Przy kontuarze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Przy kontuarze
Klub umiejscowiony przy jednej z głównych ulic otwiera się dopiero po zmroku; przy wejściu sprawdzane są dokumenty - wpuszczane są osoby wyłącznie pełnoletnie - oraz ubiór, wymagane są formalne szaty czarodziejskie. Przy szatni urzęduje pucybut, który dba o obuwie gości.
Wnętrze klubu urządzone jest w eleganckim stylu, stoliki są nieduże, przeznaczone dla najwyżej czterech osób. Na półkach za barem da się dostrzec różnokolorowe trunki, królują wykwintne drinki i likiery.
Kluczowym elementem klubu jest jednak scena, na której co wieczór odbywają się pokazy burleski, a w niektóre dni również występy bardziej cenionych gwiazd muzyki i kabaretu.
Wnętrze klubu urządzone jest w eleganckim stylu, stoliki są nieduże, przeznaczone dla najwyżej czterech osób. Na półkach za barem da się dostrzec różnokolorowe trunki, królują wykwintne drinki i likiery.
Kluczowym elementem klubu jest jednak scena, na której co wieczór odbywają się pokazy burleski, a w niektóre dni również występy bardziej cenionych gwiazd muzyki i kabaretu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:52, w całości zmieniany 1 raz
- Nie jestem znawcą, Demelzo – zaznaczyłem od razu, gdy kontynuowała temat krytyki i tego, że oferowane przez widzów rady rzadko kiedy niosły ze sobą jakąś wartość. Typowy gość Piórka był spragnionym ładnej, pobudzającej zmysły rozrywki obywatelem, szarym i przeciętnym, który przychodził do klubu po skończonej robocie, po dobiciu targu, po podjęciu kilku jakże niewygodnych decyzji, nie zaś koneserem sztuki czy baletmistrzem. I ja nie łudziłem się, że mógłbym uraczyć ją komentarzem, który pozwoliłby na poprawienie występu pod jakimkolwiek względem. Byłem jednym z nich, szukających rozkojarzenia oraz podniety mężczyzn. – Gdybym mógł cokolwiek zmienić, wolałbym, żeby było cię na scenie więcej – rozwinąłem w końcu, starannie dobierając słowa, nie spoglądając przy tym ku jej buzi. Na to odważyłem się dopiero po krótkiej chwili, gdy już zapanowałem nad zdradliwą mimiką twarzy, odgoniłem od siebie myśli o wachlarzu z barwnych piór, o nagim ciele i o gotującej się w żyłach krwi. Byłem marnym kłamcą, nie musiała jednak dowiadywać się o tym dokładnie w tej chwili – coś podpowiadało mi, że nie wkupiłbym się w jej łaski bezceremonialną bezpośredniością. – Co? Nie, nie zrobiłaś nic złego – sprostowałem szybko, kiedy w jej głosie wybrzmiała jakaś przepraszająca nuta. Nie rozumiałem, skąd ta reakcja, musiałem palnąć coś nawet nie zdając sobie z tego sprawy, nie pierwszy i nie ostatni raz; wielu ludzi odstraszał mój sposób bycia. A może była to jedynie wystudiowana poza, którą raczyła wielu klientów, udając przed nimi speszone niewiniątko? Nie wiedziałem, w co powinienem wierzyć, czy miałem do czynienia z czarownicą z krwi i kości, czy jedynie starannie przygotowaną rolą, którą Demelza – o ile naprawdę miała tak na imię, nie był to pseudonim artystyczny – odgrywała na potrzeby wykonywanego zawodu. Tego jednak nie miałem jak zweryfikować, lecz może lepiej było nie drążyć, nie ścigać prawdy za wszelką cenę, a rozsiąść się wygodniej, wziąć kolejny łyk whisky i cieszyć dalszą częścią spektaklu; tym razem tą, która działa się poza skąpaną w blasku reflektorów sceną.
- Primadonną – odpowiedziałem pierwsze, co mi na myśl przyszło, nie precyzując przy tym znaczenia. Może gdyby nie zwracała uwagi na nikogo innego, gdyby skupiła się tylko na sobie, zostałaby najjaśniejszą z tych wszystkich gwiazd, o których sama wspominała. Zostałaby niekwestionowaną królową Piórka, wyniesioną na piedestał i nietykalną, choć zapewne nie zyskałaby tym w oczach innych tancerek. Może też zamieniłaby się wtedy w egoistyczną, próżną, zniszczoną sławą modliszkę – o ile jeszcze nią nie była, choć coś w jej zielonych, podkreślonych wieczorowym makijażem oczach kazało mi odrzucić tę wizję jako zbyt nieprawdopodobną. A co stałoby się, gdyby nie wypatrywała wśród mroków stolików twarzy poszczególnych widzów…? Pewnie nic, tym bardziej nic złego. Nie do końca zdawałem sobie sprawę z wszystkich zawiłości jej profesji. Z zakulisowych układów, powinności, strategii, które wkładał im do głów Rickard – choć części z nich mogłem się domyślać. Lecz znów – czy powinienem o tym teraz myśleć? Za wszelką cenę próbować rozproszyć iluzję, którą roztaczały przede mną urodziwe artystki, bogate wnętrza, tłoczący się w nich czarodzieje w odświętnych strojach.
- A kiedy jest powód? Wtedy idzie ci lepiej? – Uniosłem brwi do góry, niby to próbując uciec przed jej palcem, nie dać się dźgnąć między żebra, tak naprawdę nie chcąc umykać poza zasięg kobiecych rąk. Usta wygiął mi szeroki uśmiech; może mnie kokietowała, a może naprawdę nie potrafiła kłamać, wodzić za nos, a także – na manowce. Tak czy inaczej, działało. Cokolwiek robiła. – No już, przepraszam, wierzę ci, tylko miej litość – dodałem pozornie błagalnie, lecz z zaczepnym, prowokacyjnym błyskiem w zmrużonym oku, przygryzając przy tym wykałaczkę, by przypadkiem nie wypadła mi z ust. Zaraz jednak ująłem ją między palce, wolną dłonią sięgnąłem po szklaneczkę z alkoholem. – Napij się na poprawę humoru – podsunąłem lekko, nieelegancko wskazując na jej szkło; nie mogła rozluźnić się całkiem, to było jasne, wciąż pracowała, nie musiała jednak pilnować się aż do przesady, nie u mojego boku. Niezależnie od tego, co postanowiłaby zrobić, przy mnie, człowieku z lasu, i tak zawsze miała być tą poprawną, porządną i dobrze wychowaną. Zaraz temat rozmowy zszedł na duchy, straszne historie, przy okazji zahaczając o Hogwart i inne mniej ciekawe obrazy, o których wolałbym tego wieczoru nie pamiętać.
- Wydaje mi się, że słyszałem kiedyś o tym domu i zamieszkującym go duchu – mruknąłem cicho, zapominając o towarzyszącej mi jeszcze chwilę temu wesołości. I Demelza posmutniała, czułem, że to, co powiedziała, postawa ofiarnego czarodzieja, naprawdę ją wzruszyło. Była romantyczką? Zmarszczyłem brwi, w pewnym stopniu zdziwiony – nie tylko samym konceptem, ale i faktem, że w ogóle pojawił się w mej głowie. Zroszone alkoholem myśli podążały w różnych dziwnych kierunkach, wymykając się spod kontroli. – Tak, to szlachetne – przyznałem, nie wiedząc, co innego mógłbym powiedzieć. Uczynił to, co uznał za słuszne, za najlepsze dla siebie i swojej rodziny. Nie chciałbym podzielić jego losu, skazać się na wieczną tułaczkę, lecz nie mogłem z całą stanowczością powiedzieć, że nie poszedłbym śladem nieznajomego. Sykesowie, krew z krwi, byli jedną z najważniejszych wartości w moim życiu. – Nie smuć się tym – dodałem nagle; mogłem nie zadawać tego pytania, nie przewidziałem jednak, że sprawię jej nim przykrość. Wyglądało na to, że mogłem z tym pomóc, spełniając prośbę i opowiadając jakąś straszną opowieść. Odchrząknąłem cicho, zwilżyłem usta Ognistą i zamrugałem kilka razy, chcąc pozbyć się spod powiek widoku wyniszczonego czarną magią ciała dawnej kochanki. Dopiero wtedy zacząłem mówić, co jakiś czas spoglądając ku niej – wspierającej policzek na dłoni, zasłuchanej – kątem oka. – Nøkken? – powtórzyłem, nieco wybity z rytmu, zapominając, że nie było to określenie znane czarodziejom mieszkającym w Anglii, że sam bym go pewnie nie znał, gdyby nie wieloletnie wędrówki. – Wodnik. Wiele krąży o nich historii, jedni mówią, że pojawia się pod postacią mężczyzny, inni – że może zmieniać postać, od tych podobnych nam, przez zwierzęce, aż po najróżniejsze przedmioty… – Wzruszyłem ramionami. Jak zwykle, gadało się wiele, ile jednak było w tym wszystkim prawdy, mogli określić tylko ci, którzy spotkali takiego twarzą w twarz. Znów sprawiłem, że przez jej twarz przemknął grymas smutku; chyba nie byłem najlepszy w te klocki. Sięgnąłem więc po skrytego w kieszeni skręta, chcąc w ten sposób pomóc i sobie, i jej. Nie pomyślałem nawet, że nie umie palić, że kiedy tylko przekażę jej dymiącego, wypełnionego diablim zielem papierosa, ta zaciągnie się – i zakrztusi. Zadziałałem odruchowo, sięgnąłem do pleców Demelzy, by poklepać ją po nich kilka razy, nie za mocno, ale też pewnie nie szczególnie lekko. Ściągnąłem brwi, spoglądając ku jej zarumienionej twarzy z niepokojem. Aż w końcu, gdy już odzyskała oddech, przemówiła w sposób urwany, podszyty jakimś dziwnym wstydem – przecież nic się nie stało – nie wytrzymałem. Wpierw drgnął mi kącik ust, później uśmiech objął całe wargi, na koniec zaśmiałem się w głos, rozbawiony – a może rozczulony – tą nieporadnością. Nawet zaciągnąć się nie potrafiła, może naprawdę była taka? – Wszystko w porządku? Nie próbowałem cię udusić, przysięgam – dodałem zaraz, z ociąganiem zabierając z łopatek tancerki swą pokrytą odciskami, szorstką dłoń. A kiedy zauważyłem, jak ukradkiem ociera łzę, nagle przybliżyłem do niej twarz, zapewne przekraczając przy tym granicę przyzwoitości; nie próbowałem jednak sztuczek, a oceniałem makijaż. – Wyglądasz wspaniale, nie martw się – orzekłem po krótkich oględzinach, z niemałym trudem powstrzymując się przed kolejnym krążącym mi po głowie głupstwem. Dzielnie odsunąłem się, po czym wyprostowałem plecy, lokując skręta między wargami, i spojrzałem ku niej badawczo. – Gotowa na dalszą część historii? – upewniłem się.
- Primadonną – odpowiedziałem pierwsze, co mi na myśl przyszło, nie precyzując przy tym znaczenia. Może gdyby nie zwracała uwagi na nikogo innego, gdyby skupiła się tylko na sobie, zostałaby najjaśniejszą z tych wszystkich gwiazd, o których sama wspominała. Zostałaby niekwestionowaną królową Piórka, wyniesioną na piedestał i nietykalną, choć zapewne nie zyskałaby tym w oczach innych tancerek. Może też zamieniłaby się wtedy w egoistyczną, próżną, zniszczoną sławą modliszkę – o ile jeszcze nią nie była, choć coś w jej zielonych, podkreślonych wieczorowym makijażem oczach kazało mi odrzucić tę wizję jako zbyt nieprawdopodobną. A co stałoby się, gdyby nie wypatrywała wśród mroków stolików twarzy poszczególnych widzów…? Pewnie nic, tym bardziej nic złego. Nie do końca zdawałem sobie sprawę z wszystkich zawiłości jej profesji. Z zakulisowych układów, powinności, strategii, które wkładał im do głów Rickard – choć części z nich mogłem się domyślać. Lecz znów – czy powinienem o tym teraz myśleć? Za wszelką cenę próbować rozproszyć iluzję, którą roztaczały przede mną urodziwe artystki, bogate wnętrza, tłoczący się w nich czarodzieje w odświętnych strojach.
- A kiedy jest powód? Wtedy idzie ci lepiej? – Uniosłem brwi do góry, niby to próbując uciec przed jej palcem, nie dać się dźgnąć między żebra, tak naprawdę nie chcąc umykać poza zasięg kobiecych rąk. Usta wygiął mi szeroki uśmiech; może mnie kokietowała, a może naprawdę nie potrafiła kłamać, wodzić za nos, a także – na manowce. Tak czy inaczej, działało. Cokolwiek robiła. – No już, przepraszam, wierzę ci, tylko miej litość – dodałem pozornie błagalnie, lecz z zaczepnym, prowokacyjnym błyskiem w zmrużonym oku, przygryzając przy tym wykałaczkę, by przypadkiem nie wypadła mi z ust. Zaraz jednak ująłem ją między palce, wolną dłonią sięgnąłem po szklaneczkę z alkoholem. – Napij się na poprawę humoru – podsunąłem lekko, nieelegancko wskazując na jej szkło; nie mogła rozluźnić się całkiem, to było jasne, wciąż pracowała, nie musiała jednak pilnować się aż do przesady, nie u mojego boku. Niezależnie od tego, co postanowiłaby zrobić, przy mnie, człowieku z lasu, i tak zawsze miała być tą poprawną, porządną i dobrze wychowaną. Zaraz temat rozmowy zszedł na duchy, straszne historie, przy okazji zahaczając o Hogwart i inne mniej ciekawe obrazy, o których wolałbym tego wieczoru nie pamiętać.
- Wydaje mi się, że słyszałem kiedyś o tym domu i zamieszkującym go duchu – mruknąłem cicho, zapominając o towarzyszącej mi jeszcze chwilę temu wesołości. I Demelza posmutniała, czułem, że to, co powiedziała, postawa ofiarnego czarodzieja, naprawdę ją wzruszyło. Była romantyczką? Zmarszczyłem brwi, w pewnym stopniu zdziwiony – nie tylko samym konceptem, ale i faktem, że w ogóle pojawił się w mej głowie. Zroszone alkoholem myśli podążały w różnych dziwnych kierunkach, wymykając się spod kontroli. – Tak, to szlachetne – przyznałem, nie wiedząc, co innego mógłbym powiedzieć. Uczynił to, co uznał za słuszne, za najlepsze dla siebie i swojej rodziny. Nie chciałbym podzielić jego losu, skazać się na wieczną tułaczkę, lecz nie mogłem z całą stanowczością powiedzieć, że nie poszedłbym śladem nieznajomego. Sykesowie, krew z krwi, byli jedną z najważniejszych wartości w moim życiu. – Nie smuć się tym – dodałem nagle; mogłem nie zadawać tego pytania, nie przewidziałem jednak, że sprawię jej nim przykrość. Wyglądało na to, że mogłem z tym pomóc, spełniając prośbę i opowiadając jakąś straszną opowieść. Odchrząknąłem cicho, zwilżyłem usta Ognistą i zamrugałem kilka razy, chcąc pozbyć się spod powiek widoku wyniszczonego czarną magią ciała dawnej kochanki. Dopiero wtedy zacząłem mówić, co jakiś czas spoglądając ku niej – wspierającej policzek na dłoni, zasłuchanej – kątem oka. – Nøkken? – powtórzyłem, nieco wybity z rytmu, zapominając, że nie było to określenie znane czarodziejom mieszkającym w Anglii, że sam bym go pewnie nie znał, gdyby nie wieloletnie wędrówki. – Wodnik. Wiele krąży o nich historii, jedni mówią, że pojawia się pod postacią mężczyzny, inni – że może zmieniać postać, od tych podobnych nam, przez zwierzęce, aż po najróżniejsze przedmioty… – Wzruszyłem ramionami. Jak zwykle, gadało się wiele, ile jednak było w tym wszystkim prawdy, mogli określić tylko ci, którzy spotkali takiego twarzą w twarz. Znów sprawiłem, że przez jej twarz przemknął grymas smutku; chyba nie byłem najlepszy w te klocki. Sięgnąłem więc po skrytego w kieszeni skręta, chcąc w ten sposób pomóc i sobie, i jej. Nie pomyślałem nawet, że nie umie palić, że kiedy tylko przekażę jej dymiącego, wypełnionego diablim zielem papierosa, ta zaciągnie się – i zakrztusi. Zadziałałem odruchowo, sięgnąłem do pleców Demelzy, by poklepać ją po nich kilka razy, nie za mocno, ale też pewnie nie szczególnie lekko. Ściągnąłem brwi, spoglądając ku jej zarumienionej twarzy z niepokojem. Aż w końcu, gdy już odzyskała oddech, przemówiła w sposób urwany, podszyty jakimś dziwnym wstydem – przecież nic się nie stało – nie wytrzymałem. Wpierw drgnął mi kącik ust, później uśmiech objął całe wargi, na koniec zaśmiałem się w głos, rozbawiony – a może rozczulony – tą nieporadnością. Nawet zaciągnąć się nie potrafiła, może naprawdę była taka? – Wszystko w porządku? Nie próbowałem cię udusić, przysięgam – dodałem zaraz, z ociąganiem zabierając z łopatek tancerki swą pokrytą odciskami, szorstką dłoń. A kiedy zauważyłem, jak ukradkiem ociera łzę, nagle przybliżyłem do niej twarz, zapewne przekraczając przy tym granicę przyzwoitości; nie próbowałem jednak sztuczek, a oceniałem makijaż. – Wyglądasz wspaniale, nie martw się – orzekłem po krótkich oględzinach, z niemałym trudem powstrzymując się przed kolejnym krążącym mi po głowie głupstwem. Dzielnie odsunąłem się, po czym wyprostowałem plecy, lokując skręta między wargami, i spojrzałem ku niej badawczo. – Gotowa na dalszą część historii? – upewniłem się.
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie spodziewała się tu znawcy. Goście Piórka Feniksa w lwiej części to byli czarodzieje złaknieni wrażeń, zabawy, miłych widoków. Bogaci, zamożni, wpływowi, bądź tacy, którym wpadło nieco grosza i chcieli samego siebie rozpieścić. Nie sztuka wysokich lotów ich tu ściągała, nie technika jej tańca i nawet nie historia jaka stała za spektaklami - wystarczyłby im sam ruch ciała, kostium, który lądował na ziemi. Niekiedy dałaby naprawdę wiele, aby móc porozmawiać z kimś merytorycznie i zachwycić się pięknem tej sztuki, lecz nie dziś - słowa Everetta wprawiły ją w dobry humor, nawet lekkie zawstydzenie, kiedy wyznał, że to jej powinno być na scenie więcej. Kobiety lubiły słuchać komplementów i Demelza nie stanowiła tu wyjątku. Zawsze mile łechtały ego, były częścią wynagrodzenia za ciężką pracę, za jakąś odwagę, którą miała, by stawać na tej scenie.
- Miło mi to słyszeć. Tak miło, że chyba zarezerwuję dla ciebie miejsce w pierwszym rzędzie, gdy będę miała solowy występ - obiecała mu z figlarnym uśmiechem, kiedy jednak zauważyła, że nawet na nią nie patrzy, a spogląda gdzieś w bok, przywołała się do porządku. Utwierdziła się w przekonaniu, że mogła go lekko urazić.
- Na pewno? - spytała podejrzliwie, kiedy zapewnił ją, że nie zrobiła nic złego. Zwykle się pilnowała, nie paplała tego, co jej ślina na język przyniosła, potrafiła go też trzymać za zębami. Uważała samą siebie za osobę raczej taktowną, nie bywała złośliwa, oschła, czy nieprzyjemna - wydawało jej się, że ludzie raczej ją lubili i chętnie przebywali w jej towarzystwie. Dlatego zawsze mocno przejmowała się, kiedy odbierała sygnały, że jest inaczej. Ludzie bywali przecież różni. Demelza nie chciała zaś, by Everett zmienił zdanie i plany na dalszą cześć wieczoru - i odszedł, pozostawiając ją tu samą.
- Nie zaprzeczam, że miło grać na scenie pierwsze skrzypce, lecz nie wiem, czy chciałabym by mnie tak nazywano... Primadonny uchodzą za osoby raczej nieprzyjemne, nie sądzisz? Chociaż niektórzy mężczyźni je uwielbiają. Zawsze mnie to ciekawi. Lgną do miłości tylko wtedy, gdy z góry wiadomo, że będzie torturą - powiedziała po krótkim zastanowieniu i zaśmiała się krótko. Odbierała to określenie raczej... negatywnie. Sama wyobrażała sobie wówczas kapryśną, wyniosłą divę, która myślała wyłącznie o sobie i nie dostrzegała wokół nikogo innego. Demelza wcale nie chciała tak być. Pragnęła błyszczeć, lubiła znajdować się w centrum uwagi i przyciągać spojrzenia swoim tańcem, talentem, nie chciała jednak, by to trwało cały czas. Nie uważała też, aby jedynie ona na to zasługiwała. W Piórku Feniksa było wiele utalentowanych dziewcząt, czarujących i niezwykłych, bardziej od niej ponętnych. Przy nich była raczej niska i wręcz chuda. Zawsze kiedy myślała sobie, że ma ładnie zaokrąglone biodra i piersi, to przypominała sobie o Jane - wygięła usta, zastanawiając się nad tym, czy Everett nie wolałby, by ten rudzielec hojniej obdarzony przez naturę siedział właśnie obok.
- Nie wiem. Trudno mi to samej oceniać - odparła Demelza i wzruszyła przy tym ramionami. Nie zamierzała udawać oburzonej i zaprzeczać, że nigdy nie zdarzyło jej się skłamać. Święta to ona nie była, nie mogła się oszukiwać, pracowała w Piórku Feniksa. Dotknęła ją jeszcze wizja tego, co Everett mógłby sobie pomyśleć, gdyby zaprzeczyła - że te wszystkie chwile, kiedy widział ją roześmianą w towarzystwie innych gości, niekiedy znacznie starszych i niekoniecznie przyjemnych dla oka, czy ucha naprawdę sprawiają jej przyjemność, że ten uśmiech i błysk w oku są szczere? Nie. Tego nie chciała.
Uniosła brodę wysoko z uśmiechem, kiedy Everett poprosił o litość, emanowała przy tym wręcz samozadowoleniem, jakby dopiero co pokonała go w szachach czarodziejów, a może gargulkach. Lubił takie gry? Naszła ją taka myśl, nie zadała jednak tego pytania głosno. Posłuchała za to jego sugestii i napiła się jeszcze. - W dobrym towarzystwie nie muszę pić na poprawę humoru, ale skoro nalegasz... - wyrzekła figlarnym tonem i uniosła szklankę, by ognista whisky jeszcze raz rozpaliła jej przełyk. Była wdzięczna barmanowi, że trochę ją rozcieńczył - pewnie dla niej bardziej, niż dla klienta. Lloyd znał Demelzę dobrze.
- To dość znana historia - przyznała z powagą, kiedy i Everett przyznał, że słyszał o wspominanym przez nią domu. Znana i często powtarzana, przekazywana z ust do ust, Demelza nie zdziwiłaby się nawet, gdyby ktoś nią zainspirowany napisał na jej podstawie całą powieść. Pewnie czytałaby ją z wypiekami na twarzy i łzami w oczach - podejrzenia Everetta były bowiem słuszne. Panna Fancourt miała naturę romantyczki i do wzruszenia potrzebowała naprawdę niewiele. Fragmentu wiersza, uśmiechu małego dziecka, barw zachodzącego nieba, bukieciku polnych kwiatów. Ta wada serca nieraz wpędziła ją w kłopoty, kłopoty, których konsekwencje ponosiła do dziś, pewnie jeszcze nie raz miała w nie wpaść - nie potrafiła jednak inaczej. Demelza nie zdołałaby zagłuszyć głosu własnego serca i słuchać tylko głosu rozsądku, to było jakieś... zimne i obojętne. Pozbawione uczuć. A czymże mogło być bez nich życie? Jedynie bezdenną, zimną tonią, w której człowiek tonąłby, kiedy tylko zamknąłby oczy. Spojrzała na Everetta, kiedy przyznał, że czyn czarodzieja był szlachetny - naprawdę tak sądził, czy nie chciał wdawać się w sprzeczkę? Demelza nie poddawała tych słów w wątpliwość. Kolejną okropną wadą czarownicy okazywała się wielka naiwność, a ostanie błędy wciąż niewiele ją nauczyły. - Nie smutek to, a wzruszenie jedynie - odparła, na dowód uśmiechając się ciepło, by nie przejmował się tym wyrazem twarzy. Zaraz przypomniała sobie to, co powtarzał Rickard. Nikt nie chciał spędzać czasu ze smutasami i kimś kto jest tu za karę. Zawsze miały być uśmiechnięte, pełne entuzjazmu, chętnie do rozmowy, zadowolone z życia. Ta maska większości w zupełności wystarczała. Nie zastanawiali się nad prawdziwymi uczuciami tancerek - bo tak naprawdę wcale ich nie obchodziły. Fancourt nie chciała wiedzieć, czy tak było również w przypadku Everetta. Mówiono, że im mniej wiesz, tym lepiej śpisz. Niekiedy lepiej pozostawać w słodkiej, błogiej nieświadomości.
- Wodnik kappa? - upewniła się Demelza niepewnym tonem. Na jej twarzy pojawił się wyraz głębokiego zamyślenia, jakby intensywnie szukała czegoś w odmętach pamięci, a kiedy wreszcie dotarła do odległych wspomnień otworzyła aż oczy szerzej. - Wiem czym jest wodnik! - pochwaliła się, żeby nie myślał, że ma do czynienia z jakąś głupią laleczką... - To demon wodny, prawda? Pamiętam, że uczyłam się o tym w Hogwarcie... A ty? Uczyłeś się w Hogwarcie? Nigdy ich nie spotkałam żadnego, oczywiscie, to dobrze, bo one chyba żywią się krwią prawda? - Demelza wzdrygnęła się na samą myśl o tych stworzeniach, które na obrazkach w podręczniku do obrony przed czarną magią miały długie palce z pazurami do duszenia swoich ofiar. - Och, ale przerwałam ci, przepraszam, czasami się rozgaduję... Opowiedz mi co było dalej - zreflektowała się, zauważając, że Everett sięgnął po papierosa.
Niepotrzebnie go od niego wzięła.
Zaskoczenie, kiedy poczuła na plecach uderzenie (jak na jej drobną postać i tak dość mocne, lecz wciąż niebolesne) sprawiło, że zakasłała mocniej, koniec końców zdołała jednak przy jego pomocy złapać głębszy oddech, unormować go. Poczerwieniała przy tym na twarzy, co mógł dostrzec nawet pod grubą warstwą pudru, oczy zaszły łzami. Everett zaczął się śmiać, Demelza nie miała mu tego jednak za złe. Pewnie wyglądała przy tym komicznie. Jak nastolatka, która podkradła rodzicom papierosa i udaje dorosłą przy gronie koleżanek. Sama się uśmiechnęła, była w tym jednak spora doza zażenowania.
- Tak, już tak - odpowiedziała, trochę cieńszym głosem, bo wciąż czuła palenie w gardle. Odchrząknęła lekko, próbując odzyskać jego normalny ton. - Wiem, wiem, nie posądzam cię o to przecież, po prostu... - urwała w pół słowa, kiedy jego twarz znalazła się blisko. Zamarła na chwilkę, zdezorientowana, Everett zdawał się jednak jej przyglądać i... oceniać makijaż? Już chciała pytać, czy rozmazał się nieładnie i wygląda jak szkarada, lecz jego komplement sprawił, że przestała o tym myśleć i uśmiechnęła się szeroko, promiennie.- Dziękuję - powtórzyła to dziś któryś raz z kolei, nie szczędził jej jednak miłych słów, nie będąc przy tym nachalnym. Demelza przestała się nawet zastanawiać nad upływem czasu, myśleć o tym, kiedy wybije godzina, gdy będzie mogła opuścić Piórko Feniksa i wrócić do domu. Chciała usłyszeć dalszą część opowieści.
- Gotowa! Nie pozwolę ci odejść, dopóki jej nie skończysz - odpowiedziała tancerka, znów wspierając się łokciem o bar, policzek oparła na dłoni. Spojrzenie Demelzy znów skupiło się na przystojnej twarzy i tylko na niej, gdy z niecierpliwością wyczekiwała na ciąg dalszy historii o nokkenie.
- Miło mi to słyszeć. Tak miło, że chyba zarezerwuję dla ciebie miejsce w pierwszym rzędzie, gdy będę miała solowy występ - obiecała mu z figlarnym uśmiechem, kiedy jednak zauważyła, że nawet na nią nie patrzy, a spogląda gdzieś w bok, przywołała się do porządku. Utwierdziła się w przekonaniu, że mogła go lekko urazić.
- Na pewno? - spytała podejrzliwie, kiedy zapewnił ją, że nie zrobiła nic złego. Zwykle się pilnowała, nie paplała tego, co jej ślina na język przyniosła, potrafiła go też trzymać za zębami. Uważała samą siebie za osobę raczej taktowną, nie bywała złośliwa, oschła, czy nieprzyjemna - wydawało jej się, że ludzie raczej ją lubili i chętnie przebywali w jej towarzystwie. Dlatego zawsze mocno przejmowała się, kiedy odbierała sygnały, że jest inaczej. Ludzie bywali przecież różni. Demelza nie chciała zaś, by Everett zmienił zdanie i plany na dalszą cześć wieczoru - i odszedł, pozostawiając ją tu samą.
- Nie zaprzeczam, że miło grać na scenie pierwsze skrzypce, lecz nie wiem, czy chciałabym by mnie tak nazywano... Primadonny uchodzą za osoby raczej nieprzyjemne, nie sądzisz? Chociaż niektórzy mężczyźni je uwielbiają. Zawsze mnie to ciekawi. Lgną do miłości tylko wtedy, gdy z góry wiadomo, że będzie torturą - powiedziała po krótkim zastanowieniu i zaśmiała się krótko. Odbierała to określenie raczej... negatywnie. Sama wyobrażała sobie wówczas kapryśną, wyniosłą divę, która myślała wyłącznie o sobie i nie dostrzegała wokół nikogo innego. Demelza wcale nie chciała tak być. Pragnęła błyszczeć, lubiła znajdować się w centrum uwagi i przyciągać spojrzenia swoim tańcem, talentem, nie chciała jednak, by to trwało cały czas. Nie uważała też, aby jedynie ona na to zasługiwała. W Piórku Feniksa było wiele utalentowanych dziewcząt, czarujących i niezwykłych, bardziej od niej ponętnych. Przy nich była raczej niska i wręcz chuda. Zawsze kiedy myślała sobie, że ma ładnie zaokrąglone biodra i piersi, to przypominała sobie o Jane - wygięła usta, zastanawiając się nad tym, czy Everett nie wolałby, by ten rudzielec hojniej obdarzony przez naturę siedział właśnie obok.
- Nie wiem. Trudno mi to samej oceniać - odparła Demelza i wzruszyła przy tym ramionami. Nie zamierzała udawać oburzonej i zaprzeczać, że nigdy nie zdarzyło jej się skłamać. Święta to ona nie była, nie mogła się oszukiwać, pracowała w Piórku Feniksa. Dotknęła ją jeszcze wizja tego, co Everett mógłby sobie pomyśleć, gdyby zaprzeczyła - że te wszystkie chwile, kiedy widział ją roześmianą w towarzystwie innych gości, niekiedy znacznie starszych i niekoniecznie przyjemnych dla oka, czy ucha naprawdę sprawiają jej przyjemność, że ten uśmiech i błysk w oku są szczere? Nie. Tego nie chciała.
Uniosła brodę wysoko z uśmiechem, kiedy Everett poprosił o litość, emanowała przy tym wręcz samozadowoleniem, jakby dopiero co pokonała go w szachach czarodziejów, a może gargulkach. Lubił takie gry? Naszła ją taka myśl, nie zadała jednak tego pytania głosno. Posłuchała za to jego sugestii i napiła się jeszcze. - W dobrym towarzystwie nie muszę pić na poprawę humoru, ale skoro nalegasz... - wyrzekła figlarnym tonem i uniosła szklankę, by ognista whisky jeszcze raz rozpaliła jej przełyk. Była wdzięczna barmanowi, że trochę ją rozcieńczył - pewnie dla niej bardziej, niż dla klienta. Lloyd znał Demelzę dobrze.
- To dość znana historia - przyznała z powagą, kiedy i Everett przyznał, że słyszał o wspominanym przez nią domu. Znana i często powtarzana, przekazywana z ust do ust, Demelza nie zdziwiłaby się nawet, gdyby ktoś nią zainspirowany napisał na jej podstawie całą powieść. Pewnie czytałaby ją z wypiekami na twarzy i łzami w oczach - podejrzenia Everetta były bowiem słuszne. Panna Fancourt miała naturę romantyczki i do wzruszenia potrzebowała naprawdę niewiele. Fragmentu wiersza, uśmiechu małego dziecka, barw zachodzącego nieba, bukieciku polnych kwiatów. Ta wada serca nieraz wpędziła ją w kłopoty, kłopoty, których konsekwencje ponosiła do dziś, pewnie jeszcze nie raz miała w nie wpaść - nie potrafiła jednak inaczej. Demelza nie zdołałaby zagłuszyć głosu własnego serca i słuchać tylko głosu rozsądku, to było jakieś... zimne i obojętne. Pozbawione uczuć. A czymże mogło być bez nich życie? Jedynie bezdenną, zimną tonią, w której człowiek tonąłby, kiedy tylko zamknąłby oczy. Spojrzała na Everetta, kiedy przyznał, że czyn czarodzieja był szlachetny - naprawdę tak sądził, czy nie chciał wdawać się w sprzeczkę? Demelza nie poddawała tych słów w wątpliwość. Kolejną okropną wadą czarownicy okazywała się wielka naiwność, a ostanie błędy wciąż niewiele ją nauczyły. - Nie smutek to, a wzruszenie jedynie - odparła, na dowód uśmiechając się ciepło, by nie przejmował się tym wyrazem twarzy. Zaraz przypomniała sobie to, co powtarzał Rickard. Nikt nie chciał spędzać czasu ze smutasami i kimś kto jest tu za karę. Zawsze miały być uśmiechnięte, pełne entuzjazmu, chętnie do rozmowy, zadowolone z życia. Ta maska większości w zupełności wystarczała. Nie zastanawiali się nad prawdziwymi uczuciami tancerek - bo tak naprawdę wcale ich nie obchodziły. Fancourt nie chciała wiedzieć, czy tak było również w przypadku Everetta. Mówiono, że im mniej wiesz, tym lepiej śpisz. Niekiedy lepiej pozostawać w słodkiej, błogiej nieświadomości.
- Wodnik kappa? - upewniła się Demelza niepewnym tonem. Na jej twarzy pojawił się wyraz głębokiego zamyślenia, jakby intensywnie szukała czegoś w odmętach pamięci, a kiedy wreszcie dotarła do odległych wspomnień otworzyła aż oczy szerzej. - Wiem czym jest wodnik! - pochwaliła się, żeby nie myślał, że ma do czynienia z jakąś głupią laleczką... - To demon wodny, prawda? Pamiętam, że uczyłam się o tym w Hogwarcie... A ty? Uczyłeś się w Hogwarcie? Nigdy ich nie spotkałam żadnego, oczywiscie, to dobrze, bo one chyba żywią się krwią prawda? - Demelza wzdrygnęła się na samą myśl o tych stworzeniach, które na obrazkach w podręczniku do obrony przed czarną magią miały długie palce z pazurami do duszenia swoich ofiar. - Och, ale przerwałam ci, przepraszam, czasami się rozgaduję... Opowiedz mi co było dalej - zreflektowała się, zauważając, że Everett sięgnął po papierosa.
Niepotrzebnie go od niego wzięła.
Zaskoczenie, kiedy poczuła na plecach uderzenie (jak na jej drobną postać i tak dość mocne, lecz wciąż niebolesne) sprawiło, że zakasłała mocniej, koniec końców zdołała jednak przy jego pomocy złapać głębszy oddech, unormować go. Poczerwieniała przy tym na twarzy, co mógł dostrzec nawet pod grubą warstwą pudru, oczy zaszły łzami. Everett zaczął się śmiać, Demelza nie miała mu tego jednak za złe. Pewnie wyglądała przy tym komicznie. Jak nastolatka, która podkradła rodzicom papierosa i udaje dorosłą przy gronie koleżanek. Sama się uśmiechnęła, była w tym jednak spora doza zażenowania.
- Tak, już tak - odpowiedziała, trochę cieńszym głosem, bo wciąż czuła palenie w gardle. Odchrząknęła lekko, próbując odzyskać jego normalny ton. - Wiem, wiem, nie posądzam cię o to przecież, po prostu... - urwała w pół słowa, kiedy jego twarz znalazła się blisko. Zamarła na chwilkę, zdezorientowana, Everett zdawał się jednak jej przyglądać i... oceniać makijaż? Już chciała pytać, czy rozmazał się nieładnie i wygląda jak szkarada, lecz jego komplement sprawił, że przestała o tym myśleć i uśmiechnęła się szeroko, promiennie.- Dziękuję - powtórzyła to dziś któryś raz z kolei, nie szczędził jej jednak miłych słów, nie będąc przy tym nachalnym. Demelza przestała się nawet zastanawiać nad upływem czasu, myśleć o tym, kiedy wybije godzina, gdy będzie mogła opuścić Piórko Feniksa i wrócić do domu. Chciała usłyszeć dalszą część opowieści.
- Gotowa! Nie pozwolę ci odejść, dopóki jej nie skończysz - odpowiedziała tancerka, znów wspierając się łokciem o bar, policzek oparła na dłoni. Spojrzenie Demelzy znów skupiło się na przystojnej twarzy i tylko na niej, gdy z niecierpliwością wyczekiwała na ciąg dalszy historii o nokkenie.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Zarezerwuj – odpowiedziałem tylko cicho, mrukliwie, zachrypniętym od niespodziewanie rozbudzonych emocji głosem; nie musiałem sięgać po więcej słów, rozwodzić nad tym, jaka ta hipotetyczna przysługa była kusząca, uprzejma. Ten jeden wyraz zawierał w sobie wszystko, co chciałem przekazać – i wybrzmiał wystarczająco poważnie, by nie miała najmniejszych wątpliwości, że nie żartuję. Każdy chciał zasiadać w pierwszym rzędzie, jak najbliżej sceny, by móc podziwiać wdzięki dziewczyn w pełnej krasie. Nie tylko zarys ich sylwetek, widoczny z każdego miejsca sali taniec, ale i najmniejsze, dodające występowi pikanterii detale – misterny wzór na gorsecie, ściskające nogi pasy pończoch, połyskującą w świetle lamp biżuterię. Rozchylone w zachęcającym geście usta, wyraźnie rysującą się pod skórą linię obojczyków, a w końcu ściśnięte strojem, falujące przy każdym oddechu piersi. Ile dałbym za to, by choćby raz, bez walki z bogatszymi ode mnie, móc śledzić jej ruchy z tak bliska…? – Na pewno, Demelzo – dodałem, kiedy nie odpuszczała; ja też nie rozumiałem, co się stało, gdzie popełniłem błąd, dlaczego mi nie wierzyła. Mogłem zachowywać się dziwnie, lecz nie dlatego, że czymkolwiek mnie uraziła, a dlatego, że moje myśli wymykały się spod kontroli, musiałem toczyć niełatwą walkę z samym sobą, z pierwotnym, pobudzającym wyobraźnię pragnieniem, by skupić się na tu i teraz, nie zaś wpatrywać się w skąpy strój dziewczyny z nadzieją, że w końcu przejrzę przez niego, przez kusą spódnicę, przez szkielet klatki, którą ściągała talię – i tak wyraźnie eksponowała inne wdzięki.
Uśmiechnąłem się krótko, przelotnie, gdy kontynuowała temat primadonny. Sam nie wiedziałem, do czego tutaj dążyłem, raczej do niczego konkretnego – wykorzystywałem okazję, by poznać jej zdanie, jej opinię, próbując rozgryźć grę pozorów, którą uparcie serwowali mi właściciele tego lokalu. Nie zależało jej na tym, by grać pierwsze skrzypce? By być jedyną, największą gwiazdą estrady…? Wtedy jednak powiedziała coś, co sprawiło, że znów dałem sobą zachwiać, wybić z rytmu; zamarłem ze szklanką w drodze do ust, przez krótką chwilę, mgnienie, oddając się swym niewesołym przemyśleniom. Tak, niektórzy mężczyźni lgnęli do miłości tylko wtedy, gdy wiedzieli, że miała być ona torturą. Że kobieta, którą wybrali, sprowadzi na nich klęskę. Że jej kapryśna, zmienna natura była nie tylko czymś, co mogło pobudzać – ale i również największą wadą. Czy nie byłem taki sam? Wtedy, w Norwegii, gdy jak pies, wierny i naiwny, podążałem śladem Lofn, mojej bogini, która zawładnęła nie tylko moim ciałem, ale i umysłem, sercem. Teraz – dawno martwej, o pustym wejrzeniu i wyniszczonym chorobą ciele. Obrazy jej wyniosłej, królewskiej, niemalże wyciosanej z marmuru twarzy mieszały się z tymi, które nastąpiły później; z wybroczynami prześwitującymi przez cienką skórę, z matowymi, wypadającymi garściami włosami, ze spojrzeniem, w którym na próżno byłoby szukać zrozumienia. Patrzyła, ale nie widziała. – Trafne spostrzeżenie. Niektórzy są po prostu gł… niemądrzy, lgną do ognia, lubią cierpieć. Ale można też spotkać kobiety, które działają w ten sam sposób. To przypadłość ludzi, nie tylko mężczyzn – odpowiedziałem powoli, siląc się na bezemocjonalny ton głosu, w ostatniej chwili cenzurując dosadne określenie, które mogłoby ją w jakiś sposób urazić; krzywiłem się przy tym jednak, czując na języku nieprzyjemną gorycz, posmak rozczarowania. Mówiłem o sobie, mówiłem też o wielu innych, kto wie, może mówiłem też o niej? Nie, na pewno nie. Była taka młoda, a przy tym czarowała ze sceny, wodząc nas wszystkich za nos – to ona mogła być zgubą, chorobą, nieosiągalną gwiazdą, nie zaś bezbronną ofiarą knowań innych.
Pokiwałem tylko głową, kiedy temat kłamstwa utknął w martwym punkcie. Nie chciałem naciskać, to wydawało się bezcelowe – zresztą, zapewne miała rację, trudno było to oceniać z własnej perspektywy, na ile było się przekonującym, a na ile ciało zdradzało prawdziwe zamiary. Porzuciłem więc wspomniany wątek, skupiając raczej na tym, co nastąpiło później, na niewinnych przepychankach i jej zadowolonym uśmiechu, na rozmowie o duchach i strasznych, mrożących krew w żyłach historiach. – Rozumiem – podsumowałem krótko komentarz o wzruszeniu, jednocześnie bawiąc się wykałaczką, kręcąc nią między palcami; nie zwracałem uwagi na krzątającego się za kontuarem, polerującego właśnie szklanki barmana. Naprawdę, to tylko tyle i aż tyle? Nie smutek, a ckliwość? Może naprawdę wcale nie popsułem tancerce humoru, może po prostu była taka – delikatna, wrażliwa, podatna na choćby i takie historie, które w żaden sposób jej nie dotykały, stanowiły jedynie szum tła. Odchrząknąłem cicho, nie do końca potrafiąc to zrozumieć. Sam twardo stąpałem po ziemi, tak przynajmniej uważałem, wprawnie lawirując między prawem i bezprawiem, między dobrem i złem, uparcie trzymając się środka – myśląc nie o wzniosłych ideałach, a o tym, jak utrzymać i siebie, i syna, jak zapewnić nam godziwy byt, zabezpieczyć Gawrę, przetrwać wojenną zawieruchę.
- Nie, nie sądzę, żeby to był wodnik kappa – przyznałem, pocierając w zamyśleniu pokrytą zarostem brodę, mile zaskoczony faktem, że potrafiła odnaleźć w swej pamięci wzmiankę o tym stworzeniu. – Na pewno jakiś jego krewny, bliższy lub dalszy, lecz nie miał na głowie tego charakterystycznego leja z wodą. Kappa występują głównie w Japonii, bo stamtąd pochodzą. Oczywiście, dotarły już i do nas, i do innych europejskich krajów, a nawet do Ameryki, ale to musiało być coś innego – rozwinąłem, trochę dla siebie, trochę dla niej, próbując uporządkować chaotyczne, zasnute mgłą alkoholu myśli, a przy tym zaspokoić ciekawość słuchaczki. – On też żywił się krwią – mruknąłem niejako w formie pocieszenia, ten fakt odgadła, dopijając resztkę znajdującego się w szklance płynu, palącego w gardło, wartego krocie. – I tak, uczyłem się w Hogwarcie, Tiara przydzieliła mnie do Hufflepuffu. A ciebie? – Uniosłem wyżej brwi, odnajdując jej spojrzenie własnym, przez krótką chwilę zastanawiając się, o ile była ode mnie młodsza; nie kojarzyłem rysów tej twarzy, inna sprawa, że musiały się zmienić, gdy dorastała, z dziecka przeradzała się w kobietę. A może wcale nie dzieliła nas aż tak duża różnica wieku…? Nie byłem głupcem, wiedziałem, że czarownice mają swoje sztuczki – eliksiry, uroki, tajemne specyfiki, które miały zapewnić im wieczne piękno. Byle tylko nie kąpała się we krwi mugolskich dziewic, jak ta nawiedzona Morgana Selwyn. Wzdłuż moich pleców przebiegł dreszcz, wzdrygnąłem się, mimowolnie wyobrażając sobie podobny obraz. Okropieństwo.
Nie podejrzewałem nawet, że niewinny skręt z diablim zielem doprowadzi ją do takiego stanu – niektórzy stale śledzili nas wzrokiem, lecz gry Demelza rozkasłała się, oczy siedzących najbliżej klientów wwierciły się w moją sylwetkę, niemo oskarżając mnie o same najgorsze okropieństwa, podczas gdy tylko poczęstowałem swoją towarzyszkę papierosem. Nie zwracałem jednak uwagi na innych, na ich zaciekawione czy oburzone spojrzenia, zamiast tego poklepując ją po plecach, a w końcu wybuchając krótkim, gardłowym śmiechem. To było w pewien sposób zabawne – jak zadławiła się dymem, prawie jak przyłapana przez nauczyciela smarkula. Myślałem, że umiała palić, założyłem tak bez zawahania, pewnie dlatego, że często widywałem inne tancerki z lufką w ustach, spowijające swoje sylwetki chmurami ciężkich orientalnych perfum. Najwidoczniej jednak ona była inna, stroniła od tego typu rozrywek. – Jak długo tutaj pracujesz? – zapytałem nagłe, łącząc kolejne kropki, podsuwane mi pod nos – nieświadomie – tropy. Zaraz jednak, gdy upewniłem się, że wszystko z nią w porządku, że makijaż jest na swoim miejscu, nie rozmył się pod wpływem łez, ulokowałem skręta między wargami i zacząłem przypominać sobie, co chciałem powiedzieć dalej o wodniku. – Nie pozwolisz? – powtórzyłem powoli, z nutą dobrze maskowanego rozbawienia, kiwając przy tym głową. – No dobrze. Nie przejąłem się słowami tych czarodziejów, miejscowi często straszyli różnymi stworami, niekiedy prawdziwymi, zwykle jednak – żyjącymi tylko i wyłącznie w ich wyobraźni. Po kilku dniach ruszyłem w dalszą drogę, opuszczając wioskę, której nazwy już nawet nie pamiętam. Najłatwiejszym szlakiem okazał się ten, który w pewnym momencie został wytyczony tuż obok brzegu rzeki. – Zrobiłem krótką przerwę, by zaciągnąć się oparami ziela, a czubek skręta zapłonął jaśniejszym żarem. Wydmuchałem zawartość płuc w bok, z wprawą wieloletniego palacza, po czym strzepnąłem zbierający się na końcu popiół do opróżnionej już szklanki. Nie chciało mi się szukać popielniczki, nie zamierzałem również zamawiać kolejnej dolewki, nie zastanawiałem się nawet, na ile to nieeleganckie czy dziwne z mojej strony, by użyć w tym celu naczynia, z którego dopiero co piłem whisky. – Zmierzchało, kiedy usłyszałem coś dziwnego, nagłe, głośne krakanie, choć nigdzie nie widziałem żadnych ptaków… Musiałem przekroczyć most, by dostać się na drugi brzeg, nie miałem wyboru… Nie sądziłem, by mówili prawdę. Wtedy jednak ujrzałem go, tę istotę. Podobnego do mężczyzny, ale pokrytego łuskami, oślizgłego, o końskim łbie… Zbliżał się, lecz nie do mnie, a do unoszącego się na wodzie, przywiązanego do filaru ciała. Dopiero po chwili zrozumiałem, czym jest ta ciemna, rosnąca wokół niego plama, która zabarwiła wodę… Wiesz, to nie on zabił tego czarodzieja. I to jest w tym wszystkim najstraszniejsze – mruknąłem, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w wypływający na powierzchnię mojej świadomości obraz, makabryczny w swej prostocie. Widziałam też wybiegających spomiędzy drzew mężczyzn, z którymi musiałem stoczyć walkę; nie chcieli, by ich sekret ujrzał światło dzienne, bym opowiedział tę historię innym. – Mieszkańcy tej wioski ślepo wierzyli, że muszą składać wodnikowi ofiary. Żeby go obłaskawić, żeby trzymał się z dala od ich domostw – dodałem z dziwnym, drapieżnym, a przy tym pozbawionym choćby krztyny wesołości uśmiechem na ustach. Idioci. – Zwykle zabijali turystów. Czasem swoich. Nie wiem, co trzeba mieć we łbie… – urwałem, kręcąc krótko głową. Od tamtego lata minęło już wiele długich lat, a nadal nie potrafiłem tego zrozumieć. – Chyba nie takiej spodziewałaś się historii? Nie jestem w tym dobry – zakończyłem nagle, kulawo, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że popsułem nastrój, popsułem swoją szansę, popsułem jej wieczór.
Powinienem już iść.
Uśmiechnąłem się krótko, przelotnie, gdy kontynuowała temat primadonny. Sam nie wiedziałem, do czego tutaj dążyłem, raczej do niczego konkretnego – wykorzystywałem okazję, by poznać jej zdanie, jej opinię, próbując rozgryźć grę pozorów, którą uparcie serwowali mi właściciele tego lokalu. Nie zależało jej na tym, by grać pierwsze skrzypce? By być jedyną, największą gwiazdą estrady…? Wtedy jednak powiedziała coś, co sprawiło, że znów dałem sobą zachwiać, wybić z rytmu; zamarłem ze szklanką w drodze do ust, przez krótką chwilę, mgnienie, oddając się swym niewesołym przemyśleniom. Tak, niektórzy mężczyźni lgnęli do miłości tylko wtedy, gdy wiedzieli, że miała być ona torturą. Że kobieta, którą wybrali, sprowadzi na nich klęskę. Że jej kapryśna, zmienna natura była nie tylko czymś, co mogło pobudzać – ale i również największą wadą. Czy nie byłem taki sam? Wtedy, w Norwegii, gdy jak pies, wierny i naiwny, podążałem śladem Lofn, mojej bogini, która zawładnęła nie tylko moim ciałem, ale i umysłem, sercem. Teraz – dawno martwej, o pustym wejrzeniu i wyniszczonym chorobą ciele. Obrazy jej wyniosłej, królewskiej, niemalże wyciosanej z marmuru twarzy mieszały się z tymi, które nastąpiły później; z wybroczynami prześwitującymi przez cienką skórę, z matowymi, wypadającymi garściami włosami, ze spojrzeniem, w którym na próżno byłoby szukać zrozumienia. Patrzyła, ale nie widziała. – Trafne spostrzeżenie. Niektórzy są po prostu gł… niemądrzy, lgną do ognia, lubią cierpieć. Ale można też spotkać kobiety, które działają w ten sam sposób. To przypadłość ludzi, nie tylko mężczyzn – odpowiedziałem powoli, siląc się na bezemocjonalny ton głosu, w ostatniej chwili cenzurując dosadne określenie, które mogłoby ją w jakiś sposób urazić; krzywiłem się przy tym jednak, czując na języku nieprzyjemną gorycz, posmak rozczarowania. Mówiłem o sobie, mówiłem też o wielu innych, kto wie, może mówiłem też o niej? Nie, na pewno nie. Była taka młoda, a przy tym czarowała ze sceny, wodząc nas wszystkich za nos – to ona mogła być zgubą, chorobą, nieosiągalną gwiazdą, nie zaś bezbronną ofiarą knowań innych.
Pokiwałem tylko głową, kiedy temat kłamstwa utknął w martwym punkcie. Nie chciałem naciskać, to wydawało się bezcelowe – zresztą, zapewne miała rację, trudno było to oceniać z własnej perspektywy, na ile było się przekonującym, a na ile ciało zdradzało prawdziwe zamiary. Porzuciłem więc wspomniany wątek, skupiając raczej na tym, co nastąpiło później, na niewinnych przepychankach i jej zadowolonym uśmiechu, na rozmowie o duchach i strasznych, mrożących krew w żyłach historiach. – Rozumiem – podsumowałem krótko komentarz o wzruszeniu, jednocześnie bawiąc się wykałaczką, kręcąc nią między palcami; nie zwracałem uwagi na krzątającego się za kontuarem, polerującego właśnie szklanki barmana. Naprawdę, to tylko tyle i aż tyle? Nie smutek, a ckliwość? Może naprawdę wcale nie popsułem tancerce humoru, może po prostu była taka – delikatna, wrażliwa, podatna na choćby i takie historie, które w żaden sposób jej nie dotykały, stanowiły jedynie szum tła. Odchrząknąłem cicho, nie do końca potrafiąc to zrozumieć. Sam twardo stąpałem po ziemi, tak przynajmniej uważałem, wprawnie lawirując między prawem i bezprawiem, między dobrem i złem, uparcie trzymając się środka – myśląc nie o wzniosłych ideałach, a o tym, jak utrzymać i siebie, i syna, jak zapewnić nam godziwy byt, zabezpieczyć Gawrę, przetrwać wojenną zawieruchę.
- Nie, nie sądzę, żeby to był wodnik kappa – przyznałem, pocierając w zamyśleniu pokrytą zarostem brodę, mile zaskoczony faktem, że potrafiła odnaleźć w swej pamięci wzmiankę o tym stworzeniu. – Na pewno jakiś jego krewny, bliższy lub dalszy, lecz nie miał na głowie tego charakterystycznego leja z wodą. Kappa występują głównie w Japonii, bo stamtąd pochodzą. Oczywiście, dotarły już i do nas, i do innych europejskich krajów, a nawet do Ameryki, ale to musiało być coś innego – rozwinąłem, trochę dla siebie, trochę dla niej, próbując uporządkować chaotyczne, zasnute mgłą alkoholu myśli, a przy tym zaspokoić ciekawość słuchaczki. – On też żywił się krwią – mruknąłem niejako w formie pocieszenia, ten fakt odgadła, dopijając resztkę znajdującego się w szklance płynu, palącego w gardło, wartego krocie. – I tak, uczyłem się w Hogwarcie, Tiara przydzieliła mnie do Hufflepuffu. A ciebie? – Uniosłem wyżej brwi, odnajdując jej spojrzenie własnym, przez krótką chwilę zastanawiając się, o ile była ode mnie młodsza; nie kojarzyłem rysów tej twarzy, inna sprawa, że musiały się zmienić, gdy dorastała, z dziecka przeradzała się w kobietę. A może wcale nie dzieliła nas aż tak duża różnica wieku…? Nie byłem głupcem, wiedziałem, że czarownice mają swoje sztuczki – eliksiry, uroki, tajemne specyfiki, które miały zapewnić im wieczne piękno. Byle tylko nie kąpała się we krwi mugolskich dziewic, jak ta nawiedzona Morgana Selwyn. Wzdłuż moich pleców przebiegł dreszcz, wzdrygnąłem się, mimowolnie wyobrażając sobie podobny obraz. Okropieństwo.
Nie podejrzewałem nawet, że niewinny skręt z diablim zielem doprowadzi ją do takiego stanu – niektórzy stale śledzili nas wzrokiem, lecz gry Demelza rozkasłała się, oczy siedzących najbliżej klientów wwierciły się w moją sylwetkę, niemo oskarżając mnie o same najgorsze okropieństwa, podczas gdy tylko poczęstowałem swoją towarzyszkę papierosem. Nie zwracałem jednak uwagi na innych, na ich zaciekawione czy oburzone spojrzenia, zamiast tego poklepując ją po plecach, a w końcu wybuchając krótkim, gardłowym śmiechem. To było w pewien sposób zabawne – jak zadławiła się dymem, prawie jak przyłapana przez nauczyciela smarkula. Myślałem, że umiała palić, założyłem tak bez zawahania, pewnie dlatego, że często widywałem inne tancerki z lufką w ustach, spowijające swoje sylwetki chmurami ciężkich orientalnych perfum. Najwidoczniej jednak ona była inna, stroniła od tego typu rozrywek. – Jak długo tutaj pracujesz? – zapytałem nagłe, łącząc kolejne kropki, podsuwane mi pod nos – nieświadomie – tropy. Zaraz jednak, gdy upewniłem się, że wszystko z nią w porządku, że makijaż jest na swoim miejscu, nie rozmył się pod wpływem łez, ulokowałem skręta między wargami i zacząłem przypominać sobie, co chciałem powiedzieć dalej o wodniku. – Nie pozwolisz? – powtórzyłem powoli, z nutą dobrze maskowanego rozbawienia, kiwając przy tym głową. – No dobrze. Nie przejąłem się słowami tych czarodziejów, miejscowi często straszyli różnymi stworami, niekiedy prawdziwymi, zwykle jednak – żyjącymi tylko i wyłącznie w ich wyobraźni. Po kilku dniach ruszyłem w dalszą drogę, opuszczając wioskę, której nazwy już nawet nie pamiętam. Najłatwiejszym szlakiem okazał się ten, który w pewnym momencie został wytyczony tuż obok brzegu rzeki. – Zrobiłem krótką przerwę, by zaciągnąć się oparami ziela, a czubek skręta zapłonął jaśniejszym żarem. Wydmuchałem zawartość płuc w bok, z wprawą wieloletniego palacza, po czym strzepnąłem zbierający się na końcu popiół do opróżnionej już szklanki. Nie chciało mi się szukać popielniczki, nie zamierzałem również zamawiać kolejnej dolewki, nie zastanawiałem się nawet, na ile to nieeleganckie czy dziwne z mojej strony, by użyć w tym celu naczynia, z którego dopiero co piłem whisky. – Zmierzchało, kiedy usłyszałem coś dziwnego, nagłe, głośne krakanie, choć nigdzie nie widziałem żadnych ptaków… Musiałem przekroczyć most, by dostać się na drugi brzeg, nie miałem wyboru… Nie sądziłem, by mówili prawdę. Wtedy jednak ujrzałem go, tę istotę. Podobnego do mężczyzny, ale pokrytego łuskami, oślizgłego, o końskim łbie… Zbliżał się, lecz nie do mnie, a do unoszącego się na wodzie, przywiązanego do filaru ciała. Dopiero po chwili zrozumiałem, czym jest ta ciemna, rosnąca wokół niego plama, która zabarwiła wodę… Wiesz, to nie on zabił tego czarodzieja. I to jest w tym wszystkim najstraszniejsze – mruknąłem, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w wypływający na powierzchnię mojej świadomości obraz, makabryczny w swej prostocie. Widziałam też wybiegających spomiędzy drzew mężczyzn, z którymi musiałem stoczyć walkę; nie chcieli, by ich sekret ujrzał światło dzienne, bym opowiedział tę historię innym. – Mieszkańcy tej wioski ślepo wierzyli, że muszą składać wodnikowi ofiary. Żeby go obłaskawić, żeby trzymał się z dala od ich domostw – dodałem z dziwnym, drapieżnym, a przy tym pozbawionym choćby krztyny wesołości uśmiechem na ustach. Idioci. – Zwykle zabijali turystów. Czasem swoich. Nie wiem, co trzeba mieć we łbie… – urwałem, kręcąc krótko głową. Od tamtego lata minęło już wiele długich lat, a nadal nie potrafiłem tego zrozumieć. – Chyba nie takiej spodziewałaś się historii? Nie jestem w tym dobry – zakończyłem nagle, kulawo, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że popsułem nastrój, popsułem swoją szansę, popsułem jej wieczór.
Powinienem już iść.
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Prawdopodobnie panowało przekonanie, że każda tancerka burleski poza sceną także jest świetną kokietką, wytrawną manipulantką, podczas gdy w przypadku Demelzy wciąż było nieco inaczej - miała świadomość swego ciała, urody, oczywiście, wiedziała, że ten taniec ma uwodzić i kusić, lecz wciąż nie do końca zdawała sobie sprawę z tego jak bardzo potrafił oddziaływać na mężczyzn i do czego byli zdolni się posunąć łaknąc znacznie więcej. Pilnowała się przy nich, pracownicy Piórka Feniksa pilnowali jej - nigdy jeszcze nie padła ofiarą sytuacji, która na dłużej zapisałaby się w przykry sposób w jej pamięci. W tańcu się zatracała. Uwielbiała to, sprawiało to dziewczynie ogromną radość, przyjemność, dla niej to było znacznie więcej niż uwodzenie - to sztuka i niekiedy zapominała, że inni nie patrzą na to w podobny sposób, zapominała jak wielkie pragnienie mogło to wzbudzać. W tamtej chwili była świadoma tego, że jej wygląd, jej taniec przypada Everettowi do gustu, śmiało mogłaby stwierdzić, że mu się podoba, przynajmniej powierzchownie - lecz tego jak daleko posuwał się we własnych myślach i jak walczył z narastającym pragnieniem nie była świadoma, może po prostu nie nauczyła się jeszcze tego dostrzegać.
- Czekaj więc na moją sowę, Everett - obiecała mu z promiennym uśmiechem w odpowiedzi na jego mrukliwe potwierdzenie, że tego by sobie życzył. Ucieszyła się, ucieszyła, że chciałby oglądać właśnie ją, a nie inne tancerki. Demelza, tak jak wspomniała później, wcale nie chciała być primadonną, ale który artysta nie lubił jasno błyszczeć? Lubiła, oczywiście, gdyby czuła się źle znajdując się w centrum uwagi, to w życiu nie występowałaby na scenie. Na tamtą chwilę nie miała jeszcze jednak aż takiej pewności siebie, aby na burleskowej scenie grać pierwsze skrzypce. Marzyła o sukcesie, o sławie, o bogactwach jakie się z tym wiązały (i byłyby dla niej wybawieniem od kłopotów i Rickarda), lecz chyba bardziej ucieszyłaby się, jeśli odniosłaby je w dziedzinie mody - jako projektantka, krawcowa, modystka. A może jedynie tylko jej się tak wydawało, bo odnosiła wrażenie, że wtedy inni mieliby do niej znacznie więcej szacunku - zwłaszcza kobiety. Gdy tylko dowiadywały się, że tańczy burleskę, to patrzyły na nią jak na prostytutkę, sprawiając Demelzie ogromną przykrość. W towarzystwie Everetta nie czuła się jednak oceniana w ten sposób - zupełnie nie. Każdego jego słowo wypowiedziane mrukliwym tonem, spojrzenie sunące po bladej skórze mile łechtało ego tancerki, mającej w sobie nieco próżności właściwiej kobiecie. Nie chciała, aby zamilkł, przestał, nie chciała go urazić, dlatego przejęła się tym, że mogla Everetta urazić - ale nie tylko. Taką już miała naturę. Nie lubiła sprawiać innym przykrości, zawsze unikała złośliwości, źle czuła się z myślą, że jej słowa mogłyby kogoś urazić. Niekiedy przejmowała się tym tak bardzo, że chodziła na ustępstwa i inni zaczynali to wykorzystywać.
- Tak, masz rację, to nie tylko męska przypadłość. Czasami wszyscy jesteśmy jak ćmy. Lgniemy do ognia tylko po to, by w nim boleśnie spłonąć - mruknęła kwaśno Demelza. Nie była wybitną kłamczuchą, więc i własnych uczuć nie potrafiła za dobrze ukrywać. Po twarzy tancerki przemknął cień, odwróciła od twarzy Everetta wzrok, nie zauważając jakie wrażenie wywarło na nim to spostrzeżenie; on pomyślał o swojej kapryśnej bogini, ona zaś o mężczyźnie przez którego zaczęły się jej kłopoty. Wszyscy ją przed nim ostrzegali mówiąc, że ściągnie nad nią burzowe chmury, powtarzali, że to nie jest ktoś, na kim mogłaby polegać. Demelza miała jednak pstro w głowie, całkowicie zaślepiła ją miłość, której poddała się całkowicie i bezwarunkowo - a potem przez nią upadła bardzo nisko, choć wciąż powtarzała sobie, że mogło być gorzej. Everett poniekąd się nie mylił. Fancourt była tak młoda, w takim wieku człowiek zwykle nie ma jeszcze na barkach takiego ciężaru doświadczeń, kłopotów, aż tak roztrzaskanego serca - ze swoją urodą, świadomością ciała, władzą na nim to ona mogłaby wodzić za nos i łamać serca, ale... Stałoby to w sprzeczności z jej charakterem. Chyba po prostu sama była na to za miękka. Nie potrafiłaby drugiego człowieka umyślnie skrzywdzić. Demelza miała naturę łagodną, romantyczną, może aż za bardzo. Wzruszała się z łatwością, tak jak teraz, kiedy wspominała o historii mężczyzny, który pozostał na ziemi jako duch, aby zostać ze swoją rodziną. Roniła łzy i przy mniej tragicznych historiach, łatwo było ją poruszyć - a przez to, że szło to w parze z naiwnością, to pakowało Demelzę w kłopoty. To chyba i tak cud, że naprawdę nie skończyła gorzej... Na ulicy, bez grosza, bez nikogo, jako kobieta upadła i pozbawiona jakichkolwiek perspektyw, szacunku do samej siebie. Wciąż łudziła się, że jest dla niej szansa, że jeszcze się z tej sytuacji wykaraska, że pewnego dnia wyleci z Piórka niczym feniks - odrodzi się z popiołów i zacznie nowe życie.
- Och... - bąknęła, zawstydzona trochę tym, że palnęła głupotę, nie trafiła. Pomyślała, że mogła ugryźć się w język, ale jak się okazało - wcale nie była aż tak daleka od prawdy, skoro wspomniany przez Everetta demon mógł być z wodnikiem kappa spokrewniony. Pokiwała z entuzjazmem głową na słowa o charakterystycznym leju i o jego pochodzeniu - rzeczywiście, na pewno miał rację, coś takiego kojarzyła z lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami. Demelza znów wyraźnie się rozpromieniła, kiedy powiedział do jakiego domu przydzieliła go Tiara w Hogwarcie. - Och, naprawdę? Mnie też! Nie pamiętam cię jednak z pokoju wspólnego - odparła z przejęciem i lekkim żalem, że nie mieli okazji, aby poznać się w latach szkolnych. Mimo to i tak poczuła nagły przypływ sympatii do tego człowieka, drugiego, jak się okazało, Puchona. Tiara Przydziału się nie myliła i choć te kilka cech i wartości jakie determinowały jej wybór nie świadczyły wcale o tym, czy ktoś jest dobry, czy zły, uczciwy, czy nie, to i tak myśl o tym, że Everett musiał mieć w sobie jakąś lojalność, prawość i pracowitość sprawiły, że poczuła z nim jakąś więź. - Skończyłam szkołę niespełna cztery lata temu - zdradziła mu z łagodnym, pełnym zrozumienia uśmiechem. Mężczyźni raczej nie pytali jej o wiek, kierując się chyba zasadą, że kobiety pytać się o to nie powinno, lecz kto wie? Może gdyby był tego naprawdę ciekaw, to i tak by zapytał, nie dbając o konwenans. W końcu ściskał jej po męsku dłonie, bezpardonowo klepał po plecach. Nie było w tym zachowaniu nic złego, jedynie to jakaś nowosć dla Demelzy, która zdążyła przywyknąć do ciut innego traktowania przez towarzystwo w jakim zaczęła się obracać.
- Tutaj pracuję trochę ponad dwa lata - odpowiedziała, a na jej twarzy pojawił się dziwny, zakłopotany wyraz. Nie chciała dziś wracać do tego, co miało miejsce pomiędzy ukończeniem Hogwartu, a Piórkiem Feniksa, dlatego tym mocniej uczepiła się historii o wodniku. - Nie pozwolę - rzuciła żartobliwie, unosząc wyżej brodę, jakby naprawdę mogła go siłą powstrzymać od odejścia - własnych mięśni, czy może czarów. - A mógłbyś mi odmówić? - zagadnęła go podchwytliwie, wydymając przy tym usta w podkówkę, strojąc jedną z najsmutniejszych min na jaką było ją stać. Miał szczęście, że kontynuował, Demelza słuchała go ze szczerym, nieukrywanym zainteresowaniem. Wzrok tancerki jedynie na chwilę oderwał się od twarzy Everetta, kiedy strzepnął papierosa do pustej szklanki po whisky, nie zareagowała na to jednak w żaden sposób. Wiedziała jedynie, że Lloyd, po zamknięciu lokalu, będzie na to narzekał. Czuła wręcz na sobie jego wzrok skierowany ku nim. Przestała o tym myśleć, kiedy opowieść dotarła do momentu, gdy pojawił się w niej mężczyzna pokryty łuskami, o końskim łbie. Uśmiech zszedł z ust dziewczyny, na twarzy pojawiło się zmartwienie. Zmarszczka pomiędzy ciemnymi brwiami pogłębiła się wyraźnie, gdy Everett wyjawił sekret tych morderstw, znikających czarodziejów. Demelza uniosła dłoń do ust, otwierając szerzej oczy, przerażona tym okrucieństwem, tą podłością mieszkańców tamtej wioski... Nie wyobrażała sobie jak można było odebrać życie drugiemu człowiekowi. Nawet nie chciała o tym myśleć.
- Dobrze, że nic ci się nie stało... - powiedziała z troską i smutkiem, przejęta tą opowieścią... Nie poddawała w wątpliwość tego, czy była prawdziwa, czy też nie. Czuła się przerażona myślą o tym, że setki kilometrów stąd naprawdę tak mogło się dziać. - Zgłosiłeś to gdzieś? - spytała poważnie. Wydawało jej się, że to było jedyne rozwiązanie - zareagować, lecz pozostawić to tamtejszym stróżom prawa. - Przyznam szczerze, że takiego zakończenia się nie spodziewałam - skinęła głową, wodząc opuszkiem palca po krawędzi własnej szklanki, w której było jeszcze trochę ognistej whisky. - Nie żałuję jednak. Dziękuję, że się tym ze mną podzieliłeś, choć wracanie do takich wspomnień musi być niełatwe. Nie wiem, czy mogłabym zasnąć po takiej podróży... - Demelza niemal zadrżała, kiedy wyobraziła sobie siebie w tej wiosce - tak naiwna czarownica jak ona na pewno padłaby ich ofiarą. - Ale nie mówmy już o tym, co? Nie przyszedłeś tu się smucić, tylko dobrze bawić, prawda? - powiedziała, przywołując na usta uśmiech, starając się go rozweselić, bo odnosiła wrażenie, że i on zmarkotniał, zmieszał się. - Czasami żałuję, że nie można tu tańczyć w parach, że nie ma parkietu. Lubisz tańczyć? - spytała zdawkowo, znowu spoglądając w oczy Everetta.
- Czekaj więc na moją sowę, Everett - obiecała mu z promiennym uśmiechem w odpowiedzi na jego mrukliwe potwierdzenie, że tego by sobie życzył. Ucieszyła się, ucieszyła, że chciałby oglądać właśnie ją, a nie inne tancerki. Demelza, tak jak wspomniała później, wcale nie chciała być primadonną, ale który artysta nie lubił jasno błyszczeć? Lubiła, oczywiście, gdyby czuła się źle znajdując się w centrum uwagi, to w życiu nie występowałaby na scenie. Na tamtą chwilę nie miała jeszcze jednak aż takiej pewności siebie, aby na burleskowej scenie grać pierwsze skrzypce. Marzyła o sukcesie, o sławie, o bogactwach jakie się z tym wiązały (i byłyby dla niej wybawieniem od kłopotów i Rickarda), lecz chyba bardziej ucieszyłaby się, jeśli odniosłaby je w dziedzinie mody - jako projektantka, krawcowa, modystka. A może jedynie tylko jej się tak wydawało, bo odnosiła wrażenie, że wtedy inni mieliby do niej znacznie więcej szacunku - zwłaszcza kobiety. Gdy tylko dowiadywały się, że tańczy burleskę, to patrzyły na nią jak na prostytutkę, sprawiając Demelzie ogromną przykrość. W towarzystwie Everetta nie czuła się jednak oceniana w ten sposób - zupełnie nie. Każdego jego słowo wypowiedziane mrukliwym tonem, spojrzenie sunące po bladej skórze mile łechtało ego tancerki, mającej w sobie nieco próżności właściwiej kobiecie. Nie chciała, aby zamilkł, przestał, nie chciała go urazić, dlatego przejęła się tym, że mogla Everetta urazić - ale nie tylko. Taką już miała naturę. Nie lubiła sprawiać innym przykrości, zawsze unikała złośliwości, źle czuła się z myślą, że jej słowa mogłyby kogoś urazić. Niekiedy przejmowała się tym tak bardzo, że chodziła na ustępstwa i inni zaczynali to wykorzystywać.
- Tak, masz rację, to nie tylko męska przypadłość. Czasami wszyscy jesteśmy jak ćmy. Lgniemy do ognia tylko po to, by w nim boleśnie spłonąć - mruknęła kwaśno Demelza. Nie była wybitną kłamczuchą, więc i własnych uczuć nie potrafiła za dobrze ukrywać. Po twarzy tancerki przemknął cień, odwróciła od twarzy Everetta wzrok, nie zauważając jakie wrażenie wywarło na nim to spostrzeżenie; on pomyślał o swojej kapryśnej bogini, ona zaś o mężczyźnie przez którego zaczęły się jej kłopoty. Wszyscy ją przed nim ostrzegali mówiąc, że ściągnie nad nią burzowe chmury, powtarzali, że to nie jest ktoś, na kim mogłaby polegać. Demelza miała jednak pstro w głowie, całkowicie zaślepiła ją miłość, której poddała się całkowicie i bezwarunkowo - a potem przez nią upadła bardzo nisko, choć wciąż powtarzała sobie, że mogło być gorzej. Everett poniekąd się nie mylił. Fancourt była tak młoda, w takim wieku człowiek zwykle nie ma jeszcze na barkach takiego ciężaru doświadczeń, kłopotów, aż tak roztrzaskanego serca - ze swoją urodą, świadomością ciała, władzą na nim to ona mogłaby wodzić za nos i łamać serca, ale... Stałoby to w sprzeczności z jej charakterem. Chyba po prostu sama była na to za miękka. Nie potrafiłaby drugiego człowieka umyślnie skrzywdzić. Demelza miała naturę łagodną, romantyczną, może aż za bardzo. Wzruszała się z łatwością, tak jak teraz, kiedy wspominała o historii mężczyzny, który pozostał na ziemi jako duch, aby zostać ze swoją rodziną. Roniła łzy i przy mniej tragicznych historiach, łatwo było ją poruszyć - a przez to, że szło to w parze z naiwnością, to pakowało Demelzę w kłopoty. To chyba i tak cud, że naprawdę nie skończyła gorzej... Na ulicy, bez grosza, bez nikogo, jako kobieta upadła i pozbawiona jakichkolwiek perspektyw, szacunku do samej siebie. Wciąż łudziła się, że jest dla niej szansa, że jeszcze się z tej sytuacji wykaraska, że pewnego dnia wyleci z Piórka niczym feniks - odrodzi się z popiołów i zacznie nowe życie.
- Och... - bąknęła, zawstydzona trochę tym, że palnęła głupotę, nie trafiła. Pomyślała, że mogła ugryźć się w język, ale jak się okazało - wcale nie była aż tak daleka od prawdy, skoro wspomniany przez Everetta demon mógł być z wodnikiem kappa spokrewniony. Pokiwała z entuzjazmem głową na słowa o charakterystycznym leju i o jego pochodzeniu - rzeczywiście, na pewno miał rację, coś takiego kojarzyła z lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami. Demelza znów wyraźnie się rozpromieniła, kiedy powiedział do jakiego domu przydzieliła go Tiara w Hogwarcie. - Och, naprawdę? Mnie też! Nie pamiętam cię jednak z pokoju wspólnego - odparła z przejęciem i lekkim żalem, że nie mieli okazji, aby poznać się w latach szkolnych. Mimo to i tak poczuła nagły przypływ sympatii do tego człowieka, drugiego, jak się okazało, Puchona. Tiara Przydziału się nie myliła i choć te kilka cech i wartości jakie determinowały jej wybór nie świadczyły wcale o tym, czy ktoś jest dobry, czy zły, uczciwy, czy nie, to i tak myśl o tym, że Everett musiał mieć w sobie jakąś lojalność, prawość i pracowitość sprawiły, że poczuła z nim jakąś więź. - Skończyłam szkołę niespełna cztery lata temu - zdradziła mu z łagodnym, pełnym zrozumienia uśmiechem. Mężczyźni raczej nie pytali jej o wiek, kierując się chyba zasadą, że kobiety pytać się o to nie powinno, lecz kto wie? Może gdyby był tego naprawdę ciekaw, to i tak by zapytał, nie dbając o konwenans. W końcu ściskał jej po męsku dłonie, bezpardonowo klepał po plecach. Nie było w tym zachowaniu nic złego, jedynie to jakaś nowosć dla Demelzy, która zdążyła przywyknąć do ciut innego traktowania przez towarzystwo w jakim zaczęła się obracać.
- Tutaj pracuję trochę ponad dwa lata - odpowiedziała, a na jej twarzy pojawił się dziwny, zakłopotany wyraz. Nie chciała dziś wracać do tego, co miało miejsce pomiędzy ukończeniem Hogwartu, a Piórkiem Feniksa, dlatego tym mocniej uczepiła się historii o wodniku. - Nie pozwolę - rzuciła żartobliwie, unosząc wyżej brodę, jakby naprawdę mogła go siłą powstrzymać od odejścia - własnych mięśni, czy może czarów. - A mógłbyś mi odmówić? - zagadnęła go podchwytliwie, wydymając przy tym usta w podkówkę, strojąc jedną z najsmutniejszych min na jaką było ją stać. Miał szczęście, że kontynuował, Demelza słuchała go ze szczerym, nieukrywanym zainteresowaniem. Wzrok tancerki jedynie na chwilę oderwał się od twarzy Everetta, kiedy strzepnął papierosa do pustej szklanki po whisky, nie zareagowała na to jednak w żaden sposób. Wiedziała jedynie, że Lloyd, po zamknięciu lokalu, będzie na to narzekał. Czuła wręcz na sobie jego wzrok skierowany ku nim. Przestała o tym myśleć, kiedy opowieść dotarła do momentu, gdy pojawił się w niej mężczyzna pokryty łuskami, o końskim łbie. Uśmiech zszedł z ust dziewczyny, na twarzy pojawiło się zmartwienie. Zmarszczka pomiędzy ciemnymi brwiami pogłębiła się wyraźnie, gdy Everett wyjawił sekret tych morderstw, znikających czarodziejów. Demelza uniosła dłoń do ust, otwierając szerzej oczy, przerażona tym okrucieństwem, tą podłością mieszkańców tamtej wioski... Nie wyobrażała sobie jak można było odebrać życie drugiemu człowiekowi. Nawet nie chciała o tym myśleć.
- Dobrze, że nic ci się nie stało... - powiedziała z troską i smutkiem, przejęta tą opowieścią... Nie poddawała w wątpliwość tego, czy była prawdziwa, czy też nie. Czuła się przerażona myślą o tym, że setki kilometrów stąd naprawdę tak mogło się dziać. - Zgłosiłeś to gdzieś? - spytała poważnie. Wydawało jej się, że to było jedyne rozwiązanie - zareagować, lecz pozostawić to tamtejszym stróżom prawa. - Przyznam szczerze, że takiego zakończenia się nie spodziewałam - skinęła głową, wodząc opuszkiem palca po krawędzi własnej szklanki, w której było jeszcze trochę ognistej whisky. - Nie żałuję jednak. Dziękuję, że się tym ze mną podzieliłeś, choć wracanie do takich wspomnień musi być niełatwe. Nie wiem, czy mogłabym zasnąć po takiej podróży... - Demelza niemal zadrżała, kiedy wyobraziła sobie siebie w tej wiosce - tak naiwna czarownica jak ona na pewno padłaby ich ofiarą. - Ale nie mówmy już o tym, co? Nie przyszedłeś tu się smucić, tylko dobrze bawić, prawda? - powiedziała, przywołując na usta uśmiech, starając się go rozweselić, bo odnosiła wrażenie, że i on zmarkotniał, zmieszał się. - Czasami żałuję, że nie można tu tańczyć w parach, że nie ma parkietu. Lubisz tańczyć? - spytała zdawkowo, znowu spoglądając w oczy Everetta.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W trakcie krótkiej wymiany zdań zahaczyliśmy już o tematy błahe, jak i te przytłaczająco poważne, zmuszające do pochylenia się nad wspomnieniami, o których czasem wolałbym po prostu zapomnieć. Mimo to w chwili, gdy napomknąłem o przynależności do Hufflepuffu, a Demelza wyraźnie się rozpromieniła, bezwiednie złożyłem usta w nikłym uśmiechu. Nie sądziłem, że zareaguje na tę wiadomość z takim entuzjazmem – lecz poniekąd rozumiałem. Barwy, które Tiara przydzielała nam pierwszego dnia szkoły, nie definiowały tego, kim byliśmy, a już na pewno nie powinny nas ograniczać – nie brakowało mi przecież znajomych z innych domów, no oprócz Slytherinu – jednak zawsze dobrze było spotkać innego Puchona. Kogoś, kto był równie lojalny, tak samo cenił sobie sprawiedliwość. – Cztery lata temu? – wypaliłem z nieukrywanym zdziwieniem, otwierając szerzej oczy. Chwilę później zreflektowałem się, kręcąc głową, pozwalając sobie na krótkie, ginące w atakującym nas zewsząd harmidrze gwizdnięcie. Widziałem przecież, że jest młoda, ale że aż tak...? Nie byłem pewien, co sądzić o tym fakcie. Nagle poczułem się stary, zmęczony, a przy tym nieodpowiedni. Czy nie powinna spędzać czasu w towarzystwie kogoś w swoim wieku? Z drugiej jednak strony – nie mogłem powiedzieć, by przeszkadzała mi jej jędrna, zadbana skóra, na której na próżno byłoby szukać śladu zmarszczek czy włosy bez choćby jednego siwego pukla. Nie żeby czarownicom brakowało sztuczek do maskowania swego prawdziwego wieku, w jej jednak przypadku mogłem mieć pewność, że młodzieńczy czar, który wokół siebie roztaczała, jest szczery. – Musieliśmy się minąć – przyznałem lakonicznie, nie chcąc wdawać się w szczegóły. – Nie najlepszy to czas na wkraczanie w dorosłość – dodałem jeszcze, mając na myśli nie tyle Piórko, na które wskazałem dłonią, ale wszystko to, co działo się dookoła, poza jego murami. Zakradający się w nasze życia niepokój. Unoszący się nad Londynem smród pożaru, do tego charakterystyczna woń krwi, która już zawsze miała przesiąkać miejskie powietrze.
Nie zwróciłem uwagi na dziwne zakłopotanie, które przemknęło przez jej ładną twarz, gdy przyznawała się, od jak dawna wychodziła na klubową scenę, by umilać wieczory znudzonych bogaczy. Tym bardziej nie wpadłem na to, by zapytać o czas między ukończeniem nauki w Hogwarcie a obraniem tej ścieżki kariery. Trudno było zebrać myśli – i przez rozleniwiające działanie wlanej w siebie whisky, i przez bliskość urodziwej kobiety. Nie pozwoliła, bym zagalopował się w niewygodne dla niej rejony, wygięła usta w podkówkę, udała smutek – a ja posłusznie wróciłem do snucia swej opowieści, już nie próbując częstować jej skrętem. Znów widziałem tamtą rzekę, barwiącą ją czerwień krwi, a także zwabioną posoką postać, którą miejscowi próbowali obłaskawić składanymi regularnie ofiarami. Nie mogłem na to nic poradzić, byłem jednocześnie tu, w eleganckim klubie z burleską, jak i tam, setki kilometrów dalej, na zadupiu, gdzie zabobony wygrały ze zdrowym rozsądkiem. Sądziłem, że nie odbije się to na mnie w żaden sposób, że przybliżenie tej odległej anegdoty nie będzie miało wpływu na mój nastrój. Coś jednak uległo zmianie, chęć rozerwania się i upajania atmosferą tętniącego życiem przybytku została zastąpiona zadumą, zgorzknieniem, któremu nie potrafiłem stawić oporu. Widziałem rzeczy, jakich nigdy bym nikomu nie życzył. Przeżyłem stratę, która nakazywała odrzucić resztki naiwności.
Wzniosłem na nią wzrok i zrozumiałem, że nie powinienem jej tego opowiadać. Chciała historii o duchach, takiej, którą można było straszyć dzieci, albo takiej, która mogłaby wzruszyć, nie zaś świadectwa ludzkiej diabelskości. Nie mogłem jednak cofnąć czasu. Rozszerzone w przestrachu oczy, dłoń wzniesiona do podkreślonych pomadką ust; musiała być w szoku. – Nie, Demelzo, nie zgłosiłem. Nie wierzę, że ktokolwiek by się tym zainteresował. Nie tak naprawdę. Władza wszędzie jest taka sama – odpowiedziałem powoli, w zamyśleniu, po czym, jak za dotknięciem różdżki, wyrwałem się z tego stanu, moje wejrzenie przestało być nieobecne. Zaciągnąłem się papierosem po raz ostatni, po czym stanowczo zgasiłem go w eleganckim krysztale, z którego nie tak dawno sączyłem alkohol. – Nie będziemy już o tym mówić – zgodziłem się, słowa podziękowania puszczając mimo uszu. Była uprzejma, tak jak tego od niej wymagano. Tylko tyle i aż tyle. – Nie jestem najlepszym tancerzem. Ale właściciel powinien rozważyć dodanie parkietu, wielu dałoby sobie rękę uciąć, byleby móc cię na niego zaprowadzić – dodałem bez choćby śladu zawahania czy pochlebstwa, którym chciałbym się wkupić w jej łaski. Po prostu stwierdzałem fakt. Z każdą kolejną chwilą robiłem się coraz mniej przyjemny w obyciu, znałem się na tyle, by zauważać pierwsze symptomy bycia oschłym i nieprzystępnym. – Na mnie już pora – oświadczyłem więc, zdobywając się na tę decyzję nie bez trudu; chciałem jej jednak oszczędzić dalszej części rozmowy, która nie potoczyłaby się już zapewne tak przyjemnie. – To był naprawdę dobry występ. Dziękuję, że dotrzymałaś mi towarzystwa – kontynuowałem po chwili, powoli zbierając się ze stołka, niedbale regulując rachunek z posyłającym mi jakieś krzywe spojrzenia barmanem. Nie wiedziałem, jak się pożegnać, wiedziałem tylko, że muszę już stąd wyjść, otrzeźwieć trochę od nocnego, podszytego chłodem powietrza. – Dobranoc – zakończyłem, posyłając jej ostanie spojrzenie, ostatni cień uśmiechu i w niedookreślonym ruchu muskając nagie ramię dziewczyny swą szorstką, nawykłą do pracy dłonią.
Pozostawało mi czekać na to zaproszenie, o którym wspominała wcześniej.
| 2xzt
Nie zwróciłem uwagi na dziwne zakłopotanie, które przemknęło przez jej ładną twarz, gdy przyznawała się, od jak dawna wychodziła na klubową scenę, by umilać wieczory znudzonych bogaczy. Tym bardziej nie wpadłem na to, by zapytać o czas między ukończeniem nauki w Hogwarcie a obraniem tej ścieżki kariery. Trudno było zebrać myśli – i przez rozleniwiające działanie wlanej w siebie whisky, i przez bliskość urodziwej kobiety. Nie pozwoliła, bym zagalopował się w niewygodne dla niej rejony, wygięła usta w podkówkę, udała smutek – a ja posłusznie wróciłem do snucia swej opowieści, już nie próbując częstować jej skrętem. Znów widziałem tamtą rzekę, barwiącą ją czerwień krwi, a także zwabioną posoką postać, którą miejscowi próbowali obłaskawić składanymi regularnie ofiarami. Nie mogłem na to nic poradzić, byłem jednocześnie tu, w eleganckim klubie z burleską, jak i tam, setki kilometrów dalej, na zadupiu, gdzie zabobony wygrały ze zdrowym rozsądkiem. Sądziłem, że nie odbije się to na mnie w żaden sposób, że przybliżenie tej odległej anegdoty nie będzie miało wpływu na mój nastrój. Coś jednak uległo zmianie, chęć rozerwania się i upajania atmosferą tętniącego życiem przybytku została zastąpiona zadumą, zgorzknieniem, któremu nie potrafiłem stawić oporu. Widziałem rzeczy, jakich nigdy bym nikomu nie życzył. Przeżyłem stratę, która nakazywała odrzucić resztki naiwności.
Wzniosłem na nią wzrok i zrozumiałem, że nie powinienem jej tego opowiadać. Chciała historii o duchach, takiej, którą można było straszyć dzieci, albo takiej, która mogłaby wzruszyć, nie zaś świadectwa ludzkiej diabelskości. Nie mogłem jednak cofnąć czasu. Rozszerzone w przestrachu oczy, dłoń wzniesiona do podkreślonych pomadką ust; musiała być w szoku. – Nie, Demelzo, nie zgłosiłem. Nie wierzę, że ktokolwiek by się tym zainteresował. Nie tak naprawdę. Władza wszędzie jest taka sama – odpowiedziałem powoli, w zamyśleniu, po czym, jak za dotknięciem różdżki, wyrwałem się z tego stanu, moje wejrzenie przestało być nieobecne. Zaciągnąłem się papierosem po raz ostatni, po czym stanowczo zgasiłem go w eleganckim krysztale, z którego nie tak dawno sączyłem alkohol. – Nie będziemy już o tym mówić – zgodziłem się, słowa podziękowania puszczając mimo uszu. Była uprzejma, tak jak tego od niej wymagano. Tylko tyle i aż tyle. – Nie jestem najlepszym tancerzem. Ale właściciel powinien rozważyć dodanie parkietu, wielu dałoby sobie rękę uciąć, byleby móc cię na niego zaprowadzić – dodałem bez choćby śladu zawahania czy pochlebstwa, którym chciałbym się wkupić w jej łaski. Po prostu stwierdzałem fakt. Z każdą kolejną chwilą robiłem się coraz mniej przyjemny w obyciu, znałem się na tyle, by zauważać pierwsze symptomy bycia oschłym i nieprzystępnym. – Na mnie już pora – oświadczyłem więc, zdobywając się na tę decyzję nie bez trudu; chciałem jej jednak oszczędzić dalszej części rozmowy, która nie potoczyłaby się już zapewne tak przyjemnie. – To był naprawdę dobry występ. Dziękuję, że dotrzymałaś mi towarzystwa – kontynuowałem po chwili, powoli zbierając się ze stołka, niedbale regulując rachunek z posyłającym mi jakieś krzywe spojrzenia barmanem. Nie wiedziałem, jak się pożegnać, wiedziałem tylko, że muszę już stąd wyjść, otrzeźwieć trochę od nocnego, podszytego chłodem powietrza. – Dobranoc – zakończyłem, posyłając jej ostanie spojrzenie, ostatni cień uśmiechu i w niedookreślonym ruchu muskając nagie ramię dziewczyny swą szorstką, nawykłą do pracy dłonią.
Pozostawało mi czekać na to zaproszenie, o którym wspominała wcześniej.
| 2xzt
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Tego dnia w Piórku Feniksa nie było żadnych przypadkowych ludzi, żadnych osobników, co do których przekonań lord Bulstrode mógłby mieć wątpliwości. Zarezerwowany na jego życzenie stolik w pierwszej linii, usytuowany na skos od sceny czekał nakryty, a sam Maghnus, upewniwszy się, że jak na razie wszystko zostało przygotowane zgodnie z planem, przystanął nieopodal kontuaru i zerknął na wskazówki kieszonkowego zegarka. Miał jeszcze parę minut.
Chociaż lubił zatapiać się w pewności siebie i wierze, że nic nie może pójść nie tak, gdzieś z tyłu głowy rozbrzmiewał głos pragmatyczny, nakazujący dokonywania chłodnych kalkulacji każdego możliwego scenariusza, na wypadek, gdyby jednak pan Day okazał się być bardziej odporny na skumulowane wdzięki tancerek Piórka Feniksa, drogiego burgundzkiego wina i subtelnej perswazji panny Dolohov, która została poproszona o dołączenie do spotkania, jako dodatkowa para uszu i oczu, kolejne wężowe usta i bonusowy arbiter w samosądzie nad złotnikiem, którego osoba wzbudziła wątpliwości Śmierciożerców, a więc i samego Czarnego Pana. Do sprawy zamierzał podejść z jak najwyższą starannością, obiecał to zresztą Craigowi, który przekazał owe zadanie na jego ręce, udzielając mu tym samym kredytu zaufania, którego nie zamierzał zawieść. Była to wszak niepowtarzalna szansa, by dowieść swej lojalności ich wspólnej wizji świata, wizji, za którą zamierzali walczyć bez skrupułów i zahamowań.
Ten wieczór jednak miał się odbyć pod hasłem manipulacji i kłamstw, a szlachcic szczerze liczył na to, że mydlenie oczu i umiejętne ciągnięcie pana Day'a za język wystarczy, by zyskać pewność nim ich arsenał się wyczerpie i nie pozostanie im nic innego, jak przejście do rozwiązań przemocowych. Lubił pracę w białych rękawiczkach, choć oczywiście gotów był je sobie porządnie ubrudzić w imię większego dobra. Kobieta, przed którą właśnie otworzyły się drzwi klubu zdawała się być więc najlepszą możliwą kandydatką do pomocy. Ruszył w jej kierunku, wyginając usta w nieznacznym, acz przyjaznym uśmiechu.
- Cieszę się, że zdecydowała się pani do mnie dołączyć, panno Dolohov - przywitał ją uprzejmie, nakazując szatniarzowi odebrać od niej płaszcz. - Jak wspomniałem w liście, Christopher Day to całkiem utalentowany złotnik, jest dość popularny w wyższych sferach. Zwabiony urokami tancerek burleski i prośbą o dyskretne spotkanie, wierzy w to, że zawezwany został w celu omówienia szczegółów pierścionka, jaki pragnę u niego zamówić. Nie odzierajmy go ze złudzeń, przynajmniej nie od razu - odezwał się w ramach wprowadzenia jej w temat, jednocześnie prowadząc ją w okolice przygotowanego stolika. - Podobno istnieją dowody na to, że aktywnie pomagał szlamom w zbiegnięciu daleko poza miasto. Dziś musimy zyskać pewność co do tego czy prawdziwe są intencje Christophera czy owe dowody - i w przypadku opcji drugiej zadecydować o jego dalszym losie, a raczej jego szybkim końcu. To jednak ciemnowłosa czarownica z pewnością doskonale wyczytywała pomiędzy wierszami.
- Panno Dolohov... Tatiano - czy mogę...? - spojrzał na nią pytająco, dość nagle proponując przejście ponad granicę przepisowych zwrotów. Mieli współpracować sprawnie, uzupełniać się niczym trybiki w doskonale działającym systemie, grzecznościowe formułki pragnął zostawić na poboczu. - Żeby nie spłoszyć jegomościa już na starcie, chciałbym, żebyś na razie zajęła miejsce dwa stoliki dalej. Gdy Day rozgości się odpowiednio i rozluźni się po pierwszym drinku, dołączysz do nas niepostrzeżenie pod dowolnie wybranym pretekstem i skierujesz rozmowę na odpowiednie tory - przedstawił jej swoje wyobrażenia, w których złotnik po przybyciu na spotkanie twarzą w twarz i zastaniu dodatkowej osoby mógłby zbyt szybko zwietrzyć podstęp. Tatiana mogła występować w roli stałej bywalczyni Piórka, pragnącej porozmawiać z właścicielem klubu, potencjalnej klientki pana Day'a, żywo zainteresowanej próbkami biżuterii, jakie z pewnością miał ze sobą przynieść na spotkanie lub kompletnie przypadkowej, obcej osoby, odnajdującej po prostu stosowny moment, by wciąć się w rozmowę - scenariuszy była ilość niezliczona, a lord Bulstrode nie wątpił, że panna Dolohov bez trudu odnajdzie i odegra najlepszy z nich. - Oczywiście jeśli masz inną propozycję, chętnie jej wysłucham i wcielę w życie - oświadczył na końcu, uznając fakt, że nawet on nie zawsze był nieomylny, a lepszy pomysł mógł mu po prostu umykać tuż sprzed nosa.
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zamaszysty ruch mógł zdradzać podenerwowanie – nie w jej przypadku.
Wyważony sposób uderzenia ciężkim obcasem o bruk miał w sobie coś z iście dokładnie przećwiczonej choreografii, która bardziej niż zwykły chód, przypominała pewne siebie wybijanie rytmu, symfonię rozgrywaną na betonowej pustyni pokrytego szarugą Londynu.
Dźwięk był akompaniamentem do kolorowych szyldów, migotliwych nazw i jarzących jaskrawo wystaw mijanych przez nią lokali; ostatni bastion spowitego w szarościach kraju, spętanego wojną i otulonego słodką woalką propagandy – tutaj faktycznie tętniło życie. Dla tych, którzy na nie zasługiwali.
Paradoksalnie jako obca, była Anglii bliższa niż jej rodowici mieszkańcy.
Ciemny materiał, jasna skóra, cień barwnych neonów nieopodal; Tatiana Dolohov wchodziła do Piórka Feniksa co najmniej jakby bywała w nim kilka razy w tygodniu. Odrobinę zmrużony wzrok równocześnie nie zdradzał jakichkolwiek oznak zainteresowania, w dalszym ciągu wydając się świadomym innych spojrzeń, które co kilka kroków prześlizgiwały się niepostrzeżenie po sylwetce, by zwiększyć intensywność gdy wpuszczono Rosjankę do środka bez większych ceregieli obracających wokół legitymowania się.
Uśmiech powitania znalazł swojego odpowiednika; kąciki warg kobiety w rewanżu również zawędrowały w górę, okrycie wierzchnie zniknęło chwilę później, ukazując grafitową suknię opływającą ciało, subtelne skinięcie głową przedłużyło grzeczności.
– Przyjemność po mojej stronie, lordzie. Poza osobistymi sympatiami, uważam nasze spotkanie poniekąd jako swój obowiązek, choć przyjazna atmosfera pozwala zapomnieć o brzemieniu – migotliwe światła tańczące w półmroku, odrobinę duszny zapach, chwilę później zmącony nutą papierosowego dymu, kiedy sprawnie odpaliła własną fajkę na długiej, eleganckiej lufce.
Kontakty z arystokracją bywały pomocne; w ostatnich czasach poza zwyczajną rozrywką i wygodą niosły w sobie także konieczność. Więzy z brytyjską szlachtą stawały się, z dnia na dzień, coraz bardziej oczywistą codziennością.
Kiwnęła głową kilkukrotnie, przy słowie szlama ledwo zauważalnie zmarszczyła nos, jakby sam dźwięk zgłosek był drażniący. Day jarzył się gdzieś z tyłu głowy, sklepowa witryna jubilerskiego lokalu była mniej więcej znajoma. Dlaczego ludzie wciąż i wciąż popełniali te same, głupiutkie błędy?
– To imponujące. Mam na myśli lorda zaangażowanie – w oczyszczanie podwórka, jak to nazwałaby sama; osobiście ukrywanie szlam było daleko na liście priorytetów, póki ów podnacja nie wchodziła jej z butami do życia. Ale dopóki Czarny Pan wyrażał się jasno, dopóty miała zamiar przykładać do jego idei swoją rękę, tego dnia obwieszoną skrzącymi wrzaskliwie pierścieniami.
– Naturalnie...Maghnusie... – drobne drgnięcie kącika ust wyraziło aprobatę, kolejne punkty planu, który przedstawiał również były jasne. Wieczór zapowiadał się wręcz przyjemnie; na pewno ciekawie, intensywnie. Mogła niemal poczuć w powietrzu zapach niepokoju, nutę strachu na języku, w tym wszystkim słodką woń kłamstw, którymi mieli otulić pana Daya, do tego stopnia, by nie zorientował się nawet w momencie, w którym zwyczajnie go zaduszą.
– Pozwolę sobie improwizować. Biżuteria wyzwala we mnie kreatywność – nieodganiony uśmiech znów zatańczył na wargach, nim nie skrzyżowała z Bulstrode'm jeszcze jednego spojrzenia, niedługo później odnajdując – pierw wzrokiem, później krokiem – należyty stolik.
Stolik, przy którym zasiadła swobodnie, wychyliła kieliszek wina, poczuła nutę spalanej końcówki papierosa we własnych ustach; razem z goryczą przyszły kroki, później postawna acz zgarbiona sylwetka. Finalnie zabębniło podekscytowanie, choć stłumiła w sobie niemą chęć zagrzechotania ostrzegawczo jak pustynny grzechotnik.
Opcji było sporo, scenariuszy całe mnóstwo; spoglądając jak Christopher Day zasiada, a wzrok co rusz ucieka w stronę sceny, zanim jeszcze odpowiednio nie uściśnie Maghnusowi ręki, Dolohov wiedziała jedno – to będzie zbyt łatwe.
Szkło przy stoliku znów zostało napełnione, a kiedy trzeci utwór wypełnił przestrzeń miarowym tempem sensualno-rozchichotanego pokazu, Tatiana podniosła się z miejsca. Długie palce oplotły kulę kieliszka, krok miękko potoczył się przez salę, mężczyzna, który był centrum ich spotkania, teraz wydawał się dlań całkowicie niewidoczny; szczególnie w momencie, w którym stanęła przy stoliku zajmowanym przez mężczyzn i subtelnie, choć wciąż odrobinę zbyt ostentacyjnie, musnęła, później delikatnie zacisnęła dłoń na ramieniu lorda Bulstrode.
– Brylanty nie wychodzą z mody, nieprawdaż, mój drogi? – cichy szept miał dotrzeć tylko do uszu arystokraty; takie wrażenie miał sprawić, choć jubiler bez wątpienia mógł zauważyć – usłyszeć i dojrzeć – brak całkowitej obojętności w spojrzeniach i drobnych gestach Dolohov.
Wraz z grą, którą właśnie rozpoczęła, odchrząknęła cicho i odsunęła się nieco, jakby w obawie, że ktoś zauważy.
Wzrok tylko na moment przemknął w kierunku Daya, bo potem uraczyła usta w ciemnym winie, jak gdyby przyłapana, niepewna.
– Sława pana wyprzedza, a kunszt pańskich wyrobów spędza sen z powiek wielu damom, panie Day.
Wyważony sposób uderzenia ciężkim obcasem o bruk miał w sobie coś z iście dokładnie przećwiczonej choreografii, która bardziej niż zwykły chód, przypominała pewne siebie wybijanie rytmu, symfonię rozgrywaną na betonowej pustyni pokrytego szarugą Londynu.
Dźwięk był akompaniamentem do kolorowych szyldów, migotliwych nazw i jarzących jaskrawo wystaw mijanych przez nią lokali; ostatni bastion spowitego w szarościach kraju, spętanego wojną i otulonego słodką woalką propagandy – tutaj faktycznie tętniło życie. Dla tych, którzy na nie zasługiwali.
Paradoksalnie jako obca, była Anglii bliższa niż jej rodowici mieszkańcy.
Ciemny materiał, jasna skóra, cień barwnych neonów nieopodal; Tatiana Dolohov wchodziła do Piórka Feniksa co najmniej jakby bywała w nim kilka razy w tygodniu. Odrobinę zmrużony wzrok równocześnie nie zdradzał jakichkolwiek oznak zainteresowania, w dalszym ciągu wydając się świadomym innych spojrzeń, które co kilka kroków prześlizgiwały się niepostrzeżenie po sylwetce, by zwiększyć intensywność gdy wpuszczono Rosjankę do środka bez większych ceregieli obracających wokół legitymowania się.
Uśmiech powitania znalazł swojego odpowiednika; kąciki warg kobiety w rewanżu również zawędrowały w górę, okrycie wierzchnie zniknęło chwilę później, ukazując grafitową suknię opływającą ciało, subtelne skinięcie głową przedłużyło grzeczności.
– Przyjemność po mojej stronie, lordzie. Poza osobistymi sympatiami, uważam nasze spotkanie poniekąd jako swój obowiązek, choć przyjazna atmosfera pozwala zapomnieć o brzemieniu – migotliwe światła tańczące w półmroku, odrobinę duszny zapach, chwilę później zmącony nutą papierosowego dymu, kiedy sprawnie odpaliła własną fajkę na długiej, eleganckiej lufce.
Kontakty z arystokracją bywały pomocne; w ostatnich czasach poza zwyczajną rozrywką i wygodą niosły w sobie także konieczność. Więzy z brytyjską szlachtą stawały się, z dnia na dzień, coraz bardziej oczywistą codziennością.
Kiwnęła głową kilkukrotnie, przy słowie szlama ledwo zauważalnie zmarszczyła nos, jakby sam dźwięk zgłosek był drażniący. Day jarzył się gdzieś z tyłu głowy, sklepowa witryna jubilerskiego lokalu była mniej więcej znajoma. Dlaczego ludzie wciąż i wciąż popełniali te same, głupiutkie błędy?
– To imponujące. Mam na myśli lorda zaangażowanie – w oczyszczanie podwórka, jak to nazwałaby sama; osobiście ukrywanie szlam było daleko na liście priorytetów, póki ów podnacja nie wchodziła jej z butami do życia. Ale dopóki Czarny Pan wyrażał się jasno, dopóty miała zamiar przykładać do jego idei swoją rękę, tego dnia obwieszoną skrzącymi wrzaskliwie pierścieniami.
– Naturalnie...Maghnusie... – drobne drgnięcie kącika ust wyraziło aprobatę, kolejne punkty planu, który przedstawiał również były jasne. Wieczór zapowiadał się wręcz przyjemnie; na pewno ciekawie, intensywnie. Mogła niemal poczuć w powietrzu zapach niepokoju, nutę strachu na języku, w tym wszystkim słodką woń kłamstw, którymi mieli otulić pana Daya, do tego stopnia, by nie zorientował się nawet w momencie, w którym zwyczajnie go zaduszą.
– Pozwolę sobie improwizować. Biżuteria wyzwala we mnie kreatywność – nieodganiony uśmiech znów zatańczył na wargach, nim nie skrzyżowała z Bulstrode'm jeszcze jednego spojrzenia, niedługo później odnajdując – pierw wzrokiem, później krokiem – należyty stolik.
Stolik, przy którym zasiadła swobodnie, wychyliła kieliszek wina, poczuła nutę spalanej końcówki papierosa we własnych ustach; razem z goryczą przyszły kroki, później postawna acz zgarbiona sylwetka. Finalnie zabębniło podekscytowanie, choć stłumiła w sobie niemą chęć zagrzechotania ostrzegawczo jak pustynny grzechotnik.
Opcji było sporo, scenariuszy całe mnóstwo; spoglądając jak Christopher Day zasiada, a wzrok co rusz ucieka w stronę sceny, zanim jeszcze odpowiednio nie uściśnie Maghnusowi ręki, Dolohov wiedziała jedno – to będzie zbyt łatwe.
Szkło przy stoliku znów zostało napełnione, a kiedy trzeci utwór wypełnił przestrzeń miarowym tempem sensualno-rozchichotanego pokazu, Tatiana podniosła się z miejsca. Długie palce oplotły kulę kieliszka, krok miękko potoczył się przez salę, mężczyzna, który był centrum ich spotkania, teraz wydawał się dlań całkowicie niewidoczny; szczególnie w momencie, w którym stanęła przy stoliku zajmowanym przez mężczyzn i subtelnie, choć wciąż odrobinę zbyt ostentacyjnie, musnęła, później delikatnie zacisnęła dłoń na ramieniu lorda Bulstrode.
– Brylanty nie wychodzą z mody, nieprawdaż, mój drogi? – cichy szept miał dotrzeć tylko do uszu arystokraty; takie wrażenie miał sprawić, choć jubiler bez wątpienia mógł zauważyć – usłyszeć i dojrzeć – brak całkowitej obojętności w spojrzeniach i drobnych gestach Dolohov.
Wraz z grą, którą właśnie rozpoczęła, odchrząknęła cicho i odsunęła się nieco, jakby w obawie, że ktoś zauważy.
Wzrok tylko na moment przemknął w kierunku Daya, bo potem uraczyła usta w ciemnym winie, jak gdyby przyłapana, niepewna.
– Sława pana wyprzedza, a kunszt pańskich wyrobów spędza sen z powiek wielu damom, panie Day.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Prezentowała się dokładnie tak, jak powinna - dokładnie tak, jak sobie wyobrażał, kierując na jej parapet Heliosa niosącego zaproszenie. Jej nieskazitelna twarz wyglądała młodzieńczo i świeżo, ale chłodna elegancja i zdecydowanie bijące z każdego ruchu wyliczonego co do cala sprawiało, że wydawała się być dojrzalsza i posiadająca większe życiowe doświadczenia niż sugerowałaby to jej metryka. Tak, zdecydowanie była dobrym wyborem do powierzonego im zadania.
- Mam zatem nadzieję, że owej atmosfery aż to końca nie zmąci nasz dzisiejszy gość, a ciężar obowiązku nie spadnie na nasze barki, pozwalając zapomnieć o służbowym charakterze tego wieczoru - wyraził jeszcze swe dobrotliwe życzenia, choć uśmiech tańczący na jego ustach i blask przemykający przez piwne tęczówki mógł sugerować, że w istocie rzeczy liczył na to, że pan Day okaże się być zdrajcą, a decydowanie o jego dalszym losie dostarczy im rozrywki.
- Robię co mogę, panno Dolohov i pozostaje mi tylko wierzyć w to, że pomniejsze zadania ułożą się ostatecznie w obraz, którego wszyscy niecierpliwie wypatrujemy - skwitował temat swojego zaangażowania, trzymając się myśli, że praca u podstaw miała swoje znaczenie, którego nie należało ignorować ani umniejszać. Dopóki był sojusznikiem, musiał żerować na spadających mu ochłapach i wykazywać się lojalnością; później, oby jak najszybciej, przyjdzie pora na większe czyny. Co nie zmieniało wcale faktu, że do spotkania ze złotnikiem, jak i do innego rodzaju oczyszczania podwórka zamierzał dołożyć najwyższej staranności - szlam krył się dosłownie wszędzie i przymykanie na to oczu tylko wyzwalało w plugawych warstwach społeczeństwa rozochocenie do partyzanckich działań, które musieli wytępić całkowicie.
- Naturalnie, Tatiano - wypowiedział miękko jej imię i uśmiechnął się krótko, gdy przystała na propozycję wybicia się ponad konwenanse oraz ochoczo przyjęła swą partię do odegrania. Odprowadził ją spojrzeniem do wskazanego stolika, by chwilę później przestąpić parę kroków w kierunku nowoprzybyłego jubilera.
- Panie Day, jestem nader wdzięczny za to, że był pan łaskaw przystać na moje zaproszenie - powitał mężczyznę z całą swoją wystudiowaną gościnnością i chociaż jego uwadze nie umknęło spojrzenie uciekające w stronę szykujących się do występu tancerek, nie podjął tematu, zamiast tego ściskając dłoń Christophera i zapraszając go do stolika. - Proszę pozwolić się ugościć, z pewnością po całym dniu pracy nad następnymi zachwycającymi dziełami jest pan głodny jak wilk - kontynuował pokaz uprzejmości, dłonią przywołując kelnera, Danny'ego, by przyniósł wcześniej ustalone dania spoza standardowej karty. Na stole tuż przed usadzonym naprzeciwko sceny złotnikiem pojawił się półmisek z zającem pieczonym z jabłkami i kawałkami dyni w delikatnym sosie na bazie bulionu drobiowo-wołowego, do tego wątróbka z cebulą, sandacz pieczony w cytrynie, brokuły z płatkami migdałów i masłem oraz ziemniaki gratin. Bulstrode ujął w dłoń smukłą butelkę Toujour Pour i nalewając wysokoprocentowego trunku do kieliszków ze rżniętego kryształu, przywołał na twarz zbolałą minę. - Słyszałem, że jest pan miłośnikiem Zielonej Wróżki, lecz niestety z racji problemów z zaopatrzeniem nie jestem jej w stanie dzisiaj zaproponować. Oby wojna skończyła się jak najszybciej i pozwoliła nam wrócić do normalnego życia - westchnął udręczony, niewinnie sugerując temat i licząc na to, że złotnik podłapie go wcześniej czy później i wyrazi swą opinię na temat rozdzierających kraj wydarzeń i zdradzi, po której stronie prawdziwie leży jego serce.
- Faktycznie przyszło nam żyć w niefortunnych czasach, sir - odpowiedział oszczędnie Day, omiatając łapczywym spojrzeniem rozstawione przed nim frykasy oraz owinięte sznurami pereł biodra Eloise wdzięczącej się ze sceny. Był tymi widokami tak pochłonięty, że nawet nie zauważył, że w tym czasie Danny niepostrzeżenie podmienił szklankę szlachcica na identyczną, zawierającą wodę zamiast alkoholu. Nieznaczne uczucie rozczarowania zakiełkowało we wnętrznościach Maghnusa, ale zdusił je w sobie - to by przecież było zbyt proste, gdyby od razu uzyskał wszystkie odpowiedzi. Liczył się z tym, planował to.
- Zatem za lepsze czasy, panie Day. I za owocne spotkanie - zarządził toast, narzucając jednocześnie tempo, gdy zawartość swojej, bezalkoholowej szklanki wypił do dna, po czym nieznacznie zacisnął usta, tak jak zazwyczaj się to czyni po wypiciu napoju wyskokowego. Christopher ochoczo podążył w jego ślady, łapczywie wypijając drogi trunek, a Bulstrode od razu uzupełnił poziom alkoholu w jego szklance, dbając o to, by złotnik pił, zamiast jeść. Gdzieś tuż obok kręcił się Danny, gotów ponownie podmienić szklankę szlachcica, który w przeciwieństwie do kuszonego zewsząd gościa powinien zachować trzeźwość i bystrość umysłu.
- Jak znajduje pan tancerki? - zapytał niewinnie, również przypatrując się występowi i udając, że nie widzi go po raz dziesiąty i nie zna każdego ruchu na pamięć.
- Wyborne, lordzie Bulstrode, przyznaję otwarcie, wyborne - odpowiedział jubiler nieco nieprzytomnie, sprawiając jednocześnie wrażenie, że pretekst, pod którym został wezwany, schodzi na dalszy plan. Ale wizja pokaźnego zarobku kusiła go równie mocno co całokształt pokus oferowanych przez Piórko Feniksa - Przyniosłem kilka propozycji, oczywiście do przerobienia wedle pana uznania, sir. Naszyjnik dla wyjątkowej damy, z różowego złota z brylantami, rodolitami i purpurowymi turmalinami - oznajmił, dobywając z sakiewki rzeczoną biżuterię i prezentując ją Maghnusowi.
Musiał przyznać, że Tatiana zjawiła się przy ich stoliku w idealnym momencie. Uniósł rękę, by przesunąć delikatnie palcami po smukłej dłoni, która spoczęła na jego ramieniu. Gest poufały i intymny majaczył przed oczami Daya zaledwie parę chwil, nim szlachcic cofnął rękę, by uśmiechnąć się z czułością do Tatiany, jednocześnie odgrywając wielkie zaskoczenie.
- Moja droga, żadna niespodzianka nie zdoła się ukryć przed tobą i twoim szóstym zmysłem - zaśmiał się niby z rezygnacją, choć jednocześnie wstał, by odsunąć dla niej krzesło. - Skoro już tu jesteś, nie ma sensu dłużej udawać, że nie chodzi o prezent dla ciebie... Dołącz zatem do nas, mam nadzieję, że nie jadłaś jeszcze kolacji. Panie Day, tuszę, że nie będzie miał pan nic przeciwko, ale zdaje się, że to do życzeń dołączającej do nas damy będzie pan musiał dopasować swoje dzieło - oznajmił, uśmiechając się przepraszająco w stronę złotnika. Poczekał aż Tatiana zajęła miejsce, dosunąwszy jej krzesło i zasiadł ponownie. - Pan Day zachowuje najwyższą dyskrecję, ma chérie, nie musisz się krępować - zwrócił się do towarzyszki, zachęcając tym samym, by kontynuowała swe przedstawienie. Nie wątpił, że Christopher stając się naocznym świadkiem skandalicznej relacji i pokładanego w nim zaufania, poczuje się swobodniej, a pity trunek rozwiąże wkrótce jego język.
| z zaopatrzenia zjadamy: wątróbka (300 g), zając (1 sztuka, świeży), brokuł (1 główka), migdały (50 z 300 g), sandacz (1 kg), cytryna (1 sztuka), Toujour Pour (1 butelka)
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Mam zatem nadzieję, że owej atmosfery aż to końca nie zmąci nasz dzisiejszy gość, a ciężar obowiązku nie spadnie na nasze barki, pozwalając zapomnieć o służbowym charakterze tego wieczoru - wyraził jeszcze swe dobrotliwe życzenia, choć uśmiech tańczący na jego ustach i blask przemykający przez piwne tęczówki mógł sugerować, że w istocie rzeczy liczył na to, że pan Day okaże się być zdrajcą, a decydowanie o jego dalszym losie dostarczy im rozrywki.
- Robię co mogę, panno Dolohov i pozostaje mi tylko wierzyć w to, że pomniejsze zadania ułożą się ostatecznie w obraz, którego wszyscy niecierpliwie wypatrujemy - skwitował temat swojego zaangażowania, trzymając się myśli, że praca u podstaw miała swoje znaczenie, którego nie należało ignorować ani umniejszać. Dopóki był sojusznikiem, musiał żerować na spadających mu ochłapach i wykazywać się lojalnością; później, oby jak najszybciej, przyjdzie pora na większe czyny. Co nie zmieniało wcale faktu, że do spotkania ze złotnikiem, jak i do innego rodzaju oczyszczania podwórka zamierzał dołożyć najwyższej staranności - szlam krył się dosłownie wszędzie i przymykanie na to oczu tylko wyzwalało w plugawych warstwach społeczeństwa rozochocenie do partyzanckich działań, które musieli wytępić całkowicie.
- Naturalnie, Tatiano - wypowiedział miękko jej imię i uśmiechnął się krótko, gdy przystała na propozycję wybicia się ponad konwenanse oraz ochoczo przyjęła swą partię do odegrania. Odprowadził ją spojrzeniem do wskazanego stolika, by chwilę później przestąpić parę kroków w kierunku nowoprzybyłego jubilera.
- Panie Day, jestem nader wdzięczny za to, że był pan łaskaw przystać na moje zaproszenie - powitał mężczyznę z całą swoją wystudiowaną gościnnością i chociaż jego uwadze nie umknęło spojrzenie uciekające w stronę szykujących się do występu tancerek, nie podjął tematu, zamiast tego ściskając dłoń Christophera i zapraszając go do stolika. - Proszę pozwolić się ugościć, z pewnością po całym dniu pracy nad następnymi zachwycającymi dziełami jest pan głodny jak wilk - kontynuował pokaz uprzejmości, dłonią przywołując kelnera, Danny'ego, by przyniósł wcześniej ustalone dania spoza standardowej karty. Na stole tuż przed usadzonym naprzeciwko sceny złotnikiem pojawił się półmisek z zającem pieczonym z jabłkami i kawałkami dyni w delikatnym sosie na bazie bulionu drobiowo-wołowego, do tego wątróbka z cebulą, sandacz pieczony w cytrynie, brokuły z płatkami migdałów i masłem oraz ziemniaki gratin. Bulstrode ujął w dłoń smukłą butelkę Toujour Pour i nalewając wysokoprocentowego trunku do kieliszków ze rżniętego kryształu, przywołał na twarz zbolałą minę. - Słyszałem, że jest pan miłośnikiem Zielonej Wróżki, lecz niestety z racji problemów z zaopatrzeniem nie jestem jej w stanie dzisiaj zaproponować. Oby wojna skończyła się jak najszybciej i pozwoliła nam wrócić do normalnego życia - westchnął udręczony, niewinnie sugerując temat i licząc na to, że złotnik podłapie go wcześniej czy później i wyrazi swą opinię na temat rozdzierających kraj wydarzeń i zdradzi, po której stronie prawdziwie leży jego serce.
- Faktycznie przyszło nam żyć w niefortunnych czasach, sir - odpowiedział oszczędnie Day, omiatając łapczywym spojrzeniem rozstawione przed nim frykasy oraz owinięte sznurami pereł biodra Eloise wdzięczącej się ze sceny. Był tymi widokami tak pochłonięty, że nawet nie zauważył, że w tym czasie Danny niepostrzeżenie podmienił szklankę szlachcica na identyczną, zawierającą wodę zamiast alkoholu. Nieznaczne uczucie rozczarowania zakiełkowało we wnętrznościach Maghnusa, ale zdusił je w sobie - to by przecież było zbyt proste, gdyby od razu uzyskał wszystkie odpowiedzi. Liczył się z tym, planował to.
- Zatem za lepsze czasy, panie Day. I za owocne spotkanie - zarządził toast, narzucając jednocześnie tempo, gdy zawartość swojej, bezalkoholowej szklanki wypił do dna, po czym nieznacznie zacisnął usta, tak jak zazwyczaj się to czyni po wypiciu napoju wyskokowego. Christopher ochoczo podążył w jego ślady, łapczywie wypijając drogi trunek, a Bulstrode od razu uzupełnił poziom alkoholu w jego szklance, dbając o to, by złotnik pił, zamiast jeść. Gdzieś tuż obok kręcił się Danny, gotów ponownie podmienić szklankę szlachcica, który w przeciwieństwie do kuszonego zewsząd gościa powinien zachować trzeźwość i bystrość umysłu.
- Jak znajduje pan tancerki? - zapytał niewinnie, również przypatrując się występowi i udając, że nie widzi go po raz dziesiąty i nie zna każdego ruchu na pamięć.
- Wyborne, lordzie Bulstrode, przyznaję otwarcie, wyborne - odpowiedział jubiler nieco nieprzytomnie, sprawiając jednocześnie wrażenie, że pretekst, pod którym został wezwany, schodzi na dalszy plan. Ale wizja pokaźnego zarobku kusiła go równie mocno co całokształt pokus oferowanych przez Piórko Feniksa - Przyniosłem kilka propozycji, oczywiście do przerobienia wedle pana uznania, sir. Naszyjnik dla wyjątkowej damy, z różowego złota z brylantami, rodolitami i purpurowymi turmalinami - oznajmił, dobywając z sakiewki rzeczoną biżuterię i prezentując ją Maghnusowi.
Musiał przyznać, że Tatiana zjawiła się przy ich stoliku w idealnym momencie. Uniósł rękę, by przesunąć delikatnie palcami po smukłej dłoni, która spoczęła na jego ramieniu. Gest poufały i intymny majaczył przed oczami Daya zaledwie parę chwil, nim szlachcic cofnął rękę, by uśmiechnąć się z czułością do Tatiany, jednocześnie odgrywając wielkie zaskoczenie.
- Moja droga, żadna niespodzianka nie zdoła się ukryć przed tobą i twoim szóstym zmysłem - zaśmiał się niby z rezygnacją, choć jednocześnie wstał, by odsunąć dla niej krzesło. - Skoro już tu jesteś, nie ma sensu dłużej udawać, że nie chodzi o prezent dla ciebie... Dołącz zatem do nas, mam nadzieję, że nie jadłaś jeszcze kolacji. Panie Day, tuszę, że nie będzie miał pan nic przeciwko, ale zdaje się, że to do życzeń dołączającej do nas damy będzie pan musiał dopasować swoje dzieło - oznajmił, uśmiechając się przepraszająco w stronę złotnika. Poczekał aż Tatiana zajęła miejsce, dosunąwszy jej krzesło i zasiadł ponownie. - Pan Day zachowuje najwyższą dyskrecję, ma chérie, nie musisz się krępować - zwrócił się do towarzyszki, zachęcając tym samym, by kontynuowała swe przedstawienie. Nie wątpił, że Christopher stając się naocznym świadkiem skandalicznej relacji i pokładanego w nim zaufania, poczuje się swobodniej, a pity trunek rozwiąże wkrótce jego język.
| z zaopatrzenia zjadamy: wątróbka (300 g), zając (1 sztuka, świeży), brokuł (1 główka), migdały (50 z 300 g), sandacz (1 kg), cytryna (1 sztuka), Toujour Pour (1 butelka)
[bylobrzydkobedzieladnie]
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Ostatnio zmieniony przez Maghnus Bulstrode dnia 28.07.21 19:11, w całości zmieniany 2 razy
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uwielbiała te przebieranki.
Przyjmowanie ról, nowych póz, sylwetek podsycanych niecodziennymi strojami, smugą miękkiej kredki otulającej kocie oko, finalnie całych zestawów słów, jakże teatralnych i obcych, w tym wszystkim jednak bardziej jej niż kogokolwiek innego. Sprawiało frajdę, niosło satysfakcję, rozlewało się zadowoleniem na języku; może właśnie jej obcość sprawiała, że wszystko było tak banalnie proste. Kiedyś robiła to głównie po to, by przetrwać; znaleźć sprzymierzeńców, wkupić się w łaski, rozgościć i zaklimatyzować – teraz, choć wciąż w oczach wielu była kimś spoza ścisłego błogosławieństwa zaufania, czuła się pewniej, dużo pewniej, tak jakby wraz z kolejnymi zagarniętymi przez Czarnego Pana ziemiami, sama stawała się poniekąd ich właścicielką. Nawet tęsknota za dawnym domem przestawała jej doskwierać; zbawienie zimy, choć nie tak mroźnej jak te, do których nawykła, przyniosło ukojenie.
Płynne skinienie głową wyraziło aprobatę na słowa lorda Bulstrode; wspólnota wyznawanych wartości stawała się coraz bardziej istotna, przypominała towar deficytowy, określenie, ocenę – przydatności, ilości skierowanego szacunku, finalnie czegoś na kształt ulotnego zaufania.
Zasiadając jeszcze przy pustym stoliku raz na jakiś czas zerkała w stronę sceny, leniwie budzącej się do życia, tulonej ciepłym światłem jaskrawych czerwieni, później pieszczonej miarowym rytmem muzyki i brzdękiem koralików przytwierdzonych do kusych kreacji tancerek. Obserwowała także salę, wchodzących i wychodzących, krzątających się kelnerów; niepostrzeżenie, pomiędzy znużeniem a zwyczajną beztroską dobrego nastroju, z nutą ciekawości, która poczęła kiełkować, a potem rosnąć, kiedy stawiała krok za krokiem w kierunku stolika zajmowanego przez arystokratę i jubilera.
Uwielbiała te teatrzyki.
Subtelne muśnięcia palców, ulotne szepty, sensualne spojrzenia, które zrozumieć mogli tylko je wymieniający; udało jej się nawet wpuścić na porcelanowe lico coś na kształt rumieńców. Może faktycznie powinna jednak była zostać aktorką.
– Intuicja – rzucone krótko, wraz z drobnym wzruszeniem ramion i niemal niewinnym uśmiechem; spojrzenie posłane w kierunku pana Daya prędko odnalazło właściciela – ten przyglądał się Dolohov uśmiechnięty, być może zadowolony, z odrobiną rozbawienia. Już wtedy czuł się na wygranej pozycji, wyżej; lordowski klient nie tylko obdarzył go uwagą, co obnażył się z sekretu. Arystokracja miała ich wiele, a ich znajomość zawsze zapewniała przewagę. I podnosiła poziom szacunku w takowych, pozornie tylko biznesowych, relacjach.
- Naturalnie, przyjemność po mojej stronie, sir, móc mieć swój udział w tak urokliwym, szczodrym geście. Wygląda pani zjawiskowo, panno...? – być może tak poruszony nowinką ze świata możnych, na moment odebrał uwagę od urokliwych tancerek, koncentrując spojrzenie na nowej osobie przy stoliku, pannie Dolohov.
- Romanow, panie Day - przyjęcie największego rosyjskiego miana było dziecinnie proste, logicznie tłumaczące specyficzny sposób wysławiania się i charakterystyczną urodę.
Pannie Dolohov, która wciąż, z odrobinę skrępowanym uśmiechem, dziękowała skinieniem głowy kelnerowi za uzupełnienie jej kieliszka. Wstydliwość stopniała jednak momentalnie, kiedy wyjaśnił się prawdziwy powód spotkania Maghnusa, a chwilę później oczy Tatiany odnalazły migotliwy naszyjnik.
– Doprawdy? Och, Maghnusie, zawsze potrafisz uratować nawet najpodlejszy dzień – bo zapewne taki miała, biedna dama strawiona nużącą codziennością, czekająca na słodki gest płynący z rąk kochanka.
– Och, cóż za ulga – faktyczne westchnięcie wydostało się spomiędzy umalowanych szminką ust – Wiesz, najdroższy, jak wygląda teraz codzienność. Nie chodzi mi nawet o plotki, och, to co się wyprawia potrafi wywołać ból głowy – żachnięcie poprzedziło spory łyk wychylony z wysokiego szkła – Nie wiadomo komu ufać, cóż można powiedzieć na głos, i, na Ozyrysa, komu!..panie Day, jak to się odbija na pańskiej pracy? Nie nazbyt frasobliwie, mam nadzieję? A nasz rząd... och, nie wiem, nie jestem pewna, czy to wszystko działa jak należy...
Działało wręcz wybornie, a oni byli tutaj by ów wyborność potwierdzić; ziarno niepewności wpłynęło jednak pomiędzy ekstrawaganckie szkło, cudownie pachnące potrawy i skrywany przed światem romans, do którego pan Day zyskał dostęp.
– Niech pan spróbuje sandacza, koniecznie – luźna wstawka, jakże daleka od politycznych zawiłości, popłynęła w kierunku jubilera wraz z urokliwym uśmiechem, gdy elegancko odkrawała kawałek ryby – Jest wyborny. Kochanie, jesteś niesamowity...
Przyjmowanie ról, nowych póz, sylwetek podsycanych niecodziennymi strojami, smugą miękkiej kredki otulającej kocie oko, finalnie całych zestawów słów, jakże teatralnych i obcych, w tym wszystkim jednak bardziej jej niż kogokolwiek innego. Sprawiało frajdę, niosło satysfakcję, rozlewało się zadowoleniem na języku; może właśnie jej obcość sprawiała, że wszystko było tak banalnie proste. Kiedyś robiła to głównie po to, by przetrwać; znaleźć sprzymierzeńców, wkupić się w łaski, rozgościć i zaklimatyzować – teraz, choć wciąż w oczach wielu była kimś spoza ścisłego błogosławieństwa zaufania, czuła się pewniej, dużo pewniej, tak jakby wraz z kolejnymi zagarniętymi przez Czarnego Pana ziemiami, sama stawała się poniekąd ich właścicielką. Nawet tęsknota za dawnym domem przestawała jej doskwierać; zbawienie zimy, choć nie tak mroźnej jak te, do których nawykła, przyniosło ukojenie.
Płynne skinienie głową wyraziło aprobatę na słowa lorda Bulstrode; wspólnota wyznawanych wartości stawała się coraz bardziej istotna, przypominała towar deficytowy, określenie, ocenę – przydatności, ilości skierowanego szacunku, finalnie czegoś na kształt ulotnego zaufania.
Zasiadając jeszcze przy pustym stoliku raz na jakiś czas zerkała w stronę sceny, leniwie budzącej się do życia, tulonej ciepłym światłem jaskrawych czerwieni, później pieszczonej miarowym rytmem muzyki i brzdękiem koralików przytwierdzonych do kusych kreacji tancerek. Obserwowała także salę, wchodzących i wychodzących, krzątających się kelnerów; niepostrzeżenie, pomiędzy znużeniem a zwyczajną beztroską dobrego nastroju, z nutą ciekawości, która poczęła kiełkować, a potem rosnąć, kiedy stawiała krok za krokiem w kierunku stolika zajmowanego przez arystokratę i jubilera.
Uwielbiała te teatrzyki.
Subtelne muśnięcia palców, ulotne szepty, sensualne spojrzenia, które zrozumieć mogli tylko je wymieniający; udało jej się nawet wpuścić na porcelanowe lico coś na kształt rumieńców. Może faktycznie powinna jednak była zostać aktorką.
– Intuicja – rzucone krótko, wraz z drobnym wzruszeniem ramion i niemal niewinnym uśmiechem; spojrzenie posłane w kierunku pana Daya prędko odnalazło właściciela – ten przyglądał się Dolohov uśmiechnięty, być może zadowolony, z odrobiną rozbawienia. Już wtedy czuł się na wygranej pozycji, wyżej; lordowski klient nie tylko obdarzył go uwagą, co obnażył się z sekretu. Arystokracja miała ich wiele, a ich znajomość zawsze zapewniała przewagę. I podnosiła poziom szacunku w takowych, pozornie tylko biznesowych, relacjach.
- Naturalnie, przyjemność po mojej stronie, sir, móc mieć swój udział w tak urokliwym, szczodrym geście. Wygląda pani zjawiskowo, panno...? – być może tak poruszony nowinką ze świata możnych, na moment odebrał uwagę od urokliwych tancerek, koncentrując spojrzenie na nowej osobie przy stoliku, pannie Dolohov.
- Romanow, panie Day - przyjęcie największego rosyjskiego miana było dziecinnie proste, logicznie tłumaczące specyficzny sposób wysławiania się i charakterystyczną urodę.
Pannie Dolohov, która wciąż, z odrobinę skrępowanym uśmiechem, dziękowała skinieniem głowy kelnerowi za uzupełnienie jej kieliszka. Wstydliwość stopniała jednak momentalnie, kiedy wyjaśnił się prawdziwy powód spotkania Maghnusa, a chwilę później oczy Tatiany odnalazły migotliwy naszyjnik.
– Doprawdy? Och, Maghnusie, zawsze potrafisz uratować nawet najpodlejszy dzień – bo zapewne taki miała, biedna dama strawiona nużącą codziennością, czekająca na słodki gest płynący z rąk kochanka.
– Och, cóż za ulga – faktyczne westchnięcie wydostało się spomiędzy umalowanych szminką ust – Wiesz, najdroższy, jak wygląda teraz codzienność. Nie chodzi mi nawet o plotki, och, to co się wyprawia potrafi wywołać ból głowy – żachnięcie poprzedziło spory łyk wychylony z wysokiego szkła – Nie wiadomo komu ufać, cóż można powiedzieć na głos, i, na Ozyrysa, komu!..panie Day, jak to się odbija na pańskiej pracy? Nie nazbyt frasobliwie, mam nadzieję? A nasz rząd... och, nie wiem, nie jestem pewna, czy to wszystko działa jak należy...
Działało wręcz wybornie, a oni byli tutaj by ów wyborność potwierdzić; ziarno niepewności wpłynęło jednak pomiędzy ekstrawaganckie szkło, cudownie pachnące potrawy i skrywany przed światem romans, do którego pan Day zyskał dostęp.
– Niech pan spróbuje sandacza, koniecznie – luźna wstawka, jakże daleka od politycznych zawiłości, popłynęła w kierunku jubilera wraz z urokliwym uśmiechem, gdy elegancko odkrawała kawałek ryby – Jest wyborny. Kochanie, jesteś niesamowity...
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pozwalał płynąć tej wspólnej grze spontanicznie, napawając się poniekąd jej niezmąconym przebiegiem, jaki i faktem, że wciągali w nią niczego się nie spodziewającego Christophera Daya, który korzystając z otwierającym się przed nim wachlarzem możliwości nawet nie zauważał, że jego kostki coraz ściślej oplatały łapczywe sidła, które nie miały zamiaru zbyt łatwo odpuścić. Złotnik wyprostował się w krześle, nie kryjąc nawet uśmieszku, który świadczył o tym, że był doskonale świadom wagi sekretu, jaki niepostrzeżenie spadł wprost na jego kolana. Taka wiedza - miała swoją wartość. Zaufanie szlachcica - było warte jeszcze więcej. Bulstrode odgrywał dalej swą rolę, swym zachowaniem akcentując wyraźnie rozluźnienie, jakie ogarnęło go na słowa mężczyzny.
- W takim razie wznieśmy ponownie toast, panie Day, za tę piękną istotę, która postanowiła uświetnić nasz wieczór - zaproponował, unosząc szklankę, którą po raz wtóry niepostrzeżenie podmienił Danny.
- Panno Romanow, pani zdrowie. Oby była pani równie rozkochana w biżuterii co lord Bulstrode - zawtórował jubiler, a jego oczy błysnęły chciwie. Przytknął kryształ do ust, by upić Toujour Pur; po takiej ilości wysokoprocentowego trunku, jaki wlał już w siebie , obiecujące efekty rozluźniające musiały nadejść niedługo.
- Najdroższa, przychyliłbym ci nieba, gdybym mógł - odpowiedział gładkim frazesem, doskonale maskując rozbawienie tekstami rodem z opery mydlanej. - Ach, nie mówmy o plotkach, Tatiano - zasmucił się teatralnie, po czym upił łyk wody w geście wzburzonego człowieka szukającego pociechy w alkoholu. A Day grzecznie podążył jego śladem.
- Ilość zamówień niestety spadła dość drastycznie, panno Romanow. Klasy średniej nie stać na przeciętne produkty spożywcze, nie wspominając już o biżuterii - odpowiedział złotnik, któremu najwidoczniej zaczęły już puszczać hamulce. Jego spojrzenie stało się szkliste, odzwierciedlając wpojoną w niego połowę butelki drogiego trunku, orkiestra wygrywała skoczne rytmy, zapewniając dyskrecję toczącej się przy stoliku rozmowy. - Rząd nie dba o szarych obywateli, zbyt zajęty jest napychaniem własnej kiesy - kontynuował rozochocony, gdy wyczuł w kobiecie osobę, z którą mógł się podzielić swoimi troskami. - To oczywiście nie odnosi się do pana, sir, pan daje uczciwie zarobić ludziom - dodał po chwili, krygując się nieco w obecności szlachcica i wykonał nadgarstkiem zamaszysty gest, wskazując zarówno naszyjnik spoczywający na stole, jak i krążących naokoło kelnerów i tancerki. Bulstrode, zaiste, dbał o ludzi. Uśmiechnął się łagodnie i pokiwał głową, przyznając rację słowom Christophera i zachęcając go do kontynuowania - rozmowa zmierzała w interesującym kierunku.
- Obawiam się, że faktycznie Ministerstwo pod nowym przewodnictwem pozostawia wiele do życzenia - zarzucił wędkę ponownie, licząc na to, że i tym razem złotnik połknie haczyk. Maghnus spojrzał rozanielonym spojrzeniem na Tatianę, niczym kochanek spijający łapczywie z jej ust każde miłe jego uszom słowo. - Gdyby nie trudności w zdobywaniu zaopatrzenia, moja droga, ugościłbym was wykwintniejszym posiłkiem - gorycz wylała się z jego głosu, gdy narzekał po raz wtóry na obecną sytuację, nie dając ich towarzyszowi żadnemu powodu do sądzenia, że u źródeł problemów w zdobyciu kawioru czy ośmiorniczek upatruje przyczyn zupełnie innych niż działania Cronusa Malfoya i jego gabinetu.
- W takim razie wznieśmy ponownie toast, panie Day, za tę piękną istotę, która postanowiła uświetnić nasz wieczór - zaproponował, unosząc szklankę, którą po raz wtóry niepostrzeżenie podmienił Danny.
- Panno Romanow, pani zdrowie. Oby była pani równie rozkochana w biżuterii co lord Bulstrode - zawtórował jubiler, a jego oczy błysnęły chciwie. Przytknął kryształ do ust, by upić Toujour Pur; po takiej ilości wysokoprocentowego trunku, jaki wlał już w siebie , obiecujące efekty rozluźniające musiały nadejść niedługo.
- Najdroższa, przychyliłbym ci nieba, gdybym mógł - odpowiedział gładkim frazesem, doskonale maskując rozbawienie tekstami rodem z opery mydlanej. - Ach, nie mówmy o plotkach, Tatiano - zasmucił się teatralnie, po czym upił łyk wody w geście wzburzonego człowieka szukającego pociechy w alkoholu. A Day grzecznie podążył jego śladem.
- Ilość zamówień niestety spadła dość drastycznie, panno Romanow. Klasy średniej nie stać na przeciętne produkty spożywcze, nie wspominając już o biżuterii - odpowiedział złotnik, któremu najwidoczniej zaczęły już puszczać hamulce. Jego spojrzenie stało się szkliste, odzwierciedlając wpojoną w niego połowę butelki drogiego trunku, orkiestra wygrywała skoczne rytmy, zapewniając dyskrecję toczącej się przy stoliku rozmowy. - Rząd nie dba o szarych obywateli, zbyt zajęty jest napychaniem własnej kiesy - kontynuował rozochocony, gdy wyczuł w kobiecie osobę, z którą mógł się podzielić swoimi troskami. - To oczywiście nie odnosi się do pana, sir, pan daje uczciwie zarobić ludziom - dodał po chwili, krygując się nieco w obecności szlachcica i wykonał nadgarstkiem zamaszysty gest, wskazując zarówno naszyjnik spoczywający na stole, jak i krążących naokoło kelnerów i tancerki. Bulstrode, zaiste, dbał o ludzi. Uśmiechnął się łagodnie i pokiwał głową, przyznając rację słowom Christophera i zachęcając go do kontynuowania - rozmowa zmierzała w interesującym kierunku.
- Obawiam się, że faktycznie Ministerstwo pod nowym przewodnictwem pozostawia wiele do życzenia - zarzucił wędkę ponownie, licząc na to, że i tym razem złotnik połknie haczyk. Maghnus spojrzał rozanielonym spojrzeniem na Tatianę, niczym kochanek spijający łapczywie z jej ust każde miłe jego uszom słowo. - Gdyby nie trudności w zdobywaniu zaopatrzenia, moja droga, ugościłbym was wykwintniejszym posiłkiem - gorycz wylała się z jego głosu, gdy narzekał po raz wtóry na obecną sytuację, nie dając ich towarzyszowi żadnemu powodu do sądzenia, że u źródeł problemów w zdobyciu kawioru czy ośmiorniczek upatruje przyczyn zupełnie innych niż działania Cronusa Malfoya i jego gabinetu.
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Naturalność w wypowiadanych słowach, czynionych gestach i fałszywych postulatach, a także – a może przede wszystkim, choć Dolohov nie zamierzała ani sobie, ani Bulstrode'owi odmawiać niewątpliwego talentu – odpowiednia ilość alkoholu, dostatecznie rozluźniała specjalnego gościa Piórka Feniksa. Jubiler sygnalizował zarówno wzrokiem, odrobinę mętnym, postawą, nader beztroską, finalnie coraz bardziej rozwiązłym językiem – że czuje się dobrze. Swobodnie, mimo dzielących różnic, przepaści kulturowych i społecznych. W końcu cieszył się zaufaniem lorda, towarzystwem jego damy, świadomością trzymania ich sekreciku razem z sakiewką galeonów, która miała tegoż wieczora zasilić jego kieszeń, kiedy łabędzia szyja bladej panny Romanow przyjmie ciężką, migotliwą biżuterię.
Wzrok jasnych oczu wędrował między suto zastawionym stołem a śliczną błyskotką; między jej najdroższym a subtelnym i dyskretnym fachowcem.
– Za to pełne niespodzianek spotkanie. Kochanie, panie Day – obdarzyła ich krótkimi spojrzeniami, później w odpowiedzi również unosząc kieliszek, kątem oka obserwując kolejną szklankę wysokoprocentowego napitku wpływającego do gardła jubilera.
– Jestem podekscytowana, naprawdę, pańskie dzieła są co najmniej cudowne – przejęcie w głosie zdradzało faktyczną słabość do biżuterii – Można? – nie czekając na odpowiedź musnęła palcami fakturę skrzących się w scenicznym świetle kamieni – Cudowne, choć myślę, że łańcuszek mógłby być odrobinę szerszy – przekrzywiła głowę raz w jedną, raz drugą stronę, później spojrzenie przeniosło się na szlachcica – Och, może jednak nie, jest idealny, skarbie – muśnięcie dłoni poprzedziło krótki całus w okolice żuchwy, który, wraz z wyrażanym nad wisiorem zachwytem, miał zapewne złagodzić krążące wokół, niespokojne nastroje.
– Och, jakże miło w końcu usłyszeć kogoś tak szczerego! – kiwając gwałtownie głową wyraziła aprobatę na słowa Daya – To przykre, doprawdy. Mówię o pańskim interesie, i o brakach – od żywności, przez materiały, po nawet surowce, które są niezbędne by fabryki na obrzeżach Londynu prosperowały! – o ile w ogóle takie istniały; jakieś musiały – Przez wojnę cierpimy wszyscy, och, a co dopiero gdy pomyślę o ludziach, którzy nie mają takiego szczęścia jak my? To przerażające, panie Day... – zatroskany wyraz twarzy odmalował się na kobiecych rysach, nerwowe skubnięcie wargi ukazało nerwowość. Tatiana westchnęła głośno, na moment jej wzrok powędrował po okolicy, osiadł na eleganckich rzędach stołów, później na migoczącej przyjemnie scenie, finalnie wrócił do Daya; Daya coraz bardziej i bardziej pijanego.
– Pańska szczerość i dyskrecja... na to właśnie liczę...och, liczymy, panie Day – na ułamek sekundy nakryła jego dłoń własną; gest spoufalenia i skrzące przejęciem oczy uzupełniały się z unoszącą się prędko piersią w głębokim dekolcie eleganckiej sukni.
– Nie spałam przez kilka dni gdy zaczęłam się orientować... och, to doprawdy koszmarne... – kolacja, choć faktycznie była wyborna, a ona faktycznie zgłodniała, musiała poczekać. Na potrzeby sztuki; nawet kieliszek stracił jej uwagę. Spektakl musiał być idealny – W dzielnicy, w której mieszkam, zaczęły znikać dzieci...Takie niewinne istoty, da pan wiarę? Któżby mógł być tak okrutny! – mugolskie przybłędy, zawszone mieszańce pełne zepsucia w głowach – o tym nie musiała jednak wspominać, w końcu to niewinne anioły.
Grając dalej w ich ciekawą grę, zamyśliła się na chwilę; kilka przeciągających się sekund naznaczonych bardzo zbolałą miną.
– Na Merlina, najdroższy, nie powinnam była o tym mówić...Nie, nie psujmy sobie wieczoru – wzrok utkwiony w talerzu zdradzał jednak brak apetytu – Wybaczy pan, panie Day, bywam momentami zagubiona, przerażona tym wszystkim...
Wzrok jasnych oczu wędrował między suto zastawionym stołem a śliczną błyskotką; między jej najdroższym a subtelnym i dyskretnym fachowcem.
– Za to pełne niespodzianek spotkanie. Kochanie, panie Day – obdarzyła ich krótkimi spojrzeniami, później w odpowiedzi również unosząc kieliszek, kątem oka obserwując kolejną szklankę wysokoprocentowego napitku wpływającego do gardła jubilera.
– Jestem podekscytowana, naprawdę, pańskie dzieła są co najmniej cudowne – przejęcie w głosie zdradzało faktyczną słabość do biżuterii – Można? – nie czekając na odpowiedź musnęła palcami fakturę skrzących się w scenicznym świetle kamieni – Cudowne, choć myślę, że łańcuszek mógłby być odrobinę szerszy – przekrzywiła głowę raz w jedną, raz drugą stronę, później spojrzenie przeniosło się na szlachcica – Och, może jednak nie, jest idealny, skarbie – muśnięcie dłoni poprzedziło krótki całus w okolice żuchwy, który, wraz z wyrażanym nad wisiorem zachwytem, miał zapewne złagodzić krążące wokół, niespokojne nastroje.
– Och, jakże miło w końcu usłyszeć kogoś tak szczerego! – kiwając gwałtownie głową wyraziła aprobatę na słowa Daya – To przykre, doprawdy. Mówię o pańskim interesie, i o brakach – od żywności, przez materiały, po nawet surowce, które są niezbędne by fabryki na obrzeżach Londynu prosperowały! – o ile w ogóle takie istniały; jakieś musiały – Przez wojnę cierpimy wszyscy, och, a co dopiero gdy pomyślę o ludziach, którzy nie mają takiego szczęścia jak my? To przerażające, panie Day... – zatroskany wyraz twarzy odmalował się na kobiecych rysach, nerwowe skubnięcie wargi ukazało nerwowość. Tatiana westchnęła głośno, na moment jej wzrok powędrował po okolicy, osiadł na eleganckich rzędach stołów, później na migoczącej przyjemnie scenie, finalnie wrócił do Daya; Daya coraz bardziej i bardziej pijanego.
– Pańska szczerość i dyskrecja... na to właśnie liczę...och, liczymy, panie Day – na ułamek sekundy nakryła jego dłoń własną; gest spoufalenia i skrzące przejęciem oczy uzupełniały się z unoszącą się prędko piersią w głębokim dekolcie eleganckiej sukni.
– Nie spałam przez kilka dni gdy zaczęłam się orientować... och, to doprawdy koszmarne... – kolacja, choć faktycznie była wyborna, a ona faktycznie zgłodniała, musiała poczekać. Na potrzeby sztuki; nawet kieliszek stracił jej uwagę. Spektakl musiał być idealny – W dzielnicy, w której mieszkam, zaczęły znikać dzieci...Takie niewinne istoty, da pan wiarę? Któżby mógł być tak okrutny! – mugolskie przybłędy, zawszone mieszańce pełne zepsucia w głowach – o tym nie musiała jednak wspominać, w końcu to niewinne anioły.
Grając dalej w ich ciekawą grę, zamyśliła się na chwilę; kilka przeciągających się sekund naznaczonych bardzo zbolałą miną.
– Na Merlina, najdroższy, nie powinnam była o tym mówić...Nie, nie psujmy sobie wieczoru – wzrok utkwiony w talerzu zdradzał jednak brak apetytu – Wybaczy pan, panie Day, bywam momentami zagubiona, przerażona tym wszystkim...
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Toast za toastem, minuta za minutą, uśmiech za uśmiechem, występ za występem; byli coraz bliżej swojego celu, Maghnus czuł to już w kościach, czuł, że moment przełomu i bezgranicznej, zgubnej dla Christophera szczerości był już tuż za rogiem, tylko czekając, by rozkwitnąć w pełni w dyskretnej, niemalże konspiracyjnej rozmowie toczonej przy stoliku tuż przy scenie, z której wciąż i wciąż bez końca czarowały kołyszące się zmysłowo biodra i odsłonięte dekolty przyozdobione piórami egzotycznych ptaków. Nie potrafił się temu dziwić, szybko po zainwestowaniu w Piórko odkrył jego tajemniczą moc rozwiązywania języków i rozluźniania konwenansów i korzystał z niej chętnie i bezwstydnie, przy każdej sposobności, za każdym razem mając w tym swój interes - a teraz również ten interes okazał się być zbieżny z życzeniami Śmierciożerców, w domyśle więc i samego Czarnego Pana, któremu wiernie służyli.
Day pęczniał z dumy pod wpływem peanów wyśpiewywanych przez Tatianę i niczym paw stroszył swe piórka, podsuwając w jej kierunku ciężką biżuterię i oczekując kolejnego potoku komplementów.
- Jak będziesz grzeczna, być może pan Day sprawi ci bransoletkę do kompletu. Z szerszym łańcuszkiem - zwrócił się do Tatiany z szelmowskim uśmiechem, przyjmując jej przelotny całus i zagłębiając się o kolejny krok w teatrzyku bezwstydnego romansu w swojej bezpiecznej oazie, która zapewniała anonimowość i dyskrecję wszystkim przebywającym wewnątrz osobom, z jej właścicielem na czele.
- Oczywiście, nie będzie z tym najmniejszego problemu, panno Romanow. Możemy się umówić na spotkanie w mojej pracowni w dogodnym dla pani terminie i omówić szczegóły - niemalże kwiknął z zachwytu Day, wietrząc następną ciężką sakiewkę pochodzącą ze skrytki lekkomyślnego szlachcica, który jednym zleceniem był w stanie wykarmić całą rodzinę przez co najmniej kwartał. A może i dłużej? Nieco mętnym spojrzeniem odnalazł lorda Bulstrode, który skinął głową, potwierdzając, że podobny plan uzyskuje jego aprobatę, a na usta złotnika wkradł się szeroki uśmiech. Czego więcej potrzebował do szczęścia? Po chwili jednak rozmowa wkroczyła ponownie na ponure, przyziemne tory i pionowa zmarszczka przecięła przestrzeń pomiędzy krzaczastymi brwiami rzemieślnika, jakby nosił na swoich barkach ciężar całego świata.
- Jeśli Ministerstwo nie jest w stanie zapewnić dobrobytu w Londynie, nie ma co porywać się na rządzenie całym krajem - żachnął się, uderzając przy tym pięścią w swoje udo. Możliwe, że zamierzał trafić w krawędź stołu, by podkreślić dobitnie stanowczość swojej wypowiedzi, ale alkohol zbierał już swoje żniwo, odbierając mu koordynację ruchową. Maghnus nadstawił uważniej uszu, niemalże wietrząc krew. - Znikające dzieci? Toż to skandal! Tylko potwory wyciągnęłyby swe łapska po dzieci! - zareagował burzliwie na wieści Tatiany, zapominając już do końca o tym, że powinien się krygować. Dlaczego miałby to robić? Znajdował się wszak w bezpiecznej przystani, w towarzystwie ludzi podzielających jego poglądy, utyskujących na równi z nimi na otaczającą ich wojenną rzeczywistość. A że ich szczerość była wątpliwa - co za nieszczęście.
- Niestety to prawda, panie Day. Słysząc o owych zniknięciach, wraz z moją kuzynką umieściłem grupkę dzieci z dzielnicy portowej do Cottesbrooke Hall w Northamptonshire, gdzie znajduje się biblioteka publiczna współdzielona z przytułkiem dla sierot. Mam nadzieję, że nikt nie będzie tam szukał tych biedactw, które niczym nie zawiniły. Wątpliwy status krwi to przecież nie ich wina i nie powód, by je prześladować - oznajmił z przejęciem, kłamiąc jak z nut i naginając półprawdy pod swoje dyktando. W Cottesbrooke Hall faktycznie znajdował się przytułek i faktycznie znalazła się w nim ostatnio nowa grupa dzieci, jednak były to dzieci z okolicznych hrabstw, ofiary wojny, lecz ofiary po słusznej stronie. - Ach, gdyby ten świat był mniej konserwatywny, nie musielibyśmy się przed nim ukrywać niczym zbrodniarze. Chcemy tylko normalnie żyć, cieszyć się wolnością, jak ci wszyscy biedni ludzie - ze zbolałą miną ujął dłoń Tatiany i ścisnął ją, szukając w niej pokrzepienia. - Moja droga, nie musisz się hamować, mów, co ci leży na sercu. Pan Day podziela nasze poglądy, widzisz sama - zachęcił swą towarzyszkę, jednocześnie pociągając za niewidzialną żyłkę, pewny tego, że złotnik chwycił się za haczyk, który na niego szykowali już od dawna. Dalej, Christopherze, nie rozczaruj nas, gdy już czujemy smak zwycięstwa tańczący na naszych językach.
Day pęczniał z dumy pod wpływem peanów wyśpiewywanych przez Tatianę i niczym paw stroszył swe piórka, podsuwając w jej kierunku ciężką biżuterię i oczekując kolejnego potoku komplementów.
- Jak będziesz grzeczna, być może pan Day sprawi ci bransoletkę do kompletu. Z szerszym łańcuszkiem - zwrócił się do Tatiany z szelmowskim uśmiechem, przyjmując jej przelotny całus i zagłębiając się o kolejny krok w teatrzyku bezwstydnego romansu w swojej bezpiecznej oazie, która zapewniała anonimowość i dyskrecję wszystkim przebywającym wewnątrz osobom, z jej właścicielem na czele.
- Oczywiście, nie będzie z tym najmniejszego problemu, panno Romanow. Możemy się umówić na spotkanie w mojej pracowni w dogodnym dla pani terminie i omówić szczegóły - niemalże kwiknął z zachwytu Day, wietrząc następną ciężką sakiewkę pochodzącą ze skrytki lekkomyślnego szlachcica, który jednym zleceniem był w stanie wykarmić całą rodzinę przez co najmniej kwartał. A może i dłużej? Nieco mętnym spojrzeniem odnalazł lorda Bulstrode, który skinął głową, potwierdzając, że podobny plan uzyskuje jego aprobatę, a na usta złotnika wkradł się szeroki uśmiech. Czego więcej potrzebował do szczęścia? Po chwili jednak rozmowa wkroczyła ponownie na ponure, przyziemne tory i pionowa zmarszczka przecięła przestrzeń pomiędzy krzaczastymi brwiami rzemieślnika, jakby nosił na swoich barkach ciężar całego świata.
- Jeśli Ministerstwo nie jest w stanie zapewnić dobrobytu w Londynie, nie ma co porywać się na rządzenie całym krajem - żachnął się, uderzając przy tym pięścią w swoje udo. Możliwe, że zamierzał trafić w krawędź stołu, by podkreślić dobitnie stanowczość swojej wypowiedzi, ale alkohol zbierał już swoje żniwo, odbierając mu koordynację ruchową. Maghnus nadstawił uważniej uszu, niemalże wietrząc krew. - Znikające dzieci? Toż to skandal! Tylko potwory wyciągnęłyby swe łapska po dzieci! - zareagował burzliwie na wieści Tatiany, zapominając już do końca o tym, że powinien się krygować. Dlaczego miałby to robić? Znajdował się wszak w bezpiecznej przystani, w towarzystwie ludzi podzielających jego poglądy, utyskujących na równi z nimi na otaczającą ich wojenną rzeczywistość. A że ich szczerość była wątpliwa - co za nieszczęście.
- Niestety to prawda, panie Day. Słysząc o owych zniknięciach, wraz z moją kuzynką umieściłem grupkę dzieci z dzielnicy portowej do Cottesbrooke Hall w Northamptonshire, gdzie znajduje się biblioteka publiczna współdzielona z przytułkiem dla sierot. Mam nadzieję, że nikt nie będzie tam szukał tych biedactw, które niczym nie zawiniły. Wątpliwy status krwi to przecież nie ich wina i nie powód, by je prześladować - oznajmił z przejęciem, kłamiąc jak z nut i naginając półprawdy pod swoje dyktando. W Cottesbrooke Hall faktycznie znajdował się przytułek i faktycznie znalazła się w nim ostatnio nowa grupa dzieci, jednak były to dzieci z okolicznych hrabstw, ofiary wojny, lecz ofiary po słusznej stronie. - Ach, gdyby ten świat był mniej konserwatywny, nie musielibyśmy się przed nim ukrywać niczym zbrodniarze. Chcemy tylko normalnie żyć, cieszyć się wolnością, jak ci wszyscy biedni ludzie - ze zbolałą miną ujął dłoń Tatiany i ścisnął ją, szukając w niej pokrzepienia. - Moja droga, nie musisz się hamować, mów, co ci leży na sercu. Pan Day podziela nasze poglądy, widzisz sama - zachęcił swą towarzyszkę, jednocześnie pociągając za niewidzialną żyłkę, pewny tego, że złotnik chwycił się za haczyk, który na niego szykowali już od dawna. Dalej, Christopherze, nie rozczaruj nas, gdy już czujemy smak zwycięstwa tańczący na naszych językach.
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jak banalnie łatwo można było zmienić barwy świata, w którym żyli. Zbyt prosto przedstawić całkowicie odmienną wizję od tej, którą nosili w sercach – ona z czystej potrzeby bezpieczeństwa i wygody, on być może z faktycznie szlachetnych, tradycyjnych pobudek; to nie było ważne. Ważny był fakt, że obydwoje zdecydowali się dołożyć starań w budowaniu potęgi Czarnego Pana. Dolohov najbardziej podobało się to, z jaką łatwością im to przychodziło. Jak przyjemnie było wcielać się w kogoś innego, nęcić biednego jubilera niestworzonymi historiami; jak miłym było dotykanie faktycznie kunsztownych wyrobów, jednocześnie mamiąc ich właściciela najsłodszymi mrzonkami.
– Rozpieszczasz mnie – rozmarzony wzrok zabarwiony nutą przekory spoczął na jej ustach, przelotne spojrzenie posłane w kierunku Maghnusa miało w sobie coś z niemal konspiracji, co tylko miało mocniej połechtać ego Daya, któremu pozwolono doświadczać tego wszystkiego. Dopuszczono go do kręgu zaufania, pełnego sekretu i wspólnie wyznawanych obaw; bez spojrzeń, bez niepokoju, za to z całą gamą materialnych przyjemności. Rozpływające się w ustach jedzenie koiło, alkohol rozluźniał, urokliwe tancerki sprawiały, że mężczyzna czuł się jak wygrany na loterii. Zbyt pewny siebie, nieświadomy miliona podatków, które należy opłacić po takim złotym strzale.
– Z największą przyjemnością. Poza tym, będzie to doskonała okazja, by pochwalił się pan innymi wyrobami! Planami na nowe kolekcje, być może – uchyli mi pan rąbka tajemnicy, panie Day? – rozchichotany ton głosu i uniesiona w formie rzucania słodkiego wyzwania brew dobrze podziałała na upojonego mężczyznę; w tamtej chwili widział już ciężkie sakiewki upychane do kasy, podziw w oczach panny Romanow, czuł uścisk dłoni z lordem Bulstrode, który gotów był spełniać kaprysy swej tajemniczej towarzyszki. Odpowiedział uśmiechem, nieco przaśną próbą wykaraskania się z ów przyrzeczenia, finalnie porozumiewawczym skinięciem głową, które oznaczało gotowość. Może to Toujours Pur, może faktyczne, jakże euforyczne uczucie bycia kimś ważnym z taką łatwością rozwiązywało język.
Wyostrzało emocje, być może aż nadto; wraz z kolejną porcją dramatycznej, jakże okrutnej opowiastki, Christopher Day czuł jeżące się na przedramionach włoski; prychnięcie pełne oburzenia i gwałtowne pokręcenie głową zdradzało zdenerwowanie; na moment Tatiana poklepała go nawet po ramieniu, później Day na kilka chwil zawiesił spojrzenie na płynnych ruchach ciał tancerek, jak gdyby w nich pragnął odnaleźć ukojenie. Ale przecież to, co poruszali, było ważniejsze. To był jego kraj, jego ojczyzna, jego obowiązek. Przytaknął z pełną werwą na słowa arystokraty.
- Northamptonshire, zapamiętam – chichoty odłożone na bok; teraz brzmiał faktycznie poważnie – Gdybym mógł również jakoś pomóc, sir, można liczyć na moje zaangażowanie. Nadałbym się, rzec by można, już kiedyś pomogłem, pewnej panience z dzieckiem, och jakże to było przykre do obserwowania zjawisko...to się właśnie wyprawia z naszym krajem! Na naszych oczach, drogi lordzie! Na oczach tak niewinnych istot jak zasiadająca z nami dama!
Podniesiony głos na moment przykuł uwagę zasiadających nieopodal ludzi; prędko jednak wrócili do własnych aktywności. Tutaj każdy wiedział, jak należy się zachowywać.
Dolohov westchnęła smętnie, podnosząc spojrzenie – niby niepewnie, niby z dozą zachowawczości, w środku chowając całe ogromy słodkiej satysfakcji.
– Och, naprawdę? To musiało być przecież szalenie niebezpieczne! Tyle się słyszy, codzienne wyjście po rutynowe sprawunki potrafi wywołać niepokój... – z iskrą łamiącego się głosu odnalazła dłoń Maghnusa, pełna frasunków splatając jej palce z własnymi, po czym znów przeniosła spojrzenie na jubilera – Jakże pan tego dokonał? Kim była ta biedna niewiasta? Och, czy to faktycznie odpowiednie, że ucztujemy tutaj, gdy potrzebujących wciąż przybywa...? – Tatiana Dolohov i udawane wyrzuty sumienia, które wychodziły jej nad wyraz dobrze.
– Rozpieszczasz mnie – rozmarzony wzrok zabarwiony nutą przekory spoczął na jej ustach, przelotne spojrzenie posłane w kierunku Maghnusa miało w sobie coś z niemal konspiracji, co tylko miało mocniej połechtać ego Daya, któremu pozwolono doświadczać tego wszystkiego. Dopuszczono go do kręgu zaufania, pełnego sekretu i wspólnie wyznawanych obaw; bez spojrzeń, bez niepokoju, za to z całą gamą materialnych przyjemności. Rozpływające się w ustach jedzenie koiło, alkohol rozluźniał, urokliwe tancerki sprawiały, że mężczyzna czuł się jak wygrany na loterii. Zbyt pewny siebie, nieświadomy miliona podatków, które należy opłacić po takim złotym strzale.
– Z największą przyjemnością. Poza tym, będzie to doskonała okazja, by pochwalił się pan innymi wyrobami! Planami na nowe kolekcje, być może – uchyli mi pan rąbka tajemnicy, panie Day? – rozchichotany ton głosu i uniesiona w formie rzucania słodkiego wyzwania brew dobrze podziałała na upojonego mężczyznę; w tamtej chwili widział już ciężkie sakiewki upychane do kasy, podziw w oczach panny Romanow, czuł uścisk dłoni z lordem Bulstrode, który gotów był spełniać kaprysy swej tajemniczej towarzyszki. Odpowiedział uśmiechem, nieco przaśną próbą wykaraskania się z ów przyrzeczenia, finalnie porozumiewawczym skinięciem głową, które oznaczało gotowość. Może to Toujours Pur, może faktyczne, jakże euforyczne uczucie bycia kimś ważnym z taką łatwością rozwiązywało język.
Wyostrzało emocje, być może aż nadto; wraz z kolejną porcją dramatycznej, jakże okrutnej opowiastki, Christopher Day czuł jeżące się na przedramionach włoski; prychnięcie pełne oburzenia i gwałtowne pokręcenie głową zdradzało zdenerwowanie; na moment Tatiana poklepała go nawet po ramieniu, później Day na kilka chwil zawiesił spojrzenie na płynnych ruchach ciał tancerek, jak gdyby w nich pragnął odnaleźć ukojenie. Ale przecież to, co poruszali, było ważniejsze. To był jego kraj, jego ojczyzna, jego obowiązek. Przytaknął z pełną werwą na słowa arystokraty.
- Northamptonshire, zapamiętam – chichoty odłożone na bok; teraz brzmiał faktycznie poważnie – Gdybym mógł również jakoś pomóc, sir, można liczyć na moje zaangażowanie. Nadałbym się, rzec by można, już kiedyś pomogłem, pewnej panience z dzieckiem, och jakże to było przykre do obserwowania zjawisko...to się właśnie wyprawia z naszym krajem! Na naszych oczach, drogi lordzie! Na oczach tak niewinnych istot jak zasiadająca z nami dama!
Podniesiony głos na moment przykuł uwagę zasiadających nieopodal ludzi; prędko jednak wrócili do własnych aktywności. Tutaj każdy wiedział, jak należy się zachowywać.
Dolohov westchnęła smętnie, podnosząc spojrzenie – niby niepewnie, niby z dozą zachowawczości, w środku chowając całe ogromy słodkiej satysfakcji.
– Och, naprawdę? To musiało być przecież szalenie niebezpieczne! Tyle się słyszy, codzienne wyjście po rutynowe sprawunki potrafi wywołać niepokój... – z iskrą łamiącego się głosu odnalazła dłoń Maghnusa, pełna frasunków splatając jej palce z własnymi, po czym znów przeniosła spojrzenie na jubilera – Jakże pan tego dokonał? Kim była ta biedna niewiasta? Och, czy to faktycznie odpowiednie, że ucztujemy tutaj, gdy potrzebujących wciąż przybywa...? – Tatiana Dolohov i udawane wyrzuty sumienia, które wychodziły jej nad wyraz dobrze.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Błyszczeli czarującymi uśmiechami, kierowanych do siebie nawzajem w cichej zmowie urodzonych aktorów i obejmujących swą promienistością niczego się niespodziewającego jubilera, który ucztował w najlepsze, zapewne przekonany o tym, że oprócz wybornego wieczoru okraszonego wszelkiego rodzaju zbytkami, niczym ślepej kurze ziarno trafiła mu się dodatkowo prawdziwa żyła złota i intratna znajomość zacieśniona nieprzyzwoitym sekretem o romansie arystokraty.
- Tak czarującej młodej damie nie byłbym w stanie odmówić, panno Romanow - wyznał Day odrobinę bełkotliwie, lecz chociaż własny język płatał mu figle, wciąż dbał o uprzejmość swych słów i próby utrzymywania odpowiedniego wrażenia. Należało go za to szanować, w pojedynkę wpoił w siebie taką ilość alkoholu, jaka byłaby zdolna powalić dwurożca, a mimo to wciąż trzymał się we względnym pionie i kojarzył malowane przed nim wypowiedzi na tyle dobrze, by odpowiadać na nie z sensem.
Maghnus przytaknął głową, potwierdzając tym samym, że chce, by nazwa jednego z hrabstw podległych jego rodowi zapadła w pamięć mężczyźnie, jakby Cottesbrooke Hall faktycznie miało się nagle stać azylem dla uchodźców i zbiegów, szukających kryjówki przed dalszą podróżą na północ, by dołączyć do rebelianckich sił Harolda Longbottoma. I wspólne trudy, Tatiany i jego własne, ostatecznie zaczynały przynosić upragnione owoce, bo oto Christopher zaczął wspominać o pomocy, której samodzielnie udzielił pewnej panience z dzieckiem.
- Dziękuję za pana zaangażowanie, panie Day, potrzeba nam właśnie takich ludzi jak pan, by odbudować ten piękny kraj i przywrócić go na właściwe tory - wyrzekł żarliwie, jakby dziękował weteranowi wojennemu za jego służbę, po czym pochylił się nieco nad stołem, jakby pragnął zapewnić jeszcze większą prywatność wypowiadanym tu wzniosłym ideom, choć były to już zabiegi czysto pozorne i całkowicie zbędne; pochłonięci własnymi hedonistycznymi rozrywkami goście usadzeni naokoło nie zwracali większej uwagi na nic, co wykraczało poza tancerki, drogie trunki wirujące w kieliszkach i suto zastawione smakowitościami stoły.
- Nie chciałbym się przechwalać, nie jestem żadnym bohaterem - oznajmił Day, zachęcony zachwytami Tatiany. Jego oczy błysnęły radością, w końcu był prawdziwie doceniany, w końcu ktoś wyczekiwał z niecierpliwością jego słów i zamierzał wysłuchiwać jego opowieści niczym sag o mitycznych protagonistach. - Wyprowadziłem panienkę z dzieckiem na skraj miasta, gdy w Londynie trwały obławy. Nie było łatwo, wmawiałem wszystkim, że to moja żona i dziecko, ale bez przekupienia policjanta pierścionkiem z brylantem pewnie by się nie udało. W umówionym miejscu czekał mój znajomy, wytwórca świstoklików i to on pomógł przetransportować ich do Devon. Później jeszcze czterokrotnie udało mi się powtórzyć ten śmiały wyczyn - złotnik snuł swą opowieść, niemalże pękając z dumy i nie dostrzegając, że samodzielnie kręcił pętlę na własną szyję. Bulstrode słuchał go z żywym zainteresowaniem, odnotowując w pamięci tę drobną siatkę powiązań, które również należało wykryć i wytępić.
- Czy pański znajomy byłby skłonny nam pomóc? Nie znam żadnego specjalisty od świstoklików, a przynajmniej nie żadnego godnego zaufania, by powierzyć mu podróż sierot w bezpieczne tereny - szlachcic zasmucił się teatralnie, jakby ponownie wracał myślami do tych biednych, niewinnych ofiar okrutnej wojny. Zerknął ku Tatianie ze zbolałą miną. - Najdroższa, ta niesprawiedliwość zaprawdę jest rażąca, ale dzięki naszej uczcie, dzięki zabawie wszystkich tych gości wokół, szereg osób ma godną pracę i uczciwy zarobek. Gdyby nie Piórko, skończyliby pewnie w rynsztoku, przymierając głodem - rozwiał jej obawy i moralne rozterki, skrycie licząc na to, że w ten sposób uzupełniony obrazek łaskawego pana i władcy przekona do reszty Christophera. I faktycznie mężczyzna rozejrzał się konspiracyjnie naokoło i pochyliwszy się tak bardzo, że fular zawiązany pod kołnierzem jego koszuli nieomal wpadł w sos, w jakim zatopiony był zając, postanowił uchylić rąbka tajemnicy co do swych wzbudzających zazdrość kontaktów, których brakowało nawet arystokracie.
- Jestem zaszczycony, sir. Chodzi o Herewarda Hopkirka, ma niewielką pracownię w London Borough of Waltham Forest - wyjawił swój sekret, nie posiadając się z radości, po czym chwycił szklankę i wzniósł kolejny toast, tym razem nieokraszony elokwentnymi życzeniami co do przyszłości, o którą zamierzał walczyć. Przytknął kryształ do ust i napił się łapczywie, a jego uwadze umknęło znaczące spojrzenie, jakie Bulstrode posłał Tatianie. Mieli już wszystko, czego potrzebowali. Pij do dna, Christopherze, jutro słońce wzejdzie dla ciebie po raz ostatni.
- Tak czarującej młodej damie nie byłbym w stanie odmówić, panno Romanow - wyznał Day odrobinę bełkotliwie, lecz chociaż własny język płatał mu figle, wciąż dbał o uprzejmość swych słów i próby utrzymywania odpowiedniego wrażenia. Należało go za to szanować, w pojedynkę wpoił w siebie taką ilość alkoholu, jaka byłaby zdolna powalić dwurożca, a mimo to wciąż trzymał się we względnym pionie i kojarzył malowane przed nim wypowiedzi na tyle dobrze, by odpowiadać na nie z sensem.
Maghnus przytaknął głową, potwierdzając tym samym, że chce, by nazwa jednego z hrabstw podległych jego rodowi zapadła w pamięć mężczyźnie, jakby Cottesbrooke Hall faktycznie miało się nagle stać azylem dla uchodźców i zbiegów, szukających kryjówki przed dalszą podróżą na północ, by dołączyć do rebelianckich sił Harolda Longbottoma. I wspólne trudy, Tatiany i jego własne, ostatecznie zaczynały przynosić upragnione owoce, bo oto Christopher zaczął wspominać o pomocy, której samodzielnie udzielił pewnej panience z dzieckiem.
- Dziękuję za pana zaangażowanie, panie Day, potrzeba nam właśnie takich ludzi jak pan, by odbudować ten piękny kraj i przywrócić go na właściwe tory - wyrzekł żarliwie, jakby dziękował weteranowi wojennemu za jego służbę, po czym pochylił się nieco nad stołem, jakby pragnął zapewnić jeszcze większą prywatność wypowiadanym tu wzniosłym ideom, choć były to już zabiegi czysto pozorne i całkowicie zbędne; pochłonięci własnymi hedonistycznymi rozrywkami goście usadzeni naokoło nie zwracali większej uwagi na nic, co wykraczało poza tancerki, drogie trunki wirujące w kieliszkach i suto zastawione smakowitościami stoły.
- Nie chciałbym się przechwalać, nie jestem żadnym bohaterem - oznajmił Day, zachęcony zachwytami Tatiany. Jego oczy błysnęły radością, w końcu był prawdziwie doceniany, w końcu ktoś wyczekiwał z niecierpliwością jego słów i zamierzał wysłuchiwać jego opowieści niczym sag o mitycznych protagonistach. - Wyprowadziłem panienkę z dzieckiem na skraj miasta, gdy w Londynie trwały obławy. Nie było łatwo, wmawiałem wszystkim, że to moja żona i dziecko, ale bez przekupienia policjanta pierścionkiem z brylantem pewnie by się nie udało. W umówionym miejscu czekał mój znajomy, wytwórca świstoklików i to on pomógł przetransportować ich do Devon. Później jeszcze czterokrotnie udało mi się powtórzyć ten śmiały wyczyn - złotnik snuł swą opowieść, niemalże pękając z dumy i nie dostrzegając, że samodzielnie kręcił pętlę na własną szyję. Bulstrode słuchał go z żywym zainteresowaniem, odnotowując w pamięci tę drobną siatkę powiązań, które również należało wykryć i wytępić.
- Czy pański znajomy byłby skłonny nam pomóc? Nie znam żadnego specjalisty od świstoklików, a przynajmniej nie żadnego godnego zaufania, by powierzyć mu podróż sierot w bezpieczne tereny - szlachcic zasmucił się teatralnie, jakby ponownie wracał myślami do tych biednych, niewinnych ofiar okrutnej wojny. Zerknął ku Tatianie ze zbolałą miną. - Najdroższa, ta niesprawiedliwość zaprawdę jest rażąca, ale dzięki naszej uczcie, dzięki zabawie wszystkich tych gości wokół, szereg osób ma godną pracę i uczciwy zarobek. Gdyby nie Piórko, skończyliby pewnie w rynsztoku, przymierając głodem - rozwiał jej obawy i moralne rozterki, skrycie licząc na to, że w ten sposób uzupełniony obrazek łaskawego pana i władcy przekona do reszty Christophera. I faktycznie mężczyzna rozejrzał się konspiracyjnie naokoło i pochyliwszy się tak bardzo, że fular zawiązany pod kołnierzem jego koszuli nieomal wpadł w sos, w jakim zatopiony był zając, postanowił uchylić rąbka tajemnicy co do swych wzbudzających zazdrość kontaktów, których brakowało nawet arystokracie.
- Jestem zaszczycony, sir. Chodzi o Herewarda Hopkirka, ma niewielką pracownię w London Borough of Waltham Forest - wyjawił swój sekret, nie posiadając się z radości, po czym chwycił szklankę i wzniósł kolejny toast, tym razem nieokraszony elokwentnymi życzeniami co do przyszłości, o którą zamierzał walczyć. Przytknął kryształ do ust i napił się łapczywie, a jego uwadze umknęło znaczące spojrzenie, jakie Bulstrode posłał Tatianie. Mieli już wszystko, czego potrzebowali. Pij do dna, Christopherze, jutro słońce wzejdzie dla ciebie po raz ostatni.
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Christopher Day płynął beztrosko na każdej kolejnej fali, ciągnięty przez pozornie bezpieczny nurt, święcie przekonany, że to on posiada kontrolę; stoi za sterem, skręca gdzie sam tego chce – ale słowa, nad wyraz wylewne wraz z każdym kolejnym łykiem pociąganym łapczywie z eleganckiej szklanki, zdawały się nie mieć w sobie niczego z faktycznej świadomości; mówił, mówił dużo, mówił źle. Źle i dobrze jednocześnie – plugawe zgłoski irracjonalnego głupca miło łechtały ego zarówno Tatiany jak i lorda Bulstrode; w końcu dopinali swego, czyż nie? A raczej czynił to Maghnus; Dolohov była tutaj ozdóbką i urozmaiceniem zlecenia – doprawdy straciła świadomość, kiedy spotkanie noszące znamiona biznesowego, stało się tak ujmującym teatrzykiem.
Wzniosłe idee, dalekie plany, które miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego – jubiler skupił się niemal całkiem na wizji kolejnych pieniędzy, a przecież te były w ostatnich czasach tak desperacko potrzebne – bez zbędnego egoizmu czy głupoty, miał przecież rodzinę do wykarmienia. I ludzi, którym obiecał pomoc. Kolejna umowa z nieszczędzącym na zachciankach kochanki lordem była jak wygrany los na loterii. Ponadto obdarzyli go zaufaniem – to zdecydowanie był szczęśliwy dzień.
Szkoda tylko, że był tak przeuroczo i okrutnie zarazem, naiwnie głupiutki.
Dolohov przysłuchiwała się całej opowieści z teatralnym wręcz przejęciem; kilka krótkich och i smętnych ach wydostawało się raz po raz spomiędzy warg, kiedy udawała wyobrażanie sobie tych wszelkich trudów i wojaży w imię domniemanego patriotyzmu. W rzeczywistości był szkodnikiem; żerującym, utrudniającym, siejącym wśród innych naprawdę pozbawione sensu domysły. Całe szczęście, że robactwo pokroju Christophera Daya można było wytępić tak łatwo; wraz z odpowiednią ilością alkoholu, kilkoma odwracaczami uwagi w postaci słodkich pracownic Piórka i razem z wypracowanym zestawem słów.
– Och, Maghnusie... – wypowiedziała krótko, udając przejęcie; kolejne spojrzenie posłane w stronę Daya wyrażało niepewność – zupełnie jak gdyby Tatiana chciała wybadać, być może przeprosić go za tak śmiałe pytanie – Day jednak prędko podjął się bohaterskiej inicjatywy.
To było zbyt łatwe.
A jej przez moment zbyt ciężko było ukrywać uśmiech, kiedy skrzyżowała spojrzenie z Maghnusem; lisi grymas utopiła w krótkim łyku słodkiego szampana, a przemykający przez krtań alkohol połaskotał na tyle, że oczy kobiety zaszkliły się na moment. Kolejny idealny punkt programu.
– Przepraszam... – wyszeptane z wrażliwością, której nigdy w sobie nie miała – Panie Day, proszę wybaczyć mi na moment... Skarbie.. – i wraz z kolejnym muśnięciem dłoni Maghnusa i udawanym płaczem pragnącym wydostać się z oczodołów, wstała od stołu, drepcząc prędko w kierunku łazienki.
Nim jednak kroki faktycznie dotarły w ów miejsce, skręciła za ścianą w przeciwną stronę – tam odnalazła ochronę Piórka; dwóch postawnych czarodziejów pod wpływem odpowiedniego wzroku, konkretnych słów i oszczędnego powołania się na właściciela ów przybytku, zdecydowało się stać w gotowości.
Jej tyle wystarczyło; na otarcie krokodylich łez również.
Powróciwszy do stolika wciąż sprawiała wrażenie zatroskanej; przelotny pocałunek w policzek lorda Bulstrode miał być sygnałem dla nieco frasobliwego, teraz z podsycanym przez alkoholem smutkiem, Daya, że wszystko w porządku.
- Panno Romanow, dołożę wszelkich, och, naprawdę wszelkich...! Wszelkich starań...- głos stawał się coraz bardziej bełkotliwy, dłonie wykonywały gwałtowne gesty; całe szczęście, że przynajmniej nie zwalał się z krzesła.
– Naturalnie, panie Day, jest pan doprawdy człowiekiem czynu... – takim, który popełnił całą masę szczeniackich błędów – Raz jeszcze dziękuję za taką staranność przy konstruowaniu tego cuda jubilerstwa... – trudny temat znów rozmył się w starciu ze słodkimi pochwałami. Dolohov wzięła w palce wisior, obejrzała go raz jeszcze, później wróciła spojrzeniem do jubilera – Och, zechciałby pan odpowiednio go zapiąć i dopasować? W tamtym korytarzu jest piękne lustro!
Nie trzeba było go długo namawiać.
Nie trzeba było namawiać wcale; miast odpowiedzi, dostała z impetem odsunięte krzesło. Kieliszek z szampanem zadrgał, w końcu padł na obrus – kolejne przewinienie, panie Day.
Ze świergotliwym uśmiechem pozwoliła sobie nawet ująć wątłe, rozluźnione alkoholem ramię, a on ruszył przed siebie ze zdradliwą pewnością siebie, gotów przyodziać szyję klientki w niebotycznie drogi wyrób spod jego własnych palców.
Podróż nie trwała długo, ale obiecane lustro finalnie nie nadeszło. Miast złotej ramy i pięknego odbicia rozanielonej damy, Christophera Daya spotkała ciemność, wymierzona z różdżki ochrony Piórka Feniksa.
Wisior zapięła sama, a Tatiana Dolohov uśmiechająca się doń z lustrzanej tafli w oczach miała słodką satysfakcję.
zt x2
Wzniosłe idee, dalekie plany, które miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego – jubiler skupił się niemal całkiem na wizji kolejnych pieniędzy, a przecież te były w ostatnich czasach tak desperacko potrzebne – bez zbędnego egoizmu czy głupoty, miał przecież rodzinę do wykarmienia. I ludzi, którym obiecał pomoc. Kolejna umowa z nieszczędzącym na zachciankach kochanki lordem była jak wygrany los na loterii. Ponadto obdarzyli go zaufaniem – to zdecydowanie był szczęśliwy dzień.
Szkoda tylko, że był tak przeuroczo i okrutnie zarazem, naiwnie głupiutki.
Dolohov przysłuchiwała się całej opowieści z teatralnym wręcz przejęciem; kilka krótkich och i smętnych ach wydostawało się raz po raz spomiędzy warg, kiedy udawała wyobrażanie sobie tych wszelkich trudów i wojaży w imię domniemanego patriotyzmu. W rzeczywistości był szkodnikiem; żerującym, utrudniającym, siejącym wśród innych naprawdę pozbawione sensu domysły. Całe szczęście, że robactwo pokroju Christophera Daya można było wytępić tak łatwo; wraz z odpowiednią ilością alkoholu, kilkoma odwracaczami uwagi w postaci słodkich pracownic Piórka i razem z wypracowanym zestawem słów.
– Och, Maghnusie... – wypowiedziała krótko, udając przejęcie; kolejne spojrzenie posłane w stronę Daya wyrażało niepewność – zupełnie jak gdyby Tatiana chciała wybadać, być może przeprosić go za tak śmiałe pytanie – Day jednak prędko podjął się bohaterskiej inicjatywy.
To było zbyt łatwe.
A jej przez moment zbyt ciężko było ukrywać uśmiech, kiedy skrzyżowała spojrzenie z Maghnusem; lisi grymas utopiła w krótkim łyku słodkiego szampana, a przemykający przez krtań alkohol połaskotał na tyle, że oczy kobiety zaszkliły się na moment. Kolejny idealny punkt programu.
– Przepraszam... – wyszeptane z wrażliwością, której nigdy w sobie nie miała – Panie Day, proszę wybaczyć mi na moment... Skarbie.. – i wraz z kolejnym muśnięciem dłoni Maghnusa i udawanym płaczem pragnącym wydostać się z oczodołów, wstała od stołu, drepcząc prędko w kierunku łazienki.
Nim jednak kroki faktycznie dotarły w ów miejsce, skręciła za ścianą w przeciwną stronę – tam odnalazła ochronę Piórka; dwóch postawnych czarodziejów pod wpływem odpowiedniego wzroku, konkretnych słów i oszczędnego powołania się na właściciela ów przybytku, zdecydowało się stać w gotowości.
Jej tyle wystarczyło; na otarcie krokodylich łez również.
Powróciwszy do stolika wciąż sprawiała wrażenie zatroskanej; przelotny pocałunek w policzek lorda Bulstrode miał być sygnałem dla nieco frasobliwego, teraz z podsycanym przez alkoholem smutkiem, Daya, że wszystko w porządku.
- Panno Romanow, dołożę wszelkich, och, naprawdę wszelkich...! Wszelkich starań...- głos stawał się coraz bardziej bełkotliwy, dłonie wykonywały gwałtowne gesty; całe szczęście, że przynajmniej nie zwalał się z krzesła.
– Naturalnie, panie Day, jest pan doprawdy człowiekiem czynu... – takim, który popełnił całą masę szczeniackich błędów – Raz jeszcze dziękuję za taką staranność przy konstruowaniu tego cuda jubilerstwa... – trudny temat znów rozmył się w starciu ze słodkimi pochwałami. Dolohov wzięła w palce wisior, obejrzała go raz jeszcze, później wróciła spojrzeniem do jubilera – Och, zechciałby pan odpowiednio go zapiąć i dopasować? W tamtym korytarzu jest piękne lustro!
Nie trzeba było go długo namawiać.
Nie trzeba było namawiać wcale; miast odpowiedzi, dostała z impetem odsunięte krzesło. Kieliszek z szampanem zadrgał, w końcu padł na obrus – kolejne przewinienie, panie Day.
Ze świergotliwym uśmiechem pozwoliła sobie nawet ująć wątłe, rozluźnione alkoholem ramię, a on ruszył przed siebie ze zdradliwą pewnością siebie, gotów przyodziać szyję klientki w niebotycznie drogi wyrób spod jego własnych palców.
Podróż nie trwała długo, ale obiecane lustro finalnie nie nadeszło. Miast złotej ramy i pięknego odbicia rozanielonej damy, Christophera Daya spotkała ciemność, wymierzona z różdżki ochrony Piórka Feniksa.
Wisior zapięła sama, a Tatiana Dolohov uśmiechająca się doń z lustrzanej tafli w oczach miała słodką satysfakcję.
zt x2
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przy kontuarze
Szybka odpowiedź