Przy kontuarze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Przy kontuarze
Klub umiejscowiony przy jednej z głównych ulic otwiera się dopiero po zmroku; przy wejściu sprawdzane są dokumenty - wpuszczane są osoby wyłącznie pełnoletnie - oraz ubiór, wymagane są formalne szaty czarodziejskie. Przy szatni urzęduje pucybut, który dba o obuwie gości.
Wnętrze klubu urządzone jest w eleganckim stylu, stoliki są nieduże, przeznaczone dla najwyżej czterech osób. Na półkach za barem da się dostrzec różnokolorowe trunki, królują wykwintne drinki i likiery.
Kluczowym elementem klubu jest jednak scena, na której co wieczór odbywają się pokazy burleski, a w niektóre dni również występy bardziej cenionych gwiazd muzyki i kabaretu.
Wnętrze klubu urządzone jest w eleganckim stylu, stoliki są nieduże, przeznaczone dla najwyżej czterech osób. Na półkach za barem da się dostrzec różnokolorowe trunki, królują wykwintne drinki i likiery.
Kluczowym elementem klubu jest jednak scena, na której co wieczór odbywają się pokazy burleski, a w niektóre dni również występy bardziej cenionych gwiazd muzyki i kabaretu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:52, w całości zmieniany 1 raz
Otaczający je świat rozmywał się w kłębach papierosowego dymu. Światło tańczyło dokoła rozmaitością rozgrzanych barw, mieniło się kolorami, czerwienią smagając skrupulatnie zapamiętywane detale profilu twarzy siedzącej nieopodal wiedźmy. Pasowało do niej - przywodziło na myśl szkarłat posoki w jakiej skąpała się wcześniej, nie jednak tak dosłownie, nie dogłębnie, jak jej wierne, pałające szczerą miłością do młodzieńczego piękna klientki. Krople i smugi krwi przypominały pociągnięcia pędzla rozprowadzającego specyfik po skórze, lecz nie były identyczne, o nie, ich przeznaczenie było inne, stawało się heroldem zgoła odmiennej wieści - która nie mogła ujść niezauważona. Nawet jeśli na jej obserwację Wren miała tylko chwilkę, tylko kilka sekund, nim tak orientalnie groźne piękno rozmyło się w czerni i zostawiło ją samą, boleśnie samą wśród obdartego z tchnienia i godności truchła. Nie jego chciała. Nie tego - myślała, ba, była pewna, że odebrano jej jedyną możliwość na zaintonowanie kiełkującego wśród wnętrzności pragnienia. Teraz oddychała spokojnie. Czuła rozpływającą się po ciele ulgę podobną do zmysłowego działania drogiego wina, poddawała się jej chętnie, z głodem; odnalazła ją wśród taniego piękna, kobietę ze swoich snów, a to znaczyło, że odnajdzie ją znów. Nieważne czy zniknie raz jeszcze, czy pozostanie na miejscu, czy okaże się jedynie zjawą utkaną ze zmęczonej wyobraźni - odnajdzie ją.
- Cenię je wysoko - odparła lakonicznie, nie musiała dodawać więcej. Wiedziała, że siedząca obok czarownica zrozumie, skoro miała świadomość natury działalności Changówny, musiała znać również jej cennik, przynajmniej pobieżnie. Nie bez powodu główną część klienteli stanowiły damy z bogatych, dobrze sytuowanych rodzin, które na swą pielęgnację poświęcić mogły każdą sumę pisaną przez zdrowy rozsądek; nie zdzierała z nich złota, lecz sakwy wypełnione galeonami zawsze rekompensowały wątpliwą przyjemność obcowania z młodymi mugolkami. Naiwnymi, nieuformowanymi przez doświadczenie łaniami o małych rozumkach i przyziemnych przemyśleniach. Deirdre miała rację - płynąca w ich żyłach krew stanowiła towar drogocenny, czyniła je pożądanymi i koniecznymi w bezpiecznym utrzymaniu, znajdowała dla nich właściwie jedyne trafne przeznaczenie; rosnący na angielskich ziemiach deficyt z miesiąca na miesiąc stawał się też bardziej odczuwalny. Jej dziewczęta były ofiarami wojny. Były ostrzeżeniem dla pozostałych mugoli, jak wszyscy, których istnienia pochłonął nowy Londyn - i Wren nie wykluczała, że pewnego dnia przybędzie jej sięgnąć po posokę mugolaczek, gdy dotychczasowe źródełka wyschną bezpowrotnie. Żerowanie na magicznej społeczności nie wydawało się jej jednak tak beztroskie. Nawet genealogicznie splugawione przez konotacje z niemagami - mugolskiego pochodzenia dziewczęta niosły w sobie czarodziejskie zdolności. Mniej ważne, mniej dostojne, lecz wciąż boleśnie znajome.
- A jednak czerwień danse macabre i czerwień kosmetycznych zabiegów wydają się mieć wspólny mianownik, nie sądzisz? - pozwoliła sobie porzucić wcześniejszy zwrot mianujący ją panią. - Inne przeznaczenie, lecz i tu, i tu konieczna jest ofiara. Oba dotykają lepszej od właścicielek skóry. - Wbrew pozorom często przyszło jej mierzyć się z podobnymi argumentami - damy pięknych salonów poddawały w wątpliwość sens użytkowania akurat krwi mugolskiej, ona natomiast wyjaśniała płynące z tego korzyści spokojnie i rzeczowo, za każdym razem do tej pory odpowiednio, by osiągnąć zamierzony cel. Podkreślała ich społeczny brak pożytku, ich kruchą naturę, ich należyte poświęcenie własnego dobra na rzecz doskonalszych od siebie - akcentowała jak niewielką była ich strata w porównaniu do żywota czarownic. Dlaczego farmer miałby zjadać drugiego farmera, jeśli w pobliżu, w zagrodzie, znaleźć mógł ogrom hodowlanego bydła?
Cisza nikła w obliczu radosnych, kokieteryjnych dźwięków wygrywanej przez kapelę muzyki. Była długa, zbyt długa, nieznośna - a jednocześnie pobudzająca zrodzoną z siebie niepewnością. Adrenalina wzbierała w niej nawet teraz. W oczekiwaniu na reakcję Deirdre, na jej słowa, na to, czy odrzuci niewypowiedzianą jeszcze prośbę w sposób bezlitosny, czy pochyli się nad nią z matczyną łaskawością. Smukłe palce bębniły głucho o podłokietniki fotela. Spojrzenie nie drgnęło ani na chwilę. Studiowała ją, ciekawa, czując, jak płonie każdy skrawek jej ciała - serce dudniło w piersi, płuca wydawały się parzyć gorącem klątwy, jaka kwitła w niej od niewielkich rozmiarów pączka do pełnego, czarnego bukietu przecinającego mięśnie długimi kolcami. To zależy. Oczy błysnęły - a Wren słuchała jej teraz zachłannie, wiedząc, że mogło to być jej jedyną szansą.
- Chcę tego. Chcę tego, co wiesz i co umiesz ty - wychrypiała w końcu, po krótkiej chwili zastanowienia - bo zastanowiła się mimo wszystko, ważyła w duchu przestrogi kobiety i oceniała, czy smagające ją pragnienie było tego warte. Było. - Jeśli tego nie zrobię, czuję - wiem -, że spłonę - przyznała cicho, ciszej niż wcześniej, pochyliwszy się nad stołem tylko po to, by Mericourt mogła dosłyszeć ją bez skazy. Co za przeklęta okoliczność spotkania, rozumiała to teraz, gdy otulało je szaleństwo melodyjnego akompaniamentu. Cóż, przynajmniej zapewniało prywatność od wścibskich uszu. - To uczucie, ono przypomina mi śpiew syren. Nęcące obietnice z czarnych głębin, słodkie i kuszące, które niosą do okrutnego przeznaczenia. Ale czy nie warto poświęcić wszystkiego dla jednego pocałunku syreny? - Ciemne tęczówki utkwiły wzrok w papierośnicy przyprószonej szarością. Czuła, jak z ramion opada ciężar - niezależnie od wieńczącego rozmowę rezultatu, w końcu urzeczywistniała wewnętrzną walkę za pomocą werbalnego wyznania, rzucała je w eter. Uznawała za prawdziwe. - Śnię o tym, myślę nawet podczas pracy, wiem, że ta trucizna sama nie odejdzie - ciało zadrżało delikatnie. Macnair nie chciał otworzyć przed nią tych drzwi, polecił, by najpierw zadbała o umiejętności obronne mogące uratować ją przed otchłanią, w dół której spadała mimo wszystko; czy Deirdre okaże się cenniejszym od niego towarzystwem? - I wiem, że jej przełknięcie będzie trudne. Bolesne. Wymagające. Nie boję się - nie mogła się bać, żyła po to, by udowodnić światu, matce, jak daleka droga dzieliła ją od tchórzostwa - nawet jeśli życie miało niebawem zweryfikować te dzielne zapewnienia. Czarownica nabrała więcej powietrza do płuc, głęboko, powoli, czuła, że wciąż drży, gdy spojrzenie powróciło w końcu do lica Mericourt. - Nie boję się.
- Cenię je wysoko - odparła lakonicznie, nie musiała dodawać więcej. Wiedziała, że siedząca obok czarownica zrozumie, skoro miała świadomość natury działalności Changówny, musiała znać również jej cennik, przynajmniej pobieżnie. Nie bez powodu główną część klienteli stanowiły damy z bogatych, dobrze sytuowanych rodzin, które na swą pielęgnację poświęcić mogły każdą sumę pisaną przez zdrowy rozsądek; nie zdzierała z nich złota, lecz sakwy wypełnione galeonami zawsze rekompensowały wątpliwą przyjemność obcowania z młodymi mugolkami. Naiwnymi, nieuformowanymi przez doświadczenie łaniami o małych rozumkach i przyziemnych przemyśleniach. Deirdre miała rację - płynąca w ich żyłach krew stanowiła towar drogocenny, czyniła je pożądanymi i koniecznymi w bezpiecznym utrzymaniu, znajdowała dla nich właściwie jedyne trafne przeznaczenie; rosnący na angielskich ziemiach deficyt z miesiąca na miesiąc stawał się też bardziej odczuwalny. Jej dziewczęta były ofiarami wojny. Były ostrzeżeniem dla pozostałych mugoli, jak wszyscy, których istnienia pochłonął nowy Londyn - i Wren nie wykluczała, że pewnego dnia przybędzie jej sięgnąć po posokę mugolaczek, gdy dotychczasowe źródełka wyschną bezpowrotnie. Żerowanie na magicznej społeczności nie wydawało się jej jednak tak beztroskie. Nawet genealogicznie splugawione przez konotacje z niemagami - mugolskiego pochodzenia dziewczęta niosły w sobie czarodziejskie zdolności. Mniej ważne, mniej dostojne, lecz wciąż boleśnie znajome.
- A jednak czerwień danse macabre i czerwień kosmetycznych zabiegów wydają się mieć wspólny mianownik, nie sądzisz? - pozwoliła sobie porzucić wcześniejszy zwrot mianujący ją panią. - Inne przeznaczenie, lecz i tu, i tu konieczna jest ofiara. Oba dotykają lepszej od właścicielek skóry. - Wbrew pozorom często przyszło jej mierzyć się z podobnymi argumentami - damy pięknych salonów poddawały w wątpliwość sens użytkowania akurat krwi mugolskiej, ona natomiast wyjaśniała płynące z tego korzyści spokojnie i rzeczowo, za każdym razem do tej pory odpowiednio, by osiągnąć zamierzony cel. Podkreślała ich społeczny brak pożytku, ich kruchą naturę, ich należyte poświęcenie własnego dobra na rzecz doskonalszych od siebie - akcentowała jak niewielką była ich strata w porównaniu do żywota czarownic. Dlaczego farmer miałby zjadać drugiego farmera, jeśli w pobliżu, w zagrodzie, znaleźć mógł ogrom hodowlanego bydła?
Cisza nikła w obliczu radosnych, kokieteryjnych dźwięków wygrywanej przez kapelę muzyki. Była długa, zbyt długa, nieznośna - a jednocześnie pobudzająca zrodzoną z siebie niepewnością. Adrenalina wzbierała w niej nawet teraz. W oczekiwaniu na reakcję Deirdre, na jej słowa, na to, czy odrzuci niewypowiedzianą jeszcze prośbę w sposób bezlitosny, czy pochyli się nad nią z matczyną łaskawością. Smukłe palce bębniły głucho o podłokietniki fotela. Spojrzenie nie drgnęło ani na chwilę. Studiowała ją, ciekawa, czując, jak płonie każdy skrawek jej ciała - serce dudniło w piersi, płuca wydawały się parzyć gorącem klątwy, jaka kwitła w niej od niewielkich rozmiarów pączka do pełnego, czarnego bukietu przecinającego mięśnie długimi kolcami. To zależy. Oczy błysnęły - a Wren słuchała jej teraz zachłannie, wiedząc, że mogło to być jej jedyną szansą.
- Chcę tego. Chcę tego, co wiesz i co umiesz ty - wychrypiała w końcu, po krótkiej chwili zastanowienia - bo zastanowiła się mimo wszystko, ważyła w duchu przestrogi kobiety i oceniała, czy smagające ją pragnienie było tego warte. Było. - Jeśli tego nie zrobię, czuję - wiem -, że spłonę - przyznała cicho, ciszej niż wcześniej, pochyliwszy się nad stołem tylko po to, by Mericourt mogła dosłyszeć ją bez skazy. Co za przeklęta okoliczność spotkania, rozumiała to teraz, gdy otulało je szaleństwo melodyjnego akompaniamentu. Cóż, przynajmniej zapewniało prywatność od wścibskich uszu. - To uczucie, ono przypomina mi śpiew syren. Nęcące obietnice z czarnych głębin, słodkie i kuszące, które niosą do okrutnego przeznaczenia. Ale czy nie warto poświęcić wszystkiego dla jednego pocałunku syreny? - Ciemne tęczówki utkwiły wzrok w papierośnicy przyprószonej szarością. Czuła, jak z ramion opada ciężar - niezależnie od wieńczącego rozmowę rezultatu, w końcu urzeczywistniała wewnętrzną walkę za pomocą werbalnego wyznania, rzucała je w eter. Uznawała za prawdziwe. - Śnię o tym, myślę nawet podczas pracy, wiem, że ta trucizna sama nie odejdzie - ciało zadrżało delikatnie. Macnair nie chciał otworzyć przed nią tych drzwi, polecił, by najpierw zadbała o umiejętności obronne mogące uratować ją przed otchłanią, w dół której spadała mimo wszystko; czy Deirdre okaże się cenniejszym od niego towarzystwem? - I wiem, że jej przełknięcie będzie trudne. Bolesne. Wymagające. Nie boję się - nie mogła się bać, żyła po to, by udowodnić światu, matce, jak daleka droga dzieliła ją od tchórzostwa - nawet jeśli życie miało niebawem zweryfikować te dzielne zapewnienia. Czarownica nabrała więcej powietrza do płuc, głęboko, powoli, czuła, że wciąż drży, gdy spojrzenie powróciło w końcu do lica Mericourt. - Nie boję się.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nie miała pojęcia, że ten wieczór przyniesie dwie niespodzianki: pierwszą czysto służbową, w postaci zachwyconego artysty, gotowego już zacząć pracę nad zamówionymi rzeźbami, wręcz wdzięcznego za to, że otrzymał taką propozycję od la Fantasmagorii - drugą zaś pokrętnie wślizgującą się między ramy tego, co prywatne. I nie chodziło tu o zmysłowe wdzięki tancerek, których urodę Deirdre potrafiła docenić, przesiąkając męskimi pragnieniami podczas długich miesięcy w Wenus, gdy nauczyła się patrzeć na świat oczami brzydszej, ale posiadającej większą władzę krwi. Nie, druga atrakcja wieczoru nie znajdowała się na rozświetlonej blaskiem świec scenie a tutaj, obok niej, w kameralnym półmroku loży, nie zakrywającym jednak ani pełnego napięcia, wygłodniałego spojrzenia Wren, ani jej długich palców nieco nerwowo błądzących pod podłokietniku. Miała ładne ręce, zgrabne; Dei powstrzymała odruch sprawdzenia, czy wnętrze dłoni Azjatki jest pokryte odciskami spowodowanymi alchemiczną pracą - a może skóra odchodzi od kości, przeżarta przez specyfiki, mające wzmocnić pielęgnacyjne działanie mugolskiej krwi? Ciekawość mimowolnie odbijała się aurą przejętej Wren, łagodząc obojętność Mericourt na tyle, by wdała się z nią w rozmowę. Rzadko to robiła, nie lubiła marnowania swego cennego czasu, lecz coś w przypadkowej towarzyszce wieczoru sprawiło, że nie starła jej pewności siebie w proch od razu, dając jej przemówić. Obnażyć, również werbalnie, najskrytsze pragnienia, które wbrew pozorom wcale nie znajdowały się aż tak głęboko w podświadomości. Te smukłe palce były przecież ubrudzone krwią, Dei była jednak więcej niż pewna, że w porywaniu mugolek oraz wyciskaniu z nich ostatnich kropel pielęgnacyjnego złota nie było nic magicznie fascynującego czy trudnego. Na Merlina, mężowie od wieków mordowali swe żony gołymi pięściami; nic dziwnego, że dziewczyna pragnęła czegoś więcej.
Mogącego nie przynieść tak imponujących zysków. Mericourt zdawała sobie sprawę z poziomu procederu oraz horrendalnych cen za przeróżne mikstury, mające odczarować upływ czasu; niezależnie, czy była to dziewicza krew czy sprowadzane z Afryki sproszkowane rogi mitycznych stworzeń, ta gałąź biznesu przynosiła sowite zyski. - W to nie wątpię - skwitowała tylko uprzejmie, przekręcając papierosa pomiędzy opuszkami palców, pieszczotliwie, czule, zmysłowo, jakby gładziła kciuk dłoni ukochanego mężczyzny. - Jesteś więc dziewicą? - spytała tym samym tonem, nagle, bez jakiegokolwiek skrępowania poruszonym tematem tabu, który u każdej normalnej czarownicy budził skrępowanie lub oburzenie. Zamierzała nieco wytrącić siedzącą obok kobietę z równowagi, zdającej się przyszpilać ją do wygodnego obicia fotela, i jednocześnie dowiedzieć się czegoś...przydatnego. Działała podświadomie, kierując się nie tylko chęcią sprowokowania brunetki. Każdy detal ich rozmowy miał długie dno, migoczące gdzieś pod feerią gładkich słów. I porównań; Dei zaśmiała się krótko, perliście, nie z powodu przejścia na ty, a próby porównania dwóch zupełnie odmiennych sztuk, z której tylko jedna zasługiwała na to miano. Spojrzała na Wren z ukosa, rozbawiona, z tlącą się na końcu języku chęcią zrównania tego środka retorycznego z ziemią, ale powstrzymała się. Nie z wyrozumiałości, raczej protekcjonalności, widocznej przez moment w roziskrzonym nieprzyjemną wesołością spojrzeniu. - A więc skoro tak niewiele nas różni jako artystki - skąd w tobie tyle napięcia, głodu, oczekiwania? - spytała wprost, jasno opisując wypisane w skupionym spojrzeniu Chang uczucia. Werbalizowane chwilę później w wyznaniach, szeptanych niczym najromantyczniejsze wiersze w głoskach pełnych ciężaru tęsknoty za czymś, co dopiero miało się wydarzyć.
Rozumiała ją. I widziała w bliźniaczo skośnych oczach płomienne odbicie tego samego pędu ku wielkości, ku przekroczeniu granic, który przed kilkoma laty witał ją każdego ranka w lustrze. To dla niego porzuciła społeczne oczekiwania, to dla niego zepchnęła w otchłań miłość, to w tym szaleńczym biegu ku niemożliwemu straciła wszystko, co posiadała, w tym własną godność. - Spłoniesz próbując poddać się temu pragnieniu, to pewne, moja droga. Spłoniesz doszczętnie, zostaną popioły - i dopiero jeśli będziesz odpowiednio silna, zdołasz zbudować na nich nową moc - odpowiedziała spokojnie, prawie informacyjnie, wyzuta z uczuć. Nauka wymagała poświęceń, a oddanie czarnej magii: złożenia ofiary nie tylko z żyć innych, najpierw na ołtarz należało wstąpić samemu. I niewielu podnosiło się z ofiarnego stołu. Wren była pełna pasji, wiary, nadziei, ekscytacji; to także pojmowała. I w pewien pokrętny, nieoczywisty sposób, powodowało to u niej zderzenie dwóch emocji: wspartego wspomnieniami samej siebie sprzed lat wzruszenia i rozleniwionego pragnienia, by zobaczyć, jak skośnooka upada pod ciężarem swych ambicji. - Podobno syreny wcale nie całują tak wspaniale, jak śpiewają. Dobrze o tym wiedzieć nim rzucisz się w toń - skwitowała tylko psując nieco podniosłość metafory dziewczyny; nie, żeby kiedykolwiek próbowała takiej pieszczoty, te istoty budziły w niej pewien dystans, podejrzliwość, lecz pracowała wśród nich wystarczająco długo, by nieco odedrzeć ich aurę z tajemniczości. Nie, nie stała się zgorzkniała: twardo stąpała po ziemi, w kontraście z prawie równolatką czując się dojrzała, obciążona doświadczeniami, niemalże stateczna - choć to ona w tym orientalnym duecie uśmiechała się trochę kpiąco, trochę niefrasobliwie, w milczeniu wytrzymując pełne iskier spojrzenie Wren. Czarownicy o obcych korzeniach; dziewczyny ambitnej, pragnącej od życia więcej - czyż nie tego pragnęła i sama Deirdre? Wzmocnienia pozycji kobiet nie tylko wśród Rycerzy, ale i w czarodziejskim społeczeństwie, powolnych, ale stanowczych zmian, mających wzmocnić także i jej pozycję w nowym, wspaniałym świecie, który budowali pod batutą Czarnego Pana. - To świadczy o twej głupocie i naiwności - powiedziała w końcu miękko i czule, jakby mówiła do psocącego kociaka, który strącił na siebie miseczkę z wodą. Znów się uśmiechnęła, po czym powolnym gestem odgarnęła niesforny kosmyk włosów ze skroni dziewczyny, muskając przy tym lodowatymi opuszkami palców jej rozgrzane czoło. Była ładna, musiała to przyznać; miała w sobie ogień i pasję - i bardzo wiele złych przyzwyczajeń do wyplenienia. Czy naprawdę zastanawiam się nad tym, by się zgodzić?- Tylko głupcy się nie boją, tylko zaślepieni bajkami o potędze spoglądają w przepaść bez lęku, kierowani pozorną odwagą, która tak naprawdę jest tylko naiwnością lub arogancją - westchnęła z żalem, nie ucinała jednak tematu, nie wypraszała jej z loży. Mimo wszystko widząc w niej potencjał. Miała już krew na rękach, potrafiła egzystować we wrogim społeczeństwie, posiadała polityczne wpływy, zakulisowe, oparte na czarownicach z wyższych sfer, ale jednak - przede wszystkim zaś przypominała ją samą, nieco zagubioną, nadambitną, nadaktywną. A uporządkowanie tej dzikiej, nieposkładanej energii oraz zaangażowania Wren w najgorszym przypadku mogło skończyć się szybką i widowiskową śmiercią, dającą Deirdre trochę rozrywki. W najlepszym zaś...cóż, wolała nie wybierać aż tak w przyszłość. Wszak ona nie była naiwna, już nie. Tym bardziej - nieostrożna.
Mogącego nie przynieść tak imponujących zysków. Mericourt zdawała sobie sprawę z poziomu procederu oraz horrendalnych cen za przeróżne mikstury, mające odczarować upływ czasu; niezależnie, czy była to dziewicza krew czy sprowadzane z Afryki sproszkowane rogi mitycznych stworzeń, ta gałąź biznesu przynosiła sowite zyski. - W to nie wątpię - skwitowała tylko uprzejmie, przekręcając papierosa pomiędzy opuszkami palców, pieszczotliwie, czule, zmysłowo, jakby gładziła kciuk dłoni ukochanego mężczyzny. - Jesteś więc dziewicą? - spytała tym samym tonem, nagle, bez jakiegokolwiek skrępowania poruszonym tematem tabu, który u każdej normalnej czarownicy budził skrępowanie lub oburzenie. Zamierzała nieco wytrącić siedzącą obok kobietę z równowagi, zdającej się przyszpilać ją do wygodnego obicia fotela, i jednocześnie dowiedzieć się czegoś...przydatnego. Działała podświadomie, kierując się nie tylko chęcią sprowokowania brunetki. Każdy detal ich rozmowy miał długie dno, migoczące gdzieś pod feerią gładkich słów. I porównań; Dei zaśmiała się krótko, perliście, nie z powodu przejścia na ty, a próby porównania dwóch zupełnie odmiennych sztuk, z której tylko jedna zasługiwała na to miano. Spojrzała na Wren z ukosa, rozbawiona, z tlącą się na końcu języku chęcią zrównania tego środka retorycznego z ziemią, ale powstrzymała się. Nie z wyrozumiałości, raczej protekcjonalności, widocznej przez moment w roziskrzonym nieprzyjemną wesołością spojrzeniu. - A więc skoro tak niewiele nas różni jako artystki - skąd w tobie tyle napięcia, głodu, oczekiwania? - spytała wprost, jasno opisując wypisane w skupionym spojrzeniu Chang uczucia. Werbalizowane chwilę później w wyznaniach, szeptanych niczym najromantyczniejsze wiersze w głoskach pełnych ciężaru tęsknoty za czymś, co dopiero miało się wydarzyć.
Rozumiała ją. I widziała w bliźniaczo skośnych oczach płomienne odbicie tego samego pędu ku wielkości, ku przekroczeniu granic, który przed kilkoma laty witał ją każdego ranka w lustrze. To dla niego porzuciła społeczne oczekiwania, to dla niego zepchnęła w otchłań miłość, to w tym szaleńczym biegu ku niemożliwemu straciła wszystko, co posiadała, w tym własną godność. - Spłoniesz próbując poddać się temu pragnieniu, to pewne, moja droga. Spłoniesz doszczętnie, zostaną popioły - i dopiero jeśli będziesz odpowiednio silna, zdołasz zbudować na nich nową moc - odpowiedziała spokojnie, prawie informacyjnie, wyzuta z uczuć. Nauka wymagała poświęceń, a oddanie czarnej magii: złożenia ofiary nie tylko z żyć innych, najpierw na ołtarz należało wstąpić samemu. I niewielu podnosiło się z ofiarnego stołu. Wren była pełna pasji, wiary, nadziei, ekscytacji; to także pojmowała. I w pewien pokrętny, nieoczywisty sposób, powodowało to u niej zderzenie dwóch emocji: wspartego wspomnieniami samej siebie sprzed lat wzruszenia i rozleniwionego pragnienia, by zobaczyć, jak skośnooka upada pod ciężarem swych ambicji. - Podobno syreny wcale nie całują tak wspaniale, jak śpiewają. Dobrze o tym wiedzieć nim rzucisz się w toń - skwitowała tylko psując nieco podniosłość metafory dziewczyny; nie, żeby kiedykolwiek próbowała takiej pieszczoty, te istoty budziły w niej pewien dystans, podejrzliwość, lecz pracowała wśród nich wystarczająco długo, by nieco odedrzeć ich aurę z tajemniczości. Nie, nie stała się zgorzkniała: twardo stąpała po ziemi, w kontraście z prawie równolatką czując się dojrzała, obciążona doświadczeniami, niemalże stateczna - choć to ona w tym orientalnym duecie uśmiechała się trochę kpiąco, trochę niefrasobliwie, w milczeniu wytrzymując pełne iskier spojrzenie Wren. Czarownicy o obcych korzeniach; dziewczyny ambitnej, pragnącej od życia więcej - czyż nie tego pragnęła i sama Deirdre? Wzmocnienia pozycji kobiet nie tylko wśród Rycerzy, ale i w czarodziejskim społeczeństwie, powolnych, ale stanowczych zmian, mających wzmocnić także i jej pozycję w nowym, wspaniałym świecie, który budowali pod batutą Czarnego Pana. - To świadczy o twej głupocie i naiwności - powiedziała w końcu miękko i czule, jakby mówiła do psocącego kociaka, który strącił na siebie miseczkę z wodą. Znów się uśmiechnęła, po czym powolnym gestem odgarnęła niesforny kosmyk włosów ze skroni dziewczyny, muskając przy tym lodowatymi opuszkami palców jej rozgrzane czoło. Była ładna, musiała to przyznać; miała w sobie ogień i pasję - i bardzo wiele złych przyzwyczajeń do wyplenienia. Czy naprawdę zastanawiam się nad tym, by się zgodzić?- Tylko głupcy się nie boją, tylko zaślepieni bajkami o potędze spoglądają w przepaść bez lęku, kierowani pozorną odwagą, która tak naprawdę jest tylko naiwnością lub arogancją - westchnęła z żalem, nie ucinała jednak tematu, nie wypraszała jej z loży. Mimo wszystko widząc w niej potencjał. Miała już krew na rękach, potrafiła egzystować we wrogim społeczeństwie, posiadała polityczne wpływy, zakulisowe, oparte na czarownicach z wyższych sfer, ale jednak - przede wszystkim zaś przypominała ją samą, nieco zagubioną, nadambitną, nadaktywną. A uporządkowanie tej dzikiej, nieposkładanej energii oraz zaangażowania Wren w najgorszym przypadku mogło skończyć się szybką i widowiskową śmiercią, dającą Deirdre trochę rozrywki. W najlepszym zaś...cóż, wolała nie wybierać aż tak w przyszłość. Wszak ona nie była naiwna, już nie. Tym bardziej - nieostrożna.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jesteś więc dziewicą? Pragnęła reakcji, pragnęła zdziwienia - i otrzymała je niebawem, gdy czarownica w ptasim geście przechyliła głowę a kąciki ust zadrżały w prędko zduszonym uśmiechu rozbawienia. Czy wyglądała na dziewicę? Czy byłaby w stanie sięgnąć po nieskalaną dotykiem krew jeśli wiedziałaby, że przepływa również przez jej własne żyły, niczym niespętane jeszcze zagrożenie? Bo tym było w jej oczach, wyrokiem, przypieczętowywało los - teraz mugolek, w przyszłości być może mugolaczek, które przez czystą konieczność zastąpią swą egzystencją niemagiczne odpowiedniki. Zastygła na moment, zastanawiała się, czy powinna skłamać by podreperować swój wizerunek, objawić się niczym anioł brodzący pośród naturalistycznego bagna cielesnego realizmu, lecz rozwaga podpowiadała, że zaoferowanie półprawdy mogłoby zaszkodzić przewodniej sprawie. Jeśli kłamałaby teraz, kłamałaby później, czy tego chciała od niej Deirdre? Do tej pory spoczywające na wsparciach łokci dłonie uniosły się do blatu stołu, jedna podparła pochyloną do przodu sylwetkę, a druga ułożyła się pod brodą, palcem wskazującym dotykając rumianego policzka. Było jej gorąco, nie tylko przez panującą w klubie temperaturę podniesioną znacznie przez rozbuchane, męskie wyobrażenia, ale i chorobę, truciznę, która trwała w niej z żelazną upartością.
- Nie - przyznała już bez wahania, miękko, wiedząc, że czasem wolałaby jednak nią być. Męski dotyk kojarzył się jej nieprzyjemnie, sprawiał, że wycofywała się wiedziona bezpiecznym instynktem, uciekała zanim zdołał przerodzić się w coś o wiele bardziej wymagającego; płeć przeciwna nie była delikatna. Nie musiała taką być. - I ty też nie jesteś - stwierdziła po chwili, dziwnie pewna swego. Mericourt zdradzały ruchy. Gładkie, zręczne, pewne, zaznajomione z tajemnicami własnego ciała; o doświadczeniu mówiło to, jak siedziała. Jak paliła papierosa. Każdy skrawek jej obecności zdawał się świadczyć o pełnej dumy kobiecości, sprawiał, że na tle umalowanych, upstrzonych tancerek wyglądała o wiele dostojniej, ponętniej. Nic dziwnego, że raz po raz ich stolik przywodził nieproszone spojrzenia, które na dłużej osiadały na odzianej w czerwień sylwetce Deirdre. Była niewątpliwie bardziej urokliwa od Wren - smuklejsza, o piękniej zarysowanych ustach i bardziej niebezpiecznie błyszczących tęczówkach ciemnych jak noc.
Nie musiała odpowiadać na zadane przez wiedźmę pytanie, nie musiała - mówiły o tym jej oczy. Przez ciebie. Spojrzenie wyrażało więcej, niż była w stanie ubrać w słowa; nie do niej należała przecież swoboda poruszania się wśród poezji i wyszukanych stwierdzeń, takich, których zapragnęłaby użyć, by określić podwaliny ogarniającego ją, duszącego stanu. To ty mi to zrobiłaś, Deirdre. Tamtej nocy gdy po raz pierwszy spotkały się nasze spojrzenia, gdy zobaczyłam, do czego jesteś zdolna, jaką mocą władasz. Ty jesteś moją chorobą. Głęboki wydech oczyścił jej płuca z ciężaru kolejnego wyznania, którego odmówiła urzeczywistnić werbalnie; zamiast tracić czas na czcze, romantyczne spowiedzi, pozwoliła sobie samej zatopić się w wyjaśnieniach kobiety, w tym, jak przedstawiała jawiącą się na horyzoncie rzeczywistość, jeśli los zdecyduje się spełnić naiwne marzenia o potędze.
- Nową moc - powtórzyła za nią z dziwnym namaszczeniem, kiwnęła głową, delikatnie, ledwo dostrzegalnie, gdy światło na moment opuściło lożę po to, by skierować na scenę bardziej skoncentrowaną wiązkę. Nie musiała pytać czy Deirdre również budowała swe umiejętności w ten sposób - to było wiadome, mówiła przecież z doświadczenia, brzmiała pewnie i mentorsko. - Nawet jeśli miałabym się po tym nie podnieść - chciałabym spróbować - przyznała, zdecydowana, czując, że żadne ostrzeżenie nie będzie w stanie powstrzymać ją przed przekroczeniem granicy. Ciemne moce były swego rodzaju objawieniem. Nieporównywalnym do innych zaklęć, które nagle wyglądały na słabe, niedostatecznie doskonałe; krzywił się obraz młodzieńczego oddania w lustrze wspomnień, dorosłość natomiast ostrzyła pazury na czarniejszą tajemnicę. - Nie czuję już siły uroków, kiedy wiem, że istnieje coś potężniejszego od nich. Przestają mi wystarczać. Stały się miałkie i nijakie - a kiedyś były przecież wszechmocne, otwierały przed nią wachlarz możliwości do powalenia oponenta, pokazywały drogę, którą podążała po to, by zachłysnąć się kolejną falą adrenaliny. Dziś była zmęczona. Rozczarowaniem, własną bezsilnością, niedoskonałością - bo chciała więcej, walczyła o to, co wymykało się palcom i gryzła usta w irytacji, świadoma, że sama nie będzie w stanie sięgnąć po nieznane. Potrzebowała zatem jej. Deirdre.
Nie wzdrygnęła się gdy kobieta dotknęła czarnego kosmyka i delikatnie odgarnęła go za ucho; nie wzdrygnęła się również gdy karciła ją słownie, uzmysławiała, jak nierozsądną wykazywała się postawą. Jedynie rozbudziła w niej cichy lęk - czy to znaczy, że za chwilę zniknie, rozczarowana, powróci do własnych spraw i rychło zapomni o ich spotkaniu? Wren nie mogła na to pozwolić. W ciszy sięgnęła do jej dłoni, do papierosa, który czarownica ujmowała palcami, i wysunęła go lekko, po to, by przystawić kraniec do własnych ust, zaciągnąć się tym samym tytoniem, którego smakowała Mericourt.
- Naucz mnie więc - poprosiła potem, a spomiędzy warg wydostał się kłąb zduszonej szarości. Kierowała go w bok, tak, by nie musnął twarzy siedzącej nieopodal kobiety; nie zamierzała żadnym ze swych gestów okazać braku szacunku. - Że należy się bać. Że trzeba spłonąć, by odbudować z popiołów coś lepszego, silniejszego - jak odradzający na nowo się feniks. Że to nie bajka - odkryła karty, wszystkie jakie miała w rękawie, gotowa zderzyć się z absolutnością nieuchronnego wyboru przeznaczenia. Wyboru Deirdre - mogłaby udowodnić jej, że się nadaje, że jest tego godna, jeśli tylko ta wyraziłaby podobne życzenie. Mogłaby zrobić cokolwiek, byle tylko otrzymać zgodę. Złam mnie, jeśli uznasz to za konieczne - a zapewne uznasz. Naucz mnie wszystkiego co wiesz, uczyń mnie swoim spadkobiercą, pokaż mi jak trudną drogą należy iść, by osiągnąć to wszystko. Czuła jak oddech zamiera jej w piersi, schwytany w pułapce oczekiwania. Do diabła z syrenami i ich pocałunkami, ich pieśniami, do diabła z dziewicami - chciała tylko usłyszeć tak.
- Nie - przyznała już bez wahania, miękko, wiedząc, że czasem wolałaby jednak nią być. Męski dotyk kojarzył się jej nieprzyjemnie, sprawiał, że wycofywała się wiedziona bezpiecznym instynktem, uciekała zanim zdołał przerodzić się w coś o wiele bardziej wymagającego; płeć przeciwna nie była delikatna. Nie musiała taką być. - I ty też nie jesteś - stwierdziła po chwili, dziwnie pewna swego. Mericourt zdradzały ruchy. Gładkie, zręczne, pewne, zaznajomione z tajemnicami własnego ciała; o doświadczeniu mówiło to, jak siedziała. Jak paliła papierosa. Każdy skrawek jej obecności zdawał się świadczyć o pełnej dumy kobiecości, sprawiał, że na tle umalowanych, upstrzonych tancerek wyglądała o wiele dostojniej, ponętniej. Nic dziwnego, że raz po raz ich stolik przywodził nieproszone spojrzenia, które na dłużej osiadały na odzianej w czerwień sylwetce Deirdre. Była niewątpliwie bardziej urokliwa od Wren - smuklejsza, o piękniej zarysowanych ustach i bardziej niebezpiecznie błyszczących tęczówkach ciemnych jak noc.
Nie musiała odpowiadać na zadane przez wiedźmę pytanie, nie musiała - mówiły o tym jej oczy. Przez ciebie. Spojrzenie wyrażało więcej, niż była w stanie ubrać w słowa; nie do niej należała przecież swoboda poruszania się wśród poezji i wyszukanych stwierdzeń, takich, których zapragnęłaby użyć, by określić podwaliny ogarniającego ją, duszącego stanu. To ty mi to zrobiłaś, Deirdre. Tamtej nocy gdy po raz pierwszy spotkały się nasze spojrzenia, gdy zobaczyłam, do czego jesteś zdolna, jaką mocą władasz. Ty jesteś moją chorobą. Głęboki wydech oczyścił jej płuca z ciężaru kolejnego wyznania, którego odmówiła urzeczywistnić werbalnie; zamiast tracić czas na czcze, romantyczne spowiedzi, pozwoliła sobie samej zatopić się w wyjaśnieniach kobiety, w tym, jak przedstawiała jawiącą się na horyzoncie rzeczywistość, jeśli los zdecyduje się spełnić naiwne marzenia o potędze.
- Nową moc - powtórzyła za nią z dziwnym namaszczeniem, kiwnęła głową, delikatnie, ledwo dostrzegalnie, gdy światło na moment opuściło lożę po to, by skierować na scenę bardziej skoncentrowaną wiązkę. Nie musiała pytać czy Deirdre również budowała swe umiejętności w ten sposób - to było wiadome, mówiła przecież z doświadczenia, brzmiała pewnie i mentorsko. - Nawet jeśli miałabym się po tym nie podnieść - chciałabym spróbować - przyznała, zdecydowana, czując, że żadne ostrzeżenie nie będzie w stanie powstrzymać ją przed przekroczeniem granicy. Ciemne moce były swego rodzaju objawieniem. Nieporównywalnym do innych zaklęć, które nagle wyglądały na słabe, niedostatecznie doskonałe; krzywił się obraz młodzieńczego oddania w lustrze wspomnień, dorosłość natomiast ostrzyła pazury na czarniejszą tajemnicę. - Nie czuję już siły uroków, kiedy wiem, że istnieje coś potężniejszego od nich. Przestają mi wystarczać. Stały się miałkie i nijakie - a kiedyś były przecież wszechmocne, otwierały przed nią wachlarz możliwości do powalenia oponenta, pokazywały drogę, którą podążała po to, by zachłysnąć się kolejną falą adrenaliny. Dziś była zmęczona. Rozczarowaniem, własną bezsilnością, niedoskonałością - bo chciała więcej, walczyła o to, co wymykało się palcom i gryzła usta w irytacji, świadoma, że sama nie będzie w stanie sięgnąć po nieznane. Potrzebowała zatem jej. Deirdre.
Nie wzdrygnęła się gdy kobieta dotknęła czarnego kosmyka i delikatnie odgarnęła go za ucho; nie wzdrygnęła się również gdy karciła ją słownie, uzmysławiała, jak nierozsądną wykazywała się postawą. Jedynie rozbudziła w niej cichy lęk - czy to znaczy, że za chwilę zniknie, rozczarowana, powróci do własnych spraw i rychło zapomni o ich spotkaniu? Wren nie mogła na to pozwolić. W ciszy sięgnęła do jej dłoni, do papierosa, który czarownica ujmowała palcami, i wysunęła go lekko, po to, by przystawić kraniec do własnych ust, zaciągnąć się tym samym tytoniem, którego smakowała Mericourt.
- Naucz mnie więc - poprosiła potem, a spomiędzy warg wydostał się kłąb zduszonej szarości. Kierowała go w bok, tak, by nie musnął twarzy siedzącej nieopodal kobiety; nie zamierzała żadnym ze swych gestów okazać braku szacunku. - Że należy się bać. Że trzeba spłonąć, by odbudować z popiołów coś lepszego, silniejszego - jak odradzający na nowo się feniks. Że to nie bajka - odkryła karty, wszystkie jakie miała w rękawie, gotowa zderzyć się z absolutnością nieuchronnego wyboru przeznaczenia. Wyboru Deirdre - mogłaby udowodnić jej, że się nadaje, że jest tego godna, jeśli tylko ta wyraziłaby podobne życzenie. Mogłaby zrobić cokolwiek, byle tylko otrzymać zgodę. Złam mnie, jeśli uznasz to za konieczne - a zapewne uznasz. Naucz mnie wszystkiego co wiesz, uczyń mnie swoim spadkobiercą, pokaż mi jak trudną drogą należy iść, by osiągnąć to wszystko. Czuła jak oddech zamiera jej w piersi, schwytany w pułapce oczekiwania. Do diabła z syrenami i ich pocałunkami, ich pieśniami, do diabła z dziewicami - chciała tylko usłyszeć tak.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Zaangażowana rozmówczyni wydawała się nonszalancka, pewna siebie w całym tym podekscytowaniu i spięciu, co zarazem budziło ciekawość, jak i drażniło. Madame Mericourt przywykła do wzbudzania respektu, początkowa podejrzliwość współpracowników la Fantasmagorii zniknęła po kilku tygodniach, gdy udowodniła swą wartość, a na salonach wystarczyło spojrzenie i krótka rozmowa, by przyciągała wzrok, odnajdując się nawet w wymagającym towarzystwie. Czar osobowości, umiejętności aktorskie, skrząca się charyzma – to one stanowiły o sile Deirdre, gdy nie mogła sięgnąć po różdżkę. I choć wolała ochrypłym szeptem inkantować mordercze zaklęcia, to i pozornie zwykła konwersacja mogła przynieść pewną część tamtej satysfakcji. Tak jak ta prowadzona z Wren, z jednej strony poważną i spragnioną, z drugiej momentami zachowująca się jak rozkapryszona panienka, próbująca wyrównać retoryczne siły, przekraczając granice konwenansów. Dei nie spodziewała się, że skośnooka pozwoli sobie na odbicie piłeczki. Uniosła lekko brwi, a później je zmarszczyła. – Miałam męża, to naturalna kolej rzeczy – ale nie radziłabym ponownie porywać się na podobne sugestie - przestrzegła ją bez złości. Ją nie oburzała te tematyka, była przecież wdową i matką – o ile Chang zdawała sobie z tego sprawę. Było to możliwe, ale nie pewne, kojarzyła ją przecież tylko z tamtego intensywnego spotkania wśród krwi, a nie na marmurowych posadzkach renomowanego magicznego baletu. Nie tylko bezpośredniość Wren ją zmartwiła, także pierwsza informacja nie powodowała radości. Głównie z powodu istnienia powiązań dziewczyny z bliskimi, z dziećmi lub ukochanym, którzy prawie zawsze niszczyli magiczną potęgę wiedźm. Z innych motywacji zawodu nie zdawała sobie sprawy; a może po prostu nie dopuszczała do głosu potencjalnych pragnień Tristana, cieszącego się nieskalanymi zabawkami, sprowadzanymi do Białej Willi. Ta siedząca teraz obok mogła jednak należeć do niej. – Masz więc rodzinę? – spytała, była to jedyne wytłumaczenie, w obecnych czasach utracenie wianka przed ślubem spychało kobietę na społeczne niziny, czyniło ją wyklętą i bezwartościową. Poznała tą niesprawiedliwość na własnej skórze, ale dzięki temu stała się silniejsza. I w momencie, gdy straciła wszystko, trafiła w ręce mistrza, który stworzył ją na nowo, silniejszą, bez najmniejszej rysy, sięgającą po potęgę, o jakiej wcześniej nawet nie śmiała marzyć. Podziwiała Rosiera za to, że zdołał ją zahartować, przemienić, pokazać, że stać ją na więcej – osiągnięcie potęgi kosztowało ją wiele, nigdy też nie dorówna pierwszemu śmierciożercy, wiedziała o tym, lecz i tak znalazła się blisko Czarnego Pana, jako jedna z najwierniejszych. Czy właśnie nadszedł czas, by i ona pomogła czystej, czarodziejskiej krwi osiągnąć swój pełny potencjał? Znów zamilkła, zastanawiając się nad niewypowiedzianym pragnieniem Chang – i nad tym, które powoli sama odczuwała. Odmienne, mniej burzliwe od prawie namiętnego podążania za oznakami toczącej rozmówczynię choroby, oparte na poczuciu obowiązku wobec nowego porządku oraz wzmocnienia rycerskiej organizacji i…egoistycznej chęci stworzenia kogoś na swój obraz i podobieństwo. A także wzmocnienia pozycji w organizacji, posiadania zaplecza, o jakie w szowinistycznym świecie nie było łatwo. Nie chciała jednak decydować w emocjach, dać porwać się wieczornemu rozluźnieniu – a jednorazowe wykorzystanie dziewczyny do zabawy było niemożliwe przez fabryczną wadę, pozbawiające ją aureoli cnotliwości.
Ważyła słowa w dalszym milczeniu, słuchając kolejnych zapewnień czarownicy. Nie wiedziała, o czym mówiła – ale gdy Deirdre pierwszy raz wypowiadała czarnomagiczne inkantacje, także nie miała pojęcia, jak wiele będzie kosztować ją choć podstawowe opanowanie tej sztuki, nie mówiąc już o doskonaleniu. – Muszę być całkowicie pewna twoich intencji oraz zaangażowania – odpowiedziała w końcu, spod na wpół przymrużonych powiek obserwując kolejny dowód braku wychowania oraz zadziwiającej śmiałości. Nie zacisnęła palców, gdy ta sięgnęła po jej papierosa, nie wytrąciła go z jej ręki, ale kocie oczy zalśniły głębszą, chłodniejszą czernią. – Chyba nie sądzisz, że wystarczy krótka rozmowa w tym przemiłym lokalu, bym oceniła twój magiczny potencjał jako…kuszący i możliwy do rozwoju? – spytała retorycznie; nie, Wren nie była głupia, inaczej nie zbudowałaby dobrze prosperującego biznesu i nie wślizgnęłaby się w łaski megalomańskich arystokratek. Ale czy była mądra? Tego ocenić nie mogła, nie od razu, a ufać na ślepo nie zamierzała, nikomu. Nawet czarownicy o podobnym, orientalnym pochodzeniu.
– Wymagam też bezgranicznego posłuszeństwa – dodała jeszcze, delikatnym gestem odbierając wypalanego na pół papierosa, lecz nie wsunęła go znów pomiędzy swe wargi, a szybkim gestem przycisnęła żarzącą się końcówkę do prawej dłoni Wren, żałując, że dźwięki burleski zagłuszają przyjemne skwierczenie skóry. Miała nadzieję, że ten gest razem z lodowatym spojrzeniem jasno przekaże Wren prostą wiadomość. Nie prowokuj mnie. Nawet jeśli była wygłodniała, spragniona bliskości czy choć części jej uwagi, nie mogła sięgać po to, co nie należało do niej. Niezależne, czy był to papieros czy księgi, na których otworzenie jeszcze nie była gotowa. To mogło skończyć się przedwczesnym zakończeniem wspólnych lekcji i problematycznymi w sprzątnięciu zwłokami. – Nie wiem, czy jesteś na to gotowa. I czy masz do zaoferowania coś więcej niż przesadną pewność siebie i ślepą odwagę - stwierdziła w końcu tonem nagle wyzutym z emocji. Wyprostowała się i poprawiła przód eleganckiej sukni, spojrzeniem powracając do występu. Jeśli naprawdę jej zależało, jeśli była pewna tego, o co ją prosiła, nie powinna zniechęcić się ani ostrością słów ani śladem po poparzeniu.
Ważyła słowa w dalszym milczeniu, słuchając kolejnych zapewnień czarownicy. Nie wiedziała, o czym mówiła – ale gdy Deirdre pierwszy raz wypowiadała czarnomagiczne inkantacje, także nie miała pojęcia, jak wiele będzie kosztować ją choć podstawowe opanowanie tej sztuki, nie mówiąc już o doskonaleniu. – Muszę być całkowicie pewna twoich intencji oraz zaangażowania – odpowiedziała w końcu, spod na wpół przymrużonych powiek obserwując kolejny dowód braku wychowania oraz zadziwiającej śmiałości. Nie zacisnęła palców, gdy ta sięgnęła po jej papierosa, nie wytrąciła go z jej ręki, ale kocie oczy zalśniły głębszą, chłodniejszą czernią. – Chyba nie sądzisz, że wystarczy krótka rozmowa w tym przemiłym lokalu, bym oceniła twój magiczny potencjał jako…kuszący i możliwy do rozwoju? – spytała retorycznie; nie, Wren nie była głupia, inaczej nie zbudowałaby dobrze prosperującego biznesu i nie wślizgnęłaby się w łaski megalomańskich arystokratek. Ale czy była mądra? Tego ocenić nie mogła, nie od razu, a ufać na ślepo nie zamierzała, nikomu. Nawet czarownicy o podobnym, orientalnym pochodzeniu.
– Wymagam też bezgranicznego posłuszeństwa – dodała jeszcze, delikatnym gestem odbierając wypalanego na pół papierosa, lecz nie wsunęła go znów pomiędzy swe wargi, a szybkim gestem przycisnęła żarzącą się końcówkę do prawej dłoni Wren, żałując, że dźwięki burleski zagłuszają przyjemne skwierczenie skóry. Miała nadzieję, że ten gest razem z lodowatym spojrzeniem jasno przekaże Wren prostą wiadomość. Nie prowokuj mnie. Nawet jeśli była wygłodniała, spragniona bliskości czy choć części jej uwagi, nie mogła sięgać po to, co nie należało do niej. Niezależne, czy był to papieros czy księgi, na których otworzenie jeszcze nie była gotowa. To mogło skończyć się przedwczesnym zakończeniem wspólnych lekcji i problematycznymi w sprzątnięciu zwłokami. – Nie wiem, czy jesteś na to gotowa. I czy masz do zaoferowania coś więcej niż przesadną pewność siebie i ślepą odwagę - stwierdziła w końcu tonem nagle wyzutym z emocji. Wyprostowała się i poprawiła przód eleganckiej sukni, spojrzeniem powracając do występu. Jeśli naprawdę jej zależało, jeśli była pewna tego, o co ją prosiła, nie powinna zniechęcić się ani ostrością słów ani śladem po poparzeniu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Miała męża, mówiła, a Wren nie wiedziała o niej zbyt wiele, nie dość, by ocenić kim była przedtem, kim stała się dziś. Czy otaczająca ją fantazja była jedynie tym - fantazją, czy może szczerą przeszłością. Jej stopa nigdy nie przekroczyła progu wzniesionej na wyżyny odnowionego przepychu la Fantasmagorii by poznać czuwającą nad artystyczną śmietanką panią Mericourt, jej westalkę, nie bywała również w Wenus, gdzie podobnej urody twarz mogłaby mignąć wśród ścian eleganckiego gniazda kwiatów o słodkim, trująco uzależniającym aromacie. Nie wiedziała o niej nic - tylko tyle, tylko to, co jawiło się przed oczyma tamtej nocy; nie znała nawet jej imienia, a brak podstawowych informacji sprawiał, że poruszała się na oślep. Testowała granice butną pewnością siebie, sprawdzała na ile może sobie pozwolić, kiedy Deirdre zatrzyma ją szorstką komendą, ukróci wątłą nic przyjacielskiej, swobodnej konwersacji, zamieni ją w coś innego. Coś cięższego. Coś trudniejszego - oferującego przedsmak, małe preludium do drogi, jaką zamierzała podjąć czarownica. Choć tembru głosu nie znaczyła jeszcze złość, karcący komunikat był jasny: Wren odparła na niego niemym skinieniem głowy, przepraszająco, nawet jeśli harda natura podpowiadała, że przecież nie uczyniła nic złego, nie przekroczyła granicy, której uprzednio nie zrównała z ziemią sama Mericourt; nie odważyła się jednak podnieść tego argumentu. Wokanda pozostała cicha. Zwieńczona swego rodzaju pokorą, której smak niesprawiedliwości umysł zdusił w zarodku prędko, gwałtownie. Nie chciała ujawnić jej obecności - nie mogła. Stawka pozostawała zbyt wysoka, by charakterystyczną sobie dumą zaprzepaścić cień szansy; czarownica znów odchyliła się w fotelu gdy z ust kobiety padło kolejne pytanie. Lewa dłoń zsunęła się na obleczone rajstopami kolano. Co pomyśli o niej Deirdre? Czy pomyśli to samo, co reszta świata?
- Ponownie - nie - odparła powoli, z pewną ostrożnością, uznając ponownie, że kłamstwo, choć łatwe i osiągalne, obdarłoby ją z wiarygodności jeśli pewnego dnia los zdecydowałby się ujawnić oń prawdę. Wiedziała, z czym wiąże się podobna reputacja - wiedziała, że była nie tyle już starą panną, co towarem niekoniecznie atrakcyjnym, lecz właśnie w tym położeniu czuła się bezpiecznie. Bez męskiej uwagi kojarzącej się bólem i wstrętem. - Nie mam ani męża, ani dzieci, nigdy ich nie miałam. Jedynie rodziców, z którymi właściwie nie utrzymuję kontaktu. W ich żyłach płynie czysta krew, tak jak i w żyłach ich rodziców - sprecyzowała na wszelki wypadek. Ostatnie wydarzenia tworzącej się na ich oczach historii Londynu z płomienną pasją udowadniały, jak wielkie znaczenie miało nieskalane bliższymi, podejrzanymi konszachtami z mugolami pochodzenie. Pytanie oznaczało, że kobiecie nie były znane okoliczności jej rodzinnych koligacji - w porównaniu do prowadzonych na skalę dość szeroką interesów, stwierdziła zatem, że pozostawianie niedomówień byłoby szkodliwe. Im więcej wiedziała o niej Deirdre już teraz, tym łatwiej byłoby podjąć jej ostateczną decyzję. Pozytywną decyzję, jeśli Merlin pozwoli.
Nie przerywała jej. Chłonęła z uwagą każde słowo, zapamiętywała je, w myślach oceniała dokładnie, tak, by nie umknął jej ni najmniejszy szczegół; głową kiwała delikatnie, raz po raz, na znak zrozumienia, a gdy usta rozwarły się z zamiarem zapewnienia o możliwości zaoferowania tego posłuszeństwa, poczuła, jak żarzący się papieros wgniótł się w wierzch jej dłoni. Muzyka otuliła jej reakcję welonem skrytej prywatności - Wren najpierw gwałtownie zacisnęła wargi, przygryzła tę dolną, hardo obiecując sobie, że wytrzyma, że nie wyda z siebie żadnego dźwięku świadczącego o przeszywającym ją bólu topiącym naskórek, a druga dłoń wystrzeliła prędko do nadgarstka tej niefortunnej, przytrzymując ją w miejscu. Nie zamierzała uciekać - nie mogła, wbrew budzącym się w niej instynktom poddała się parzącemu ostrzeżeniu, zanim z gardła wydobył się zduszony syk pełen bólu. I był przeznaczony wyłącznie dla uszu Deirdre. Otaczająca je fasada wydawała się oddzielać je od reszty zaaferowanej spektaklem klienteli, nieświadomej tego, że to w loży rozgrywała się sztuka najistotniejszej wagi. Czarownica odetchnęła głęboko gdy papieros odsunął się w końcu od jej dłoni, zgaszony własnym ciałem, pozostawiający wyraźny ślad tam, gdzie wcześniej napotkał opór skóry; okrągłe poparzenie było niewielkie, niegroźne, ale klarowne w swym przesłaniu. Wren zadrżała lekko raz jeszcze, nim oderwała spojrzenie od coraz to bardziej czerwieniejącego miejsca i skierowała je na Deirdre ponownie - pozornie? - pochłoniętą wulgarnym tańcem skąpo odzianych niewiast.
- Daj mi szansę udowodnić, że jestem. Sprawdź mnie - wydusiła z siebie w końcu, poparzoną dłoń przysuwając na blacie bliżej siebie, choć wzrok nie poświęcał ranie już więcej uwagi. Ponownie - wpatrzona była w towarzyszącą jej czarownicę, niezrażona, nieurażona, pulsujący ból nie był w stanie ukrócić głodu innego pokroju. - W czynach, nie słowach, w dostosowaniu się do twoich reguł, przestrzeganiu ich. Tiara nie bez powodu lata temu umieściła mnie w Slytherinie; nie jestem naiwnym Gryfonem, by łamać zasady w imię łamania zasad i liczyć, że ujdzie mi to na sucho - choć czuła, że solidny grunt pod nogami stawał się niebezpieczny, ulotny, konstrukcją nagle przypominał most utworzony z kart, nie mogła pozwolić sobie na poddanie się bez walki, nawet wtedy, gdy uwaga Deirdre spoczywała gdzie indziej. Musiała doprowadzić to do końca. Musiała, by móc bez wstrętu spojrzeć w lustro i nie dostrzec tam spoglądającego zza szkła tchórza, który zarzucił marzenie tylko dlatego, że droga do niego okazała się nie być usłana różami. - Nieważne czy zrobi się groźnie, trudno czy boleśnie, nie zrezygnuję. I nie zawiodę - bo wiem, że nie wylizałabym się z ran twojego rozczarowania. Tamta czerwień, ta, która mnie do ciebie przyprowadziła, nie pozostawiła cienia wątpliwości - dodała znacznie ciszej, spokojniej, jakby energetyczne pokłady zmieniły utorowany kierunek; wściekła plama na bladej skórze była niczym w stosunku do szalejącej nagle wyobraźni, pamiętała, z jaką łatwością Mericourt wymierzała sprawiedliwość mugolskiemu szlamowi, rozumiała więc również, że taki los mogła podzielić - i przyjmowała to ryzyko w całości, pewna targających nią pobudek.
- Ponownie - nie - odparła powoli, z pewną ostrożnością, uznając ponownie, że kłamstwo, choć łatwe i osiągalne, obdarłoby ją z wiarygodności jeśli pewnego dnia los zdecydowałby się ujawnić oń prawdę. Wiedziała, z czym wiąże się podobna reputacja - wiedziała, że była nie tyle już starą panną, co towarem niekoniecznie atrakcyjnym, lecz właśnie w tym położeniu czuła się bezpiecznie. Bez męskiej uwagi kojarzącej się bólem i wstrętem. - Nie mam ani męża, ani dzieci, nigdy ich nie miałam. Jedynie rodziców, z którymi właściwie nie utrzymuję kontaktu. W ich żyłach płynie czysta krew, tak jak i w żyłach ich rodziców - sprecyzowała na wszelki wypadek. Ostatnie wydarzenia tworzącej się na ich oczach historii Londynu z płomienną pasją udowadniały, jak wielkie znaczenie miało nieskalane bliższymi, podejrzanymi konszachtami z mugolami pochodzenie. Pytanie oznaczało, że kobiecie nie były znane okoliczności jej rodzinnych koligacji - w porównaniu do prowadzonych na skalę dość szeroką interesów, stwierdziła zatem, że pozostawianie niedomówień byłoby szkodliwe. Im więcej wiedziała o niej Deirdre już teraz, tym łatwiej byłoby podjąć jej ostateczną decyzję. Pozytywną decyzję, jeśli Merlin pozwoli.
Nie przerywała jej. Chłonęła z uwagą każde słowo, zapamiętywała je, w myślach oceniała dokładnie, tak, by nie umknął jej ni najmniejszy szczegół; głową kiwała delikatnie, raz po raz, na znak zrozumienia, a gdy usta rozwarły się z zamiarem zapewnienia o możliwości zaoferowania tego posłuszeństwa, poczuła, jak żarzący się papieros wgniótł się w wierzch jej dłoni. Muzyka otuliła jej reakcję welonem skrytej prywatności - Wren najpierw gwałtownie zacisnęła wargi, przygryzła tę dolną, hardo obiecując sobie, że wytrzyma, że nie wyda z siebie żadnego dźwięku świadczącego o przeszywającym ją bólu topiącym naskórek, a druga dłoń wystrzeliła prędko do nadgarstka tej niefortunnej, przytrzymując ją w miejscu. Nie zamierzała uciekać - nie mogła, wbrew budzącym się w niej instynktom poddała się parzącemu ostrzeżeniu, zanim z gardła wydobył się zduszony syk pełen bólu. I był przeznaczony wyłącznie dla uszu Deirdre. Otaczająca je fasada wydawała się oddzielać je od reszty zaaferowanej spektaklem klienteli, nieświadomej tego, że to w loży rozgrywała się sztuka najistotniejszej wagi. Czarownica odetchnęła głęboko gdy papieros odsunął się w końcu od jej dłoni, zgaszony własnym ciałem, pozostawiający wyraźny ślad tam, gdzie wcześniej napotkał opór skóry; okrągłe poparzenie było niewielkie, niegroźne, ale klarowne w swym przesłaniu. Wren zadrżała lekko raz jeszcze, nim oderwała spojrzenie od coraz to bardziej czerwieniejącego miejsca i skierowała je na Deirdre ponownie - pozornie? - pochłoniętą wulgarnym tańcem skąpo odzianych niewiast.
- Daj mi szansę udowodnić, że jestem. Sprawdź mnie - wydusiła z siebie w końcu, poparzoną dłoń przysuwając na blacie bliżej siebie, choć wzrok nie poświęcał ranie już więcej uwagi. Ponownie - wpatrzona była w towarzyszącą jej czarownicę, niezrażona, nieurażona, pulsujący ból nie był w stanie ukrócić głodu innego pokroju. - W czynach, nie słowach, w dostosowaniu się do twoich reguł, przestrzeganiu ich. Tiara nie bez powodu lata temu umieściła mnie w Slytherinie; nie jestem naiwnym Gryfonem, by łamać zasady w imię łamania zasad i liczyć, że ujdzie mi to na sucho - choć czuła, że solidny grunt pod nogami stawał się niebezpieczny, ulotny, konstrukcją nagle przypominał most utworzony z kart, nie mogła pozwolić sobie na poddanie się bez walki, nawet wtedy, gdy uwaga Deirdre spoczywała gdzie indziej. Musiała doprowadzić to do końca. Musiała, by móc bez wstrętu spojrzeć w lustro i nie dostrzec tam spoglądającego zza szkła tchórza, który zarzucił marzenie tylko dlatego, że droga do niego okazała się nie być usłana różami. - Nieważne czy zrobi się groźnie, trudno czy boleśnie, nie zrezygnuję. I nie zawiodę - bo wiem, że nie wylizałabym się z ran twojego rozczarowania. Tamta czerwień, ta, która mnie do ciebie przyprowadziła, nie pozostawiła cienia wątpliwości - dodała znacznie ciszej, spokojniej, jakby energetyczne pokłady zmieniły utorowany kierunek; wściekła plama na bladej skórze była niczym w stosunku do szalejącej nagle wyobraźni, pamiętała, z jaką łatwością Mericourt wymierzała sprawiedliwość mugolskiemu szlamowi, rozumiała więc również, że taki los mogła podzielić - i przyjmowała to ryzyko w całości, pewna targających nią pobudek.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wspomnienie o rodzicach otworzyło w umyśle Deirdre nowe ścieżki - obydwie pochodziły z Anglii, a jednocześnie wszyscy uważali je za obce, egzotyczne, odległe. Czy to możliwe, by łączyło je dalekie pokrewieństwo? Wątpiła w to, historia zakochanego bez pamięci Tsagairta, sprowadzającego z podróży dyplomatycznej orientalną narzeczoną była na tyle niedorzeczna, by nie wzbogacać jej przypadkowym odnalezieniem dalekiej kuzynki. Zresztą, nie miało to znaczenia; tylko dla aroganckich brytyjczyków, przekonanych o tym, że są królami świata oraz łaskawymi kolonizatorami dzikich ziem, twarze Wren i Deirdre lśniły bliźniaczym urokiem. Ona zauważała różnice, śledziła uważnym wzrokiem leciutko drżące mięśnie twarzy, bynajmniej z powodu nostalgii za nieznanym krajem swej babki. Ceniła kobiece piękno, w ciągu ostatnich tygodni stała się jego drapieżną koneserką, lecz tym wyjątkowym razem nie oceniała przydatności do spożycia - a przynajmniej nie dla kogoś innego; liczyły się jej wymagania. Równie wysokie, co Tristana, choć na zupełnie innym poziomie. Pragnęła płótna, podatnego materiału, by stworzyć kogoś samodzielnie; podświadomie podążała ścieżkami Rosiera, naśladując go w każdym calu, upatrując w nim ideał magicznej potęgi; wzór do naśladowania. Nie zamierzała jednak chwytać się byle czego, rozpościerać skrzydła mrocznych sił nad kimś, kto złamie się po pierwszej lekcji. Czas śmierciożerczyni był zbyt cenny, by marnowała go na słabeuszy.
Coś w nieustępliwości Wren podszeptywało, że do takowych nie należała. Wiedziała, co to ból, potrafiła go też przyjąć z otwartością zmysłów. Deirdre nawet nie drgnęła, gdy kobieta w rozpaczliwym geście przytrzymała jej dłoń dzierżącą papierosa; z trudem zaś powstrzymała mile zaskoczony uśmiech. A więc masochistka. Doskonale. Nawet jeśli zawiedzie, otrzyma w ramach zadośćuczynienia chwilę przyjemności tuż przed ostateczną karą. Dalej jednak milczała, nie podejmując pochopnych decyzji, nie dając się ująć wygłodniałemu, prawie błagalnemu spojrzeniu skośnych oczu, nie pozwalając megalomańskim podszeptom przejąć kontroli nad chłodem umysłu. Zobacz, jaka jest chętna, jaka jest zdeterminowana, jaka jest do ciebie podobna; złam ją i stwórz ją na nowo, będzie twoją dumą, twoim wsparciem, twoim zapleczem, twoją rozrywką. Wahanie nie było jednak widoczne w nieprzeniknionej czerni tęczówek zlewających się ze źrenicami, skrzętnie skrywała okruchy emocji, z jednej strony kierowana emocjonalną słabością, z drugiej lodowato szczegółowymi zasadami dotyczącymi dysponowania swym czasem oraz umiejętnościami.
Wyprostowała się, z pozoru obojętna, niewzruszona, lecz tak naprawdę każdy szept Wren, każda przeciągnięta w napięciu sylaba przyjemnego głosu, każdy cieplejszy oddech świadczył na jej korzyść. Deirdre nic nie traciła, oprócz kilku godzin na poznanie prawdy o tej tajemniczej dziewczynie: jeśli okaże się spróchniała w środku, już po pierwszych lekcjach rozpadnie się w jej dłoniach. A tyle mogła zaryzykować, zwłaszcza, że krwawa porażka może być wesołym urozmaiceniem wieczoru po trudnych negocjacjach w la Fantasmagorii. Nikt zaś nie będzie szukał drobnej Azjatki, sama przyznała się do braku rodziny; najwyżej zapłaczą za nią zdesperowane arystokratki, pewne, że to ich gładkie lico zamieni rozwiązłego męża w wiernego rycerza, kładącego się co noc do małżeńskiego łoża.
To naiwności się obawiała; naiwności Wren, pewnej, że czeka ją w miarę łatwa droga - i swojej, że poświęci uwagę komuś, kto finalnie, za kilka miesięcy, ją zawiedzie. Nagle z bolesną świadomością pojęła w pełni ryzyko podjęte w ubiegłym roku przez Tristana. Zgodził się na równie błagalną prośbę prostytutki, otworzył przed nią setki drzwi, zapewnił świetlane perspektywy; nic dziwnego, że musztrował ją i nie ufał w pełni do dziś dnia. To właśnie ta świadomość braku pewności sprawiła, że Deirdre westchnęła lekko, podejmując decyzję - i układając dłonie do braw, nagradzających koniec pierwszego występu tancerek. A może odrobinę ironicznie wieńcząc zapewnienia wygłodniałej Wren.
- Przyniesiesz mi coś, co jest dla ciebie najcenniejsze. Albo kogoś - zaczęła nagle, gdy już wydawało się, że nie odpowie, że wstanie i zniknie, tym razem za czerwienią kurtyny a nie mgiełki krwi unoszącej się znad ciał mugoli. - Będziesz posłuszna. Będziesz dyskretna. I rozsądna, na tyle, na ile potrafisz - w końcu powróciła wzrokiem do Wren, surowym, lecz po raz pierwszy tego wieczoru matowe źrenice zalśniły lekkimi iskierkami. Ciekawości, może nawet zaintrygowania tym, co przyniesie przyszłość. I jak długo ona potrwa, zanim wszystkie pochmurne wizje zawodu przesłonią blask ekscytacji. - Oczekuj mojego listu - dodała jeszcze, zgrabnie podnosząc się z fotela. Wyminęła siedzisko Wren, ale nie odeszła od razu, kładąc odzianą w rękawiczkę dłoń na jej ramieniu, blisko szyi, tak, że pomimo jedwabistego materiału czuła jej puls i gorąc ciała. - Nie będzie drugiej szansy - szepnęła prosto do jej ucha, pochylając się nad nią na sekundę. Informowała rzeczowo, przy okazji zaciągając się specyficznym zapachem kobiety. Chciałaby mieć wyostrzone zmysły, zapamiętać duszną woń perfum, ekscytacji, zdenerwowania i nadziei; na razie rozpoznawała tylko przyjemne, nieco orientalne nuty. Oby skrywały w sobie taką samą siłę, jaką wykazała się ona na początku trudnej drogi. - Miłego wieczoru, Wren - pożegnała ją w końcu, muskając palcami w rękawiczce jej policzek, pieszczotliwie i ostrzegawczo jednocześnie, po czym odwróciła się i wyszła z loży, nie oglądając się za siebie ani razu. Czyżby tak miał wyglądać nowy początek?
Coś w nieustępliwości Wren podszeptywało, że do takowych nie należała. Wiedziała, co to ból, potrafiła go też przyjąć z otwartością zmysłów. Deirdre nawet nie drgnęła, gdy kobieta w rozpaczliwym geście przytrzymała jej dłoń dzierżącą papierosa; z trudem zaś powstrzymała mile zaskoczony uśmiech. A więc masochistka. Doskonale. Nawet jeśli zawiedzie, otrzyma w ramach zadośćuczynienia chwilę przyjemności tuż przed ostateczną karą. Dalej jednak milczała, nie podejmując pochopnych decyzji, nie dając się ująć wygłodniałemu, prawie błagalnemu spojrzeniu skośnych oczu, nie pozwalając megalomańskim podszeptom przejąć kontroli nad chłodem umysłu. Zobacz, jaka jest chętna, jaka jest zdeterminowana, jaka jest do ciebie podobna; złam ją i stwórz ją na nowo, będzie twoją dumą, twoim wsparciem, twoim zapleczem, twoją rozrywką. Wahanie nie było jednak widoczne w nieprzeniknionej czerni tęczówek zlewających się ze źrenicami, skrzętnie skrywała okruchy emocji, z jednej strony kierowana emocjonalną słabością, z drugiej lodowato szczegółowymi zasadami dotyczącymi dysponowania swym czasem oraz umiejętnościami.
Wyprostowała się, z pozoru obojętna, niewzruszona, lecz tak naprawdę każdy szept Wren, każda przeciągnięta w napięciu sylaba przyjemnego głosu, każdy cieplejszy oddech świadczył na jej korzyść. Deirdre nic nie traciła, oprócz kilku godzin na poznanie prawdy o tej tajemniczej dziewczynie: jeśli okaże się spróchniała w środku, już po pierwszych lekcjach rozpadnie się w jej dłoniach. A tyle mogła zaryzykować, zwłaszcza, że krwawa porażka może być wesołym urozmaiceniem wieczoru po trudnych negocjacjach w la Fantasmagorii. Nikt zaś nie będzie szukał drobnej Azjatki, sama przyznała się do braku rodziny; najwyżej zapłaczą za nią zdesperowane arystokratki, pewne, że to ich gładkie lico zamieni rozwiązłego męża w wiernego rycerza, kładącego się co noc do małżeńskiego łoża.
To naiwności się obawiała; naiwności Wren, pewnej, że czeka ją w miarę łatwa droga - i swojej, że poświęci uwagę komuś, kto finalnie, za kilka miesięcy, ją zawiedzie. Nagle z bolesną świadomością pojęła w pełni ryzyko podjęte w ubiegłym roku przez Tristana. Zgodził się na równie błagalną prośbę prostytutki, otworzył przed nią setki drzwi, zapewnił świetlane perspektywy; nic dziwnego, że musztrował ją i nie ufał w pełni do dziś dnia. To właśnie ta świadomość braku pewności sprawiła, że Deirdre westchnęła lekko, podejmując decyzję - i układając dłonie do braw, nagradzających koniec pierwszego występu tancerek. A może odrobinę ironicznie wieńcząc zapewnienia wygłodniałej Wren.
- Przyniesiesz mi coś, co jest dla ciebie najcenniejsze. Albo kogoś - zaczęła nagle, gdy już wydawało się, że nie odpowie, że wstanie i zniknie, tym razem za czerwienią kurtyny a nie mgiełki krwi unoszącej się znad ciał mugoli. - Będziesz posłuszna. Będziesz dyskretna. I rozsądna, na tyle, na ile potrafisz - w końcu powróciła wzrokiem do Wren, surowym, lecz po raz pierwszy tego wieczoru matowe źrenice zalśniły lekkimi iskierkami. Ciekawości, może nawet zaintrygowania tym, co przyniesie przyszłość. I jak długo ona potrwa, zanim wszystkie pochmurne wizje zawodu przesłonią blask ekscytacji. - Oczekuj mojego listu - dodała jeszcze, zgrabnie podnosząc się z fotela. Wyminęła siedzisko Wren, ale nie odeszła od razu, kładąc odzianą w rękawiczkę dłoń na jej ramieniu, blisko szyi, tak, że pomimo jedwabistego materiału czuła jej puls i gorąc ciała. - Nie będzie drugiej szansy - szepnęła prosto do jej ucha, pochylając się nad nią na sekundę. Informowała rzeczowo, przy okazji zaciągając się specyficznym zapachem kobiety. Chciałaby mieć wyostrzone zmysły, zapamiętać duszną woń perfum, ekscytacji, zdenerwowania i nadziei; na razie rozpoznawała tylko przyjemne, nieco orientalne nuty. Oby skrywały w sobie taką samą siłę, jaką wykazała się ona na początku trudnej drogi. - Miłego wieczoru, Wren - pożegnała ją w końcu, muskając palcami w rękawiczce jej policzek, pieszczotliwie i ostrzegawczo jednocześnie, po czym odwróciła się i wyszła z loży, nie oglądając się za siebie ani razu. Czyżby tak miał wyglądać nowy początek?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przyniesiesz mi coś, co jest dla ciebie najcenniejsze. Albo kogoś.
Myśli zawrzały. Myślą, paniką, głęboką kontemplacją - choć miała na nią czas. Do okiennej szyby zapuka sowa, uskrzydlony zwiastun czasów pięknych i trudnych przyniesie przytwierdzony wstęgą do nóżki list, a wtedy nowy rozdział rozpocznie się naprawdę. Do tego dnia miała więc możliwość zaoferować Deirdre to, czego wymagała - bo czymże było to, co ceniła najbardziej? Klucz do skrytki w magicznym banku, klucz do pracowni spełniającej przyziemne marzenia? Miała przywlec doń za włosy ojca, kogoś, kto stworzył ją z niczego, jej fundament, nawet jeśli ten wyblakł na przestrzeni lat? Matkę rzuciłaby w jej szpony bez wahania. Dlatego, że nie była dlań ważna; wyznaczała tor powziętej egzystencji w niezrozumiałej ciszy, za kurtyną podświadomych machinacji, stawała się zapalnikiem wyzwalającym w Chang najgorsze z instynktów, ale mogła też umrzeć. W każdej chwili, nawet dzisiaj, za króciutką chwilę - bo łącząca je nić przywiązania wygasła dawno temu, gdy dziecko jęło rozumieć, że zimne metody matczynej miłości krzywdzą zamiast pomagać rozkwitać. Czy to możliwe, by ważnym, rzeczywiście ważnym, było dla niej nic? Nikt? Nawet Claude? Wren poczuła płynący przez żyły ogień, to, jak trawił ją w nagłym zdenerwowaniu zamaskowanym pod bladą, beznamiętną fasadą. Splatał się z pulsującym szczypaniem nadgryzającym miękkość skóry wierzchu dłoni. Sprawiał, że świat wirował lekko przed oczyma; upajały ją słowa Tsargait, doznania, które oferowała jej z tak błahą łatwością, jej przyzwolenie, jej zgoda, jej wspaniałomyślność - czy spodziewałam się, że przystanie na moją prośbę? Głęboki wdech, powolny wydech, czarownica na moment przymknęła powieki po to, by otworzyć je na nowo, zogniskować spojrzenie na kobiecie - i kiwnęła głową w zrozumieniu, pokornie, posłusznie.
- Będę - obiecała półszeptem, wciąż gorącym i głodnym, pełnym podniecenia; nie przywykła do tego. Do poddania się dominującej sile. Dotychczas wyrywała się z jej zębisk i butnie udowadniała, że zrobi wszystko, by strzepnąć z ramion pozostałości płaszcza młodzieńczego, koniecznego posłuszeństwa niegodnemu autorytetowi. Wyrywała się z objęć przynależności, gryzła i kopała, gdy jego ślady wyślizgiwały się z cienia świadomości. A jednak była w stanie porzucić to wszystko dla nauk Deirdre. Spróbować, dokonać tego - bo nie miała wyboru. I nie chciała go mieć. Zgodziła się ślepo na określoną przez kobietę cenę, gotowa poświęcić ile tylko wymagało odeń przeznaczenie by osiągnąć to, co w końcu miało ubrać ją w szaty potężnej godności. - Będę - powtórzyła raz jeszcze, głos barwiąc zdecydowaniem. Niejako potwierdzając przyrzeczenie dla samej siebie. Całe swoje życie szukała godnego mentora. Kogoś, kto będzie w stanie otworzyć dla niej drzwi nie tyle mądrości, co i nowych sztuk, arkan przewyższających ludzkie, miałkie możliwości. Instynktownie nachyliła się do głosu rozbrzmiewającego gdzieś przy jej uchu. - Nie zmarnuję jej. Dziękuję - upadnie raz, drugi, trzeci, dwudziesty, aż w końcu stanie się kimś, z kogo Deirdre będzie mogła być dumna. Kimś silnym, zdolnym władać podobną jej magią, jej młodzieńczym ekwiwalentem, lecz nieustannie i skrupulatnie pielęgnowanym. Nie osiądzie na pierwszych laurach, nigdy nie osiadała. A jednak wciąż były to tylko słowa, czcze zapewnienia. Prawdziwe poświęcenie udowodni jedynie czynem, hartem ducha, niezłomnością własnej decyzji, gdy posiniaczone, doprowadzone na skraj wytrzymałości ciało zapragnie ugiąć się pod ciężarem nieznanej dotąd brutalności. Gdy każdy splot mięśni zabłaga o zaprzestanie pożerających je okrucieństwem praktyk. A umysł wytrzyma. Musiał, zrobi to - choćby miała go stracić.
- Miłego wieczoru - rzuciła w eter, wiedząc, że Deirdre nie stała już za nią. Oddaliła się, ona i jej dotyk, i dopiero wtedy, gdy Wren rzeczywiście pojęła, na co zgodziła się wiedźma - o co poprosiła ona -, na zarumienionej twarzy wykwitł uśmiech. Szczery, prześliczny, błyszczący, przeznaczony dla nikogo; tak okrutnie rzadki. I pojawił się teraz. Większości nieznany, wilczy, miał w sobie wszystko to, co czarownica kamuflowała na co dzień - bogactwo przejmującej emocji. Obnażał chwilowe szczęście, które już niebawem zamieni na grymas bólu. Ale dziś była szczęśliwa. Była spełniona.
U jej boku pojawił się kelner ledwie otwierający usta by dopytać o następne zamówienie, odesłała go jednak błyskawicznie uniesioną ku górze dłonią, niedbałym machnięciem. Odejdź, nie przeszkadzaj. Nie psuj tego, co po sobie zostawiła. Zastygła na kilka kolejnych minut. Myślała - intensywnie, w euforii, aż w końcu wydała z siebie pełne ulgi westchnienie i również opuściła klub. Kierowała się do domu. Tam sytuację mogła przetrawić w spokoju. W chłodzie trzeźwości umysłu. I ucieszyć się raz jeszcze.
zt x2
Myśli zawrzały. Myślą, paniką, głęboką kontemplacją - choć miała na nią czas. Do okiennej szyby zapuka sowa, uskrzydlony zwiastun czasów pięknych i trudnych przyniesie przytwierdzony wstęgą do nóżki list, a wtedy nowy rozdział rozpocznie się naprawdę. Do tego dnia miała więc możliwość zaoferować Deirdre to, czego wymagała - bo czymże było to, co ceniła najbardziej? Klucz do skrytki w magicznym banku, klucz do pracowni spełniającej przyziemne marzenia? Miała przywlec doń za włosy ojca, kogoś, kto stworzył ją z niczego, jej fundament, nawet jeśli ten wyblakł na przestrzeni lat? Matkę rzuciłaby w jej szpony bez wahania. Dlatego, że nie była dlań ważna; wyznaczała tor powziętej egzystencji w niezrozumiałej ciszy, za kurtyną podświadomych machinacji, stawała się zapalnikiem wyzwalającym w Chang najgorsze z instynktów, ale mogła też umrzeć. W każdej chwili, nawet dzisiaj, za króciutką chwilę - bo łącząca je nić przywiązania wygasła dawno temu, gdy dziecko jęło rozumieć, że zimne metody matczynej miłości krzywdzą zamiast pomagać rozkwitać. Czy to możliwe, by ważnym, rzeczywiście ważnym, było dla niej nic? Nikt? Nawet Claude? Wren poczuła płynący przez żyły ogień, to, jak trawił ją w nagłym zdenerwowaniu zamaskowanym pod bladą, beznamiętną fasadą. Splatał się z pulsującym szczypaniem nadgryzającym miękkość skóry wierzchu dłoni. Sprawiał, że świat wirował lekko przed oczyma; upajały ją słowa Tsargait, doznania, które oferowała jej z tak błahą łatwością, jej przyzwolenie, jej zgoda, jej wspaniałomyślność - czy spodziewałam się, że przystanie na moją prośbę? Głęboki wdech, powolny wydech, czarownica na moment przymknęła powieki po to, by otworzyć je na nowo, zogniskować spojrzenie na kobiecie - i kiwnęła głową w zrozumieniu, pokornie, posłusznie.
- Będę - obiecała półszeptem, wciąż gorącym i głodnym, pełnym podniecenia; nie przywykła do tego. Do poddania się dominującej sile. Dotychczas wyrywała się z jej zębisk i butnie udowadniała, że zrobi wszystko, by strzepnąć z ramion pozostałości płaszcza młodzieńczego, koniecznego posłuszeństwa niegodnemu autorytetowi. Wyrywała się z objęć przynależności, gryzła i kopała, gdy jego ślady wyślizgiwały się z cienia świadomości. A jednak była w stanie porzucić to wszystko dla nauk Deirdre. Spróbować, dokonać tego - bo nie miała wyboru. I nie chciała go mieć. Zgodziła się ślepo na określoną przez kobietę cenę, gotowa poświęcić ile tylko wymagało odeń przeznaczenie by osiągnąć to, co w końcu miało ubrać ją w szaty potężnej godności. - Będę - powtórzyła raz jeszcze, głos barwiąc zdecydowaniem. Niejako potwierdzając przyrzeczenie dla samej siebie. Całe swoje życie szukała godnego mentora. Kogoś, kto będzie w stanie otworzyć dla niej drzwi nie tyle mądrości, co i nowych sztuk, arkan przewyższających ludzkie, miałkie możliwości. Instynktownie nachyliła się do głosu rozbrzmiewającego gdzieś przy jej uchu. - Nie zmarnuję jej. Dziękuję - upadnie raz, drugi, trzeci, dwudziesty, aż w końcu stanie się kimś, z kogo Deirdre będzie mogła być dumna. Kimś silnym, zdolnym władać podobną jej magią, jej młodzieńczym ekwiwalentem, lecz nieustannie i skrupulatnie pielęgnowanym. Nie osiądzie na pierwszych laurach, nigdy nie osiadała. A jednak wciąż były to tylko słowa, czcze zapewnienia. Prawdziwe poświęcenie udowodni jedynie czynem, hartem ducha, niezłomnością własnej decyzji, gdy posiniaczone, doprowadzone na skraj wytrzymałości ciało zapragnie ugiąć się pod ciężarem nieznanej dotąd brutalności. Gdy każdy splot mięśni zabłaga o zaprzestanie pożerających je okrucieństwem praktyk. A umysł wytrzyma. Musiał, zrobi to - choćby miała go stracić.
- Miłego wieczoru - rzuciła w eter, wiedząc, że Deirdre nie stała już za nią. Oddaliła się, ona i jej dotyk, i dopiero wtedy, gdy Wren rzeczywiście pojęła, na co zgodziła się wiedźma - o co poprosiła ona -, na zarumienionej twarzy wykwitł uśmiech. Szczery, prześliczny, błyszczący, przeznaczony dla nikogo; tak okrutnie rzadki. I pojawił się teraz. Większości nieznany, wilczy, miał w sobie wszystko to, co czarownica kamuflowała na co dzień - bogactwo przejmującej emocji. Obnażał chwilowe szczęście, które już niebawem zamieni na grymas bólu. Ale dziś była szczęśliwa. Była spełniona.
U jej boku pojawił się kelner ledwie otwierający usta by dopytać o następne zamówienie, odesłała go jednak błyskawicznie uniesioną ku górze dłonią, niedbałym machnięciem. Odejdź, nie przeszkadzaj. Nie psuj tego, co po sobie zostawiła. Zastygła na kilka kolejnych minut. Myślała - intensywnie, w euforii, aż w końcu wydała z siebie pełne ulgi westchnienie i również opuściła klub. Kierowała się do domu. Tam sytuację mogła przetrawić w spokoju. W chłodzie trzeźwości umysłu. I ucieszyć się raz jeszcze.
zt x2
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący przed wejściem do klubu list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący przed wejściem do klubu list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Dylan Chambers – były przedstawiciel Magicznej Policji, zabity w trakcie publicznej egzekucji po przeciwstawieniu się aktualnej władzy.
- Roth i Meggy Davies – pięcioletnie bliźnięta, zamordowane z zimną krwią na oczach ich własnych rodziców. Ich matka pozostaje zaginiona w akcji.
- Roderick Smith – były pałkarz Jastrzębi z Flamouth. Aresztowany po ataku na funkcjonariuszy Magicznej Policji. Zamordowany za zgodą Wizengamotu w ramach wymierzenia pokazowej kary śmierci.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
Na trzydziestego pierwszego października przypadała jedna z najbardziej magicznych nocy dla czarodziejskiego społeczeństwa - Noc Duchów. Demelza zawsze była nią zachwycona. Lampionami z dyni zdobiącymi każdy kąt ich rodzinnego domu, później Hogwartu, opowieściami duchów o ich życiu i późniejszej egzystencji, uroczystą kolacją. Ta noc zawsze była wyjątkowa. W Piórku Feniksa także zawsze czyniono do niej poważne i staranne przygotowania, wieczorny spektakl w Noc Duchów musiał być przecież inny i wyjątkowy; równało się to droższej sprzedaży biletów, które rozeszły się jak ciepłe bułeczki nawet w tak trudnym czasie jak ten jesienią tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego roku, kiedy trudniej było o tę świeżą, ciepłą bułkę, niż bilet na burleskowy spektakl w Piórku Feniksa... Na tamtą chwilę problemy te jeszcze tak mocno w sam lokal nie uderzyły, mieli znajomości i dojścia, cieszył się popularnością wśród czarodziejskiej społeczności - szczególnie tej części męskiej i zamożnej.
Kilka dni poprzedzających Noc Duchów Demelza spędziła na wyczerpujących próbach, a nocy na kończeniu kostiumów, które szyła specjalnie na tę okazję. Palce miała czerwone i bolące od igły, lecz trzydziestego pierwszego o poranku wszystkie były gotowe, a ona położyła się na kilka godzin, by odpocząć. Na zapleczu, w garderobie, słyszała przytłumioną muzykę i coraz więcej rozmów, osób, śmiechu. Goście zaczęli przybywać coraz tłumniej, a one kończyły się przygotowywać - i wreszcie, gdy wybiła godzina dwudziesta Demelza pojawiła się na scenie jako jedna z pierwszych, aby stanąć przed gośćmi Piórka Feniksa w soczyście pomarańczowej kreacji złożonej z ciasno ściśniętego gorsetu i rozciętej, szerokiej spódnicy, odsłaniającej długie, smukłe nogi w czarnych pończochach zwieńczonych koronką. Z każdym krokiem Elzy, czynionym w takt nieśpiesznej, lecz radosnej muzyki, spódnica robiła się coraz krótsza i krótsza, aż wreszcie stanęła za parawanem, by goście dostrzegali zarys jej sylwetki i ruchów - obserwowali jedynie cień pozbywający się długich rękawiczek, pończoch i gorsetu, silnie oddziałujący na ich wyobraźni. Nagle wychynęła zza niego jedynie głowa czarownicy, szeroko uśmiechniętej, strojącej do widowni miny, jakby się z nimi droczyła - powinna wyjść, czy nie? W końcu wyszła zza kotary cała, jedynie w dolnej części bielizny, zasłaniając nagie piersi szerokim wachlarzem z czarnych, pawich piór. Drażniła się z gośćmi, udając, że zaraz odsłoni więcej, aby wreszcie zniknęła za kulisami - to był przecież początek spektaklu, jedynie przedsmak tego, co przyszykowano na później.
Wszystko to trwało przeszło trzy godziny, podczas których tancerki w Piórku Feniksa razem i solo dawały pokazy burleski, rozpieszczając zmysły widowni. Gdy kłaniały się nisko, na scenie wylądowały kwiaty, a one ucieszone i uradowane zeszły do części restauracyjnej, by przyłączyć się do gości - Rickard tego właśnie od nich oczekiwał. Demelza uczyniła to z dużo większym ociąganiem, niż inne czarownice, zawsze czyniła to z jakąś niechęcią - to była najmniej lubiana przez nią część tego całego zajęcia. Widziała jak jeden z ze starszych mężczyzn siedzących w loży próbuje zwrócić na nią swoją uwagę, przywołać gestem, pracował w Ministerstwie Magii i Rickard pewnie życzyłby sobie, by zabawiła go swoim towarzystwem, lecz akurat teraz nie miała na to najmniejszej ochoty. Unikała go wzrokiem i kiedy tylko dostrzegła, że przy barze zwalnia się stołek, natychmiast na nim usiadła i spojrzała na siedzącego obok mężczyznę... Z zaskoczeniem odkrywając, że jego twarz wydaje się dziwnie znajoma. Chyba nawet dzisiaj kilkukrotnie uchwyciła to spojrzenie, gdy była na scenie - ale to nie był wcale pierwszy raz. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że widywała go już wśród gości Piórka Feniksa.
- Nie przeszkadzam? - spytała lekko, pogodnym tonem, zakładając nogę na nogę. - Podobało się panu? Bardziej niż zazwyczaj?- zagadnęła figlarnie, by wciągnąć go w rozmowę - będzie miała powód, aby zostać tu dłużej i uniknąć towarzystwa Henry'ego.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie planowałem, że zawędruję tego wieczoru do Piórka Feniksa.
Bilety na Noc Duchów rozeszły się w zastraszającym tempie, nawet mimo faktu, że kosztowały małą fortunę, a przeciętny obywatel ciułał knuta do knuta, by mieć co włożyć do garnka – najpewniej lokal miał pękać w szwach za sprawą wysoko postawionych ministerialnych gryzipiórków, szych o wątpliwej moralności, samozwańczych władców półświatka… Dość niespodziewanie, i ja miałem zasilić to niezbyt zaszczytne grono. Klient, dla którego nie bez trudu stworzyłem w końcu talizman z runą skradzionej myśli, nalegał, bym dostarczył go do Londynu, tam – przekazał do rąk własnych; szastający galeonami na prawo i lewo, najwidoczniej nie miał problemu z tym, by zasponsorować wejściówkę na pokaz i mnie, byle tylko nie odciągać go od zabawy, a przy tym uniknąć dobijania targu w swej posiadłości czy na środku ulicy. Nie narzekałem. Nie interesowało mnie, na co mu ten amulet, prosty, bez zbędnych zdobień, łatwy do skrycia przed wzrokiem innych. Czyżby sam opanował niezwykle trudną sztukę legilimencji? Wątpliwe. Wyglądał mi na cwaniaka, nosił się ponad stan, tak naprawdę jednak – nie podejrzewałem go o nic więcej jak żerowanie na umiejętnościach czarodziejów, z którymi przystawał. Nie był drapieżnikiem, królem miejskiej dżungli, a śliską, interesowną płotką. Lecz to bez większego znaczenia, dopóki miał mi z czego zapłacić.
To nie miała być moja pierwsza wizyta w osławionym klubie, którego główną atrakcją były pokazy burleski. Kiedy tylko pozwalała mi na to sakiewka i akurat przebywałem w stolicy, zachodziłem do Piórka, by nacieszyć oczy widokiem nieosiągalnych, czarujących ze sceny tancerek. Wiązało się to z pewnymi nieprzyjemnościami, naturalnie. Wszak od gości Piórka wymagano odpowiedniej prezencji, nie wpuszczono do środka byle obwiesi – zmuszało mnie to do wciągnięcia na kark czegoś bardziej szykownego od wysłużonej, pogniecionej szaty, w której zwykłem doglądać zwierząt, do przycięcia zarostu i dokładnego wyszorowania paznokci. Po tych zabiegach nie przypominałem już odcinającego się od wszystkiego i wszystkich wolnego ducha, nie sprawiałem wrażenia takiego, co zaszywa się w środku lasu, by mieć święty spokój. I dlatego na wejściu, gdy legitymowałem się przekazanym listownie bilecikiem na dzisiejszy pokaz, nie zrobiono mi najmniejszych problemów. Po ruszeniu w głąb sali uderzyły mnie znajome dźwięki i zapachy, wnętrze ginęło w chmurach papierosowego dymu, rozbrzmiewało salwami podszytego odpowiednią dawką alkoholu śmiechu. Godzina jeszcze była młoda, podwyższenie puste, oni jednak już bawili się w najlepsze.
Odnalezienie tego, który zlecił mi wykonanie amuletu, nie zajęło wiele czasu. Siedział pod samą sceną, w otoczeniu kilku sobie podobnych, tak samo odpychających, oślizgłych węży. Choć może nie powinienem ich tak nazywać, nie wyglądali w końcu na przesadnie sprytnych. Na mój widok roześmiał się jeszcze głośniej, głową wskazał drogę do łazienki – zrozumiałem aluzję. Pięć minut później wracałem już do skąpanej w półmroku sceny, szukając jakiegoś wolnego miejsca, lżejszy o pakunek z talizmanem, cięższy o odpowiednio sowitą zapłatę, której część miałem zapewne zostawić tego wieczoru właśnie w Piórku Feniksa, a dokładniej – przy barze. Zdążyłem w samą porę, by sprzątnąć ostatni stolik, który stał jeszcze pusty, a który znajdował się blisko centrum lokalu. Zaczepiłem uwijającą się wśród gości kelnerkę, zamówiłem butelkę whisky i oczekiwałem już tylko wybicia dwudziestej, by przestać myśleć o tym, co działo się na ulicach, o zakradającym się i do mojego życia niebezpieczeństwie. W końcu rozbrzmiała muzyka, scenę rozświetliły nastrojowe światła, a na środek wyszła ona. Śledziłem jej ruchy łakomym wzrokiem, z jednej strony nie chcąc być zbyt nachalny, z drugiej – nie zamierzając odmawiać sobie niewątpliwej przyjemności, jaka płynęła z uważnego przyglądania się ściągniętej gorsetem talii, podkreślonemu w ten sposób dekoltowi czy obleczonym pończochami nogom, długim i smukłym. Kiedy zniknęła za parawanem, zamarłem ze szklanką w połowie drogi do ust, nieświadomie przełykając ślinę, mamiony poczynaniami bezpruderyjnego cienia czarownicy. Jak wodzony za nos smarkacz, którym już przecież nie byłem. Ile mogła mieć lat? I czy naprawdę nazywała się Demelza?
Siedziałem na barowym stołku, już nie męcząc się z zapiętą pod samą szyję koszulą, rozluźniony nie tylko procentami, które zdążyłem w siebie wlać, ale i atmosferą, która udzielała się wszystkim po skończonym pokazie. Zabawa trwać miała jeszcze długo, podsycana nie tylko sprzedawanymi przy kontuarze trunkami, ale i zażywanymi nie aż tak skrycie, by inni o tym nie wiedzieli, używkami. Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś wciągał właśnie ścieżkę śnieżki, taksując wzrokiem mieszające się z tłumem sylwetki gwiazd wieczoru. Jednak czy mogłem ich w pełni potępiać? Nie myślę tu o samym doborze używki, a raczej podświadomej chęci zbliżenia się do wypielęgnowanych kokietek. Nie zauważyłem nawet, kiedy miejsce obok mnie zwolniło się, przynajmniej na krótką chwilę; z zamyślenia wyrwał mnie jej głos, lekki, miękki, zaskakująco pogodny. Uniosłem wyżej brwi, wpierw odwracając ku niej jedynie głowę, później całą sylwetkę. Czyżby ściągnęły ją moje grzeszne myśli? – Nie – odpowiedziałem krótko, lakonicznie, lecz szczerze; nie byłem specjalistą w kurtuazyjnej wymianie zdań. Oczywiście, że nie przeszkadzała, musiała o tym wiedzieć. Wielu dałoby sobie odciąć rękę, byle tylko zajęła miejsce u ich boku. – Podobało się. Nie wiem jednak, czy bardziej. Każdy panny… – zawiesiłem głos; bo panią chyba nie była? – występ jest na swój sposób wyjątkowy. Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – Odbiłem piłeczkę, wkładając wiele siły w to, by utrzymać wzrok na jej twarzy, ładnej i młodej, a nie uciekać nim niżej. Nie wytrzymałem tak jednak długo, chciałem ocenić, jaki strój miała na sobie tym razem. – Napijesz się czegoś? – dopytałem, szybko przechodząc na ty, choć może nie powinienem, trudno. Męczyły mnie sztuczne grzeczności.
Bilety na Noc Duchów rozeszły się w zastraszającym tempie, nawet mimo faktu, że kosztowały małą fortunę, a przeciętny obywatel ciułał knuta do knuta, by mieć co włożyć do garnka – najpewniej lokal miał pękać w szwach za sprawą wysoko postawionych ministerialnych gryzipiórków, szych o wątpliwej moralności, samozwańczych władców półświatka… Dość niespodziewanie, i ja miałem zasilić to niezbyt zaszczytne grono. Klient, dla którego nie bez trudu stworzyłem w końcu talizman z runą skradzionej myśli, nalegał, bym dostarczył go do Londynu, tam – przekazał do rąk własnych; szastający galeonami na prawo i lewo, najwidoczniej nie miał problemu z tym, by zasponsorować wejściówkę na pokaz i mnie, byle tylko nie odciągać go od zabawy, a przy tym uniknąć dobijania targu w swej posiadłości czy na środku ulicy. Nie narzekałem. Nie interesowało mnie, na co mu ten amulet, prosty, bez zbędnych zdobień, łatwy do skrycia przed wzrokiem innych. Czyżby sam opanował niezwykle trudną sztukę legilimencji? Wątpliwe. Wyglądał mi na cwaniaka, nosił się ponad stan, tak naprawdę jednak – nie podejrzewałem go o nic więcej jak żerowanie na umiejętnościach czarodziejów, z którymi przystawał. Nie był drapieżnikiem, królem miejskiej dżungli, a śliską, interesowną płotką. Lecz to bez większego znaczenia, dopóki miał mi z czego zapłacić.
To nie miała być moja pierwsza wizyta w osławionym klubie, którego główną atrakcją były pokazy burleski. Kiedy tylko pozwalała mi na to sakiewka i akurat przebywałem w stolicy, zachodziłem do Piórka, by nacieszyć oczy widokiem nieosiągalnych, czarujących ze sceny tancerek. Wiązało się to z pewnymi nieprzyjemnościami, naturalnie. Wszak od gości Piórka wymagano odpowiedniej prezencji, nie wpuszczono do środka byle obwiesi – zmuszało mnie to do wciągnięcia na kark czegoś bardziej szykownego od wysłużonej, pogniecionej szaty, w której zwykłem doglądać zwierząt, do przycięcia zarostu i dokładnego wyszorowania paznokci. Po tych zabiegach nie przypominałem już odcinającego się od wszystkiego i wszystkich wolnego ducha, nie sprawiałem wrażenia takiego, co zaszywa się w środku lasu, by mieć święty spokój. I dlatego na wejściu, gdy legitymowałem się przekazanym listownie bilecikiem na dzisiejszy pokaz, nie zrobiono mi najmniejszych problemów. Po ruszeniu w głąb sali uderzyły mnie znajome dźwięki i zapachy, wnętrze ginęło w chmurach papierosowego dymu, rozbrzmiewało salwami podszytego odpowiednią dawką alkoholu śmiechu. Godzina jeszcze była młoda, podwyższenie puste, oni jednak już bawili się w najlepsze.
Odnalezienie tego, który zlecił mi wykonanie amuletu, nie zajęło wiele czasu. Siedział pod samą sceną, w otoczeniu kilku sobie podobnych, tak samo odpychających, oślizgłych węży. Choć może nie powinienem ich tak nazywać, nie wyglądali w końcu na przesadnie sprytnych. Na mój widok roześmiał się jeszcze głośniej, głową wskazał drogę do łazienki – zrozumiałem aluzję. Pięć minut później wracałem już do skąpanej w półmroku sceny, szukając jakiegoś wolnego miejsca, lżejszy o pakunek z talizmanem, cięższy o odpowiednio sowitą zapłatę, której część miałem zapewne zostawić tego wieczoru właśnie w Piórku Feniksa, a dokładniej – przy barze. Zdążyłem w samą porę, by sprzątnąć ostatni stolik, który stał jeszcze pusty, a który znajdował się blisko centrum lokalu. Zaczepiłem uwijającą się wśród gości kelnerkę, zamówiłem butelkę whisky i oczekiwałem już tylko wybicia dwudziestej, by przestać myśleć o tym, co działo się na ulicach, o zakradającym się i do mojego życia niebezpieczeństwie. W końcu rozbrzmiała muzyka, scenę rozświetliły nastrojowe światła, a na środek wyszła ona. Śledziłem jej ruchy łakomym wzrokiem, z jednej strony nie chcąc być zbyt nachalny, z drugiej – nie zamierzając odmawiać sobie niewątpliwej przyjemności, jaka płynęła z uważnego przyglądania się ściągniętej gorsetem talii, podkreślonemu w ten sposób dekoltowi czy obleczonym pończochami nogom, długim i smukłym. Kiedy zniknęła za parawanem, zamarłem ze szklanką w połowie drogi do ust, nieświadomie przełykając ślinę, mamiony poczynaniami bezpruderyjnego cienia czarownicy. Jak wodzony za nos smarkacz, którym już przecież nie byłem. Ile mogła mieć lat? I czy naprawdę nazywała się Demelza?
Siedziałem na barowym stołku, już nie męcząc się z zapiętą pod samą szyję koszulą, rozluźniony nie tylko procentami, które zdążyłem w siebie wlać, ale i atmosferą, która udzielała się wszystkim po skończonym pokazie. Zabawa trwać miała jeszcze długo, podsycana nie tylko sprzedawanymi przy kontuarze trunkami, ale i zażywanymi nie aż tak skrycie, by inni o tym nie wiedzieli, używkami. Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś wciągał właśnie ścieżkę śnieżki, taksując wzrokiem mieszające się z tłumem sylwetki gwiazd wieczoru. Jednak czy mogłem ich w pełni potępiać? Nie myślę tu o samym doborze używki, a raczej podświadomej chęci zbliżenia się do wypielęgnowanych kokietek. Nie zauważyłem nawet, kiedy miejsce obok mnie zwolniło się, przynajmniej na krótką chwilę; z zamyślenia wyrwał mnie jej głos, lekki, miękki, zaskakująco pogodny. Uniosłem wyżej brwi, wpierw odwracając ku niej jedynie głowę, później całą sylwetkę. Czyżby ściągnęły ją moje grzeszne myśli? – Nie – odpowiedziałem krótko, lakonicznie, lecz szczerze; nie byłem specjalistą w kurtuazyjnej wymianie zdań. Oczywiście, że nie przeszkadzała, musiała o tym wiedzieć. Wielu dałoby sobie odciąć rękę, byle tylko zajęła miejsce u ich boku. – Podobało się. Nie wiem jednak, czy bardziej. Każdy panny… – zawiesiłem głos; bo panią chyba nie była? – występ jest na swój sposób wyjątkowy. Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – Odbiłem piłeczkę, wkładając wiele siły w to, by utrzymać wzrok na jej twarzy, ładnej i młodej, a nie uciekać nim niżej. Nie wytrzymałem tak jednak długo, chciałem ocenić, jaki strój miała na sobie tym razem. – Napijesz się czegoś? – dopytałem, szybko przechodząc na ty, choć może nie powinienem, trudno. Męczyły mnie sztuczne grzeczności.
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W Piórku Feniksa czas zatrzymał się chyba kilka lat wcześniej, bo choć na zewnątrz świat się zmieniał i podążał w złym kierunku, to tu nie zmieniło się wiele. Jakby po przekroczeniu progu przybytku człowiek wkraczał do alternatywnej rzeczywistości. Grała muzyka, ludzie się śmiali, rozmawiali, tańczyli. Alkohol lał się do szkła strumieniami, gdzieniegdzie pozwalano sobie na mniej legalne używki, na które władze i pracownicy Piórka zawsze przymykali oko - chodziło przecież o to, by klient się rozluźnił, poczuł swobodny i szczęśliwy. Szczęśliwy klient, to hojny klient, czyż nie? Demelza miewała mieszane uczucia. Raz cieszyło ją to, że może oderwać się od ponurej rzeczywistości i zapomnieć o ulicach, które spływały krwią, utonąć w sztuce, radości i zabawie. Innym znowuż razem złościła się na to, ze inni o tym zapominali, gdy tam ktoś ginął - tylko dlatego, że był innej krwi lub nie posiadał różdżki. Wiedziała jednak, że w życiu tak jak na scenie każdy miał swoją rolę, którą musiał grać - do niej nie należała rola bohaterki. Tak skomplikowała sobie życie przez złe wybory, że musiała grać towarzyszkę zabaw i obiekt uciechy. Także i do tego miewała mieszane uczucia.
To nie pycha, Demelza nie spodziewała się jednak innej odpowiedzi niż przeczącej, inaczej uznałaby to wręcz za podejrzane. Nawet gdyby czekał na kogoś, z kim miałby dobić targu, omówić interesy - bo i podobnych gości w Piórku Feniksa wszak nie brakowało - wystarczyłoby jedno znaczące spojrzenie, by zrozumiała, że powinna dokładnie w tej chwili ich przeprosić i odejść tłumacząc się koniecznością przypudrowania nosa. W niemal wszystkich innych przypadkach goście byli wręcz spragnieni towarzystwa tancerek, których było zawsze o wiele za mało, by z móc z każdym choćby zamienić kilka słów, co dopiero spędzić więcej czasu. Rickard życzył sobie, aby poświęcały uwagę tym, którzy mogli swoimi wpływami otoczyć opiekę nad Piórkiem lub zostawiali w barze naprawdę pękate sakiewki - wiedziała jednak, że nie zdecyduje się wkroczyć w trakcie, bo powstałoby niepotrzebne zamieszanie. Może porozmawia z nią później. Trudno. Demeleza starała się teraz o tym nie myśleć; skupiła spojrzenie na przystojnej twarzy obcego mężczyzny, którego dostrzegła wśród gości już któryś raz. Nie była jedynie pewna, czy przychodził tylko na te spektakle, w których miała występować ona, czy może po prostu tak lubił burleskę - milej było jej z myślą, że pierwszy scenariusz był tym bliższym prawdy.
Uśmiechnęła się szerzej, w odpowiedzi na komplement, prosty, lecz nie wulgarny i onieśmielający. Mężczyźni, którzy zdążyli już sobie wypić, nawet jeśli na co dzień mieli dobre maniery, to tu niekiedy o nich zapominali - skoro na scenie tancerki wydawały się tak bezpruderyjne, pewnie i poza nią były takie same, czyż nie?
- Bardzo mnie cieszy, że się panu podobało - odpowiedziała Demelza, niby przypadkiem splatając przed sobą dłonie, na których brakowało pierścionka zaręczynowego, czy złotej obrączki. Żadna z dziewcząt w Piórku nie była zamężna, Rickard o to zadbał. Od niechcenia wzruszyła ramionami, gdy dość logicznie spytał dlaczego zdecydowała się przysiąść akurat do niego, kiedy wkoło nie brakowało gości pragnących jej towarzystwa. - Siedział pan sam, a nie chciałabym, by ktoś spędzał tak wyjątkowy wieczór jak Noc Duchów samotnie - skłamała gładko, odwracając wzrok w stronę barmana, gdy on nie mógł się powstrzymać i opuścił wzrok na pomarańczowy gorset z czarnym haftem w drobne nietoperze i koty, mocno ściskający ją w talii, niepoprawnie krótką spódniczkę z rozcięciem wystającą spod niego tak, że nie zasłaniał nawet koronkowych wykończeń pończoch. Przywykła do tych spojrzeń, nie czuła się już nimi skrępowana, nie potępiała go za to - bo czyż nie za to między innymi zapłacił? By popatrzeć na urocze dziewczęta w nieskromnych kostiumach?
- Z chęcią - przytaknęła, powracając do niego wzrokiem; zauważyła, że szybko odpuścił tytułowanie jej panną, lecz w Piórku Feniksa to także przestało Dem przeszkadzać. Atmosfera sprzyjała spoufalaniu się, niektórzy goście zachowywali się tak, jakby była ich własnością i nie dbali o to jak naprawdę ma na imię mówiąc do niej kotku, skarbie, słoneczko. Coś ją podkusiło, by tym razem się przedstawić i mieć nadzieję, że nieznajomy będzie chciał wiedzieć jak przynajmniej ma na imię. Podała mu swoją dłoń, przyzwyczajona do dobrych manier i eleganckich gestów, uśmiechając się ciepło. Ona także pozwoliła sobie na to, by zwrócić się doń na ty, wyraźnie był od niej starszy, lecz wciąż nie na tyle, aby uznawała go za inne pokolenie.
- Mam na imię Demelza. A ty?
To nie pycha, Demelza nie spodziewała się jednak innej odpowiedzi niż przeczącej, inaczej uznałaby to wręcz za podejrzane. Nawet gdyby czekał na kogoś, z kim miałby dobić targu, omówić interesy - bo i podobnych gości w Piórku Feniksa wszak nie brakowało - wystarczyłoby jedno znaczące spojrzenie, by zrozumiała, że powinna dokładnie w tej chwili ich przeprosić i odejść tłumacząc się koniecznością przypudrowania nosa. W niemal wszystkich innych przypadkach goście byli wręcz spragnieni towarzystwa tancerek, których było zawsze o wiele za mało, by z móc z każdym choćby zamienić kilka słów, co dopiero spędzić więcej czasu. Rickard życzył sobie, aby poświęcały uwagę tym, którzy mogli swoimi wpływami otoczyć opiekę nad Piórkiem lub zostawiali w barze naprawdę pękate sakiewki - wiedziała jednak, że nie zdecyduje się wkroczyć w trakcie, bo powstałoby niepotrzebne zamieszanie. Może porozmawia z nią później. Trudno. Demeleza starała się teraz o tym nie myśleć; skupiła spojrzenie na przystojnej twarzy obcego mężczyzny, którego dostrzegła wśród gości już któryś raz. Nie była jedynie pewna, czy przychodził tylko na te spektakle, w których miała występować ona, czy może po prostu tak lubił burleskę - milej było jej z myślą, że pierwszy scenariusz był tym bliższym prawdy.
Uśmiechnęła się szerzej, w odpowiedzi na komplement, prosty, lecz nie wulgarny i onieśmielający. Mężczyźni, którzy zdążyli już sobie wypić, nawet jeśli na co dzień mieli dobre maniery, to tu niekiedy o nich zapominali - skoro na scenie tancerki wydawały się tak bezpruderyjne, pewnie i poza nią były takie same, czyż nie?
- Bardzo mnie cieszy, że się panu podobało - odpowiedziała Demelza, niby przypadkiem splatając przed sobą dłonie, na których brakowało pierścionka zaręczynowego, czy złotej obrączki. Żadna z dziewcząt w Piórku nie była zamężna, Rickard o to zadbał. Od niechcenia wzruszyła ramionami, gdy dość logicznie spytał dlaczego zdecydowała się przysiąść akurat do niego, kiedy wkoło nie brakowało gości pragnących jej towarzystwa. - Siedział pan sam, a nie chciałabym, by ktoś spędzał tak wyjątkowy wieczór jak Noc Duchów samotnie - skłamała gładko, odwracając wzrok w stronę barmana, gdy on nie mógł się powstrzymać i opuścił wzrok na pomarańczowy gorset z czarnym haftem w drobne nietoperze i koty, mocno ściskający ją w talii, niepoprawnie krótką spódniczkę z rozcięciem wystającą spod niego tak, że nie zasłaniał nawet koronkowych wykończeń pończoch. Przywykła do tych spojrzeń, nie czuła się już nimi skrępowana, nie potępiała go za to - bo czyż nie za to między innymi zapłacił? By popatrzeć na urocze dziewczęta w nieskromnych kostiumach?
- Z chęcią - przytaknęła, powracając do niego wzrokiem; zauważyła, że szybko odpuścił tytułowanie jej panną, lecz w Piórku Feniksa to także przestało Dem przeszkadzać. Atmosfera sprzyjała spoufalaniu się, niektórzy goście zachowywali się tak, jakby była ich własnością i nie dbali o to jak naprawdę ma na imię mówiąc do niej kotku, skarbie, słoneczko. Coś ją podkusiło, by tym razem się przedstawić i mieć nadzieję, że nieznajomy będzie chciał wiedzieć jak przynajmniej ma na imię. Podała mu swoją dłoń, przyzwyczajona do dobrych manier i eleganckich gestów, uśmiechając się ciepło. Ona także pozwoliła sobie na to, by zwrócić się doń na ty, wyraźnie był od niej starszy, lecz wciąż nie na tyle, aby uznawała go za inne pokolenie.
- Mam na imię Demelza. A ty?
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie byłem pewien, ile do tej pory wypiłem, ani też – czy powinienem już przestać. Czułem się przyjemnie rozluźniony, w pewnym stopniu otępiały, daleki od pochylania nad troskami dnia codziennego. Nie było ważne jak i kiedy wrócę do dalekiego Lancashire, tej nocy zamieniałem znajome lasy na miejską dżunglę, choć ostatnimi czasy znacznie przerzedzoną, niby to w imię tradycji i ochrony czarodziejskiej braci. Uciąłem sobie krótką pogawędkę z barmanem na temat walorów artystycznych dopiero co obejrzanego pokazu, nie chcąc ani zwierzać mu się z całego swego życia, jak to niektórzy lubią po kilku głębszych, ani też odgrywać roli naczelnego gbura, tylko czekającego na okazję do bitki. Wtedy jednak pojawiła się ona – dość niespodziewanie, niemalże bezszelestnie zajmując miejsce obok. A może to już moje zmysły były na tyle przytępione krążącym w krwioobiegu alkoholem, że dałem się zaskoczyć nadejściu urodziwej tancerki – z założenia rzucającej się w oczy, przyciągającej spojrzenia tłoczących się w sali mężczyzn? Leniwie poprawiłem mankiety założonej na ten wieczór koszuli, białej, prostej, lecz wystarczająco eleganckiej, by nikt nie robił mi problemów, po czym wychyliłem resztkę Ognistej, czy to żeby zająć czymś dłonie, czy to dla kurażu. Obdarowała mnie szerokim, promiennym uśmiechem, nie wiedziałem jednak, co się za nim kryje. Pobłażliwość? Ulga? A może znużenie, kiełkująca powoli niechęć? Nie żebym zrobił coś, by móc popaść w jej niełaskę, no może oprócz wędrowania wzrokiem po bladej, odkrytej skórze – domyślałem się jednak, że klienci Piórka mogli dawać się jej we znaki. Ich głośne zaczepki, poufałe gesty, wszędobylski wzrok. – Nie znalazłabyś tutaj ani jednego, który miałby odmienne zdanie na ten temat – odparłem bez cienia zawahania, dobitnie, nie próbując nawet skrywać swej sugestii za fasadą niejednoznaczności. Musiała przecież zdawać sobie sprawę z faktu, że to nie muzyka, nie wystrój wnętrz czy oświetlenie sprawiały, że bilety wyprzedawały się mimo czasów, w jakich przyszło nam żyć. Że to dla nich, ich kusych strojów i zachęcających gestów, przybywali tutaj wędrowcy nie tylko ze stolicy, ale i zza jej granic. Uniosłem wyżej brew w reakcji na zaprezentowane mi, mniej lub bardziej świadomie, dłonie. Nie widziałem obrączki, nie widziałem żadnej innej ozdoby, która mogłaby sugerować, że byłem w błędzie, gdy tytułowałem ją panną. Tylko czy nie była to jedynie gra pozorów? Gwiazdy musiały być piękne i młode, skutecznie przyciągać klientów w progi wciąż dobrze prosperującego lokalu. Nie było tu miejsca dla statecznych mężatek. – To niezwykle miłe z twojej strony – odpowiedziałem z czymś na kształt rozbawienia, które zatańczyło też w kąciku moich ust. Nie potrzebowałem wyświechtanej kurtuazji, zgrzytających w zębach grzeczności, zamiast tego liczyłem na choćby namiastkę szczerości. Tylko czy mogła sobie na nią pozwolić? – Wspaniale – mruknąłem, gdy pozwoliła kupić sobie alkohol. Nie przeszło mi przy tym przez myśl, by zapytać, na co ma ochotę; skoro nie doprecyzowała, postanowiłem podjąć decyzję za nią. – Dwa razy to samo – zwróciłem się w kierunku barmana, aż dziw, że nie dusił się w tej sztywnej, zapiętej pod samą szyję szacie, po czym powróciłem wzrokiem do niej, mimowolnie wystukując na zadbanym, lakierowanym kontuarze rytm, który niewiele miał wspólnego z atakującym nas zewsząd gwarem. Przestałem dopiero wtedy, gdy wyciągnęła w moim kierunku dłoń. Pod nieco dziwnym kątem, nie bokiem, a wierzchem do góry – nie zraziłem się jednak, ująłem ją silnie, pewnie, po czym potrząsnąłem krótko w formie powitania, nie zdając sobie nawet sprawy z faktu, że czarownica mogła oczekiwać ode mnie czegoś zgoła innego. – Wiem – dodałem prostolinijnie, gdy postanowiła się przedstawić. Bo przecież usłyszałem już kiedyś jej imię, zapamiętałem, połączyłem z delikatną buzią i dużymi, zielonymi oczami. – Everett – rzuciłem zdawkowo, odzwyczajony od tytułowania się Jarethem. – To za co wypijemy, Demelzo? – odezwałem się znowu, nie zauważając dziwnego wyrazu twarzy barmana, kiedy podsuwał nam dwie szklaneczki z Ognistą szczodrze doprawioną lodem. Zdzierstwo; wolałem nie myśleć, jaki rachunek przyjdzie mi uregulować przed opuszczeniem progów Piórka.[bylobrzydkobedzieladnie]
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Ostatnio zmieniony przez Everett Sykes dnia 17.03.21 11:19, w całości zmieniany 2 razy
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Zająwszy miejsce obok nieznajomego mężczyzny Demelze nie poczuła od niego jeszcze znajomego zapachu alkoholu, wypitego w ciągu całego wieczora, lecz nawet się nad tym nie zastanawiała. Może był już lekko podchmielony, może nie - przywykła do towarzystwa i takich, i takich. W innym miejscu obawiałaby się towarzystwa, gdzie alkohol lał się strumieniami i nikt go sobie nie żałował, w Piórku Feniksa jednak paradoksalnie czuła się dość bezpiecznie. To porządny lokal - o ile można tak powiedzieć. Dziewczęta obnażały na scenie swój atuty, kusiły mężczyzn, oni mieli w głowach jedynie niepoprawne myśli i robili wszystko, by część z nich zrealizować, wszystko jednak odbywało się przy akompaniamencie muzyki, pozoru pilnowania dobrych manier. Nikt nie pozwalał tu na bójki, burdy, awantury pijanych gości. Demelza miała pewność, że jeśli cudza dłoń znajdzie się tam, gdzie nie powinna i nie zareaguje na grzeczne próby odtrącenia, zostanie obrażona, napastowana - wystarczy jeden sygnał, a czarodzieje strzegący tu bezpieczeństwa i porządku zjawią się tuż obok, by ją oswobodzić.
Jasnowłosy czarodziej, sączący dotąd whisky samotnie, sprawiał jednak wrażenie spokojnego, spojrzenie zaś miał wciąż bystre, nie spodziewała się problemów, a po tylu miesiącach w Piórku nauczyła się kogo powinna unikać, a kogo nie. Choć wciąż zdarzały się Dem wpadki. Pozory myliły, a ona bywała zbyt naiwna, za co nieustannie ganiła się w duchu. Miała nadzieję, że nie uczyni nic, przez co będzie zmuszona odejść, że będzie wprost przeciwnie - będzie pragnął, by została.
- Pewnie tak - powiedziała po krótkim zastanowieniu, kiedy obejrzała się przez ramię i powiodła spojrzeniem po zebranych. Gości było zdecydowanie za dużo, by tancerki z Piórka Feniksa mogły poświęcić uwagę każdemu. Domyśliła się co mężczyzna miał na myśli. Właściwie nieważne co by zrobiła na scenie przed ściągnięciem z siebie kostiumu. Dla tych widzów liczył się wyłącznie finał i moment, kiedy nie pozostawiały miejsca dla wyobraźni. Taka była prawda, choć niezmiennie nieco ją smuciła. Dla samej Demelzy każdy spektakl był czymś więcej i wkładała w to więcej, niż chęć zarobienia i wyrwania się z długów. Lubiła tańczyć, kochała muzykę, uwielbiała sztukę, teatr, światła, scenę. Ciężko pracowała na próbach, dawała z siebie wiele, jeszcze więcej podczas procesu planowania i pisania scenariuszy. Chciała, by przy każdym tańcu kryła się za nim jakaś historia, coś więcej, niż odsłanianie ciała. Burleskowe tancerki nie były przecież prostytutkami, nawet burleska mogła być rodzajem sztuki, tyle że bardziej wyzwolonej. Demelza czuła się jednak osamotniona z takimi poglądami nawet wśród innych dziewczyn. Mówiły, że kiedyś jej przejdzie i z czasem stanie się bardziej zgorzkniała. Może tak byłoby lepiej i przestałoby ją smucić, że mało kto zwraca uwagę na coś więcej poza nagie nogi i piersi, doceni dowcip historii lub zachwyci się jak wiele godzin spędziła nad szyciem kostiumu. - Niektórzy niekiedy mają swoje uwagi, każda konstruktywna krytyka jest ważna - wyrzekła, nie bardzo wiedząc czemu to powiedziała, bo raczej nie to chciał usłyszeć zamiast kolejnych podziękowań okraszonych słodkim chichotem. A może wcale nie, bo po podobnej takiej uwadze, gdy mówiła to, czego się po niej spodziewano, Everett uśmiechnął się z rozbawieniem - i nie była pewna, czy w duchu zaśmiał się z niej, czy z nią. - Przyznam też, że kusiło mnie, by poznać jednego z moich stałych widzów - dodała zaraz Demelza, puszczając mu perskie oczko i odpuszczając sobie grę nieświadomego głuptaska, który przysiadł się do niego zupełnym przypadkiem. Mógł wiedzieć, że zwróciła na niego uwagę, że go zauważyła, choć pewnie nie on jeden przychodził do Piórka Feniksa regularnie. Dem nie miała za dobrej pamięci do twarzy (właściwie to nawet nie starała się mieć jeśli chodziło o widzów burleski), jego jednak zapamiętała.
Zgodziła się z nim wypić - to już kolejny pretekst, by posiedzieć tu dłużej - on zamówił alkohol, Dem ukradkiem spojrzała na barmana. Lloyd już wiedział co chodziło jej po głowie i nie musiał nawet pytać. Przygotował whisky z dużą ilością lodu, tak, aby za szybko nie uderzyło do głowy. Ona nie powinna się upijać, musiała zachować trzeźwy umysł i klasę. Powiedzmy.
I tak - Dem spodziewała się czegoś zupełnie innego, kiedy podała mu dłoń.
W jej domu rodzinnym dbano o dobre maniery i starą kindersztubę, ojciec był angielskim dżentelmenem i wśród takich się obracał; wujkowie, kuzyni, jego przyjaciele, wszyscy, którzy odwiedzali ich w domu, bądź gościli we własnym zawsze całowali panią Fancourt w dłoń na powitanie, a kiedy Dem podrosła, także i ją, co zawsze bardzo ją cieszyło. Czuła się wtedy niemal jak dama. Fakt, że nieco inne intencje mieli goście Piórka Feniksa starała się wypierać. Everett jednak uczynił coś zupełnie innego. Uścisnął drobną dłoń Demelzy po męsku, ściskając ją może nawet ciut za mocno i potrząsnął w geście powitania. Tancerka spojrzała to na ich złączone dłonie, to na przystojną twarz - jak się okazało Everetta - i uśmiechnęła się szerzej. Nie wyglądał jakby stroił sobie z niej żarty, odnosiła wrażenie, że z jego strony było to zupełnie naturalne. Z jakiegoś powodu niemal ją to wzruszyło.
To, że wiedział jak ma na imię i bez oporów się do tego przyznawał także. Ta prostolinijność nie była wcale wulgarna, robiła dobre wrażenie - kogoś po prostu szczerego. Dem pochyliła się więc ku niemu, trochę za blisko, ale gorset ściskał ją na tyle mocno, że wszystko trzymał w ryzach i nie pozwalał zerknąć za głęboko, by konspiracyjnym szeptem powiedzieć: - Jest mi zatem niezwykle miło.
Niezależnie od tego ile razy słyszała, że jest czyjąś ulubioną tancerką, że kochają jej występy, to zawsze miło było to słyszeć. Sama sobie w myślach dopowiadała do tego więcej i pocieszała się, że chodziło o coś więcej niż nagie ciało. Niekiedy jednak dochodziła do smutnej prawdy, że nawet jeśli nie i chcieli oglądać ją bez ubrania - to dzięki temu miała dach nad głową, jedzenie w spiżarni i mogła czuć się bezpieczna. A te trzy rzeczy były niemal bezcenne w tych trudnych czasach. Rickard powtarzał, że powinny być wdzięczne tym wszystkim widzom, w których chuć i rozpusta brały górę nad rozsądkiem. Dzięki nim mieli galeony i jeszcze nie ucierpieli za mocno.
- Dziś Noc Duchów, może więc za te wszystkie dusze, by zaznały jeszcze nieco radości? - zastanowiła się Demelza, chcąc zaproponować coś bardziej oryginalnego i niebanalnego niż za spotkanie. Niech nie myśli, że jest głupia, że za ładną, rumianą buzią kryje się wyłącznie pustka. Uniosła szklankę do ust i przełknęła dwa łyczki whisky z lodem - mimo, że była rozwodniona, to i tak paliła Dem w gardło. - A skoro taką mamy okazję, to czy znasz jakąś naprawdę straszną historię? - spytała, odstawiając chwilowo szklankę i wspierając się łokciem o bar, a podbródek oparła na dłoni, zwrócona ku Everettowi - jakby szykowała się do wysłuchania ciekawej opowieści, patrząc mu w oczy, nawet jeśli on błądził spojrzeniem gdzieś niżej.
Jasnowłosy czarodziej, sączący dotąd whisky samotnie, sprawiał jednak wrażenie spokojnego, spojrzenie zaś miał wciąż bystre, nie spodziewała się problemów, a po tylu miesiącach w Piórku nauczyła się kogo powinna unikać, a kogo nie. Choć wciąż zdarzały się Dem wpadki. Pozory myliły, a ona bywała zbyt naiwna, za co nieustannie ganiła się w duchu. Miała nadzieję, że nie uczyni nic, przez co będzie zmuszona odejść, że będzie wprost przeciwnie - będzie pragnął, by została.
- Pewnie tak - powiedziała po krótkim zastanowieniu, kiedy obejrzała się przez ramię i powiodła spojrzeniem po zebranych. Gości było zdecydowanie za dużo, by tancerki z Piórka Feniksa mogły poświęcić uwagę każdemu. Domyśliła się co mężczyzna miał na myśli. Właściwie nieważne co by zrobiła na scenie przed ściągnięciem z siebie kostiumu. Dla tych widzów liczył się wyłącznie finał i moment, kiedy nie pozostawiały miejsca dla wyobraźni. Taka była prawda, choć niezmiennie nieco ją smuciła. Dla samej Demelzy każdy spektakl był czymś więcej i wkładała w to więcej, niż chęć zarobienia i wyrwania się z długów. Lubiła tańczyć, kochała muzykę, uwielbiała sztukę, teatr, światła, scenę. Ciężko pracowała na próbach, dawała z siebie wiele, jeszcze więcej podczas procesu planowania i pisania scenariuszy. Chciała, by przy każdym tańcu kryła się za nim jakaś historia, coś więcej, niż odsłanianie ciała. Burleskowe tancerki nie były przecież prostytutkami, nawet burleska mogła być rodzajem sztuki, tyle że bardziej wyzwolonej. Demelza czuła się jednak osamotniona z takimi poglądami nawet wśród innych dziewczyn. Mówiły, że kiedyś jej przejdzie i z czasem stanie się bardziej zgorzkniała. Może tak byłoby lepiej i przestałoby ją smucić, że mało kto zwraca uwagę na coś więcej poza nagie nogi i piersi, doceni dowcip historii lub zachwyci się jak wiele godzin spędziła nad szyciem kostiumu. - Niektórzy niekiedy mają swoje uwagi, każda konstruktywna krytyka jest ważna - wyrzekła, nie bardzo wiedząc czemu to powiedziała, bo raczej nie to chciał usłyszeć zamiast kolejnych podziękowań okraszonych słodkim chichotem. A może wcale nie, bo po podobnej takiej uwadze, gdy mówiła to, czego się po niej spodziewano, Everett uśmiechnął się z rozbawieniem - i nie była pewna, czy w duchu zaśmiał się z niej, czy z nią. - Przyznam też, że kusiło mnie, by poznać jednego z moich stałych widzów - dodała zaraz Demelza, puszczając mu perskie oczko i odpuszczając sobie grę nieświadomego głuptaska, który przysiadł się do niego zupełnym przypadkiem. Mógł wiedzieć, że zwróciła na niego uwagę, że go zauważyła, choć pewnie nie on jeden przychodził do Piórka Feniksa regularnie. Dem nie miała za dobrej pamięci do twarzy (właściwie to nawet nie starała się mieć jeśli chodziło o widzów burleski), jego jednak zapamiętała.
Zgodziła się z nim wypić - to już kolejny pretekst, by posiedzieć tu dłużej - on zamówił alkohol, Dem ukradkiem spojrzała na barmana. Lloyd już wiedział co chodziło jej po głowie i nie musiał nawet pytać. Przygotował whisky z dużą ilością lodu, tak, aby za szybko nie uderzyło do głowy. Ona nie powinna się upijać, musiała zachować trzeźwy umysł i klasę. Powiedzmy.
I tak - Dem spodziewała się czegoś zupełnie innego, kiedy podała mu dłoń.
W jej domu rodzinnym dbano o dobre maniery i starą kindersztubę, ojciec był angielskim dżentelmenem i wśród takich się obracał; wujkowie, kuzyni, jego przyjaciele, wszyscy, którzy odwiedzali ich w domu, bądź gościli we własnym zawsze całowali panią Fancourt w dłoń na powitanie, a kiedy Dem podrosła, także i ją, co zawsze bardzo ją cieszyło. Czuła się wtedy niemal jak dama. Fakt, że nieco inne intencje mieli goście Piórka Feniksa starała się wypierać. Everett jednak uczynił coś zupełnie innego. Uścisnął drobną dłoń Demelzy po męsku, ściskając ją może nawet ciut za mocno i potrząsnął w geście powitania. Tancerka spojrzała to na ich złączone dłonie, to na przystojną twarz - jak się okazało Everetta - i uśmiechnęła się szerzej. Nie wyglądał jakby stroił sobie z niej żarty, odnosiła wrażenie, że z jego strony było to zupełnie naturalne. Z jakiegoś powodu niemal ją to wzruszyło.
To, że wiedział jak ma na imię i bez oporów się do tego przyznawał także. Ta prostolinijność nie była wcale wulgarna, robiła dobre wrażenie - kogoś po prostu szczerego. Dem pochyliła się więc ku niemu, trochę za blisko, ale gorset ściskał ją na tyle mocno, że wszystko trzymał w ryzach i nie pozwalał zerknąć za głęboko, by konspiracyjnym szeptem powiedzieć: - Jest mi zatem niezwykle miło.
Niezależnie od tego ile razy słyszała, że jest czyjąś ulubioną tancerką, że kochają jej występy, to zawsze miło było to słyszeć. Sama sobie w myślach dopowiadała do tego więcej i pocieszała się, że chodziło o coś więcej niż nagie ciało. Niekiedy jednak dochodziła do smutnej prawdy, że nawet jeśli nie i chcieli oglądać ją bez ubrania - to dzięki temu miała dach nad głową, jedzenie w spiżarni i mogła czuć się bezpieczna. A te trzy rzeczy były niemal bezcenne w tych trudnych czasach. Rickard powtarzał, że powinny być wdzięczne tym wszystkim widzom, w których chuć i rozpusta brały górę nad rozsądkiem. Dzięki nim mieli galeony i jeszcze nie ucierpieli za mocno.
- Dziś Noc Duchów, może więc za te wszystkie dusze, by zaznały jeszcze nieco radości? - zastanowiła się Demelza, chcąc zaproponować coś bardziej oryginalnego i niebanalnego niż za spotkanie. Niech nie myśli, że jest głupia, że za ładną, rumianą buzią kryje się wyłącznie pustka. Uniosła szklankę do ust i przełknęła dwa łyczki whisky z lodem - mimo, że była rozwodniona, to i tak paliła Dem w gardło. - A skoro taką mamy okazję, to czy znasz jakąś naprawdę straszną historię? - spytała, odstawiając chwilowo szklankę i wspierając się łokciem o bar, a podbródek oparła na dłoni, zwrócona ku Everettowi - jakby szykowała się do wysłuchania ciekawej opowieści, patrząc mu w oczy, nawet jeśli on błądził spojrzeniem gdzieś niżej.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Naprawdę? I czy te uwagi są rzeczywiście konstruktywne? Pomagają dopracować występ? – dopytałem z pewną dozą sceptycyzmu, zbyt skupiając się na absorbującym towarzystwie tancerki, na atakujących mnie zewsząd bodźcach, by zdawać sobie sprawę z tego, co robią moje ręce. Same sięgnęły w kierunku niewielkiego pojemnika, z którego następnie wyciągnęły wykałaczkę, a później same ulokowały ją w kąciku ust. Nie lubiłem długo siedzieć w jednym miejscu, musiałem coś robić, wystukiwać rytm, obracać w palcach szklankę, międlić w dłoni bilet na miniony występ, a jednocześnie – nie chciałem stamtąd wychodzić, jeszcze nie. Raz na jakiś czas potrzebowałem zanurzyć się w obezwładniającej toni wielkiego miasta, nasycić bliską, lecz nie zbyt bliską obecnością innych, światłami, dźwiękami i zapachami nocnego życia. Tak innego od zroszonych wieczornym deszczem wrzosowisk, rozświetlonego plejadą gwiazd nieba, zapadającej wraz z nastaniem zmroku ciszy, która wcale ciszą nie była – rozbrzmiewała graniem świerszczy, pohukiwaniem sów, trzaskiem łamanych gałązek. Kolekcjonowałem doznania w celu stłamszenia wciąż tlącego się w piersi pragnienia, by znów wyruszyć w świat, poszukać szczęścia gdzieś za szeroką wodą. Dawkowałem sobie przyjemności, te legalne i te mniej, by powstrzymać wyrywającego się na wolność ducha. Wiedziałem jednak, że muszę być odpowiedzialny i obecny – dla Jarvisa, dla Jade, dla rodziców. – Stałych widzów – powtórzyłem po niej powoli, leniwie, nieznacznie kiwając głową w przelotnym zamyśleniu. A więc naprawdę bywałem tu tak często? I potrafiła odróżnić moją twarz od dziesiątek innych, które przewijały się przez Piórko? Bezwiednie uśmiechnąłem się szerzej, a później jeszcze szerzej, gdy puściła mi podkreślone mocnym makijażem oczko – kokietka. Może nie było w tym nic złego. A może powinienem rozważyć, ile mnie takie eskapady kosztują. Zwykle stawiałem własne wygody ponad jakże rozsądnym i dojrzałym oszczędzaniem. W końcu dawałem radę z utrzymaniem i siebie, i syna, niczego nam – jak na moje – nie brakowało. Nie byłem jednak głupcem, wiedziałem, że to stan przejściowy. Ceny wystrzeliły w górę, a był to dopiero początek wojennego chaosu, który z każdym kolejnym dniem przybierał na sile, niebezpiecznie zbliżał się do granic Lancashire. Nestor Ollivanderów próbował utrzymać porządek na swych ziemiach, kiedy jednak dojdzie do tragedii, która wstrząśnie całą okolicą? I ilu jeszcze ludzi spróbuje uciec – byle dalej, zostawiając ze sobą całe dotychczasowe życie? Nie chciałem i nie powinienem o tym myśleć, nie kiedy siedziałem w drogim lokalu, z przyciągającą wzrok wszystkich innych kobietą u boku. Niech patrzą i zazdroszczą, tworząc w swych zasnutych mgłą umysłach najróżniejsze, zapewne przekraczające granice dobrego smaku, scenariusze. – Nie sądziłem, że zwróciłaś na mnie uwagę. Widzowie powinni ginąć w mroku, nie rozpraszać swoją egzystencją gwiazd wieczoru – podsumowałem cicho, wskazując na nią wolną dłonią, jak gdyby sama jej aparycja miała rozwiewać wszelkie wątpliwości, służyć za najlepszą z odpowiedzi. Byłem tylko jednym z wielu, jak sama wspomniała – ona zaś klejnotem koronnym Piórka, oczkiem w głowie Rickarda. Mimo to los postanowił się do mnie uśmiechnąć, uprzyjemnić pobyt obecnością i zainteresowaniem młodej tancerki. Dlaczego? Mówiła prawdę? Czy dała się zwieść pozorom, sądziła, że stać mnie na więcej niż w rzeczywistości? Uścisnąłem smukłą, delikatną dłoń bez cienia zawahania, choć zdawało mi się, że dostrzegam w jej oczach coś dziwnego, namiastkę zdziwienia; może to jednak efekt gry świateł, złudzenie optyczne, nic więcej. Kiedy pochyliła się w moją stronę, poczułem tłumioną przez zaduch lokalu woń kwiatów, ujrzałem przebijające spod makijażu piegi. Zastygnąłem w bezruchu, nie chcąc spłoszyć kobiety żadnym gwałtowniejszym gestem. Robiła to specjalnie? Kontynuowała zabawę, którą rozpoczęła jeszcze na scenie? Czy drażniła się przypadkiem, bez świadomości efektu, jaki na mnie wywierała? Wzrok ześlizgnął się z gładkiej twarzy na smukłą, bladą szyję, a później na wyraźnie zarysowane obojczyki, nie podążył jednak niżej. Bywałem bezczelny, lecz w tej chwili chciałem nad sobą panować. – Mam nadzieję, że jest to prawda – odparłem zachrypniętym od niedookreślonej emocji głosem, przelotnie spoglądając w bok, w kierunku podstawionej przed barmana szklanki z Ognistą. Potarłem pokryty kilkudniowym zarostem policzek, przeczesałem włosy, ratując się tymi drobiazgami. Nie mogłem przecież myśleć, czym zajmowała się po pracy albo – jak miękka była jej skóra, jeśli nie chciałem zrobić czegoś głupiego. – Ciekawa propozycja. Możemy zatem wypić za te szukające spokoju… albo radości… dusze – dodałem, odzyskując rezon, chwytając szkło w dłoń. Zainicjowałem toast, wznosząc je do ust, rosząc wargi kolejnym łykiem alkoholu. – Rozmawiałaś kiedyś z duchem? Poza Hogwartem, mam na myśli – doprecyzowałem, na krótką chwilę wracając myślami do murów zamku, do Grubego Mnicha, z którym niekiedy żartowaliśmy w Pokoju Wspólnym. To jednak było dawno, w poprzednim życiu. – Naprawdę straszą? – powtórzyłem po niej, próbując zachować spokój. Chciałem brzmieć, jak gdybym szukaj odpowiedniej historii w otchłani pamięci, jednak zamiast tego siłowałem się już ze wspomnieniami moich podróży, wyniszczonego czarną magią ciała czarownicy, którą kiedyś kochałem. To był mój koszmar, mój największy lęk i na pewno nie miałem zamiaru o nim rozmawiać. – Kiedy mieszkałem w Norwegii, trafiłem do niewielkiej wioski, mieszkało tam… bo ja wiem, kilkunastu czarodziejów, nie więcej. Mała społeczność, niemalże całkowicie odcinająca się od reszty świata. Opowiadali, że w pobliskiej rzece mieszka nøkken, przestrzegali, żebym pod żadnym pozorem nie szedł tam łowić ryb czy pływać – zacząłem snuć swą opowieść, czując się niemalże jak swój ojciec, tylko że nie siedziałem przed kominkiem, z dzieckiem na kolanach, a w barze, próbując zabawić nieznajomą swą przytępioną używkami kreatywnością. – Pozwoliłem jednak, by ich słowa wleciały jednym uchem, a wyleciały drugim. Nie minęło kilka dni, a zapomniałem już o całym tym wodniku, o – rzekomo – zabitych przez niego sąsiadach, kilkunastoletnim chłopcu… – urwałem, spoglądając ku niej kątem oka. Chciałem sprawdzić, jak reaguje na ten spontaniczny wstęp. Czułem też, że muszę zapalić, to powinno ułatwić kontynuowanie historii. Sięgnąłem do kieszeni marynarki, po chwili odnajdując w niej własnoręcznie skręconego papierosa – nie miał on jednak w sobie tytoniu, ten był teraz zdecydowanie zbyt drogi, a diable ziele. Ulokowałem go między wargami, odpaliłem różdżką i zadbałem o to, by rozpalił się na dobre. Zaciągnąłem się raz, drugi, po czym wyciągnąłem go ku niej, wznosząc brwi wyżej, zadając pytanie bez słów – chciała spróbować? Wydmuchałem dym gdzieś na bok, mając w sobie na tyle ogłady i dobrego wychowania.
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Zanim odpowiedziała na pytanie chwilę milczała, po prostu patrząc mu w oczy, kąciki jej ust zaś zaczęły wyraźnie drżeć. Nie wytrzymała i uśmiechnęła się szeroko.
- Powiedzmy, że rzadko są konstruktywne... - odpowiedziała konspiracyjnym szeptem. Sceptycyzm w tonie głosu mężczyzny był absolutnie zrozumiały i słuszny. Nie uwierzyłby chyba w to, że ktokolwiek przychodził do "Piórka Feniksa" by oceniać ich występy pod kątem warsztatowym, technicznym, później zaś dokonywał profesjonalnej oceny, pouczając je o mocniejszym obciągnięciu palców podczas piruetu, czy kontroli nad palcami, aby rąk był bardziej płynny? Byłby naiwny, a na takiego nie wyglądał. Demelza za to była i naprawdę chciałaby usłyszeć takie uwagi - rzeczywistość pozbawiła ją jednak złudzeń. - Niczego jednak nie skreślam. Może wolałbyś, by czegoś było więcej, a może mniej - powiedziała tancerka, niezmiennie radosnym tonem, w głowie miała jednak ponure myśli o tym jak brzmiałaby prawdziwa odpowiedź - a domyślała się, że mogłaby nie różnić się od innych. Najlepiej, gdyby miały na sobie jeszcze mniej ubrań, a ich ruchy pozostawiały węższe pole dla wyobraźni.
Drgnęła leciutko, kiedy powtórzył za nią powoli, nieśpiesznie stałych widzów. Zaniepokoiło ją to. Po twarzy Fancourt przemknął cień zmartwienia, który chciała zamaskować uśmiechem.
- Wybacz proszę, jeśli sobie schlebiam - wyrzekła przepraszającym tonem.
Nic złego nie miała przecież na myśli. Szczególnie nie to, że bywał tu zbyt często, a przejęła się, że może tak to zabrzmiało? Chciała jedynie zasugerować, że zwróciła na niego uwagę, przekonana, że odbierze to jako komplement. Tymczasem Demelza odnosiła wrażenie, że wzbudziła w czarodzieju niepotrzebną podejrzliwość. Czy w najbliższych tygodniach nie dostrzeże go już wśród innych gości, zwykle gdzieś z boku, samego? Zrobiłoby się jej głupio. Patrzyła na Everetta, wyczekując uśmiechu, drgającego kącika ust, błysku w oku. On jednak trwał jakby niewzruszony, kręcąc krótką wykałaczką w ustach.
- Kim bym była, gdybym nie zwracała uwagi na nikogo innego poza sobą samą? To musiałoby być piekielnie nudne. Gwiazd na nocnym firmamencie jest więcej niż kilka - odparła łagodnym tonem. Porównanie jej do najjaśniejszej gwiazdy wieczoru mile połechtało kobiece ego. Lubiła komplementy, naturalnie, któż nie lubił? Demelza wciąż nie była jednak tak próżna jak niektóre dziewczęta, może nie zdążyły ją zepsuć pochwały zdecydowanie za liczne. Nie wiedziała tylko, czy mówił poważnie o tym mroku - z jakiegoś powodu potraktowała to dość poważnie. W chwili, kiedy zaczynały występ świece rzeczywiście przygasały, lecz nie wszystkie. Sala klubu pogrążała się w półmroku, światła padały na scenę, była wciąż jednak w stanie dostrzec gości. Musiało tak być, aby wiedziały do kogo posyłają uśmiechy i puszczają perskie oczko. Rickard życzył sobie, żeby zwracały uwagę na gości ważnych i wpływowych, wtedy będą wracać i wypełniać im sakiewki - tak powtarzał. Coś jednak sprawiło, że wzrok zielonych oczu Demelzy zamiast na ważnego urzędnika z Ministerstwa Magii, jednego czy drugiego, wędrował ku twarzy Everetta, słabo widocznej gdzieś z tyłu, na tyle jednak wyraźnej, by go zapamiętała - przystojne rysy twarzy, zawsze pokrywający mocną szczękę zarost i spojrzenie jakby spod zmrużonych powiek. Nie chciała mówić, że podobała jej się jego aparycja. Everett brał ją za kokietkę, może po części nią była, lecz nie na tyle odważną, by od razu zdobywać się na podobną szczerość.
Everett nie silił się zaś na żadne aluzje, mówił prosto z postu, nie owijając w bawełnę, za to obnażając znów pewne wątpliwości. Miał nadzieję, że jest to prawda. Nie do końca jej wierzył, miała wrażenie. Demelza nie mogła mu jednak mieć tego za złe. Czy kobiety takie jak ona nie uchodziły za manipulantki? Pewnie podejrzewał, że chciała wyłudzić od niego galeony, bądź przekonać do pozostawienia ich w barze. Inne dziewczęta to robiły. Ona często też, nie mogła skłamać, że nie. Tym razem jednak nie kłamała i chciała, aby to wiedział.
- To prawda. Słaba ze mnie kłamczucha, zwłaszcza, kiedy nie ma powodów, by kłamać - powiedziała, udając leciutko oburzoną i pokręciła przy tym głową i wyciągnęła ku niemu rękę, by wbić mu palec w żebro - jakby dawała mu kuksańca, ale lekkiego. Dłonie i tak miała drobne, pozornie słabe. Nawykłe jednak do pracy z igłą i nicią. Od tego gdzieniegdzie skóra jej dłoni stała się ciut twardsza.
Te gesty, przeczesanie włosów, pocieranie policzka, zastanawiała się nad ich znaczeniem. Miała nadzieję, że go nie nudziła, że nie pomyślał "ciekawiej było, kiedy milczała i tylko tańczyła", trudno było jej go jednak wyczuć. Zastanawiała się o czym naprawdę myślał. Czy może onieśmielało go towarzystwo kobiet? Zwłaszcza tak skąpo ubranych.
Ucieszyła się, że Everettowi spodobała się jej propozycja toastu i podchwycił temat duchów, strasznych historii. Mimo wszystko coraz łatwiej było Demelzie z nim rozmawiać, nie musiała się wysilać i zastanawiać nad tym, co powiedzieć - a nie chciała odchodzić za szybko. Wciąż między innymi z powodu Henry'ego, ale pragnęła usłyszeć od niego więcej - zwłaszcza tę straszną historię. Barwa jego głosu, niskiego i charakterystyczna, pieściła uszy.
- Och, tak - potwierdziła Dem. - W East Sussex, nieopodal wybrzeża, jest taki opuszczony dom, gdzie wciąż błąka się duch pewnego czarodzieja. Zginął przypadkiem, zdecydował się zostać, by nie opuszczać żony i dzieci, ale ich życie minęło, a on nie chciał, by podzieliły jego los. To było... bardzo szlachetne z jego strony - powiedziała cicho, poważnym tonem, a na jej twarzy pojawił się na krótką chwilę smutek. Wtedy mógł dostrzec jak melancholijne mogło stać się w jedno uderzenie serca spojrzenie głęboko osadzonych, zielonych oczu. Spojrzała w bok, kiedy sobie to przypomniała, starając się odegnać z własnych myśli smutek - zwłaszcza, że mieli pić za radość tych dusz. Przypomniawszy sobie tę historię, która wzruszyła ją do łez, znów poczuła falę współczucia wobec ducha Willhelma. Dobrze, że głos Everetta przywrócił Dem z East Sussex - znów siedziała obok niego, w Piórku Feniksa. - Naprawdę straszną - powtórzyła szeptem, wspierając policzek o dłoń, znów skupiając na nim wzrok. Demelza nie miała pojęcia jak przykre wspomnienia mogła w nim wzbudzić. Nie przypuszczała nawet. Myślała tylko o tym, że może opowie jej jedną z typowych historii na Noc Duchów - o nawiedzonym dworze, klątwie, czarnoksiężniku. Everett ją jednak zaskoczył, przywołując własne wspomnienie. Słuchała go z ciekawością, która błyszczała w jej oczach.
- Czym jest nøkken? - spytała, gdzieś pomiędzy jego zdaniami, tak, by nie wejść mu nieelegancko w słowo. W międzyczasie wypiła jeszcze łyczek whisky, która znów paliła ją w gardło. Pomiędzy ciemnymi brwiami kobiety pojawiła się zmarszczka zmartwienia, kiedy wspomniał o zamordowanym chłopcu. Usta wygięły się w lekką podkówkę przez współczucie i smutek. Demelza jednak się nie bała - jeszcze. Mógł mówić dalej, do czego chciała go zachęcić. - I co się stało dalej? Zaatakował cię? - spytała z przejęciem. Nie podważała wiarygodności tej historii, nie pytała co robił w Norwegii, czy naprawdę w niej był - urodziła się dość naiwna i mimo ciosów od życia nie potrafiła się tego całkiem wyzbyć.
Obserwowała jak wyciągał papierosa, czekając na dalszy ciąg opowieści cierpliwie; przywykła do palących, choć sama tego nie robiła. Tytoń zawsze kosztował, ona zaś starała się oszczędzać jak tylko mogła - im szybciej spłaci Rickarda, tym szybciej uwolni się z jego kajdan i od Piórka Feniksa. Dziękowała sobie, że nie wpadła w ten nałóg zwłaszcza teraz, kiedy ceny za używki szybowały w górę.
Uniesienie jego brwi, sugestia, by spróbowała jakoś jednak Demelzę przekonało. Może to taki gest, aby przełamać kolejne lody? A może jedynie zwykła uprzejmość. Poczuła inny zapach niż zwykle - jakby bardziej słodki. Skinęła więc głową i wzięła od niego papierosa, chyba własnoręcznie skręconego i wsunęła pomiędzy pomalowane szminką wargi (zaczarowaną, nie zostawiała więc śladów). Wciągnęła dym w płuca i...
Zakrztusiła się.
Dym palił ją w gardło, był dziwny, smakował i pachniał zupełnie inaczej niż zwykły tytoń. Demelza zaś i tak paliła na tyle rzadko, że nie zdążyła się nawet nauczyć dobrze zaciągać. Zazdrościła innym dziewczynom z Piórka, które tak ponętnie wyglądały z papierosem - zwłaszcza w długiej lufce. Ona zaś teraz zrobiła z siebie małe pośmiewisko. Zaczęła lekko pokasływać, z oczu pociekło jej kilka łez, a policzki pokraśniały i nie ukryła tego nawet gruba warstwa pudru. Od razu oddała mu skręta.
- P-przepraszam. Ja... rzadko palę - wydusiła z siebie, łapiąc oddech i ocierając łezkę. Zmartwiło ją, czy nie rozmazał się węgielek, którym podkreśliła oczy.
- Powiedzmy, że rzadko są konstruktywne... - odpowiedziała konspiracyjnym szeptem. Sceptycyzm w tonie głosu mężczyzny był absolutnie zrozumiały i słuszny. Nie uwierzyłby chyba w to, że ktokolwiek przychodził do "Piórka Feniksa" by oceniać ich występy pod kątem warsztatowym, technicznym, później zaś dokonywał profesjonalnej oceny, pouczając je o mocniejszym obciągnięciu palców podczas piruetu, czy kontroli nad palcami, aby rąk był bardziej płynny? Byłby naiwny, a na takiego nie wyglądał. Demelza za to była i naprawdę chciałaby usłyszeć takie uwagi - rzeczywistość pozbawiła ją jednak złudzeń. - Niczego jednak nie skreślam. Może wolałbyś, by czegoś było więcej, a może mniej - powiedziała tancerka, niezmiennie radosnym tonem, w głowie miała jednak ponure myśli o tym jak brzmiałaby prawdziwa odpowiedź - a domyślała się, że mogłaby nie różnić się od innych. Najlepiej, gdyby miały na sobie jeszcze mniej ubrań, a ich ruchy pozostawiały węższe pole dla wyobraźni.
Drgnęła leciutko, kiedy powtórzył za nią powoli, nieśpiesznie stałych widzów. Zaniepokoiło ją to. Po twarzy Fancourt przemknął cień zmartwienia, który chciała zamaskować uśmiechem.
- Wybacz proszę, jeśli sobie schlebiam - wyrzekła przepraszającym tonem.
Nic złego nie miała przecież na myśli. Szczególnie nie to, że bywał tu zbyt często, a przejęła się, że może tak to zabrzmiało? Chciała jedynie zasugerować, że zwróciła na niego uwagę, przekonana, że odbierze to jako komplement. Tymczasem Demelza odnosiła wrażenie, że wzbudziła w czarodzieju niepotrzebną podejrzliwość. Czy w najbliższych tygodniach nie dostrzeże go już wśród innych gości, zwykle gdzieś z boku, samego? Zrobiłoby się jej głupio. Patrzyła na Everetta, wyczekując uśmiechu, drgającego kącika ust, błysku w oku. On jednak trwał jakby niewzruszony, kręcąc krótką wykałaczką w ustach.
- Kim bym była, gdybym nie zwracała uwagi na nikogo innego poza sobą samą? To musiałoby być piekielnie nudne. Gwiazd na nocnym firmamencie jest więcej niż kilka - odparła łagodnym tonem. Porównanie jej do najjaśniejszej gwiazdy wieczoru mile połechtało kobiece ego. Lubiła komplementy, naturalnie, któż nie lubił? Demelza wciąż nie była jednak tak próżna jak niektóre dziewczęta, może nie zdążyły ją zepsuć pochwały zdecydowanie za liczne. Nie wiedziała tylko, czy mówił poważnie o tym mroku - z jakiegoś powodu potraktowała to dość poważnie. W chwili, kiedy zaczynały występ świece rzeczywiście przygasały, lecz nie wszystkie. Sala klubu pogrążała się w półmroku, światła padały na scenę, była wciąż jednak w stanie dostrzec gości. Musiało tak być, aby wiedziały do kogo posyłają uśmiechy i puszczają perskie oczko. Rickard życzył sobie, żeby zwracały uwagę na gości ważnych i wpływowych, wtedy będą wracać i wypełniać im sakiewki - tak powtarzał. Coś jednak sprawiło, że wzrok zielonych oczu Demelzy zamiast na ważnego urzędnika z Ministerstwa Magii, jednego czy drugiego, wędrował ku twarzy Everetta, słabo widocznej gdzieś z tyłu, na tyle jednak wyraźnej, by go zapamiętała - przystojne rysy twarzy, zawsze pokrywający mocną szczękę zarost i spojrzenie jakby spod zmrużonych powiek. Nie chciała mówić, że podobała jej się jego aparycja. Everett brał ją za kokietkę, może po części nią była, lecz nie na tyle odważną, by od razu zdobywać się na podobną szczerość.
Everett nie silił się zaś na żadne aluzje, mówił prosto z postu, nie owijając w bawełnę, za to obnażając znów pewne wątpliwości. Miał nadzieję, że jest to prawda. Nie do końca jej wierzył, miała wrażenie. Demelza nie mogła mu jednak mieć tego za złe. Czy kobiety takie jak ona nie uchodziły za manipulantki? Pewnie podejrzewał, że chciała wyłudzić od niego galeony, bądź przekonać do pozostawienia ich w barze. Inne dziewczęta to robiły. Ona często też, nie mogła skłamać, że nie. Tym razem jednak nie kłamała i chciała, aby to wiedział.
- To prawda. Słaba ze mnie kłamczucha, zwłaszcza, kiedy nie ma powodów, by kłamać - powiedziała, udając leciutko oburzoną i pokręciła przy tym głową i wyciągnęła ku niemu rękę, by wbić mu palec w żebro - jakby dawała mu kuksańca, ale lekkiego. Dłonie i tak miała drobne, pozornie słabe. Nawykłe jednak do pracy z igłą i nicią. Od tego gdzieniegdzie skóra jej dłoni stała się ciut twardsza.
Te gesty, przeczesanie włosów, pocieranie policzka, zastanawiała się nad ich znaczeniem. Miała nadzieję, że go nie nudziła, że nie pomyślał "ciekawiej było, kiedy milczała i tylko tańczyła", trudno było jej go jednak wyczuć. Zastanawiała się o czym naprawdę myślał. Czy może onieśmielało go towarzystwo kobiet? Zwłaszcza tak skąpo ubranych.
Ucieszyła się, że Everettowi spodobała się jej propozycja toastu i podchwycił temat duchów, strasznych historii. Mimo wszystko coraz łatwiej było Demelzie z nim rozmawiać, nie musiała się wysilać i zastanawiać nad tym, co powiedzieć - a nie chciała odchodzić za szybko. Wciąż między innymi z powodu Henry'ego, ale pragnęła usłyszeć od niego więcej - zwłaszcza tę straszną historię. Barwa jego głosu, niskiego i charakterystyczna, pieściła uszy.
- Och, tak - potwierdziła Dem. - W East Sussex, nieopodal wybrzeża, jest taki opuszczony dom, gdzie wciąż błąka się duch pewnego czarodzieja. Zginął przypadkiem, zdecydował się zostać, by nie opuszczać żony i dzieci, ale ich życie minęło, a on nie chciał, by podzieliły jego los. To było... bardzo szlachetne z jego strony - powiedziała cicho, poważnym tonem, a na jej twarzy pojawił się na krótką chwilę smutek. Wtedy mógł dostrzec jak melancholijne mogło stać się w jedno uderzenie serca spojrzenie głęboko osadzonych, zielonych oczu. Spojrzała w bok, kiedy sobie to przypomniała, starając się odegnać z własnych myśli smutek - zwłaszcza, że mieli pić za radość tych dusz. Przypomniawszy sobie tę historię, która wzruszyła ją do łez, znów poczuła falę współczucia wobec ducha Willhelma. Dobrze, że głos Everetta przywrócił Dem z East Sussex - znów siedziała obok niego, w Piórku Feniksa. - Naprawdę straszną - powtórzyła szeptem, wspierając policzek o dłoń, znów skupiając na nim wzrok. Demelza nie miała pojęcia jak przykre wspomnienia mogła w nim wzbudzić. Nie przypuszczała nawet. Myślała tylko o tym, że może opowie jej jedną z typowych historii na Noc Duchów - o nawiedzonym dworze, klątwie, czarnoksiężniku. Everett ją jednak zaskoczył, przywołując własne wspomnienie. Słuchała go z ciekawością, która błyszczała w jej oczach.
- Czym jest nøkken? - spytała, gdzieś pomiędzy jego zdaniami, tak, by nie wejść mu nieelegancko w słowo. W międzyczasie wypiła jeszcze łyczek whisky, która znów paliła ją w gardło. Pomiędzy ciemnymi brwiami kobiety pojawiła się zmarszczka zmartwienia, kiedy wspomniał o zamordowanym chłopcu. Usta wygięły się w lekką podkówkę przez współczucie i smutek. Demelza jednak się nie bała - jeszcze. Mógł mówić dalej, do czego chciała go zachęcić. - I co się stało dalej? Zaatakował cię? - spytała z przejęciem. Nie podważała wiarygodności tej historii, nie pytała co robił w Norwegii, czy naprawdę w niej był - urodziła się dość naiwna i mimo ciosów od życia nie potrafiła się tego całkiem wyzbyć.
Obserwowała jak wyciągał papierosa, czekając na dalszy ciąg opowieści cierpliwie; przywykła do palących, choć sama tego nie robiła. Tytoń zawsze kosztował, ona zaś starała się oszczędzać jak tylko mogła - im szybciej spłaci Rickarda, tym szybciej uwolni się z jego kajdan i od Piórka Feniksa. Dziękowała sobie, że nie wpadła w ten nałóg zwłaszcza teraz, kiedy ceny za używki szybowały w górę.
Uniesienie jego brwi, sugestia, by spróbowała jakoś jednak Demelzę przekonało. Może to taki gest, aby przełamać kolejne lody? A może jedynie zwykła uprzejmość. Poczuła inny zapach niż zwykle - jakby bardziej słodki. Skinęła więc głową i wzięła od niego papierosa, chyba własnoręcznie skręconego i wsunęła pomiędzy pomalowane szminką wargi (zaczarowaną, nie zostawiała więc śladów). Wciągnęła dym w płuca i...
Zakrztusiła się.
Dym palił ją w gardło, był dziwny, smakował i pachniał zupełnie inaczej niż zwykły tytoń. Demelza zaś i tak paliła na tyle rzadko, że nie zdążyła się nawet nauczyć dobrze zaciągać. Zazdrościła innym dziewczynom z Piórka, które tak ponętnie wyglądały z papierosem - zwłaszcza w długiej lufce. Ona zaś teraz zrobiła z siebie małe pośmiewisko. Zaczęła lekko pokasływać, z oczu pociekło jej kilka łez, a policzki pokraśniały i nie ukryła tego nawet gruba warstwa pudru. Od razu oddała mu skręta.
- P-przepraszam. Ja... rzadko palę - wydusiła z siebie, łapiąc oddech i ocierając łezkę. Zmartwiło ją, czy nie rozmazał się węgielek, którym podkreśliła oczy.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przy kontuarze
Szybka odpowiedź