Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight
Appley Tower
AutorWiadomość
Appley Tower
Wieża znajdująca się daleko na samotnych obrzeżach miasteczka Ryde stanowi doskonały punkt orientacyjny na pobliską okolicę. Nieco pokraczna przypomina raczej wysoki komin lub pracownię szalonego alchemika niż latarnię, a jednak służy przede wszystkim zaczarowanym okrętom kursującym na pobliskich wodach. Nad nią unosi się błękitny płomień widoczny tylko dla czarodziejów. Do środka prowadzą drewniane, skrzypiące drzwi, a na pierwszym piętrze znajduje się tylko kominek. Dla mugoli wydaje się całkowicie bezużyteczny, choć czasem palą w nim ogień; czarodzieje wiedzą, że wystarczy wsypać do środka nieco proszku Fiuu, żeby przenieść się na sam jej szczyt, otwarty balkon pod gołym niebem, nad którym gorze zimny szafirowy ogień oświetlający balkon niebieską poświatą.
Słońce chyliło się ku zachodowi, dotarcie na miejsce z potrzebnym ekwipunkiem oraz namiotami i rozstawienie obozowiska zajęło nieco więcej czasu niż zwykła teleportacja; oprócz piątki smokologów w wyprawie wzięło dwóch młodych chłopców z Kent robiących głównie za przynieś-podaj-pozamiataj oraz uznany specjalista z zakresu magoweterynarii z tegoż rezerwatu, Anthony Perkins. Cieszyło go, że zjawili się wszyscy - sprawa była ważna, potrzebował ich. Morgoth był młody, ale doświadczenie nadrabiał niebywałym talentem i lekką ręką do tych majestatycznych stworzeń, Percival brał udział w większej ilości wypraw, niż ktokolwiek z nich, Ben oprócz gładkiego podejścia miał w sobie siłę, której potrzebowali. I Melisande, jego największy skarb, która jak nikt potrafiła wejść w smoczą psychikę. Powitał ich wszystkich jeszcze w Dover, skąd wyruszyli, oszczędnie i krótko, zbyt zabiegany nadchodzącym - wielkim - wydarzeniem.
Dzieciaki wzięły się za rozstawianie obozowiska od razu i z werwą, nie przerywał im, nie zamierzając zajmować się swoim namiotem samemu - w tym czasie w zamyśleniu wertował nagromadzone notatki, jak w ostatniej chwili przed trudnym egzaminem usiłując przypomnieć sobie najistotniejsze szczegóły; czy istniało coś, co mogli pominąć? Pozornie nieistotny drobiazg, który obaliłby całą teorię, narażając ich - i całą tę wyprawę - na śmieszność? Obozowisko zostało rozbite na zachodnim wybrzeżu wyspy, w bliskim sąsiedztwie wybrzeża, gęstego lasu i terenu powszechnie znanego jako smoczy cmentarz, wyjałowionej ziemi, na której łatwo zahaczyć nogą o pragadzi szkielet. Właśnie tam: znajdował się cel tej wyprawy. W niedalekiej odległości pobłyskiwała również wysoka latarnia Appley, najdoskonalszy punkt widokowy, jaki mogli sobie wyobrazić. To tam zwołał wszystkich - wszystkich istotnych - niespełna godzinę po przybyciu, zaczynał wzmagać się wieczorny wiatr, tym mocniej wyczuwalny od falującego morza, w którego tafli błyszczało już światło zachodzącego słońca. Podróżny strój, skórzane spodnie, wysokie buty i płaszcz otulający koszulę bezpieczniejszą skórą, czarne rękawice na bladych dłoniach, miał dawać komfort i swobodę ruchów, ale nie odchodził od elegancji. Pozbawiony ozdób, wciąż utrzymany w konwencji żałobnej czerni, u pasa zwisało przewieszone brzękadło magicznie pozbawione stalowego połysku.
Zjawił się na szczycie jako pierwszy, prowadząc na miejsce spotkania siostrę - po drodze omawiając ostatnie szczegóły związane z odkryciami rezerwatu. Wyruszą dopiero przed świtem, wcześniej musieli omówić plan i cel całej wyprawy. Przez chwilę stał przy murowanej krawędzi wysokiej wieży, obejmując spojrzeniem pobliskie tereny - nic tutaj nie wyglądało, jakby przeszła przez nie anomalia. Na pewno się nie pomylili? Oglądał się przez ramię, kiedy dołączali do nich kolejny - a gdy zgromadzili się wszyscy, skinął głową Melisande. - Możemy zaczynać? - zwrócił się wpierw do niej, chcąc się upewnić, czy gotowa jest przedstawić ekspertyzę rezerwatu. - Nie miałem dotąd czasu przedstawić istoty sprawy - odezwał się jako pierwszy, wodząc wzrokiem po twarzach czwórki zgromadzonych czarodziejów - z naszych badań wynika, że anomalia, która objęła swoim zasięgiem tereny wyspy, najprawdopodobniej przebudziła do życia jeden z pochowanych w pobliżu szkieletów. - Brzmiało absurdalnie, szalenie, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi potwierdzały, że tak się właśnie wydarzyło. - Podejrzewamy, że jest to wyspiarz rybojad - dodał, przenosząc wzrok na siostrę. Gatunek smoka był dość niecodzienny, by mniej doświadczeni Wright i Yaxley mogli mieć problemy z jego rozpoznaniem. Wymarł wszakże dwa tysiące lat temu. Tristan jednak ucichł - oddając głos Melisande.
Na dramki bierzcie sobie pozostałe locki z wyspy, dla wygody można uznać, że znajdują się w pobliżu. <3 Jeśli Wasze postaci chcą w jakiś sposób pomóc przy przygotowaniach, nie krępujcie się uznać, że to zrobiły - zakładam, że personel rezerwatu podstawowe czynności jest przygotowany wykonać za każdego. Fajnie też jakbyśmy odpisywali w przeciągu tych eventowych 48h.
PS. Ben, Melisande ma namiot sama i wejścia do niej na pewno ktoś pilnuje.
Dzieciaki wzięły się za rozstawianie obozowiska od razu i z werwą, nie przerywał im, nie zamierzając zajmować się swoim namiotem samemu - w tym czasie w zamyśleniu wertował nagromadzone notatki, jak w ostatniej chwili przed trudnym egzaminem usiłując przypomnieć sobie najistotniejsze szczegóły; czy istniało coś, co mogli pominąć? Pozornie nieistotny drobiazg, który obaliłby całą teorię, narażając ich - i całą tę wyprawę - na śmieszność? Obozowisko zostało rozbite na zachodnim wybrzeżu wyspy, w bliskim sąsiedztwie wybrzeża, gęstego lasu i terenu powszechnie znanego jako smoczy cmentarz, wyjałowionej ziemi, na której łatwo zahaczyć nogą o pragadzi szkielet. Właśnie tam: znajdował się cel tej wyprawy. W niedalekiej odległości pobłyskiwała również wysoka latarnia Appley, najdoskonalszy punkt widokowy, jaki mogli sobie wyobrazić. To tam zwołał wszystkich - wszystkich istotnych - niespełna godzinę po przybyciu, zaczynał wzmagać się wieczorny wiatr, tym mocniej wyczuwalny od falującego morza, w którego tafli błyszczało już światło zachodzącego słońca. Podróżny strój, skórzane spodnie, wysokie buty i płaszcz otulający koszulę bezpieczniejszą skórą, czarne rękawice na bladych dłoniach, miał dawać komfort i swobodę ruchów, ale nie odchodził od elegancji. Pozbawiony ozdób, wciąż utrzymany w konwencji żałobnej czerni, u pasa zwisało przewieszone brzękadło magicznie pozbawione stalowego połysku.
Zjawił się na szczycie jako pierwszy, prowadząc na miejsce spotkania siostrę - po drodze omawiając ostatnie szczegóły związane z odkryciami rezerwatu. Wyruszą dopiero przed świtem, wcześniej musieli omówić plan i cel całej wyprawy. Przez chwilę stał przy murowanej krawędzi wysokiej wieży, obejmując spojrzeniem pobliskie tereny - nic tutaj nie wyglądało, jakby przeszła przez nie anomalia. Na pewno się nie pomylili? Oglądał się przez ramię, kiedy dołączali do nich kolejny - a gdy zgromadzili się wszyscy, skinął głową Melisande. - Możemy zaczynać? - zwrócił się wpierw do niej, chcąc się upewnić, czy gotowa jest przedstawić ekspertyzę rezerwatu. - Nie miałem dotąd czasu przedstawić istoty sprawy - odezwał się jako pierwszy, wodząc wzrokiem po twarzach czwórki zgromadzonych czarodziejów - z naszych badań wynika, że anomalia, która objęła swoim zasięgiem tereny wyspy, najprawdopodobniej przebudziła do życia jeden z pochowanych w pobliżu szkieletów. - Brzmiało absurdalnie, szalenie, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi potwierdzały, że tak się właśnie wydarzyło. - Podejrzewamy, że jest to wyspiarz rybojad - dodał, przenosząc wzrok na siostrę. Gatunek smoka był dość niecodzienny, by mniej doświadczeni Wright i Yaxley mogli mieć problemy z jego rozpoznaniem. Wymarł wszakże dwa tysiące lat temu. Tristan jednak ucichł - oddając głos Melisande.
Na dramki bierzcie sobie pozostałe locki z wyspy, dla wygody można uznać, że znajdują się w pobliżu. <3 Jeśli Wasze postaci chcą w jakiś sposób pomóc przy przygotowaniach, nie krępujcie się uznać, że to zrobiły - zakładam, że personel rezerwatu podstawowe czynności jest przygotowany wykonać za każdego. Fajnie też jakbyśmy odpisywali w przeciągu tych eventowych 48h.
PS. Ben, Melisande ma namiot sama i wejścia do niej na pewno ktoś pilnuje.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Jej twarz nie prezentowała się w żaden inny sposób niż zazwyczaj. Włosy praktycznie spięła w warkocz, który opadał wdzięcznie za plecy - nie chciała, by niesione wiatrem kosmyki wpadały jej do oczu, czy plątały się koło ust. Nos - tak samo jak zawsze - zdobiła kilka piegów, za którymi nie przepadała, ale z którymi pogodziła się już dawno. Usta były malinowe, a dolną wargę przygryzała co jakiś czas, odznaczając tym samym lekkie poddenerwowanie. Jednak najmocniej, przynajmniej przed Tristanem, musiały zdradzać ją oczy. Czaiła się w nich ciekawość, czaiło się też podniecenie, które kryły się pod, tylko na pozór, spokojną taflą błekitnego spojrzenia.
Raczej milcząco trwała, układając w głowie jeszcze raz zdania. Czy raczej poprawiając je tak, by brzmiały jak najbardziej logicznie i by nie gubiły się gdzieś w zbyt wielu zawiłościach. Chciała rzetelnie i sprawnie przekazać wszystkim informacje. Rozumiała je, sztuka polegała też na tym, by zrozumieli je inni. Ich obóz rósł, jednak i ona nie przyłożyła się do tego, by przygotować nocleg. Z splecionymi na klatce piersiowej ramionami stała spoglądając na horyzont, po chwili zamknęła powieki, pozwalając by zimne powietrze owiało jej policzki i zakeciły niefornym kosmykiem - nadal, uparcie wkładając w głowę zdanie za zdaniem, które wypowiedzą jej usta.
Długa suknia odznaczająca się żałobną czernią, zdobiona jedynie rodowymi przymiotami, poruszała się wdzięcznie z każdym stawianym krokiem gdy maszerowała u boku Tristana w stronę Appley Tower dopinając na ostatni guzik wszystko, co tylko się dało. Czuła ciche, niewypowiedziane napięcie - jeśli, jeśli się nie mylili byli o krok od czegoś wielkiego.
Skinęła głową bratu, gdy zadał pytanie. Czy mogli zaczynać? Owszem, wątpiła by denerwujące uczucie niedostatecznego przygotowania miało ją opuścić. Musiała zawierzyć w badania które przeprowadzili w rezerwacie i wnioski które postawili. Wychwyciła spojrzenie Tristana, który niewerbalnie przekazał jej głos. Przesunęła spojrzeniem po trójce rosłych mężczyzn, który razem z nimi przebywali w pomieszczeniu. Percivala i Morghota znała już wcześniej - obu z salonów, wzrok zatrzymał się na chwilę dłużej na ostatnim, ciemnowłosym, o krępej budowie, zdecydowanie bardziej postawnym niż reszta - doskonale rozumiała, czemu Tristan chciał właśnie jego. Ubrała usta w lekki, nienachalny, uśmiech, który miał być jednoczesnym powitaniem.
- Zacznijmy od specyfikacji gatunkowej: Wyspiarz rybojad, widziany ostatnio ponad dwa tysiące lat temu. Wysokość: około metra, wąska paszcza, ciemnofioletowe łuski, duże szerokie skrzydła, skrzące purpurowo-niebieskie, pokarm: głównie ryby. - zaczęła od podstawowych informacji, które miały pomóc jednoznacznie móc określić gatunek, jeśli staną na przeciw niego a podane przez nią informacje okażą się poprawne - nie będzie żadnych wątpliwości - Jeśli chodzi o ofensywno-defensywne cechy wyspiarza: nie zieje ogniem i nie posiada zbyt wiele siły, jednak jest szybki i zwinny, potrafi oddychać zarówno na lądzie, jak i pod wodą, dzięki szerokim skrzydłom i niewielkiej masie sprawnie porusza się w powietrzu. Najmocniej należy wystrzegać się kłów - zawierają silny jad i ogona, który może pozostawić rany cięte. - spojrzenie błękitnych tęczówek po kolei zawiesiło się na każdym z mężczyzn, jakby sprawdzając, czy nadążają za przekazywanymi przez nią informacjami. - Obecność Wyspiarza Rybojada, czy raczej jego szczątków tutaj ma logiczne uwarunkowanie gatunkowe - otoczony wodą ląd jest, a raczej był, idealnym środowiskiem dla smoków tego gatunku. A zbadane przez nas materiały pozwalają postawić tezę, że prawdopodobnie mamy do czynienia właśnie z tym gadem. - zamilkła na chwilę, zerkając na Tristana w razie gdyby jak do tej pory umknęło jej coś ważnego - miała jednak nadzieję, że nie. Starała się mówić rzeczowo, dokładnie rysując sytuację i podłoże, jednak nie potrafiła poradzić nic na fakt, że lekka niepewność zżerała ją od środka. Uniosła dłoń, by przytknąć na kilka chwil palec wskazujący do ust, skubnęła lekko wargę - raz, za chwilę drugi, jakby odnajdując w tym geście równowagę i jasność myśli. Uniosła leciutko, przepraszająco wargi, jednak już sekundę później mówiła dalej.
- Nikt nie zna dokładnej natury anomalii, które ostatnio zaobserwowano w Londynie, jednak więcej niż prawdopodobnym jest fakt, że to właśnie jedna z nich przyczyniła się do ożywienia szczątków Wyspiarza. Anomalia ożywiając smoka, jednocześnie dokonała pewnej formy depersonalizacji - rozszczepiła go na dwie jaźnie, które musimy pokonać, scalić i nadać im - właściwie przy odpowiednim działaniu, jej - cielesną postać. Na podstawie badań przeprowadzonych w rezerwacie wierzę, że znaleźliśmy sposób na cofnięcie tego zjawiska, przy jednoczesnym utrzymaniu smoka przy życiu. - zamilkła na chwilę marszcząc lekko brwi. Natłok informacji potrafił być zgubny, jednak sądziła że na razie jednak powinna jeszcze mówić dalej. - Omówimy je etapami. - zaproponowała, jednak i tym razem nie czekając podjęła wątek. - Jaźnie... - zaznaczyła, informując tylko tembrem głosu, że przeszła właśnie do pierwszego z etapów - ... na które anomalia rozszczepiła smoka to agresja i strach. Podejrzewam, że sukces może przynieść jedynie... - zamilkła na chwilę, klnąc w myślach na fakt, że właśnie w tej chwili zabrakło jej słowa - ... zintensyfikowanie danego uczucia... - rozłożyła obie dłonie, które nadały wielkości widzialnej jedynie w jej głowie kuli. - Co za tym idzie, by pokonać Strach, musimy sprawić by ten strach przybrał na sile tak mocno... - rozłożyła dłonie jeszcze bardziej - ...że smok wpadnie w otchłań szaleństwa. Zaś by pokonać Agresję, podejrzewam, że należy uraczyć ją większą agresją, magia może w tym temacie nie pomóc - choć jest wielka, działa głównie dystansowo, smok musi odczuć agresję, ale nie tylko jako atak przeprowadzony z daleka, a bliski, który może jednoznacznie spersonifikować. - zapędziła się, miała lekkie poczucie, że zdecydowanie za bardzo zaczęła wybiegać poza prostotę, pozwalając porwać się wnioskom i słowom przeplatającym się w umyśle ze zdaniami, które ułożyła właśnie na teraz. - Najprościej mówiąc: podejrzewam że na Agresję zadziała jedynie atak siłowy, fizyczny, powodowany - mówiąc kolokwialnie - gołymi pięściami, zaś na Strach winno działać jedynie to, co dotyka psychiki, mocno prawdopodobnym jest, że każdy inny rodzaj ataku nie zadziała, a nawet - dość przewrotnie - jedynie doda sił obu jaźnią. - jeszcze raz przemierzyła spojrzeniem wszystkich, tym razem pozwalając by dłoń uniosła się i założyła kosmyk włosów za ucho. - Zanim omówimy kolejny etap, rozwiejmy wątpliwości - jeśli jakieś są - co do tego. - dodała w końcu milknąc na dłużej, pozwalając przetrawić im przekazane informacje i zadać pytania, o ile jakieś się pojawiły. Musiała możliwie jak najlepiej przygotować ich pod względem merytorycznym do walki, nie mogli sobie pozwolić na błędy.
Raczej milcząco trwała, układając w głowie jeszcze raz zdania. Czy raczej poprawiając je tak, by brzmiały jak najbardziej logicznie i by nie gubiły się gdzieś w zbyt wielu zawiłościach. Chciała rzetelnie i sprawnie przekazać wszystkim informacje. Rozumiała je, sztuka polegała też na tym, by zrozumieli je inni. Ich obóz rósł, jednak i ona nie przyłożyła się do tego, by przygotować nocleg. Z splecionymi na klatce piersiowej ramionami stała spoglądając na horyzont, po chwili zamknęła powieki, pozwalając by zimne powietrze owiało jej policzki i zakeciły niefornym kosmykiem - nadal, uparcie wkładając w głowę zdanie za zdaniem, które wypowiedzą jej usta.
Długa suknia odznaczająca się żałobną czernią, zdobiona jedynie rodowymi przymiotami, poruszała się wdzięcznie z każdym stawianym krokiem gdy maszerowała u boku Tristana w stronę Appley Tower dopinając na ostatni guzik wszystko, co tylko się dało. Czuła ciche, niewypowiedziane napięcie - jeśli, jeśli się nie mylili byli o krok od czegoś wielkiego.
Skinęła głową bratu, gdy zadał pytanie. Czy mogli zaczynać? Owszem, wątpiła by denerwujące uczucie niedostatecznego przygotowania miało ją opuścić. Musiała zawierzyć w badania które przeprowadzili w rezerwacie i wnioski które postawili. Wychwyciła spojrzenie Tristana, który niewerbalnie przekazał jej głos. Przesunęła spojrzeniem po trójce rosłych mężczyzn, który razem z nimi przebywali w pomieszczeniu. Percivala i Morghota znała już wcześniej - obu z salonów, wzrok zatrzymał się na chwilę dłużej na ostatnim, ciemnowłosym, o krępej budowie, zdecydowanie bardziej postawnym niż reszta - doskonale rozumiała, czemu Tristan chciał właśnie jego. Ubrała usta w lekki, nienachalny, uśmiech, który miał być jednoczesnym powitaniem.
- Zacznijmy od specyfikacji gatunkowej: Wyspiarz rybojad, widziany ostatnio ponad dwa tysiące lat temu. Wysokość: około metra, wąska paszcza, ciemnofioletowe łuski, duże szerokie skrzydła, skrzące purpurowo-niebieskie, pokarm: głównie ryby. - zaczęła od podstawowych informacji, które miały pomóc jednoznacznie móc określić gatunek, jeśli staną na przeciw niego a podane przez nią informacje okażą się poprawne - nie będzie żadnych wątpliwości - Jeśli chodzi o ofensywno-defensywne cechy wyspiarza: nie zieje ogniem i nie posiada zbyt wiele siły, jednak jest szybki i zwinny, potrafi oddychać zarówno na lądzie, jak i pod wodą, dzięki szerokim skrzydłom i niewielkiej masie sprawnie porusza się w powietrzu. Najmocniej należy wystrzegać się kłów - zawierają silny jad i ogona, który może pozostawić rany cięte. - spojrzenie błękitnych tęczówek po kolei zawiesiło się na każdym z mężczyzn, jakby sprawdzając, czy nadążają za przekazywanymi przez nią informacjami. - Obecność Wyspiarza Rybojada, czy raczej jego szczątków tutaj ma logiczne uwarunkowanie gatunkowe - otoczony wodą ląd jest, a raczej był, idealnym środowiskiem dla smoków tego gatunku. A zbadane przez nas materiały pozwalają postawić tezę, że prawdopodobnie mamy do czynienia właśnie z tym gadem. - zamilkła na chwilę, zerkając na Tristana w razie gdyby jak do tej pory umknęło jej coś ważnego - miała jednak nadzieję, że nie. Starała się mówić rzeczowo, dokładnie rysując sytuację i podłoże, jednak nie potrafiła poradzić nic na fakt, że lekka niepewność zżerała ją od środka. Uniosła dłoń, by przytknąć na kilka chwil palec wskazujący do ust, skubnęła lekko wargę - raz, za chwilę drugi, jakby odnajdując w tym geście równowagę i jasność myśli. Uniosła leciutko, przepraszająco wargi, jednak już sekundę później mówiła dalej.
- Nikt nie zna dokładnej natury anomalii, które ostatnio zaobserwowano w Londynie, jednak więcej niż prawdopodobnym jest fakt, że to właśnie jedna z nich przyczyniła się do ożywienia szczątków Wyspiarza. Anomalia ożywiając smoka, jednocześnie dokonała pewnej formy depersonalizacji - rozszczepiła go na dwie jaźnie, które musimy pokonać, scalić i nadać im - właściwie przy odpowiednim działaniu, jej - cielesną postać. Na podstawie badań przeprowadzonych w rezerwacie wierzę, że znaleźliśmy sposób na cofnięcie tego zjawiska, przy jednoczesnym utrzymaniu smoka przy życiu. - zamilkła na chwilę marszcząc lekko brwi. Natłok informacji potrafił być zgubny, jednak sądziła że na razie jednak powinna jeszcze mówić dalej. - Omówimy je etapami. - zaproponowała, jednak i tym razem nie czekając podjęła wątek. - Jaźnie... - zaznaczyła, informując tylko tembrem głosu, że przeszła właśnie do pierwszego z etapów - ... na które anomalia rozszczepiła smoka to agresja i strach. Podejrzewam, że sukces może przynieść jedynie... - zamilkła na chwilę, klnąc w myślach na fakt, że właśnie w tej chwili zabrakło jej słowa - ... zintensyfikowanie danego uczucia... - rozłożyła obie dłonie, które nadały wielkości widzialnej jedynie w jej głowie kuli. - Co za tym idzie, by pokonać Strach, musimy sprawić by ten strach przybrał na sile tak mocno... - rozłożyła dłonie jeszcze bardziej - ...że smok wpadnie w otchłań szaleństwa. Zaś by pokonać Agresję, podejrzewam, że należy uraczyć ją większą agresją, magia może w tym temacie nie pomóc - choć jest wielka, działa głównie dystansowo, smok musi odczuć agresję, ale nie tylko jako atak przeprowadzony z daleka, a bliski, który może jednoznacznie spersonifikować. - zapędziła się, miała lekkie poczucie, że zdecydowanie za bardzo zaczęła wybiegać poza prostotę, pozwalając porwać się wnioskom i słowom przeplatającym się w umyśle ze zdaniami, które ułożyła właśnie na teraz. - Najprościej mówiąc: podejrzewam że na Agresję zadziała jedynie atak siłowy, fizyczny, powodowany - mówiąc kolokwialnie - gołymi pięściami, zaś na Strach winno działać jedynie to, co dotyka psychiki, mocno prawdopodobnym jest, że każdy inny rodzaj ataku nie zadziała, a nawet - dość przewrotnie - jedynie doda sił obu jaźnią. - jeszcze raz przemierzyła spojrzeniem wszystkich, tym razem pozwalając by dłoń uniosła się i założyła kosmyk włosów za ucho. - Zanim omówimy kolejny etap, rozwiejmy wątpliwości - jeśli jakieś są - co do tego. - dodała w końcu milknąc na dłużej, pozwalając przetrawić im przekazane informacje i zadać pytania, o ile jakieś się pojawiły. Musiała możliwie jak najlepiej przygotować ich pod względem merytorycznym do walki, nie mogli sobie pozwolić na błędy.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
No psidwakosyńska mać, nie.
Nie wierzył w to, że zgodził się na tę wyprawę, nie wierzył w to, z kim przyszło mu na owej wyprawie przebywać i nie wierzył w jej szczęśliwe zakończenie, pewien, że któryś z przebywających na Wyspie Wight smokologów zostanie już na niej na zawsze, w formie zamordowanego reliktu dawnych przyjaźni. Benjamin składał swój namiot powoli, raz po raz - przez swoją nerwową wybuchowość - rozwalając prowizorycznie naciągnięte linki. Wolał nie ryzykować używania różdżki, mieszkając z wybuchającym mugolem miał dość anomalii na najbliższe stulecie, zresztą, ciężka (względnie) praca fizyczna zajmowała ręce, gotowe zacisnąć się zupełnie przypadkiem na gardle przechodzącego obok paniczyka. Yaxley, Nott, Rosier; do pełni szczęścia brakowało mu tylko nonszalancko opartego o pień drzewa Avery'ego i grzebiącego w błocie, czy co tam te psidwacze ruskie syny lubiły robić w wolnym czasie, Mulcibera. Nie, żeby narzekał, obecność zdrajców i szumowin wystarczała mu z nawiązką, wpędzając go w początki paranoi. Odkąd pojawił się w pieprzonym Dover, wypatrując niczym wygłodzone psisko lekkiego aromatu francuskich perfum Harriett, nie odezwał się do nikogo ani słowem a zaciśnięte szczęki aż bolały, promieniując dyskomfortem na również pękającą od ciśnienia głowy, wypełnionej jedynie setką zaprzeczeń. Nie, nie, nie, nie wytrzyma tutaj, nie wytrzyma obserwowania, jak Rosier, napuszony pan i władca, spaceruje sobie plażą zupełnie bezkarnie - jego miejsce było w zatęchłym Azkabanie, w najpodlejszej celi, gdzie będzie dogorywał przez całą wieczność, zjadany żywcem przez szczury. Wizualizacja takiego losu nieco pomagała Benjaminowi zachować spokój, lecz aktorem był marnym i skrajne wkurwienie - bo nawet nie elegancka wściekłość - emanowało od niego na kilometr, sprawiając, że przyciągnięci z Kent chłopcy na posyłki omijali go szerokim łukiem: i dobrze, sam potrafił rozbić swój namiot i przy okazji jakoś poradzić sobie z wypełniającą go destrukcyjną energią. Jakoś marnie, bowiem gdy wchodził, spóźniony, na schody prowadzące ku szczytowi wieży, na której miało odbyć się spotkanie wprowadzające, stąpał ciężko i groźnie, zaciskając dłonie w pięści a myśli - w stalowy kokon parszywych przekleństw i planów wypchnięcia Rosiera za balustradę wieży. Ciekawe, czy przeżyłby upadek z tej wysokości - chyba nie, Wright dokładnie liczył schodki, które mijał, z każdym odrobinę się uspokajając - i czy reszta kompanii rzuciłaby mu się na pomoc. Ale nie, nie mógłby zrobić czegoś takiego, potrzebował Tristana żywego, pełnego informacji i wskazówek, które kiedyś wydobędzie, łamiąc każdą z jego szlacheckich kostek.
Potworny gniew nieco łagodniał, zmieniając się jednak w poczucie równie intensywnej goryczy w momencie, w którym stanął na podeście zajętym przez resztę smokologów - jego spojrzenie od razu pomknęło w stronę Percivala. Chęć mordu na Rosierze zmalała, zastąpiona przez irracjonalne pragnienie wyciągnięcia różdżki i miotnięcia w Notta paskudną klątwą. Dłoń Wrighta zadrżała gdzieś przy kieszeni roboczych spodni, ale finalnie powstrzymał się przed rozpętaniem bezsensownego piekła. Zacisnął tylko ręce na piersi, przystając tuż przy schodach, z tyłu, jak najdalej od reszty morderczej ferajny. Doskonale, wcale nie znalazł się na wieży z samymi szumowinami i sługusami tego Mrocznego Władcy czy tam Czarnego Typa. Wright zacisnął szczęki jeszcze mocniej, tak, że musiał sprawiać wrażenie targanego potężnym bólem - i właściwie nie mijało się to z prawdą, wewnętrznie cierpiał katusze, a gdy Rosier odezwał się jako pierwszy, z ust Benjamina wydobył się okropnie nieprzyjemny dźwięk, złowieszczy zgrzyt, zagłuszony jednak wstępną tyradą. Wspomnienie wyspiarza rybojada w innych okolicznościach wywołałoby w Benie natychmiastowe zainteresowanie, ale w obecnym spięciu mógł jedynie przymknąć oczy, w nadziei, że odcięcie się od bodźców w postaci twarzy znienawidzonych osób pomoże mu w skupieniu. Nie zamknął ich jednak na długo, bowiem męski głos zmienił się w słodszy, wyższy, bezsprzecznie damski, a Jaimie mógł ujrzeć Melisande, siostrę Rosiera, którą dopiero teraz zauważył zza barczystych pleców stojącego gdzieś przed nim Morgotha.
Po co Tristan przywlókł ze sobą na niebezpieczną wyprawę swoją siostrę? Ben nie mógł tego pojąć, szanował bohaterskie kobiety, ale wymuskana szlachcianka pasowała tutaj jak Percival do honorowego Gryffindoru. Wright uniósł wysoko krzaczaste brwi, na chwilę wybity z rytmu wściekłości i rozpaczy: dziewuszka zdawała się mówić z sensem, konkretnie, bez chichotów i przesłaniania buzi wachlarzem. Słuchał uważnie tego, co miała do powiedzenia, a każde słowo zapadało wyraźnie w podrażnioną emocjami pamięć. Co prawda nie pojął zbyt lotnie dualistycznej natury i innych trudnych słów, ale sens wyprawy okazał się w miarę jasny: mieli złączyć smocze charakterki w jedno, strachem i przemocą. Doskonale. Już chyba wiedział, dlaczego akurat jego wysłano na tę samobójczą wyprawę, wątpił, by wymuskani szlachcice rzucali się z pięściami na dawno wymarłego smoka, ale o dziwo ta perspektywa w ogóle go nie przeraziła. Ostatnio - mało co było w stanie wywołać w nim strach, najgorsze już się stało. Zawiódł bliskich, zamordował niewinnych ludzi, ba, sam zginął w najpotworniejszy ze sposobów: wątpił, by na świecie istniało coś, co mogłoby szarpnąć strunę niepokoju na tyle mocno, by odczuł coś poza żalem, wściekłością i bezbrzeżnym smutkiem. Nie skomentował wypowiedzi Melisande w żaden sposób, dalej stojąc bez ruchu i bez słowa, z ramionami zaplecionymi na piersi, z podkrążonymi oczami i posępną aurą gorejącej niechęci, której nie próbował nawet ukryć.
Nie wierzył w to, że zgodził się na tę wyprawę, nie wierzył w to, z kim przyszło mu na owej wyprawie przebywać i nie wierzył w jej szczęśliwe zakończenie, pewien, że któryś z przebywających na Wyspie Wight smokologów zostanie już na niej na zawsze, w formie zamordowanego reliktu dawnych przyjaźni. Benjamin składał swój namiot powoli, raz po raz - przez swoją nerwową wybuchowość - rozwalając prowizorycznie naciągnięte linki. Wolał nie ryzykować używania różdżki, mieszkając z wybuchającym mugolem miał dość anomalii na najbliższe stulecie, zresztą, ciężka (względnie) praca fizyczna zajmowała ręce, gotowe zacisnąć się zupełnie przypadkiem na gardle przechodzącego obok paniczyka. Yaxley, Nott, Rosier; do pełni szczęścia brakowało mu tylko nonszalancko opartego o pień drzewa Avery'ego i grzebiącego w błocie, czy co tam te psidwacze ruskie syny lubiły robić w wolnym czasie, Mulcibera. Nie, żeby narzekał, obecność zdrajców i szumowin wystarczała mu z nawiązką, wpędzając go w początki paranoi. Odkąd pojawił się w pieprzonym Dover, wypatrując niczym wygłodzone psisko lekkiego aromatu francuskich perfum Harriett, nie odezwał się do nikogo ani słowem a zaciśnięte szczęki aż bolały, promieniując dyskomfortem na również pękającą od ciśnienia głowy, wypełnionej jedynie setką zaprzeczeń. Nie, nie, nie, nie wytrzyma tutaj, nie wytrzyma obserwowania, jak Rosier, napuszony pan i władca, spaceruje sobie plażą zupełnie bezkarnie - jego miejsce było w zatęchłym Azkabanie, w najpodlejszej celi, gdzie będzie dogorywał przez całą wieczność, zjadany żywcem przez szczury. Wizualizacja takiego losu nieco pomagała Benjaminowi zachować spokój, lecz aktorem był marnym i skrajne wkurwienie - bo nawet nie elegancka wściekłość - emanowało od niego na kilometr, sprawiając, że przyciągnięci z Kent chłopcy na posyłki omijali go szerokim łukiem: i dobrze, sam potrafił rozbić swój namiot i przy okazji jakoś poradzić sobie z wypełniającą go destrukcyjną energią. Jakoś marnie, bowiem gdy wchodził, spóźniony, na schody prowadzące ku szczytowi wieży, na której miało odbyć się spotkanie wprowadzające, stąpał ciężko i groźnie, zaciskając dłonie w pięści a myśli - w stalowy kokon parszywych przekleństw i planów wypchnięcia Rosiera za balustradę wieży. Ciekawe, czy przeżyłby upadek z tej wysokości - chyba nie, Wright dokładnie liczył schodki, które mijał, z każdym odrobinę się uspokajając - i czy reszta kompanii rzuciłaby mu się na pomoc. Ale nie, nie mógłby zrobić czegoś takiego, potrzebował Tristana żywego, pełnego informacji i wskazówek, które kiedyś wydobędzie, łamiąc każdą z jego szlacheckich kostek.
Potworny gniew nieco łagodniał, zmieniając się jednak w poczucie równie intensywnej goryczy w momencie, w którym stanął na podeście zajętym przez resztę smokologów - jego spojrzenie od razu pomknęło w stronę Percivala. Chęć mordu na Rosierze zmalała, zastąpiona przez irracjonalne pragnienie wyciągnięcia różdżki i miotnięcia w Notta paskudną klątwą. Dłoń Wrighta zadrżała gdzieś przy kieszeni roboczych spodni, ale finalnie powstrzymał się przed rozpętaniem bezsensownego piekła. Zacisnął tylko ręce na piersi, przystając tuż przy schodach, z tyłu, jak najdalej od reszty morderczej ferajny. Doskonale, wcale nie znalazł się na wieży z samymi szumowinami i sługusami tego Mrocznego Władcy czy tam Czarnego Typa. Wright zacisnął szczęki jeszcze mocniej, tak, że musiał sprawiać wrażenie targanego potężnym bólem - i właściwie nie mijało się to z prawdą, wewnętrznie cierpiał katusze, a gdy Rosier odezwał się jako pierwszy, z ust Benjamina wydobył się okropnie nieprzyjemny dźwięk, złowieszczy zgrzyt, zagłuszony jednak wstępną tyradą. Wspomnienie wyspiarza rybojada w innych okolicznościach wywołałoby w Benie natychmiastowe zainteresowanie, ale w obecnym spięciu mógł jedynie przymknąć oczy, w nadziei, że odcięcie się od bodźców w postaci twarzy znienawidzonych osób pomoże mu w skupieniu. Nie zamknął ich jednak na długo, bowiem męski głos zmienił się w słodszy, wyższy, bezsprzecznie damski, a Jaimie mógł ujrzeć Melisande, siostrę Rosiera, którą dopiero teraz zauważył zza barczystych pleców stojącego gdzieś przed nim Morgotha.
Po co Tristan przywlókł ze sobą na niebezpieczną wyprawę swoją siostrę? Ben nie mógł tego pojąć, szanował bohaterskie kobiety, ale wymuskana szlachcianka pasowała tutaj jak Percival do honorowego Gryffindoru. Wright uniósł wysoko krzaczaste brwi, na chwilę wybity z rytmu wściekłości i rozpaczy: dziewuszka zdawała się mówić z sensem, konkretnie, bez chichotów i przesłaniania buzi wachlarzem. Słuchał uważnie tego, co miała do powiedzenia, a każde słowo zapadało wyraźnie w podrażnioną emocjami pamięć. Co prawda nie pojął zbyt lotnie dualistycznej natury i innych trudnych słów, ale sens wyprawy okazał się w miarę jasny: mieli złączyć smocze charakterki w jedno, strachem i przemocą. Doskonale. Już chyba wiedział, dlaczego akurat jego wysłano na tę samobójczą wyprawę, wątpił, by wymuskani szlachcice rzucali się z pięściami na dawno wymarłego smoka, ale o dziwo ta perspektywa w ogóle go nie przeraziła. Ostatnio - mało co było w stanie wywołać w nim strach, najgorsze już się stało. Zawiódł bliskich, zamordował niewinnych ludzi, ba, sam zginął w najpotworniejszy ze sposobów: wątpił, by na świecie istniało coś, co mogłoby szarpnąć strunę niepokoju na tyle mocno, by odczuł coś poza żalem, wściekłością i bezbrzeżnym smutkiem. Nie skomentował wypowiedzi Melisande w żaden sposób, dalej stojąc bez ruchu i bez słowa, z ramionami zaplecionymi na piersi, z podkrążonymi oczami i posępną aurą gorejącej niechęci, której nie próbował nawet ukryć.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mimo iż spotkanie zostało wskazane z godziną wieczorną, Morgoth pozwolił sobie poświęcić czas całego poprzedzającego wyjazd dnia na wolne pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy, wiedząc, że nie wróci na żadną z nocy do Yaxley's Hall. I pomimo że powinien zajmować się myśleniem właśnie o owej sprawie, która wyciągała go z rodzinnego domu i odwracała swoją uwagę od ważniejszych spraw, nie mógł się pozbyć myśli o ostatnich wydarzeniach ani o dopiero mających się wydarzyć. Myślał o tym jak wielkim szczęściem było to, że pomimo poważnego uszkodzenia dawnej rodowej siedziby, żadnemu mieszkańcowi nic się nie stało. Nieszczęściem było patrzeć na ruinę, która kiedyś była wielopokoleniowym centrum rodziny. Wielokształtna była w końcu marność tej ziemi. Lecz jako w świecie etycznym złe było wynikiem dobrego, tak samo w świecie rzeczywistym z radości rodziły się bóle. Dlatego pomimo nie mieszkania w dawnym domu swojego kuzynostwa, patrząc na pałac obarczony sławą i wiekiem, ciężko było się pogodzić z jego utratą. Wciąż pamiętał niektóre ze szczegółów – charakter posiadłości, freski głównej sali, obicia pomniejszych salonów, rytownicze ozdoby słupów zbrojowni, a przede wszystkim galerię starych obrazów, zewnętrzny pozór biblioteki i wreszcie zawartość owej biblioteki. Miał nadzieję, że cokolwiek ostało się jeszcze, chociaż z tego co wiedział nie musiał zanadto się o to martwić. Pomimo że budynek porządnie ucierpiał na majowych anomaliach, wiedza zgromadzona w jego murach przetrwała, by odnaleźć nowe miejsce na terenie dawnego pałacu.
Pogrążony w ów rozmyślaniach zupełnie stracił poczucie czasu jak ostatnio dość często mu się to zdarzało. Dopiero napomknięcie służącego o przygotowanych rzeczach sprowadził go na ziemię, równocześnie przenosząc jego uwagę do dzisiejszej sprawy. Zdziwił się listem od Tristana, a kolejny tym razem od odpowiedzialnego za Peak District lorda Greengrassa wydał mu się przepełniony dozą niepewności. Nic dziwnego skoro oba rezerwaty chciały zajmować miejsce przodownicze. Słowa poniekąd kurtuazyjne i wyrażające zadowolenie brzmiały sztucznie, jednak czy mogły być inne? Skoro to konkurencja zorganizowała odpowiednie starania, by zbadań anomalię? Zjawił się, chociaż nie spodziewał się, by to właśnie jego wiedza miała się specjalnie przydać w tych wydarzeniach, które miały nadejść. Nie posiadał długiego stażu w pracy ze smokami ani większego doświadczenia od zgromadzonych tam osób. Podejrzewał, że Tristan po prostu chciał go wdrożyć i pokazać kolejną stronę ich zawodu, za co był mu wdzięczny, chociaż na podobne misje raczej brano o wiele starszych opiekunów czy łowców. Nie podzielił się i nie zamierzał swoimi obiekcjami, wiedząc, że obecność kogoś tak młodego nasuwała podobne pytania wśród innych członków wyprawy. Miał szczęście w nieszczęściu, bo te kilka dni z daleka od zmartwień związanych z rodziną jak i nadchodzącymi zmianami mogły mu się przydać i pomóc nabrać perspektywy. Świeże spojrzenie na daną kwestię było równie ważne, co dokładne jej zbadanie. Teraz jednak znajdował się tutaj. Wyspa Wight... W pewnym sensie miejsce całego wydarzenia wydawało mu się oczywiste pod względem jego ostatnich przeżyć, które skupiały się o dziwo właśnie na niej. Jakby wszystko kazało mu się tam zjawić, a przy okazji zostawiało niemiłe wrażenie niepokoju. Nie wiedział dlaczego właśnie ta wyspa przewijała mu się ostatnio w głowie i czy cokolwiek się ze sobą łączyło. Jako skłonny do analizy wszelkich wydarzeń od razu próbował to jakoś wytłumaczyć, ale nie było to tak oczywiste. Zjawiska rzeczywistości potrącały się o niego jak sny, tylko jako sny, podczas gdy szaleńcze pomysły krainy snów stawały się w zamian nie tylko strawą jego codziennego istnienia, lecz stanowczo całkowitym istnieniem w samym sobie przez część ostatnich dni. Wytłumaczenie tej niewiadomej pochłaniała go na tyle, że zdał sobie sprawę, że lady Rosier mówiła dopiero w trakcie. Ocknął się, wyłapując nazwę stworzenia, które ich interesowało. Wolał nie skupiać się na przyczynie pojawienia się szlachcianki w takiej sytuacji, dlatego jedynie przeniósł spojrzenie na niewidoczny punkt, chłonąc każde słowo. Zmrużył lekko oczy, nie przerywając monologu i zastanawiając się jak można było przerazić coś, co nie żyło. Mimo wszystko nie zamierzał się odzywać, pozwalając, by wypowiedź kobiety została bez odpowiedzi.
Pogrążony w ów rozmyślaniach zupełnie stracił poczucie czasu jak ostatnio dość często mu się to zdarzało. Dopiero napomknięcie służącego o przygotowanych rzeczach sprowadził go na ziemię, równocześnie przenosząc jego uwagę do dzisiejszej sprawy. Zdziwił się listem od Tristana, a kolejny tym razem od odpowiedzialnego za Peak District lorda Greengrassa wydał mu się przepełniony dozą niepewności. Nic dziwnego skoro oba rezerwaty chciały zajmować miejsce przodownicze. Słowa poniekąd kurtuazyjne i wyrażające zadowolenie brzmiały sztucznie, jednak czy mogły być inne? Skoro to konkurencja zorganizowała odpowiednie starania, by zbadań anomalię? Zjawił się, chociaż nie spodziewał się, by to właśnie jego wiedza miała się specjalnie przydać w tych wydarzeniach, które miały nadejść. Nie posiadał długiego stażu w pracy ze smokami ani większego doświadczenia od zgromadzonych tam osób. Podejrzewał, że Tristan po prostu chciał go wdrożyć i pokazać kolejną stronę ich zawodu, za co był mu wdzięczny, chociaż na podobne misje raczej brano o wiele starszych opiekunów czy łowców. Nie podzielił się i nie zamierzał swoimi obiekcjami, wiedząc, że obecność kogoś tak młodego nasuwała podobne pytania wśród innych członków wyprawy. Miał szczęście w nieszczęściu, bo te kilka dni z daleka od zmartwień związanych z rodziną jak i nadchodzącymi zmianami mogły mu się przydać i pomóc nabrać perspektywy. Świeże spojrzenie na daną kwestię było równie ważne, co dokładne jej zbadanie. Teraz jednak znajdował się tutaj. Wyspa Wight... W pewnym sensie miejsce całego wydarzenia wydawało mu się oczywiste pod względem jego ostatnich przeżyć, które skupiały się o dziwo właśnie na niej. Jakby wszystko kazało mu się tam zjawić, a przy okazji zostawiało niemiłe wrażenie niepokoju. Nie wiedział dlaczego właśnie ta wyspa przewijała mu się ostatnio w głowie i czy cokolwiek się ze sobą łączyło. Jako skłonny do analizy wszelkich wydarzeń od razu próbował to jakoś wytłumaczyć, ale nie było to tak oczywiste. Zjawiska rzeczywistości potrącały się o niego jak sny, tylko jako sny, podczas gdy szaleńcze pomysły krainy snów stawały się w zamian nie tylko strawą jego codziennego istnienia, lecz stanowczo całkowitym istnieniem w samym sobie przez część ostatnich dni. Wytłumaczenie tej niewiadomej pochłaniała go na tyle, że zdał sobie sprawę, że lady Rosier mówiła dopiero w trakcie. Ocknął się, wyłapując nazwę stworzenia, które ich interesowało. Wolał nie skupiać się na przyczynie pojawienia się szlachcianki w takiej sytuacji, dlatego jedynie przeniósł spojrzenie na niewidoczny punkt, chłonąc każde słowo. Zmrużył lekko oczy, nie przerywając monologu i zastanawiając się jak można było przerazić coś, co nie żyło. Mimo wszystko nie zamierzał się odzywać, pozwalając, by wypowiedź kobiety została bez odpowiedzi.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Chociaż fala niechcianych podarunków od losu zdawała się zalewać go nieustannie mniej więcej od końcówki kwietnia, smocza wyprawa okazała się (do tej pory) najokrutniejszym z nich. Nie był pewien, czy przewrotna rzeczywistość bezkarnie sobie z niego kpiła, czy może on sam w jakiś sposób ją do tego prowokował – jeżeli tak, to nie miał pojęcia, czym właściwie zawinił – ale stojąc na szczycie kamiennej wieży w towarzystwie Tristana, Morgotha, Melisande i Benjamina, miał ochotę roześmiać się gorzko, teatralnym gestem zakrywając oczy. Żałował, że nie zainteresował się składem osobowym ich skromnej ekipy wcześniej; gdyby to zrobił, być może miałby szansę zapobiec nadchodzącej nieuchronnie katastrofie, zwyczajnie odmawiając udziału i wymawiając się koniecznością zadbania o rodzinę, bo żadne przekonywania i zakusy nie zmusiłyby go do wpisania swojego nazwiska na wystawionym z wyprzedzeniem akcie zgonu, zaraz obok nazwiska Wrighta; tymczasem pomknął w nieznane na ślepo, tak bardzo po swojemu, zachęcony perspektywą wyrwania się z zakurzonego gabinetu, dziwnym trafem idealnie korelującą z jego niedalekimi planami na przyszłość. Najprawdopodobniej powinien był zauważyć podstęp – niczego nigdy nie otrzymywał przecież za darmo – i sprawdzić pięć razy każdy szczegół, zanim wysłał Tristanowi list z potwierdzeniem udziału, ale teraz za późno już było na puste wyrzuty i żałosne co by było, gdyby; pozostawało mu jedynie biernie obserwować ich wspólną porażkę, naiwnie licząc na to, że obędzie się zarówno bez trupów, jak i bez przyćmiewającego ostatnie anomalie skandalu obyczajowego.
Nie był pewien, czy choć odrobinę w to wierzył.
A jednak, opierając się plecami o szorstką, kamienną ścianę wieży, czuł się nadzwyczaj spokojnie, z jakiegoś powodu ślepy na fakt, że panującą wewnątrz atmosferę można było kroić nożem. Chociaż z premedytacją nie patrzył w stronę emanującej wrogością sylwetki Jaimiego, czającej się gdzieś na krawędzi jego pola widzenia, nie był w stanie całkowicie odciąć się od jego obecności. Nie, żeby nie próbował; ostatnią godzinę spędził na celowym unikaniu bezpośredniego kontaktu, wizytę we wnętrzu własnego namiotu ograniczając do krótkich kilku sekund, koniecznych do pozostawienia tam co cenniejszego ekwipunku, składającego się głównie z przedmiotów podarowanych mu przez Inarę: w podróżnej walizce znalazło się więc miejsce zarówno dla rękawic ze smoczej skóry, które otrzymał od niej na ostatnią Gwiazdkę, jak i uwarzonych jej utalentowanymi dłońmi eliksirów leczniczych. Odłożył te rzeczy starannie, nie przedłużając jednak procesu rozpakowywania i bardzo szybko umykając z obozu, żeby spędzić kilkadziesiąt minut na badaniu najbliższego terenu, na który to proces składało się głównie trochę bezcelowe snucie się wzdłuż krawędzi pobliskiego lasu.
Od zwołanego przez Tristana spotkania uciec już jednak nie mógł, zresztą – wcale nie chciał, ani przez moment nie zapominając, po co właściwie zjawił się na wyspie Wight. Osobiste przesłanki trudno było mu co prawda pominąć, ale żadna z nich nie była w stanie przyćmić pobudzonej przez otrzymany list ciekawości, rosnącej tylko z każdym wypowiadanym przez Melisande słowem. Głos kobiety niósł się po okrągłym pomieszczeniu gładko, nieprzerywany przez niepotrzebne słowa komentarza ani cisnące się na usta pytania, czy to ze względu na jasność i klarowność udzielanych wyjaśnień, czy trudność w ustaleniu, o co właściwie należało zapytać. Potrzebowała dokładnie dwóch wyrazów, żeby niepodzielnie przywłaszczyć sobie uwagę Percivala; wyspiarz rybojad zadźwięczało w jego uszach wyraźnie i nienaturalnie głośno, wybrzmiewając długim echem, którego nie ośmielił się przerwać, choć w pierwszym momencie miał ochotę odpowiedzieć: niemożliwe. A później już tylko upewniał się w przekonaniu, że nie tylko było to możliwe, ale było też zupełnie prawdziwe, wysłuchując odrobinę podręcznikowego opisu gatunku, który przecież już znał. Z książek, nie z doświadczenia, nie spodziewając się w nawet najśmielszych snach, że kiedykolwiek przyjdzie mu zmienić ten stan rzeczy.
Druga część wykładu, mimo że wcale nie mniej jasna, okazała się dla niego już nie tak zrozumiała, chociaż ani na moment nie utracił skupienia, nieświadomie pochylając się do przodu, jakby próbował słyszeć lepiej. Lewą dłonią bezwiednie pocierał łuk brwiowy, po paru minutach porzucając nieudane próby objęcia myślą dwoistej natury i rozszczepionej jaźni, zamiast tego przerzucając uwagę na konkrety. Być może nie musiał wcale wiedzieć dlaczego; być może wystarczyło mu samo jak.
Gdy w pomieszczeniu zapadła cisza, on również milczał przez dłuższą chwilę (nadal celowo i uparcie nie zwracając spojrzenia w stronę podpierającego wejście Bena, chyba licząc na to, że jeżeli będzie wystarczająco długo udawał, że go tam nie ma, to zaklnie magicznie rzeczywistość). Dopiero po paru sekundach wyprostował się nieznacznie. – Jesteście pewni? – zapytał jedynie cicho, słowa kierując do obojga rodzeństwa, przekonany, że Tristan również był współautorem szczegółowej ekspertyzy, którą właśnie usłyszeli.
przepraszam, następnym razem wyrobię się w 48, obiecuję
Nie był pewien, czy choć odrobinę w to wierzył.
A jednak, opierając się plecami o szorstką, kamienną ścianę wieży, czuł się nadzwyczaj spokojnie, z jakiegoś powodu ślepy na fakt, że panującą wewnątrz atmosferę można było kroić nożem. Chociaż z premedytacją nie patrzył w stronę emanującej wrogością sylwetki Jaimiego, czającej się gdzieś na krawędzi jego pola widzenia, nie był w stanie całkowicie odciąć się od jego obecności. Nie, żeby nie próbował; ostatnią godzinę spędził na celowym unikaniu bezpośredniego kontaktu, wizytę we wnętrzu własnego namiotu ograniczając do krótkich kilku sekund, koniecznych do pozostawienia tam co cenniejszego ekwipunku, składającego się głównie z przedmiotów podarowanych mu przez Inarę: w podróżnej walizce znalazło się więc miejsce zarówno dla rękawic ze smoczej skóry, które otrzymał od niej na ostatnią Gwiazdkę, jak i uwarzonych jej utalentowanymi dłońmi eliksirów leczniczych. Odłożył te rzeczy starannie, nie przedłużając jednak procesu rozpakowywania i bardzo szybko umykając z obozu, żeby spędzić kilkadziesiąt minut na badaniu najbliższego terenu, na który to proces składało się głównie trochę bezcelowe snucie się wzdłuż krawędzi pobliskiego lasu.
Od zwołanego przez Tristana spotkania uciec już jednak nie mógł, zresztą – wcale nie chciał, ani przez moment nie zapominając, po co właściwie zjawił się na wyspie Wight. Osobiste przesłanki trudno było mu co prawda pominąć, ale żadna z nich nie była w stanie przyćmić pobudzonej przez otrzymany list ciekawości, rosnącej tylko z każdym wypowiadanym przez Melisande słowem. Głos kobiety niósł się po okrągłym pomieszczeniu gładko, nieprzerywany przez niepotrzebne słowa komentarza ani cisnące się na usta pytania, czy to ze względu na jasność i klarowność udzielanych wyjaśnień, czy trudność w ustaleniu, o co właściwie należało zapytać. Potrzebowała dokładnie dwóch wyrazów, żeby niepodzielnie przywłaszczyć sobie uwagę Percivala; wyspiarz rybojad zadźwięczało w jego uszach wyraźnie i nienaturalnie głośno, wybrzmiewając długim echem, którego nie ośmielił się przerwać, choć w pierwszym momencie miał ochotę odpowiedzieć: niemożliwe. A później już tylko upewniał się w przekonaniu, że nie tylko było to możliwe, ale było też zupełnie prawdziwe, wysłuchując odrobinę podręcznikowego opisu gatunku, który przecież już znał. Z książek, nie z doświadczenia, nie spodziewając się w nawet najśmielszych snach, że kiedykolwiek przyjdzie mu zmienić ten stan rzeczy.
Druga część wykładu, mimo że wcale nie mniej jasna, okazała się dla niego już nie tak zrozumiała, chociaż ani na moment nie utracił skupienia, nieświadomie pochylając się do przodu, jakby próbował słyszeć lepiej. Lewą dłonią bezwiednie pocierał łuk brwiowy, po paru minutach porzucając nieudane próby objęcia myślą dwoistej natury i rozszczepionej jaźni, zamiast tego przerzucając uwagę na konkrety. Być może nie musiał wcale wiedzieć dlaczego; być może wystarczyło mu samo jak.
Gdy w pomieszczeniu zapadła cisza, on również milczał przez dłuższą chwilę (nadal celowo i uparcie nie zwracając spojrzenia w stronę podpierającego wejście Bena, chyba licząc na to, że jeżeli będzie wystarczająco długo udawał, że go tam nie ma, to zaklnie magicznie rzeczywistość). Dopiero po paru sekundach wyprostował się nieznacznie. – Jesteście pewni? – zapytał jedynie cicho, słowa kierując do obojga rodzeństwa, przekonany, że Tristan również był współautorem szczegółowej ekspertyzy, którą właśnie usłyszeli.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Jego dłonie zacisnęły się na krawędzi okalającego szczyt wieży murku, kiedy w skupieniu wsłuchiwał się w słowa siostry. Znał doskonale ich znaczenie, znał ekspertyzę, znał poszlaki, znał cel ich podróży, a jednak wszystko wciąż brzmiało jak sen, który nie powinien się ziścić. Wymarły gatunek antycznego smoka - nawet jeśli rasa sama w sobie nie była szczególnie mordercza - był olbrzymim odkryciem naukowym, przełomem, czymś, co w przypadku sukcesu pomoże im się zapisać na kartach ksiąg smokologicznych; każde ogniwo ewolucyjne, nawet to odstające od pozostałych, było dla takich jak oni istotne - był pewien, że każdy spośród zgromadzonych był równie podekscytowany znaleziskiem. Stąd, nieświadomy zupełnie konfliktu znacznie poważniejszego niż ten, który sam prowadził z Benjaminem, nieświadomy, że i jego konflikt miał znacznie poważniejsze podłoże, pewien był, że wszyscy będą w stanie odłożyć nienaski na bok i skupić się na wiekopomnym zadaniu. Nie przestawał śledzić spojrzeniem pobliskich terenów - zastanawiając się na tym, gdzie znajdą tego drania najprędzej. Wroga postawa Benjamina nie umknęła jego uwadze w żadnym razie, Wrigth przypominał burzową chmurę, od której lepiej trzymać się z daleka - nie obawiał się go, oczywiście, obawiał się raczej, że w pewnym momencie pęknie i odejdzie, a na to pozwolić sobie nie mogli. Potrzebowali go dla ujarzmienia gada. Skinął głową Melisande, gdy umilkła, jej składna wypowiedź była rzeczowa, mądra i konkretna; ojciec byłby dumny, gdyby mógł ją usłyszeć. Skupił wzrok na Percivalu, kiedy ten podjął głos, dopiero teraz odstępując od okalającego szczyt wieży murku.
- Nie - odparł z pozornie obojętnym wyrazem twarzy - w źrenicach błysnęły iskry niepewności. - To nieprawdopodobne - przyznał Nottowi rację, choć Percival nie wypowiedział swoich obaw, Tristan wyczuwał je doskonale - sam miał te same. A jednak, wszystkie badania i kierunek prowadzonych przez nich poszukiwań wskazywał właśnie taką odpowiedź. - Nieprawdopodobne równie wysoce, jak nieprawdopodobne jest to, że się mylimy. - Ale dwie sprzeczności nie mogły być równocześnie prawdziwe. Nie podchodził do tych rewelacji bezkrytycznie, lecz przecież na własne oczy widział już potęgę mocy anomalii, które pochłonęły ostatnimi czasy kraj - jeśli mogły zniszczyć wiekowy rezerwat, mogły też zbudować coś, co zdało się przepaść długie lata temu. - Wątpliwości rozwieją się dopiero, kiedy spotkamy znajdę, czymkolwiek ona jest. Wyruszymy nad ranem, wyspiarze najprawdopodobniej miały nocny tryb życia, więc za dnia będzie go łatwiej zaskoczyć. Powinniśmy się rozdzielić - Benjaminowi dobrze zrobi zmiana towarzystwa - Strachem najefektywniej zajmę się ja i Morgoth - Skinął głową kuzynowi, pomijając tłumaczenie zbędne przed Wrightem, sztuka czarnej magii okaże niezastąpiona - a młody Yaxley był w niej bieglejszy od Notta. - Wright będzie najsilniejszym oponentem dla Agresji, Percivalu - znów zatrzymał na nim spojrzenie, był silny: tam sprawdzi się lepiej, zresztą, to oni dwoje posiadali największe doświadczenie i najobszerniejszą wiedzę - nie mogli iść razem, to byłoby nierozważne - będzie najlepiej, jeśli wyruszycie razem. Na poszukiwania śladów udamy się wspólnie, rozejdziemy się dopiero na miejscu. - Nie sądził, by musiał dodawać, że teoretyczne zaplecze Melisande nie będzie potrzebne w terenie. Jego siostra miała zostać w obozie, z wolna skinął jej głową, by kontynuowała.
- Nie - odparł z pozornie obojętnym wyrazem twarzy - w źrenicach błysnęły iskry niepewności. - To nieprawdopodobne - przyznał Nottowi rację, choć Percival nie wypowiedział swoich obaw, Tristan wyczuwał je doskonale - sam miał te same. A jednak, wszystkie badania i kierunek prowadzonych przez nich poszukiwań wskazywał właśnie taką odpowiedź. - Nieprawdopodobne równie wysoce, jak nieprawdopodobne jest to, że się mylimy. - Ale dwie sprzeczności nie mogły być równocześnie prawdziwe. Nie podchodził do tych rewelacji bezkrytycznie, lecz przecież na własne oczy widział już potęgę mocy anomalii, które pochłonęły ostatnimi czasy kraj - jeśli mogły zniszczyć wiekowy rezerwat, mogły też zbudować coś, co zdało się przepaść długie lata temu. - Wątpliwości rozwieją się dopiero, kiedy spotkamy znajdę, czymkolwiek ona jest. Wyruszymy nad ranem, wyspiarze najprawdopodobniej miały nocny tryb życia, więc za dnia będzie go łatwiej zaskoczyć. Powinniśmy się rozdzielić - Benjaminowi dobrze zrobi zmiana towarzystwa - Strachem najefektywniej zajmę się ja i Morgoth - Skinął głową kuzynowi, pomijając tłumaczenie zbędne przed Wrightem, sztuka czarnej magii okaże niezastąpiona - a młody Yaxley był w niej bieglejszy od Notta. - Wright będzie najsilniejszym oponentem dla Agresji, Percivalu - znów zatrzymał na nim spojrzenie, był silny: tam sprawdzi się lepiej, zresztą, to oni dwoje posiadali największe doświadczenie i najobszerniejszą wiedzę - nie mogli iść razem, to byłoby nierozważne - będzie najlepiej, jeśli wyruszycie razem. Na poszukiwania śladów udamy się wspólnie, rozejdziemy się dopiero na miejscu. - Nie sądził, by musiał dodawać, że teoretyczne zaplecze Melisande nie będzie potrzebne w terenie. Jego siostra miała zostać w obozie, z wolna skinął jej głową, by kontynuowała.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Atmosfera z Appley Tower zdawała się napięta. Nie, nie zdawała - uświadomiła sobie Melisande marszcząc lekko nos. Była, zdecydowanie była napięta i nie było to powodowane jej niepewnością. Na początku sądziła, że może powodować ją odkrycie które którego dokonali. Taka ilość niedowierzanie i zadanie jakie przed sobą postawili miała przecież prawo, by ciężko osiąść na barki. Zaraz jednak przypomniała sobie o poróżnieniu, o którym wspomniał Tristan przenosząc na nie swoje podejrzenia.
Wysoki, postawny mężczyzna podpierał ścianę z zaplecionymi na piersi dłońmi. Zamknięta postawa, tylko teoretycznie obronna, bowiem zdawał się sam siebie powstrzymywać przed ruchem, który mógłby przejść w taki, którego nie planował. A spojrzenie, pełne emocji, ognia, złości zdawało się aż palić i wprawiało w nieznane dotąd uczucie Melisane. Zamrugała kilka razy gdy Tristan skończył mówić, przytaknęła głową.
- Pokonanie obu jaźni kończy pierwszy z etapów. Razem ze smokologiem z naszego rezerwatu doszliśmy do wniosków, że jaźnie najprawdopodobniej przyjmą postać widma. - wzięła głębszy wdech, by przestudiować w głowie raz jeszcze kolejne słowa, nie chciała dać znów się ponieść. Krótko i na temat, ale a tyle treściwie i dokładnie, by każdy mógł zrozumieć sens wypowiadanych przez nią słów - właśnie taki był cel. - I to jest, tak zwany, drugi etap. - zaalarmowała mężczyzn, że przechodzi do wyjaśnienia. Czy radziła sobie dobrze? Zdawało jej się, że dyplomatyczne rozmowy z Greengrasami były wręcz niczym. Zdecydowanie lepiej radziła sobie w pozornie miłej atmosferze, gdzie niechęć i uraza skrywana była za woalem uprzejmości. Tutaj, tutaj wręcz czuła buchające te uczucia prosto w twarz. Rozprzestrzeniające się po wieży w zawrotnym tempie, okalające wszystkich i wszystko, co odważyło zbliżyć się choć o kawałek. - W drugim etapie musimy cofnąć rozszczepienie. - dlaczego mówiła my, przecież doskonale zdawała sobie sprawę, gdzie jej rola się zaczyna i gdzie kończy, a jednak słowa za każdym razem zdawały się uwzględniać ją w grupie, która stanie na przeciw smoka. Niedorzeczne. - Jaźnie po porażce najprawdopodobniej przyjmą postać widma, według naszych ustaleń będą jednak nadal w stanie zrobić krzywdę, paradoksalnie żaden z naszych ataków jednak ich nie zrani - należy więc działać szybko. By cofnąć transmutację, jakiej dokonały anomalie należy użyć Reparifarge. Ono pozwoli połączyć obie jaśnie. - wyjaśniała, nadal nie do końca wiedząc, czy każde z jej słów jest jasne dla reszty, postanowiła jednak nie czekać na pytanie do tego etapu. - Trzeci etap oscyluje wokół nadania wyspiarzowi cielesnej postaci. - przeszła więc z wyjaśnieniami dalej. Nie było sensu zwlekać. Wszelkie wątpliwości rozwieje na sam koniec. - Dokonać tego można przy pomocy inumbravi contra. Tak długo, jak długo smok nie otrzyma cielesnej postaci, tak długo nic nie będzie w stanie go zranić. - zamilkła na chwilę. Wzięła głęboki wdech, po czym uniosła niemrawo kącik ust ku górze. - Potem trzeba go już tylko złapać. - tak, tylko zdecydowanie nie pasowało do kontekstu i ważności zadania, które przed nimi stało, ale pozwoliła sobie na to. Uniosła dłoń by założyć kosmyk włosów za ucho i palcem wskazującym potrzeć nos. - Z poczynionych obserwacji wynika, że mamy do czynienia ze smoczycą - do tego stosunkowo młodą. Co za tym idzie, możliwym jest by była zdolna do złożenia jaj. To byłby niewyobrażalny sukces - na skalę światową - gdyby udało nam się odbudować wymarły wieki temu gatunek. - trochę zbyt dużo entuzjazmu i ekscytacji wdarło się w ostatnie zdania. Jednak pohamowała je sprawnie, opuściła dłonie wokół ciała, a potem uniosła je jakby chcąc zapleść je na klatce. Ostatecznie zrezygnowała z tego pomysłu pozwalając by opadły bezwładnie. Czekała na pytania z którymi - miała nadzieję - będzie w stanie sobie poradzić.
Wysoki, postawny mężczyzna podpierał ścianę z zaplecionymi na piersi dłońmi. Zamknięta postawa, tylko teoretycznie obronna, bowiem zdawał się sam siebie powstrzymywać przed ruchem, który mógłby przejść w taki, którego nie planował. A spojrzenie, pełne emocji, ognia, złości zdawało się aż palić i wprawiało w nieznane dotąd uczucie Melisane. Zamrugała kilka razy gdy Tristan skończył mówić, przytaknęła głową.
- Pokonanie obu jaźni kończy pierwszy z etapów. Razem ze smokologiem z naszego rezerwatu doszliśmy do wniosków, że jaźnie najprawdopodobniej przyjmą postać widma. - wzięła głębszy wdech, by przestudiować w głowie raz jeszcze kolejne słowa, nie chciała dać znów się ponieść. Krótko i na temat, ale a tyle treściwie i dokładnie, by każdy mógł zrozumieć sens wypowiadanych przez nią słów - właśnie taki był cel. - I to jest, tak zwany, drugi etap. - zaalarmowała mężczyzn, że przechodzi do wyjaśnienia. Czy radziła sobie dobrze? Zdawało jej się, że dyplomatyczne rozmowy z Greengrasami były wręcz niczym. Zdecydowanie lepiej radziła sobie w pozornie miłej atmosferze, gdzie niechęć i uraza skrywana była za woalem uprzejmości. Tutaj, tutaj wręcz czuła buchające te uczucia prosto w twarz. Rozprzestrzeniające się po wieży w zawrotnym tempie, okalające wszystkich i wszystko, co odważyło zbliżyć się choć o kawałek. - W drugim etapie musimy cofnąć rozszczepienie. - dlaczego mówiła my, przecież doskonale zdawała sobie sprawę, gdzie jej rola się zaczyna i gdzie kończy, a jednak słowa za każdym razem zdawały się uwzględniać ją w grupie, która stanie na przeciw smoka. Niedorzeczne. - Jaźnie po porażce najprawdopodobniej przyjmą postać widma, według naszych ustaleń będą jednak nadal w stanie zrobić krzywdę, paradoksalnie żaden z naszych ataków jednak ich nie zrani - należy więc działać szybko. By cofnąć transmutację, jakiej dokonały anomalie należy użyć Reparifarge. Ono pozwoli połączyć obie jaśnie. - wyjaśniała, nadal nie do końca wiedząc, czy każde z jej słów jest jasne dla reszty, postanowiła jednak nie czekać na pytanie do tego etapu. - Trzeci etap oscyluje wokół nadania wyspiarzowi cielesnej postaci. - przeszła więc z wyjaśnieniami dalej. Nie było sensu zwlekać. Wszelkie wątpliwości rozwieje na sam koniec. - Dokonać tego można przy pomocy inumbravi contra. Tak długo, jak długo smok nie otrzyma cielesnej postaci, tak długo nic nie będzie w stanie go zranić. - zamilkła na chwilę. Wzięła głęboki wdech, po czym uniosła niemrawo kącik ust ku górze. - Potem trzeba go już tylko złapać. - tak, tylko zdecydowanie nie pasowało do kontekstu i ważności zadania, które przed nimi stało, ale pozwoliła sobie na to. Uniosła dłoń by założyć kosmyk włosów za ucho i palcem wskazującym potrzeć nos. - Z poczynionych obserwacji wynika, że mamy do czynienia ze smoczycą - do tego stosunkowo młodą. Co za tym idzie, możliwym jest by była zdolna do złożenia jaj. To byłby niewyobrażalny sukces - na skalę światową - gdyby udało nam się odbudować wymarły wieki temu gatunek. - trochę zbyt dużo entuzjazmu i ekscytacji wdarło się w ostatnie zdania. Jednak pohamowała je sprawnie, opuściła dłonie wokół ciała, a potem uniosła je jakby chcąc zapleść je na klatce. Ostatecznie zrezygnowała z tego pomysłu pozwalając by opadły bezwładnie. Czekała na pytania z którymi - miała nadzieję - będzie w stanie sobie poradzić.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie wątpił w to, że anomalie, które przeszły przez Wielką Brytanię miały jeszcze się odzywać. A właściwie ich skutki. Skoro odkryli zwierzę dopiero teraz, oznaczało to ni mniej ni więcej, że mogło to być znacznie poważniejsze niż sądzili. I nie chodziło konkretnie o zmartwychwstałego gada, a o źródło i to, co spowodowało przeciążenie jak i groźny wybuch. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, jednak nie każdy mógł spotkać się twarzą w twarz z najgorszymi produktami eksplozji. Czy to był jeden z nich? Możliwe, chociaż prawdopodobne było też to, że jeszcze o takim nie słyszeli i pokonanie nawiedzonego smoka było pestką w porównaniu z czymś mroczniejszym i znacznie silniejszym. Morgoth tym razem nie obserwował twarzy zgromadzonych tu osób, woląc skupić się na słowach, które wiły się dookoła nich. Głównie należały do rodzeństwa Rosier, które tłumaczyło plan działania. Można było wyczuć spięcie, które zapanowało pomiędzy wszystkimi. On dalej milczał, podobnie jak Wright tylko zastanawiał się czy milczenie starszego opiekuna było związane z poważnym analizowanie wszystkich informacji, czy jednak miał z tym problem. Nie poświęcał mu jednak dużo czasu, gdy głos ponownie zabrał Tristan odpowiadając przy okazji na jedno krótkie pytanie Notta. Gdyby odpowiedział twierdząco, Yaxley uznałby całą tę wyprawę za pomyłkę. Nikt nigdy nie mógł być pewny wszystkiego, a szczególnie gdy rozchodziło się o smoki. Czy te wymarłe, czy wciąż żyjące. Musieli być czujni, a przy odrobinie szczęścia mogli sobie poradzić ze szkieletem grasującym po wyspie. Sam nie wiedział dlaczego pomyślał o jednej z jaskiń, ale był to jedynie niemożliwy do spełnienia figiel jego umysłu. Nie miał pojęcia nawet czy utkwiona nad plażą jama w ogóle istniała. Zaraz też usłyszał swoje imię, dlatego też podniósł głowę, by spojrzeć na Rosiera. Wytrzymał wzrok kuzyna, przyjmując do wiadomości zasłyszany rozkaz. Nie zamierzał się spierać. Doskonale zdawał sobie sprawę, że równie dobrze mogło go tu w ogóle nie być. Był zdecydowanie młodszy od wszystkich łowców i opiekunów, ale było ich za mało by pozwolić sobie na błędy. Potem zaczęła już mówić dziewczyna. Wszystko to było przypuszczeniami, więc równie dobrze mogli się tam udać bez tego, licząc na to, że informacje które zdobyli, były prawdziwe. Godząc się na tę wyprawę, wiedzieli, że tak będzie. Przy anomaliach niczego nie można było być pewnym, a przy ożywionym, rozzłoszczonym smoku sprzed wieków tym bardziej. Być może wciąż pamiętał obraz ludzi, którzy utłukli go ze strachu lub których zabijał za życia. Nie cieszył się tak jak Rosier na możliwość odratowania wyspiarza. Wolał, żeby nikt nie zginął, a cała reszta mało go interesowała. Najważniejsze w tej chwili były plany, które mieli i szczęście, którego potrzebowali.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nienawidził każdej sekundy zmarnowanej na przebywaniu w tym miejscu, pośród tych ludzi - nie sądził, że kiedykolwiek dojdzie do podobnego wniosku, ale miał na głowie sprawy znacznie ważniejsze od smoków. Nie mógł jednak zawieść zaufania lorda Greengrassa ani zignorować otrzymanych obowiązków, ciągle pozostawał opiekunem skoków, nadzorcą wschodniej części rezerwatu i jego głównym reprezentantem. Młody Yaxley był - poza oczywistym plugastwem - nieopierzonym pracownikiem, stawiającym pierwsze, chwiejne kroki; Wright był poniekąd odpowiedzialny za wynik wyprawy z ramienia Peak District i nie zamierzał zamieniać misji w pole osobistych batalii: nawet jeśli pozbycie się z powierzchni ziemi ohydnych zdrajców osłodziłoby gorycz ostatnich miesięcy. Przydadzą się im żywi, musiał powtarzać to sobie niczym mantrę, zamrażającą napięte mięśnie, nie pozwalając im spiąć się do skoku i wymierzenia sprawiedliwości na własną rękę.
Milczał dalej, jak zaklęty, przenosząc wzrok z Melisande na finalnie odwracającego się w ich stronę Rosiera. Gdyby wzrok mógł zabijać, Tristan padłby trupem od razu - Wrightowi zrobiło się niedobrze i w pierwszej chwili nie wyłapał z bełkotu mężczyzny niczego wartego zapamiętania, filozoficzne wątpliwości i inne głupoty; skoro nie miał pewności, po co w ogóle się tutaj pojawiali? Rozumiał, że anomalie wykraczają poza dotąd poznane ramy magii - także tej kumulującej się w stworzeniach - ale w tym towarzystwie gotów był zaprzeczać najbardziej oczywistym prawdom, jakby zgodzenie się w jakiejś kwestii z Rosierem, mogło oznaczać współudział w dokonanych przez niego zbrodniach. Propozycja rozdzielenia się na mniejsze drużyny nie umknęła już jego uwadze i choć twarz i postura Benjamina nie zmieniła się nawet odrobinę, to wewnętrznie aż zgiął się z narastającej wściekłości. Wolałby iść z Morgothem, którego niewielkie doświadczenie zapewne doprowadziłoby ich do nieprzyjemnej śmierci, niż narażać się na rozgrzebywanie i wpychanie do świeżych ran brudnej ziemi, ale zanim zdołał jasno wyartykułować swój sprzeciw, w wieży ponownie zabrzmiał śpiewny głos Melisande. A Wright - wiedział, że damom nie należy przerywać, chociaż bardziej od dobrych manier powstrzymał go zdrowy rozsądek. Kłótnie jedynie przedłużą tą katorgę, Rosier nie ustąpi, a Jaimie nie ufał na tyle swojemu nowo odkrytemu opanowaniu, by uznać, że w czasie ostrej wymiany zdań przez przypadek nie rozbije szlacheckiej czaszki o kamienny mur wieży, skazując się na wieczną ucieczkę i stając się ciężarem dla Zakonu. Zagryzł tylko usta mocniej a zaciśnięte w pięści dłonie niezdrowo zbielały, akcentując złotą obrączkę; zaślubiony idei, nie własnym uczuciom, które poskramiał z trudem, koncentrując się na dalszym planie Melisande. Transmutacja - nie miał o niej najmniejszego pojęcia, zaklęcia nic mu nie mówiły, z tego co pamiętał żaden z jego przyjaciół także nie był biegły w tej sztuce, wyglądało więc na to, że - drogą eliminacji - muszą liczyć na Yaxleya. Ponownie przeniósł wzrok w bok, gdzieś na oświetlone oranżowym blaskiem zachodzącego słońca morze. Potem wystarczy go tylko złapać, doskonale, pradawne, nieznane stworzenie, zmaterializowane z popieprzonych jaźni - doskonale. Nie odezwał się ani słowem, dopiero, gdy niepotrzebna tutaj lady - czy tego samego nie mógł przekazać im arogancki Tristan, szczycący się swoją doskonałą wiedzą o smokach, doprowadzającą go na szczyt hierarchii rezerwatu? - poruszyła temat płci i jaj, zaciśnięte boleśnie szczęki Jaimiego rozluźniły się na tyle, by mógł wydać z siebie coś przypominającego werbalny zgrzyt. - Co się z nią później stanie? I co z jajami? - wychrypiał, wydając z siebie jak najmniej słów. Chodziło mu, rzecz jasna, o smoczycę - nie zjawił się tutaj po to, by rezerwat Kent szczycił się posiadaniem wśród albionów wyspiarza - o ile faktycznie mogli mieć z nim do czynienia i o ile podołają wszystkim etapom sprowadzenia smoka na ten świat. - Nie zadowolimy się - my, Peak District, nie ta szumowina Yaxley - jedynie wynikami badań, dokładną dokumentacją i sukcesem na cały świat - ostatnie słowa było wręcz trudno zrozumieć, wypowiadał je przez zaciśnięte zęby: nie ufał Rosierowi, był tutaj z ramienia rezerwatu i zamierzał zadbać o to, żeby poświęcenie Greengrassów, zarówno finansowe jak i osobiste, nie poszło na marne.
Milczał dalej, jak zaklęty, przenosząc wzrok z Melisande na finalnie odwracającego się w ich stronę Rosiera. Gdyby wzrok mógł zabijać, Tristan padłby trupem od razu - Wrightowi zrobiło się niedobrze i w pierwszej chwili nie wyłapał z bełkotu mężczyzny niczego wartego zapamiętania, filozoficzne wątpliwości i inne głupoty; skoro nie miał pewności, po co w ogóle się tutaj pojawiali? Rozumiał, że anomalie wykraczają poza dotąd poznane ramy magii - także tej kumulującej się w stworzeniach - ale w tym towarzystwie gotów był zaprzeczać najbardziej oczywistym prawdom, jakby zgodzenie się w jakiejś kwestii z Rosierem, mogło oznaczać współudział w dokonanych przez niego zbrodniach. Propozycja rozdzielenia się na mniejsze drużyny nie umknęła już jego uwadze i choć twarz i postura Benjamina nie zmieniła się nawet odrobinę, to wewnętrznie aż zgiął się z narastającej wściekłości. Wolałby iść z Morgothem, którego niewielkie doświadczenie zapewne doprowadziłoby ich do nieprzyjemnej śmierci, niż narażać się na rozgrzebywanie i wpychanie do świeżych ran brudnej ziemi, ale zanim zdołał jasno wyartykułować swój sprzeciw, w wieży ponownie zabrzmiał śpiewny głos Melisande. A Wright - wiedział, że damom nie należy przerywać, chociaż bardziej od dobrych manier powstrzymał go zdrowy rozsądek. Kłótnie jedynie przedłużą tą katorgę, Rosier nie ustąpi, a Jaimie nie ufał na tyle swojemu nowo odkrytemu opanowaniu, by uznać, że w czasie ostrej wymiany zdań przez przypadek nie rozbije szlacheckiej czaszki o kamienny mur wieży, skazując się na wieczną ucieczkę i stając się ciężarem dla Zakonu. Zagryzł tylko usta mocniej a zaciśnięte w pięści dłonie niezdrowo zbielały, akcentując złotą obrączkę; zaślubiony idei, nie własnym uczuciom, które poskramiał z trudem, koncentrując się na dalszym planie Melisande. Transmutacja - nie miał o niej najmniejszego pojęcia, zaklęcia nic mu nie mówiły, z tego co pamiętał żaden z jego przyjaciół także nie był biegły w tej sztuce, wyglądało więc na to, że - drogą eliminacji - muszą liczyć na Yaxleya. Ponownie przeniósł wzrok w bok, gdzieś na oświetlone oranżowym blaskiem zachodzącego słońca morze. Potem wystarczy go tylko złapać, doskonale, pradawne, nieznane stworzenie, zmaterializowane z popieprzonych jaźni - doskonale. Nie odezwał się ani słowem, dopiero, gdy niepotrzebna tutaj lady - czy tego samego nie mógł przekazać im arogancki Tristan, szczycący się swoją doskonałą wiedzą o smokach, doprowadzającą go na szczyt hierarchii rezerwatu? - poruszyła temat płci i jaj, zaciśnięte boleśnie szczęki Jaimiego rozluźniły się na tyle, by mógł wydać z siebie coś przypominającego werbalny zgrzyt. - Co się z nią później stanie? I co z jajami? - wychrypiał, wydając z siebie jak najmniej słów. Chodziło mu, rzecz jasna, o smoczycę - nie zjawił się tutaj po to, by rezerwat Kent szczycił się posiadaniem wśród albionów wyspiarza - o ile faktycznie mogli mieć z nim do czynienia i o ile podołają wszystkim etapom sprowadzenia smoka na ten świat. - Nie zadowolimy się - my, Peak District, nie ta szumowina Yaxley - jedynie wynikami badań, dokładną dokumentacją i sukcesem na cały świat - ostatnie słowa było wręcz trudno zrozumieć, wypowiadał je przez zaciśnięte zęby: nie ufał Rosierowi, był tutaj z ramienia rezerwatu i zamierzał zadbać o to, żeby poświęcenie Greengrassów, zarówno finansowe jak i osobiste, nie poszło na marne.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z każdą minutą spędzoną w niepozornej komnacie, wizja majestatycznego i owianego mgiełką legend wyspiarza rybojada – niczym mająca ziścić się przepowiednia? – zdawała się przyoblekać w coraz realniejsze kształty, podczas gdy wiotkie strzępki faktów i założeń splatały się w całość, tworząc obraz niezwykły, ale też i bardziej prawdziwy niż Percival byłby skłonny przypuszczać. Jeżeli Melisande się nie myliła (a coś mu mówiło, że stojąca przed nimi lady Rosier miała w eleganckim rękawie więcej niźli tylko pełne nadziei mrzonki), ich piątka miała zostać jedynymi żyjącymi czarodziejami, którzy stanęli oko w oko z wymarłym gatunkiem smoka. Ta perspektywa, w pierwszej chwili zbyt nieprawdopodobna, by był w stanie w nią uwierzyć, wsiąkała w jego umysł mocniej i głębiej, sprawiając, że powoli zaczynała ogarniać go charakterystyczna ekscytacja. Jednocześnie znajoma i odległa; nie pamiętał, kiedy po raz ostatni czuł się w ten sposób – musiało to mieć miejsce jeszcze przed felerną wyprawą, która uwięziła go za ministerialnym biurkiem prawie na trzy długie lata – ale gotów był oddać wiele, żeby zatrzymać umykające przez palce momenty jak najdłużej. Być może potrzebował dosłownego końca świata, żeby się obudzić – tak samo jak ostatecznego chaosu i destrukcji potrzebowała drzemiąca przez setki lat bestia – a być może nigdy tak naprawdę nie spał, zwyczajnie czekając na właściwą okazję, żeby przestać opłakiwać własną głupotę i lekkomyślność.
Kiwnął głową w odpowiedzi na słowa Tristana, w żadnym wypadku nieprzejęty ich niejednoznacznością; Rosier nie był głupi, na zajmowane stanowisko zasłużył sobie umiejętnościami, nie nazwiskiem; miał też wystarczająco dużo doświadczenia, żeby w równym stopniu wątpić, jak i ufać namacalnym dowodom, przez co Percival ufał jego ekspertyzie niemal bezkrytycznie, o czym zresztą świadczyła sama jego obecność na wyspie – gdyby lakoniczny list z propozycją wyjazdu otrzymał od kogoś innego, zapewne zwyczajnie zbyłby go machnięciem ręki, woląc zostać w domu i poświęcić cenny czas na przygotowania do czekającej go misji. Tymczasem słuchał milcząco, starając się ułożyć jakoś w głowie konieczność pokonania dwóch jaźni, scalenia ich w całość i przekształcenia w prawdziwego, żyjącego, oddychającego i niebezpiecznego smoka; zabawne, w porównaniu z tym wszystkim, samo schwytanie stworzenia rzeczywiście wydawało się błahostką, lekką wisienką na torcie; uśmiechnął się pod nosem, gdy Melisande potwierdziła jego własne myśli, zamykając je w krótkim, ale wymownym tylko.
Jego uśmiech nie żył jednak długo, umierając w tym samym momencie, w którym dotarła do niego informacja o podziale na grupy. Pomysł był sensowny, a skład osobowy poszczególnych drużyn rozsądny, ale coś wywróciło mu się w żołądku na samą myśl – i nagle nie był już w stanie udawać, że łypiąca na nich zza krawędzi pola widzenia sylwetka Bena nie istniała. Ściągnął usta, zatrzymując za nimi słowa sprzeciwu, wiedząc doskonale, że wszystkie argumenty, którymi mógłby się posłużyć, brzmiałyby dziecinnie i dramatycznie; zachował je więc na siebie licząc (wbrew kotłującej się pod skórą pewności), że stopień trudności zadania (i wielkość tego, z czym mieli do czynienia) przyćmi paskudne emocje i świeże wspomnienia. Co nie zmieniało faktu, że samo przebywanie w jednym pomieszczeniu z Jaimiem, Tristanem, Morgothem i Melisande miało w sobie niemożliwy do przyswojenia ładunek abstrakcji – zupełnie jakby Nott w którymś momencie zapomniał, że wszyscy parali się dokładnie tym samym, oraz że przypadkowe spotkania były nie tylko możliwe, ale i wielce prawdopodobne.
To przełomowe odkrycie na moment odebrało mu zdolność mówienia.
Odzyskał ją kilka chwil później, ocknąwszy się wraz z ostatnimi słowami Wrighta, brzmiącymi raczej jak seria warknięć, niż pytań; uniósł wyżej brwi, w sekundzie zapomnienia ośmielając się na niego spojrzeć, zdziwiony, że niechęć i wrogość skierowana gdzieś indziej niż w jego kierunku. Czyżby coś go omijało? – Może zanim zaczniemy kłócić się o losy wyspiarza – odezwał się, zaskoczony spokojem, jaki bił z jego własnego głosu – zajmiemy się wykonaniem tych wszystkich punktów które tak skrupulatnie i logicznie wyłożyła nam lady Rosier? – Najlepiej nie umierając w międzyczasie, dodał w myślach, tymczasowo ślepy na oczywistą rywalizację między przedstawicielami rezerwatów (jednocześnie podejrzewając, że nie chodziło tylko o nią), z szacunkiem odwracając spojrzenie w kierunku Melisande i kiwając w jej stronę głową.
Kiwnął głową w odpowiedzi na słowa Tristana, w żadnym wypadku nieprzejęty ich niejednoznacznością; Rosier nie był głupi, na zajmowane stanowisko zasłużył sobie umiejętnościami, nie nazwiskiem; miał też wystarczająco dużo doświadczenia, żeby w równym stopniu wątpić, jak i ufać namacalnym dowodom, przez co Percival ufał jego ekspertyzie niemal bezkrytycznie, o czym zresztą świadczyła sama jego obecność na wyspie – gdyby lakoniczny list z propozycją wyjazdu otrzymał od kogoś innego, zapewne zwyczajnie zbyłby go machnięciem ręki, woląc zostać w domu i poświęcić cenny czas na przygotowania do czekającej go misji. Tymczasem słuchał milcząco, starając się ułożyć jakoś w głowie konieczność pokonania dwóch jaźni, scalenia ich w całość i przekształcenia w prawdziwego, żyjącego, oddychającego i niebezpiecznego smoka; zabawne, w porównaniu z tym wszystkim, samo schwytanie stworzenia rzeczywiście wydawało się błahostką, lekką wisienką na torcie; uśmiechnął się pod nosem, gdy Melisande potwierdziła jego własne myśli, zamykając je w krótkim, ale wymownym tylko.
Jego uśmiech nie żył jednak długo, umierając w tym samym momencie, w którym dotarła do niego informacja o podziale na grupy. Pomysł był sensowny, a skład osobowy poszczególnych drużyn rozsądny, ale coś wywróciło mu się w żołądku na samą myśl – i nagle nie był już w stanie udawać, że łypiąca na nich zza krawędzi pola widzenia sylwetka Bena nie istniała. Ściągnął usta, zatrzymując za nimi słowa sprzeciwu, wiedząc doskonale, że wszystkie argumenty, którymi mógłby się posłużyć, brzmiałyby dziecinnie i dramatycznie; zachował je więc na siebie licząc (wbrew kotłującej się pod skórą pewności), że stopień trudności zadania (i wielkość tego, z czym mieli do czynienia) przyćmi paskudne emocje i świeże wspomnienia. Co nie zmieniało faktu, że samo przebywanie w jednym pomieszczeniu z Jaimiem, Tristanem, Morgothem i Melisande miało w sobie niemożliwy do przyswojenia ładunek abstrakcji – zupełnie jakby Nott w którymś momencie zapomniał, że wszyscy parali się dokładnie tym samym, oraz że przypadkowe spotkania były nie tylko możliwe, ale i wielce prawdopodobne.
To przełomowe odkrycie na moment odebrało mu zdolność mówienia.
Odzyskał ją kilka chwil później, ocknąwszy się wraz z ostatnimi słowami Wrighta, brzmiącymi raczej jak seria warknięć, niż pytań; uniósł wyżej brwi, w sekundzie zapomnienia ośmielając się na niego spojrzeć, zdziwiony, że niechęć i wrogość skierowana gdzieś indziej niż w jego kierunku. Czyżby coś go omijało? – Może zanim zaczniemy kłócić się o losy wyspiarza – odezwał się, zaskoczony spokojem, jaki bił z jego własnego głosu – zajmiemy się wykonaniem tych wszystkich punktów które tak skrupulatnie i logicznie wyłożyła nam lady Rosier? – Najlepiej nie umierając w międzyczasie, dodał w myślach, tymczasowo ślepy na oczywistą rywalizację między przedstawicielami rezerwatów (jednocześnie podejrzewając, że nie chodziło tylko o nią), z szacunkiem odwracając spojrzenie w kierunku Melisande i kiwając w jej stronę głową.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Wsłuchiwał się wciąż w wyważone słowa Melisande, kontrolując każde wypowiadane przez nią zdanie, powtarzając w myślach i analizując od nowa. Istniała niewielka szansa, że gdzieś w swoich badaniach popełnili błąd; chciał wychwycić go jak najwcześniej - nawet, jeśli na tym etapie wydawało się to już niemożliwe. Musieli ruszyć śladem smoczycy i wszystkie te podejrzenia porównać z zastaną rzeczywistością.
- Złapać - powtórzył za Melisande jak echo. - Będziemy musieli wywabić ją z lasów - przynętą lub groźbą, uniósł lekko spojrzenie na pozostałych. - Przydadzą się ryby, jeśli ktoś z nas jest w stanie ich kilka wyłowić - zakończył, zakładając ręce na piersi. Nie odstąpił od murku okalającego szczyt wierzy, wspierając się o niego tyłem pleców. Nie patrzył już w dal, powracając myślami do tu i teraz, musieli domknąć przygotowania na ostatni guzik. To ogromne odkrycie - i nie mogli tego odkrycia zaniedbać. Uniósł spojrzenie na Benjamina - jego morderczy wzrok nie robił na nim większego wrażenia, ale nie miał zamiaru go dzisiaj prowokować. Podzieliło ich wiele, a dziś połączyć miało coś wielkiego: odnalezienia wyspiarza było dla Tristana priorytetem wystarczająco mocnym, by potrafił odseparować się od konfliktu. Obrączka na jego pięści błysnęła, odbijając blask gwiazd; Harriett jej zaprzeczyła - kłamała. Kłamała nie pierwszy i nie ostatni raz, czuł wobec niej już tylko bolesną pogardę.
- Percivalu - podziękował mu skinięciem głowy za tę rozsądną uwagę, los smoka należało postawić na pierwszym planie, interesy - na drugim - byli tutaj dla niego. Jeśli nie dołożą wszelkich starań, żeby ocalić gada, wyprawa okaże się bezcelowa. Pytanie Wrighta nie mogło jednak zostać pozbawione odpowiedzi. - Smoczyca zostanie u nas - odparł, bo delegacje rezerwatów nie znajdowały się tej wyprawie na równych prawach. To oni ją odnaleźli, to oni zorganizowali tę wyprawę i bez ich badań wciąż nikt nie wiedziałby o wyspiarce nic. Kwestia nie podlegała dyskusji. - Będziemy otwarci na współpracę w zakresie prac badawczych - Na krótko przeniósł wzrok na Melisande, nie bez powodu to ona zajmowała się stosunkami dyplomatycznymi z Greengrassami. Nie dogadywał się z nimi w wielu powodów, których większości sam był winien. Percivalowi skinął głową, Nott wiedział, że nikt nie będzie mu utrudniał dostępu do wyspiarki, a jako jedyny nie należał do przedstawicielstwa żadnej placówki. - Osiągnięcie zostanie opisane jako wspólne, nie pomijając personalnego wkładu - kontynuował, chcąc postawić sprawę jasno: nie próbował nikogo oszukać, a każdemu oddać to, na co zasługiwał, jeśli uda im się dokonać czynu przywrócenia wymarłego gatunku, na stałe zapiszą się na kartach historii smokologii. Nie zatrzęsie to światem, ale dla nich - jako naukowców - znaczyć winno wiele. Chciał brzmieć spokojnie, ale nie potrafił wyzbyć się nieprzyjemnej stalowej nuty - wciąż był spokojniejszy od Benjamina. - Jeśli uda się doprowadzić do pojawienia się jaj, rozdzielimy je pomiędzy rezerwatami po połowie, z przewagą dla nas, jeśli liczba okaże się nieparzysta. Deklarujemy również - znów powrócił spojrzeniem na lico siostry - pełną współpracę w zakresie prób odtworzenia gatunku i liczymy na wzajemność. - I to właściwie wszystko. Kwestię pełnej dokumentacji pominął, nie był pewien, czy podzielą się z nimi absolutnie całą swoją pracą.
- Złapać - powtórzył za Melisande jak echo. - Będziemy musieli wywabić ją z lasów - przynętą lub groźbą, uniósł lekko spojrzenie na pozostałych. - Przydadzą się ryby, jeśli ktoś z nas jest w stanie ich kilka wyłowić - zakończył, zakładając ręce na piersi. Nie odstąpił od murku okalającego szczyt wierzy, wspierając się o niego tyłem pleców. Nie patrzył już w dal, powracając myślami do tu i teraz, musieli domknąć przygotowania na ostatni guzik. To ogromne odkrycie - i nie mogli tego odkrycia zaniedbać. Uniósł spojrzenie na Benjamina - jego morderczy wzrok nie robił na nim większego wrażenia, ale nie miał zamiaru go dzisiaj prowokować. Podzieliło ich wiele, a dziś połączyć miało coś wielkiego: odnalezienia wyspiarza było dla Tristana priorytetem wystarczająco mocnym, by potrafił odseparować się od konfliktu. Obrączka na jego pięści błysnęła, odbijając blask gwiazd; Harriett jej zaprzeczyła - kłamała. Kłamała nie pierwszy i nie ostatni raz, czuł wobec niej już tylko bolesną pogardę.
- Percivalu - podziękował mu skinięciem głowy za tę rozsądną uwagę, los smoka należało postawić na pierwszym planie, interesy - na drugim - byli tutaj dla niego. Jeśli nie dołożą wszelkich starań, żeby ocalić gada, wyprawa okaże się bezcelowa. Pytanie Wrighta nie mogło jednak zostać pozbawione odpowiedzi. - Smoczyca zostanie u nas - odparł, bo delegacje rezerwatów nie znajdowały się tej wyprawie na równych prawach. To oni ją odnaleźli, to oni zorganizowali tę wyprawę i bez ich badań wciąż nikt nie wiedziałby o wyspiarce nic. Kwestia nie podlegała dyskusji. - Będziemy otwarci na współpracę w zakresie prac badawczych - Na krótko przeniósł wzrok na Melisande, nie bez powodu to ona zajmowała się stosunkami dyplomatycznymi z Greengrassami. Nie dogadywał się z nimi w wielu powodów, których większości sam był winien. Percivalowi skinął głową, Nott wiedział, że nikt nie będzie mu utrudniał dostępu do wyspiarki, a jako jedyny nie należał do przedstawicielstwa żadnej placówki. - Osiągnięcie zostanie opisane jako wspólne, nie pomijając personalnego wkładu - kontynuował, chcąc postawić sprawę jasno: nie próbował nikogo oszukać, a każdemu oddać to, na co zasługiwał, jeśli uda im się dokonać czynu przywrócenia wymarłego gatunku, na stałe zapiszą się na kartach historii smokologii. Nie zatrzęsie to światem, ale dla nich - jako naukowców - znaczyć winno wiele. Chciał brzmieć spokojnie, ale nie potrafił wyzbyć się nieprzyjemnej stalowej nuty - wciąż był spokojniejszy od Benjamina. - Jeśli uda się doprowadzić do pojawienia się jaj, rozdzielimy je pomiędzy rezerwatami po połowie, z przewagą dla nas, jeśli liczba okaże się nieparzysta. Deklarujemy również - znów powrócił spojrzeniem na lico siostry - pełną współpracę w zakresie prób odtworzenia gatunku i liczymy na wzajemność. - I to właściwie wszystko. Kwestię pełnej dokumentacji pominął, nie był pewien, czy podzielą się z nimi absolutnie całą swoją pracą.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wściekłość buzowała w nim coraz intensywniej a nigdy nie był mistrzem w panowaniu nad emocjami - dopiero ostatnio się tego uczył, musiał więc zużyć całą wewnętrzną siłę na uspokojenie oddechu. Stawało się to jednak coraz trudniejsze, zwłaszcza, że miał do czynienia z elegancko opanowanym Tristanem, fircykiem nienagannym w każdym szumowinowym calu, a także z Percivalem, wypowiadającym się tak gładko i obojętnie, jakby trenował to przez ostatnie wieczory. Wright aż sapnął ze wzburzenia, niechętnie przenosząc wzrok na wyraźnie ignorującego go Notta.
- Może zanim zaczniesz pieprzyć farmazony bez sensu, to się zamkniesz? - zaproponował tonem wręcz przeciwnym, agresywnym i szorstkim, niezbyt dbając o logikę swej wypowiedzi. Jakoś musiał wyrzucić z siebie nagromadzającą się frustrację w sposób inny, niż roztrzaskując stojących obok mężczyzn o ścianę. Melisande zapewne by oszczędził: widział w niej wroga, była przecież Rosierem, a każdy z tego rodu należał do przeklętych Rycerzy, co do tego nie miał żadnych wątpliwości - i żadnych dowodów, ale ta kwestia była mniej istotna. Czuł rosnące napięcie, czuł niezgodę na sytuację, w jaką został wepchnięty, ale nie mógł się wycofać. Zawiedzenie oczekiwań lorda Greengrassa nie wchodziło w grę, potrzebował tej pracy i płacy, już nie dla siebie, a dla Zakonu Feniksa. Wspomożenie odbudowy starej chaty, przykrywka do pewnych działań, możliwości współpracowania z ludźmi prawymi i godnymi, dbającymi o najsłabszych - w tym chore smoki - każdy aspekt życia nadzorcy wschodniej części Peak District pozwalał mu na osiągnięcie małych celów, składających się na misję zbyt ważną, by zaprzepaścił ją durnym zachowaniem podczas tej wyprawy. Znajdował się w paszczy ohydnego potwora, bazyliszka, tuż obok potężnych, zepsutych od środka zębisk, mogących zacisnąć się na nim w każdej chwili, lecz wierzył, że przewaga wiedzy pomoże mu wyjść z tego cało. Wiedział przecież z kim - a raczej czym; po opowieści Garretta nie uznawał Rycerzy za w pełni ludzi - miał do czynienia. Wziął głębszy oddech, unosząc lewą dłoń do skroni, którą odruchowo potarł - niech to spotkanie skończy się jak najszybciej, poniekąd Nott miał rację, należało wziąć się do roboty i jak najszybciej opuścić to dwulicowe towarzystwo.
Prychnął ponownie, oczywiście, że smoczyca zostanie w Kent, czego się spodziewał. - Obyście nie zarżnęli jej tak jak pozostałych waszych podopiecznych - powiedział tylko wyraźnie gniewnym tonem, zerkając wyzywająco na Tristana. Kent poniosło większe straty od Peak District: przynajmniej w zakresie stworzeń, wzgórza jego rezerwatu ucierpiały poważniej, tak samo zaklęcia ochronne, o ciągłym chaosie panującym na jego włościach nie wspominając, musiał jednak skoncentrować się na jedynej kwestii, w której okazali się od względnie Kent lepsi. - Wszystkie te ustalenia zostały zaakceptowane przez lorda Greengrassa? - spytał, tym razem Melisande, zerkając dość krytycznie na kobietę. Wolał się upewnić, nie ufał żadnej osobie spod znaku gnijącej róży, ale cóż mógł zrobić, z trojga złego zwracał się do najbardziej kompetentnej istoty. - Czy te...jaźnie musimy pokonać w tym samym czasie, by doszło do stworzenia widma? Mamy się jakość zsyrenizować? - spytał, w końcu sensownie i nieco spokojniej, poruszając kwestię synchronizacji, choć dalej wydawał się rozedrgany - rozedrganiem wręcz żenującym, na które jednak nic nie mógł poradzić.
- Może zanim zaczniesz pieprzyć farmazony bez sensu, to się zamkniesz? - zaproponował tonem wręcz przeciwnym, agresywnym i szorstkim, niezbyt dbając o logikę swej wypowiedzi. Jakoś musiał wyrzucić z siebie nagromadzającą się frustrację w sposób inny, niż roztrzaskując stojących obok mężczyzn o ścianę. Melisande zapewne by oszczędził: widział w niej wroga, była przecież Rosierem, a każdy z tego rodu należał do przeklętych Rycerzy, co do tego nie miał żadnych wątpliwości - i żadnych dowodów, ale ta kwestia była mniej istotna. Czuł rosnące napięcie, czuł niezgodę na sytuację, w jaką został wepchnięty, ale nie mógł się wycofać. Zawiedzenie oczekiwań lorda Greengrassa nie wchodziło w grę, potrzebował tej pracy i płacy, już nie dla siebie, a dla Zakonu Feniksa. Wspomożenie odbudowy starej chaty, przykrywka do pewnych działań, możliwości współpracowania z ludźmi prawymi i godnymi, dbającymi o najsłabszych - w tym chore smoki - każdy aspekt życia nadzorcy wschodniej części Peak District pozwalał mu na osiągnięcie małych celów, składających się na misję zbyt ważną, by zaprzepaścił ją durnym zachowaniem podczas tej wyprawy. Znajdował się w paszczy ohydnego potwora, bazyliszka, tuż obok potężnych, zepsutych od środka zębisk, mogących zacisnąć się na nim w każdej chwili, lecz wierzył, że przewaga wiedzy pomoże mu wyjść z tego cało. Wiedział przecież z kim - a raczej czym; po opowieści Garretta nie uznawał Rycerzy za w pełni ludzi - miał do czynienia. Wziął głębszy oddech, unosząc lewą dłoń do skroni, którą odruchowo potarł - niech to spotkanie skończy się jak najszybciej, poniekąd Nott miał rację, należało wziąć się do roboty i jak najszybciej opuścić to dwulicowe towarzystwo.
Prychnął ponownie, oczywiście, że smoczyca zostanie w Kent, czego się spodziewał. - Obyście nie zarżnęli jej tak jak pozostałych waszych podopiecznych - powiedział tylko wyraźnie gniewnym tonem, zerkając wyzywająco na Tristana. Kent poniosło większe straty od Peak District: przynajmniej w zakresie stworzeń, wzgórza jego rezerwatu ucierpiały poważniej, tak samo zaklęcia ochronne, o ciągłym chaosie panującym na jego włościach nie wspominając, musiał jednak skoncentrować się na jedynej kwestii, w której okazali się od względnie Kent lepsi. - Wszystkie te ustalenia zostały zaakceptowane przez lorda Greengrassa? - spytał, tym razem Melisande, zerkając dość krytycznie na kobietę. Wolał się upewnić, nie ufał żadnej osobie spod znaku gnijącej róży, ale cóż mógł zrobić, z trojga złego zwracał się do najbardziej kompetentnej istoty. - Czy te...jaźnie musimy pokonać w tym samym czasie, by doszło do stworzenia widma? Mamy się jakość zsyrenizować? - spytał, w końcu sensownie i nieco spokojniej, poruszając kwestię synchronizacji, choć dalej wydawał się rozedrgany - rozedrganiem wręcz żenującym, na które jednak nic nie mógł poradzić.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skłamałby, gdyby powiedział, że odpowiedź Benjamina – wzburzona, gniewna? – nie napełniła go swego rodzaju satysfakcją, być może zanieczyszczoną odrobinę jakimś nieokreślonym, niewytłumaczalnym rodzajem smutku, ale z całą pewnością autentyczną. Uniósł wyżej brwi, tym razem nie uciekając spojrzeniem na boki, a patrząc prosto na chmurną sylwetkę mężczyzny, używając resztek samokontroli, żeby powstrzymać słabą prowokację przed opuszczeniem jego ust. Wiedział, że byłby w stanie popchnąć Jaimiego jeszcze dalej w kierunku ostrej krawędzi; miał w zanadrzu co najmniej tuzin skrupulatnie wykrojonych zdań, oszczędnych, ale celnych, zdolnych do brutalnego odebrania mu tego wątłego i kruchego opanowania, które w widoczny sposób próbował uchronić przed roztrzaskaniem się o kamienną podłogę wieży. Przez moment – wstydliwą chwilę własnej słabości – miał ochotę to zrobić; wywołać burzę, wdać się w niedojrzałą pyskówkę, zmusić Wrighta do wypowiedzenia tych wszystkich słów, które musiały kotłować mu się pod skórą, doprowadzając krew do wrzenia. Widział jego furię oczami wyobraźni, ale… widział też całą resztę otaczających ich okoliczności, słyszał głos Tristana, wypowiadającego jego imię, więc koniec końców zachował milczenie, wzruszając jedynie ramionami i unosząc dłonie w pojednawczym geście. Nie mógł się kłócić, nie tutaj; nie, gdy równowaga sił była w tak oczywisty sposób zachwiana i nie, gdy gdzieś tam za skalnymi ścianami (być może bliżej, niż wszyscy podejrzewali) znajdował się wymarły przed setkami lat gatunek smoka.
Cofnął się więc o krok, splatając ręce na klatce piersiowej i czekając w ciszy, aż przedstawiciele rezerwatów skończą prowadzić pertraktacje. Które obchodziły go w stopniu znikomym; jeżeli chodziło o smoki, jego podejście było wyjątkowo niezanieczyszczone rodową polityką, wiedział, że zarówno Greengrassowie, jak i Rosierowie, wiedzieli, co robili i byli w stanie zapewnić wyspiarce odpowiednie warunki bytowania – zwłaszcza, gdy wiązało się to z oczywistym prestiżem, związanym z posiadaniem na swoim terenie niespotykanego gatunku. Sam jednakże uważał te kwestie za wyjątkowo odległe; póki co, smoczyca była jedynie ulotnym cieniem czającym się gdzieś na horyzoncie (być może bardzo dosłownie – nie był pewien, co właściwie oznaczała postać widma i jak będą wyglądały opisane przez Melisande jaźnie) i Percival nie zastanawiał się jeszcze, co będzie później. Po co? Nie był pesymistą, ale optymizmu też zazwyczaj mu brakowało i zdawał sobie sprawę, że mogło im się zwyczajnie nie udać; nie wiedzieli, z czym dokładnie mieli do czynienia, a lata organizowania wypraw nauczyły go rozważnego ważenia szans i zagrożeń. Statystyka była przeciwko nim, będą musieli sporo improwizować, powinni w tej chwili więc jak najmocniej skupić się na przygotowaniach – tymczasem tracili cenne minuty na siłowe przepychanki.
Gdy rozmowa przeniosła się wreszcie na właściwe tory, podniósł z zaciekawieniem głowę. – Zsynchronizować – mruknął, zupełnie nieświadomie oddając hołd staremu nawykowi poprawiania przekręconych przez Bena słów, w odruchu tak naturalnym, że sam nie zarejestrował, że cokolwiek powiedział, myśląc już tylko o stojącym przed nimi zadaniu. Pytanie było zasadne i rozsądne, czy czas miał tutaj znaczenie? Przeniósł spojrzenie na Melisande, z jakiegoś powodu przekonany, że to ona była osobą, która znała wszystkie odpowiedzi. – I jak szybko od pokonania jaźni, musimy połączyć je w całość? Jest jakieś okno czasowe? – I co stanie się, jeśli tego nie zrobimy?, dokończył w myślach, nie wypowiadając już jednak ostatniego pytania na głos; zawisło w domyśle, niezdecydowane, czy powinno doczekać się wyjaśnienia.
Cofnął się więc o krok, splatając ręce na klatce piersiowej i czekając w ciszy, aż przedstawiciele rezerwatów skończą prowadzić pertraktacje. Które obchodziły go w stopniu znikomym; jeżeli chodziło o smoki, jego podejście było wyjątkowo niezanieczyszczone rodową polityką, wiedział, że zarówno Greengrassowie, jak i Rosierowie, wiedzieli, co robili i byli w stanie zapewnić wyspiarce odpowiednie warunki bytowania – zwłaszcza, gdy wiązało się to z oczywistym prestiżem, związanym z posiadaniem na swoim terenie niespotykanego gatunku. Sam jednakże uważał te kwestie za wyjątkowo odległe; póki co, smoczyca była jedynie ulotnym cieniem czającym się gdzieś na horyzoncie (być może bardzo dosłownie – nie był pewien, co właściwie oznaczała postać widma i jak będą wyglądały opisane przez Melisande jaźnie) i Percival nie zastanawiał się jeszcze, co będzie później. Po co? Nie był pesymistą, ale optymizmu też zazwyczaj mu brakowało i zdawał sobie sprawę, że mogło im się zwyczajnie nie udać; nie wiedzieli, z czym dokładnie mieli do czynienia, a lata organizowania wypraw nauczyły go rozważnego ważenia szans i zagrożeń. Statystyka była przeciwko nim, będą musieli sporo improwizować, powinni w tej chwili więc jak najmocniej skupić się na przygotowaniach – tymczasem tracili cenne minuty na siłowe przepychanki.
Gdy rozmowa przeniosła się wreszcie na właściwe tory, podniósł z zaciekawieniem głowę. – Zsynchronizować – mruknął, zupełnie nieświadomie oddając hołd staremu nawykowi poprawiania przekręconych przez Bena słów, w odruchu tak naturalnym, że sam nie zarejestrował, że cokolwiek powiedział, myśląc już tylko o stojącym przed nimi zadaniu. Pytanie było zasadne i rozsądne, czy czas miał tutaj znaczenie? Przeniósł spojrzenie na Melisande, z jakiegoś powodu przekonany, że to ona była osobą, która znała wszystkie odpowiedzi. – I jak szybko od pokonania jaźni, musimy połączyć je w całość? Jest jakieś okno czasowe? – I co stanie się, jeśli tego nie zrobimy?, dokończył w myślach, nie wypowiadając już jednak ostatniego pytania na głos; zawisło w domyśle, niezdecydowane, czy powinno doczekać się wyjaśnienia.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Męski świat nie był łatwy, czyż nie, Melisande? A przecież ponad wszystko chciałaś być jego częścią, choć wiercące uczucie przypominało gorzkim smakiem, ze nigdy nie dotrzesz do jego sedna. Ale przecież to nic, prawda? Nic, bowiem zamierzałaś udowodnić wszystkim, że i z tobą należy się liczyć. Skąd więc brało się dziwne uczucie, lekko przytłaczające, którego nie potrafiła jednoznacznie określić? Nie wiedziała. Starała się nie zwracać na ciężką atmosferę uwagi. Wszak wiedziała, że między Benjaminem a jej bratem nie rozpościerała się wizja sielankowej przyjaźni. Jej intuicja podpowiadała jednak, że nie tylko to zagęszcza atmosferę. Ale przecież nie mogli i nie powinni skupiać się teraz na sprawach mniej ważnych. Nie teraz, kiedy od wiekopomnego odkrycia dzieliło ich tak niewiele. Spojrzała niebieskimi tęczówkami w kierunku rosłego mężczyzny. Lekka bruzda zamajaczyła na chwilę na jej czole. Uchyliła lekko usta by odpowiedzieć, jednak uprzedził ją Tristan. Złączyła wargi na powrót pozwalając, by przemawiał jej brat. Nie powiedziałaby niczego innego, niż to, co padło z ust jej brata. Czasem zdawało jej się, że ubierał w słowa dokładnie jej myśli, tak jakby potrafił lawirować pośród nich po niczym człowiek znający labirynt na pamięć. Więc milczała, pozwalając, by to mężczyźni prowadzili dyskusję, wszak nie była jednym z nich. Reprezentowała rezerwat, jednak była tutaj głównie po to, by przekazać możliwie jak najjaśniej zdobyte informacje. Kolejne słowa Benjamina sprawiły jednak, że jej oczy rozszerzyły się w zdziwieniu, tak otwarta obraza wobec ich, zabrzmiała niemalże jak oskarżenie, jakby mordowali istoty, którym poświęcali życia dla własnej przyjemności. Ponownie jednak nie wydobyła z ust ani słowa, nie chcąc prowadzić dyskusji prowadzającej donikąd. Jego spojrzenie, pełne gniewu i krytyki w końcu zogniskowało się na niej i Melisane odczuwała pewną trudność w utrzymaniu kontaktu wzrokowego. Nie poddała się jednak, nie miała zamiaru pozwolić, by emocje ją przytłoczyły.
- Panie Wright. - zaczęła unosząc lekko podbródek, nie z własnej pychy, a by dodać sobie odrobinę odwagi. - Lord Greengrass zgodził się na udział w wyprawie w zamian za podział dóbr które do tej pory udało nam się pozyskać i zbadać, oraz tych, które możliwe, że uda nam się zyskać. Każde ze słów, które padły z ust mojego brata są wiążące dla każdej ze stron, rezerwat w Kent nie składa obietnic bez pokrycia. Jeśli ukoi to pana nerwy, może pan uczestniczyć w moim spotkaniu z lordem Greengrasem po wyprawie. - głos Melisande był spokojny, a twarz nie zdradzała niepokoju gdy coraz mocniej rozlewał się wewnątrz niej.
- Nie istnieje żadna określona gama czasowa. Jednak najrozsądniej jest spróbować zsynchronizowawszy działania - choć zdaję sobie sprawę, że może to nie być łatwe. Należy pamiętać, że pokonana jaźń przyjmie postać widma - w tym stanie nie będzie jej można zranić, zaś ona nadal będzie mogła dosięgnąć was. A to.. - urwała na chwilę. - dość problematyczne. - stwierdziła unosząc niemrawo kącik ust. Zdawała sobie sprawę jak ciężkie zadanie zostało przed nimi postawione, jednak profity które mogli zyskać zdecydowanie przechylały szalę.
- Panie Wright. - zaczęła unosząc lekko podbródek, nie z własnej pychy, a by dodać sobie odrobinę odwagi. - Lord Greengrass zgodził się na udział w wyprawie w zamian za podział dóbr które do tej pory udało nam się pozyskać i zbadać, oraz tych, które możliwe, że uda nam się zyskać. Każde ze słów, które padły z ust mojego brata są wiążące dla każdej ze stron, rezerwat w Kent nie składa obietnic bez pokrycia. Jeśli ukoi to pana nerwy, może pan uczestniczyć w moim spotkaniu z lordem Greengrasem po wyprawie. - głos Melisande był spokojny, a twarz nie zdradzała niepokoju gdy coraz mocniej rozlewał się wewnątrz niej.
- Nie istnieje żadna określona gama czasowa. Jednak najrozsądniej jest spróbować zsynchronizowawszy działania - choć zdaję sobie sprawę, że może to nie być łatwe. Należy pamiętać, że pokonana jaźń przyjmie postać widma - w tym stanie nie będzie jej można zranić, zaś ona nadal będzie mogła dosięgnąć was. A to.. - urwała na chwilę. - dość problematyczne. - stwierdziła unosząc niemrawo kącik ust. Zdawała sobie sprawę jak ciężkie zadanie zostało przed nimi postawione, jednak profity które mogli zyskać zdecydowanie przechylały szalę.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Appley Tower
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight