Ruiny
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Korzenie Brón Trogain sięgają legend o celtyckim bogu Lugh, który wyprawił pierwsze uroczystości związane z Festiwalem Lata (wyścigi i gry połączone z zawieszeniem broni) na cześć pamięci swojej przybranej matki, bogini ziemi, Tailtiu. Zgodnie z tradycją, na festiwalu od wieków wspomina się zmarłych i pali ogniska na ich cześć. Na wzgórzu, z którego widać całą panoramę Londynu, w pobliżu ruin, rozpalono wielkie ognisko na cześć czarodziejów poległych na wojnie. Każdy może dorzucić do ognia gałązkę by wspomnieć bliskich sobie zmarłych lub oddać hołd anonimowym bohaterom.
Obok ogniska przygotowane są wiązki chrustu, który można dorzucić do ognia. Jeśli zdecydujesz się cisnąć w płomienie gałąź, pomyśl o zmarłych i rzuć kostką k100:
1: wymagana interwencja Mistrza Gry
2-10: nic się nie dzieje, a płomienie zdają się przygasać - czyżbyś niedostatecznie skupił/a się na zmarłych?
11-20: słyszysz ciche łkanie, a nad płomieniami materializuje się duch małego, zaledwie trzyletniego dziecka. W odpowiedzi na próbę rozmowy jedynie szlocha, ale możesz spróbować je uspokoić - wtedy wzbije się w powietrze i rozpłynie w chmurze dymu.
21-30: płomienie buchają mocniej i nagle unosi się nad nimi duch mężczyzny w mugolskim mundurze, który zaczyna wyzywać magów od odmieńców. Pobliscy czarodzieje w popłochu odsuwają się od ogniska, spanikowani, a na miejsce przybiega policjant z pobliskiego patrolu. Odgania ducha zaklęciem, a potem pyta podejrzliwie, czy ktoś ze zgromadzonych znał tego rebelianta. Masz szansę się oddalić, zanim ktoś z tłumu wskaże na ciebie. Jeśli jesteś Rycerzem Walpurgii lub należysz do arystokracji, nikt nie oskarży Cię o znajomość z duchem - ale samemu możesz spróbować obarczyć podejrzeniami kogokolwiek ze zgromadzonych.
31-40: przy ognisku materializuje się duch młodej dziewczyny o długim warkoczu. -Czy widzieliście gdzieś tego, komu oddałam serce? - pyta, rozchylając sukienkę. W miejscu jej serca widać jedynie pustą dziurę, przez którą prześwituje krajobraz Londynu.
41-50: płomienie zdają się przygasać, ale nagle wśród nich pojawia się duch starego czarodzieja o długiej, srebrnej brodzie i surowym spojrzeniu. -Nie odejdę stąd, dopóki nie powiesz mi czy wygraliśmy! Co dzieje się na froncie? - zwraca się wprost do Ciebie, z naciskiem.
51-60: za ogniskiem materializuje się postać kobiety o smutnych oczach i lekko zaokrąglonym brzuchu. W miejscu prawej dłoni ma jedynie kikut. -Pomszczono już nas? - pyta łagodnym, smutnym tonem.
61-70: płomienie buchają jaśniej, a wśród nich unosi się duch młodego, zaledwie osiemnastoletniego chłopaka w mundurze szeregowców Ministerstwa Magii. Uśmiecha się wesoło, rozgląda z podziwem po jarmarku. -To dla nas? Zostałem bohaterem? Jeśli pracujesz w Ministerstwie Magii w Londynie, masz szansę kojarzyć tego chłopaka z widzenia - był entuzjastycznym rekrutem i zawsze uprzejmie witał się ze wszystkimi w windzie.
71-80: między płomieniami materializuje się blada, ledwo wyraźna zjawa - rozpoznajesz w duchu kogoś bliskiego, kogoś, za kim tęsknisz. Spoglądasz w twarz bliskiej osoby przez sekundę - wydaje się spokojna, pogodzona z losem. Masz szansę powiedzieć jej lub jemu kilka słów pożegnania, po których kiwnie lekko głowę by rozpłynąć się w powietrzu.
81-90: robi się zimniej i nagle obok materializuje się duch średniowiecznego rycerza w lśniącej zbroi. Zdejmuje hełm, odrzuca do tyłu, błyszczą jasne loki. -Co tu się dzieje? Kto wezwał Gilderoya Białego? - przygląda ci się uważnie. Jeśli jesteś kobietą - nachalnie oferuje ci pomoc i towarzystwo, a jeśli mężczyzną - próbuje cię wyzwać na pojedynek. Możesz porozmawiać z Gilderoyem i przekonać go do zostawienia cię w spokoju albo w inny sposób odwrócić jego uwagę - albo pomachać do najbliższego magicznego policjanta, który od razu odgoni natrętnego ducha.
91-99: za twoimi plecami materializuje się duch druida w długiej, białej szacie. Starzec uśmiecha się łagodnie, a potem kłania lekko, z wdzięcznością. -Przybyłem dzięki twoim wspomnieniom. Zawsze służę radą tym, którzy pamiętają o poległych czarodziejach. - jeśli zdecydujesz się spytać czarodzieja o radę, usłyszysz złote myśli, których nie będziesz potrafił zinterpretować, ale które tchną w Ciebie dziwne przekonanie, że wszystko się ułoży. Do końca trwania festiwalu (13 sierpnia) nie będą Cię dotyczyć efekty krytycznych porażek.
100: wymagana interwencja mistrza gry
[bylobrzydkobedzieladnie]
Troska o człowieka, któremu obiecało się swą przyszłość, nie była niczym dziwnym. Nie liczyło się nawet to, czy zdołało się tego kogoś obdarzyć szczerym uczuciem, czy nie. Valerie miała to szczęście, że jej emocjonalna, delikatna kobieca natura pozwalała jej prościej obdarzać ludzi zaufaniem, co z kolei potrafiło odbić się na niej negatywnie — tak jak pierwszego kwietnia, gdy zdała sobie sprawę, że niewinne zdradzenie adresu, na który mogłaby zostać odesłana jej chustka zgubiona w cyrku, mogło narazić na niebezpieczeństwo nie tylko ją, ale, co gorsza, małą córkę. I tak wystarczająco przejmowała się stanem męża, gdy widziała, jak bardzo poświęca się pracy. Uwielbiała oglądać go, z dumnie wypiętą piersią zdobną w ordery za wojenne zasługi, gdy opowiadał historie, które doprowadziły go do odznaczenia. Był wtedy dumny jak paw, to były jedne z jego najszczęśliwszych chwil, gdy mógł łapać spojrzenia pełne podziwu, chełpić się swymi zasługami. I choć znała te historie już na pamięć, sama recytowała jego zasługi, gdy była ku temu odpowiednia okazja, za każdym razem, gdy wracała do nich myślami, czuła nieprzeniknioną czerń niepokoju. Przeklęci rebelianci powracali raz za razem, niosąc ze sobą choroby i nieurodzaj jak szczury, uparci jak karaluchy. Ale to rolą ich mężów — tak lordów, jak i polityków, mężczyzn noszących dobro Wielkiej Brytanii, jej przyszłości, rodzin i dzieci w sercu — było doprowadzenie do ostatecznego zwycięstwa.
Należało celebrować każde kolejne zwycięstwo.
— Och, z pewnością tak jest, lady Corinne — gładko weszła w rolę wspomożycielki swego męża; on z łatwością docierał do serc mężczyzn, będąc z nimi bardziej szczery. Valerie samodzielnie ustaliła sobie kolejny cel, rozszerzenie zasięgu jego przekazu wśród płci pięknej. Aby tego dokonać należało mieć szczególną wrażliwość, łatwość w posługiwaniu się słowem, które dodatkowo wzmocni i tak ugruntowane poglądy przeciwmugolskie, jednocześnie nie wlewając w niewieście, podatne na wzruszenia serca niepotrzebnej trwogi i przestrachu. Słuchała więc jej opowieści, powracając wspomnieniami do własnej pierwszej wyprawy na Pokątną. Dekada dzieliła ich wyprawy, ale w trakcie tej dekady nic się nie zmieniło. Dopiero bohaterstwo czarodziejów, którzy pod sztandarem Czarnego Pana poczęli brać sprawy w swoje ręce, pozwoliło im na chwilę oddechu, pozwoliło na przejęcie tego, co od samego początku im się należało. — Miasto niezwykle się przez ten czas zmieniło, czyż nie? Wreszcie jest tu cicho, powietrze nie gryzie, gdy chce się nabrać większego oddechu. Natura nareszcie powraca do równowagi. Jestem przekonana, że niedługo przyjdzie nam czekać, aby dostrzec kolejne owoce tej sytuacji. Słyszałam już z kilku źródeł, że stan zdrowia starszych pań uległ znacznemu polepszeniu właśnie przez to, że zniknęli mugole i wszystko, co z nimi związane — słowa płynęły z jej ust same, w pewności stawianej tezy. Naprawdę słyszała takie głosy, przede wszystkim w trakcie przebywania w garderobie, czarownice zajmujące się charakteryzacją artystów bywały momentami szczególnie wylewne. Co prawda nie podawały sprawdzonych danych medycznych potwierdzających owe tezy, ale Valerie również niekoniecznie interesowało dotarcie do źródła. Wystarczyło po prostu zaufać, nie musiała rozumieć wszystkiego. Zmarszczyła jednakże lekko brwi, gdy Corinne przywołała festiwal w Dorset. Oczywiście, jako panienka zdarzyło jej się raz bywać na takowym, ale teraz, gdy wracała wspomnieniami do tamtego okresu i porównywała do wagi tutejszego, nowego festiwalu, wiedziała, który z nich zasługiwał na cały splendor.
— Nie chcę sobie nawet wyobrażać, jakie okropieństwa muszą mieć teraz miejsce w Weymouth. Ale, moja droga lady, nie zmienia to faktu, że wciąż możemy mieć nadzieję na to, że Prewettowie zawrócą ze źle obranej drogi. Niewielu stoi po ich stronie, a jeżeli w istocie płynie w ich żyłach krew szlachetna, niezmącona żadnym... nieprzyjemnym wpływem, wreszcie przypomną sobie o swym dziedzictwie. I tym, że nie ma innej drogi — ileż można było stawać okoniem wobec przegranej dla siebie sprawy? Jeżeli mieli serce, jeżeli ich serce przejęte było chociaż losem krewniaków, to już coś. Już przestrzeń do naprawy. Nie znała Śmierciożerców szczególnie blisko, lecz prezentowali się jako ludzie rozsądni. I z pewnością przyjęliby decyzję skruszonych zdrajców z zadowoleniem i zrozumieniem. Wszak wspólnie zawsze można było osiągnąć więcej, niż kłócąc się i szczypiąc dla własnych ambicji.
Pokiwała powoli głową, gdy Corinne dała wyraz swojego zrozumienia tej małej tragedii. Bieda była okropna i okrutna — sama śpiewaczka cieszyła się każdego dnia, że nie musiała jej doświadczać, właściwie nie wiedziała nawet, jak prowadzić gospodarstwo domowe, bo we wszystkim wyręczała ją Beksa, ich skrzat domowy. A wiele mądrych czarownic z dobrą krwią musiało stawać czoła trudnościom, które spadły na nie wyłącznie przez niemądrość panów ich ziem, czy też zawrotną zuchwałość mugoli.
Kątem oka zauważyła gładzenie sukni przez lady Rosier. Zwróciła na moment swą twarz ku niej, obdarzając ją uspokajającym uśmiechem. Nic się lady nie stanie, nie przy mnie — pragnęła jej przekazać, biorąc na siebie główny ciężar rozmowy z duchem, odprawienia go w spokojną podróż tam, gdzie powinien trafić w chwili śmierci.
Wydawało się, że ta krótka wymiana zdań im w zupełności wystarczyła. Młody chłopak tylko na moment uniósł się wyżej — za życia mógłby stanąć na palcach, jednakże teraz wystarczyło tylko wznieść się w powietrzu — żeby dojrzeć Corinne. Posłał jej szeroki, zadowolony uśmiech, aby następnie ściągnąć czapkę z głowy i ukłonić się przed dwiema kobietami, nim rozmył się w obłoku dymu. Tylko ostatnie jego słowa wybrzmiały w chwilowej ciszy, tak znaczące w kontekście wcześniejszej rozmowy.
— Chwała wolnej magii! Chwała magicznej Anglii!
tradition honor excellence
and turn the knife
i know those
party games too
Niemniej jednak wierzyła, że czarodziejskość i tradycje zatriumfują, w końcu to one były fundamentem ich świata. Nie mugolskość, nie szkodliwy, idący w złą stronę postęp, który próbował skruszyć stabilny fundament tradycji. Corinne nie lubiła zgubnego postępu, zarówno tego dotyczącego czystości krwi (nie istniało coś takiego jak równość, hierarchia społeczna nie wzięła się z niczego, nie powstała po nic), jak i kwestii obyczajowości, zwłaszcza roli kobiet. Jak na tak młody wiek była bardzo konserwatywna, i wierzyła, że to jej droga jest tą słuszną.
- Zmieniło się, ale myślę, że wyłącznie na dobre – potwierdziła z radością, choć nie była w pełni świadoma, jak dokładnie wyglądało to oczyszczanie miasta. – Wcześniej rzeczywiście trudno było tu nawet oddychać. – Nie rozumiała, jak niektórzy czarodzieje mieszkający w stolicy na stałe wytrzymywali ten smród mugolskich wyziewów, który docierał nawet nad Pokątną. Niemagiczni nie potrafili rozsądnie korzystać z darów świata, tylko go niszczyli i truli. – Zawsze uważałam, że to nie my powinniśmy się ukrywać. – W końcu czy to nie oni, jako czarodzieje, byli silniejsi? Niestety nie liczebnie, pod tym względem mugole wyprzedzili ich tak dalece, że naprawdę stanowili zagrożenie zarówno dla magów, jak i magicznych stworzeń i roślin. Nawet tak potężne istoty jak smoki musiały być pozamykane w rezerwatach właśnie przez mugoli. – Teraz mogę odwiedzać o wiele więcej miejsc w Londynie bez konieczności myślenia o tym, jak ominąć świat mugolski, by nie znaleźć się w nim choćby na chwilę. – To zdecydowanie jej się podobało, że nie była narażona na kontakt z mugolami i potencjalne zarażenie się jakąś chorobą odmugolską. Bo mugole na pewno roznosili jakieś okropne choroby! A poza tym nie wyobrażała sobie, że nie mogłaby chodzić po Londynie ubrana jak czarodziejska dama. Zresztą, przed przejęciem miasta przez czarodziejów zwyczajnie nie mogła korzystać z wielu jego uroków, docierając tylko w miejsca typowo magiczne, ulicami nigdy nie spacerowała, jeśli nie liczyć Pokątnej. No i oczywiście zawsze była pod czyjąś opieką, zwłaszcza wtedy, gdy była niepełnoletnia, a i nawet teraz, w dorosłości, podczas każdego opuszczenia dworu musiała towarzyszyć jej przynajmniej służka. Kobiecie jej pochodzenia nie uchodziły samotne wyprawy do miasta.
- Och, ja także bardzo bym chciała, żeby każdy z błądzących rodów powrócił na ścieżkę tradycji! – zapewniła. Bo choć Prewettowie i inni byli zdrajcami, to wciąż mieli szlachetną krew. Nawrócenie jakiegokolwiek błądzącego rodu powitałaby z wielką radością, choć zapewne nigdy by im w pełni nie zaufała. Musiałyby minąć lata, żeby zdrajcy odbudowali zaufanie wśród reszty rodów Skorowidzu. – Nie rozumiem tego, nie potrafię zrozumieć, że rodziny o tak dobrej krwi i długich tradycjach nie chcą ich pielęgnować, a zamiast tego wolą bratać się z potomkami mugoli, w których żyłach płyną same brudy, i którzy nie doceniają naszego świata. Na ich festiwalu pewnie pojawiły się wszystkie te wyrzutki, które z różnych powodów nie są mile widziane tutaj, gdzie bawią się godni czarodzieje.
To było dla Corinne niepojęte. Była w stanie zrozumieć to, że część czarodziejów półkrwi i szlamy sympatyzowali z mugolami, w końcu wywodzili się z ich świata, ale w jej wyobrażeniach nie mieściło się to, że potomkowie starych, od wieków magicznych rodów mogli dobrowolnie odrzucać swoje dziedzictwo i tradycje w imię zgubnej ideologii równości. Corinne nigdy nie porzuciłaby ani swojego rodu, ani wygodnego i dostatniego życia. Zdrajcy krwi byli więc dla niej czymś całkowicie niezrozumiałym i stojącym na przeciwległym biegunie wartości, i w związku z tym budzili w niej bardzo silną niechęć i odrazę. Zawsze miała problem z akceptacją poglądów odmiennych niż jej własne. Avery tacy już byli, nienawidzili odszczepieńców.
Gdyby nie szlamy i zdrajcy, i ich chore pragnienie rewolucji, wywrócenia porządku do góry nogami i zrównania wszystkich, może tacy młodzi i odważni czarodzieje jak ten, który jako zjawa pojawił się w płomieniach, nie musieliby ginąć. Ich świat byłby dobry i spokojny, gdyby każdy znał swoje miejsce w porządku rzeczy. Szkoda, że niektórzy tego nie potrafili i za wszelką cenę próbowali się buntować i zmienić świat na swoją modłę, przez co cierpieli niewinni. Corinne zasmuciła się, ale duch po chwili zniknął, być może mogąc wreszcie zaznać spokoju po drugiej stronie, cokolwiek tam było.
- Ciekawe, co się dzieje z duszami czarodziejów, kiedy… no wie pani. Umierają – zastanowiła się na głos, przyglądając się płomieniom, gdzie przed chwilą zniknęła sylwetka młodzieńca. Niektórzy wracali jako duchy, w Hogwarcie widziała wiele takich perłowych postaci, ale ciekawe, co działo się z resztą? Miała nadzieję, że przekona się o tym dopiero za wiele, wiele lat.
— Zabini. Vergil Zabini... — Nie zamierzałeś dodawać żadnego komentarza, bo twój język zdecydowanie mógłby być jeszcze dłuższy i rzucić to, czego nie chciałeś. Choć alkohol z wina nadal krążył Ci w ustach i przełyku, nie chciałeś jednak by twoje... wyalienowanie od innych sprawiło, że Ci czuli się zdecydowanie przy tobie gorzej. Musiałeś podjąć jakąś decyzję, zacząć "od nowa". Twoje słowa istotnie mogły ją zaboleć, w końcu nie od zawsze czystokrwisty pozwalał sobie na to, aby tak mówić do osoby wyżej od ciebie urodzonej. Była jednak w tobie jakaś cząstka, która sprzeczała się z całym podziałem między czystokrwistymi a błękitnokrwistymi. Jedyne co sprawiło, że wyróżnialiście się nawzajem to fakt, że obrzydliwie bogate skarbce wypełnione artefaktami, monetami i innymi kapitałami zgromadzonymi na przestrzeni lat w nepotycznej współpracy pozwalały JEJ na to, że nie musiała robić w życiu nic innego niż tylko lśnić obok swojego męża, czasem oddać się działaniom charytatywnym, a większość ludzi już uważałaby ją za doskonałą. Nic dziwnego... Pieniądze w obecnych czasach mogły naprawdę dużo kupić. Jedzenie, alkohol, wystawne bale i radosne schadzki... a także i lojalność. Lojalność za pieniądze też można było kupić. Zastanawiałeś się czasem nawet na co szło to wszystko... A jednak nigdy nie dostałeś oczywistej i dokładnej odpowiedzi. Postanowiłeś więc słuchać jej bardziej. Nauczyć się jej maniery, mowy... czegokolwiek co mogłoby załagodzić to co się właśnie wydarzyło. Ludzie byli trudni... Duchy rozumiałeś lepiej. Czekałeś cierpliwie na to co robiła z gałązką i jak wrzucała ją w języki ognia, które trawiąc ją pozwoliły kobiecie na to, aby ujrzała podobny widok jak ty. Ducha, który jednak mówił coś więcej niż twój. Wytłumaczył zawile odpowiedź na jej pytanie, aby następnie zniknąć.
— A jednak przychodzą... Czy to na moje wezwanie czy to na pani... Tylko u mnie przychodzą jeszcze częściej. Taka moja praca. — Tym samym dałeś jej podpowiedź czym mogłeś się zajmować. Więc jednak dowiedziała się czegoś nowego o samym tobie, gdzie nie chciałeś udawać już, że nie zależało Ci na tym, żeby i ona spędziła w twoim otoczeniu chociaż trochę przyjemności niż pozostawić na jej języku gorzki posmak wina, który taki się mógł z twojego powodu.
— Nie wiem, lady Travers. Nie wiem czemu miałaby pani poświęcić swoją uwagę komuś takiemu jak ja... Jednak powiedzmy, że od tej chwili odpowiem szczerze na każde twoje pytanie. Chociaż tyle mogę zaoferować, a być może najdzie mnie w pewnym momencie pomysł, który będziesz mogła w przyszłości wykorzystać. — Przynajmniej tyle mogłeś jej zapewnić. Nie mogłeś jej niczego dać innego oprócz zapewnienia i obietnicy, że to miało się spełnić. Spojrzałeś jeszcze raz w ogień, ale jednak jej twarz była przyjemniejsza w odbiorze.
Niewiedza czasem była wybawieniem. Valerie sama często wyznawała zasadę, że im mniej wiedziała, tym lepiej spała. Najczęściej dosłownie tak było — za dużo wrażeń, za dużo emocji i bodźców mogły doprowadzać ją do bezsennych nocy, a teraz musiała odpoczywać. Musiała zrobić wszystko, co w swej mocy, by zadbać nie tylko o siebie, ale także o najbliższych. Nienarodzone dziecko, córeczkę i męża. Jezeli swoista ignorancja miała być tego ceną, poniesie ją z godnością.
Prędko odegnała od siebie ciężkie myśli, myśli, do których powróci już w prywatności rodzinnego namiotu, którymi nie powinna dzielić się z młodą lady, najwyraźniej żyjącą w dość ciekawym zawieszeniu pomiędzy propagandą sukcesu, a tym, jak świat wyglądał w rzeczywistości. Zamiast tego uśmiechnęła się, słysząc w jej głosie radość. O to właśnie chodziło. O wzbudzanie pozytywnych emocji względem zmian, w szczególności u tych, którzy inaczej nie mogli wypracować sobie własnych emocji. Na szczęście obie kobiety, i starsza, i młodsza, miały podobny światopogląd. Wyraźnie konserwatywny.
— Och, jeżeli wybaczy mi lady dopytywanie o szczegóły, byłabym zachwycona, mogąc usłyszeć, jakie miejsca szczególnie znalazły lady sympatię? — spytała szczerze zainteresowana tematem. Dokąd chadzały młode damy? Co najbardziej przykuwało ich uwagę? Może miała jakieś swoje ulubione miejsce — Operę, Teatr, może uwagę lady Rosier przykuła zaopiekowana przez Deirdre La Fantasmagorie? Socjeta miewała zmienne humory, a madame Sallow, jako jej część, musiała za nimi nadążać tak, aby utrzymać się na powierzchni uwagi.
Z zadowoleniem przyjęła też kolejną deklarację damy. Och, jej entuzjazm był naprawdę uroczy i przy okazji — niespodziewanie dla Valerie — zaraźliwy.
— Ostatecznie dobrze, że póki nie zostali zupełnie pokonani, nie próbują niszczyć zabawy nam — westchnęła ciężko, zgadzając się ze zdaniem Corinne. To naprawdę niepojęte, ale gdyby nie rozejm, zawieszenie broni wynegocjowane przez nikogo innego niż jej własny mąż, możliwe, że nie byłoby żadnej okazji do świętowania. Czy to w Weymouth, czy też w Londynie. Ostatecznie mogła zmusić się do przymknięcia oka na oczywiste występki rebelii, jeżeli oni nie pchali się pod różdżki praworządnych czarodziejów, dawali im odpocząć przynajmniej przez mniej niż dwa tygodnie. — Ale wciąż jest jeszcze nadzieja, lady Corinne — splotła ze sobą dłonie, układając je na podołku. Z jej twarzy nie znikał uśmiech, teraz już nieco przygaszony okolicznościami, ale przede wszystkim manierami. Wciąż znajdowały się w niedalekim sąsiedztwie osób oddających cześć zmarłym, nie powinny zwracać na siebie przesadnej uwagi. — Nadzieja na to, że przyszłoroczne obchody będą odbywały się już wyłącznie w jednym miejscu. Ze wstępem dla wszystkich godnych świętowania — szczerze wierzyła w zdolności Rycerzy Walpurgi, w Czarnego Pana, który nimi kierował, w najbliższych mu Śmierciożerców. Nikt inny, jak oni nie wiedział tyle o wojnie, nikt inny przez to nie był autorem tych licznych sukcesów. Dopiero część drogi za nimi, część okupiona krwią chociażby tego młodego chłopaka, który ukazał się im w formie zjawy. Valerie na moment zacisnęła usta w wąską kreskę, aby kilkanaście sekund później odetchnąć głęboko, jakby pragnęła zrzucić z siebie jakiś nieopisany ciężar.
Jej myśli powróciły do wizyty na cmentarzu, do mauzoleum Sallowów w Shropshire. Żałowała przecież, że nie mogła poznać zmarłego brata męża osobiście, ale ostatecznie cieszyła się, że przynajmniej jego dusza nie była skazana na wieczną tułaczkę po tym świecie.
Z rozmyślań ponownie wyrwał ją głos damy, zadającej pytanie akurat w podobnej dziedzinie.
— Obawiam się, że na to pytanie musi już odpowiedzieć wykształcony spirytysta — odparła z uśmiechem, przechylając lekko głowę w bok. — Z pewnością któryś z pracowników Wydziału Komunikacji z Duchami będzie mógł rozwiać wszystkie wasze wątpliwości. Ale jeżeli lady pozwoli, opuszczę ją. Dym z ogniska niezbyt dobrze działa na struny głosowe, a za kilka dni mam zaplanowany występ — pochyliła lekko głowę na znak szacunku przed damą. — Niezmiennie przyjemnie było móc zamienić z wami parę słów. Mam nadzieję, że los skrzyżuje nasze ścieżki ponownie, całkiem niedługo.
| z/t
tradition honor excellence
and turn the knife
i know those
party games too
- Na pewno eleganckie galerie sztuki, opera, balet, ale po uwolnieniu miasta od zgubnych mugolskich wpływów, mogłam odkryć i inne miejsca niż były dla mnie dostępne przedtem, choć oczywiście nie zdążyłam jeszcze poznać wszystkiego, co miasto ma teraz do zaoferowania. Ale na przykład londyńskie parki są całkiem ładne i są miłą odmianą pośród szarości wszechobecnych budynków. – Corinne, która nie wychowała się w mieście, a wśród lasów Ludlow, lepiej się czuła w miejscach, które nie były zalane tą paskudną, czarną lub szarą substancją, której w swych miastach nadużywali mugole. I nie czuła się zbyt dobrze wśród dużej ilości zwartej zabudowy pozbawionej zieleni wokół, a zabudowania Londynu były znacznie rozleglejsze niż nawet największa rodowa posiadłość jaką widziała. Miejsc wartych uwagi na pewno dałoby się wskazać więcej, ale wymieniła kilka pierwszych, które przyszły jej akurat do głowy. Gdyby pomyślała dokładniej, gdyby nie rozpraszał ją tak coraz bardziej drażniący swąd dymu z ognisk, może potrafiłaby podać konkretniejszą odpowiedź, ale pozostawało faktem, że nie bywała w Londynie codziennie, odwiedzała miasto wtedy, kiedy miała ku temu powód, i nie znała go dobrze, wiele zakątków dopiero czekało na poznanie, zapytana za jakiś czas może będzie umiała wskazać coś, czego teraz jeszcze nie znała.
- Tak, też myślę, że tak jest lepiej, że bawią się daleko od nas i nie narzucają nam swoich niezdrowych ideologii – zgodziła się. Jeśli tamci chcieli się bawić, to niech się bawią, byle daleko od niej. Corinne nie chciała słuchać o tym, że wszyscy są równi, ani być narażona na przebywanie w pobliżu szlam i zdrajców krwi. Wolała towarzystwo wyższych sfer oraz czarodziejów respektujących tradycje. W przypadku zwolenników równości mogłaby obawiać się o swoje bezpieczeństwo, bo nigdy nie wiadomo, co może strzelić do głowy zdrajcom, dla których nie istniały żadne świętości, ani szlamom, w których żyłach płynęła krew nieobliczalnych i nienawistnych mugoli. – Miejmy nadzieję, że nadchodzący rok przyniesie nam wszystkim pomyślność, a każdy, kto błądzi, zawróci ze złej ścieżki i zrozumie, że nie można deptać wielowiekowych tradycji – pokiwała głową, zgadzając się ze słowami kobiety. Musieli być dobrej myśli. Corinne była przekonana, że to oni mieli rację, że to oni byli tymi dobrymi, a ci drudzy – tymi złymi, którzy próbowali zburzyć porządek i zrównać wszystkich do swojego poziomu, nie bacząc na to, ilu skrzywdzą po drodze. Oby za rok było już po wszystkim.
Na pewno nie tylko Corinne była ciekawa, co dzieje się po śmierci. Ludzie od wieków pragnęli dociec, co jest dalej, każdy bał się nieznanego i nie inaczej było z nią. Przerażała ją myśl o tym, że kiedyś umrze i że nie wiadomo, co ją spotka. Znowu pokiwała głową; rozumiała, że pani Sallow musiała powoli się zbierać. Ona zresztą też nie chciała zbyt mocno przesiąknąć wonią dymu z ognisk, więc zmiana otoczenia była jak najbardziej wskazana.
- Rozumiem, ja także dziękuję za rozmowę i wierzę, że wkrótce spotkamy się ponownie. Może na jakimś pani występie? – wyraziła nadzieję; chętnie odwiedziłaby koncert Valerie, gdyby nadarzyła się taka sposobność. Zawsze ceniła uzdolnionych artystów, zwłaszcza tych, którzy wyznawali słuszne wartości i nie ulegali zepsuciu.
Pożegnała się z kobietą, a później wraz ze służką opuściła okolice ognisk, zamierzając znaleźć jakieś inne miejsce festiwalu, które nie pachniałoby dymem.
| zt.
Nie była świadoma spojrzeń, które przyciągnęła jej reakcja. Ojciec zapewne zmarszczyłby brwi, zbeształ za to, że uległa, bo przecież nie przestraszyła; z własnej perspektywy podjęła najrozsądniejszą decyzję, jaką podjąć mogła, unikając rozwścieczenia ducha nieszczęśliwie - jak podejrzewała - zakochanej kobiety. Młoda lady Rowle miała bardzo jasne podejście do spraw sercowych, potępiające na każdym kroku głupią, bezgraniczną miłość; może wypracowała je sobie ze względu na świadomość, że takowej nigdy nie będzie dane jej uświadczyć, choć sama wolała twierdzić, że wynikało ono z rozsądku. Miłość ogłupiała, ograniczała logiczne myślenie i skłaniała do czynów bezmyślnych. Zakochujesz się, otulasz płaszczem pozornego szczęścia, nadziei, ślepniesz.
A potem kończysz jako duch z zionącą wyrwą w miejscu serca.
Zacisnęła zęby, czując nagłą falę wstydu zalewającą jej wnętrze. Doszła do prostego wniosku - musiała poświęcić więcej czasu na nauki, by następnym razem nie dać się tak zaskoczyć. Nie lubiła tracić kontroli nad sytuacją, nie lubiła czuć, że czegoś nie wiedziała; a nie miała pojęcia jak inaczej mogłaby zareagować. Wciąż czuła na sobie spojrzenie zjawy i nieznośny chłód podobno letniego powietrza. Zaczęła żałować swojej podróży tutaj, kiedy absurdalność całej sytuacji wżynała się w jej umysł. Wcale nie było zimno. Tylko ona była wadliwa.
Nie usłyszała kroków za sobą, ale też nie drgnęła, gdy rozbrzmiał męski głos. Jasne oczy pozostały skupione na migoczącej sylwetce, jednak umysł próbował dopasować brzmienie do potencjalnej twarzy, imienia. Uniosła wzrok dopiero, kiedy zmarła rozpłynęła się, obdarzając ją ostatnim spojrzeniem. Nie zdołała zatrzymać unoszących się w wyrazie zaskoczenia brwi.
— Lordzie Bulstrode — rzuciła cicho i sztywno, dłonie otuliły ciało szczelniej ciemną szatą. Zdążyła wyzbyć się niechęci, jaką obdarzyła Sophosa za czasów szkolnych - faktycznie średnio zauważała cel jego ówczesnych działań, zbyt skupiona na ich zwyczajnej nieudolności - ale mimo to obserwowała jego ruchy z podejrzliwym błyskiem w oku. Kolejny raz nie miała pojęcia, czego powinna się spodziewać, co powinna zrobić i sam ten fakt powoli rozlewał się po jej sercu irytacją, którą z całych sił starała się zatrzymać.
W jednej chwili o niej zapomniała, gdy Sophos wyciągnął ku niej gałązkę. Jego gest sprawił, że na moment jej oblicze zelżało. Zabrakło jej słów, znowu, bo nie była przyzwyczajona do takiej… właściwie nie wiedziała jak to interpretować. Uśmiechnęła się blado i pokręciła głową.
— Już wykorzystałam swoją szansę — odparła cicho i zachęciła go gestem, by sam wrzucił gałązkę do ognia. Nie wiedziała czy on sam miał za kim tęsknić, ale starała się ograniczyć własną ciekawość… ale wolała wyjść na ciekawską, niż zaniepokojoną wizją kolejnej konfrontacji, z której mogłaby wyjść upokorzona.
Młoda przedstawicielka rodu obcującego z duchami zlękła się zjawy. Chwila słabości nie była niczym zdrożnym, o ile nie przyciągała cudzych spojrzeń, tej zasady Sophos był uczony od najmłodszych lat przez każdą piastunkę oraz wszystkich krewnych. Każdy jednak zdawał się skupiać tutaj na własnym spotkaniu ze zmarłymi, zatem jej potknięcie mogło pozostać niezauważone – prawie niezauważone, jego wzrok wyłapał bijące od niej zwątpienie. Widok wybijającej z klatki piersiowej pustki rzeczywiście mógł niektórymi wstrząsnąć, a lady Rowle już od czasów szkolnych pozostawała nad wyraz blada, co jasno świadczyło o delikatnej konstytucji ciała. Umysł jednak miała w pełni sprawny, szybko go rozpoznała i jak zwykle uraczyła formalnym powitaniem, jakby wcale nie było im dane mijać się przez kilka lat w ślizgońskim pokoju wspólnym czy na szkolnych korytarzach. Nie dostąpił zaszczytu znalezienia się w wąskim kręgu jej zaufanych osób, choć właściwie nigdy się o to nie starał. Pochylił głowę w ramach niemego powitania, samemu odpuszczając kierowania ku niej tytułu, oby nie uznała tego za zniewagę z jego strony, chciał oszczędzić im niepotrzebnej sztywności.
Odrobinę zdziwiło go, że darowana gałązka jednak pozostała w jego dłoni, lecz nie dał tego po sobie poznać, żadna nagła emocja nie wypełzła spod maski uśmiechu, który zelżał z racji okoliczności. Całe otoczenie przesiąkło głęboką zadumą, osoby zgromadzone wokół ognisk pozostawały pogrążone we własnych myślach, z jednej strony dochodziło do uszu kobiece łkanie, zapewne wywołane żałobną tęsknotą, z drugiej dało się usłyszeć gardłowe pomruki starca. Trwali w atmosferze przyzwolenia do składania modłów w osobistych intencjach. Ona nie chciała kusić losu raz jeszcze, on nie czuł potrzeby wywoływać jakiejkolwiek duszy. Niestety, w jego dłoni nadal pozostawała kłopotliwa wiązka chrustu.
– Co jeśli sprowadzę z powrotem tamtą nieszczęśniczkę? – spytał poważnym tonem, bo jednak nie chciał narażać damy na kolejne nieprzyjemności. Dostrzegł swoistą awersję Lacerty do tamtej duszy tkwiącej pomiędzy żywymi z dziurą zamiast serca. Z czego mogła ta niechęć wynikać? Chciał wiedzieć, jednak nie mógł spytać, a snucie przypuszczeń nie mogło zastąpić konkretnej, czyli w pełni satysfakcjonującej odpowiedzi padającej z jej ust. – Tak właściwie nie szukam rozmowy z kimś konkretnym. Pomyślałem, że warto uciec od muzyki, tak po prostu – wyjawił pobudki, które doprowadziły go do tego miejsca i postawiły w tej dziwnej sytuacji. Jego intencją nie było wypatrywane zmarłych, kiedy życie dawało tyle możliwości. Nie poznał co to ból straty.
Przymknął oczy, otworzył je ponownie wraz z długim wydechem i w końcu śmiało wrzucił wiązkę do ogniska. Cóż za dusza wydobędzie się spomiędzy kłębów dymu?
| rzut na przywołanie ducha
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin
'k100' : 17
Sytuacja nabierała irracjonalności, ale nie poddawałem się temu uczuciu. Obecność jej, jakże konkretnej persony, gloryfikowanej wśród wypowiadanych słów, napawała mnie dwojako. Pierwotne zaintrygowanie zastąpiło zastanowienie, bardzo liczyłem na to, że uda mi się z nią porozmawiać — niegdyś — ale czy byłem na to gotowy teraz, w tej chwili, gdy posada namiestniczki kipiała niedoświadczonymi dotąd emocjami. Dorosła, doprawdy, nie podejrzewałem jej jednak o sentymentalność, taką bowiem winna porzucić; jeśli tego nie uczyniła, prawdopodobnie nie potrafiłaby dojść do momentu, w którym się znajdowała. Niejako rozumiałem to, co mogło się z nią dziać, gdy ciężar niesionej magii dobierał się do młodych, bo jednak wyjątkowo młodych, trzewi. Wydawała się przeciążona, a może taką chciałem ją widzieć, czy poczuć możliwość otoczenia niegdysiejszej podopiecznej odrobiną troski. Nigdy się do niej nie przyznałem, ale Ty, Dei, wiedziałaś o niej doskonale.
— Z wiekiem, moja droga, nabiera się zgryźliwości i bólu pleców. — Odparłem, nie kontynuując tematu emocjonalności, która — w istocie — wydawała się mi nader trudna. Czułem, co zdarzało się rzadko, że zawiodłem. Nie ją, a siebie, gdy podjąłem decyzję zgodnie z sumieniem, porzucając próby pomocy wyraźnie postawioną przez nią granicą. Dałem jej wieść życie, które zniesmaczyło lata wspólnej współpracy, a jednak nie potrafiłem patrzeć na nią przez pryzmat niesionego zarobku. Zamiast tego widziałem swoiste złamanie, które teraz wydawała się zespoić krwią, złotem i diamentem. Trwale, nienaruszalnie, nie do złamania. Powiedz, powiedz, że to prawda.
Jaskot przerwał ciszę, widok malujący się przed oczami spotęgował napięcie ciała, którego sam po sobie się nie spodziewałem. Przełknąwszy ślinę, zbiłem usta w cienką linię niezadowolenia. Głębokie niezadowolenie rozprzestrzeniło się wokół, zaraz obok niewytłumaczalnego lęku — imaginacja duchów nabrała kształtu, jakiego nigdy się nie spodziewałem, ba! Po dziesiątkach lat świadomości dawno odsunąłem od siebie pragnienie posiadania potomka, zaakceptowałem stygmę błędów popełnionych przez rodzicieli. Ale on się pojawił, naruszył mój świat szlochem, a zaczerpnięte powietrze otuliło chłodem moje gardło. Nie spojrzałem na Deidre, wsłuchiwałem się w docierające do mnie słowa, próbując racjonalizować spektakl malujący się obok, a jednak ciało naturalnie cofnęło się o krok, wpojoną wprost ucieczką, zakorzenioną w instynktach.
— Nie jestem. — Słowa były oschłe, na wpół wypowiedziane w głębokim rozmyśleniu, które zagościło na twarzy zmarszczeniem brwi. Tło malujące się za mną niekoniecznie docierało do zmysłów, było szumem otaczającym obleczoną w czerń postać; szum w uszach odebrał mi możliwość podjęcia działania.
Ojciec.
Byłem nim, głęboko w to wierzyłem, nadając córkom nie tylko nazwisko i rangę, ale także emocje, które kryłem pod pazuchą szorstkiego wychowania. Wpojono mi, że byłem gorszy w swojej niemożności poczęcia dziecka — na Merlina, nawet nie syna, ale po prostu dziedzica czy dziedziczkę krwi. Stałem nieruchomo, starając się nie ukazać emocji. Oni tu idą, idą po mnie. Idą po niego, znałem ten wyrok, wpajałem go nie raz. Przytaknąłem nieznacznie, ale jazgot dziecięcego krzyku potęgował się z każdą sekundą, a koligacje myśli sprowadziły na mnie wściekłość.
— Milcz! — Krzyknąłem, finalnie, a drżąca dłoń zbiła się w pięść. Nie raz, nie dwa, uderzałem nią w stół, gdy płacz córek krył się w połach matczynych swetrów. Moją rolą było utrzymanie stabilizacji, ale w tym momencie, nie byłem w stanie dokonać nic więcej, niż próba ponownego podniesienia tonu, gdy srebrna smuga przeszyła całe ciało zimnem.
I nagle, niczym za odjęciem różdżki, postać zniknęła, a sapanie funkcjonariusza obok rozbudziła mnie z letargu. Skinąwszy nieznacznie w jego stronę w geście podziękowania, odmachałem głową, na chwilę chowając twarz w dłonie, by krótkie westchnięcie skwitowało nienaruszalną dotąd statuę.
— Nie potrzebuję syna. Już nie. — Skwitowałem krótko, nieszczerze przez pryzmat wychowania, ale w pełni świadom wypowiadanych słów. — Ta świadomość też przychodzi z wiekiem, gdy nie liczy się kto, a czy przyjdzie. - Ku końcowi własnego o żywota chciałem jednej osoby, która zapamięta. To była namiastka bezpieczeństwa, którą ktoś inny — niż ja sam — mógł mi podarować. Nie dziedziczyłem, odebrano mi to za młodu, a po tylu latach nie zbierało to już większych emocji. Tak przynajmniej sądziłem.
— Najlepiej nie płonąć, a spalać innych. Wiesz o tym, zawsze wiedziałaś. — Doceniał jej ambicje, doceniał jej inteligencję. Nie podziwiał, raczej wyraźnie respektował i szanował. Nie była tak głupia, nie mogła być, by płonąć dla kogoś.
— A ty? Spełniłaś obowiązek urodzenia syna?
niż kiedykolwiek chciałbym przyznać
a w moich żyłach płynęła krew
zimniejsza niż stal
Obcy nie byli w stanie wyprowadzić jej z równowagi. Bo pośród ludzi, nie wychodziła poza ramy dobrze prezentującej się lady. Była wizytówką rodu - jej gesty rzutowały na całą rodziną. Jej porażki rzucały długi cień, ale i jej sukcesy potrafiły zajaśnieć mocno. Padające nazwisko niewiele jej powiedziało. Oczy zmrużyły się prawie niezauważalnie, kiedy postanowiła je zapamiętać. Bo Melisande jako wspaniałomyślna lady wybaczyła, traktując rozmówców uprzejmością, ale wybaczenie było całkowicie odwrotną sprawą. Jaki cel w prezentowanej potwarzy miał mężczyzna stojący przed nią? Nie wiedziała. Czy chciał coś osiągnąć? Może skompromitować ją na wydarzeniu i pośród ludzi, kiedy każdy z gestów mógł zostać zauważony. Ale najpierw, musiałby być dobrym mówcą, potrafić podejść ją kiedy była skupiona i kiedy pilnowała swoich gestów i słów. A teraz, nauczona doświadczeniem nie pozwalała już na to. A on, nie miał narzędzi, by rozpalić w niej prawdziwą furię. Jej broda uniosła się wyżej. Wykład na temat duchów zdawał się zwyczajnie oderwany od kwestii rozmowy - jeśli chciał ją (ową dysputę) poprowadzić w takim kierunku, winien i ją w nią zaangażować, posilając się pytaniem, pozwalając jej uczestniczyć i wypowiedzieć się na dany temat. Wyrzucone bez jakiegokolwiek kontekstu słowa były zwyczajnie… dziwne. Równie dobrze - jak wcześniej - mógłby mówić do siebie, tyle że zamiast pod własnym nosem głośniej. Spróbowała więc kontry opartej na tym, co się działo właśnie teraz. Na kwestii oddawania hołdu nie zaś wołaniu dusz. Uprzejmie - oczywiście, jak zawsze - dziękując, że podzielił się z nią własną wiedzą. Ale pan Zabini widocznie albo nie zamierzał poprowadzić uprzejmej konswersacji, albo nie wiedział jak rozmowy jakiekolwiek prowadzić. Nie pytała, nie była ciekawa, czemu duchy pojawiały się w tym świecie. Właściwie nie została zapytana, czy ma ochotę prowadzić rozmowę właśnie w tym temacie. Zaś stojący obok niej człowiek zaczynał nudzić ją coraz bardziej.
- Skoro wybrał pan taką ścieżkę, panie Zabini, nie dziwnym jest że i obcuje pan z nimi częściej, niźli przeciętny czarodziej. - orzekła częstując go kolejnym uśmiechem. Spoglądając na powrót w ognisko, wypuszczając powietrze z płuc. Przeprosiny przyjmując z uniesieniem brwi i krótkim słowem wytłumaczenia oraz żądaniem.
- Nie mam do pana żadnych pytań, panie Zabini. - orzekła, trzymając brodę wysoko a w jej spojrzeniu zaświeciło się coś na obraz politowania. Była na tyle uprzejma, by pozwolić mu na spędzenie chwili czasu w swoim towarzystwie i poprowadziłaby uprzejmą rozmowę - rozmowę, a nie rzucane na wiatr niezwiązane z niczym słowa - gdyby nie próbował jej ośmieszyć. Dopuścił się jednak tego, a teraz nie potrafił w żaden sposób za owy wybryk zadośćuczynić. Liczyła na większą kreatywność. Nie miała pytań do niego, nawet jeśli wiedziała czym się zajmował. - To nad wyraz aroganckie sądzić, że może mnie interesować pana jednostka w jakikolwiek sposób. - dorzuciła jeszcze. Jak wysoko musiał o sobie myśleć, by sądził, że naprawdę interesowała ją jego szczerość. Niewiele była warta.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
Dlatego choć twoje spojrzenie zdradzało zawiedzenie jej osobą, na twarzy nie pojawiła się żadna bardzo widoczna, jawna zmarszczka na czole, nosie, ustach... Czymkolwiek. Wypiłeś jednak do końca wino. Wciąż uważała siebie za lepszą. Choć prawdą było, że jedyny powód na jej bycie nonszalacką to fakt, że wieloletnio chowane pieniądze w skarbach chroniło jej delikatne ciało. Mogła pozwolić sobie na takie uwagi, bo status jej męża dodawał jej jeszcze więcej możliwości. Hipokryzją byłoby jednak myślenie, że na jej miejscu nie dodawałoby ci to wszystko odwagi. Bo tak by było - ojciec w końcu bardzo często twierdził, że choć nie macie aż tak wiele majątku jak "ci szlachetni" to macie tę samą krew, która tak samo się czerwieni i nie jest mieszana z mugolskim plugastwem. Pieniądzy tylko poprawiłyby wasz status w socjecie, dodały więcej animuszu.
Tak jak teraz dodały Melisande.
— Szkoda, lady Travers. Mam nadzieję, że zaraz twój humor się poprawi. — Nie pożegnałeś się, skinąłeś jedynie głową. Odstawiłeś kielich na stół, miałeś już dość wina na dzisiaj... Chciałeś się po prostu stąd ulotnić... W bardziej "bezpieczne", przystępne tobie miejsce. Może tam, gdzie tych duchów było więcej.
Uśmiechnęła się zdawkowo, słyszała w jego głosie gorycz, którą najprawdopodobniej sama posypywała powierzchnię jego słów. Projektując własną niepewność na kogoś, kto niegdyś stał się dla niej synonimem stałości. Spokoju. Stabilną podporą, wzorem do naśladowania. Czy cokolwiek zostało z jego siły? Bała się znaleźć odpowiedź na to pytanie, nikt nie lubił oglądać upadku dawnych herosów. - Przemawiasz jak stutrzydziestoletni senior rodziny, a nie mag w kwiecie życia. Mnie oszczędził ból i zgryźliwość - zwróciła mu uwagę, nie był starcem, wchodził w najlepszy czas dla mężczyzny i dyplomaty. Wartość mężczyzn rosła wraz z wiekiem, inaczej traktowano wiedźmy - z małymi wyjątkami, które przechodziły do historii. Deirdre także zamierzała się w niej zapisać, stać się Wendeliną, Morganą, Roweną, Kirke; kimś, kto miał znaczenie wykraczające poza sprowadzenie na świat kolejnego zdrowego pokolenia magów. I to się liczyło, wspierała prorodzinną politykę Cronusa Malfoya oraz wagę, jaką przykładano do rozwoju odpowiedniej krwi, sama pragnęła jednak czegoś więcej.
Od zawsze. Maerin wiedział o tym najlepiej, obserwował ją, gdy stawiała pierwsze kroki w świecie dorosłych, potykając się o zbyt wysokie progi, ustawione dla dziewcząt. Nie wyśmiewał, nie komentował, nie dorzucał do stosu kolejnych żagwi, patrzył - a później, gdy ich współpraca uległa zacieśnieniu, prowadził. Poniekąd stając się ojcowską figurą, jedną z dwóch. Tą gorszą - bo w końcu spadł na drugi plan - i tą lepszą, bo nie doprowadzającą swej uczennicy do ruiny. Deirdre, nieświadoma wybrakowania Maerina, nawet teraz, gdy spotykali się po latach, widziała w nim właśnie rodzica. Nieidealnego, ale jednak; kogoś, komu mogłaby, w innych okolicznościach, zaufać. Być może duch dziecka instynktownie szukał właśnie kogoś takiego, zamieszanie wokół ogniska rozmyło ostry wstęp ich rozmowy, a Mericourt cofnęła się kilka kroków, tuż obok Scorsone. Dosłownie i metaforycznie, nie powinna odpowiadać zaciekłością - nawet ubraną w uprzejmość, jaką obdarzała przecież każdego rozmówcę - na jego zawoalowaną troskę. Z duchami przeszłości, złośliwymi i ulotnymi jak ten pozbawiony ojca chłopiec, musiała poradzić sobie sama.
- Już nie? Zrozumiałeś, że kobiety są równie cenne, co męscy potomkowie? - dopytała nieustępliwie, chociaż znała odpowiedź. Sama stała się jej elementem, niegdyś budzącym nadzieję, później zawód. Nie chciała widzieć go w jego oczach nigdy więcej, tak samo jak litości, a to właśnie te dwie emocje zapamiętała najdokładniej, wyryły się w podatnej korze, zastygając na długie lata. Skutecznie przykrywając dumę, której odblaski widywała w jego ciemnych, orzechowych oczach jeszcze wcześniej, gdy pierwszy raz sięgnęła po ministerialny sukces. Pod jego protekcją, Black nigdy nie pozwalał jej wygrywać, trzymał ją za krótko, by mogła pokazać pełnię potencjału, a potem tą samą smyczą, zadusił ja niczym bezpańskiego psa. Wolała nie zagłębiać się w tych wspomnieniach, sądziła, że skutecznie je stłumiła, ale sylwetka Maerina, niezmienionego nawet o cal przez ostatnią dekadę, stanowiła żywe, palące przypomnienie.
- I to też robię. A zapach ognia bywa naprawdę przyjemny - zgodziła się, machinalnie przesuwając dłonią po przedramieniu, gdzie pod cienkim materiałem sukienki krył się Mroczny Znak. Scorsone musiał wiedzieć o jego istnieniu, żył polityką i dekretami, prześlizgując się przez najcieńsze okienka biurokracyjnej sprawiedliwości. Madame Mericourt otrzymała zaszczyty, o jakich nie śmiała marzyć, osiągnęła więcej, niż kiedykolwiek zakładała, a mimo to w tej chwili, w blasku chwiejnych płomieni ogniska, czuła pustkę. Wytworzoną jednym elementem, który nie zgadzał się z całością triumfu; różanym cierniem, wplecionym dyskretnie w laur zwycięstwa,
- Oczywiście, macierzyństwo to największa chluba każdej czarownicy - odparła gładko, kąciki jej ust zadrżały, wiedział, że nie chciała mieć dzieci, nigdy; że z pogardą obserwowała odchodzące z pracy brzemienne koleżanki z departamentu, pewna, że ona nie skończy w ten sposób. Los bywał przewrotny; zerknęła z ukosa na Maerina, ciekawa, czy zdoła odczytać z jego twarzy zaskoczenie. - Mam syna i córkę. Objawili już swój magiczny dar. Musisz ich kiedyś poznać - skonkretyzowała, ponownie przenosząc spojrzenie w ogień; czuła się dziwnie, stojąc tutaj, obok niego, w tak odmiennym stanie, pozycji, charakterze. A mimo to pełna żałosnego pragnienia, by ją docenił, by pochwalił, jak wtedy, gdy ich wspólny projekt połączonych departamentów spotkał się z uznaniem samego Ministra Magii. Była wtedy ledwie stażystką, lecz i jej wysiłki zostały zauważone. Także przez Scorsone.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
Taka już chyba była; uciekająca do formalności tak długo, jak nie było jej dane przekroczyć z kimś pewnej granicy. Dopóki nie uznawała kogoś za część wąskiego grona bliskich jej osób. Szczególnie w mało komfortowych sytuacjach jak ta. Nie była zadowolona z faktu, że akurat on zobaczył ją przy jej małym poślizgu - choć może powinna być wdzięczną, że los zesłał jej młodego lorda Bulstrode, a nie kogoś, kto byłby skłonny wykorzystać jej słabość. Nie znała go dobrze, jego widok zawsze przypominał jej o ich felernej interakcji w czasach szkolnych - strasznie głupia sprawa, ale dzisiaj zapewne zrobiłaby to samo - ale nigdy nie posądziłaby go o złe intencje. Głupie może i tak, ale nie złe.
Starała się ignorować otaczającą ich atmosferę i okazjonalne łkania, które dobiegały do nich nawet tutaj, na uboczu. Nie zwykła obchodzić się z cudzymi negatywnymi emocjami, nie mając w sobie takiej delikatności, jaką zapewne powinna cechować się dama. Na całe jej szczęście nie musiała się tym przejmować, wszak nic nie działo się w jej bezpośrednim otoczeniu. Do czasu, bo przecież los chyba uwielbiał poddawać ją wszelakim sprawdzianom.
— Wątpię, by ponownie próbowała tu swojego szczęścia — szepnęła w odpowiedzi i uśmiechnęła się łagodnie, chociaż nie miała pewności. Wątpiła, by dusza ponownie dała zaciągnąć się w to samo miejsce, w którym nie uzyskała satysfakcjonującej odpowiedzi. Przechyliła odrobinę głowę na bok, kiedy Sophos wyjawił jej pobudki, które nim kierowały. Zaraz jednak kiwnęła. — To zrozumiałe. Nie licząc cudzych płaczów, jest tu całkiem spokojnie — odparła w zamyśleniu. Trochę mu zazdrościła; życia pozbawionego straty, podczas gdy jej własne było nią zabarwione już od samego początku. Najpierw matka, później brat. Za pierwszą nie potrafiła zapłakać, choć skłamałaby mówiąc, że jej myśli czasem nie uciekały w kierunku rodzicielki. Pytała, gdy była dzieckiem, czytała jej dzienniki, które otrzymała od Bertrama, ale z czasem chęci chwytania się chociaż namiastki tego, co pozostało po zmarłej lady Rowle, zanikały. Co innego, jeśli chodziło o brata. To z nim najbardziej pragnęła się na nowo zobaczyć; nawet nie mieli okazji się pożegnać.
Przyjrzała się gałązce w dłoni Sophosa, rozwierając wargi. Chciała powiedzieć, że nie musiał tego robić, jeśli nie chciał i nie widział w tym sensu, ale widząc jego ruch, zaraz zamknęła usta, zaciskając je w wąską linię. A potem usłyszała łkanie i z trudem powstrzymała westchnienie cisnące się na usta. Uwaga skupiła się na dymie i małej sylwetce, jaka wtem zarysowała się wśród płomieni. Szybko pożałowała ulgi, jaką czuła, gdy dobiegał do niej cudzy płacz. Odetchnęła głęboko i postąpiła krok ku ognisku, poprawiając swoją szatę, gdy przycupnęła naprzeciwko małego chłopca.
— Hej, mały. Jak ci na imię? — powiedziała głośniejszym już tonem, niż zazwyczaj, siląc się na maksimum łagodności, jaką tylko potrafiła z siebie wydobyć. Nie otrzymała odpowiedzi, a zamiast niej rozległ się na nowo szloch. Zerknęła po Sophosie, w duchu licząc, że ją wspomoże. Ten dzień chyba nie mógł być gorszy; przecież nie potrafiła pocieszać innych. I teraz, jak nigdy, zdała sobie o tym sprawę. — Spójrz, już nic się nie dzieje — tym razem szepnęła, marszcząc delikatnie brwi. Wypuściła powietrze z płuc i zacisnęła dłonie na szacie, notując w głowie, by już nigdy więcej nie wystawiać się na taką kompromitację.
Wojna nie oszczędzała nikogo, choć stawialiśmy kolejne kroki ku zwycięstwu. Złotą prawdą było to, że prawdziwa wygrana tkwiła w uniknięciu wojny, bowiem gdy już do niej dojdzie, wszyscy coś stracą. Czułem to dojmująco, odbierałem na własnym karku ciężar koniecznych zmian systemowych, zwiastowany upadek gospodarki, chyboczące się zawiasy praworządności, bezprawie i nadprawie, bo choć zgadzałem się z polityką Czarnego Pana, to nie byłem radykalistą — umysł kazał mi szukać wypośrodkowania, natomiast wojna wymagała klarownych podziałów — kto nie był z nami, był przeciwko nam. Gdzieś na czele tego wszystkiego to ona odnalazła swój płomień, podczas gdy ja pozostawałem niezmiennie cieniem całej struktury. Wiedziałem, że moje nazwisko wypowiadano często, ale nie byłem nią — ba, nie chciałem być, nie chciałem nieść tego, co ona mogła nieść teraz. Moja ambitna praktykantka rzucona w wir bycia namiestniczką, wzorem, prowodyrką. Czy była gotowa do tej roli? Wątpiłem w to, ciągle znajdując w niej te same, zlęknione momentami oczy, gdy bała się porażki. Niczego innego wydawała się nie lękać tak bardzo. Wojna, nawet wygrana, zawsze miała w sobie wpisany gram przegranej. Jak to zniesiesz, Dei?
— Wojna dodała każdemu po sto lat, a patrząc na całą okoliczną młodzież zebraną na festiwalu, odczuwam to tym bardziej. — Pomruk wysunął się spomiędzy warg, nie mówiłem głośno — nie nawykłem do prostackiego krzyku, nie unosiłem tonu nader często. Doskonale wiedziała, że w małomówności i spokoju krył się mój sukces, bo gdy dwóch biło się o swoje racje, ja znajdowałem lukę w zapisach.
Chciałem powiedzieć, że jej gratuluję; wspomnieć o sile, wesprzeć na duchu, wypomnieć rozkwitającą we mnie dumę. Nigdy jednak nie potrafiłem skonstruować słów, które uszłyby z mojego gardła na tyle, by ktokolwiek je usłyszał. Nie powiedziałem tego żonie, gdy odkryła starożytne szczątki, nie powiedziałem córkom, nie powiedziałem żadnemu ze stażystów, choć Croucha uważałem za obiecującego. Ona również nie miała usłyszeć wsparcia, mogła to wyczytać jedynie ze spojrzenia, którym przesunąłem po o wiele bardziej kobiecej twarzy, niż tą, którą pamiętałem. Taką ją lubiłem, bez wymyślnych kreacji i negliżu; nie ciągnęło mnie do wyuzdanych opraw kogoś, kto miał do zaoferowania więcej niż krągłość bioder, a jednak to nimi parała się wtedy, gdy doświadczyłem własnej, bolesnej porażki. Moja wiara w jej osobę na moment podupadła, przeklinałem w duchu moment, w którym mimowolnie sunąłem spojrzeniem po młodym ciele — ale równie szybko dojrzałem w tym światło zapalne, które sprowadziło nie tyle domysły, ile racjonalną wizję wydarzeń.
— Nigdy im nie ujmowałem, a teraz nie ujmuje im też społeczeństwo. W pewnym momencie ludzie zapominają o wypowiadanych wcześniej szykanach i cieszą się tym, co jest. A ja mam dwie, mądre córki. — Choć dalej powielałem godny podział rodziny, to wierzyłem szczerze, że dopóki kobieta spełnia swoją rolę matki, córki i żony, może robić wszystko, co zapragnie, o ile będzie to godne. To w nas, mężczyznach, leżało sedno konieczności zadbania o rodzinę; jeśli kobiety zmuszone były pracować, niż wykonywać zawód z powołania, to wina leżała w przedstawicielach płci męskiej i to oni ponosili niesmak takich czynów. Jako ojciec i mąż robiłem wszystko, by dźwigać kobiety mojego życia na piedestał osiągnięć — ale wiedziałem, że gdyby żona miała wybierać między mną a pasją, wybrałaby pasję. A ja wybrałem ją u swojego boku i choć miłość, którą niegdyś jej podarowałem, uleciała wraz z głęboką świadomością nieodwzajemnienia, to nie miałem tego wyboru żałować.
— Z przyjemnością. Jestem pewny, że wychowasz ich na godnych czarodziejów. — Mówiłem szczerze, nie dopytywałem jednak o ojca, nie dopytywałem o trudy macierzyństwa, bo to nie był temat dla mnie. Widziałem w niej natomiast ambitną czarownicę, to z pewnością przelała na swoje latorośle. Wspierałem w niej te ambicje, z zadowoleniem śledziłem rozwój ledwie szczepki w dorodną roślinę, czerpiąc z tego prywatną przyjemność. Momentami miałem wątpliwości, które przegoniwszy łykiem whisky na domowych fotelu, żegnałem okruchami wiary — to właśnie odebrała mi wojna, wiarę, wiarę w ludzi. Prawo nauczyło mnie granic niemożliwych do przekroczenia w racjonalnym człowieku, ale wymagało też ode mnie akceptacji ludzkich błędów i analizy ich podłoża. Teraz wyroki były jasne, nie bacząc na skalę niesionej szkody — o wszystkim decydował podział i choć głęboko wierzyłem, że podejmuję dobre decyzje, to niekiedy wahałem się i wracałem do kluczowego w mojej karierze pytania: jak zadecydowałby ojciec?
Stojąc przy ognisku, otrząsając się ze scenerii obecności małego chłopca, kiełkowało we mnie kolejne pytanie — jak zadecydowałabyś Ty, Deirdre?
niż kiedykolwiek chciałbym przyznać
a w moich żyłach płynęła krew
zimniejsza niż stal
Zaufał przeczuciu lady Rowle co do ponownego pojawienia się kobiecej zjawy z ziejącą pustką zamiast serca, skoro wywodziła się z rodu, który o duchach posiadł tajemną wręcz wiedzę. On nie wiedział o tych jasnych zjawach zbyt wiele, nie zamierzał też skorzystać z okazji i dowiedzieć się więcej, bo i nie podejrzewał swojej towarzyszki do bycia skorą do dzielenia się sekretami w tym obszarze. Był jednak ciekaw czy w grubych murach Beeston Castle przekazuje się kultywowane od wieków tradycje wszystkim dzieciom na równi, przede wszystkim czy dziewczęta także dopuszcza się do jakże sekretnych technik przywoływania i odpędzania duchów. W niektórych czystokrwistych rodzinach zasada patriarchalności wciąż przybiera skrajne formy, co miewa zresztą wpływ na model wychowania następnych pokoleń. Żony mają być posłuszne mężom, córki w głównej mierze chowa się do roli żon, rzecz jasna posłusznych, więc niekoniecznie muszą znać wszystkie nauki przodków, skoro resztę życia przyjdzie im spędzić przy boku kogoś obcego. Czy za mottem Rowle’ów nie kryje się przestroga przed obcymi, Hospes, hostis? Bulstrode’owie trzymali się za to od wieków jednej prostej zasady przy kształtowaniu swych pociech, nie bacząc przy tym na wiek czy płeć – ich dzieci miały być wystarczająco sprytne, aby panować nad własnymi maskami, za pomocą których przyjdzie im czarować innych. Bardziej od wielkiej mądrości docenia się przebiegłość, bo co komu po zdobytej z ksiąg wiedzy, kiedy do władzy dochodzą nie ci najmądrzejsi, lecz ci obrotni.
Rzucił gałązkę i szybko tego pożałował, gdy spomiędzy płomieni wyłoniła się postać dziecka. Chłopczyk na oko wyglądał na trzylatka i płakał, niematerialne łzy ścierając dłońmi zaciśniętymi w piąstki. Mały, kruchy, słaby, w medialnych przekazach był anonimową ofiarą wpisaną do statystyk w postaci suchych liczb, teraz jednak stawał się jawnym wyrzutem sumienia młodego lorda, który do tej pory nie zrobił zupełnie nic, aby jakkolwiek wspomóc słuszną stronę w tej wojnie. Zamarł we własnym wstydzie, spoglądając jak Lacerta wykonuje pierwszy ruch. Duch chłopca nie podał imienia, zaniósł się tylko donośniejszym szlochem, przez który Sophos wyszedł z letargu. Przynajmniej teraz nie powinien po prostu stać i się tylko bezmyślnie przyglądać.
Przykucnął obok damy, w międzyczasie dobywając różdżkę. – Nie ma co płakać, gdy wokół jest sama magia. Spójrz – Wyciągnął w stronę chłopca różdżkę, a kiedy ten pomiędzy łkaniem zdecydował się zwrócić wzrok na dumny atrybut każdego czarodzieja i każdej czarownicy, młody lord skierował koniec różdżki na siebie z lekkim uśmiechem unoszącym kąciki ust. – Fae feli – wypowiedział bardzo pewnie inkantację, nie bojąc się końcowego efektu, który szybko ukazał się przed chłopcem w postaci błyszczącego, srebrnego pyłu, który momentalnie obsypał włosy, twarz i ramiona Sophosa. Sam czarodziej uśmiechnął się szerzej, ciekawsko zerkając na ducha chłopca, który przynajmniej przestał już płakać, ale trwał jeszcze w pewnym szoku. – Mam jeszcze jedno zaklęcie, musisz przyglądać się końcowi różdżki, dobrze? Avis.
Rzeczywiście na krańcu różdżki coś się zadziało, zabłysła lekkim światłem, a potem uleciał z niej jeden ptaszek, potem drugi, trzeci, czwarty, piąty i ostatni, szósty, aby zgodnie z ruchem różdżki zrobić okrąg nad głową chłopca. Ten w końcu zachichotał, zakończył się płacz. – Nie ma się już czego bać.
Zerknął na Lacertę, zastanawiając się, czy ten swoisty srebrzysty makijaż na jego twarzy wywoła u niej niesmak, rozbawienie, a może pozostanie na ten widok obojętna. Mogła być pewna, że on sam nie czuje wstydu, nie czuł, aby odrobina życzliwości względem tak młodej ofiary wojny jakkolwiek go zhańbiła. Posłał jej podobny uśmiech, podobny do tego, którym uraczył chłopca zanim ten rozmył się w powietrzu. Udało się zażegnać kolejny kryzys z duchem w tle.
– Czy również potrzebujesz odrobiny brokatu, lady?
To nie była żadna poważna groźba, skoro już i tak schował różdżkę na swoje miejsce.
| rzuty na Fae feli i Avis
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin