Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight
Wyjałowiona ziemia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wyjałowiona ziemia
Szeroki pas wyjałowionej ziemi na wschodzie wyspy sprawia wrażenie jakby został wypalony ogniem - jeśli tak się stało, musiał to być ogień bardzo potężny - najdawniejsze zapiski nie wspominają bowiem, jakoby te tereny kiedykolwiek mogły wyglądać inaczej. Tereny te czasem nazywane są potocznie smoczym cmentarzyskiem, znane są bowiem z wyjątkowo obfitych kości zakopanych w tutejszej ziemi. Większość kości jest olbrzymia - dziś tak wielkie smoki już nie istnieją, szczątki pochodzą najprawdopodobniej z czasów jeszcze prehistorycznych. Czasem sztorm lub dzikie zwierzę odkopie mniejszą czaszkę, czasem kości odkryje przypływ morza. Ziemię otacza gęstwina nagich drzew pobliskiego ponurego lasu, między którego konarami świszcze nadmorski wiatr.
Czuł jak dziwny strach ustępuje, zupełnie jakby kamień spadł mu z klatki piersiowej. Czy było to spowodowane ciągłą walką z tym uczuciem czy chodziło o coś innego? Może było to spowodowane zaklęciem rzuconym przez Tristana w stronę zjawy? Ciężko było cokolwiek na ten temat powiedzieć, ale Yaxley jedynie wykrzywił twarz w grymasie niezadowolenia, dostrzegając, że zaklęcie się nie udało. To było paskudne... Zdawanie sobie sprawy, że można było poddać się tej emocji tak łatwo. Wybierając się na to zadanie, nie podejrzewał, że będą musieli stanąć przed takim wyzwaniem, a przynajmniej nie pod względem psychicznego zmęczenia. Strach opadł, chociaż uwaga i niepokój wciąż tkwiły w jego umyśle, gdy myślał o tym co się działo. Co mogło się wydarzyć. O tym co czuł, gdy znajdował się na skarpie i nie mógł się poruszyć. Co jeszcze miało się wydarzyć? Udało im się w jakiś sposób pokonać te obawy, chociaż nie mogli się tym zbyt długo nacieszyć. Zjawa wciąż znajdowała się na dole, jednak była zraniona. A czy zranione zwierzę nie było niebezpieczne właśnie w chwilach zagrożenia? Zastanawiał się nad tym gdzie byli Nott i Wright, którzy ruszyli w zupełnie innych kierunkach. Czy również trafili na drugą część ich celu? Wyspa niegdyś kojarzona głównie ze smokami była cmentarzyskiem, które chowało jeszcze wiele tajemnic. Niektóre z nich ożyły, pozwalając sięgnąć w głąb historii, jednak było to tak samo niebezpieczne jak i ryzykowne. Spodziewali się takich przeciwności? Bo Yaxley chyba nigdy wcześniej ani nigdy później nie miał się zetknąć z podobną magią.
- Coli - mruknął, wpatrując się ponownie w tę przedziwną jaźń. Jak to było w ogóle możliwe? Jak silne były te anomalie, które nawiedziły ich tej pamiętnej nocy? Morgoth wciąż pamiętał ciemność zaraz po tym jak zostawił ciało Weasleya za sobą. Myślał, że była to kara, ale mylił się. Dotknęła to wielu czarodziejów, a oni musieli teraz uporać się z kolejnym odstępstwem w naturze - z żyjącym, dawno wymarłym smokiem.
- Coli - mruknął, wpatrując się ponownie w tę przedziwną jaźń. Jak to było w ogóle możliwe? Jak silne były te anomalie, które nawiedziły ich tej pamiętnej nocy? Morgoth wciąż pamiętał ciemność zaraz po tym jak zostawił ciało Weasleya za sobą. Myślał, że była to kara, ale mylił się. Dotknęła to wielu czarodziejów, a oni musieli teraz uporać się z kolejnym odstępstwem w naturze - z żyjącym, dawno wymarłym smokiem.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Morgoth Yaxley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 92
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 92
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Zarówno Tristan jak i Morgoth mieli dużo szczęścia. Uwięziona smoczyca nie mogła ich zaatakować - jeśli w ogóle była w stanie - a ich zaklęcia okazały się celne i silne, umykające szponom chaotycznej magii. Jaźń, miotnięta obydwoma klątwami, rozbłysła niezdrowym, srebrzystym blaskiem, a z jej gardła wydarł się kolejny wizg, nieznośny, wciskający się do uszu boleśnie wysokim dźwiękiem. Wyspiarka szarpnęła się pod wpływem oddziałujących na nią tortur, wierzgnęła - wyswobadzając się spod wpływu nieznanej wam pułapki. Nie macie czasu się jej przyjrzeć, nie dość, że jako smokologowie jak zahipnotyzowani wpatrujecie się w trzepot unoszących stworzenie skrzydeł, to ziemia zaczyna usypywać się spod waszych nóg. Piasek gwałtownie sunie w dół leja, z którego przed momentem wydostała się istota; ściąga was w dół.
Wyspiarka nie unosi się wysoko, widać, że poruszanie się sprawia jej wielką trudność, cała wibruje, dalej mieniąc się niezdrowym srebrem, raz spowijającym ją roziskrzoną mgłą, raz oblepiającym ją niczym roztopiony kruszec. Jest jednak szybka - w jednej chwili poszybowała w waszą stronę a jej przerażający pysk z ostrymi zębami, zaatakował lewe ramię Morgotha.
Tristan, czujesz osłabienie wynikające z krótkiego ataku anomalii - gęsta krew cieknie ci z nozdrzy, czujesz jak zlepia ci wargi. Ponownie uśmiechnęło się do ciebie szczęście, pomimo zdekoncentrowania udało ci się zauważyć mknący ku tobie długi ogon wyspiarki, który jednak nie owinął się wokół twojej nogi. Smoczyca była zbyt słaba, nie panowała też nad swoimi odruchami, skupiona na atakowaniu Morgotha i własnym cierpieniu. Dzięki potężnej wiedzy z zakresu ONMS możesz przewidzieć, że nie będzie w stanie walczyć długo - ale z pewnością dalej stanowi niebezpiecznego przeciwnika.
| Na odpis macie 48h. ST uniknięcia zębów wyspiarki wynosi 106: Morgoth może wykonać unik albo obronić się Protego Maximą.
Dodatkowo, ST utrzymania się na nogach wynosi 30 (do rzutu [pierwszego w kolejce] dolicza się statystykę sprawności).
Kości smoczycy są dostępne do wglądu w Bezsensownym turlaniu (które nie jest jednak takie bezsensowne - przynajmniej w tym przypadku).
Wyspiarka nie unosi się wysoko, widać, że poruszanie się sprawia jej wielką trudność, cała wibruje, dalej mieniąc się niezdrowym srebrem, raz spowijającym ją roziskrzoną mgłą, raz oblepiającym ją niczym roztopiony kruszec. Jest jednak szybka - w jednej chwili poszybowała w waszą stronę a jej przerażający pysk z ostrymi zębami, zaatakował lewe ramię Morgotha.
Tristan, czujesz osłabienie wynikające z krótkiego ataku anomalii - gęsta krew cieknie ci z nozdrzy, czujesz jak zlepia ci wargi. Ponownie uśmiechnęło się do ciebie szczęście, pomimo zdekoncentrowania udało ci się zauważyć mknący ku tobie długi ogon wyspiarki, który jednak nie owinął się wokół twojej nogi. Smoczyca była zbyt słaba, nie panowała też nad swoimi odruchami, skupiona na atakowaniu Morgotha i własnym cierpieniu. Dzięki potężnej wiedzy z zakresu ONMS możesz przewidzieć, że nie będzie w stanie walczyć długo - ale z pewnością dalej stanowi niebezpiecznego przeciwnika.
| Na odpis macie 48h. ST uniknięcia zębów wyspiarki wynosi 106: Morgoth może wykonać unik albo obronić się Protego Maximą.
Dodatkowo, ST utrzymania się na nogach wynosi 30 (do rzutu [pierwszego w kolejce] dolicza się statystykę sprawności).
Kości smoczycy są dostępne do wglądu w Bezsensownym turlaniu (które nie jest jednak takie bezsensowne - przynajmniej w tym przypadku).
- żywotności:
żywotność Tristana 200/220 (-15 obrażenia psychiczne [cm], -5 osłabienie [krwotok z nosa])
żywotność Morgotha 170/170
żywotność wyspiarki rybojadki 53/200 (-52 i -33; 1 tura do całkowitego ociemnienia), -35 do kości*
* smoczyca to stworzenie magiczne, niezbadane, silne, mityczne; w związku z tym od osiągnięcia żywotności poniżej 100 obniżam minus do kości o (zaokrągloną) 1/3
I show not your face but your heart's desire
Im bardziej ją atakowali, tym smok zdawał się coraz bardziej zagrzewać się do walki niż właśnie słabnąć. Na pierwszy rzut oka mogło wydawać się, że zaklęcia dobiją smoczą jaźń. Wystarczyło jednak poczekać dosłownie kilka sekund, by zwierzę szarpnęło się i zaczęło podejmować walkę o przetrwanie. O ile w ogóle można było mówić o tym w ten sposób. Ziemia pod nimi zadrżała, co oznaczało kolejny problem - ich jedyna przewaga była właśnie rujnowana. Morgoth poczuł szarpnięcie, a później uścisk w żołądku oznaczający, że piasek zaczął się gwałtownie usypywać. Nie był to jednak jedyny problem - wyspiarka, chociaż osłabiona, wydostała się i w tym samym momencie zamierzała dosięgnąć swoich prześladowców. Yaxley nie miał zbyt dużo czasu na zastanowienie, a jedyne co przemknęło mu w tamtym momencie przez głowę to zaklęcie, którego nie używał już jakiś dłuższy czas. I chociaż cierpiący, smok był szybki. Za szybki jak na człowieka. A utrzymanie równowagi w takich warunkach i obrona przed niebezpieczeństwem były praktycznie niemożliwe.
- Protego Maxima - warknął, zdając sobie doskonale, że na unik nie było zbyt dużej szansy. Jeśli coś mogło go w tej chwili wyratować to właśnie to zaklęcie, chociaż w myślach przeklinał swoją małą wiedzę na ten temat. Nie miał jednak czasu, żeby myśleć o takich rzeczach. Nie teraz.
- Protego Maxima - warknął, zdając sobie doskonale, że na unik nie było zbyt dużej szansy. Jeśli coś mogło go w tej chwili wyratować to właśnie to zaklęcie, chociaż w myślach przeklinał swoją małą wiedzę na ten temat. Nie miał jednak czasu, żeby myśleć o takich rzeczach. Nie teraz.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Morgoth Yaxley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 92, 25
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 92, 25
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Była taka piękna.
Jak zahipnotyzowany obserwował lot, którym wyspiarka wznosiła się w niebiosa, odbijając blask słońca szerokimi skrzydłami; niepodobna do niczego, inna, świeża: pradawna, a jednak najmłodsza. Prawie nie czuł strachu, obserwował ją jak dzieło sztuki, najpiękniejszy okaz, kwiat, który po raz pierwszy rozchylał swój kielich - nie przeszkadzał mu ani wiatr, ani ziemia osuwająca się spod jego stóp, która w końcu - brutalnie - ściągnęła go do trzeźwej rzeczywistości. Piaskowy lej pochłaniał, ciągnął ku sobie, przeklęta pułapka; nie potrafił wskazać jej działania, zatrzymać jej - nie chciał zresztą, miał przed sobą zadanie znacznie ważniejsze. I pożerające go piaski nie mogły mu w nim przeszkodzić. Nic już nie mogło - urodził się dla tej chwili. Zatrząsł się, szukał stabilizacji, nie chcąc dać się temu poddać - był przecież zdeterminowany i nie zauważał, że ta determinacja jedynie go dekoncentrowała. Nie powinien być tak nieostrożny - ale nie mógł odjąć oczu od jej mieniącego się srebrnym kryształem ciała. Możliwe, że już nigdy więcej nie zobaczy na oczy nic podobnego. Możliwe, że oni dwoje są jedynymi, którzy to widzą: anomalie, które zbudziły ten byt do życia nie pojawiły się nigdy w przeszłosci - i oby nie powtórzyły sie nigdy w przyszłości. Nie zwracał uwagi na krew cieknącą z jego nosa, kiedy wyspiarka jęła szybować w ich kierunku - i rzuciła się na Yaxleya z kłami, przymierzając się ogonem na niego samego. Jej ogon - tak blisko - smakował znacznie lepiej niż metaliczna krew na jego wargach. Mógł mieć jedynie nadzieję, że wszystkie ich przypuszczenia, badania, daleko idące wnioski miały w sobie choć kroplę prawdy, że nie zniszczą wyspiarki - a pomogą jej odrodzić się na nowo. Jej ból, wyraźne osłabienie, cierpienie, to wszystko budziło obawy. Ale niematerialna, dziwna forma, był pewien, całkowicie uniemożliwiała pojmanie jej w tym momencie. Musieli postawić wszystko na jedną kartę - nawet, jeśli ta karta miała być bardzo ryzykowna.
Dostrzegł błysk zaklęcia protego, mdły, czyżby nieudany? Zawahał się, cruciatus powaliły to stworzenie natychmiast. Ale bał się to robić - bał się konsekwencji. Chcieli udomowić to widmo, nie je zniszczyć.
- Myocardii dolor - powtórzył więc mało inwazyną inktantację, pragnąc podtrzymać ból.
Jak zahipnotyzowany obserwował lot, którym wyspiarka wznosiła się w niebiosa, odbijając blask słońca szerokimi skrzydłami; niepodobna do niczego, inna, świeża: pradawna, a jednak najmłodsza. Prawie nie czuł strachu, obserwował ją jak dzieło sztuki, najpiękniejszy okaz, kwiat, który po raz pierwszy rozchylał swój kielich - nie przeszkadzał mu ani wiatr, ani ziemia osuwająca się spod jego stóp, która w końcu - brutalnie - ściągnęła go do trzeźwej rzeczywistości. Piaskowy lej pochłaniał, ciągnął ku sobie, przeklęta pułapka; nie potrafił wskazać jej działania, zatrzymać jej - nie chciał zresztą, miał przed sobą zadanie znacznie ważniejsze. I pożerające go piaski nie mogły mu w nim przeszkodzić. Nic już nie mogło - urodził się dla tej chwili. Zatrząsł się, szukał stabilizacji, nie chcąc dać się temu poddać - był przecież zdeterminowany i nie zauważał, że ta determinacja jedynie go dekoncentrowała. Nie powinien być tak nieostrożny - ale nie mógł odjąć oczu od jej mieniącego się srebrnym kryształem ciała. Możliwe, że już nigdy więcej nie zobaczy na oczy nic podobnego. Możliwe, że oni dwoje są jedynymi, którzy to widzą: anomalie, które zbudziły ten byt do życia nie pojawiły się nigdy w przeszłosci - i oby nie powtórzyły sie nigdy w przyszłości. Nie zwracał uwagi na krew cieknącą z jego nosa, kiedy wyspiarka jęła szybować w ich kierunku - i rzuciła się na Yaxleya z kłami, przymierzając się ogonem na niego samego. Jej ogon - tak blisko - smakował znacznie lepiej niż metaliczna krew na jego wargach. Mógł mieć jedynie nadzieję, że wszystkie ich przypuszczenia, badania, daleko idące wnioski miały w sobie choć kroplę prawdy, że nie zniszczą wyspiarki - a pomogą jej odrodzić się na nowo. Jej ból, wyraźne osłabienie, cierpienie, to wszystko budziło obawy. Ale niematerialna, dziwna forma, był pewien, całkowicie uniemożliwiała pojmanie jej w tym momencie. Musieli postawić wszystko na jedną kartę - nawet, jeśli ta karta miała być bardzo ryzykowna.
Dostrzegł błysk zaklęcia protego, mdły, czyżby nieudany? Zawahał się, cruciatus powaliły to stworzenie natychmiast. Ale bał się to robić - bał się konsekwencji. Chcieli udomowić to widmo, nie je zniszczyć.
- Myocardii dolor - powtórzył więc mało inwazyną inktantację, pragnąc podtrzymać ból.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 77
--------------------------------
#2 'k10' : 10
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 77
--------------------------------
#2 'k10' : 10
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Morgoth, choć dzielnie ustał na nogach, nie zdołał umknąć ostrym jak stal zębiskom wyspiarki. Paszcza smoczycy zacisnęła się boleśnie wysoko na jego lewym przedramieniu - mężczyzna mógł poczuć koszmarny ból przecinanej skóry. Stworzenie szarpnęło pyskiem, zadając mocne obrażenia, a z kłów zaczął sączyć się jad - srebrzysty jak powłoka, jaką ciągle migotała cierpiąca agresorka. Jaźń okazała się trudna do pochwycenia, niemożliwa do ujęcia w jakikolwiek sposób - jeśli Morgoth zamachnąłby się na nią zdrową dłonią, palce przemknęłyby przez szare powietrze. Ból, jaki czuł, był jednak jak najbardziej materialny; zaczął słabnąć i kto wie, jak skończyłoby się to bezpośrednie starcie, gdyby nie szybkie i bezbłędne działanie Rosiera.
Tristan także nie dał porwać się wirowi piasku - stał pewnie na nogach, mierząc w kierunku szamoczącej się z Yaxleyem wyspiarki. Kolejne zaklęcie torturujące celnie uderzyło w jaźń, odrzucając ją od atakowanego mężczyzny. Krew płynęła z rozszarpanego ramienia na piasek, od razu wsiąkając w niego, barwiąc na brudnobrązowy kolor. Smoczyca zawyła, ostatni raz próbując zaatakować, lecz ani zęby ani ogon nie zdołały skrzywdzić smokologów. Zamiast jednak opaść bez życia na piasek, wzniosła się w powietrze tuż nad mężczyznami - trzepot skrzydeł przybrał na szybkości, wiatr smagał was w twarze a istota wydała z siebie ostatni pisk, agonalny, wyższy, bardziej bolesny od tego, którym powitała was w okolicy leja. Dźwięk przeszedł w najbardziej nieprzyjemne rejestry, wwiercał się w bębenki, wręcz rozrywał uszy - obydwaj opadliście na suchy piach, z trudem wytrzymując torturę. Wzmaganą tylko gwałtownymi obrazami, przesuwającymi się w głowie, natrętnymi, niemożliwymi do powstrzymania.
Tristan ujrzał palące się Chateau Rose; płomienie sięgały wysoko ponad wieże dworu, pochłaniały różane ogrody, pozostawiając po sobie wypaloną, jałową ziemię. Widział parę poszarpanych zwłok; rozdarte ciała, rozerwane na strzępy czymś, co musiało być pazurami - wywleczone wnętrzności parowały gorącem, a wyłamane kości lśniły w czerwonej łunie płomieni różowym blaskiem. Jedynie dwie twarze zostały nieokaleczone, trzy piękne twarze - dwie otulone koroną brązowych loków i jedna przesłonięta białym welonem. Z pełnych ust Melisande ciekła czarna krew, a oczy Fantine, tak podobne do tych Tristana, wpatrywały się martwo w jego twarz, przeżółkłe, z pękniętymi białkami. Lecz nie był to koniec koszmaru - gdy tylko zdołał spojrzeć dalej, zobaczył Evandrę, żywą, przytomną, kroczącą przez popiół, w białej ślubnej sukni - lecz czy była to jego żona? Obraz rozmywał się, przy każdym mrugnięciu zamieniając złote włosy w ciemne loki Marianne. Rosier nie mógł jednak ruszyć w jej stronę, pozostawał sparaliżowany, aż do momentu, w którym w stronę kobiety przemknął złowieszczy cień. Powietrze przeszył potworny jęk bólu, agonalny, niemożliwy do wytrzymania. Jęk cierpiącej matki, jęk rozszarpywanej żywcem Marianne, jęk szlochających sióstr, jęk kobiet, które miał ochronić, dziedzictwa, o które obiecał zadbać - lecz zawiódł. Strach zacisnął jego gardło
Morgoth opadł na piasek jeszcze przez Tristanem. Jeśli sądził, że nie zazna bólu potworniejszego od tego, jaki emanował od rozszarpanego ramienia, mylił się. Gdy tylko smoczyca wydała z siebie potworny pisk, umysł Yaxleya przeszyły setki noży, zatrutych kłów, sączących lepki jad. Jad oblepiający Rosalie i Cynerica - płonęli żywcem, skóra odpadała płatami z pięknej twarzy półwili, z jej ciała, zasypując ziemię krwawym popiołem. Jej przyszły mąż wrzeszczał bez opamiętania, bezradny, cierpiący, słaby; taki, jakim Morgoth nigdy nie mógł go zobaczyć. Ich rysy zlały się w jedno, w surowe oblicze nestora rodu, martwego, zaklętego w kamień, wkrótce rozpadający się na drobne kawałki, na pył, niesiony lodowatym wiatrem, osiadającym na opuszczonych ruinach Yaxley's Hall i wpadającym do bagien. Zamglonych, przerażających, z czającymi się stworzeniami, nieznanymi i groźnymi - lecz nie to napawa Morgotha największym przerażeniem, a młoda brunetka w jasnej sukience, zsuwająca się z brzegu prosto do śmierdzącej wody. Toń zamyka się nad nią, próbuje wydrapać się na omszałą kłodę, ale nie potrafi - przeraźliwie krzyczy, wołając o pomoc, lecz Yaxley nie może nic zrobić, jest sparaliżowany i bierny. A agonalny, dławiący się pisk tylko narasta, wraz z chlupotem wody, pochłaniającej bliską mu kobietę.
Nie wiecie, ile trwają wasze wizje, równie dobrze mogły być to sekundy jak i całe godziny. Potworne dźwięki cichną równie gwałtownie, jak nagle wydarły się z pyska wyspiarki. Jesteście obolali, z waszych uszu cieknie krew, serca biją w niezdrowym rytmie a ciało drży. Gdy otwieracie oczy, nie widzicie jaźni a lej jest równo zasypany piachem. Nic nie wskazuje na to, byście przed momentem stoczyli walkę z mitycznym stworzeniem - nic oprócz ciągle krwawiącego i rozdartego ramienia Morgotha, które wymaga natychmiastowej pomocy uzdrowicielskiej.
| Dziękuję za grę. To już koniec pierwszego etapu polowania na wyspiarkę. Udało się Wam pokonać Strach. Możecie teraz wrócić do obozowiska, opatrzyć obrażenia oraz odpocząć. Następna część wyprawy rozpocznie się po powrocie Percivala i Benjamina do obozu (jeśli wrócą).
Morgoth, możesz założyć, że w obozowisku uzdrowiciel zabrany z rezerwatu Kent opatrzy Twoje rany. Medyk nie zdoła jednak usunąć obrażeń psychicznych, do końca wyprawy obydwaj utrzymujecie -15 do żywotności.
Kości smoczycy oraz zapomniana kość Tristana są dostępne do wglądu w Bezsensownym turlaniu.
Możecie napisać po poście kończącym - ale nie musicie.
Tristan także nie dał porwać się wirowi piasku - stał pewnie na nogach, mierząc w kierunku szamoczącej się z Yaxleyem wyspiarki. Kolejne zaklęcie torturujące celnie uderzyło w jaźń, odrzucając ją od atakowanego mężczyzny. Krew płynęła z rozszarpanego ramienia na piasek, od razu wsiąkając w niego, barwiąc na brudnobrązowy kolor. Smoczyca zawyła, ostatni raz próbując zaatakować, lecz ani zęby ani ogon nie zdołały skrzywdzić smokologów. Zamiast jednak opaść bez życia na piasek, wzniosła się w powietrze tuż nad mężczyznami - trzepot skrzydeł przybrał na szybkości, wiatr smagał was w twarze a istota wydała z siebie ostatni pisk, agonalny, wyższy, bardziej bolesny od tego, którym powitała was w okolicy leja. Dźwięk przeszedł w najbardziej nieprzyjemne rejestry, wwiercał się w bębenki, wręcz rozrywał uszy - obydwaj opadliście na suchy piach, z trudem wytrzymując torturę. Wzmaganą tylko gwałtownymi obrazami, przesuwającymi się w głowie, natrętnymi, niemożliwymi do powstrzymania.
Tristan ujrzał palące się Chateau Rose; płomienie sięgały wysoko ponad wieże dworu, pochłaniały różane ogrody, pozostawiając po sobie wypaloną, jałową ziemię. Widział parę poszarpanych zwłok; rozdarte ciała, rozerwane na strzępy czymś, co musiało być pazurami - wywleczone wnętrzności parowały gorącem, a wyłamane kości lśniły w czerwonej łunie płomieni różowym blaskiem. Jedynie dwie twarze zostały nieokaleczone, trzy piękne twarze - dwie otulone koroną brązowych loków i jedna przesłonięta białym welonem. Z pełnych ust Melisande ciekła czarna krew, a oczy Fantine, tak podobne do tych Tristana, wpatrywały się martwo w jego twarz, przeżółkłe, z pękniętymi białkami. Lecz nie był to koniec koszmaru - gdy tylko zdołał spojrzeć dalej, zobaczył Evandrę, żywą, przytomną, kroczącą przez popiół, w białej ślubnej sukni - lecz czy była to jego żona? Obraz rozmywał się, przy każdym mrugnięciu zamieniając złote włosy w ciemne loki Marianne. Rosier nie mógł jednak ruszyć w jej stronę, pozostawał sparaliżowany, aż do momentu, w którym w stronę kobiety przemknął złowieszczy cień. Powietrze przeszył potworny jęk bólu, agonalny, niemożliwy do wytrzymania. Jęk cierpiącej matki, jęk rozszarpywanej żywcem Marianne, jęk szlochających sióstr, jęk kobiet, które miał ochronić, dziedzictwa, o które obiecał zadbać - lecz zawiódł. Strach zacisnął jego gardło
Morgoth opadł na piasek jeszcze przez Tristanem. Jeśli sądził, że nie zazna bólu potworniejszego od tego, jaki emanował od rozszarpanego ramienia, mylił się. Gdy tylko smoczyca wydała z siebie potworny pisk, umysł Yaxleya przeszyły setki noży, zatrutych kłów, sączących lepki jad. Jad oblepiający Rosalie i Cynerica - płonęli żywcem, skóra odpadała płatami z pięknej twarzy półwili, z jej ciała, zasypując ziemię krwawym popiołem. Jej przyszły mąż wrzeszczał bez opamiętania, bezradny, cierpiący, słaby; taki, jakim Morgoth nigdy nie mógł go zobaczyć. Ich rysy zlały się w jedno, w surowe oblicze nestora rodu, martwego, zaklętego w kamień, wkrótce rozpadający się na drobne kawałki, na pył, niesiony lodowatym wiatrem, osiadającym na opuszczonych ruinach Yaxley's Hall i wpadającym do bagien. Zamglonych, przerażających, z czającymi się stworzeniami, nieznanymi i groźnymi - lecz nie to napawa Morgotha największym przerażeniem, a młoda brunetka w jasnej sukience, zsuwająca się z brzegu prosto do śmierdzącej wody. Toń zamyka się nad nią, próbuje wydrapać się na omszałą kłodę, ale nie potrafi - przeraźliwie krzyczy, wołając o pomoc, lecz Yaxley nie może nic zrobić, jest sparaliżowany i bierny. A agonalny, dławiący się pisk tylko narasta, wraz z chlupotem wody, pochłaniającej bliską mu kobietę.
Nie wiecie, ile trwają wasze wizje, równie dobrze mogły być to sekundy jak i całe godziny. Potworne dźwięki cichną równie gwałtownie, jak nagle wydarły się z pyska wyspiarki. Jesteście obolali, z waszych uszu cieknie krew, serca biją w niezdrowym rytmie a ciało drży. Gdy otwieracie oczy, nie widzicie jaźni a lej jest równo zasypany piachem. Nic nie wskazuje na to, byście przed momentem stoczyli walkę z mitycznym stworzeniem - nic oprócz ciągle krwawiącego i rozdartego ramienia Morgotha, które wymaga natychmiastowej pomocy uzdrowicielskiej.
| Dziękuję za grę. To już koniec pierwszego etapu polowania na wyspiarkę. Udało się Wam pokonać Strach. Możecie teraz wrócić do obozowiska, opatrzyć obrażenia oraz odpocząć. Następna część wyprawy rozpocznie się po powrocie Percivala i Benjamina do obozu (jeśli wrócą).
Morgoth, możesz założyć, że w obozowisku uzdrowiciel zabrany z rezerwatu Kent opatrzy Twoje rany. Medyk nie zdoła jednak usunąć obrażeń psychicznych, do końca wyprawy obydwaj utrzymujecie -15 do żywotności.
Kości smoczycy oraz zapomniana kość Tristana są dostępne do wglądu w Bezsensownym turlaniu.
Możecie napisać po poście kończącym - ale nie musicie.
- żywotności:
żywotność Tristana 185/220 (-15 obrażenia psychiczne, -15 obrażenia psychiczne cm, -5 osłabienie i krwotok z nosa)
żywotność Morgotha 120/170 (-15 obrażenia psychiczne, -20 obrażenia od ugryzienia, -15 zatrucie [wzrasta co turę])
żywotność wyspiarki rybojadki 1/200 (-52, zwierzę jest ociemniałe)
I show not your face but your heart's desire
13 VII 1956
Wszystkie czarodziejskie sposoby przemieszczania się, na których wcześniej polegał Kieran, nagle zaczęły zawodzić. Pomimo usilnych starań wciąż nie był w stanie gdziekolwiek się teleportować, sieć Fiuu – ograniczona do kominków – nieustannie ulegała poważnym awariom, zaś każdorazowe skorzystanie z jakiegokolwiek świstoklika mogło łatwo zostać skontrolowane przez Departament Transportu Magicznego. Cóż, przynajmniej było tak jeszcze niedawno, przed pożarem ministerstwa Magii. Oczywiście istniała alternatywa, ale jakoś nie uśmiechała mu się wizja złapania za miotłę. Loty długodystansowe były zbyt męczące, a on musiał dostać się na Wyspę Wight. Anomalie zbyt mocno wszystko komplikowały, również kwestię bezzwłocznego powrotu, gdyby coś jednak poszło nie tak.
Właśnie dlatego chciał mieć wszystko jak najlepiej zaplanowane zawczasu. Zdołał odwiedzić samotnie wyspę znajdującą się pod panowaniem rodu Lestrange kilka dni wcześniej. Skorzystał ze świstoklika znajdującego się w ogrodzie botanicznym imienia Beaumonta Marjoribanksa, co wydawało się całkiem logicznym wyborem – ogólnodostępny i często wykorzystywany. Ale to rozwiązanie od samego początku nie było dla Kierana zadowalające, wszystko przez brak możliwości szybkiego odwrotu. Dlatego opracował drogę powrotną, przy pierwszej wizycie skupiając się na poszukiwaniach kolejnego świstoklika, bądź kominka, który nie tylko byłby włączony do sieci Fiuu, ale do tego pozostawałby sprawny. Udało mu się odnaleźć taki kominek w jedynym lokalu przeznaczonym wyłącznie dla czarodziejów na całej wyspie. Kominek połączony z tym znajdującym się w Dziurawym Kotle, nie mogło być lepiej.
Nie zamierzał zmieniać środku transportu na wyspę. Znalazł się ponownie w ogrodzie botanicznym i śmiało dotknął rośliny, uprzednio wyrzucając z głowy wszelkie wątpliwości. Nie miał większych problemów z wizualizacją miejsca, do którego zamierzał się dostać.
Znalazł się przy ścianie martwego lasu, która mimo to i tak wyraziście odcinała się od ciemnej połaci ziemi, jeszcze bardziej pozbawionej życia, bo i całkowicie wyjałowionej. W tym kontraście było coś nieprzyjemnego, lecz nie należało się nad tym zbyt długo rozwodzić, szybko przypomniał sobie o zadaniu, jakie sobie postawił. Przeprowadzenie rekonesansu, nawet jeśli powierzchownego, zawsze wydawało mu się krokiem w dobrą stronę. Znów rozglądał się uważnie po otoczeniu. Konary nagich drzew niekoniecznie zapewniały dobrą osłonę, dlatego w dłoni wciąż uparcie ściskał materiał peleryny niewidki, wcale nie paląc się do jej użycia. Ale wolał mieć ją w pogotowiu, na wszelki wypadek. W milczeniu szukał słabych i mocnych stron do przygotowania zasadzki przy takim krajobrazie. Gdyby tylko Billy’emu udało się zaciągnąć czarnoksiężnika między drzewa, choćby i jakąś niesamowitą akrobacją na miotle.
W końcu pojawił się i Billy, może i jako drugi, ale bardziej kluczowy podczas tego zadania. Kieran rzucił mu uważne spojrzenie, po czym powitał go krótkim skinieniem głowy, zbliżając się ku niemu wolnym krokiem. Od razu oznajmił mu, że chce z niego uczynić przynętę, choć szanse na sukces wcale nie były tak wielkie. Tajemniczy czarnoksiężnik, który miał doprowadzić ich do artefaktu, czasem zjawiał się tutaj, aby móc obserwować grę innych. Ale nigdy pod swoją postacią. Rineheart zabrał zdjęć z akt i pokazał je swojemu towarzyszowi, jednak nie spodziewał się, żeby mieli ujrzeć prawdziwą twarz czarodzieja o arabskich korzeniach.
– Dzieciaki z okolicy skrzykują się na mecze quidditcha właśnie w tym miejscu i pewnie dlatego czasem tu bywa. To plotki, ale nic więcej nie mamy.
Na potwierdzenie jego słów trzech chłopców wyszło spomiędzy ogołoconych drzew, wymienili miedzy sobą kilka zdań, a potem wzbili się w powietrze na swoich miotłach. Kilka minut po szesnastej, dobrze. Nie unosili się jednak zbyt wysoko. Najstarszy z chłopców, na oko bliski już dorosłości, całkiem nieźle radził sobie przy wykonaniu ostrego skrętu.
– Skoro interesuje się quidditchem, na pewno o tobie słyszał. Jeśli cię rozpozna i sam zainicjuje kontakt, jesteśmy w domu. Może spróbuj pograć z tymi dzieciakami. Ja zostanę na dole, będę wypatrywał każdego. Mam przy sobie pelerynę niewidkę, wiec nie zmartw się, gdy mnie nie zobaczysz.
Naprawdę miał nadzieję, że to wypali. Być może czarnoksiężnika uda się rozpoznać po artefakcie; Kieran wciąż miał w pamięci obraz płaszcza z intrygującymi kamieniami pełniącymi rolę guzików.
Wszystkie czarodziejskie sposoby przemieszczania się, na których wcześniej polegał Kieran, nagle zaczęły zawodzić. Pomimo usilnych starań wciąż nie był w stanie gdziekolwiek się teleportować, sieć Fiuu – ograniczona do kominków – nieustannie ulegała poważnym awariom, zaś każdorazowe skorzystanie z jakiegokolwiek świstoklika mogło łatwo zostać skontrolowane przez Departament Transportu Magicznego. Cóż, przynajmniej było tak jeszcze niedawno, przed pożarem ministerstwa Magii. Oczywiście istniała alternatywa, ale jakoś nie uśmiechała mu się wizja złapania za miotłę. Loty długodystansowe były zbyt męczące, a on musiał dostać się na Wyspę Wight. Anomalie zbyt mocno wszystko komplikowały, również kwestię bezzwłocznego powrotu, gdyby coś jednak poszło nie tak.
Właśnie dlatego chciał mieć wszystko jak najlepiej zaplanowane zawczasu. Zdołał odwiedzić samotnie wyspę znajdującą się pod panowaniem rodu Lestrange kilka dni wcześniej. Skorzystał ze świstoklika znajdującego się w ogrodzie botanicznym imienia Beaumonta Marjoribanksa, co wydawało się całkiem logicznym wyborem – ogólnodostępny i często wykorzystywany. Ale to rozwiązanie od samego początku nie było dla Kierana zadowalające, wszystko przez brak możliwości szybkiego odwrotu. Dlatego opracował drogę powrotną, przy pierwszej wizycie skupiając się na poszukiwaniach kolejnego świstoklika, bądź kominka, który nie tylko byłby włączony do sieci Fiuu, ale do tego pozostawałby sprawny. Udało mu się odnaleźć taki kominek w jedynym lokalu przeznaczonym wyłącznie dla czarodziejów na całej wyspie. Kominek połączony z tym znajdującym się w Dziurawym Kotle, nie mogło być lepiej.
Nie zamierzał zmieniać środku transportu na wyspę. Znalazł się ponownie w ogrodzie botanicznym i śmiało dotknął rośliny, uprzednio wyrzucając z głowy wszelkie wątpliwości. Nie miał większych problemów z wizualizacją miejsca, do którego zamierzał się dostać.
Znalazł się przy ścianie martwego lasu, która mimo to i tak wyraziście odcinała się od ciemnej połaci ziemi, jeszcze bardziej pozbawionej życia, bo i całkowicie wyjałowionej. W tym kontraście było coś nieprzyjemnego, lecz nie należało się nad tym zbyt długo rozwodzić, szybko przypomniał sobie o zadaniu, jakie sobie postawił. Przeprowadzenie rekonesansu, nawet jeśli powierzchownego, zawsze wydawało mu się krokiem w dobrą stronę. Znów rozglądał się uważnie po otoczeniu. Konary nagich drzew niekoniecznie zapewniały dobrą osłonę, dlatego w dłoni wciąż uparcie ściskał materiał peleryny niewidki, wcale nie paląc się do jej użycia. Ale wolał mieć ją w pogotowiu, na wszelki wypadek. W milczeniu szukał słabych i mocnych stron do przygotowania zasadzki przy takim krajobrazie. Gdyby tylko Billy’emu udało się zaciągnąć czarnoksiężnika między drzewa, choćby i jakąś niesamowitą akrobacją na miotle.
W końcu pojawił się i Billy, może i jako drugi, ale bardziej kluczowy podczas tego zadania. Kieran rzucił mu uważne spojrzenie, po czym powitał go krótkim skinieniem głowy, zbliżając się ku niemu wolnym krokiem. Od razu oznajmił mu, że chce z niego uczynić przynętę, choć szanse na sukces wcale nie były tak wielkie. Tajemniczy czarnoksiężnik, który miał doprowadzić ich do artefaktu, czasem zjawiał się tutaj, aby móc obserwować grę innych. Ale nigdy pod swoją postacią. Rineheart zabrał zdjęć z akt i pokazał je swojemu towarzyszowi, jednak nie spodziewał się, żeby mieli ujrzeć prawdziwą twarz czarodzieja o arabskich korzeniach.
– Dzieciaki z okolicy skrzykują się na mecze quidditcha właśnie w tym miejscu i pewnie dlatego czasem tu bywa. To plotki, ale nic więcej nie mamy.
Na potwierdzenie jego słów trzech chłopców wyszło spomiędzy ogołoconych drzew, wymienili miedzy sobą kilka zdań, a potem wzbili się w powietrze na swoich miotłach. Kilka minut po szesnastej, dobrze. Nie unosili się jednak zbyt wysoko. Najstarszy z chłopców, na oko bliski już dorosłości, całkiem nieźle radził sobie przy wykonaniu ostrego skrętu.
– Skoro interesuje się quidditchem, na pewno o tobie słyszał. Jeśli cię rozpozna i sam zainicjuje kontakt, jesteśmy w domu. Może spróbuj pograć z tymi dzieciakami. Ja zostanę na dole, będę wypatrywał każdego. Mam przy sobie pelerynę niewidkę, wiec nie zmartw się, gdy mnie nie zobaczysz.
Naprawdę miał nadzieję, że to wypali. Być może czarnoksiężnika uda się rozpoznać po artefakcie; Kieran wciąż miał w pamięci obraz płaszcza z intrygującymi kamieniami pełniącymi rolę guzików.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Stresował się.
Trema nie była dla niego obcym uczuciem – lekkie zdenerwowanie towarzyszące mu przed ważniejszymi meczami stanowiło stan, z którym niemal już się zaprzyjaźnił, traktując go jako nieodłączną część funkcjonowania – ale szarpiąca wnętrznościami obawa, dręcząca go niestrudzenie od poprzedniego dnia, była doświadczeniem zupełnie nowym, z którym nie do końca wiedział, jak sobie poradzić. Zadanie postawione przed nim i Kieranem skutecznie odebrało mu zdolność do spokojnego zaśnięcia; poprzednią noc spędził więc przewracając się z boku na bok i rozmyślając nad wszystkimi czarnymi scenariuszami, które nie miały prawa się ziścić. Poddał się zaraz przed świtem, zwlekając się z łóżka i poświęcając prawie godzinę na bezcelowe latanie nad okolicą, byle tylko wyrzucić z głowy rozpraszające go myśli. Nie chodziło o to, że się bał – w każdym razie nie o siebie, ani swoją karierę, która kruszyła się coraz szybciej, odkąd zaczął spędzać późne wieczory na uganianiu się za anomaliami, co skutkowało notorycznymi spóźnieniami na porannych treningach; tym, co go przerażało, była ciążąca na barkach odpowiedzialność. Wiedział, że nie mógł zawieść, wiedział też, jakie mogą być skutki ewentualnej porażki i sama ta świadomość wystarczała, by odebrać mu charakterystyczną lekkość ducha.
Cieszył się, że jego partnerem w zbrodni i konstruktorem planu działania był akurat Kieran; ten fakt jako jeden z niewielu sprawiał, że udawało mu się oddychać swobodniej, bo niewiele osób darzył zaufaniem tak bezwarunkowym, jak ojca Jackie. Jako doświadczony auror z całą pewnością wiedział dokładnie, co robił, dlatego Billy godził się ślepo na wszystkie warunki i założenia już w chwili, w której otwierał lakoniczny list. Czuł się znacznie lepiej wypełniając polecenia kogoś uzdolnionego w tej materii, niż gdyby to on sam miał je wydawać, bo opracowywanie skomplikowanych i finezyjnych planów z całą pewnością nie należało do jego mocnych stron: zazwyczaj widząc problem, rzucał się ku najbardziej oczywistemu i najprostszemu rozwiązaniu bez głębszego przemyślenia, wierząc, że przekombinowanie nikomu nie mogło wyjść na dobre. To przekonanie działało świetnie na boisku, gdzie refleks i instynkty liczyły się bardziej niż długie przemyślenia – ale podejrzewał, że tam, gdzie należało zachować chłodne spojrzenie i zdrowy rozsądek, jego metoda mogła się nie sprawdzić.
Na wskazanym przez Kierana miejscu pojawił się o czasie, lądując tuż przed ścianą lasu i żwawo zeskakując z miotły – choć bynajmniej nie był to sposób, w jaki pokonał całą drogę od Londynu, większość trasy spędzając w zatłoczonym Błędnym Rycerzu. Zaczarowany autobus (jeszcze) nie oferował jednak przepraw wodnych, ostatni etap zdecydował się więc pokonać drogą powietrzną, w ten sposób kradnąc dla siebie odrobinę osobistej strefy komfortu. Z miotłą przełożoną przez ramię zawsze czuł się nieco lepiej – nawet jeżeli w starciu z czarnoksiężnikiem na niewiele mogła mu się zdać.
Wysłuchał instrukcji Kierana w skupieniu, uważnie przyglądając się również fotografiom podejrzanego mężczyzny, a dopiero później przenosząc spojrzenie na kilkoro śmiejących się dzieciaków. Póki co jego rola wydawała się dosyć jasna; nie był co prawda pewien, czy był zawodnikiem wystarczającego kalibru, by ktoś zdecydował się wyjść jedynie dla niego z ukrycia, ale ufał instynktom aurora – nie protestował więc, zamiast tego po prostu kiwając głową. – Będę obserwował okolicę z g-g-góry – odpowiedział, odwracając się w stronę trójki chłopców i ruszając w tamtym kierunku, po drodze upewniając się, że rozumiał wszystkie punkty planu. Miał wrażenie, że dosyć mocno opierali się o nadzieję – że mężczyzna akurat tego dnia pojawi się w okolicy, i że złapie przynętę – ale musieli spróbować.
Zatrzymał się w pobliżu dzieciaków, zadzierając głowę do góry. – H-hej! – zawołał, próbując zwrócić na siebie ich uwagę. – Chyba brakuje wam jednego zawodnika, żeby z-z-zagrać dwa na dwa! – Nie był pewien, czy go rozpoznali, ale wylądowali tuż obok i po krótkiej wymianie zdań już był z nimi w powietrzu, dzieląc uwagę między prostą rozgrywkę, a pojawienie się ewentualnych gapiów.
Trema nie była dla niego obcym uczuciem – lekkie zdenerwowanie towarzyszące mu przed ważniejszymi meczami stanowiło stan, z którym niemal już się zaprzyjaźnił, traktując go jako nieodłączną część funkcjonowania – ale szarpiąca wnętrznościami obawa, dręcząca go niestrudzenie od poprzedniego dnia, była doświadczeniem zupełnie nowym, z którym nie do końca wiedział, jak sobie poradzić. Zadanie postawione przed nim i Kieranem skutecznie odebrało mu zdolność do spokojnego zaśnięcia; poprzednią noc spędził więc przewracając się z boku na bok i rozmyślając nad wszystkimi czarnymi scenariuszami, które nie miały prawa się ziścić. Poddał się zaraz przed świtem, zwlekając się z łóżka i poświęcając prawie godzinę na bezcelowe latanie nad okolicą, byle tylko wyrzucić z głowy rozpraszające go myśli. Nie chodziło o to, że się bał – w każdym razie nie o siebie, ani swoją karierę, która kruszyła się coraz szybciej, odkąd zaczął spędzać późne wieczory na uganianiu się za anomaliami, co skutkowało notorycznymi spóźnieniami na porannych treningach; tym, co go przerażało, była ciążąca na barkach odpowiedzialność. Wiedział, że nie mógł zawieść, wiedział też, jakie mogą być skutki ewentualnej porażki i sama ta świadomość wystarczała, by odebrać mu charakterystyczną lekkość ducha.
Cieszył się, że jego partnerem w zbrodni i konstruktorem planu działania był akurat Kieran; ten fakt jako jeden z niewielu sprawiał, że udawało mu się oddychać swobodniej, bo niewiele osób darzył zaufaniem tak bezwarunkowym, jak ojca Jackie. Jako doświadczony auror z całą pewnością wiedział dokładnie, co robił, dlatego Billy godził się ślepo na wszystkie warunki i założenia już w chwili, w której otwierał lakoniczny list. Czuł się znacznie lepiej wypełniając polecenia kogoś uzdolnionego w tej materii, niż gdyby to on sam miał je wydawać, bo opracowywanie skomplikowanych i finezyjnych planów z całą pewnością nie należało do jego mocnych stron: zazwyczaj widząc problem, rzucał się ku najbardziej oczywistemu i najprostszemu rozwiązaniu bez głębszego przemyślenia, wierząc, że przekombinowanie nikomu nie mogło wyjść na dobre. To przekonanie działało świetnie na boisku, gdzie refleks i instynkty liczyły się bardziej niż długie przemyślenia – ale podejrzewał, że tam, gdzie należało zachować chłodne spojrzenie i zdrowy rozsądek, jego metoda mogła się nie sprawdzić.
Na wskazanym przez Kierana miejscu pojawił się o czasie, lądując tuż przed ścianą lasu i żwawo zeskakując z miotły – choć bynajmniej nie był to sposób, w jaki pokonał całą drogę od Londynu, większość trasy spędzając w zatłoczonym Błędnym Rycerzu. Zaczarowany autobus (jeszcze) nie oferował jednak przepraw wodnych, ostatni etap zdecydował się więc pokonać drogą powietrzną, w ten sposób kradnąc dla siebie odrobinę osobistej strefy komfortu. Z miotłą przełożoną przez ramię zawsze czuł się nieco lepiej – nawet jeżeli w starciu z czarnoksiężnikiem na niewiele mogła mu się zdać.
Wysłuchał instrukcji Kierana w skupieniu, uważnie przyglądając się również fotografiom podejrzanego mężczyzny, a dopiero później przenosząc spojrzenie na kilkoro śmiejących się dzieciaków. Póki co jego rola wydawała się dosyć jasna; nie był co prawda pewien, czy był zawodnikiem wystarczającego kalibru, by ktoś zdecydował się wyjść jedynie dla niego z ukrycia, ale ufał instynktom aurora – nie protestował więc, zamiast tego po prostu kiwając głową. – Będę obserwował okolicę z g-g-góry – odpowiedział, odwracając się w stronę trójki chłopców i ruszając w tamtym kierunku, po drodze upewniając się, że rozumiał wszystkie punkty planu. Miał wrażenie, że dosyć mocno opierali się o nadzieję – że mężczyzna akurat tego dnia pojawi się w okolicy, i że złapie przynętę – ale musieli spróbować.
Zatrzymał się w pobliżu dzieciaków, zadzierając głowę do góry. – H-hej! – zawołał, próbując zwrócić na siebie ich uwagę. – Chyba brakuje wam jednego zawodnika, żeby z-z-zagrać dwa na dwa! – Nie był pewien, czy go rozpoznali, ale wylądowali tuż obok i po krótkiej wymianie zdań już był z nimi w powietrzu, dzieląc uwagę między prostą rozgrywkę, a pojawienie się ewentualnych gapiów.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Choć Rineheart sam skonstruował cały plan działania, wcale nie budził on u niego zachwytu, wręcz przeciwnie, był jeszcze bardziej co do wszystkich założeń krytyczny. Ani odrobinę nie podobało mu się to, że powodzenie ich misji skazane jest na łut szczęścia. Nijak nie miał pewności, że tego dnia czarnoksiężnik zjawi się w tym miejscu, bo i z pewnością nie zjawiał się tu codziennie. Jednak był tutaj widziany przynajmniej raz, tak wynikało z relacji wiarygodnego świadka, lecz reszta informacji na ten temat wzięła się z pogłosek. Warto było słuchać tego, co też ludzie gadają, tak natrafiało się na ciekawe poszlaki, ale nie wszystkim plotkom należy dowierzać.
Nim jeszcze Billy zdążył się odwrócić, położył dłoń na jego ramieniu, posyłając mu przy tym uważne spojrzenie. Młody sąsiad, szukający Jastrzębi, członek Zakonu, po prostu dobry chłopak, który chciał pomóc w naprawie zepsutego świata. – Liczę na ciebie – wyznał szczerze, choć nieco mrukliwym tonem, bo już dawno zapomniał jak to jest zwracać się do ludzi inaczej. Rzadko odzywała się w nim chęć okazania komuś wsparcia, może to dlatego. Wyjątkowo chciał pokrzepić młodszego mężczyznę, pokazać, że w niego wierzy. Nie bez powodu wziął go na przynętę. – Może nie być w swojej postaci, ale płaszcz na pewno będzie na sobie miał – powtórzył raz jeszcze, aby jego towarzysz mógł ponownie utrwalić sobie ten fakt. Być może te wszystkie pouczenia ze strony Kierana mogły z czasem stać się nużące, jednak zależało mu na sukcesie. Bystry wzrok szukającego prawdopodobnie dostrzeże błysk szlachetnych kamieni na szacie.
Zawodnik drużyny z Falmouth ruszył ku chłopcom, aurorowi zaś pozostało trzymać się nadziei, że tego dnia obecny właściciel poszukiwanego przez Zakonu artefaktu jednak się pojawi. Zamierzał tkwić tu do samego zmierzchu, choć nie sądził, żeby czarnoksiężnik miał pojawić się w chwili, gdy słońce powoli będzie znikać za horyzontem. Kieran skrył się za jednym z drzew i narzucił na siebie pelerynę niewidkę, chowając się pod nią całkowicie pomimo swojej potężnej postury. Na wszelki wypadek tkwił pod materiałem przygarbiony, w dłoni cały czas asekuracyjnie ściskając swoją różdżkę. Nieustannie rozglądał się dookoła, w myślach odtwarzając drogę powrotną, której istotnym elementem był kominek podłączony do sieci Fiuu. Ale nie ignorował wcale tego, co działo się w powietrzu.
Jeśli z początku chłopcy nie poznali zawodowego gracza, to jednak po płynności jego ruchów musieli nabrać pewnych podejrzeń, że nie mają do czynienia z amatorem. Żaden jednak nie przerwał gry, oddając się jej z pełnym zaangażowaniem. Kiedy jednak przy linii nagich drzew kolejni dwaj chłopcy zjawili się z miotłami, jeden z nich stanął jak wryty z rozwartymi mocno ustami, potem przetarł oczy ze zdumienia, następnie zawrócił i ruszył na miotle, jakby się za nim paliło. Może mały fan Jastrzębi dostrzegł gracza ukochanego zespołu? Jeśli ta wieść ruszy dalej, być może coś się wydarzy. Kieran oczekiwał w napięciu, rozmyślając o tym, jakie kolejne kroki podejmie, gdy już ujrzy podejrzanego. Przede wszystkim musiał uważać, cały czas mieć swą różdżkę w pogotowiu.
Nim jeszcze Billy zdążył się odwrócić, położył dłoń na jego ramieniu, posyłając mu przy tym uważne spojrzenie. Młody sąsiad, szukający Jastrzębi, członek Zakonu, po prostu dobry chłopak, który chciał pomóc w naprawie zepsutego świata. – Liczę na ciebie – wyznał szczerze, choć nieco mrukliwym tonem, bo już dawno zapomniał jak to jest zwracać się do ludzi inaczej. Rzadko odzywała się w nim chęć okazania komuś wsparcia, może to dlatego. Wyjątkowo chciał pokrzepić młodszego mężczyznę, pokazać, że w niego wierzy. Nie bez powodu wziął go na przynętę. – Może nie być w swojej postaci, ale płaszcz na pewno będzie na sobie miał – powtórzył raz jeszcze, aby jego towarzysz mógł ponownie utrwalić sobie ten fakt. Być może te wszystkie pouczenia ze strony Kierana mogły z czasem stać się nużące, jednak zależało mu na sukcesie. Bystry wzrok szukającego prawdopodobnie dostrzeże błysk szlachetnych kamieni na szacie.
Zawodnik drużyny z Falmouth ruszył ku chłopcom, aurorowi zaś pozostało trzymać się nadziei, że tego dnia obecny właściciel poszukiwanego przez Zakonu artefaktu jednak się pojawi. Zamierzał tkwić tu do samego zmierzchu, choć nie sądził, żeby czarnoksiężnik miał pojawić się w chwili, gdy słońce powoli będzie znikać za horyzontem. Kieran skrył się za jednym z drzew i narzucił na siebie pelerynę niewidkę, chowając się pod nią całkowicie pomimo swojej potężnej postury. Na wszelki wypadek tkwił pod materiałem przygarbiony, w dłoni cały czas asekuracyjnie ściskając swoją różdżkę. Nieustannie rozglądał się dookoła, w myślach odtwarzając drogę powrotną, której istotnym elementem był kominek podłączony do sieci Fiuu. Ale nie ignorował wcale tego, co działo się w powietrzu.
Jeśli z początku chłopcy nie poznali zawodowego gracza, to jednak po płynności jego ruchów musieli nabrać pewnych podejrzeń, że nie mają do czynienia z amatorem. Żaden jednak nie przerwał gry, oddając się jej z pełnym zaangażowaniem. Kiedy jednak przy linii nagich drzew kolejni dwaj chłopcy zjawili się z miotłami, jeden z nich stanął jak wryty z rozwartymi mocno ustami, potem przetarł oczy ze zdumienia, następnie zawrócił i ruszył na miotle, jakby się za nim paliło. Może mały fan Jastrzębi dostrzegł gracza ukochanego zespołu? Jeśli ta wieść ruszy dalej, być może coś się wydarzy. Kieran oczekiwał w napięciu, rozmyślając o tym, jakie kolejne kroki podejmie, gdy już ujrzy podejrzanego. Przede wszystkim musiał uważać, cały czas mieć swą różdżkę w pogotowiu.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Słowa Kierana, wypowiedziane na kilka sekund przed planowanym rozdzieleniem się, wciąż jeszcze dźwięczały mu w głowie, gdy wzbijał się w powietrze, starając się nie zapomnieć, że to nie był tylko zwyczajny, kolejny mecz – że tym razem grał o coś więcej, niż przepchnięcie Jastrzębi o oczko wyżej w tabeli ligowych rozgrywek. Ciężar odpowiedzialności ciążył na jego barkach niemal namacalnie, jak echo dłoni starszego aurora na jego ramieniu; wtedy po prostu skinął głową, akceptując instrukcje, teraz jednak, gdy odległość i prędkość przestały pozwalać na dokładne przeanalizowanie wyrazu jego twarzy, pozwolił sobie na napływ wątpliwości. Bo wbrew pozorom daleko mu było do pewności siebie; aktorem od zawsze był marnym, a gdyby tylko ośmielił się kiedykolwiek spróbować szczęścia w pokerze, przegrałby z kretesem. Jego myśli i emocje wychodziły na wierzch niemal natychmiast, odmalowując się w rysach pod postacią barwnej, czasami wręcz przesadnie szczegółowej mozaiki; trudno było mu więc uwierzyć, że śmigający tuż obok niego chłopcy, nie nabrali podejrzeń, słysząc jego zaproszenie. Złudny wydawał się fakt, że żaden z nich tego nie okazał – a może to sam Billy przejawiał pierwsze oznaki paranoi?
Pokręcił głową, wyzbywając się z głowy niepotrzebnych myśli i zamiast tego kierując je ku nadlatującemu w jego stronę kaflowi, którego złapał zgrabnie, żeby w następnej sekundzie wyminąć zawodnika przeciwnej drużyny i ruszyć w stronę prowizorycznej obręczy. Wykonywanie manewrów i wypatrywanie przerw w linii obrony sprawiało cudownie znajome wrażenie, ale nie potrafił zignorować wszechobecnej, nerwowej warstwy, którymi podszyta była każda sekunda meczu. Gdyby to był prawdziwy trening, jego kapitan już dawno nawrzeszczałby na niego, że jego głowa znajdowała się gdzieś indziej – i rzeczywiście tak było, bo częściej niż w stronę bramki, zerkał ku okalającym polanę drzewom, starając się wypatrzeć cokolwiek, co pomogłoby im w ukończeniu misji. Już od jakiegoś czasu nigdzie nie dostrzegał Kierana, ale to akurat nie pobudziło jego czujności – wiedział, że mężczyzna już z całą pewnością ukrył się pod peleryną niewidką, obserwując rozwój sytuacji z przezornego ukrycia. Co do jego niewidzialnej obecności nie miał najmniejszych wątpliwości; ufał starszemu czarodziejowi bardziej, niż w tej chwili ufał sobie, nie będąc w stanie zignorować dzielących ich lat doświadczenia w łapaniu czarnoksiężników.
Jego wzmożone zainteresowanie powierzchnią ziemi sprawiło, że nie umknęło mu pojawienie się nowych sylwetek; widział, jak jeden z dzieciaków odwraca się i mknie z powrotem w stronę lasu, choć nie do końca zrozumiał, dlaczego; widząc jednak, że wśród drzew zaczyna robić się tłoczno, oddał niecelny strzał na bramkę i podleciał do jednego z graczy (wydawało mu się, że pozostali chłopcy wołali za nim Ethan). – Spodziewacie się t-t-towarzystwa? – zapytał, pozornie lekko, wskazując głową ku ziemi; chłopak podążył wzrokiem za jego wodzą, po czym wzruszył zamaszyście ramionami. – Może. Przychodzi tu każdy, kto chce. Czasami nawet mamy widownię – odpowiedział lakonicznie i sekundę później już go nie było, bo pikował szybko ku uciekającej piłce.
Billy nadal obserwował okolicę, wykonując dodatkową pętlę dookoła umownej krawędzi boiska i czekając na jakiś znak, który zmusiłby go do działania. Może już powinien wylądować? Nie chciał jednak budzić dodatkowych podejrzeń, grał więc dalej, czujny na każdą próbę przekazania wiadomości, jaką mógłby podjąć Kieran.
Pokręcił głową, wyzbywając się z głowy niepotrzebnych myśli i zamiast tego kierując je ku nadlatującemu w jego stronę kaflowi, którego złapał zgrabnie, żeby w następnej sekundzie wyminąć zawodnika przeciwnej drużyny i ruszyć w stronę prowizorycznej obręczy. Wykonywanie manewrów i wypatrywanie przerw w linii obrony sprawiało cudownie znajome wrażenie, ale nie potrafił zignorować wszechobecnej, nerwowej warstwy, którymi podszyta była każda sekunda meczu. Gdyby to był prawdziwy trening, jego kapitan już dawno nawrzeszczałby na niego, że jego głowa znajdowała się gdzieś indziej – i rzeczywiście tak było, bo częściej niż w stronę bramki, zerkał ku okalającym polanę drzewom, starając się wypatrzeć cokolwiek, co pomogłoby im w ukończeniu misji. Już od jakiegoś czasu nigdzie nie dostrzegał Kierana, ale to akurat nie pobudziło jego czujności – wiedział, że mężczyzna już z całą pewnością ukrył się pod peleryną niewidką, obserwując rozwój sytuacji z przezornego ukrycia. Co do jego niewidzialnej obecności nie miał najmniejszych wątpliwości; ufał starszemu czarodziejowi bardziej, niż w tej chwili ufał sobie, nie będąc w stanie zignorować dzielących ich lat doświadczenia w łapaniu czarnoksiężników.
Jego wzmożone zainteresowanie powierzchnią ziemi sprawiło, że nie umknęło mu pojawienie się nowych sylwetek; widział, jak jeden z dzieciaków odwraca się i mknie z powrotem w stronę lasu, choć nie do końca zrozumiał, dlaczego; widząc jednak, że wśród drzew zaczyna robić się tłoczno, oddał niecelny strzał na bramkę i podleciał do jednego z graczy (wydawało mu się, że pozostali chłopcy wołali za nim Ethan). – Spodziewacie się t-t-towarzystwa? – zapytał, pozornie lekko, wskazując głową ku ziemi; chłopak podążył wzrokiem za jego wodzą, po czym wzruszył zamaszyście ramionami. – Może. Przychodzi tu każdy, kto chce. Czasami nawet mamy widownię – odpowiedział lakonicznie i sekundę później już go nie było, bo pikował szybko ku uciekającej piłce.
Billy nadal obserwował okolicę, wykonując dodatkową pętlę dookoła umownej krawędzi boiska i czekając na jakiś znak, który zmusiłby go do działania. Może już powinien wylądować? Nie chciał jednak budzić dodatkowych podejrzeń, grał więc dalej, czujny na każdą próbę przekazania wiadomości, jaką mógłby podjąć Kieran.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Do gry dołączył chłopiec, który nie pognał jak szalony przez wyniszczony las, ale również zasiadł na miotle i wzniósł się w powietrze z szerokim uśmiechem na ustach. Na przynętę złapały się dzieci i Rineheart nie był pewien, co o tym myśleć. Jeszcze miał jakieś liche nadzieje na sukces, ale w końcu zaczął zauważać ogromne luki w swoim planie. Posiadł informacje, całkiem wiarygodne, jednak wielu rzeczy nie zdołał przewidzieć. Mijały kolejne minuty gry, której rozochocone dzieci za nic nie chciały przerwać, nadal sunąc w powietrzu, próbując coraz to śmielszych akrobacji, najwidoczniej ośmielone obecności zawodowego gracza. Czas płynął i niekoniecznie działał na ich korzyść. Kolejne dzieciaki przybywały, te z miotłami dołączyły do gry, a te ich pozbawione wpatrywały się na widowisko z dołu. A Kieran obserwował wszystko w milczeniu, szukając niepasującego elementu. Dalej czekał i był bliski zrezygnowania z obserwacji, gdyby nie przełom.
Tylko jeden dorosły mężczyzna stał przy linii drzew i z jakąś dziwną intensywnością przyglądał się grającym zawodnikom. Nie miał na sobie szaty z kamieniami, a rysy jego twarzy nie miały w sobie nic, co mogłoby świadczyć o arabskim pochodzeniu. Kieran ostrożnie zaczął się przemieszczać w jego stronę, bardzo uważając, aby nie zdradzić swojej obecności. Udało mu się bezszelestnie przekraść się między drzewami do tajemniczego jegomościa. Ten chwycił za ramię jednego z chłopców, którzy jeszcze nie mieli okazji zasiąść na miotle i wzlecieć w niebo z entuzjazmem. Z jakąś dziwną desperacją i nadzieją spoglądał na młokosa, jakby błagał pośrednio o ratunek.
– To jest Billy Moore? – spytał z niepewnością w głosie. – Ten ścigający Jastrzębi? – dopytał jeszcze, zaciskając mocniej palce na ramieniu dzieciaka. Chłopiec wcale nie był zadowolony z takiej postawy, bo zmarszczył dziwacznie noc.
– Tak powiedzieli mi chłopaki z wioski – odparł cicho. – I nawet lata jak zawodowiec – zauważył przytomnie, wyszczerzając się przy tym chytrze, jakby poczuł, że przewyższa w czymś mężczyznę. W końcu wyrwał ramię z uścisku i dołączył do wiwatów, jakie podniosły się, gdy zdobyto kolejne punkty. Rineheart nie miał rozeznania w przebiegu gry, nie obchodził go podział drużyn, musiał skupić się na swoim celu – elemencie niepasującym do otoczenia opanowanego przez dzieci.
Skryty pod peleryną niewidką z łatwością zakradł się za plecy mężczyzny i śmiało wysunął różdżkę spod materiału, aby dźgnąć jej końcem mężczyznę. Ten momentalnie drgnął, ale nie pisnął, jakby przewidując co nastąpi.
– Bez sztuczek – mruknął Kieran. – Kamir Hariri? – spytał krótko.
– Nie – wyrzucił z siebie mężczyzna. – To mój pracodawca – wyjaśnił szybko, nawet panując nad drżeniem głosu.
– Co tu robisz?
– Mam zobaczyć, czy aby na pewno gra tu Moore – powiedział na jednym wydechu. – A jeśli to on, to zaprosić go na spotkanie z panem Haririm.
Naprawdę mieli z Billym jakieś ogromne szczęście. Dzieciaki rozniosły wieść i ta dotarła do uszu czarnoksiężnika. Plotki o jego miłości do Quidditcha nie były więc przesadzone.
– Zawołaj Moore’a – polecił mu głosem nieznoszącym sprzeciwu. – A potem zaprowadzisz go do Hariria – niezbyt przejął się tym, że być może przejęzyczył się przy wypowiadaniu nazwiska. To nie miało znaczenia. Musieli teraz odejść na bok i przepytać tego jegomościa w sprawie szaty jego pracodawcy.
– Billy Moore – wyrzucił z siebie ledwo słyszalnie, więc Kieran na zachętę dźgnął go mocniej w plecy różdżką. – BILLY MOORE! – wykrzyknął z całych sił, wręcz ryknął z desperacji. – MOGĘ PROSIĆ NA SŁOWO?!
Kilka dzieciaków jęknęło z zawodu, niektóre już wyciągnęły kartki i pióra, czekając na możliwość zdobycia autografu. Billy jednak powinien skupić się na wołającym go mężczyźnie.
Tylko jeden dorosły mężczyzna stał przy linii drzew i z jakąś dziwną intensywnością przyglądał się grającym zawodnikom. Nie miał na sobie szaty z kamieniami, a rysy jego twarzy nie miały w sobie nic, co mogłoby świadczyć o arabskim pochodzeniu. Kieran ostrożnie zaczął się przemieszczać w jego stronę, bardzo uważając, aby nie zdradzić swojej obecności. Udało mu się bezszelestnie przekraść się między drzewami do tajemniczego jegomościa. Ten chwycił za ramię jednego z chłopców, którzy jeszcze nie mieli okazji zasiąść na miotle i wzlecieć w niebo z entuzjazmem. Z jakąś dziwną desperacją i nadzieją spoglądał na młokosa, jakby błagał pośrednio o ratunek.
– To jest Billy Moore? – spytał z niepewnością w głosie. – Ten ścigający Jastrzębi? – dopytał jeszcze, zaciskając mocniej palce na ramieniu dzieciaka. Chłopiec wcale nie był zadowolony z takiej postawy, bo zmarszczył dziwacznie noc.
– Tak powiedzieli mi chłopaki z wioski – odparł cicho. – I nawet lata jak zawodowiec – zauważył przytomnie, wyszczerzając się przy tym chytrze, jakby poczuł, że przewyższa w czymś mężczyznę. W końcu wyrwał ramię z uścisku i dołączył do wiwatów, jakie podniosły się, gdy zdobyto kolejne punkty. Rineheart nie miał rozeznania w przebiegu gry, nie obchodził go podział drużyn, musiał skupić się na swoim celu – elemencie niepasującym do otoczenia opanowanego przez dzieci.
Skryty pod peleryną niewidką z łatwością zakradł się za plecy mężczyzny i śmiało wysunął różdżkę spod materiału, aby dźgnąć jej końcem mężczyznę. Ten momentalnie drgnął, ale nie pisnął, jakby przewidując co nastąpi.
– Bez sztuczek – mruknął Kieran. – Kamir Hariri? – spytał krótko.
– Nie – wyrzucił z siebie mężczyzna. – To mój pracodawca – wyjaśnił szybko, nawet panując nad drżeniem głosu.
– Co tu robisz?
– Mam zobaczyć, czy aby na pewno gra tu Moore – powiedział na jednym wydechu. – A jeśli to on, to zaprosić go na spotkanie z panem Haririm.
Naprawdę mieli z Billym jakieś ogromne szczęście. Dzieciaki rozniosły wieść i ta dotarła do uszu czarnoksiężnika. Plotki o jego miłości do Quidditcha nie były więc przesadzone.
– Zawołaj Moore’a – polecił mu głosem nieznoszącym sprzeciwu. – A potem zaprowadzisz go do Hariria – niezbyt przejął się tym, że być może przejęzyczył się przy wypowiadaniu nazwiska. To nie miało znaczenia. Musieli teraz odejść na bok i przepytać tego jegomościa w sprawie szaty jego pracodawcy.
– Billy Moore – wyrzucił z siebie ledwo słyszalnie, więc Kieran na zachętę dźgnął go mocniej w plecy różdżką. – BILLY MOORE! – wykrzyknął z całych sił, wręcz ryknął z desperacji. – MOGĘ PROSIĆ NA SŁOWO?!
Kilka dzieciaków jęknęło z zawodu, niektóre już wyciągnęły kartki i pióra, czekając na możliwość zdobycia autografu. Billy jednak powinien skupić się na wołającym go mężczyźnie.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czas mijał; sekundy zamieniały się w minuty, a minuty w kwadranse, sprawiając, że Billy stawał się coraz bardziej nerwowy, raz po raz zerkając w miejsce, w którym po raz ostatni widział Kierana. Nie miał pojęcia, jak zdołałby zawlec się na kolejne spotkanie Zakonu Feniksa, jeżeli ich misja zakończyłaby się fiaskiem już na samym początku; nie miał co prawda w zwyczaju oddawać się długim rozmyślaniom nad czarnymi scenariuszami, bardziej skupiając się na tym, co tu i teraz – ale kiedy tu i teraz nie wypadało specjalnie imponująco, nie był w stanie powstrzymać natrętnych myśli. Nie lubił opierać się na przypuszczeniach, ani zdawać na łut szczęścia; całkowita zależność od zewnętrznych warunków odbierała mu niezastąpione poczucie kontroli, które ostatnimi czasy nauczył się doceniać szczególnie mocno, zmuszony do obrania roli nie tylko członka tajnej organizacji, ale przede wszystkim ojca. Aktualna sytuacja nie miała w sobie jednak nic z przewidywalności; liczyli na los, przewrotny i często niesprawiedliwy, mając nadzieję, że tym razem okaże się dla nich łaskawy.
Niemal stracił równowagę, gdy usłyszał swoje własne imię i nazwisko, wykrzykiwane obcym głosem – męskim, nie chłopięcym ani dziecięcym, zakropionym dodatkowo dziwnym napięciem, które kazało mu odruchowo nabrać podejrzliwości. Oderwał spojrzenie od piłki bez wahania – od co najmniej kilkunastu minut i tak nie skupiał się już na grze – odnajdując wzrokiem stojącego na ziemi mężczyznę. Nieznajomego, niepodobnego w żaden sposób do czarodzieja z fotografii pokazanej mu przez Kierana, ale to akurat go nie dziwiło; zawahał się, przez moment szukając jeszcze spojrzeniem swojego towarzysza, ale nie znalazłszy go nigdzie (najprawdopodobniej wciąż pozostawał w ukryciu, tłumaczył sobie, nie przyjmując do wiadomości, że mógłby go porzucić), machnął przepraszająco w stronę współzawodników i skierował miotłę ku ziemi.
Wylądował tuż obok nieznajomego jegomościa, resztkami silnej woli powstrzymując się od wyciągnięcia z szaty różdżki; bez niej czuł się dziwnie bezbronny, nawet biorąc pod uwagę, że stojący przed nim czarodziej nie wyglądał na gotowego do ewentualnej walki. Znalazłszy się już na pewnym terenie, wyprostował się, pozornie swobodnie opierając się na rączce miotły, mentalnie przypominając sobie, że powinien zachowywać się naturalnie. – W czym mogę p-p-panu pomóc? – zapytał, posyłając mężczyźnie pytające spojrzenie, zastanawiając się, skąd brało się widoczne jak na dłoni zdenerwowanie nieznajomego, objawiające się zarówno w napiętych rysach twarzy, jak i drgających nierówno sylabach. Być może nie tylko on z nich dwóch był kiepskim aktorem.
Jeżeli od początku nie byłoby jasne, że prowizoryczne boisko do Quidditcha stanowiło kiepskie miejsce do rozmowy, to konieczność przekrzykiwania otaczających ich dzieciaków, rozwiewała wszelkie wątpliwości. Jego rozmówca też wydawał się to zauważyć, bo zamiast odpowiedzieć, wskazał głową w stronę linii drzew. – Jeszcze tu w-w-wrócę – powiedział Billy, odwracając się w stronę podskakujących dookoła zawodników, chociaż prawdę mówiąc mocno w to wątpił.
Uciszając brutalnie instynkt, który mówił mu, że samotne podążanie za podejrzanym czarodziejem nie należało do najmądrzejszych decyzji, ruszył w kierunku lasu; naprawdę liczył na to, że Kieran znajdował się gdzieś w pobliżu.
Niemal stracił równowagę, gdy usłyszał swoje własne imię i nazwisko, wykrzykiwane obcym głosem – męskim, nie chłopięcym ani dziecięcym, zakropionym dodatkowo dziwnym napięciem, które kazało mu odruchowo nabrać podejrzliwości. Oderwał spojrzenie od piłki bez wahania – od co najmniej kilkunastu minut i tak nie skupiał się już na grze – odnajdując wzrokiem stojącego na ziemi mężczyznę. Nieznajomego, niepodobnego w żaden sposób do czarodzieja z fotografii pokazanej mu przez Kierana, ale to akurat go nie dziwiło; zawahał się, przez moment szukając jeszcze spojrzeniem swojego towarzysza, ale nie znalazłszy go nigdzie (najprawdopodobniej wciąż pozostawał w ukryciu, tłumaczył sobie, nie przyjmując do wiadomości, że mógłby go porzucić), machnął przepraszająco w stronę współzawodników i skierował miotłę ku ziemi.
Wylądował tuż obok nieznajomego jegomościa, resztkami silnej woli powstrzymując się od wyciągnięcia z szaty różdżki; bez niej czuł się dziwnie bezbronny, nawet biorąc pod uwagę, że stojący przed nim czarodziej nie wyglądał na gotowego do ewentualnej walki. Znalazłszy się już na pewnym terenie, wyprostował się, pozornie swobodnie opierając się na rączce miotły, mentalnie przypominając sobie, że powinien zachowywać się naturalnie. – W czym mogę p-p-panu pomóc? – zapytał, posyłając mężczyźnie pytające spojrzenie, zastanawiając się, skąd brało się widoczne jak na dłoni zdenerwowanie nieznajomego, objawiające się zarówno w napiętych rysach twarzy, jak i drgających nierówno sylabach. Być może nie tylko on z nich dwóch był kiepskim aktorem.
Jeżeli od początku nie byłoby jasne, że prowizoryczne boisko do Quidditcha stanowiło kiepskie miejsce do rozmowy, to konieczność przekrzykiwania otaczających ich dzieciaków, rozwiewała wszelkie wątpliwości. Jego rozmówca też wydawał się to zauważyć, bo zamiast odpowiedzieć, wskazał głową w stronę linii drzew. – Jeszcze tu w-w-wrócę – powiedział Billy, odwracając się w stronę podskakujących dookoła zawodników, chociaż prawdę mówiąc mocno w to wątpił.
Uciszając brutalnie instynkt, który mówił mu, że samotne podążanie za podejrzanym czarodziejem nie należało do najmądrzejszych decyzji, ruszył w kierunku lasu; naprawdę liczył na to, że Kieran znajdował się gdzieś w pobliżu.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Choć nie widział twarzy mężczyzny, to jednak był święcie przekonany, że maluje się na niej wiele obaw. Wbita w plecy cudza różdżka praktycznie na każdego działa w jeden sposób; budzi strach, ten najbardziej prymitywny lęk o własne życie, z którego nie da się wyzwolić, bo stanowi swoisty odruch warunkowy. Zachodzenie przeciwnika od tyłu nie było działaniem honorowym, jednak to przede wszystkim nieczyste zagrania często decydowała o sukcesie. Nie mogli sobie pozwolić na porażkę, kiedy znaleźli się w stanie wojny, jeszcze niewypowiedzianej, ale już wiszącej w powietrzu. Jeśli ktoś wątpił w realność zagrożenia, powinien udać się w miejsc, gdzie niegdyś stało Ministerstwo Magii i zaciągnąć się jak najmocniej zapachem zgliszczy i spalonych ciał.
Ulżyło mu, kiedy Billy zdecydował się jednak stawić czoła wyzwaniu w postaci nawołującego go nieznajomego. W jego spojrzeniu kryła się nieufność i Rineheart naprawdę aprobował tak czujną postawę, którą sam zazwyczaj wykazywał. Ale teraz po jego myśli było wyruszenie wspólnie w głąb wypalonego lasu, odchodząc na bezpieczną odległość od ciekawskich uszu, jak i oczu pełnych uwielbienia dla członka zawodowej drużyny quidditcha. Moore zadał pytanie, jednak zakładnik nie kwapił się do udzielenia jakiejkolwiek odpowiedzi. Kieran ponownie musiał wkroczyć, więc śmiało naparł różdżką mocniej na spięte ciało, tak widocznie zatrwożone.
– Proszę pana tylko na krótką rozmowę – wyrzucił z siebie zduszonym głosem. Najwidoczniej takie wyjaśnienie wystarczyło, bo ruszyli między nagie drzewa od wielu lat pozbawione już zielonej szaty, może nawet od wieków. Udało im się oddalić bez trudu. Dzieciaki jednak nie ruszyły za nimi spragnione uwagi samego ścigającego Jastrzębi. Nie chciały przeszkadzać, mogły coś wyczuć albo zwyczajnie rozpoznały sługusa czarnoksiężnika i trzymały się od niego z daleka na polecenie rodziców. Właściwie każdy scenariusz był całkiem prawdopodobny, ale każdy też nie miał większego znaczenia, ponieważ liczył się tylko efekt końcowy. Młodzi gracze poszybowali jak najwyżej w miarę swych możliwości, czyli na ile pozwalały im wysłużone miotły, zaś dzieciaki pozbawione sprzętu musiały zadowolić się rolą obserwatorów i donośnym, radosnym dopingiem. Jeszcze słyszeli wiwaty, już w tle, nieuchwytni dla spojrzeń. Kieran zsunął pelerynę na ramiona, odsłaniając tylko głowę, nadal asekuracyjnie trzymając sługusa tyłem do siebie. I tak już dla nich kłopotliwe było to, że skojarzył Moore’a.
– W jakim charakterze pracujesz dla Hariria? – spytał chłodno, od razu przechodząc do sedna sprawy, nie wdając się w żadne tłumaczenia, nawet takie, jakich mógłby domagać się towarzysz tej misji.
– Jestem ogrodnikiem – odparł szybko, bez wytchnienia. – Ja naprawdę nic nie wiem. Miałem tylko się upewnić, czy w okolicy rzeczywiście znajduje się pan Moore i przekazać mu zaproszenie od swojego pracodawcy na poczęstunek. To wszystko, naprawdę – powtórzył raz jeszcze, błagalne spojrzenie kierując na głównego zainteresowanego, u niego szukając ratunku.
Kieran ostrożnie podał zdjęcie przedstawiające czarnoksiężnika swojemu młodemu sąsiadowi i skinął głową na przesłuchiwanego obecnie mężczyznę, dając tym samym znak, aby pokazać mu fotografię.
– Kojarzysz tę szatę?
– Szatę? – powtórzył z zaskoczeniem, po czym przytaknął gorliwie po zaledwie jednym zerknięciu na zdjęcie. – Tak, kojarzę. Pokojówki często między sobą mówią o drogich szatach pana i jego ogromnej garderobie na piętrze.
Położenie garderoby warte było zapamiętania. Jedno z pomieszczeń na piętrze. Tylko o jak wielkim budynku jest dokładnie mowa?
– Zaprowadzisz pana Moore’a do Haririego, rozumiesz? Nie zdradzisz się niczym i wprowadzisz nas do środka. A potem wskażesz mi drogę do garderoby.
– Nie wiem, czy dam…
– Rozumiesz? – spytał Kieran stanowczo, dla pogłębienia efektu mocniej dźgając plecy mężczyzny różdżką, na co ten wręcz się zachłysnął powietrzem.
– Rozumiem.
Kieran zerknął jeszcze porozumiewawczo na młodego druha, chcąc się upewnić, czy ten również wszystko rozumie i jest gotów. Nie z byle jakim fanem czekało go spotkanie.
Ulżyło mu, kiedy Billy zdecydował się jednak stawić czoła wyzwaniu w postaci nawołującego go nieznajomego. W jego spojrzeniu kryła się nieufność i Rineheart naprawdę aprobował tak czujną postawę, którą sam zazwyczaj wykazywał. Ale teraz po jego myśli było wyruszenie wspólnie w głąb wypalonego lasu, odchodząc na bezpieczną odległość od ciekawskich uszu, jak i oczu pełnych uwielbienia dla członka zawodowej drużyny quidditcha. Moore zadał pytanie, jednak zakładnik nie kwapił się do udzielenia jakiejkolwiek odpowiedzi. Kieran ponownie musiał wkroczyć, więc śmiało naparł różdżką mocniej na spięte ciało, tak widocznie zatrwożone.
– Proszę pana tylko na krótką rozmowę – wyrzucił z siebie zduszonym głosem. Najwidoczniej takie wyjaśnienie wystarczyło, bo ruszyli między nagie drzewa od wielu lat pozbawione już zielonej szaty, może nawet od wieków. Udało im się oddalić bez trudu. Dzieciaki jednak nie ruszyły za nimi spragnione uwagi samego ścigającego Jastrzębi. Nie chciały przeszkadzać, mogły coś wyczuć albo zwyczajnie rozpoznały sługusa czarnoksiężnika i trzymały się od niego z daleka na polecenie rodziców. Właściwie każdy scenariusz był całkiem prawdopodobny, ale każdy też nie miał większego znaczenia, ponieważ liczył się tylko efekt końcowy. Młodzi gracze poszybowali jak najwyżej w miarę swych możliwości, czyli na ile pozwalały im wysłużone miotły, zaś dzieciaki pozbawione sprzętu musiały zadowolić się rolą obserwatorów i donośnym, radosnym dopingiem. Jeszcze słyszeli wiwaty, już w tle, nieuchwytni dla spojrzeń. Kieran zsunął pelerynę na ramiona, odsłaniając tylko głowę, nadal asekuracyjnie trzymając sługusa tyłem do siebie. I tak już dla nich kłopotliwe było to, że skojarzył Moore’a.
– W jakim charakterze pracujesz dla Hariria? – spytał chłodno, od razu przechodząc do sedna sprawy, nie wdając się w żadne tłumaczenia, nawet takie, jakich mógłby domagać się towarzysz tej misji.
– Jestem ogrodnikiem – odparł szybko, bez wytchnienia. – Ja naprawdę nic nie wiem. Miałem tylko się upewnić, czy w okolicy rzeczywiście znajduje się pan Moore i przekazać mu zaproszenie od swojego pracodawcy na poczęstunek. To wszystko, naprawdę – powtórzył raz jeszcze, błagalne spojrzenie kierując na głównego zainteresowanego, u niego szukając ratunku.
Kieran ostrożnie podał zdjęcie przedstawiające czarnoksiężnika swojemu młodemu sąsiadowi i skinął głową na przesłuchiwanego obecnie mężczyznę, dając tym samym znak, aby pokazać mu fotografię.
– Kojarzysz tę szatę?
– Szatę? – powtórzył z zaskoczeniem, po czym przytaknął gorliwie po zaledwie jednym zerknięciu na zdjęcie. – Tak, kojarzę. Pokojówki często między sobą mówią o drogich szatach pana i jego ogromnej garderobie na piętrze.
Położenie garderoby warte było zapamiętania. Jedno z pomieszczeń na piętrze. Tylko o jak wielkim budynku jest dokładnie mowa?
– Zaprowadzisz pana Moore’a do Haririego, rozumiesz? Nie zdradzisz się niczym i wprowadzisz nas do środka. A potem wskażesz mi drogę do garderoby.
– Nie wiem, czy dam…
– Rozumiesz? – spytał Kieran stanowczo, dla pogłębienia efektu mocniej dźgając plecy mężczyzny różdżką, na co ten wręcz się zachłysnął powietrzem.
– Rozumiem.
Kieran zerknął jeszcze porozumiewawczo na młodego druha, chcąc się upewnić, czy ten również wszystko rozumie i jest gotów. Nie z byle jakim fanem czekało go spotkanie.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wyjałowiona ziemia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight