Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight
Appley Tower
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Appley Tower
Wieża znajdująca się daleko na samotnych obrzeżach miasteczka Ryde stanowi doskonały punkt orientacyjny na pobliską okolicę. Nieco pokraczna przypomina raczej wysoki komin lub pracownię szalonego alchemika niż latarnię, a jednak służy przede wszystkim zaczarowanym okrętom kursującym na pobliskich wodach. Nad nią unosi się błękitny płomień widoczny tylko dla czarodziejów. Do środka prowadzą drewniane, skrzypiące drzwi, a na pierwszym piętrze znajduje się tylko kominek. Dla mugoli wydaje się całkowicie bezużyteczny, choć czasem palą w nim ogień; czarodzieje wiedzą, że wystarczy wsypać do środka nieco proszku Fiuu, żeby przenieść się na sam jej szczyt, otwarty balkon pod gołym niebem, nad którym gorze zimny szafirowy ogień oświetlający balkon niebieską poświatą.
Przestał już liczyć, ile razy w ciągu ostatniej godziny otarł się o śmiertelne, pokryte łuskami niebezpieczeństwo, wpadając w dawny, ale doskonale znajomy schemat skupiania uwagi tylko na chwili obecnej. Kilka sekund w przód, absolutnie żadnych w tył – tyle mu wystarczało, żeby utrzymać siebie (i nie tylko) przy życiu; nie myślał, gdy po raz kolejny odskakiwał od mknącego w jego stronę ogona, nie zastanawiał się też, kiedy mocno się zachwiał, lądując w piachu ze stanowczo mniejszą gracją niż wyspiarka i wzniecając w powietrze tuman kurzu. Nie był w stanie uformować sensownej myśli również w momencie, w którym promień zaklęcia transmutacyjnego trafił wreszcie w smoczycę, rozpoczynając niezwykły, płynny proces przywrócenia jej cielesnej postaci. Nie wiedział, że to możliwe, ale w jednej chwili stała się jeszcze wspanialsza; wpatrywał się w nią z półotwartymi ustami, prześlizgując spojrzeniem po każdej, lśniącej łusce, po jedynych w swoim rodzaju skrzydłach, po ślepiach, nagle zdezorientowanych i żywych.
Ze wzrokiem utkwionym w bestii, dostrzegł Tristana dopiero, gdy ten do niej podszedł, jak zwykle zachowując konieczne do sukcesu opanowanie i chłodny rozsądek. Chociaż na placu boju pojawił się jako ostatni, na zmianę sytuacji zareagował pierwszy, szczęśliwie uspokajając wyspiarkę zanim zdążyła ich na nowo zaatakować. Percival nie poruszył się od razu, nie chciał niepotrzebnie jej rozdrażnić – zaczekał więc, aż Benjamin dołączy do Tristana, podążając jego śladami dopiero, gdy smoczyca złożyła owadzie skrzydła, przyjmując postawę mniej agresywną. Ruszył w jej kierunku pewnie, ale ostrożnie i powoli, po drodze podnosząc z ziemi knebel odrzucony przez Rosiera, dziwiąc się, jak bardzo realny się wydawał – sytuacja wciąż trącała surrealizmem – jednocześnie uspokojony znajomymi czynnościami. Wiedział, co robi, takich rzeczy się nie zapominało – przystąpił więc do zakładania wyspiarce knebla bez strachu, ale z należnym jej szacunkiem. Nie oglądał się za siebie; był pewien, że za moment ktoś mu pomoże, towarzyszyli mu tylko i wyłącznie profesjonaliści.
| rzucam na założenie wyspiarce knebla, onms IV, +100
Ze wzrokiem utkwionym w bestii, dostrzegł Tristana dopiero, gdy ten do niej podszedł, jak zwykle zachowując konieczne do sukcesu opanowanie i chłodny rozsądek. Chociaż na placu boju pojawił się jako ostatni, na zmianę sytuacji zareagował pierwszy, szczęśliwie uspokajając wyspiarkę zanim zdążyła ich na nowo zaatakować. Percival nie poruszył się od razu, nie chciał niepotrzebnie jej rozdrażnić – zaczekał więc, aż Benjamin dołączy do Tristana, podążając jego śladami dopiero, gdy smoczyca złożyła owadzie skrzydła, przyjmując postawę mniej agresywną. Ruszył w jej kierunku pewnie, ale ostrożnie i powoli, po drodze podnosząc z ziemi knebel odrzucony przez Rosiera, dziwiąc się, jak bardzo realny się wydawał – sytuacja wciąż trącała surrealizmem – jednocześnie uspokojony znajomymi czynnościami. Wiedział, co robi, takich rzeczy się nie zapominało – przystąpił więc do zakładania wyspiarce knebla bez strachu, ale z należnym jej szacunkiem. Nie oglądał się za siebie; był pewien, że za moment ktoś mu pomoże, towarzyszyli mu tylko i wyłącznie profesjonaliści.
| rzucam na założenie wyspiarce knebla, onms IV, +100
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Nott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Pozwoliła do siebie podejść; byli doświadczeni jako smokologowie, ale nie byli doświadczeni w takich smokach: zaczarowana prastara wyspiarka, ostatnia ze swojego gatunku, mogła wydawać się nieobliczalna. Takie zresztą było jej widmo - czy mogli wiedzieć, jakie umiejętności posiadała realna? Czy na stworzenie tak dzikie i tak potężne pozwoli sobie na skorzystanie z metod stosowanych dotąd na jej znacznie słabszych dzisiejszych potomków? Była duża, najprawdopodobniej okaże się najmniejszym znanym gatunkiem smoka, jeśli tylko uda się ją pojmać i ocalić, ale to tylko gra pozorów: wciąż wydawała się potężniejsza od niejednego większego brata. Benjamin pomógł ją uspokoić, a Percival skorzystał z tego bez najmniejszego trudu, dając doskonały popis swoich umiejętności. Zdołał to zrobić - zakneblować ją, pozbywając ją najpewniej jednej ze swoich potężniejszych broni. Zostało im już tylko spętać bestię; wiedząc, że pozostali wciąż przy niej byli, wycofał się ostrożnym krokiem w kierunku łańcuchów. Nie odrywając od smoczycy spojrzenia, nie odwracając się do niej ani bokiem ani tym bardziej tyłem, nachylił się lekko, nieznacznie, sięgając po stalowy łańcuch, ostrożnie unosząc go w górę; odruchowo dbając o wytłumienie dźwięków, by brzdęk metalu nie spłoszył wyspiarki, choć bestia nie mogła znać jego znaczenia - w czasach, w których żyła, mało kto porywał się na smoki. Uniósł go, wracając ku smoczycy powoli, ostrożnym krokiem, obchodząc ją od boku, dostrzegłszy, że Nott bez trudu panuje nad jej pyskiem - zbliżył się nadto, zbyt blisko, zbyt odważnie, nie obawiając się jednak ryzyka: radzili sobie zbyt dobrze. Nie musiał rzucać łańcuchem, podobny ruch niewątpliwie by ją rozdrażnił, wydawała mu się jednak dość spokojna, żeby zrobić to powoli, ostrożnie, przerzucając przez jej szyję pętle stalowego łańcucha, zatrzaskując ją mocno, silnie, nie pozostawiając drogi ucieczki. Nie tracił czujności, wiedział, że bestia była potężna, że choć wśród nich znajdowali się w swoim fachu najlepsi, to wciąż nie mogli wiedzieć, czego się spodziewać po tym - przepięknym - stworzeniu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 74
'k100' : 74
Uspokojona wyspiarka położyła łeb na piachu, lecz jej nozdrza pozostawały rozszerzone a lśniące fioletem boki zapadały się pod wpływem przyśpieszonego oddechu. Pozornie wydawała się łagodna i okiełznana, pozostawała jednak czujna, gotowa smagnąć umięśnionym ogonem podchodzących smokologów - lub też użyć na nich ostrych zębisk. Przed ostatnim zagrożeniem uchronił mężczyzn Percival, który w niebywałym stylu zakneblował pysk rybojadki, uprzednio uspokajając ją. Kły nie stanowiły już zagrożenia a Nott unieszkodliwił je płynnie, pewnie i niezwykle skutecznie. Pozostali członkowie wyprawy mogli być pod wrażeniem jego niezwykłych umiejętności, dzięki którym zwierzę nie stanowiło już zagrożenia. Nie był to jednak koniec, należało poskromić zwierzę do końca i zadbać o to, by nie wymknęło się ponownie w przestworza. Ciężkie łańcuchy, mające uziemić wyspiarkę, zostały skutecznie zarzucone przez Tristana. Smoczyca wydała z siebie wysoki dźwięk i szarpnęła się pod ich ciężarem - pozostało wam jedynie zacieśnić powrozy i powalić wyspiarkę na ziemię.
| Wyspiarka nie atakuje w ostatniej turze dzięki krytycznemu sukcesowi Percivala. Okiełznanie wyspiarki: 694/500, do zrobienia: ostatni 4 etap.
| Wyspiarka nie atakuje w ostatniej turze dzięki krytycznemu sukcesowi Percivala. Okiełznanie wyspiarki: 694/500, do zrobienia: ostatni 4 etap.
I show not your face but your heart's desire
Niemożliwe stało się możliwym, niematerialne ciałem a mityczne widmo objawiało się przed nim w całej swej rzeczywistej krasie, przyprawiając Benjamina o zawroty głowy. Jeśli wcześniej miał wrażenie, że wokół panuje rozciągnięty w czasie chaos, to gdy wyspiarka została uspokojona, to uczucie uległo zwielokrotnieniu. Obserwował wyspiarkę z bliska, kątem oka widząc jednak poczynania Percivala. Szedł ku smoczycy zbyt pewnie i Wright ledwie pohamował cisnący się na usta krzyk, by uważał i przestał cwaniakować, bo może skończyć się to równie tragicznie, co na peruwiańskiej równinie - ale pohamował głupie odruchy przeszłości. I słusznie, bowiem Nott poradził sobie zaskakująco dobrze, bez problemów kneblując ostre jak brzytwy zęby wyspiarki. Nie mogła już ich pożreć, ciągle pozostawała jednak zwinna i niebezpieczna. Wright niewiele myśląc a skupiając się jedynie na wypracowanych przez lata działaniach, sięgnął po drugi łańcuch - pomógł Tristanowi zarzucić go na smoczycę, bez satysfakcji obserwując, jak gnie się pod ich ciężarem, by w końcu opaść na łapy, szorując brzuchem po piachu niedawno spopielonego obozowiska. Szarpnął za koniec uwięzi mocniej, chcąc powalić stworzenie, zacisnąć łańcuchy tak, by nie mogła już wyrwać się z miejsca. Uziemienie jej stanowiło jedyną drogę do finalnego złapania, wyrwania z wolności i zaciągnięcia do rezerwatu. Mięśnie Benjamina napięły się, mięśnie drżały, ale nie poddawał się ostatnim szarpnięciom wyspiarki, tonując je i siłą pokazując, że nie zdoła już nic wskórać: nawet gwałtownymi próbami wyswobodzenia się. Oddychał ciężko, spokojnie, starając się spoglądać na pazury, ogon, paszczę - i na pozostałych członków wyprawy. Działali wspólnie, razem, pomimo przepaści, która ich dzieliła, i w tym dzielonym wysiłku Wright czuł coś mdląco irytującego. Dałby wiele, by cofnąć czas, by znów móc z radością działać ramię w ramię z Tristanem, by czuć dumę z bezbłędnego zachowania Percivala wobec smoczycy, by móc dzielić się wrażeniami z jej złowienia. By odetchnąć pełną piersią, bez nieznośnego ciężaru. Było to jednak niemożliwe, koncentrował więc całą złość i niewygodę na kolejnych ruchach dłoni, zaciśniętych na łańcuchach - z zamiarem ostatecznego powalenia i skrępowania wyspiarki.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
Ramię w ramię, nie pamiętał, kiedy ostatni raz pracował w ten sposób z nimi, z Benjaminem, owszem, od dawna już nie wybył nigdzie z Nottem, a Yaxley stawiał na swojej ścieżce dopiero pierwsze kroki, jednak kiedy po raz ostatni walczył razem z Wrightem, przez myśl mu nie przeszło, że była to ich ostatnia wspólna walka. Ale przepaść między nimi zaczynała się pogłębiać, ale musiał zrozumieć - że Benjamin był tylko synem szlamy. Wszystko, co wydarzyło się później, było jak sen, od którego w tym momencie usiłował się oderwać; Harriett stojąca między nimi jedynie przyśpieszyła nieuniknione. Nie miało to w tym momencie znaczenia: dla Tristana liczyła się tylko smoczyca, którą mieli już w garści. Uległa traciła pazur, a może zrozumiała, że byli tutaj żeby jej pomóc: nieprzystosowanej do współczesności, skazanej na śmierć i odstrzelenie przez mugoli. Poradzili sobie świetnie, doskonale, poradzili sobie dokładnie tak, jak na to liczył po doskonałej kompanii: zgromadził najlepszych specjalistów i żaden z nich nie zawiódł. Zakneblowana, uwiązana i uspokojona smoczyca została ostatecznie powalona przez Benjamina, Tristan cofnął się zamaszystym krokiem, unikając przygniecenia przez wyspiarkę. Patrzył na ten widok z szeroko otwartymi, zafascynowanymi oczyma, była piękna - a teraz była też jego. Nie miała już najmniejszych szans na ucieczkę. Jej ostatni ryk skwitował subtelnie uniesionym kącikiem ust. To już koniec. Kurz opadł, wicher wzniecony smoczym skrzydłem ustał. Z wolna dobiegały go odgłosy z obozowiska, gdzie usiłowano uprzątnąć bałagan.
- Zabieramy ją - przerwał ciszę, nie dlatego, że nikt tego nie wiedział - a dlatego, że ktoś musiał to powiedzieć. Transport spętanej smoczycy nie powinien sprawić problemów, zwłaszcza smoczycy tak niewielkiej. Zamkną ją w klatce, którą bez trudu uniesie pięć, może sześć mioteł. Skinął głową pozostałym: ich wsparcie było bezcenne. Każde z nich wiedziało, jak ważne było mieć drugiego uzdolnionego smokologa za swoimi plecami. Każde z nich wiedziało, że bez któregokolwiek elementu tej wyprawy, któregokolwiek czarodzieja, wszystko zakończyłoby się fiaskiem. Odnalazł spojrzeniem Melisande, upewniając się, że była bezpieczna, po czym wolniejszym już krokiem skierował się do obozowiska, gdzie pracownicy rezerwatu byli już gotowi, aby przygotować smoka do transportu i zająć się usunięciem zniszczeń w obozowisku - a potem i usunięciem samego obozu. Czas wracać do domu.
Smocza wyprawa dobiegła końca, wszyscy możemy rozliczyć sobie ten wątek jako wątek pracowniczy. Dziękujemy za udział i mam nadzieję, że się dobrze bawiliście. Kończymy dla wszystkich. W sprawie kontynuacji wątki będę się z wami kontaktować.
- Zabieramy ją - przerwał ciszę, nie dlatego, że nikt tego nie wiedział - a dlatego, że ktoś musiał to powiedzieć. Transport spętanej smoczycy nie powinien sprawić problemów, zwłaszcza smoczycy tak niewielkiej. Zamkną ją w klatce, którą bez trudu uniesie pięć, może sześć mioteł. Skinął głową pozostałym: ich wsparcie było bezcenne. Każde z nich wiedziało, jak ważne było mieć drugiego uzdolnionego smokologa za swoimi plecami. Każde z nich wiedziało, że bez któregokolwiek elementu tej wyprawy, któregokolwiek czarodzieja, wszystko zakończyłoby się fiaskiem. Odnalazł spojrzeniem Melisande, upewniając się, że była bezpieczna, po czym wolniejszym już krokiem skierował się do obozowiska, gdzie pracownicy rezerwatu byli już gotowi, aby przygotować smoka do transportu i zająć się usunięciem zniszczeń w obozowisku - a potem i usunięciem samego obozu. Czas wracać do domu.
Smocza wyprawa dobiegła końca, wszyscy możemy rozliczyć sobie ten wątek jako wątek pracowniczy. Dziękujemy za udział i mam nadzieję, że się dobrze bawiliście. Kończymy dla wszystkich. W sprawie kontynuacji wątki będę się z wami kontaktować.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
W końcu zaklęcie się powiodło w momencie w którym przestawała już wierzyć w to, iż podoła urokowi i wszystkimemu temu, co odczuwała w tej chwili i choć nie chciała się do tego przyznawać, nie mogła okłamywać samej siebie. Wiedziała, że najmocniej przedziera sie przez wzystko strach, że czuje go mocniej niźli ciekawość, czy motywację. Chciała uciekać, biegiem rzucić się w las i odnaleźć pomoc, ale zdawała sobie sprawę, że uciekając nie zdoła pomóc na czas, potrzebne było jedne udane zaklęcie, jedne, po którym resztą zajmą się oni.
I w końcu udała się, z lekko rozchylonymi wargami obserwowała jak zaklęcie mknie ku smoczycy i sprawia iż staje się materialna, realna. Tak piękna. Stalowo niebieskie tęczówki wpatrywały się w nią nieprzytomnie, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że anomalie przniosło krwotok, który potoczył się po wargach i brodzie, zostawiając kilka krwawych, czerwonych plam na białej koszuli której rękawy zdobyły czerwone obszycia w rodowym kolorze. Czarna długa spódnica nabawiła się kilku rozdarć, ale nic z tego nie miało znaczenia, bowiem stali na przeciw cudu, przeszłości, patrzyli na gatunek, który nie istniał od lat i to oni na nowo srowadzili go na ten świat. Oni, a nawet ona. Ona sama, niby słaba, jednak zdołała nadać smoku materialnej formy. Dopiero znajomy głos brata oderwał ją od obserwowania smoczycy, przesunęła spojrzenie na barta jakby budząc się, zamrugała kilka razy. Brzmienie jego głosu podczas wypowiadania jej imienia po raz drugi i kolejne słowo było jasnym rozkazem, któremu nie zamierzała się przeciwstawiać. Skinęła głową jedynie, łapiąc lewą reką spódnicę i podwijając ją ku górze. Nie rzuciła się jednak do zaleńczego biegu, powoli, z dłonią nadal zaciśnięta na różdżce skierowaną w stronę smoczycy, zaczęła wycofywać się w kierunku drzew, z którymi mogła się skryć i obserwować poczyniania mężczyzn. Ile razy obserwowała z daleka jak oswajają kolejnego ze smoków? Nie potrafiła podać liczby, jednak lubiła ten widok, moment w którym wielkie, nieokiełznane zwierze zaczynało współpracować. I choć wiedziała, że trwało to dłużej jej zdawało się, że trwało to jedynie krótką chwilę po której wyszła zza drzew. Lekko zachnięta krew na brodzie przypominała o krwotoku, który osłabił ją przed chwilą. Stanęła u boku brata patrząc z taką samą satysfakcją na smoczycę, ten sam wyraz twarz wykwitał na jej licu i teraz bardziej niż kiedykolwiek go przypominała. Dłoń samoistnie powędrowała do przegubu brata, na którym zacisnęła się na chwilę. Wiedziała, że będzie zły iż nie uciekła całkowicie, ale nie mogła - powinien zrozumieć.
I choć zmęczona i osłabiona anomalią była szczęśliwa, a jednocześnie z niespodziewaną ekscytacją czekała na kolejne dni, pełne możliwości zbadania i dowiedzenia się więcej o tym pięknym gatunku.
|zt
I w końcu udała się, z lekko rozchylonymi wargami obserwowała jak zaklęcie mknie ku smoczycy i sprawia iż staje się materialna, realna. Tak piękna. Stalowo niebieskie tęczówki wpatrywały się w nią nieprzytomnie, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że anomalie przniosło krwotok, który potoczył się po wargach i brodzie, zostawiając kilka krwawych, czerwonych plam na białej koszuli której rękawy zdobyły czerwone obszycia w rodowym kolorze. Czarna długa spódnica nabawiła się kilku rozdarć, ale nic z tego nie miało znaczenia, bowiem stali na przeciw cudu, przeszłości, patrzyli na gatunek, który nie istniał od lat i to oni na nowo srowadzili go na ten świat. Oni, a nawet ona. Ona sama, niby słaba, jednak zdołała nadać smoku materialnej formy. Dopiero znajomy głos brata oderwał ją od obserwowania smoczycy, przesunęła spojrzenie na barta jakby budząc się, zamrugała kilka razy. Brzmienie jego głosu podczas wypowiadania jej imienia po raz drugi i kolejne słowo było jasnym rozkazem, któremu nie zamierzała się przeciwstawiać. Skinęła głową jedynie, łapiąc lewą reką spódnicę i podwijając ją ku górze. Nie rzuciła się jednak do zaleńczego biegu, powoli, z dłonią nadal zaciśnięta na różdżce skierowaną w stronę smoczycy, zaczęła wycofywać się w kierunku drzew, z którymi mogła się skryć i obserwować poczyniania mężczyzn. Ile razy obserwowała z daleka jak oswajają kolejnego ze smoków? Nie potrafiła podać liczby, jednak lubiła ten widok, moment w którym wielkie, nieokiełznane zwierze zaczynało współpracować. I choć wiedziała, że trwało to dłużej jej zdawało się, że trwało to jedynie krótką chwilę po której wyszła zza drzew. Lekko zachnięta krew na brodzie przypominała o krwotoku, który osłabił ją przed chwilą. Stanęła u boku brata patrząc z taką samą satysfakcją na smoczycę, ten sam wyraz twarz wykwitał na jej licu i teraz bardziej niż kiedykolwiek go przypominała. Dłoń samoistnie powędrowała do przegubu brata, na którym zacisnęła się na chwilę. Wiedziała, że będzie zły iż nie uciekła całkowicie, ale nie mogła - powinien zrozumieć.
I choć zmęczona i osłabiona anomalią była szczęśliwa, a jednocześnie z niespodziewaną ekscytacją czekała na kolejne dni, pełne możliwości zbadania i dowiedzenia się więcej o tym pięknym gatunku.
|zt
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wcale nie myślał o tym, by wziąć udział w astronomicznej prelekcji na wyspie Wight. A przynajmniej nie zaraz po niecodziennej nocy spędzonej w Hotelu Transylwania razem z Roselyn. Zarówno on, jak i panna Wright byli wymęczeni wydarzeniami, które miały tam miejsce, a poziom strachu, który sobie zafundowali, przekraczał wszelkie oczekiwania. Zmierzyli się z własnymi lękami i przetrwali, nie pozwalając na to, by średniowieczny zamek pochłonął ich na zawsze, zamykając dwójkę śmiałków raz na zawsze w swoich murach. Dementory, niesłychany gorąc, utracenie materialności, zalewające się pomieszczenia były jedynie częścią koszmaru, który został im zgotowany. Pomimo tego wszystkiego, Jayden nie żałował, że podjął decyzję próby pokonania niewiadomego. Mógł mieć tylko nadzieję, że Roselyn nie miała mieć mu tego za złe przez następne dziesięciolecia, jednak jej uśmiech po wyjściu z hotelu, choć przerażony, wyrażał dziwną satysfakcję, którą mogli oboje odczuć. Vane długo jeszcze nie pozwolił na to, by przyjaciółka była sama, a wspólny powrót na Pokątną przy wschodzącym słońcu pozwolił im chociaż odrobinę odpocząć po ekscytującej nocy. Zostawił ją w łóżku przykrytą miękką kołdrą, skuloną pod pościelą, mającą cały dzień na regenerowanie sił. Zanim wyszedł, zajrzał jeszcze do Melanie, jednak dziewczynka spała w najlepsze, tuląc do siebie lunetę, którą wspólnie obserwowali październikowe deszcze meteorytów. Obie panny Wright były bezpieczne i spokojne, a ich widok sprawiał, że Jay chciał poczuć się przy nich jak w domu. Oferowały mu swoją obecność, uwagę, on nie pozostawał dłużny i chociaż każda z nich miała w jego sercu specjalne miejsce, wiedział, że ten stan rzeczy był tylko chwilowy. Nieważne jak bardzo chciał, żeby było inaczej, nie mógł z tym walczyć, czy tego zmienić. Wciąż szukał siebie w chaosie własnych myśli, a obciążanie tym kogoś innego, nie leżało w jego naturze, dlatego właśnie musiał odejść. Nie wiedział jeszcze, kiedy dokładnie ani gdzie, lecz ufał, że następne dni, tygodnie, a może miesiące miały wskazać mu odpowiednie miejsce. Bał się tego, że wkrótce sam zmieni się nie do poznania, odbierając swój dawny obraz wszystkim, na których mu tak zależało, a myślenie nad tym, co się wydarzyło od chwili, w której dowiedział się o śmierci bliskich, wprawiało go w niepewność. Już przestał być tym ślepo wierzącym w dobro chłopcem, który nie dostrzegał zła, wybierając same pozytywy w przedstawieniu sekwencji dziejów. Myślenie nad tym wszystkim potwornie go męczyło, dlatego też tak bardzo zależało mu na wyjściu do Hotelu Transylwania. Potrzebował podobnej terapii szokowej, zalaniu jego ciała adrenaliną, by zapomnieć o wszelkich palących go problemach i rosnącej bez ustanku winy, z którą nie potrafił sobie poradzić. Nie wiedział nawet, czy chciał. Obwinianie się wychodziło mu perfekcyjnie i zdawało się niemal jednoczyć z krwią profesora.
Musiał jednak zapełnić sobie czas, dlatego od razu po odprowadzeniu Roselyn, skierował się do centrum świstoklików. Wyszczerbiony kubek przeniósł go na wyspę Wight, w samo centrum niewielkiego Ryde, gdzie od rana odbywało się zgromadzenie astronomów i pokrewnych im naukowców. Jayden, jak zawsze, należał do najmłodszych uczestników, jednak wielu słyszało o młodym profesorze z Hogwartu, dlatego nie posyłano mu pełnych dystansu spojrzeń. Kiedyś uznałby to za atut, tego dnia chciał mimo wszystko anonimowości i wtopienia się w tło. Było to ciężkie, szczególnie że wiele osób zaczepiało go, by podyskutować o najnowszych odkryciach czy zapytać o jego szkolny plan. W pewnym momencie umknął przed spojrzeniami wszystkich zgromadzonych, chcąc znaleźć się poza ścisłym tłumem. Dlatego idąc uliczkami, nie zatrzymywał się, aż nie opuścił granic przycupniętego nad klifami Ryde, nie mając żadnego ustalonego celu. Chciał po prostu iść tak długo, aż nie przestanie słyszeć ludzkich głosów, śmiechów oraz szumu tak charakterystycznego dla miasteczka. Nie spodziewał się, że większe skupiska ludzi będą mu kiedykolwiek przeszkadzać, a teraz czuł się tam jak w klatce — zaciskającej się, odbierającej mu dech i odpowiednie poczucie bezpieczeństwa. A Jayden chciał poczuć powietrze w płucach i zimny wiatr na ciepłej twarzy. I chociaż droga prowadząca na wybrzeże nie była prosta, nie zwalniał kroku, dostrzegając przed sobą majaczącą w oddali latarnię. Oddalona od miasteczka zapewne nie była celem większych wycieczek, szczególnie w taką pogodę jak teraz, gdy deszcz zacinał wraz ze śniegiem. Jeśli jednak miało mu to zapewnić samotność, astronoma wcale to nie zrażało. Nie wiedział, po jakim czasie dotarł w końcu na miejsce, ale nie wszedł do budynku, tylko obszedł go tak, by mieć latarnię za plecami i morze przed sobą. Czy podobny krajobraz nie panował na wyspie, gdzie tak bardzo chciał je znaleźć? Gdy w akcie desperacji i będąc na krańcu zmysłów, przeszukiwał po dziesięć razy te same miejsca, zagrzebując się w mokrym błocie? Zostawiły go. Obiecały, że już się nigdy nie rozstaną, że ich ścieżki na powrót się połączyły, a potem zniknęły na zawsze z jego życia. Nie chciał znów tego przeżywać. Nie chciał znów odtwarzać rodzącej się w nim histerii i rozpaczy, gdy wołał ich imiona. Nie miały wrócić, a on nie miał ich odnaleźć. Zirytowanym ruchem ściągnął z szyi szalik, w chwilę później uciskający go krawat, by dostać się dalej — do amuletu, który wisiał na złotym łańcuszku ukryty pod ubraniami przez te wszystkie miesiące. Jayden zerwał wisior i przez chwilę patrzył na niego, jak krople wody uderzały w gładką powierzchnię. Mapa gwiazd. Tak właśnie go nazwała. Miała mu zawsze wskazywać dom, lecz teraz amulet zdawał się krzyczeć znajomym głosem Pandory. Astronom słyszał go tak wyraźnie, że musiał zmusić się, by się nie odwrócić i nie poszukać spojrzeniem kuzynki. Nie. Ona umarła i nie miała wrócić. Zacisnął dłoń, czując drżenie wszystkich mięśni i obudziła się nagle w nim chęć wyrzucenia ostatniego podarunku prosto przed siebie w morskie odmęty. By przestać słyszeć te bolesne szepty.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie miała pojęcia, ile czasu minęło od kiedy umarła. Skąd miałaby wiedzieć? Przemijające dni nie posiadały łączącej ich struktury, a wschody i zachody słońca niewiele dla niej znaczyły. Nie odliczała dni, gdyż nie czekał na nią żaden cel, do którego odmierzałaby godziny. Nie było tu lustra, a nawet gdyby gdzieś się znalazło to przecież i tak na zawsze miała już wyglądać tak samo. Wyciągała przed siebie smukłe, półprzezroczyste i utkane z pajęczyny dłonie, ale po cóż miałyby one sięgać? Wtapiały się, wsiąkały w każdą przestrzeń, nie oferując jej żadnego oparcia. Tkwiła między światami jak płatek róży na cienkiej tafli wody - zbyt ciężki by wzlecieć, zbyt lekki by opaść. Była dręczona przez swoje wspomnienia, choć dla niej wyglądały teraz bardziej na fragmenty wyrwane ze snów niż na elementy układanki jej życia. Zastanawiała się czasem, czy kiedyś zupełnie zatrą się w jej pamięci i zapomni wszystko, zostanie jedynie odbiciem świata, który już przestał istnieć.
Co dziwne, nie odczuwała z tego powodu smutku. Wiedziała, że zatracenie doprowadzi ją to do utraty s i e b i e, do utraty więc jedynej rzeczy, która jej pozostała, lecz nie znajdywała w sobie energii na budowanie emocji. Uczucia przewijały się obok niej obojętnie, ocierając się czasem niczym kot pragnący uwagi, ale jednak stąpający swoimi drogami. Z okna czasem spoglądała na przechodzących niżej ludzi i potrafiła ze skrzywień ich twarzy odczytać ich nastroje, problem musiał leżeć w niej. Po prostu traciła kontakt z płaszczyzną materialną i jej więzy z rzeczywistością ulegały rozluźnieniu; jeszcze chwila, a może nawet rozpacz, która była jej kotwicą i trzymała ją na tym świecie jako ducha, rozpłynie się i uwolni jej duszę. Może. Nie miała pojęcia jak może to działać, tak samo jak nie miała pojęcia, co pod jej wieżą robił ten zupełnie obcy człowiek. Zachowywał się nader osobliwie, najpierw zrzucając z siebie elementy garderoby, by w końcu dogrzebać się do jakiegoś świecidełka, którego z tego dystansu nie mogła dostrzec. Chciała do niego krzyknąć, ale jej głos utknąłby tylko w szumie morza. Obróciła się więc wraz z falami mglistej sukni i w następnym momencie wyrosła zza pleców intruza.
— Co tam masz, kochany? — wyszeptała chropowatym głosem, wykonując gest jakby chciała ułożyć dłoń na jego ramieniu.
Co dziwne, nie odczuwała z tego powodu smutku. Wiedziała, że zatracenie doprowadzi ją to do utraty s i e b i e, do utraty więc jedynej rzeczy, która jej pozostała, lecz nie znajdywała w sobie energii na budowanie emocji. Uczucia przewijały się obok niej obojętnie, ocierając się czasem niczym kot pragnący uwagi, ale jednak stąpający swoimi drogami. Z okna czasem spoglądała na przechodzących niżej ludzi i potrafiła ze skrzywień ich twarzy odczytać ich nastroje, problem musiał leżeć w niej. Po prostu traciła kontakt z płaszczyzną materialną i jej więzy z rzeczywistością ulegały rozluźnieniu; jeszcze chwila, a może nawet rozpacz, która była jej kotwicą i trzymała ją na tym świecie jako ducha, rozpłynie się i uwolni jej duszę. Może. Nie miała pojęcia jak może to działać, tak samo jak nie miała pojęcia, co pod jej wieżą robił ten zupełnie obcy człowiek. Zachowywał się nader osobliwie, najpierw zrzucając z siebie elementy garderoby, by w końcu dogrzebać się do jakiegoś świecidełka, którego z tego dystansu nie mogła dostrzec. Chciała do niego krzyknąć, ale jej głos utknąłby tylko w szumie morza. Obróciła się więc wraz z falami mglistej sukni i w następnym momencie wyrosła zza pleców intruza.
— Co tam masz, kochany? — wyszeptała chropowatym głosem, wykonując gest jakby chciała ułożyć dłoń na jego ramieniu.
I show not your face but your heart's desire
20 maja
Czerwony dywan póki co to tylko kurzy się w mojej sypialni zwinięty w rulon i wetknięty pod szafę, coby nie budzić podejrzeń; ojciec jak nic urządziłby mi kazanie, truł o odpowiedzialności i o gadżeciarstwie, wyrzygiwałby każdy galeon, jaki wydałem na swoją zachciankę i straszył połamaniem rąk, zębów, kręgosłupa, a na samym końcu, skręceniem karku. Dorosłem już do tego, by niepotrzebnie go nie wkurwiać, więc kryję się ze swoim cackiem, próbuję dostroić się do niego albo późnym wieczorem, albo gdzieś z dala od wyspy i rodzicielskiego wzroku Tak samo czujnego, jak wówczas, gdy jarałem pierwsze fajki za domem, a przecież ja mam już trzydzieści lat! Nie wiem, czy to ze mną, czy z nim jest coś nie tak, w każdym razie, nie szaleję za bardzo. Przede wszystkim dlatego, że samo utrzymanie równowagi na tym pieprzonym dywanie kosztuje mnie sporo i uwaga, to zdecydowanie trudniejsze, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Na dodatek to ustrojstwo jest charakterne i krnąbrne - ostatnio spadam na ziemię z wysokości, no, dajmy na to, dwóch metrów, tłukę plecy, wkurzam się słusznie, psioczę i wyklinam pod nosem, że zrobię z niego łazienkowy chodniczek - to jak nie szurnie mi frędzlami po mordzie! No i tak mamy te ciche dni, wczoraj jakoś się pojednaliśmy, ale nadal czuć to napięcie. Rozumiem, że sam go nie okiełznam, więc ogarniam sobie nauczyciela, który pomoże mi ułożyć się z karpetem. Nazywa się Hakim, jest Arabem i ponoć pół życia spędził latając na dywanie, takie rekomendacje przedstawia mi jeden znajomy, robiący za pośrednika. Biorę trochę w ciemno i właściwie nie wiem, czego się spodziewać. Ostrego treningu wraz z ćwiczeniami rozciągającymi i godzinnym bieganiem po plaży, czy metody prób i błędów ale pod kontrolą instruktora, gotowego w każdej chwili zapewnić mi miękkie lądowanie? Pod Appley Tower stawiam się nieco spóźniony. Krzywo, bo krzywo, powoli, bo powoli, ale lecę. A Hakima ani widu, ani słychu, popadam więc w zadumę, rozkładam się z dywanem na ziemi i zapalam fajkę. Poczekam, a co, mi się nigdzie nie śpieszy.
Czerwony dywan póki co to tylko kurzy się w mojej sypialni zwinięty w rulon i wetknięty pod szafę, coby nie budzić podejrzeń; ojciec jak nic urządziłby mi kazanie, truł o odpowiedzialności i o gadżeciarstwie, wyrzygiwałby każdy galeon, jaki wydałem na swoją zachciankę i straszył połamaniem rąk, zębów, kręgosłupa, a na samym końcu, skręceniem karku. Dorosłem już do tego, by niepotrzebnie go nie wkurwiać, więc kryję się ze swoim cackiem, próbuję dostroić się do niego albo późnym wieczorem, albo gdzieś z dala od wyspy i rodzicielskiego wzroku Tak samo czujnego, jak wówczas, gdy jarałem pierwsze fajki za domem, a przecież ja mam już trzydzieści lat! Nie wiem, czy to ze mną, czy z nim jest coś nie tak, w każdym razie, nie szaleję za bardzo. Przede wszystkim dlatego, że samo utrzymanie równowagi na tym pieprzonym dywanie kosztuje mnie sporo i uwaga, to zdecydowanie trudniejsze, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Na dodatek to ustrojstwo jest charakterne i krnąbrne - ostatnio spadam na ziemię z wysokości, no, dajmy na to, dwóch metrów, tłukę plecy, wkurzam się słusznie, psioczę i wyklinam pod nosem, że zrobię z niego łazienkowy chodniczek - to jak nie szurnie mi frędzlami po mordzie! No i tak mamy te ciche dni, wczoraj jakoś się pojednaliśmy, ale nadal czuć to napięcie. Rozumiem, że sam go nie okiełznam, więc ogarniam sobie nauczyciela, który pomoże mi ułożyć się z karpetem. Nazywa się Hakim, jest Arabem i ponoć pół życia spędził latając na dywanie, takie rekomendacje przedstawia mi jeden znajomy, robiący za pośrednika. Biorę trochę w ciemno i właściwie nie wiem, czego się spodziewać. Ostrego treningu wraz z ćwiczeniami rozciągającymi i godzinnym bieganiem po plaży, czy metody prób i błędów ale pod kontrolą instruktora, gotowego w każdej chwili zapewnić mi miękkie lądowanie? Pod Appley Tower stawiam się nieco spóźniony. Krzywo, bo krzywo, powoli, bo powoli, ale lecę. A Hakima ani widu, ani słychu, popadam więc w zadumę, rozkładam się z dywanem na ziemi i zapalam fajkę. Poczekam, a co, mi się nigdzie nie śpieszy.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Hakim poświęcił całe swoje życie trzem pasjom: latającym dywanom, służbie u Shafiqów i trosce o swoje córki. Dzięki talentowi do poskramiania i oswajania dywanów wybił się z egipskiej niższej klasy średniej i trafił na służbę do panów Shafiqów - a stamtąd do Wielkiej Brytanii, bo to tutaj potrzebowali specjalisty. Nie lubił tego kraju, koszmarnej pogody, dziwnej polityki i brzydkiego języka. Na szczęście, nie potrzebował zbyt często mówić po angielsku wśród swoich pracodawców, choć wszystko już rozumiał. Po latach, Anglia stała się za to ojczyzną jego córeczek. Najstarsza nawet się zaręczyła - z Anglikiem!
Żona Hakima była nieco sceptyczna, ale on sam szanował przyszłego zięcia. Wydawał się dobrym i pracowitym człowiekiem.
Sen z powiek spędzało mu za to nadchodzące wesele Leili. Zgodnie z tradycją, rodzina panny młodej powinna podarować parze w posagu latający dywan. Mało kogo było na to stać nawet w czasach młodości Hakima, a teraz dywany skandalicznie podrożały. Pan młody nawet nie oczekiwał dywanu, ale tradycja to tradycja. To honor. Do wesela zostało jeszcze kilka miesięcy, a spanikowany Hakim zaczął zbierać pieniądze i zderzać się z faktem, że - pomimo godziwej pensji u swoich panów - nie będzie go stać na taki luksus.
To dlatego wziął dzisiejsze zlecenie. Jakiś lord, sypiący hojnie groszem, a grosz zawsze się przyda.
Pojawił się punktualnie po egipsku, czyli lekko spóźniony, a ten panicz LeDziwny już tam czekał. Ze swoim dywanem. Pięknym, karminowym dywanem.
Hakima zalała fala zazdrości. Spoglądał na obiekt swoich (i Leili, chyba!) marzeń, obiekt drogi i niedostępny, wykupiony z rzadkiego rynku przez jakiegoś... angielskiego ignoranta. Przyjrzał się klientowi dokładnie, jeszcze z oddali (miał sokoli wzrok, jak na poskramiacza dywanów przystało), szacując wzrokiem jego mizerne mięśnie, bladą i nieco chorowitą cerę, fajkę w dłoni, a fe. Dlaczego dywan miałby wybrać sobie takiego mizerotę? Dywany w końcu dar dla wybranych. Sam Hakim zrzuciłby z siebie takiego Lestrange'a, gdyby był dywanem. Był jednak nauczycielem, potrzebującym pieniędzy. Dlatego przybrał na twarz szeroki, wyuczony uśmiech i ukłonił się grzecznie lordowi.
-Dzień dobry dobry. - przywitał się serdecznie. -Pan gotowy?
Żona Hakima była nieco sceptyczna, ale on sam szanował przyszłego zięcia. Wydawał się dobrym i pracowitym człowiekiem.
Sen z powiek spędzało mu za to nadchodzące wesele Leili. Zgodnie z tradycją, rodzina panny młodej powinna podarować parze w posagu latający dywan. Mało kogo było na to stać nawet w czasach młodości Hakima, a teraz dywany skandalicznie podrożały. Pan młody nawet nie oczekiwał dywanu, ale tradycja to tradycja. To honor. Do wesela zostało jeszcze kilka miesięcy, a spanikowany Hakim zaczął zbierać pieniądze i zderzać się z faktem, że - pomimo godziwej pensji u swoich panów - nie będzie go stać na taki luksus.
To dlatego wziął dzisiejsze zlecenie. Jakiś lord, sypiący hojnie groszem, a grosz zawsze się przyda.
Pojawił się punktualnie po egipsku, czyli lekko spóźniony, a ten panicz LeDziwny już tam czekał. Ze swoim dywanem. Pięknym, karminowym dywanem.
Hakima zalała fala zazdrości. Spoglądał na obiekt swoich (i Leili, chyba!) marzeń, obiekt drogi i niedostępny, wykupiony z rzadkiego rynku przez jakiegoś... angielskiego ignoranta. Przyjrzał się klientowi dokładnie, jeszcze z oddali (miał sokoli wzrok, jak na poskramiacza dywanów przystało), szacując wzrokiem jego mizerne mięśnie, bladą i nieco chorowitą cerę, fajkę w dłoni, a fe. Dlaczego dywan miałby wybrać sobie takiego mizerotę? Dywany w końcu dar dla wybranych. Sam Hakim zrzuciłby z siebie takiego Lestrange'a, gdyby był dywanem. Był jednak nauczycielem, potrzebującym pieniędzy. Dlatego przybrał na twarz szeroki, wyuczony uśmiech i ukłonił się grzecznie lordowi.
-Dzień dobry dobry. - przywitał się serdecznie. -Pan gotowy?
I show not your face but your heart's desire
Gdyby nie tlący się fajek pewnie zapadłbym w słodką drzemkę, a Hakim zastałby mnie marzącego o niebieskich migdałach i innych bakaliach w bogatej gamie kolorystycznej, a na dodatek ze strużką śliny cieknącą po pysku. To taka moja niewygodna przypadłość, dlatego gdy pierwszy raz spędzam noc z dziewczyną, zawsze, ale to zawsze staram się poderwać z łóżka pierwszy. Mówi się, że to nie wyścigi, a jednak.
No, w każdym razie, papierosek w dłoni jest, zatem pykam go sobie, zagrzebuję stopy w piasku i po prostu czekam, buch po buchu czując, jak ulatnia się moja irytacja. Idzie z wiatrem, a dzisiaj wieje konkret, jak to się mówi, biednemu w oczy. Ten biedny to ja, bo zdecydowanie wolałbym szlifować technikę latania na dywanie w dogodniejszych warunkach atmosferycznych, lecz, jakby to rzekł mój papa, nie zasłużyłem. Do dziś tak zresztą gada, gdy coś idzie wybitnie nie po mojej myśli. "Nie zasłużyłeś", przedrzeźniam go w myślach, wydmuchując z ust kłąb dymu, który układa się w gęsty wykrzyknik(!) Na tym jednak kończę artystyczne wyładowania, gdyż zjawia się mój maestro, a przynajmniej ktoś, kto na zaklinacza dywanów wygląda. Szczupły, smagły, siwiejący, z czarną brodą miejscami błyszczącą srebrem, w luźnych szarawarach i oczywiście, bo jakżeby inaczej, turbanie. Łypię nań okiem, przypada mi bowiem do gustu, no, mam słabość do modowych nowinek z różnych stron świata. Udaję jednak, że wcale się nie gapię - to niegrzeczne! - i kiwam mu głową z niemalże wyuczonym znudzeniem. Wita się jakoś dziwacznie, jakby nie do końca wiedział, jak po angielsku klecimy zdania. Cóż, bariera komunikacyjna nie będzie pierwszą, którą złamię podczas tych lekcji. Przypuszczalnie, ostatnią też nie.
-Dobry, dobry - odpowiadam jego wzorem, usiłując zachować powagę. Żałosne to, muszę się maksymalnie skupić i skoncentrować, zapanować nad ciałem i nad umysłem, a nie, chichrać się nad językowymi potknięciami leciwego Araba. Co jest ze mną nie tak, na litość Merlina? - oczywiście, że gotowy, czekałem na tą chwilę całe moje życie - wydurniam się, głosząc to jakimś pompatycznym tonem, jakim nie posługuję się na co dzień. Dostosowuję jednak styl do sytuacji i mówię tak, jak myślę, że Hakim myśli, że mówię - zdobyłem już umiejętność startowania z prawej nogi, a rozwijając średnią prędkość udaje mi się lecieć w sposób swobodny peroruję dalej z lekkim tylko poczuciem winy, że robię własnego mentora w bambuko - problem pojawia się przy operacji skręcania oraz nagłego, jak również stopniowego zatrzymywania pojazdu, którą to czynność potocznie nazywamy hamowaniem - wyłuszczam dokładnie i jak najstaranniej swój problem. Usiłuję przy tym zachować powagę, na coś w końcu przydaje mi się to rżnięcie w pokera, bo moja morda raczej niczego nie zdradza - podczas pierwszej lekcji właśnie te manewry życzyłbym sobie opanować, by na następnej przejść do ćwiczeń trudniejszych, jak beczki i korkociągi - ciekaw jestem, kiedy zastopuje mój niegasnący entuzjazm i nawymyśla mi od lekkomyślnych wypłoszów. Ledwo stoję na tym farbowanym chodniku, a ja mu tu o korkociągach, a to dobre.
-To, jak, zaczynamy? Co mam robić? - zacieram ręce, oczekując instrukcji, a dywan wyczuwając, że zostaje wzięty na języki, unosi się lekko i szura frędzlami po ziemi. Bystra bestia. Jeszcze będzie z nas dobrana para.
No, w każdym razie, papierosek w dłoni jest, zatem pykam go sobie, zagrzebuję stopy w piasku i po prostu czekam, buch po buchu czując, jak ulatnia się moja irytacja. Idzie z wiatrem, a dzisiaj wieje konkret, jak to się mówi, biednemu w oczy. Ten biedny to ja, bo zdecydowanie wolałbym szlifować technikę latania na dywanie w dogodniejszych warunkach atmosferycznych, lecz, jakby to rzekł mój papa, nie zasłużyłem. Do dziś tak zresztą gada, gdy coś idzie wybitnie nie po mojej myśli. "Nie zasłużyłeś", przedrzeźniam go w myślach, wydmuchując z ust kłąb dymu, który układa się w gęsty wykrzyknik(!) Na tym jednak kończę artystyczne wyładowania, gdyż zjawia się mój maestro, a przynajmniej ktoś, kto na zaklinacza dywanów wygląda. Szczupły, smagły, siwiejący, z czarną brodą miejscami błyszczącą srebrem, w luźnych szarawarach i oczywiście, bo jakżeby inaczej, turbanie. Łypię nań okiem, przypada mi bowiem do gustu, no, mam słabość do modowych nowinek z różnych stron świata. Udaję jednak, że wcale się nie gapię - to niegrzeczne! - i kiwam mu głową z niemalże wyuczonym znudzeniem. Wita się jakoś dziwacznie, jakby nie do końca wiedział, jak po angielsku klecimy zdania. Cóż, bariera komunikacyjna nie będzie pierwszą, którą złamię podczas tych lekcji. Przypuszczalnie, ostatnią też nie.
-Dobry, dobry - odpowiadam jego wzorem, usiłując zachować powagę. Żałosne to, muszę się maksymalnie skupić i skoncentrować, zapanować nad ciałem i nad umysłem, a nie, chichrać się nad językowymi potknięciami leciwego Araba. Co jest ze mną nie tak, na litość Merlina? - oczywiście, że gotowy, czekałem na tą chwilę całe moje życie - wydurniam się, głosząc to jakimś pompatycznym tonem, jakim nie posługuję się na co dzień. Dostosowuję jednak styl do sytuacji i mówię tak, jak myślę, że Hakim myśli, że mówię - zdobyłem już umiejętność startowania z prawej nogi, a rozwijając średnią prędkość udaje mi się lecieć w sposób swobodny peroruję dalej z lekkim tylko poczuciem winy, że robię własnego mentora w bambuko - problem pojawia się przy operacji skręcania oraz nagłego, jak również stopniowego zatrzymywania pojazdu, którą to czynność potocznie nazywamy hamowaniem - wyłuszczam dokładnie i jak najstaranniej swój problem. Usiłuję przy tym zachować powagę, na coś w końcu przydaje mi się to rżnięcie w pokera, bo moja morda raczej niczego nie zdradza - podczas pierwszej lekcji właśnie te manewry życzyłbym sobie opanować, by na następnej przejść do ćwiczeń trudniejszych, jak beczki i korkociągi - ciekaw jestem, kiedy zastopuje mój niegasnący entuzjazm i nawymyśla mi od lekkomyślnych wypłoszów. Ledwo stoję na tym farbowanym chodniku, a ja mu tu o korkociągach, a to dobre.
-To, jak, zaczynamy? Co mam robić? - zacieram ręce, oczekując instrukcji, a dywan wyczuwając, że zostaje wzięty na języki, unosi się lekko i szura frędzlami po ziemi. Bystra bestia. Jeszcze będzie z nas dobrana para.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nadęty papla - pomyślał sobie Hakim, gdy tylko lord Lestrange się odezwał. Niestety, jego wyrobione od pierwszego wejrzenia słowa zdanie okazało się aż nazbyt trafne. Lord gadał, gadał i gadał, ewidentnie naczytał się o dywanach i przeróżnych manewrach (gdyby był Egipcjaninem, zyskałby nawet uznanie Hakima tym swoim zapałem, ale w ustach Anglika wszystko brzmiało irytująco), ale chyba zapomniał, że prawdziwa istota latania na dywanie polega na lataniu, a nie gadaniu. Hakim pogładził się po brodzie, zastanawiając się, czy łaskawie wyjaśnić lordowi coś więcej o zaklinaniu dywanów. W Egipcie specjalistów takich jak Hakim nazywano bowiem zaklinaczami, wierząc, że dywany posiadają własne magiczne dusze - niczym węże czy magiczne stworzenia. Hm, ale jaki był sens w objaśnianiu temu Anglikowi? Szczególnie takiemu, któremu się buzia nie zamykała? Hakim bowiem myślał, a lord nadal mówił, mówił, mówił.
Hakim zrozumiał wszystko, ale paplanie Francisa pomogło mu podjąć decyzję o udawaniu, że nie rozumie. Utrzymując na twarzy serdeczny uśmiech, przybrał wyuczoną i nieco bardziej głupawą minę, a potem skinął głową z udawanym entuzjazmem.
-Tak tak. Wspanialla. - przytaknął, chwaląc entuzjazm Francisa z egipskim akcentem, a w duszy bluzgając na tą gadaninę o korkociągach.
Zerknął na dywan, który należało oswoić zamiast brylować tutaj teoretyczną wiedzą z podręczników. O dziwo - dywan uniósł się i zatrząsł frędzlami, tak jakby to oswajanie całkiem wychodziło lordowi Lestrange, tak jakby zapałał sympatią do swojego nowego pana. Pff. Hakim nie miał zamiaru dopuścić do siebie hipotezy, że ten Anglik może mieć smykałkę do dywanów.
-Siadać proszę i my zaczynać. Tak tak. - poprosił, gestem prosząc lorda by ten usadowił się na dywanie. Wykonał nawet małą demonstrację na sucho, powoli, jak dziecku, pokazując Francisowi jak ten powinien wsiąść na dywan. Zaczął z lewej nogi, a co. -Dokładnia tak. - uściślił. Trzeba nauczyć się wsiadania z każdej strony, a poza tym chętnie utrudni chłopakowi życie.
Przyniósł ze sobą własny dywan, na wszelki wypadek, ale na razie go nie rozwinął ani na niego nie wsiadł. Miał zamiar obserwować z ziemi, jak radzi sobie Lestrange. Pouczanie go stąd będzie zabawniejsze - a w razie kryzysu zdąży do niego podlecieć na swoim sprzęcie.
Hakim zrozumiał wszystko, ale paplanie Francisa pomogło mu podjąć decyzję o udawaniu, że nie rozumie. Utrzymując na twarzy serdeczny uśmiech, przybrał wyuczoną i nieco bardziej głupawą minę, a potem skinął głową z udawanym entuzjazmem.
-Tak tak. Wspanialla. - przytaknął, chwaląc entuzjazm Francisa z egipskim akcentem, a w duszy bluzgając na tą gadaninę o korkociągach.
Zerknął na dywan, który należało oswoić zamiast brylować tutaj teoretyczną wiedzą z podręczników. O dziwo - dywan uniósł się i zatrząsł frędzlami, tak jakby to oswajanie całkiem wychodziło lordowi Lestrange, tak jakby zapałał sympatią do swojego nowego pana. Pff. Hakim nie miał zamiaru dopuścić do siebie hipotezy, że ten Anglik może mieć smykałkę do dywanów.
-Siadać proszę i my zaczynać. Tak tak. - poprosił, gestem prosząc lorda by ten usadowił się na dywanie. Wykonał nawet małą demonstrację na sucho, powoli, jak dziecku, pokazując Francisowi jak ten powinien wsiąść na dywan. Zaczął z lewej nogi, a co. -Dokładnia tak. - uściślił. Trzeba nauczyć się wsiadania z każdej strony, a poza tym chętnie utrudni chłopakowi życie.
Przyniósł ze sobą własny dywan, na wszelki wypadek, ale na razie go nie rozwinął ani na niego nie wsiadł. Miał zamiar obserwować z ziemi, jak radzi sobie Lestrange. Pouczanie go stąd będzie zabawniejsze - a w razie kryzysu zdąży do niego podlecieć na swoim sprzęcie.
I show not your face but your heart's desire
Appley Tower
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight