamtej nocy szokowała; wiadomość, że wśród nich znalazł się lord Rosier dotarła do niego szybko.
Nie mogło go nie być podczas ostatniego pożegnania, choć od lat nie pętały go żadne konwenanse. Tristan był jednym z niewielu przyjaciół jakich posiadał, do Chateau Rose sprowadziły go więc obowiązki względem niego i jego najbliższych. Uczestniczył w uroczystości pogrzebowej, pozostając z tyłu, nie chcąc rzucać się w oczy. Nie sądził, by pchanie się przed szereg było koniecznie. I z szarego końca dobrze widział pogrążone w żałobie twarze, głównie Cedriny, Tristana, Melisande i Fantine. Dostrzegł również wśród obecnych swojego protektora, którego w dzieciństwie uznawał za ojca. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę; jego głowę pokrywała gęsta siwizna, opadająca luźno na ramiona, a długa broda zakrywała całą pierś. Z perspektywy lat dostrzegł, jak bardzo się zmienił odkąd widział go po raz ostatni, choć szata jaką przywdział do złudzenia przypominała te, które nosił, gdy jeszcze Ramsey był nastolatkiem. Złość i ogromny żal, który wtedy czuł gdzieś się wypalił, ale na jego widok dopadło go wrażenie czystej niechęci, choć teraz, pozbawiony tych wszystkich szczeniackich emocji mógłby mu podziękować za to, że uczynił go twardym skurwysynem.
Kątem oka dostrzegł jak jedna z postaci umyka pozostałym, prawie nikt nie zwraca uwagi. Może ktoś się za nią odwraca, ale ilość obowiązków przypadających rodzinie jest wystarczająco przytłaczająca i nikt za nią nie poszedł. Tristan otoczony był bliskimi, podejdzie do niego kiedy to wszystko ucichnie, a emocje opadną. Wierzył, że i bez słów otuchy, wie, że może na nim polegać, a gdy zechce porzucić szlacheckie maniery i spruć się jak rynsztokowa świnia, nie odmówi i nie oceni. Ruszył za smukłą, drobną sylwetką wolnym krokiem — i bez przyglądania jej się wiedział, kim była. Wąskie ramiona, smukła talia, ciemne, gęste włosy, chód baletnicy. Fantine. Szedł jej śladami krótko, zniknąwszy w labiryncie ogrodu odnalazła kamienną ławkę, na której przysiadła. Cicho do niej podszedł, przystanął tuż obok, zerkając w górę, w stronę rozpogadzającego się nieba. Chmury rozstępowały się na boki, przepuszczając ciepłe promienie słońca, choć trawa wciąż była wilgotna, a powietrze utrzymywało zapach wilgoci. I róż, wszędzie pachniało różami. Skropione wodą pachniały intensywniej, agresywniej, rozbudzały zmysły. Przyznałby, że to piękny dzień na pogrzeb kogoś bliskiego, ale wiedział jak na to zareaguje, więc wyrzucił ten pomysł z głowy.
— Tu jest tak spokojnie — zauważył, spuszczając wzrok i rozglądając się wokół. Kto by pomyślał, że tym miejscem kilka dni temu wstrząsnęły anomalie, że od trzech dni na dworze rozgrywał się rodzinny dramat. Fantine. — Lady Rosier —powitał ją, zerkając w jej kierunku śmiało. — Porzuciłaś swą rodzinę. Lada moment rozdziobią ją kruki— i ci wszyscy ludzie, którzy muszą mówić te wszystkie miłe rzeczy przez wzgląd na zmarłego. Ale to nieprawda, wiedział, że Tristan sobie doskonale poradzi, jako głowa rodziny otrząśnie się szybko i stawi czoła obowiązkom, utrzymując wszystkie piękne kobiety swoją siłą. — Mogę?— Wskazał miejsce tuż obok niej, zbliżając się do ławki. Nie widział jej całe wieki, tak mu się zdawało.
Nie mogło go nie być podczas ostatniego pożegnania, choć od lat nie pętały go żadne konwenanse. Tristan był jednym z niewielu przyjaciół jakich posiadał, do Chateau Rose sprowadziły go więc obowiązki względem niego i jego najbliższych. Uczestniczył w uroczystości pogrzebowej, pozostając z tyłu, nie chcąc rzucać się w oczy. Nie sądził, by pchanie się przed szereg było koniecznie. I z szarego końca dobrze widział pogrążone w żałobie twarze, głównie Cedriny, Tristana, Melisande i Fantine. Dostrzegł również wśród obecnych swojego protektora, którego w dzieciństwie uznawał za ojca. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę; jego głowę pokrywała gęsta siwizna, opadająca luźno na ramiona, a długa broda zakrywała całą pierś. Z perspektywy lat dostrzegł, jak bardzo się zmienił odkąd widział go po raz ostatni, choć szata jaką przywdział do złudzenia przypominała te, które nosił, gdy jeszcze Ramsey był nastolatkiem. Złość i ogromny żal, który wtedy czuł gdzieś się wypalił, ale na jego widok dopadło go wrażenie czystej niechęci, choć teraz, pozbawiony tych wszystkich szczeniackich emocji mógłby mu podziękować za to, że uczynił go twardym skurwysynem.
Kątem oka dostrzegł jak jedna z postaci umyka pozostałym, prawie nikt nie zwraca uwagi. Może ktoś się za nią odwraca, ale ilość obowiązków przypadających rodzinie jest wystarczająco przytłaczająca i nikt za nią nie poszedł. Tristan otoczony był bliskimi, podejdzie do niego kiedy to wszystko ucichnie, a emocje opadną. Wierzył, że i bez słów otuchy, wie, że może na nim polegać, a gdy zechce porzucić szlacheckie maniery i spruć się jak rynsztokowa świnia, nie odmówi i nie oceni. Ruszył za smukłą, drobną sylwetką wolnym krokiem — i bez przyglądania jej się wiedział, kim była. Wąskie ramiona, smukła talia, ciemne, gęste włosy, chód baletnicy. Fantine. Szedł jej śladami krótko, zniknąwszy w labiryncie ogrodu odnalazła kamienną ławkę, na której przysiadła. Cicho do niej podszedł, przystanął tuż obok, zerkając w górę, w stronę rozpogadzającego się nieba. Chmury rozstępowały się na boki, przepuszczając ciepłe promienie słońca, choć trawa wciąż była wilgotna, a powietrze utrzymywało zapach wilgoci. I róż, wszędzie pachniało różami. Skropione wodą pachniały intensywniej, agresywniej, rozbudzały zmysły. Przyznałby, że to piękny dzień na pogrzeb kogoś bliskiego, ale wiedział jak na to zareaguje, więc wyrzucił ten pomysł z głowy.
— Tu jest tak spokojnie — zauważył, spuszczając wzrok i rozglądając się wokół. Kto by pomyślał, że tym miejscem kilka dni temu wstrząsnęły anomalie, że od trzech dni na dworze rozgrywał się rodzinny dramat. Fantine. — Lady Rosier —powitał ją, zerkając w jej kierunku śmiało. — Porzuciłaś swą rodzinę. Lada moment rozdziobią ją kruki— i ci wszyscy ludzie, którzy muszą mówić te wszystkie miłe rzeczy przez wzgląd na zmarłego. Ale to nieprawda, wiedział, że Tristan sobie doskonale poradzi, jako głowa rodziny otrząśnie się szybko i stawi czoła obowiązkom, utrzymując wszystkie piękne kobiety swoją siłą. — Mogę?— Wskazał miejsce tuż obok niej, zbliżając się do ławki. Nie widział jej całe wieki, tak mu się zdawało.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Magia Prymulki sprawiła, iż złoty, wysadzany rubinami kielich unosił się w powietrzu, tuż obok dłoni Fantine; rubinowy trunek zachęcał, by rozkoszować się jego lekko dymnym zapachem, aby odkryć po chwili jak wiele jest w nim słodyczy - zazwyczaj delektowała się trunkami, odnajdując niezwykłą przyjemność w bogactwie ich zapachu i smaku, lecz dziś wcale nie miała na to ochoty. Dziś pragnęła jedynie, by zawarty weń alkohol ukoił myśli, uspokoił boleśnie kołatające serce, wyciszył szumiącą w uszach krew. Ojciec z pewnością by tego nie pochwalił, lecz było zbyt wcześnie, aby odnalazła ukojenie w czymkolwiek innym. Pochłonięta rozważaniami o zmarłym, które prędko zboczyły na coraz niebezpiecznie tory - czy była córką jakiej pragnął, czy w jego oczach choć w niewielkim stopniu dorównywała Marianne, czy czuł dumę, gdy na nią spoglądał? - nie usłyszała cichych kroków. Była rozkojarzona, nieskupiona, nieostrożna; równie dobrze mógł być to ktoś, kto ją potępi, nagłośni ucieczkę z pogrzebu własnego ojca, rzuci cień na reputację; dlatego uniosła spojrzenie spłoszona i niepewna, próbując ukryć kielich wina za sobą.
-Ramsey - wyrzekła z ulgą, głosem ocierającym się o granicę słyszalności, wypuszczając cicho z ust powietrze. Niepokój zniknął, wiedziała, że nie musi się obawiać, nie jego -Oczywiście, usiądź proszę - odparła bez chwili zawahania, odsuwając się nieco, by mógł swobodnie usiąść. Próbowała przywołać na usta uśmiech, lecz to co na nie wychynęło było blade i nieszczere - za to nie mógł jej winić, biorąc pod uwagę okoliczności.
-Nie podołają stalowym kolcom, o to jestem spokojna - odrzekła mu, a w jej głosie zabrzmiała usprawiedliwiająca nuta. Spuściła głowę, powstrzymując cisnące się do oczu łzy -Chyba nie jestem tak silna jak oni - czy czuła się winna? Oczywiście. Nieustannie od trzech dni. Ona jedyna pozostała w Chateau Rose podczas tragicznej nocy pierwszego maja, a nie uczyniła nic, by ojcu pomóc, by ocalić Evandrę - tak ciężkie miała serce, gdy umarła Marie. Znów nie mogła się pozbyć upiornego, okropnego uczucia ściśniętego żołądka.
-Pardonne-moi - zreflektowała się prędko, pstrykając palcami; wnet zmaterializowała się obok nich Prymulka, magią posyłając ku Mulciberowi złoty kielich z winem -Niech to zostanie... naszym sekretem - zaproponowała cicho, unosząc do ust własny i sącząc trunek nieśpiesznie. Im prędzej się znieczuli, tym lepiej.
-Ramsey - wyrzekła z ulgą, głosem ocierającym się o granicę słyszalności, wypuszczając cicho z ust powietrze. Niepokój zniknął, wiedziała, że nie musi się obawiać, nie jego -Oczywiście, usiądź proszę - odparła bez chwili zawahania, odsuwając się nieco, by mógł swobodnie usiąść. Próbowała przywołać na usta uśmiech, lecz to co na nie wychynęło było blade i nieszczere - za to nie mógł jej winić, biorąc pod uwagę okoliczności.
-Nie podołają stalowym kolcom, o to jestem spokojna - odrzekła mu, a w jej głosie zabrzmiała usprawiedliwiająca nuta. Spuściła głowę, powstrzymując cisnące się do oczu łzy -Chyba nie jestem tak silna jak oni - czy czuła się winna? Oczywiście. Nieustannie od trzech dni. Ona jedyna pozostała w Chateau Rose podczas tragicznej nocy pierwszego maja, a nie uczyniła nic, by ojcu pomóc, by ocalić Evandrę - tak ciężkie miała serce, gdy umarła Marie. Znów nie mogła się pozbyć upiornego, okropnego uczucia ściśniętego żołądka.
-Pardonne-moi - zreflektowała się prędko, pstrykając palcami; wnet zmaterializowała się obok nich Prymulka, magią posyłając ku Mulciberowi złoty kielich z winem -Niech to zostanie... naszym sekretem - zaproponowała cicho, unosząc do ust własny i sącząc trunek nieśpiesznie. Im prędzej się znieczuli, tym lepiej.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie zamierzał jej straszyć swoim nadejściem, ale nie przeprosił, gdy tak się stało. Korzystając z jej zaproszenia, wnikliwie, choć niezbyt długo zlustrował jej twarz, w czasie zajmowania miejsca tuż obok. Lewitujący kielich nie wywołał w nim ani odrobiny oburzenia, ledwie omiótł go wzrokiem, głównie przy okazji, bez większego zainteresowania. Ani powód wybrania takiego lekarstwa na bolączki go nie zdziwił, ani nie zamierzał wcielać się w rolę konserwatywnego opiekuna mogącego kręcić nosem. Anomalie zabrały jej jednego z takich, którzy mieli prawo i obowiązek sprawować nad nią pieczę, dbać o jej bezpieczeństwo, karcić, gdy robiła coś niestosownego, wychowywać. Doskonale to rozumiał, choć nawet najmniejsza oznaka empatii nie zaiskrzyła w jego czarnym, zjełczałym sercu.
— Przykro mi — powiedział na wstępie, brzmiąc szczerze, choć los jej ojca, jak wielu innych ojców i matek, był mu zupełnie obojętny. Szacunek jakim go darzył pozwalał na stwierdzenie, że dzisiejszy świat wiele stracił na jego śmierci, wszystko inne było wierutnym kłamstwem, które przychodziło mu z dziecinną łatwością. Nie powiedział nic więcej, z reguły był oszczędny w słowach, a gdy się odzywał raczej kłamał; temat jej ojca nie wymagał roztrząsania, a jej widok — choć głęboko przygnębionej i dotkniętej doświadczoną stratą mógł go pozornie utwierdzić w przekonaniu, że nie doświadczyła więcej szkód z powodu zaistniałych anomalii. Wciąż nie wiedzieli z czym mieli do czynienia, po głowie krążyło mu wiele myśli. On sam po burzliwej końcówce kwietnia, zdarzeniach z ostatnich dni doszedł już do siebie; jeśli nadarzy się ku temu stosowna okazja porozmawia z Tristanem. Intuicja podpowiadała mu, że kłopoty z magią nie były przypadkiem, a wydarzeniem już dawno objawionym w jego wizjach.
— Nie musisz być silna — odpowiedział jej, nie próbując jej nawet pocieszać na duchu. W przeciwieństwie do Melisande zawsze była bardziej krucha i delikatna, mimo iż jej charakter często przedstawiał co innego. W tej chwili było to widać lepiej, wyraźniej. Jej oczy szkliły się za sprawką najdrobniejszej myśli, a ciało gniotło się od środka od nadmiaru emocji. — Merci— odpowiedział jej również po francusku, choć bez akcentu, zerkając na nią z boku; ostatecznie zmienił też pozycję, zwrócił się do niej przodem, a ramię oparł o oparcie ławki. — Mam nadzieję, że Twój brat będzie wyrozumiały, jeśli nas przyłapie. Wyrozumiałość nie jest jego najmocniejszą stroną — dopowiedział po chwili; tak naprawdę nie martwiła go ewentualna obecność Rosiera w tym miejscu, ani fakt, że zastanie ich z kielichami w dłoniach, zupełnie samych, z dala od ludzi. Tak naprawdę sądził, że ma ważniejsze sprawy na głowie niż szukanie siostry, choć była mu droga, a ostatnie wydarzenia na pewno wyczuliły go na punkcie bezpieczeństwa. Więc za sekrety — zwięźle w myślach wzniósł toast i spróbował dostarczonego przez skrzatkę wina. Było pyszne. — Co się stało? Pierwszego maja, co się wydarzyło?
— Przykro mi — powiedział na wstępie, brzmiąc szczerze, choć los jej ojca, jak wielu innych ojców i matek, był mu zupełnie obojętny. Szacunek jakim go darzył pozwalał na stwierdzenie, że dzisiejszy świat wiele stracił na jego śmierci, wszystko inne było wierutnym kłamstwem, które przychodziło mu z dziecinną łatwością. Nie powiedział nic więcej, z reguły był oszczędny w słowach, a gdy się odzywał raczej kłamał; temat jej ojca nie wymagał roztrząsania, a jej widok — choć głęboko przygnębionej i dotkniętej doświadczoną stratą mógł go pozornie utwierdzić w przekonaniu, że nie doświadczyła więcej szkód z powodu zaistniałych anomalii. Wciąż nie wiedzieli z czym mieli do czynienia, po głowie krążyło mu wiele myśli. On sam po burzliwej końcówce kwietnia, zdarzeniach z ostatnich dni doszedł już do siebie; jeśli nadarzy się ku temu stosowna okazja porozmawia z Tristanem. Intuicja podpowiadała mu, że kłopoty z magią nie były przypadkiem, a wydarzeniem już dawno objawionym w jego wizjach.
— Nie musisz być silna — odpowiedział jej, nie próbując jej nawet pocieszać na duchu. W przeciwieństwie do Melisande zawsze była bardziej krucha i delikatna, mimo iż jej charakter często przedstawiał co innego. W tej chwili było to widać lepiej, wyraźniej. Jej oczy szkliły się za sprawką najdrobniejszej myśli, a ciało gniotło się od środka od nadmiaru emocji. — Merci— odpowiedział jej również po francusku, choć bez akcentu, zerkając na nią z boku; ostatecznie zmienił też pozycję, zwrócił się do niej przodem, a ramię oparł o oparcie ławki. — Mam nadzieję, że Twój brat będzie wyrozumiały, jeśli nas przyłapie. Wyrozumiałość nie jest jego najmocniejszą stroną — dopowiedział po chwili; tak naprawdę nie martwiła go ewentualna obecność Rosiera w tym miejscu, ani fakt, że zastanie ich z kielichami w dłoniach, zupełnie samych, z dala od ludzi. Tak naprawdę sądził, że ma ważniejsze sprawy na głowie niż szukanie siostry, choć była mu droga, a ostatnie wydarzenia na pewno wyczuliły go na punkcie bezpieczeństwa. Więc za sekrety — zwięźle w myślach wzniósł toast i spróbował dostarczonego przez skrzatkę wina. Było pyszne. — Co się stało? Pierwszego maja, co się wydarzyło?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Stare porzekadło głoszące, by nie oceniać książki po okładce po raz wtóry okazało się prawdą; Ramsey nie mylił się w swej ocenie. Nierzadko innym zdawało się, że spośród córek Corentina i Cedriny to Fantine ma najtwardsze kolce: zazwyczaj sprawiała wrażenie dominującego charakteru, częściej zabierała głos, a jej pewność siebie lawirowała na granicy arogancji. Częściej się złościła i przypominała wówczas smoczy ogień, który zdolny jest zniszczyć wszystko po drodze, wszystko za sprawną emocjonalności. Z łatwością poddawała się uczuciom, które brały nadeń kontrolę. Była niczym szkło, twarde, lecz kruche, nie mogące zderzać się z prawdziwym życiem. W chwilach próby to Melisande pokazywała siłę charakteru, Fantine zaś nie potrafiła uporać się bólem. Nie mogła go znieść tak jak teraz. Strata ojca była dotkliwa, nie minęły jeszcze trzy dni, trudno było oczekiwać, by zdołała temu podołać.
Tristan ją lepiej, niż ktokolwiek inny, był świadom wad Fantine i jej rzeczywistej kruchości, dlatego też wzruszyła lekko ramionami na wspomnienie o nim przez Mulcibera; nie sądziła, by miał jej za złe potrzebę złapania oddechu i ukojenia myśli, ani że chwilę tę spędziła z Ramseyem. Fantine była przekonana, że jej brat Mulciberowi ufał. Ona także obdarzyła go zaufaniem, nie widziała w tym spotkaniu ich niewłaściwego, znał ją wszak od dzieciństwa. Nie był dla niej drugim Tristanem, lecz traktowała go jak członka rodziny. Do pewnego momentu była przekonana, że naprawdę nim jest i nie chciała pogodzić się z prawdą.
Nie oczekiwała po nim wylewnego potoku słów, wyrażających jak bardzo mu przykro i jak mocno jej współczuje; podobnych wywodów miała już dość tego dnia, była już nimi po prostu zmęczona, chciała przetrawić swoją stratę w ciszy; a ponadto kilka lat go już znała. Mulciber miał zimne usposobienie, które nierzadko ciężko było Fantine zrozumieć. Stanowił zagadkę nie do rozwikłania, lecz póki traktował ją dobrze, nie zamierzała na siłę próbować. Było dobrze tak jak jest. Im mniej człowiek przecież wie, tym lepiej śpi.
-To było straszne- wyszeptała Fantine, a zimny dreszcz przebiegł wzdłuż jej kręgosłupa. Rozdrapywanie świeżej rany miało tylko pogorszyć jej i tak opłakany stan, lecz nie chciała odmawiać mu prawdy, nie wiedziała kiedy znów się zobaczą; a ponadto Mulciber pracował jako Niewymowny, mógł więc posiąść tajemnice, które były niedostępne nawet dla jej ojca, czy Tristana, może wiedział więcej o tej przedziwnej nocy?
-Nie było mnie przy ojcu - dodała po chwili milczenia, kiedy opróżniała nieco kielich -Usłyszałam krzyk Evandry, pobiegłam do jej komnat... Widziałam jak ostrza wiedzione czarnomagiczną siłą ją atakują. Nie mogłam nic zrobić, dwór drżał w posadach, niebo wciąż było jasne od błyskawic... - urwała nagle, bo zadrżał jej głos. Potrzebowała chwili, by nad nim zapanować.
Tristan ją lepiej, niż ktokolwiek inny, był świadom wad Fantine i jej rzeczywistej kruchości, dlatego też wzruszyła lekko ramionami na wspomnienie o nim przez Mulcibera; nie sądziła, by miał jej za złe potrzebę złapania oddechu i ukojenia myśli, ani że chwilę tę spędziła z Ramseyem. Fantine była przekonana, że jej brat Mulciberowi ufał. Ona także obdarzyła go zaufaniem, nie widziała w tym spotkaniu ich niewłaściwego, znał ją wszak od dzieciństwa. Nie był dla niej drugim Tristanem, lecz traktowała go jak członka rodziny. Do pewnego momentu była przekonana, że naprawdę nim jest i nie chciała pogodzić się z prawdą.
Nie oczekiwała po nim wylewnego potoku słów, wyrażających jak bardzo mu przykro i jak mocno jej współczuje; podobnych wywodów miała już dość tego dnia, była już nimi po prostu zmęczona, chciała przetrawić swoją stratę w ciszy; a ponadto kilka lat go już znała. Mulciber miał zimne usposobienie, które nierzadko ciężko było Fantine zrozumieć. Stanowił zagadkę nie do rozwikłania, lecz póki traktował ją dobrze, nie zamierzała na siłę próbować. Było dobrze tak jak jest. Im mniej człowiek przecież wie, tym lepiej śpi.
-To było straszne- wyszeptała Fantine, a zimny dreszcz przebiegł wzdłuż jej kręgosłupa. Rozdrapywanie świeżej rany miało tylko pogorszyć jej i tak opłakany stan, lecz nie chciała odmawiać mu prawdy, nie wiedziała kiedy znów się zobaczą; a ponadto Mulciber pracował jako Niewymowny, mógł więc posiąść tajemnice, które były niedostępne nawet dla jej ojca, czy Tristana, może wiedział więcej o tej przedziwnej nocy?
-Nie było mnie przy ojcu - dodała po chwili milczenia, kiedy opróżniała nieco kielich -Usłyszałam krzyk Evandry, pobiegłam do jej komnat... Widziałam jak ostrza wiedzione czarnomagiczną siłą ją atakują. Nie mogłam nic zrobić, dwór drżał w posadach, niebo wciąż było jasne od błyskawic... - urwała nagle, bo zadrżał jej głos. Potrzebowała chwili, by nad nim zapanować.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Chciał poznać prawdę, dlatego o nią pytał, nie bacząc na to, że wspomnienie przyniesie ze sobą kolejną falę dławiącego bólu. Nie widział w tym katharsis, choć gdyby protestowała właśnie tym by ją zachęcił do kontynuowania. Była mu życzliwsza niż na to zasługiwał, traktowała go lepiej niż on ją kiedykolwiek, choć odkąd tylko wyrósł z ciągnięcia ją za włosy, bycie jej udręką przestało leżeć w kręgu zainteresowań. Róże były pierwsze w jego życiu, patrzył jak rosną, a ich arystokratyczna uroda przebija się przez dziecięce stroje i fryzury, jak pięknieją, dojrzewają w atmosferze rodzinnego ciepła i dobroci Cedriny i ostrzą kolce pod dyscypliną szanowanego przez wszystkich ojca. Zbyt odległy obrazek rodziny nie posłużył mu za wzór, którym w dorosłym życiu się pokierował. Nie miał go, ani teraz ani wcześniej; ginął gdzieś w gąszczu nauk przekazywanych przez starego, niecierpliwego Rosiera, który hodował go zgodnie ze swoimi oczekiwaniami. Nigdy nie był taki, jak chciał, nigdy nie napawał go dumą i pomimo przyswajanej wiedzy nie zbliżał się do ideału kreowanego w głowie protektora. Mając niespełna trzydzieści lat już nie zastanawiał się nad tym, czy pasował do kogokolwiek, czy mieścił się w ramach rodziny, która go wychowywała, czy nie zhańbił swego ojca — a zrobił to, przyjmując pierwszą posadę w Ministerstwie Magii, posadę egzekutora, mordercy.
Wysłuchał jej w milczeniu, rozkoszując się winem. Upijał je wolnymi łykami, przed połknięciem pozostawiając odrobinę na języku i podniebieniu. Tak uczyła go pić Giovanna, wiele lat temu, kiedy przywoziła z rodzimych stron owocowe trunki, o wiele słodsze niż francuskie.
— Zdarzyło się wiele przedziwnych rzeczy tej nocy— podjął, nie komentując w żaden sposób jej słów. — Ocknąłem się ślepy jak kret, gdzieś w hrabstwie York z czarownicą, której od dawna nie widziałem.
Wtedy myślał jeszcze, że to oznaka słabości. Od przedziwnych wydarzeń w mugolskiej karczmie nie minął tydzień, wciąż czuł dotkliwe skutki tamtych zdarzeń, a rany — choć uleczone przez magiczne dłonie Cassandry, jeszcze się nie zabliźniły i dawały mu się we znaki. Ciała spopielone w Wywernie jeszcze nie ostygły, ale to wszystko przyćmił tajemniczy wybuch, którego skutki odczuwał cały Londyn, a może nawet cała Anglia. — Słyszałem o wielu niepokojących rzeczach. Podobno mugole poznali smak magii — powiedział to z lekką niechęcią; jej niewielki stopień wynikał wyłącznie z faktu, iż plotek nie zdołał jeszcze potwierdzić. Wolałby, aby pozostały opowiastkami przestraszonych czarodziejów i nie miały w sobie ani ziarna prawdy. — A nasze światy zaczęły ze sobą kolidować. Na własne oczy zaś widziałem miejsca, w których magia szaleje jakby to tam było jej źródło. Niepanowana, krnąbrna, zdradziecka. — Pożary wybuchały niespodziewanie, przedmioty lewitowały samoistnie, odżywały nie za sprawką wypowiadanych inkantacji. — Ale tu jesteś bezpieczna. Nie powinnaś opuszczać Kent.— Spojrzał na jej załzawione oczy i zamienił ich kielichy. Jego był jeszcze prawie pełny, jej zaś pusty. Choć mogła jednym pstryknięciem palców przywołać skrzata, uczynił to nim zdążyła o tym nawet pomyśleć. — Pij — ponaglił ją subtelnie. Alkohol otępi jej zmysłi i złagodzi ból.
Wysłuchał jej w milczeniu, rozkoszując się winem. Upijał je wolnymi łykami, przed połknięciem pozostawiając odrobinę na języku i podniebieniu. Tak uczyła go pić Giovanna, wiele lat temu, kiedy przywoziła z rodzimych stron owocowe trunki, o wiele słodsze niż francuskie.
— Zdarzyło się wiele przedziwnych rzeczy tej nocy— podjął, nie komentując w żaden sposób jej słów. — Ocknąłem się ślepy jak kret, gdzieś w hrabstwie York z czarownicą, której od dawna nie widziałem.
Wtedy myślał jeszcze, że to oznaka słabości. Od przedziwnych wydarzeń w mugolskiej karczmie nie minął tydzień, wciąż czuł dotkliwe skutki tamtych zdarzeń, a rany — choć uleczone przez magiczne dłonie Cassandry, jeszcze się nie zabliźniły i dawały mu się we znaki. Ciała spopielone w Wywernie jeszcze nie ostygły, ale to wszystko przyćmił tajemniczy wybuch, którego skutki odczuwał cały Londyn, a może nawet cała Anglia. — Słyszałem o wielu niepokojących rzeczach. Podobno mugole poznali smak magii — powiedział to z lekką niechęcią; jej niewielki stopień wynikał wyłącznie z faktu, iż plotek nie zdołał jeszcze potwierdzić. Wolałby, aby pozostały opowiastkami przestraszonych czarodziejów i nie miały w sobie ani ziarna prawdy. — A nasze światy zaczęły ze sobą kolidować. Na własne oczy zaś widziałem miejsca, w których magia szaleje jakby to tam było jej źródło. Niepanowana, krnąbrna, zdradziecka. — Pożary wybuchały niespodziewanie, przedmioty lewitowały samoistnie, odżywały nie za sprawką wypowiadanych inkantacji. — Ale tu jesteś bezpieczna. Nie powinnaś opuszczać Kent.— Spojrzał na jej załzawione oczy i zamienił ich kielichy. Jego był jeszcze prawie pełny, jej zaś pusty. Choć mogła jednym pstryknięciem palców przywołać skrzata, uczynił to nim zdążyła o tym nawet pomyśleć. — Pij — ponaglił ją subtelnie. Alkohol otępi jej zmysłi i złagodzi ból.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zapytana o to, nie potrafiłaby udzielić odpowiedzi na pytanie, dlaczego darzy Ramseya Mulcibera sympatią, wciąż w pewien sposób postrzegając go niczym członka rodziny, choć przed wieloma już laty okazało się, że w jego żyłach nie płynie ani kropla królewskiej krwi Rosierów. Zgodnie ze swoją naturą, młodej lady, przekonanej o wyższości szlachetnej krwi nad innymi, osoby powierzchownej i dość płytkiej, powinna była go wówczas odtrącić - lecz tego nie uczyniła. Najpewniej dlatego, że w chwili wyjścia na jaw prawdy była dzieckiem. Ileż mogła mieć lat? Siedem, osiem? Nie do końca pojmowała to, co się stało, nie rozumiała zniknięcia Ramseya z ich życia i mimo wszystko wtedy za nim tęskniła - nawet za tym, że ciągnął ją za warkocze. Czasami byli dla siebie udręką. On jej dokuczał, ciągnął za włosy, ucierał nosa, a ona niejednokrotnie pokazywała najgorszą stronę rozpieszczonej pannicy, tupiąc nogami i machając maleńkimi piąstkami. W pamięci zapisało się zwłaszcza jedno wspomnienie: kiedy próbował małą Fantine wystraszyć, by przestała jęczeć, że rodzice wciąż nie kupili jej żywego jednorożca, a ona - bardzo sprytnie jak na sześciolatkę - zagroziła mu, że ucieknie i to on będzie miał z tego powodu problemy, bo przecież miał się nią zająć. Nie uciekła, oczywiście, był od niej szybzy, lecz uśmieszek tak mu z ust zrzedł, że pamiętała to do dziś. Tristan traktował go jednak jak brata, więc i ona postrzegała Ramseya wówczas w tych kategoriach i jej dziecięce, pełne wtedy szczerych uczuć, przywiązało się także i d niego. Po jego zniknięciu często dopytywała matki gdzie jest i kiedy nadchodził dzień siódmego lipca zaproszenie na świętowanie kolejnych urodzin wypisywała także i dla niego.
Dziwna, niezrozumiała sympatia nie wygasła po latach. Może była naiwna i niemądra. A może po prostu Ramsey Mulciber kłamał tak doskonale, że nie wyłapała tych kłamstw. Nieszczerych uśmiechów, zimnych spojrzeń. Czasami czuła ukłucie niepokoju, lecz wypierała to, wszystkie wątpliwości. Podświadomie wiedziała, że nie chce poznać prawdy, że tak po prostu jest wygodniej. Z pewnością przyjemniej. Jeśli kłamał, niech kłamie dalej, niech szafuje kłamstwem doskonale, by wierzyła wciąż, że sympatia z lat dziecięcych przetrwała do dzisiaj. Sama kłamała często i gęsto, wyższe sfery były światem fałszu i nieprawdy - życie w zakłamaniu nie było jej ciężarem.
-Martwiłam się - o Ciebie, palnęła, nim zdążyła pomyśleć, pod wpływem wina, którego wypiła już sporo. Przez silne emocje, bezsenne noce uderzało do głowy jeszcze bardziej, niż zwykle.
Słów Mulcibera słuchała z ciekawością, choć nie potrafiła ukryć wyrazu obrzydzenia, który cieniem przemknął po jej twarzy: mugole i magia? Oburzające. Szlam i robactwo, bo tak ich postrzegała, nie zasługiwali na kontakt z tak szlachetną dziedziną
-Życzyłabym sobie, aby ta magia... zniszczyła brudny świat. Wtedy byłby z tego choć jeden pożytek - wino znów popchnęło ją do wyrażenia naiwnego, niemądrego, lecz pobożnego życzenia. Trudno Fanny było jednak prowadzić z Ramseyem naukową, poważną dysputę na temat magicznych anomalii: po pierwsze dlatego, że jej naukowe zainteresowania ograniczały się do alchemii i astronomii, nie miała więc wiedzy teoretycznej, a po drugie dość już wypiła.
Dlatego wypiła więcej, kiedy Ramsey podał jej kielich. Potrzebowała tego: otępienia zmysłów, ukojenia, spokojnego snu.
-Nie zamierzam - przyznała zgodnie z prawdą -Ale Ty też... powinieneś uważać na siebie, dobrze?
Dziwna, niezrozumiała sympatia nie wygasła po latach. Może była naiwna i niemądra. A może po prostu Ramsey Mulciber kłamał tak doskonale, że nie wyłapała tych kłamstw. Nieszczerych uśmiechów, zimnych spojrzeń. Czasami czuła ukłucie niepokoju, lecz wypierała to, wszystkie wątpliwości. Podświadomie wiedziała, że nie chce poznać prawdy, że tak po prostu jest wygodniej. Z pewnością przyjemniej. Jeśli kłamał, niech kłamie dalej, niech szafuje kłamstwem doskonale, by wierzyła wciąż, że sympatia z lat dziecięcych przetrwała do dzisiaj. Sama kłamała często i gęsto, wyższe sfery były światem fałszu i nieprawdy - życie w zakłamaniu nie było jej ciężarem.
-Martwiłam się - o Ciebie, palnęła, nim zdążyła pomyśleć, pod wpływem wina, którego wypiła już sporo. Przez silne emocje, bezsenne noce uderzało do głowy jeszcze bardziej, niż zwykle.
Słów Mulcibera słuchała z ciekawością, choć nie potrafiła ukryć wyrazu obrzydzenia, który cieniem przemknął po jej twarzy: mugole i magia? Oburzające. Szlam i robactwo, bo tak ich postrzegała, nie zasługiwali na kontakt z tak szlachetną dziedziną
-Życzyłabym sobie, aby ta magia... zniszczyła brudny świat. Wtedy byłby z tego choć jeden pożytek - wino znów popchnęło ją do wyrażenia naiwnego, niemądrego, lecz pobożnego życzenia. Trudno Fanny było jednak prowadzić z Ramseyem naukową, poważną dysputę na temat magicznych anomalii: po pierwsze dlatego, że jej naukowe zainteresowania ograniczały się do alchemii i astronomii, nie miała więc wiedzy teoretycznej, a po drugie dość już wypiła.
Dlatego wypiła więcej, kiedy Ramsey podał jej kielich. Potrzebowała tego: otępienia zmysłów, ukojenia, spokojnego snu.
-Nie zamierzam - przyznała zgodnie z prawdą -Ale Ty też... powinieneś uważać na siebie, dobrze?
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W jego oczach pozostawała młodą, o ile nie wciąż małą dziewczynką; ledwie rozkwitającym na wiosnę pąkiem krwistoczerwonej róży, wciąż niewiele wiedzącym o życiu, mężczyznach i prawdzie, jaką skrywał pod satynowym płaszczem okrutny świat. Nie próbował umniejszać jej inteligencji, nie miał jej za głupią, choć do mądrej w życiowy sposób wiele jej wciąż brakowało. Nie mógł jej winić za to — i niczego nie wymagał. Jej świat, jej rzeczywistość ograniczała ją do przeżywania tego, co toczyło się na dworze, a czasem na salonach. Jej perspektywa wydawała mu się kompletnie obca, choć nie nieznana i niepojęta. Gdy był jeszcze chłopcem, zerkał za kotarę, poznawał drugą stronę częściowo z zaplecza, trochę od środka, choć nigdy w pełnym wydaniu. I odrzuciwszy z biegiem lat zazdrość o pozycję i uznanie, nauczył się wiele — poznał słodki smak tego, co okazało się później niedostępne, zapach bogactwa, ale i władzy z niego płynącej, istotę szacunku do ojców takich jak Corentin, czy matek takich jak Cedrina, choć w rzeczywistości nie posiadał żadnego z nich. Przebywając wokół siebie pozwolili mu się uczyć, obserwować, naśladować. Dzięki temu zyskał coś niedostępnego, uchwycił cudze życie w swoim własnym.
Patrzył na nią z przyjemnością — jej jasna cera kontrastująca z ciemnymi włosami już w dziecięcym wieku stała się dla niego wyznacznikiem atrakcyjności. Choć wile włosy w kolorze pszenicy przyciągają i jego uwagę, to właśnie ona nakreśliła mu nieświadomie ścieżkę, którą w swoich upodobaniach zaczął kroczyć. Jej wyraźnie podkreślone piwne oczy emanowały dziś smutkiem, który bardziej niż ona sama w całej swej okazałości interesował go i ciekawił. Nie pamiętał o żalu i poczuciu straty; przeżył go kiedyś, chyba — prawdopodobnie, ale już dawno pochował wspomnienie o niej w zgliszczach jakie pozostały po jego dzieciństwie. Jej anielski głos, choć cichy i drżący ze wzruszenia rozbrzmiewał cichą melodią w ogrodzie. Uśmiechnął się do niej tak, jakby doskonale wiedział, o co jej chodzi, choć w rzeczywistości nie miał pojęcia.
— Czym? — spytał, unosząc nieco brew i nie odrywając od niej spojrzenia szarych, chłodnych oczu. — Jesteś tu bezpieczna. To, co się tu wydarzyło z pewnością się juz nie powtórzy — zapewnił ją, choć nie silił się na ton pełen otuchy i wsparcia. Sięgnął jednak po jej dłoń i ujął ją w swoją, lekko zaciskając na niej palce. — Może tak się się stanie. Może kłopoty z magią doprowadzą mugoli do obłędu, do szaleństwa. Wykończą się sami. Może twoje życzenie się spełni — szepnął i uśmiechnął się szerzej, po chwili stukając się z nią kielichem. Wtem też odsunął się, by zmoczyć wargi w trunku i przez chwilę, w zupełnej ciszy i chwilowej samotności delektować się jego wybornym smakiem.
— Zawsze uważam — odparł lekko, bez cienia fałszu. Nieszczególnie dbał o swoje zdrowie, lecz własne życie cenił jak nic innego i nie zamierzał dać się pokonać, ani łatwo, ani wcale. Wierzył, że pokonał śmierć nie jeden raz, a może dobił z nią targu i za dusze innych pozwoliła żniwiarzowi kroczyć po tym świecie wbrew wszelkim zasadom logiki. — Maj przywlókł za sobą krwawe zbiory, lecz nie widzieliśmy się zbyt długo. Cóż ci przed nim życie przyniosło, Fantine? Zdradź staremu przyjacielowi swe sekrety.
Po raz kolejny dotknął palcami jej kielicha, popędzając ją do picia.
Patrzył na nią z przyjemnością — jej jasna cera kontrastująca z ciemnymi włosami już w dziecięcym wieku stała się dla niego wyznacznikiem atrakcyjności. Choć wile włosy w kolorze pszenicy przyciągają i jego uwagę, to właśnie ona nakreśliła mu nieświadomie ścieżkę, którą w swoich upodobaniach zaczął kroczyć. Jej wyraźnie podkreślone piwne oczy emanowały dziś smutkiem, który bardziej niż ona sama w całej swej okazałości interesował go i ciekawił. Nie pamiętał o żalu i poczuciu straty; przeżył go kiedyś, chyba — prawdopodobnie, ale już dawno pochował wspomnienie o niej w zgliszczach jakie pozostały po jego dzieciństwie. Jej anielski głos, choć cichy i drżący ze wzruszenia rozbrzmiewał cichą melodią w ogrodzie. Uśmiechnął się do niej tak, jakby doskonale wiedział, o co jej chodzi, choć w rzeczywistości nie miał pojęcia.
— Czym? — spytał, unosząc nieco brew i nie odrywając od niej spojrzenia szarych, chłodnych oczu. — Jesteś tu bezpieczna. To, co się tu wydarzyło z pewnością się juz nie powtórzy — zapewnił ją, choć nie silił się na ton pełen otuchy i wsparcia. Sięgnął jednak po jej dłoń i ujął ją w swoją, lekko zaciskając na niej palce. — Może tak się się stanie. Może kłopoty z magią doprowadzą mugoli do obłędu, do szaleństwa. Wykończą się sami. Może twoje życzenie się spełni — szepnął i uśmiechnął się szerzej, po chwili stukając się z nią kielichem. Wtem też odsunął się, by zmoczyć wargi w trunku i przez chwilę, w zupełnej ciszy i chwilowej samotności delektować się jego wybornym smakiem.
— Zawsze uważam — odparł lekko, bez cienia fałszu. Nieszczególnie dbał o swoje zdrowie, lecz własne życie cenił jak nic innego i nie zamierzał dać się pokonać, ani łatwo, ani wcale. Wierzył, że pokonał śmierć nie jeden raz, a może dobił z nią targu i za dusze innych pozwoliła żniwiarzowi kroczyć po tym świecie wbrew wszelkim zasadom logiki. — Maj przywlókł za sobą krwawe zbiory, lecz nie widzieliśmy się zbyt długo. Cóż ci przed nim życie przyniosło, Fantine? Zdradź staremu przyjacielowi swe sekrety.
Po raz kolejny dotknął palcami jej kielicha, popędzając ją do picia.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Prawda była taka, że Fantine Rosier życiowej mądrości w głowie miała wyjątkowo niewiele. Dziewczęta takie jak ona, wychowywane na przykładne damy, zdobywały ją duzo wolniej, o ile w ogóle. Wszystko to za sprawą prawdziwie nieżyciowego wychowania; uczono je wszak jak poruszać się w swej złotej klatce, jak stawiać kroki w tańcu, do kogo odezwać się jako pierwszego, którego widelczyka użyć, by zjeść rybę. Miała godną pozazdroszczenia wiedzę na temat sztuki: malarstwa, muzyki, opery; potrafiła wcale nieźle grać na flecie poprzecznym i czysto śpiewała, dzięki naukom matki; błyszczała w tańcu balowym i potrafiła oblekać swe myśli w piękne słowa. Fantine nie można było odmówić talentu w dziedzinie alchemii, a choć nie ukończyła żadnego kursu i nie posiadała licencji, o sztuce warzenia eliksirów wiedziała coraz więcej, a co się z tym wiązało - także o układzie gwiazd na niebie. Nie miała więc głowy pustej, lecz cóż poza tym? Niewiele wiedziała o prawdziwym życiu. Gdyby nagle zabrakło w życiu Fantine wpływowych krewnych i ich skarbca pełnego galeonów - kim by była? Najpewniej nie odnalazłaby się w tym świecie. Nie wiedziałaby, co zrobić. Urodziła się by żyć w złotej klatce, perspektywę więc miała znacznie ograniczoną - i nigdy miała nie zrozumieć pewnych rzeczy.
Wydawało się Fantine jednak, że jest sprytniejsza, niż inne damy; że jest od nich inteligentniejsza, bardziej przebiegła, że zna zasady gry, która toczy się na salonach wyższych sfer. Była wręcz przekonana, że już teraz, w tak młodym wieku, gra w nią doskonale - choć w rzeczywistości wciąż była jedynie pionkiem na planszy prawdziwych graczy. Patrząc w lustro nie miała sobie nic do zarzucenia, była zachwycona tym kim jest i przekonana o własnej wyższości; zdawało jej się, że potrafi sobie owinąć wokół palca każdego, że dzięki matce o mężczyznach wie wszystko - i za to można było ją winić.
W rzeczywistości wciąż była jedynie małą dziewczynką, żyjącą złudzeniami, że to ona rozdaje karty.
Tak bardzo była przekonana o własnej przebiegłości, a nie potrafiła dostrzec w Ramseyu nieszczerości - czasami jednak wygodniej żyć złudzeniami, niż zderzyć się z bolesną prawdą. Spojrzenie jej w oczy najpewniej Fantine by zniszczyło.
-Nie, nie... - potrząsnęła głową w odpowiedzi; nie zaprzeczyła jego słowom, oczywiście, że martwiła się o siebie, dobro jej samej, a także Tristana, Melisande i matki, były dla wartością nadrzędną, lecz miała na myśli kogo innego -o Ciebie - przyznała w końcu, nieśpiesznie sącząc wino; spojrzała na jego dłonie, w których zamknął jej własne - nie cofnęła rak przed tym dotykiem. Naprawdę dobrze było widzieć go całego. Dość już spadło nań cierpienia, zbyt wiele jak na tak kruchą dziewczynę -Myślisz, że to naprawdę możliwe? - spytała nieśmiało; nie lubiła przyznawać się do własnej niewiedzy, zwykle zręcznie unikała tematów, w których nie czuła się pewnie, lecz wizja świata bez brudu i szlamu, który wzbudzał weń jedynie pogardę, była obrazem kuszącym - chciała więc wiedzieć, czy to w ogóle prawdopodobne.
W odpowiedzi na jego zapewnienie, że będzie na siebie uważał, pokiwała jedynie głową; wierzyła w jego umiejętności i magiczną moc, był potężnym czarodziejem, z pewnością sobie poradzi - musiała jednak wymóc to przyrzeczenie, ot dla własnego spokoju.
-Naprawdę chcesz słuchać o sabatach lady Nott i wieczorkach muzycznych? - spytała w przekornie, posłusznie pijąc dalej, kiedy kolejnym gestem ją do tego zachęcił. Na ustach w końcu pojawił się blady uśmiech, przejawiający się w uniesionym kąciku ust - najpewniej, gdyby nie okoliczności, zachęcona pytaniem, zaczęłaby opowiadać o ostatnim balu, podczas którego zachwyciła lady Adelaide, o obrazie, który skończyła i smokach, które uwieczniła na szkicach; głowę miała teraz jednak pełną najczarniejszych myśli, dlatego na myśl przyszła jej okropna, stara twarz -Lord Avery chyba myśli, że może poprosić o moją rękę - odezwała się nagle z goryczą i złością -Jest stary i obrzydliwy - te słowa wymknęły się jej mimowolnie, była już pod wpływem alkoholu, który wymuszał nań szczerość -Boję się tego - dodała cicho.
Świat mógł stanąć na głowie, lecz Fantine Rosier wciąż martwiła się przede wszystkim o samą siebie.
Wydawało się Fantine jednak, że jest sprytniejsza, niż inne damy; że jest od nich inteligentniejsza, bardziej przebiegła, że zna zasady gry, która toczy się na salonach wyższych sfer. Była wręcz przekonana, że już teraz, w tak młodym wieku, gra w nią doskonale - choć w rzeczywistości wciąż była jedynie pionkiem na planszy prawdziwych graczy. Patrząc w lustro nie miała sobie nic do zarzucenia, była zachwycona tym kim jest i przekonana o własnej wyższości; zdawało jej się, że potrafi sobie owinąć wokół palca każdego, że dzięki matce o mężczyznach wie wszystko - i za to można było ją winić.
W rzeczywistości wciąż była jedynie małą dziewczynką, żyjącą złudzeniami, że to ona rozdaje karty.
Tak bardzo była przekonana o własnej przebiegłości, a nie potrafiła dostrzec w Ramseyu nieszczerości - czasami jednak wygodniej żyć złudzeniami, niż zderzyć się z bolesną prawdą. Spojrzenie jej w oczy najpewniej Fantine by zniszczyło.
-Nie, nie... - potrząsnęła głową w odpowiedzi; nie zaprzeczyła jego słowom, oczywiście, że martwiła się o siebie, dobro jej samej, a także Tristana, Melisande i matki, były dla wartością nadrzędną, lecz miała na myśli kogo innego -o Ciebie - przyznała w końcu, nieśpiesznie sącząc wino; spojrzała na jego dłonie, w których zamknął jej własne - nie cofnęła rak przed tym dotykiem. Naprawdę dobrze było widzieć go całego. Dość już spadło nań cierpienia, zbyt wiele jak na tak kruchą dziewczynę -Myślisz, że to naprawdę możliwe? - spytała nieśmiało; nie lubiła przyznawać się do własnej niewiedzy, zwykle zręcznie unikała tematów, w których nie czuła się pewnie, lecz wizja świata bez brudu i szlamu, który wzbudzał weń jedynie pogardę, była obrazem kuszącym - chciała więc wiedzieć, czy to w ogóle prawdopodobne.
W odpowiedzi na jego zapewnienie, że będzie na siebie uważał, pokiwała jedynie głową; wierzyła w jego umiejętności i magiczną moc, był potężnym czarodziejem, z pewnością sobie poradzi - musiała jednak wymóc to przyrzeczenie, ot dla własnego spokoju.
-Naprawdę chcesz słuchać o sabatach lady Nott i wieczorkach muzycznych? - spytała w przekornie, posłusznie pijąc dalej, kiedy kolejnym gestem ją do tego zachęcił. Na ustach w końcu pojawił się blady uśmiech, przejawiający się w uniesionym kąciku ust - najpewniej, gdyby nie okoliczności, zachęcona pytaniem, zaczęłaby opowiadać o ostatnim balu, podczas którego zachwyciła lady Adelaide, o obrazie, który skończyła i smokach, które uwieczniła na szkicach; głowę miała teraz jednak pełną najczarniejszych myśli, dlatego na myśl przyszła jej okropna, stara twarz -Lord Avery chyba myśli, że może poprosić o moją rękę - odezwała się nagle z goryczą i złością -Jest stary i obrzydliwy - te słowa wymknęły się jej mimowolnie, była już pod wpływem alkoholu, który wymuszał nań szczerość -Boję się tego - dodała cicho.
Świat mógł stanąć na głowie, lecz Fantine Rosier wciąż martwiła się przede wszystkim o samą siebie.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Była wyjątkową gwiazdą na niebie pokrytym tysiącami innych gwiazd. Obdarzoną talentami, artystycznym zmysłem i wytwornością, a więc wszystkim czego mu brakowało. Gwiazdą, którą się podziwia i obserwuje ze sporego dystansu, niedostępną dla wszystkich, odległą, widoczną tylko przy odpowiednich warunkach, podczas bezchmurnej nocy. Nie musiała być wszystkim innym, jej rola została przypisana jej jeszcze nim się narodziła. Przypisano ją do wszystkich innych gwiazd, które miały świecić i wyznaczać całe iskrzące gwiazdozbiory; służąc innym na wzór i wskazówkę, będąc niezwykłym synonimem piękna i elitarności. Z każdym kolejnym rokiem ich dwa światy zdawały się bardziej od siebie odeparowane. Jego: twarda, przyciągająca ziemia; jej: piękne i niezbadane niebo. Jeszcze tego nie dostrzegała. Była zbyt młoda i zbyt zaabsorbowana rzeczami, które w jej mniemaniu były słuszne, aby to dostrzec. On zaś już dziś był świadom, że za dziesięć lat nie pozostanie już nic. Ich drogi będą biegły tak daleko od siebie, że nie ujrzą swych sylwetek nawet na linii horyzontu.
— O mnie?— spytał w sposób wyraźnie zdziwiony, jakby po raz pierwszy kiedykolwiek wyznała mu coś podobnego. Jego zmieszanie nie było szczere, było oznaką grzeczności i wychowania jakie wyniósł z domu jej wuja. Jednym z wielu płaszczy, które na siebie zakładał, maską, którą zakrywał prawdziwą twarz. Nie przypominała grubej i sztucznej warstwy fałszu, była cienka jak najstarszy pergamin jak druga skóra, która przykrywa wszystkie niedoskonałości - odzwierciedlająca drgania mięśni i najsubtelniejszą mimikę. Zupełnie tak, jakby sam w to wierzył, jakby dana rola, w którą wchodził, była prawdą — jedyną i słuszną. — Nie martw się o mnie, Skarbie — skarcił ją z uśmiechem i poufale, lecz jego głos był cichy i nikt, poza Fantine nie byłby w stanie go usłyszeć. — Moja skóra jest gruba, jak skóra smoka, choć ani jednej łuski się we mnie nie dopatrzysz.
Nie był w swojej odpowiedzi daleki od prawdy. Nie musiała jednak znać całej prawdy — tym jaki był, ile fałszu i obłudy nim w życiu kierowało, iloma maskami szastał w zależności od nastroju, przyjmując, że każda jest jego własną twarzą. Nie musiała wiedzieć, że potrafił udusić człowieka gołymi rękami, wyrwać mu język, a nawet użyć przeciwko niemu zaklęcia niewybaczalnego. Nie musiała tego wszystkiego pojmować, mogła, powinna wiedzieć go oczami swej wyobraźni i kreować w sposób, jaki jej pasował. Sposób, który przynosił szczęście i spokój, bo w życiu młodej lady wszystkie podobne rozterki były jedynie progiem do rzeczywistości, której nie powinna znać.
— Oczywiście — podjął od razu. — Nie wiesz jeszcze, że lubię słuchać brzydkich plotek o tych wszystkich czarodziejach?— Plotek, które nosiły ziarno prawdy, a które często stanowiło cenną wiedzę w drodze do sukcesu?— Nie szczędź mi szczegółów, Fantine.
Uśmiechnął się do niej szeroko, a po chwili odebrał jej kielich i wraz z swoim postawił na ławce, która za moment stała zupełnie samotna wśród korytarzy żywopłotów. Biorąc ją pod rękę, ją — siostrę przyjaciela, młode dziewczę, które traktowało go jak rodzinę, poprowadził ją powolnym spacerem do samego dworu, gdzie niczym prawdziwy dżentelmen zostawił ją bezpieczną, całą choć nieco pijaną. Lecz jeśli nikt jej nie widział, nie mógł poznać ich wspólnego sekretu. On i wiele innych miały już nimi pozostać, aż do śmierci.
|zt
— O mnie?— spytał w sposób wyraźnie zdziwiony, jakby po raz pierwszy kiedykolwiek wyznała mu coś podobnego. Jego zmieszanie nie było szczere, było oznaką grzeczności i wychowania jakie wyniósł z domu jej wuja. Jednym z wielu płaszczy, które na siebie zakładał, maską, którą zakrywał prawdziwą twarz. Nie przypominała grubej i sztucznej warstwy fałszu, była cienka jak najstarszy pergamin jak druga skóra, która przykrywa wszystkie niedoskonałości - odzwierciedlająca drgania mięśni i najsubtelniejszą mimikę. Zupełnie tak, jakby sam w to wierzył, jakby dana rola, w którą wchodził, była prawdą — jedyną i słuszną. — Nie martw się o mnie, Skarbie — skarcił ją z uśmiechem i poufale, lecz jego głos był cichy i nikt, poza Fantine nie byłby w stanie go usłyszeć. — Moja skóra jest gruba, jak skóra smoka, choć ani jednej łuski się we mnie nie dopatrzysz.
Nie był w swojej odpowiedzi daleki od prawdy. Nie musiała jednak znać całej prawdy — tym jaki był, ile fałszu i obłudy nim w życiu kierowało, iloma maskami szastał w zależności od nastroju, przyjmując, że każda jest jego własną twarzą. Nie musiała wiedzieć, że potrafił udusić człowieka gołymi rękami, wyrwać mu język, a nawet użyć przeciwko niemu zaklęcia niewybaczalnego. Nie musiała tego wszystkiego pojmować, mogła, powinna wiedzieć go oczami swej wyobraźni i kreować w sposób, jaki jej pasował. Sposób, który przynosił szczęście i spokój, bo w życiu młodej lady wszystkie podobne rozterki były jedynie progiem do rzeczywistości, której nie powinna znać.
— Oczywiście — podjął od razu. — Nie wiesz jeszcze, że lubię słuchać brzydkich plotek o tych wszystkich czarodziejach?— Plotek, które nosiły ziarno prawdy, a które często stanowiło cenną wiedzę w drodze do sukcesu?— Nie szczędź mi szczegółów, Fantine.
Uśmiechnął się do niej szeroko, a po chwili odebrał jej kielich i wraz z swoim postawił na ławce, która za moment stała zupełnie samotna wśród korytarzy żywopłotów. Biorąc ją pod rękę, ją — siostrę przyjaciela, młode dziewczę, które traktowało go jak rodzinę, poprowadził ją powolnym spacerem do samego dworu, gdzie niczym prawdziwy dżentelmen zostawił ją bezpieczną, całą choć nieco pijaną. Lecz jeśli nikt jej nie widział, nie mógł poznać ich wspólnego sekretu. On i wiele innych miały już nimi pozostać, aż do śmierci.
|zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nadal była zła. Nie, może nie zła, bardziej lekko sfrustrowana. Minął już więcej niż tydzień, od jej spotkania z Alphardem, a jednak gdy przypominała sobie słowa, które wypowiedział w jej kierunku nadal napawały ją frustracją. Gdy jej myśli nie zajmowały badania i prace w rezerwacie, gdy znajdowała się już w domu, pozostając sam na sam z myślami, czy tak jak teraz, gdy przebywała w ogrodzie pielęgnując zgodnie z wytycznymi róże, wtedy wspomnienia powracały. Zwłaszcza te, których nie potrafiła całkowicie i jednoznacznie rozpracować. Zdawały się jej one jej własną porażką. I wiedziała, że natrętna natura, będzie jej je podsyłać tak długo, jak długo nie odnajdzie rozwiązania na problem w nich zawarty. Całe szczęście, że mimo wszystko potrafiła skupić się na jednoczesnym pielęgnowaniu kwiatów, jak i myśleniu. Jej rozdrażniania pozornie nie zdradzało nic. Ruchy jak zwykle posiadały w sobie odpowiednią ilość gracji i powabu. Włosy, trochę niedbale zwinięte w kok z tyłu głowy, pozwalały trzymać wszystko w miarę stabilnej konstrukcji i nie przeszkadzać w pracy, której oddawały się dłonie odziane w ochronne rękawice.
Była zła, bo sama wydała przyzwolenie na to. Nużyły ją te same rozmowy, te same zdania powtarzane po tysiąckroć w tym samy rytmie. Nie lubiła statyczności. Lubiła zmianę, bo tylko ona mogła świadczyć o rozwoju. Jednak była nierozważna i chyba to najbardziej ją frustrowała. To i jego słowa.
Zachowawcza. Tak ją określił. Czemu tak bardzo ją to denerwowało. Miał słuszność w swoich słowach, dedukowała, rozpatrywała a dopiero potem stawiała tezy. Tak było od zawsze. Ale on nie miał prawa tego wiedzieć. Nie znał jej.
Oderwała listek z jednej z gałęzi czerwonego krzaku róży i cofnęła się o krok by spojrzeć na swoje dzieło. Było dobrze, nienagannie. To znaczyło koniec pracy na dziś. Ściągnęła z delikatnych dłoni rękawice i jeszcze raz spojrzała na krzew. Ruszyła powoli alejką, prosto do altany, którą w tróję umiłowali sobie już dawno. Zawsze mogła odnaleźć tam spokój, w szumu morza, czy też sylwetkach soków dryfujących po niebie.
- Prymulko. - zawołała rodzinną skrzatkę nie zaprzestając swojej podróży. Ciche pojawienie świadczyło po pojawieniu się służki obok. Zerknęła w jej kierunku, posyłając ku niej lekki uśmiech. - Posiedzę trochę w altanie, proszę przynieś mi skrzaciego wino i księgę, która leży na moim stoliku. - przez chwilę myślała jeszcze, po czym dodała. - Pergamin i pióro i jakiś cieplejszy koc. - po wypowiedzianych słowach odprawiła skrzatkę lekki ruchem dłoni. Lubiła ją, była dla niej zawsze miła, tak jak i ona dla niej. Mimo, że nie musiała. Wiedziała jak okropna potrafiła być dla niej Fantine, dała tego pokaz w Białej Willi. Nie rozchodziło się jednak o to, by być okrutnym, jednak by umieć zrodzić posłuszeństwo. Od karania nie była ona, cho gdyby Prymulka kiedyś sprzeciwiła się jej postanowieniom samowolnie - nie zaś zostałby zmienione przez Tristana, czy matkę - wiedziała, że wyciągnęłaby odpowiednie konsekwencje bez mrugnięcia okiem. Nie musiała jednak, skrzatka spełniała wszystkie jej polecania dokładnie i sumiennie.
W końcu znalazła się w altanie. Miała czytać, a jednak słowa nie wchodziły tak dobrze w jej myśli. Czytała jeszcze chwilę, oplatając się krwistoczerwonym kocem. Jednak w końcu odpuściła. Próba skupienia się na problemie, gdy umysł nie współpracował nie należała do najlepszych decyzji. Ściemniało się. Prymulka pojawiła się na chwilę, by rozpalić magiczne światła i zniknęła chwilę wcześniej. Melisande westchnęła lekko, sięgając po kieliszek pełen wina. Oparła się ramieniem o bok altany, podciągając na siedzenie nogi. Wzrok powędrował na rozpościerający się horyzont. Lubił ten widok, ten widok mówił jej o tym, że to właśnie tutaj był dom.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Ostatnio zmieniony przez Melisande Rosier dnia 13.01.19 21:03, w całości zmieniany 1 raz
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Długie, letnie wieczory, lubił spędzać w ogrodach - zapach różanych krzewów zmieszany z posmakiem bryzy i widok smoków tańczących w locie nad klifami budowało nie tylko piękny pejzaż - przede wszystkim odprężało, pozwalając choć na moment zapomnieć o dręczących go obowiązkach, których piętrzyło się na nim coraz więcej. Problemy rezerwatu związane z kryzysem pierwszego maja może i się zakończyły - nie zmieniało to faktu, że to miejsce dzień po dniu wymagało ogromnych pokładów uwagi. Fantasmagoria była bardziej spełnieniem wyimaginowanego kaprysu Evandry, ale kwestie związane ze sprawami Rycerzy Walpurgii w tym niechlubnym rankingu wciąż zajmowały pierwsze miejsce pod kątem wymaganej uwagi. Nie były to zresztą kwestie tylko rycerzy, chaos rozpierzchniętych po kraju anomalii silnym echem rozbił się po Chateau Rose - uśmiercając ich ojca, raniąc Evandrę i pozostawiając ich matkę w żałobie. Była silną kobietą - wierzył, że stanie na nogi lada dzień.
Światła w pobliżu altany świadczyły o bytności nad jeziorem - wyczuł Melisande z daleka, drogą eliminacji zgadując, że to starszą z sióstr spotka w ogrodzie. Zbliżył się w jej stronę wolnym, choć stanowczym krokiem, z jednej strony nie chcąc jej wystraszyć - z drugiej nie zamierzając jej zbudzić, jeśli zasnęła nad dobrą lekturą. Ale Melisande nie wyglądała na senną - choć tak jej poza, jak akcesoria w postaci kieliszka wypełnionego winem oraz książki zdradzały raczej stan głębokiej relaksacji, twarz nie mogła go oszukać. Znał ją zbyt dobrze - coś musiało ją trapić.
- Życzysz sobie towarzystwa, Melisande? - Nie wypowiadał tych słów wyłącznie z kurtuazji, każdemu niekiedy robiło dobrze pobyć sam na sam z własnymi myślami - ale też był tuż obok, jeśli chciała z kimś pomówić. Sięgnął dłonią po kielich, który zmaterializował się w pobliżu jego dłoni szybciej, niż o tym pomyślał - traktował Prymulkę z nieco mniejszą życzliwością, niż Melisande, choć też bez zbędnej złośliwości, po prawdzie bez uczuć w ogóle; łatwo i szybko nauczyła się spełniać jego najbardziej oczywiste potrzeby. Przechylił butelkę wina, leniwie, nieśpiesznie wypełniając alkoholem szkło. - Wieczór jest piękny. Ciepły - zaczął, nim zajął miejsce naprzeciw siostry i zwilżył usta winem, delektując się jego smakiem. - Ale mam wrażenie, że nieszczególnie cię to interesuje. - W żaden sposób nie miało być to przytykiem do jej manier, dobrze wiedział, że zawsze obdarzy go taką uwagą, jakiej potrzebował. Chodziło raczej o jej nieobecność - rzucone daleko spojrzenie zdawało się utknąć w innym miejscu i o innej porze. - Coś cię trapi - pozwolił sobie zauważyć, nie zapytać, przyglądając się zagadkowemu obliczu siostry. Nigdy nie była przesadnie wylewna, czasem zdawało mu się, że wewnątrz żyła mocniej niż na zewnątrz. - Chcesz pomówić? - I nauczył się jej autonomię szanować - nie zatracając przy tym troski o nią samą. Była jak delikatny kwiat - jak róża - na swój sposób każdy z nich miał w sobie coś z różanego krzewu.
Światła w pobliżu altany świadczyły o bytności nad jeziorem - wyczuł Melisande z daleka, drogą eliminacji zgadując, że to starszą z sióstr spotka w ogrodzie. Zbliżył się w jej stronę wolnym, choć stanowczym krokiem, z jednej strony nie chcąc jej wystraszyć - z drugiej nie zamierzając jej zbudzić, jeśli zasnęła nad dobrą lekturą. Ale Melisande nie wyglądała na senną - choć tak jej poza, jak akcesoria w postaci kieliszka wypełnionego winem oraz książki zdradzały raczej stan głębokiej relaksacji, twarz nie mogła go oszukać. Znał ją zbyt dobrze - coś musiało ją trapić.
- Życzysz sobie towarzystwa, Melisande? - Nie wypowiadał tych słów wyłącznie z kurtuazji, każdemu niekiedy robiło dobrze pobyć sam na sam z własnymi myślami - ale też był tuż obok, jeśli chciała z kimś pomówić. Sięgnął dłonią po kielich, który zmaterializował się w pobliżu jego dłoni szybciej, niż o tym pomyślał - traktował Prymulkę z nieco mniejszą życzliwością, niż Melisande, choć też bez zbędnej złośliwości, po prawdzie bez uczuć w ogóle; łatwo i szybko nauczyła się spełniać jego najbardziej oczywiste potrzeby. Przechylił butelkę wina, leniwie, nieśpiesznie wypełniając alkoholem szkło. - Wieczór jest piękny. Ciepły - zaczął, nim zajął miejsce naprzeciw siostry i zwilżył usta winem, delektując się jego smakiem. - Ale mam wrażenie, że nieszczególnie cię to interesuje. - W żaden sposób nie miało być to przytykiem do jej manier, dobrze wiedział, że zawsze obdarzy go taką uwagą, jakiej potrzebował. Chodziło raczej o jej nieobecność - rzucone daleko spojrzenie zdawało się utknąć w innym miejscu i o innej porze. - Coś cię trapi - pozwolił sobie zauważyć, nie zapytać, przyglądając się zagadkowemu obliczu siostry. Nigdy nie była przesadnie wylewna, czasem zdawało mu się, że wewnątrz żyła mocniej niż na zewnątrz. - Chcesz pomówić? - I nauczył się jej autonomię szanować - nie zatracając przy tym troski o nią samą. Była jak delikatny kwiat - jak róża - na swój sposób każdy z nich miał w sobie coś z różanego krzewu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Zaginęła gdzieś w umykającym czasie i własnych myślach, które rozpracowywały kolejne zagadnienia i problemy pojawiające się przed nią. Cierpki smak wina dobrej jakości i smaku pozwalał na chwilę wytchnienia po ostatnich ciężkich dniach, jednak nie przynosił całkowitej ulgi. Nie, kiedy nie odnajdywała odpowiedzi, na dręczące ją pytania. Nie kiedy w myślach żywo pojawiały się ostatnie spotkania - zarówno to z Flavieniem jak i Alphardem. Słowa siostry zaś przynosiły nieprzyjemne ukłucie. Czyżby popełniła błąd przed laty stawiając przed nim mur? Dlaczego informacja o zainteresowaniu siostry Lestrengem aż tak mocno wbijało się w jej głowę drażniąc mało przyjemnie.
Z rozmyślań wyrwał ją znajomy głos. Słyszała kroki już wcześniej, jednak nie odwróciła spojrzenia. Nie musiała, Tristan nie krył swej obecności, a jego sposób poruszania się znacznie różnił się od szybkiego przebierania nóg Fantine. Był też cięższy i mocniejszy. Pewny, tak jak i jednostka jego właściciela. Przeniosła na niego wzrok dopiero, gdy zwrócił się o niej. Łagodny, pełen ufności i wdzięczności, uśmiech owinął się wokół jej warg. Skinęła lekko głową, odwracając znów spojrzenie na widok, który podziwiała jeszcze przed chwilą. Naprawdę go lubiła - czy było w tym coś złego? Znów zerknęła w jego kierunku, kręcąc głową w lekkim zdziwieniu i rozczuleniu. Wargi nadal unosiły się ku górze łagodnie.
- Czasem mam wrażenie, że rozpracowujesz moje zawiłości lepiej ode mnie. - powiedziała spokojnym melodyjnym tonem milczała jednak, odwracając wzrok ponownie w kierunku horyzontu. W ciemności jedynie grzbiety fal odbijały się od promieni wystającego nieśmiało zza chmur księżyca. Zmarszczyła lekko brwi, uniosła lewą dłoń i skubnęła lekko wargę. Nie wiedziała od czego zacząć i czy powinna w ogóle to robić. Nie miała tajemnic przed Tristanem, ale nie lubiła pokazywać mu siebie w momentach, gdy trapią Westchnęła lekko, odstawiając na chwilę kieliszek na stół. Przekręciła się tak, by siedzieć na przeciw brata. Nie opuściła jednak nóg, poprawiła jednak koc, mocniej nim się otulając. Znów sięgnęła po wino.
- Sądzisz, że jestem zachowawcza? - zapytała spokojnie, upijając trochę z kieliszka. Odchyliła się lekko i oparła plecy o oparcie. - I czy to coś złego? Zbieranie informacji, łączenie faktów, wystawianie wniosków i stawianie tez? - kontynuowała dalej. W głowie ciągle dzwoniły słowa Blacka. Jakież to smutne, że nie wszystko da się odnaleźć w książkach. Ostrożność nie mogła być przecież nieodpowiednia. Nie w momentach, gdy nie było się pewnym komu zaufać. Nie w momencie rozmowy z kimś od Blacków. Nie czuła się źle zdradzając myśli przed bratem. Jako jedyny rozumiał ją całkowicie i jako jedyny rozumiał je najlepiej. Odwróciła głowę zerkając gdzieś w bok, prezentując mu poważny, strapiony profil. Brwi schodziły się leciutko ze sobą. - I czy szastam życiem. Czy moja obecność w rezerwacie jest potrzebna i pożądana, Czy może więcej ma w sobie ze spełnienia życzeń rozkapryszonej szlachcianki? - wypowiadała kolejne pytania, choć te zdawały się dziwnie zgrzytać i nie pasować do wypowiadając je kobiety. - Może winnam znaleźć inne zajęcie, organizować podwieczorki i pozwolić by świat podziwiał moje taneczne umiejętności. - rzuciła lekko, choć ni udało jej się skryć niewielkich pokładów frustracji dostających się do głosu. Nie musiała jednak niczego przed nim ukrywać. Potrafił czytać z niej lepiej, niż ktokolwiek był tego świadom. Nigdy też jednak nie zamierzała. Wiedział o niej wszystko i wiedział od niej wszystko. Zamilkła znów, ale nie skończyła jeszcze. I Tristan z pewnością był tego świadom.
- Wiem, że są rzeczy o których nie mówisz. Z pewnością dlatego, że nie są przeznaczone dla naszych uszu, lub też mogą sprowadzić na nas niebezpieczeństwo. Ale nie działałbyś w mojej sprawie za moimi plecami, prawda? - potrzebowała zapewnienia. Rozum, logika i serce wierzyły, że jest to prawdą. Jedną i niepowtarzalną. A jednak zasiane wątpliwości zdawały się bruździć to uczucie. - Powiedziałbyś mi, czegokolwiek być nie planował? - dodała jeszcze wracając spojrzeniem do brata. Nigdy nie pytała o aż tak wiele. Ale i czasy zdawały się inne. Zmieniały się, a nastroje po anomaliach nie należały do przyjemnych. Wierzyła w swojego brata. Liczyła jednak, że nie będzie miał jej za złe iż potrzebne jest jej potwierdzenie. Zrobiłaby wszystko, o co by poprosił jeśli mogłaby to pomóc jemu, albo rodzinie. Wykonała wiele poleceń, poślubi człowieka, którego jej wskaże. Ale musiała wiedzieć na pewno, że to ją jako pierwszą poinformuje o własnych decyzjach.
Z rozmyślań wyrwał ją znajomy głos. Słyszała kroki już wcześniej, jednak nie odwróciła spojrzenia. Nie musiała, Tristan nie krył swej obecności, a jego sposób poruszania się znacznie różnił się od szybkiego przebierania nóg Fantine. Był też cięższy i mocniejszy. Pewny, tak jak i jednostka jego właściciela. Przeniosła na niego wzrok dopiero, gdy zwrócił się o niej. Łagodny, pełen ufności i wdzięczności, uśmiech owinął się wokół jej warg. Skinęła lekko głową, odwracając znów spojrzenie na widok, który podziwiała jeszcze przed chwilą. Naprawdę go lubiła - czy było w tym coś złego? Znów zerknęła w jego kierunku, kręcąc głową w lekkim zdziwieniu i rozczuleniu. Wargi nadal unosiły się ku górze łagodnie.
- Czasem mam wrażenie, że rozpracowujesz moje zawiłości lepiej ode mnie. - powiedziała spokojnym melodyjnym tonem milczała jednak, odwracając wzrok ponownie w kierunku horyzontu. W ciemności jedynie grzbiety fal odbijały się od promieni wystającego nieśmiało zza chmur księżyca. Zmarszczyła lekko brwi, uniosła lewą dłoń i skubnęła lekko wargę. Nie wiedziała od czego zacząć i czy powinna w ogóle to robić. Nie miała tajemnic przed Tristanem, ale nie lubiła pokazywać mu siebie w momentach, gdy trapią Westchnęła lekko, odstawiając na chwilę kieliszek na stół. Przekręciła się tak, by siedzieć na przeciw brata. Nie opuściła jednak nóg, poprawiła jednak koc, mocniej nim się otulając. Znów sięgnęła po wino.
- Sądzisz, że jestem zachowawcza? - zapytała spokojnie, upijając trochę z kieliszka. Odchyliła się lekko i oparła plecy o oparcie. - I czy to coś złego? Zbieranie informacji, łączenie faktów, wystawianie wniosków i stawianie tez? - kontynuowała dalej. W głowie ciągle dzwoniły słowa Blacka. Jakież to smutne, że nie wszystko da się odnaleźć w książkach. Ostrożność nie mogła być przecież nieodpowiednia. Nie w momentach, gdy nie było się pewnym komu zaufać. Nie w momencie rozmowy z kimś od Blacków. Nie czuła się źle zdradzając myśli przed bratem. Jako jedyny rozumiał ją całkowicie i jako jedyny rozumiał je najlepiej. Odwróciła głowę zerkając gdzieś w bok, prezentując mu poważny, strapiony profil. Brwi schodziły się leciutko ze sobą. - I czy szastam życiem. Czy moja obecność w rezerwacie jest potrzebna i pożądana, Czy może więcej ma w sobie ze spełnienia życzeń rozkapryszonej szlachcianki? - wypowiadała kolejne pytania, choć te zdawały się dziwnie zgrzytać i nie pasować do wypowiadając je kobiety. - Może winnam znaleźć inne zajęcie, organizować podwieczorki i pozwolić by świat podziwiał moje taneczne umiejętności. - rzuciła lekko, choć ni udało jej się skryć niewielkich pokładów frustracji dostających się do głosu. Nie musiała jednak niczego przed nim ukrywać. Potrafił czytać z niej lepiej, niż ktokolwiek był tego świadom. Nigdy też jednak nie zamierzała. Wiedział o niej wszystko i wiedział od niej wszystko. Zamilkła znów, ale nie skończyła jeszcze. I Tristan z pewnością był tego świadom.
- Wiem, że są rzeczy o których nie mówisz. Z pewnością dlatego, że nie są przeznaczone dla naszych uszu, lub też mogą sprowadzić na nas niebezpieczeństwo. Ale nie działałbyś w mojej sprawie za moimi plecami, prawda? - potrzebowała zapewnienia. Rozum, logika i serce wierzyły, że jest to prawdą. Jedną i niepowtarzalną. A jednak zasiane wątpliwości zdawały się bruździć to uczucie. - Powiedziałbyś mi, czegokolwiek być nie planował? - dodała jeszcze wracając spojrzeniem do brata. Nigdy nie pytała o aż tak wiele. Ale i czasy zdawały się inne. Zmieniały się, a nastroje po anomaliach nie należały do przyjemnych. Wierzyła w swojego brata. Liczyła jednak, że nie będzie miał jej za złe iż potrzebne jest jej potwierdzenie. Zrobiłaby wszystko, o co by poprosił jeśli mogłaby to pomóc jemu, albo rodzinie. Wykonała wiele poleceń, poślubi człowieka, którego jej wskaże. Ale musiała wiedzieć na pewno, że to ją jako pierwszą poinformuje o własnych decyzjach.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ogrody
Szybka odpowiedź