Pub pod Roztańczonym Czartem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
W Pubie pod Roztańczonym Czartem zabawa trwa bez końca. Z wiekowym budynkiem wiąże się stara legenda, jakoby tutaj, gdy jeszcze czarodziejów nie wiązał Kodeks Tajności, na długo przed prześladowaniami, mugole pertraktowali z samymi demonami, tylko czekającymi na chwilę słabości, by zawrzeć pakt. Wtedy, pomimo dobrej zabawy zmuszeni byli do szczególnej ostrożności. Oczywiście, nawet w magicznym świecie ciężko uświadczyć wysłanników piekieł, jednak niemagiczni właśnie w taki sposób odbierali zakapturzone postacie czarodziejów, wiedźm, przemytników, cichych zabójców na zlecenie, mogących rozwiązać niejeden problem, oczywiście za drobną opłatą w postaci sakiewki srebra. Od tego czasu wszystko uległo drastycznej zmianie, magia została zapomniana, a wnętrze wielokrotnie zmieniało swój charakter.
Wnętrze pubu jest nie tylko zadbane, ale i eleganckie - wzdłuż baru ustawiono kilkanaście krzeseł z wygiętymi oparciami i bordowymi obiciami, lekko przetartymi od częstego używania. Reszta pomieszczenia sprawia wrażenie ciasnego, jakby zagraconego przez gęsto ustawione kanapy, stoły. Toczą się tutaj humorystyczne, choć często ironiczne pojedynki na słowa przy akompaniamencie muzyki na żywo, czy to na pianinie, czy na klawiszach i gitarze. Na lekko podwyższonej scenie odbywają się także wieczorki poetyckie, innym razem ktoś zaśpiewa, ktoś odstawi kabaret. To wszystko czyni lokal miłym i przystępnym miejscem do nawiązywania bliższych znajomości. Najchętniej przyjmowani są tutaj klienci o poczuciu humoru i z dystansem do samych siebie. Jeśli jednak potrzebuje się prywatnego, pewnego miejsca, można wynająć lożę na balkonie, oddzielaną od reszty świata ciężkimi, nieprzepuszczającymi dźwięku kotarami.[bylobrzydkobedzieladnie]
Pub pod Roztańczonym Czartem
„Między niebem i piekłem. Pośród słynnych bezdroży.
Co je lotem starannie mija duch boży.
Stoi karczma stara w której widma opojów
Święcą triumfy szałów swych pijackich znojów.”
Co je lotem starannie mija duch boży.
Stoi karczma stara w której widma opojów
Święcą triumfy szałów swych pijackich znojów.”
W Pubie pod Roztańczonym Czartem zabawa trwa bez końca. Z wiekowym budynkiem wiąże się stara legenda, jakoby tutaj, gdy jeszcze czarodziejów nie wiązał Kodeks Tajności, na długo przed prześladowaniami, mugole pertraktowali z samymi demonami, tylko czekającymi na chwilę słabości, by zawrzeć pakt. Wtedy, pomimo dobrej zabawy zmuszeni byli do szczególnej ostrożności. Oczywiście, nawet w magicznym świecie ciężko uświadczyć wysłanników piekieł, jednak niemagiczni właśnie w taki sposób odbierali zakapturzone postacie czarodziejów, wiedźm, przemytników, cichych zabójców na zlecenie, mogących rozwiązać niejeden problem, oczywiście za drobną opłatą w postaci sakiewki srebra. Od tego czasu wszystko uległo drastycznej zmianie, magia została zapomniana, a wnętrze wielokrotnie zmieniało swój charakter.
Wnętrze pubu jest nie tylko zadbane, ale i eleganckie - wzdłuż baru ustawiono kilkanaście krzeseł z wygiętymi oparciami i bordowymi obiciami, lekko przetartymi od częstego używania. Reszta pomieszczenia sprawia wrażenie ciasnego, jakby zagraconego przez gęsto ustawione kanapy, stoły. Toczą się tutaj humorystyczne, choć często ironiczne pojedynki na słowa przy akompaniamencie muzyki na żywo, czy to na pianinie, czy na klawiszach i gitarze. Na lekko podwyższonej scenie odbywają się także wieczorki poetyckie, innym razem ktoś zaśpiewa, ktoś odstawi kabaret. To wszystko czyni lokal miłym i przystępnym miejscem do nawiązywania bliższych znajomości. Najchętniej przyjmowani są tutaj klienci o poczuciu humoru i z dystansem do samych siebie. Jeśli jednak potrzebuje się prywatnego, pewnego miejsca, można wynająć lożę na balkonie, oddzielaną od reszty świata ciężkimi, nieprzepuszczającymi dźwięku kotarami.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:17, w całości zmieniany 1 raz
Jocelyn była ambitna – nie ograniczała się więc tylko do wiedzy łatwo dostępnej. Niestety przez nieznajomość języków obcych nie mogła tak łatwo skorzystać z zagranicznych źródeł, a akurat wpadł jej w ręce interesujący naukowy periodyk po norwesku, z którym chciała się zapoznać. Chociaż planowała raczej zajmować się urazami pozaklęciowymi, często czytała materiały poświęcone chorobom genetycznym, zwłaszcza Dotykowi Meduzy który dręczył jej matkę i pewnego dnia mógł dotknąć i ją lub jej rodzeństwo. Wciąż była w grupie ryzyka; nic dziwnego, że chciała zgłębiać wiedzę na temat kwestii dotyczącej ją nie tylko naukowo, ale i osobiście. Dlatego postanowiła znaleźć tłumacza i poprosić o przetłumaczenie jej artykułu o tej chorobie, ciekawa, czy może norwescy uzdrowiciele znali jakieś alternatywne metody leczenia i opóźniania postępu rozwoju dolegliwości, które nie były powszechnie znane w Anglii.
Była ciekawa efektów pracy pani Spencer-Moon, którą polecono jej jako dobrą specjalistkę od języka norweskiego, który znała, jako że podobno była absolwentką Durmstrangu. Josie wiedziała co nieco o tej szkole i jej specyficznej renomie, ale nie zrażała się tym; była bardzo ciekawa swojej rozmówczyni. Ta zresztą pojawiła się niedługo później. Wciąż wyglądała dość młodo i choć może nie była typem klasycznej piękności, to jej uroda na swój sposób wyróżniała ją z tłumu. Jocelyn wiedziała też, że kobieta jest mężatką, żoną brata byłego ministra. Nazwisko Spencer-Moon było jej znane i kojarzyło się ze światem polityki, choć oczywiście nawet nie śniła o tym jak naprawdę wygląda życie tej kobiety. Ale patrząc na nią przypomniała sobie że chyba już gdzieś widziała ją podczas jednej z okazji, na których pojawiali się przedstawiciele dobrych rodzin czystej krwi czy ministerialne szychy, do których prawdopodobnie należał pan Spencer-Moon; tak jej się przynajmniej wydawało, bo możliwe że jednak zwodziła ją pamięć. I mimowolnie zaczęła się zastanawiać czy ją samą też to kiedyś czeka – małżeństwo z dużo starszym mężczyzną, być może podstarzałym arystokratycznym wdowcem lub wysoko postawionym, majętnym czarodziejem czystej krwi. Kto wie, może patrząc na Caley Spencer-Moon patrzyła niejako na siebie samą za kilka lat, kiedy Thea dopnie swego i wepchnie ją na ślubny kobierzec nie dla miłości, a dla obowiązku i zysku? Oczywiście Thea na swój sposób pragnęła szczęścia córek – ale przez szczęście rozumiała koneksje, pozycję społeczną i zasobność bankowej skrytki. Sama swojego męża nigdy nie kochała i oddałaby dosłownie wszystko, by cofnąć czas i na powrót zostać szlachcianką. Leonard Vane był natomiast człowiekiem biernym i choć kochał żonę i dzieci, z biegiem lat był coraz bardziej zajęty swoją własną karierą i biernie pozwalał Thei wdrażać jej własne metody wychowawcze.
- Dzień dobry – przywitała ją grzecznie i uprzejmie. – Jeszcze nie, czekałam na twoje pojawienie się – dodała, postanawiając także podarować sobie sztywną, oficjalną formę, skoro spotykały się w raczej niezbyt formalnych okolicznościach, a i pani Spencer-Moon sama postanowiła zwrócić się do niej swobodnie po imieniu, tym samym niwelując początkowy dystans. – Ale wobec tego skorzystam z porady i skuszę się na ten trunek. Po pracy można pozwolić sobie na odrobinę... rozluźnienia.
Patrzyła, jak kobieta podaje jej starannie zwinięty pergamin, który po chwili z ciekawością rozwinęła, zauważając schludnie spisane tłumaczenie artykułu, który ją zainteresował.
- Dziękuję, jestem pewna, że będzie bardzo interesujący i z chęcią się w niego zagłębię. Myślę, że pozwoli mi zrozumieć pewne nurtujące mnie w związku z pracą kwestie – rzekła, nie zdradzając, że zainteresowanie nie jest tylko zawodowe. Schowała pergamin i wyciągnęła z torebki niewielki mieszek z odliczoną zapłatą, którą uzgodniły listownie. Przesunęła go w stronę kobiety.
Gdy pojawił się kelner, także zamówiła goździkówkę. Bywając w nowych lokalach warto było czasem próbować nowych smaków.
- Na ogół nie zajmujesz się artykułami anatomicznymi, prawda? – zapytała ją z ciekawością, próbując zagaić rozmowę. Skoro już się spotkały w kawiarni nie będą raczej siedzieć w ciszy przez resztę spotkania; Jocelyn była zresztą ciekawa tej kobiety, nie co dzień spotykała ludzi którzy uczyli się za granicą.
Była ciekawa efektów pracy pani Spencer-Moon, którą polecono jej jako dobrą specjalistkę od języka norweskiego, który znała, jako że podobno była absolwentką Durmstrangu. Josie wiedziała co nieco o tej szkole i jej specyficznej renomie, ale nie zrażała się tym; była bardzo ciekawa swojej rozmówczyni. Ta zresztą pojawiła się niedługo później. Wciąż wyglądała dość młodo i choć może nie była typem klasycznej piękności, to jej uroda na swój sposób wyróżniała ją z tłumu. Jocelyn wiedziała też, że kobieta jest mężatką, żoną brata byłego ministra. Nazwisko Spencer-Moon było jej znane i kojarzyło się ze światem polityki, choć oczywiście nawet nie śniła o tym jak naprawdę wygląda życie tej kobiety. Ale patrząc na nią przypomniała sobie że chyba już gdzieś widziała ją podczas jednej z okazji, na których pojawiali się przedstawiciele dobrych rodzin czystej krwi czy ministerialne szychy, do których prawdopodobnie należał pan Spencer-Moon; tak jej się przynajmniej wydawało, bo możliwe że jednak zwodziła ją pamięć. I mimowolnie zaczęła się zastanawiać czy ją samą też to kiedyś czeka – małżeństwo z dużo starszym mężczyzną, być może podstarzałym arystokratycznym wdowcem lub wysoko postawionym, majętnym czarodziejem czystej krwi. Kto wie, może patrząc na Caley Spencer-Moon patrzyła niejako na siebie samą za kilka lat, kiedy Thea dopnie swego i wepchnie ją na ślubny kobierzec nie dla miłości, a dla obowiązku i zysku? Oczywiście Thea na swój sposób pragnęła szczęścia córek – ale przez szczęście rozumiała koneksje, pozycję społeczną i zasobność bankowej skrytki. Sama swojego męża nigdy nie kochała i oddałaby dosłownie wszystko, by cofnąć czas i na powrót zostać szlachcianką. Leonard Vane był natomiast człowiekiem biernym i choć kochał żonę i dzieci, z biegiem lat był coraz bardziej zajęty swoją własną karierą i biernie pozwalał Thei wdrażać jej własne metody wychowawcze.
- Dzień dobry – przywitała ją grzecznie i uprzejmie. – Jeszcze nie, czekałam na twoje pojawienie się – dodała, postanawiając także podarować sobie sztywną, oficjalną formę, skoro spotykały się w raczej niezbyt formalnych okolicznościach, a i pani Spencer-Moon sama postanowiła zwrócić się do niej swobodnie po imieniu, tym samym niwelując początkowy dystans. – Ale wobec tego skorzystam z porady i skuszę się na ten trunek. Po pracy można pozwolić sobie na odrobinę... rozluźnienia.
Patrzyła, jak kobieta podaje jej starannie zwinięty pergamin, który po chwili z ciekawością rozwinęła, zauważając schludnie spisane tłumaczenie artykułu, który ją zainteresował.
- Dziękuję, jestem pewna, że będzie bardzo interesujący i z chęcią się w niego zagłębię. Myślę, że pozwoli mi zrozumieć pewne nurtujące mnie w związku z pracą kwestie – rzekła, nie zdradzając, że zainteresowanie nie jest tylko zawodowe. Schowała pergamin i wyciągnęła z torebki niewielki mieszek z odliczoną zapłatą, którą uzgodniły listownie. Przesunęła go w stronę kobiety.
Gdy pojawił się kelner, także zamówiła goździkówkę. Bywając w nowych lokalach warto było czasem próbować nowych smaków.
- Na ogół nie zajmujesz się artykułami anatomicznymi, prawda? – zapytała ją z ciekawością, próbując zagaić rozmowę. Skoro już się spotkały w kawiarni nie będą raczej siedzieć w ciszy przez resztę spotkania; Jocelyn była zresztą ciekawa tej kobiety, nie co dzień spotykała ludzi którzy uczyli się za granicą.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Czasem zdarzało się, że nazwisko męża ją wyprzedzało, a ludzie zakładali, że będą mieli do czynienia z powściągliwą, ambitną i twardo stąpającą po ziemi czarownicą, obeznaną w polityce i ogólnie przyjętym savoir vivrze. Choć część z tego niewątpliwie była prawdą, niemal wszyscy zapominali, że przed ślubem była panną Goyle, zamieszkałą w dzielnicy portowej i dorastającą pomiędzy legendami o czynach swych przodków, a realnymi dokonaniami braci. Zawsze chciała im dorównać, zawsze chciała zwrócić uwagę ojca, pielęgnowała więc swoją ambicję, z czasem pozwalając jej zboczyć na nieco mniej porządne tory – fascynacja czarną magią, balansowanie na granicy legalności, krycie rodzinnego interesu były tylko wierzchołkiem góry lodowej. Nie chciała być definiowana jako żona, choć ostatnimi czasy coraz trudniej było jej się wyrwać z mężowskiego uścisku; miała jednak plan i zamierzała wdrożyć go w życie, a jeden z elementów układanki chciała zdobyć już dziś.
Jocelyn nie spodziewała się nawet, jak bardzo interesowna mogła być Caley, gdy bardzo tego chciała. Pod pewnymi względami rzeczywiście były do siebie podobne, a w młodej Vane starsza czarownica dostrzegała fragmenty siebie sprzed lat, nie mogła sobie jednak pozwolić na sentymenty jeśli chciała dostać to, po co przyszła.
Lekkim uśmiechem przyjęła fakt, że i Josie szybko porzuciła formalności i zdeptała dystans między nimi; szczera pogawędka przy goździkówce mogła przynieść o wiele lepsze efekty, niż sztywna wymiana uprzejmości i wzajemne wazeliniarstwo.
- Pamiętam czasy swojego stażu – pozwoliła sobie na małą wycieczkę po własnych wspomnieniach - Chociaż Ministerstwo to zupełnie inna broszka, podwładni lubili dawać nam znać, że mają nad nami władzę i mogą zasypać nas papierkową robotą po czubek głowy. Dopiero wtedy rozluźnienie naprawdę się przydawało – wolała nie myśleć o tym, ile goździkówki czy rumu wypiła w młodości.
Bez słowa przyjęła zapłatę za swoje tłumaczenie; oczywiście, że chciała wyciągnąć z Josie coś jeszcze, ale nie były to pieniądze. Nie przeliczyła sykli, ufając swojej towarzyszce w tej kwestii. Musiała przecież zarabiać regularnie, by mieć co odkładać do prywatnej skrytki, która niewątpliwie miała przydać jej się w przyszłości. Oby niedalekiej.
- To ambitna lektura, zwłaszcza dla takiego laika, jak ja – przyznała bez cienia wstydu; nie wszyscy musieli znać się na wszystkim – Mam nadzieję, że dostaniesz się na wymarzony oddział. Czy mogę zapytać w jaki celujesz? – och, właśnie to zrobiłam.
Kelner powrócił do stolika i podał obu paniom trunek w eleganckich, wysokich kieliszeczkach; nie żałował goździkówki, której aromat natychmiast dotarł do nosa Caley, a ta uśmiechnęła się lekko. Nie była uzależniona, choć tak oczywiście stwierdziłby każdy uzależniony, jednak lubiła od czasu do czasu sięgnąć po dobry, niskoprocentowy alkohol.
- Na ogół nie – przyznała, nie tracąc względnie pogodnego wyrazu na twarzy – Trafiają do mnie z reguły jakieś umowy czy porozumienia, czasem przemówienia albo podziękowania, rzadziej prywatna korespondencja, ale i to się zdarza – nie zamierzała wchodzić w szczegóły odnośnie rozwiązania jej Depertamentu, ponownego powołania go i całego burdelu związanego z decyzjami szalonej Minister Tuft.
Upiła niewielki łyk ze swojego kieliszka i przez chwilę przyglądała się Josie, decydując w myślach, czy nadszedł dobry moment na bezpośredniość. Alkohol nie miał tu nic do rzeczy, choć rzeczywiście czasem mógł rozwiązać język.
- Nie mogłam nie zauważyć, że interesują cię choroby genetyczne –zaczęła powoli, jakby od niechcenia – Niedawno moja szkolna koleżanka przegrała walkę z Serpentyną, a ja tak naprawdę niewiele o tej chorobie wiem. Jeśli to nie problem, może mogłabyś mi nakreślić ogólny obraz jej przebiegu? – nie prosiła o zbyt wiele, chociaż w kwestii koleżanki kłamała jak z nut. To jej poprzedniczka, pierwsza pani Spencer-Moon zmarła w wyniku ataku Serpentyny. Rzekomo.
Jocelyn nie spodziewała się nawet, jak bardzo interesowna mogła być Caley, gdy bardzo tego chciała. Pod pewnymi względami rzeczywiście były do siebie podobne, a w młodej Vane starsza czarownica dostrzegała fragmenty siebie sprzed lat, nie mogła sobie jednak pozwolić na sentymenty jeśli chciała dostać to, po co przyszła.
Lekkim uśmiechem przyjęła fakt, że i Josie szybko porzuciła formalności i zdeptała dystans między nimi; szczera pogawędka przy goździkówce mogła przynieść o wiele lepsze efekty, niż sztywna wymiana uprzejmości i wzajemne wazeliniarstwo.
- Pamiętam czasy swojego stażu – pozwoliła sobie na małą wycieczkę po własnych wspomnieniach - Chociaż Ministerstwo to zupełnie inna broszka, podwładni lubili dawać nam znać, że mają nad nami władzę i mogą zasypać nas papierkową robotą po czubek głowy. Dopiero wtedy rozluźnienie naprawdę się przydawało – wolała nie myśleć o tym, ile goździkówki czy rumu wypiła w młodości.
Bez słowa przyjęła zapłatę za swoje tłumaczenie; oczywiście, że chciała wyciągnąć z Josie coś jeszcze, ale nie były to pieniądze. Nie przeliczyła sykli, ufając swojej towarzyszce w tej kwestii. Musiała przecież zarabiać regularnie, by mieć co odkładać do prywatnej skrytki, która niewątpliwie miała przydać jej się w przyszłości. Oby niedalekiej.
- To ambitna lektura, zwłaszcza dla takiego laika, jak ja – przyznała bez cienia wstydu; nie wszyscy musieli znać się na wszystkim – Mam nadzieję, że dostaniesz się na wymarzony oddział. Czy mogę zapytać w jaki celujesz? – och, właśnie to zrobiłam.
Kelner powrócił do stolika i podał obu paniom trunek w eleganckich, wysokich kieliszeczkach; nie żałował goździkówki, której aromat natychmiast dotarł do nosa Caley, a ta uśmiechnęła się lekko. Nie była uzależniona, choć tak oczywiście stwierdziłby każdy uzależniony, jednak lubiła od czasu do czasu sięgnąć po dobry, niskoprocentowy alkohol.
- Na ogół nie – przyznała, nie tracąc względnie pogodnego wyrazu na twarzy – Trafiają do mnie z reguły jakieś umowy czy porozumienia, czasem przemówienia albo podziękowania, rzadziej prywatna korespondencja, ale i to się zdarza – nie zamierzała wchodzić w szczegóły odnośnie rozwiązania jej Depertamentu, ponownego powołania go i całego burdelu związanego z decyzjami szalonej Minister Tuft.
Upiła niewielki łyk ze swojego kieliszka i przez chwilę przyglądała się Josie, decydując w myślach, czy nadszedł dobry moment na bezpośredniość. Alkohol nie miał tu nic do rzeczy, choć rzeczywiście czasem mógł rozwiązać język.
- Nie mogłam nie zauważyć, że interesują cię choroby genetyczne –zaczęła powoli, jakby od niechcenia – Niedawno moja szkolna koleżanka przegrała walkę z Serpentyną, a ja tak naprawdę niewiele o tej chorobie wiem. Jeśli to nie problem, może mogłabyś mi nakreślić ogólny obraz jej przebiegu? – nie prosiła o zbyt wiele, chociaż w kwestii koleżanki kłamała jak z nut. To jej poprzedniczka, pierwsza pani Spencer-Moon zmarła w wyniku ataku Serpentyny. Rzekomo.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Także Jocelyn miała właśnie takie wyobrażenia, może dlatego, że ich znajomość była tak naprawdę krótka. Nie poznała Caley jako panny Goyle, a już jako panią Spencer-Moon. Przed pierwszym spotkaniem siłą rzeczy wyobrażała ją sobie jako stateczną żonę, która w okolicznościach towarzyskich zapewne lśni u boku niemłodego już (i raczej nie wybranego przez nią samą) małżonka. I niestety taki już był smutny los zamężnych kobiet, że często były definiowane jako czyjeś żony – przynajmniej przez osoby wychowywane bardziej tradycyjnie niż postępowo. Vane’owie nie byli zatwardziałymi konserwami, ale daleko im było do tych najbardziej liberalnych rodzin, które pozwalały latoroślom niemal na wszystko. Już na pewno nie pozwalano na wszystko w tym konkretnym odłamie rodziny tak silnie naznaczonym wpływem byłej lady Selwyn, która próbowała wychować córki na swoje podobieństwo, by były kimś – przy czym bycie kimś nie oznaczało kariery, a odpowiednie zamążpójście. Jocelyn też miała być w przyszłości definiowana jako czyjaś żona. I choć czasem balansowała na pograniczu i zbliżała się do marginesu błędu, czego przejawem był jej uzdrowicielski staż, można było uznać, że jej lekkie nagięcie schematu było czymś w gruncie rzeczy nieszkodliwym bo poza tym nie wyłamywała się z tego, jaka powinna być – miała przecież artystyczną pasję w czasie wolnym, wychodziła towarzysko, umiała się zachować i dbała o swój wygląd. W gruncie rzeczy była osobą na tyle uczciwą i dobrą że nigdy nie skierowała się w stronę czarnej magii, szkoląc się raczej w jej przeciwieństwie. Magii, która nie niszczyła, a naprawiała.
Nawet nie przypuszczała, że Caley też ma swój własny cel w tym spotkaniu, i że nie było nim tylko przekazanie tłumaczenia i krótka rozmowa.
- Staż uzdrowicielski wbrew pozorom też nie zawsze jest przyjemny. Czasem trzeba spędzić czas przepisując lub wypełniając dokumentacje, lub roznosząc eliksiry do sal... – To tak pięknie, dumnie i prestiżowo brzmiało: uzdrowiciel. Ale zanim się nim zostało, trzeba było przejść przez staż, i między nauką poważnych umiejętności wykonywać też mniej ciekawe zadania. – Chyba wszystkie staże coś łączy. I wszystkie trzeba przejść, by w końcu zajmować się czymś ważnym.
Trunek, który im przyniesiono, okazał się całkiem dobry. Josie wysączyła łyk; nie było to w ostatnich dniach jedyne takie spotkanie nad szklaneczką niskoprocentowego alkoholu. Ale czasem należało nieco spuścić ze sztywności i powagi, i pozwolić sobie na drobną odskocznię, oczywiście w odpowiednio kobiecym stylu.
- Myślałam o oddziale urazów pozaklęciowych – przyznała. – Choć z różnych powodów interesują mnie choroby genetyczne, tak powszechne wśród... śmietanki naszego czarodziejskiego społeczeństwa. – Wielu czarodziejów szlachetnej i czystej krwi cierpiało na genetyczne schorzenia. Jocelyn dzięki naprawdę imponującej wiedzy anatomicznej zdawała sobie sprawę, czym to jest spowodowane: częstym aranżowaniem związków między osobami spokrewnionymi. Nie musiała daleko szukać podobnych przykładów, jej matka od wielu lat chorowała, także jej brat zdradzał pewne symptomy choroby zanim zniknął, a na oddziale, na którym pracował ojciec, zetknęła się z naprawdę wieloma chorymi. Kto wie, gdyby nie ten zbyt osobisty i zarazem bolesny kontekst spowodowany chorobą Thei i groźbą że ona lub Iris też mogą nosić ją w sobie, to może celowałaby właśnie w tą specjalizację?
- Talent do języków bez wątpienia jest czymś przydatnym. Czasem żałuję, że w młodości nie okazywałam takiego entuzjazmu do prób matki nauczenia mnie podstaw francuskiego. – Dobrze byłoby poznać choć jeden obcy język. Może gdy ukończy podstawowy kurs, będzie miała na to więcej czasu? Jako dziecko niezbyt przepadała za lekcjami języka i szybko zapomniała to, co zatrudniona przez matkę guwernantka próbowała jej wpoić.
Ożywiła się nieco bardziej, kiedy Caley poruszyła temat dotyczący uzdrowicielstwa, a więc coś, o czym Josie wiedziała dużo i mogła się obszerniej wypowiedzieć.
- Przykro mi to słyszeć. Ale niestety serpentyna to wyjątkowo paskudna choroba. Często zabiera chore zbyt wcześnie, a z powodu szalejących anomalii jest jeszcze bardziej groźna – powiedziała, nie mając powodu by kwestionować historię o koleżance zmarłej na tą chorobę. Serpentyna niestety miała wysoką śmiertelność i była o wiele bardziej nieprzyjemna w swoim przebiegu niż Dotyk Meduzy. Rzadko która chora dożywała znacznego wieku. – Dotyka tylko dziewczęta i zazwyczaj ujawnia się już w dzieciństwie przez wyjątkowo wczesne, częste i intensywne pokazy magii. Organizm tych dziewcząt nie radzi sobie z wypełniającą je magią, co prowadzi do poważnych powikłań zdrowotnych. Przez całe życie muszą pozostawać pod opieką uzdrowicieli, bo choroba ta jest bardzo niebezpieczna i wręcz śmiertelna bez odpowiedniej opieki – mówiła, chętnie dzieląc się swoją wiedzą, gotowa opowiedzieć jeszcze więcej, jeśli Caley nadal będzie ciekawa. Nie miała pojęcia, jak niepokojący jest prawdziwy powód jej zainteresowania tym tematem.
Nawet nie przypuszczała, że Caley też ma swój własny cel w tym spotkaniu, i że nie było nim tylko przekazanie tłumaczenia i krótka rozmowa.
- Staż uzdrowicielski wbrew pozorom też nie zawsze jest przyjemny. Czasem trzeba spędzić czas przepisując lub wypełniając dokumentacje, lub roznosząc eliksiry do sal... – To tak pięknie, dumnie i prestiżowo brzmiało: uzdrowiciel. Ale zanim się nim zostało, trzeba było przejść przez staż, i między nauką poważnych umiejętności wykonywać też mniej ciekawe zadania. – Chyba wszystkie staże coś łączy. I wszystkie trzeba przejść, by w końcu zajmować się czymś ważnym.
Trunek, który im przyniesiono, okazał się całkiem dobry. Josie wysączyła łyk; nie było to w ostatnich dniach jedyne takie spotkanie nad szklaneczką niskoprocentowego alkoholu. Ale czasem należało nieco spuścić ze sztywności i powagi, i pozwolić sobie na drobną odskocznię, oczywiście w odpowiednio kobiecym stylu.
- Myślałam o oddziale urazów pozaklęciowych – przyznała. – Choć z różnych powodów interesują mnie choroby genetyczne, tak powszechne wśród... śmietanki naszego czarodziejskiego społeczeństwa. – Wielu czarodziejów szlachetnej i czystej krwi cierpiało na genetyczne schorzenia. Jocelyn dzięki naprawdę imponującej wiedzy anatomicznej zdawała sobie sprawę, czym to jest spowodowane: częstym aranżowaniem związków między osobami spokrewnionymi. Nie musiała daleko szukać podobnych przykładów, jej matka od wielu lat chorowała, także jej brat zdradzał pewne symptomy choroby zanim zniknął, a na oddziale, na którym pracował ojciec, zetknęła się z naprawdę wieloma chorymi. Kto wie, gdyby nie ten zbyt osobisty i zarazem bolesny kontekst spowodowany chorobą Thei i groźbą że ona lub Iris też mogą nosić ją w sobie, to może celowałaby właśnie w tą specjalizację?
- Talent do języków bez wątpienia jest czymś przydatnym. Czasem żałuję, że w młodości nie okazywałam takiego entuzjazmu do prób matki nauczenia mnie podstaw francuskiego. – Dobrze byłoby poznać choć jeden obcy język. Może gdy ukończy podstawowy kurs, będzie miała na to więcej czasu? Jako dziecko niezbyt przepadała za lekcjami języka i szybko zapomniała to, co zatrudniona przez matkę guwernantka próbowała jej wpoić.
Ożywiła się nieco bardziej, kiedy Caley poruszyła temat dotyczący uzdrowicielstwa, a więc coś, o czym Josie wiedziała dużo i mogła się obszerniej wypowiedzieć.
- Przykro mi to słyszeć. Ale niestety serpentyna to wyjątkowo paskudna choroba. Często zabiera chore zbyt wcześnie, a z powodu szalejących anomalii jest jeszcze bardziej groźna – powiedziała, nie mając powodu by kwestionować historię o koleżance zmarłej na tą chorobę. Serpentyna niestety miała wysoką śmiertelność i była o wiele bardziej nieprzyjemna w swoim przebiegu niż Dotyk Meduzy. Rzadko która chora dożywała znacznego wieku. – Dotyka tylko dziewczęta i zazwyczaj ujawnia się już w dzieciństwie przez wyjątkowo wczesne, częste i intensywne pokazy magii. Organizm tych dziewcząt nie radzi sobie z wypełniającą je magią, co prowadzi do poważnych powikłań zdrowotnych. Przez całe życie muszą pozostawać pod opieką uzdrowicieli, bo choroba ta jest bardzo niebezpieczna i wręcz śmiertelna bez odpowiedniej opieki – mówiła, chętnie dzieląc się swoją wiedzą, gotowa opowiedzieć jeszcze więcej, jeśli Caley nadal będzie ciekawa. Nie miała pojęcia, jak niepokojący jest prawdziwy powód jej zainteresowania tym tematem.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Żony, córki, siostry, matki – kobiety definiowane były przez pryzmat mężczyzn już od zarania dziejów i niewiele wskazywało na to, że ich los mógłby się poprawić. Największą ku temu przeszkodom były one same; bierne lub zbyt tchórzliwe, niesolidarne, wygodnickie i roszczeniowo podchodzące do wielu aspektów życia. Nie musiałyby wcale cechować się postępowym podejściem, by poruszyć lawinę zmian, która wreszcie spadłaby do końca, czyniąc życie ich córek i wnuczek łatwiejszym. Ale nie robiły tego, trwając w stagnacji i systemie, jaki od lat określał ich rolę jako jedynie towarzyszącą. A jeśli odważyłyby się zagrać pierwsze skrzypce, czym prędzej poczułyby na sobie gniew gatunku męskiego.
- Czymś ważnym – powtórzyła, jakby smakowała w ustach własną teorię, jaką zaraz miała wysnuć – Przez naszą płeć już zawsze będziemy bagatelizowane, nawet gdyby wielkie osiągnięcia szły przed naszymi nazwiskami – miała ochotę wybadać, czy Jocelyn należy do tego rodzaju kobiet podatnego na feministyczne zagadnienia; była jej po prostu ciekawa, lecz niewiedza nie sfrustrowałaby jej.
Nie ryzykowała jednak poruszania tematu śmietanki towarzyskiej, jak to panna Vane zgrabnie określiła szlachtę. Owa śmietanka była już nieco przeterminowana po bokach i czas najwyższy, by ktoś zrobił z tym porządek. Caley nie rozumiała nigdy, dlatego byle lord-szlamolub wciąż posiada wpływy większe, niż na przykład jej rodzina. Traversowie okryli się hańbą, opowiadając po stronie mugolaków, jednak nie spotkała ich należna kara – konkurencja nigdy nie śpi, a dawna panna Goyle odzywała się w Caley zwłaszcza wtedy, gdy chodziło o interes i dobro jej rodziny oraz nazwiska.
- Mimo wszystko życzę ci jak najlepiej, przebij ten szklany sufit – uśmiechnęła się pod nosem, jednocześnie zdradzając się odrobinę ze swoimi poglądami.
Choć do feministki było jej daleko, równie daleka była od gardzenia innymi kobietami, o ile nie była o nie wściekle zazdrosna.
Przyjemna pogawędka w pubie miło ją relaksowała, a dołożenie alkoholu do tego równania dawało naprawdę znakomity wynik. Siedziała na wygodnym krześle, rozmawiała o sprawach mniej lub bardziej błahych i nie musiała się martwić by nie powiedzieć za dużo, gdyż Jocelyn szybko sklasyfikowana została jako postać w jej życiu niegroźna. Młoda dziewczyna o dużej ambicji, lecz pozbawiona chyba zgubnego wpływu toksycznej rodziny. Caley nie wiedziała o jej relacjach z matką, lecz powierzchownie nie wydawało jej się, by panna Vane doświadczyła w życiu jakichś traum związanych z wysokimi oczekiwaniami jednego z rodziców. Gdyby wiedziała, na pewno trochę by jej zazdrościła – ach, ile ona sama by dała, by ojciec zamiast ją ignorować, stawiał wysoką poprzeczkę.
- Na naukę języka zawsze jest dobry czas, to przychodzi w każdym wieku – zapewniła, być może zachęcając tym samym młodą czarownicę do podjęcia kroków w kierunku pogłębienia swojej wiedzy – Norweski przyszedł mi niemal naturalnie, a po goblidegucki sięgnęłam chyba z czystej ambicji – przyznała nieskromnie – Chciałabym nauczyć się jeszcze kilku, to fascynujący dla mnie temat.
Cieszyła się, że w ich rozmowie nie istniała żadna gradacja i jedna nie uważała się za lepszą od drugiej. Lubiły różne rzeczy i robiły różne rzeczy, a mimo wszystko potrafiły rozmawiać bez przechwalania się, która wykonuje pracę korzystniejszą bądź przynoszącą profity innym.
- Dobiegała trzydziestki, nie była więc już taka najmłodsza, tym bardziej jej odejście było dla nas wszystkich szokiem. Czy to możliwe, by w takim wieku wszystkie objawy były wcześniej stłumione, a atak, który nam ją odebrał, był pierwszym lub jednym z pierwszych? – kontynuowała temat serpentyny, w ton głosu wplatając nieco żalu odpowiedniego pogrążonej w żałobie koleżance.
- Czymś ważnym – powtórzyła, jakby smakowała w ustach własną teorię, jaką zaraz miała wysnuć – Przez naszą płeć już zawsze będziemy bagatelizowane, nawet gdyby wielkie osiągnięcia szły przed naszymi nazwiskami – miała ochotę wybadać, czy Jocelyn należy do tego rodzaju kobiet podatnego na feministyczne zagadnienia; była jej po prostu ciekawa, lecz niewiedza nie sfrustrowałaby jej.
Nie ryzykowała jednak poruszania tematu śmietanki towarzyskiej, jak to panna Vane zgrabnie określiła szlachtę. Owa śmietanka była już nieco przeterminowana po bokach i czas najwyższy, by ktoś zrobił z tym porządek. Caley nie rozumiała nigdy, dlatego byle lord-szlamolub wciąż posiada wpływy większe, niż na przykład jej rodzina. Traversowie okryli się hańbą, opowiadając po stronie mugolaków, jednak nie spotkała ich należna kara – konkurencja nigdy nie śpi, a dawna panna Goyle odzywała się w Caley zwłaszcza wtedy, gdy chodziło o interes i dobro jej rodziny oraz nazwiska.
- Mimo wszystko życzę ci jak najlepiej, przebij ten szklany sufit – uśmiechnęła się pod nosem, jednocześnie zdradzając się odrobinę ze swoimi poglądami.
Choć do feministki było jej daleko, równie daleka była od gardzenia innymi kobietami, o ile nie była o nie wściekle zazdrosna.
Przyjemna pogawędka w pubie miło ją relaksowała, a dołożenie alkoholu do tego równania dawało naprawdę znakomity wynik. Siedziała na wygodnym krześle, rozmawiała o sprawach mniej lub bardziej błahych i nie musiała się martwić by nie powiedzieć za dużo, gdyż Jocelyn szybko sklasyfikowana została jako postać w jej życiu niegroźna. Młoda dziewczyna o dużej ambicji, lecz pozbawiona chyba zgubnego wpływu toksycznej rodziny. Caley nie wiedziała o jej relacjach z matką, lecz powierzchownie nie wydawało jej się, by panna Vane doświadczyła w życiu jakichś traum związanych z wysokimi oczekiwaniami jednego z rodziców. Gdyby wiedziała, na pewno trochę by jej zazdrościła – ach, ile ona sama by dała, by ojciec zamiast ją ignorować, stawiał wysoką poprzeczkę.
- Na naukę języka zawsze jest dobry czas, to przychodzi w każdym wieku – zapewniła, być może zachęcając tym samym młodą czarownicę do podjęcia kroków w kierunku pogłębienia swojej wiedzy – Norweski przyszedł mi niemal naturalnie, a po goblidegucki sięgnęłam chyba z czystej ambicji – przyznała nieskromnie – Chciałabym nauczyć się jeszcze kilku, to fascynujący dla mnie temat.
Cieszyła się, że w ich rozmowie nie istniała żadna gradacja i jedna nie uważała się za lepszą od drugiej. Lubiły różne rzeczy i robiły różne rzeczy, a mimo wszystko potrafiły rozmawiać bez przechwalania się, która wykonuje pracę korzystniejszą bądź przynoszącą profity innym.
- Dobiegała trzydziestki, nie była więc już taka najmłodsza, tym bardziej jej odejście było dla nas wszystkich szokiem. Czy to możliwe, by w takim wieku wszystkie objawy były wcześniej stłumione, a atak, który nam ją odebrał, był pierwszym lub jednym z pierwszych? – kontynuowała temat serpentyny, w ton głosu wplatając nieco żalu odpowiedniego pogrążonej w żałobie koleżance.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jocelyn też taka była, być może za sprawą wychowania. Może gdyby urodziła się w rodzinie wyznającej inne wartości miałaby inne poglądy. Od najmłodszych lat dorastała jednak w określonym porządku – mężczyzna był tym, który dbał o materialny byt rodziny, podczas gdy jej matka była roszczeniową, rozkapryszoną damą która nigdy nie skalała swych szlachetnych rąk prawdziwą pracą, choć swego czasu była utalentowaną malarką. Jej staż uzdrowicielski i tak stanowił pewne naruszenie tego obrazu, ale był największą postępowością na jaką mogła się zdobyć, bo nie miała feministycznych zapędów, nie pragnęła zawojować świata, a po prostu przeżyć w spokoju swoje życie. Wiedziała, że w przyszłości powinna zostać żoną, i jeśli mąż zażyczy sobie, żeby nie pracowała, będzie musiała jego wolę uszanować, choć liczyła wciąż, że trafi jej się mężczyzna który będzie szanował ją na tyle, że nie zamknie jej całkowicie w klatce powinności i pozwoli jej samej także się realizować. Póki co korzystała z okazji do tego że może się kształcić i uczyć tego, co ją interesowało, bo ojciec, w przeciwieństwie do matki, był zadowolony z tego że jedna z córek poszła jego drogą. Ale wbrew pozorom, choć był mężczyzną, to nie on był dominującym charakterem w tej rodzinie, a właśnie matka, wokół której zawsze wszystko musiało się kręcić. Bierny, naiwnie zakochany w żonie Leonard zawsze wolał jej ustąpić dla świętego spokoju, tak samo jak zwykle wolały ustępować jej dzieci.
- Taka już kolej rzeczy. Na wielu polach pozostajemy w cieniu mężczyzn, choć na szczęście nawet mimo tego możemy realizować się w naszych pasjach, a to najważniejsze – powiedziała. Nie pragnęła wielkich sukcesów, nie snuła wyobrażeń w których zostaje ważną personą w środowisku uzdrowicielskim. Byłaby to z jej strony niezwykła buta, skoro dopiero zaczęła swoją drogę, a bardziej niż wielkie zaszczyty i sławę ceniła sobie zaspokojenie własnej ciekawości i przesuwania coraz dalej granicy swojego poznania. A jeśli będzie jej kiedyś dane osiągnąć coś ważnego i odkryć coś, co jeszcze nie było znane – to tym lepiej.
- Bez względu na to, kim się staniemy i co osiągniemy, wielu i tak będzie postrzegać nas przez pryzmat bardziej przyziemnych spraw. Jak to, kim jesteśmy i jakie nazwisko nosimy – dodała, sącząc łyk trunku. Była z tym pogodzona. Może jej poglądy wyglądałyby inaczej gdyby doznała jakichś krzywd z męskich rąk, ale jak dotąd wciąż pozostawała nieświadoma tej mroczniejszej strony relacji damsko-męskich. Nie miała powodu, by pragnąć wyrwać się z określonego porządku, bo jak dotąd nigdy nie została nim prawdziwie skrzywdzona. Małżeństwo póki co wciąż było bliżej nieokreśloną przyszłością, nie wiedziała, co ją w nim czeka i mogła się tylko zastanawiać. Tak, jak zastanawiała się nad tym, jak wyglądało życie Caley jako żony dużo starszego mężczyzny. Czy była szczęśliwa? Czy może wręcz przeciwnie? Tego nie wiedziała, a nie była na tyle wścibska, by wypytywać swoją rozmówczynię o małżeńskie życie, nawet jeśli była ciekawa, co o małżeństwie może powiedzieć niemal obca osoba, ktoś spoza rodziny. Zbyt słabo się znały, by tego typu pytania mogły być stosowne. Skoro jednak mąż pozwalał jej na pracę i swoje zainteresowania, to może nie było tak źle?
Nie wiedziała też, że można żyć inaczej, choć nawet we własnej rodzinie miała przykłady kobiet postępowych. Jej kuzynka była aurorką, narażając się tym samym na dezaprobatę rodziny i sceptyczne podejście społeczeństwa, ale Josie nigdy nawet nie przeszła przez myśl tego typu droga. Męska, niebezpieczna i niestosowna, w dodatku zupełnie ją nieinteresująca, bo młody umysł od dobrych kilku lat rwał się ku anatomii. Był to trudny i ambitny cel, ale jakże bardziej jej odpowiadający!
Była mimo wszystko ciekawa co myśli o tym wszystkim Caley, jakie życiowe doświadczenia ukształtowały ją. To było na swój sposób interesujące, to, jak środowisko i rodzina wpływały na kształtowanie danej jednostki i przysposobienie jej do konkretnej roli.
Po Jocelyn prawdopodobnie nie było na pierwszy rzut oka widać, że warunki w jakich dorastała w rodzinie wcale nie były takie idealne, że za to kim jest musiała zapłacić pewną cenę, choć sama nie była do końca świadoma, jak wielką, bo innego życia nie znała. Jedynie ktoś, kto przebywałby wśród Vane’ów dłużej, mógłby wychwycić, że rodzina Josie wygląda na idealną tylko z pozoru, a za tą fasadą kryje się toksyczność. Ale podobnie działało też wiele szlacheckich rodzin w których aranżowano małżeństwa. I nie tylko szlacheckich.
Nie domyśliłaby się też, jak wychowano Caley, ile trudności musiała znieść ze strony własnego ojca, który też był toksycznym rodzicem, choć w zupełnie inny sposób niż Thea Vane.
- To dobrze. To oznacza, że nadal mam szansę naprawić ten brak z dzieciństwa i młodości – powiedziała, przybierając na twarz leciutki uśmiech. – To z pewnością ambitny cel, więc pozostaje mi wyrazić nadzieję, że dopniesz swego i że do listy twoich umiejętności językowych wkrótce dojdą kolejne. Chyba niewielu jest czarodziejów, którzy poznali język goblidegucki, nie znam też zbyt wielu osób potrafiących płynnie posługiwać się norweskim. Wiele osób w moim otoczeniu jako językiem obcym posługiwała się francuskim, tego też zresztą swego czasu próbowała nauczyć mnie matka, ale niestety minęło tyle lat, że prawie tego nie pamiętam.
Jocelyn nie gardziła pasją drugiej kobiety, nie uważała że jej droga jest jedyną słuszną a wszystkie inne są nieambitne. Na świecie byli potrzebni ludzie o różnych umiejętnościach, pasjach i zawodach, a Josie szanowała osoby, które miały swoje pasje i dążyły do rozwijania się w nich. Zresztą, jak sama się właśnie przekonała, ludzie znający języki potrafili być bardzo pomocni, ilekroć ktoś bez takiej umiejętności chciał zapoznać się z zagranicznymi tekstami.
Słysząc jej pytanie, zamyśliła się.
- Obawiam się, że to niezwykle mało prawdopodobne – powiedziała w końcu. – Są choroby genetyczne które ujawniają się w późniejszym wieku, często po przekroczeniu dwudziestego roku życia, ale serpentyna należy do tych, które ujawniają się bardzo wcześnie, już w dzieciństwie – dodała. Dotyk Meduzy i parę innych chorób mogło ujawnić się późno, u jej matki zdiagnozowano tę chorobę dopiero w okolicach dwudziestego piątego roku życia, a pierwsze symptomy mogły ujawnić się nieco wcześniej. Były jednak też choroby które już w dzieciństwie dawały o sobie znać. – Nie spotkałam się nigdy osobiście z przypadkiem, żeby pierwszy atak serpentyny nastąpił w tak późnym wieku, podczas gdy wcześniej nie było żadnych symptomów świadczących o tej chorobie – zamyśliła się na moment, zastanawiając się intensywnie nad tą kwestią. – Musiałabym porozmawiać z ojcem, który od wielu lat zajmuje się chorobami genetycznymi, ale jeśli chodzi o mój stan wiedzy, to mogę powiedzieć, że jest to jedna z najbardziej nieprzyjemnych chorób genetycznych. Chore przez całe życie muszą być wyjątkowo ostrożne, unikać nadmiernego wysiłku i stresu, i być pod stałym nadzorem uzdrowiciela który zadba o odpowiednią terapię eliksiralną, która ograniczy destrukcyjny wpływ ataków. Naprawdę trudno przez tyle lat przeoczyć te objawy.
Upiła kolejny łyk, przelotnie spoglądając w pobliskie okno.
- Jesteś pewna, że u twojej znajomej zdiagnozowano serpentynę? – zapytała nagle, bo naprawdę wydawało jej się to dziwne, że serpentyna mogła się po raz pierwszy ujawnić tak późno.
- Taka już kolej rzeczy. Na wielu polach pozostajemy w cieniu mężczyzn, choć na szczęście nawet mimo tego możemy realizować się w naszych pasjach, a to najważniejsze – powiedziała. Nie pragnęła wielkich sukcesów, nie snuła wyobrażeń w których zostaje ważną personą w środowisku uzdrowicielskim. Byłaby to z jej strony niezwykła buta, skoro dopiero zaczęła swoją drogę, a bardziej niż wielkie zaszczyty i sławę ceniła sobie zaspokojenie własnej ciekawości i przesuwania coraz dalej granicy swojego poznania. A jeśli będzie jej kiedyś dane osiągnąć coś ważnego i odkryć coś, co jeszcze nie było znane – to tym lepiej.
- Bez względu na to, kim się staniemy i co osiągniemy, wielu i tak będzie postrzegać nas przez pryzmat bardziej przyziemnych spraw. Jak to, kim jesteśmy i jakie nazwisko nosimy – dodała, sącząc łyk trunku. Była z tym pogodzona. Może jej poglądy wyglądałyby inaczej gdyby doznała jakichś krzywd z męskich rąk, ale jak dotąd wciąż pozostawała nieświadoma tej mroczniejszej strony relacji damsko-męskich. Nie miała powodu, by pragnąć wyrwać się z określonego porządku, bo jak dotąd nigdy nie została nim prawdziwie skrzywdzona. Małżeństwo póki co wciąż było bliżej nieokreśloną przyszłością, nie wiedziała, co ją w nim czeka i mogła się tylko zastanawiać. Tak, jak zastanawiała się nad tym, jak wyglądało życie Caley jako żony dużo starszego mężczyzny. Czy była szczęśliwa? Czy może wręcz przeciwnie? Tego nie wiedziała, a nie była na tyle wścibska, by wypytywać swoją rozmówczynię o małżeńskie życie, nawet jeśli była ciekawa, co o małżeństwie może powiedzieć niemal obca osoba, ktoś spoza rodziny. Zbyt słabo się znały, by tego typu pytania mogły być stosowne. Skoro jednak mąż pozwalał jej na pracę i swoje zainteresowania, to może nie było tak źle?
Nie wiedziała też, że można żyć inaczej, choć nawet we własnej rodzinie miała przykłady kobiet postępowych. Jej kuzynka była aurorką, narażając się tym samym na dezaprobatę rodziny i sceptyczne podejście społeczeństwa, ale Josie nigdy nawet nie przeszła przez myśl tego typu droga. Męska, niebezpieczna i niestosowna, w dodatku zupełnie ją nieinteresująca, bo młody umysł od dobrych kilku lat rwał się ku anatomii. Był to trudny i ambitny cel, ale jakże bardziej jej odpowiadający!
Była mimo wszystko ciekawa co myśli o tym wszystkim Caley, jakie życiowe doświadczenia ukształtowały ją. To było na swój sposób interesujące, to, jak środowisko i rodzina wpływały na kształtowanie danej jednostki i przysposobienie jej do konkretnej roli.
Po Jocelyn prawdopodobnie nie było na pierwszy rzut oka widać, że warunki w jakich dorastała w rodzinie wcale nie były takie idealne, że za to kim jest musiała zapłacić pewną cenę, choć sama nie była do końca świadoma, jak wielką, bo innego życia nie znała. Jedynie ktoś, kto przebywałby wśród Vane’ów dłużej, mógłby wychwycić, że rodzina Josie wygląda na idealną tylko z pozoru, a za tą fasadą kryje się toksyczność. Ale podobnie działało też wiele szlacheckich rodzin w których aranżowano małżeństwa. I nie tylko szlacheckich.
Nie domyśliłaby się też, jak wychowano Caley, ile trudności musiała znieść ze strony własnego ojca, który też był toksycznym rodzicem, choć w zupełnie inny sposób niż Thea Vane.
- To dobrze. To oznacza, że nadal mam szansę naprawić ten brak z dzieciństwa i młodości – powiedziała, przybierając na twarz leciutki uśmiech. – To z pewnością ambitny cel, więc pozostaje mi wyrazić nadzieję, że dopniesz swego i że do listy twoich umiejętności językowych wkrótce dojdą kolejne. Chyba niewielu jest czarodziejów, którzy poznali język goblidegucki, nie znam też zbyt wielu osób potrafiących płynnie posługiwać się norweskim. Wiele osób w moim otoczeniu jako językiem obcym posługiwała się francuskim, tego też zresztą swego czasu próbowała nauczyć mnie matka, ale niestety minęło tyle lat, że prawie tego nie pamiętam.
Jocelyn nie gardziła pasją drugiej kobiety, nie uważała że jej droga jest jedyną słuszną a wszystkie inne są nieambitne. Na świecie byli potrzebni ludzie o różnych umiejętnościach, pasjach i zawodach, a Josie szanowała osoby, które miały swoje pasje i dążyły do rozwijania się w nich. Zresztą, jak sama się właśnie przekonała, ludzie znający języki potrafili być bardzo pomocni, ilekroć ktoś bez takiej umiejętności chciał zapoznać się z zagranicznymi tekstami.
Słysząc jej pytanie, zamyśliła się.
- Obawiam się, że to niezwykle mało prawdopodobne – powiedziała w końcu. – Są choroby genetyczne które ujawniają się w późniejszym wieku, często po przekroczeniu dwudziestego roku życia, ale serpentyna należy do tych, które ujawniają się bardzo wcześnie, już w dzieciństwie – dodała. Dotyk Meduzy i parę innych chorób mogło ujawnić się późno, u jej matki zdiagnozowano tę chorobę dopiero w okolicach dwudziestego piątego roku życia, a pierwsze symptomy mogły ujawnić się nieco wcześniej. Były jednak też choroby które już w dzieciństwie dawały o sobie znać. – Nie spotkałam się nigdy osobiście z przypadkiem, żeby pierwszy atak serpentyny nastąpił w tak późnym wieku, podczas gdy wcześniej nie było żadnych symptomów świadczących o tej chorobie – zamyśliła się na moment, zastanawiając się intensywnie nad tą kwestią. – Musiałabym porozmawiać z ojcem, który od wielu lat zajmuje się chorobami genetycznymi, ale jeśli chodzi o mój stan wiedzy, to mogę powiedzieć, że jest to jedna z najbardziej nieprzyjemnych chorób genetycznych. Chore przez całe życie muszą być wyjątkowo ostrożne, unikać nadmiernego wysiłku i stresu, i być pod stałym nadzorem uzdrowiciela który zadba o odpowiednią terapię eliksiralną, która ograniczy destrukcyjny wpływ ataków. Naprawdę trudno przez tyle lat przeoczyć te objawy.
Upiła kolejny łyk, przelotnie spoglądając w pobliskie okno.
- Jesteś pewna, że u twojej znajomej zdiagnozowano serpentynę? – zapytała nagle, bo naprawdę wydawało jej się to dziwne, że serpentyna mogła się po raz pierwszy ujawnić tak późno.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Trafiła na rozumną rozmówczynię i odetchnęła w myślach, że nie zderzyła się z monologiem o równouprawnieniu i postępie, o zmieniającej się roli kobiet i wzmiankach na temat walki ze skostniałym systemem. To nie było nikomu potrzebne, a obie, ona i Jocelyn, zdawały się odnajdywać w świecie, jaki zastały. Nie znały się na tyle dobrze, by Caley wtrąciła swoje trzy grosze odnośnie wyboru męża i konsekwencjach idących za małżeństwem. Nie życzyła nikomu źle, lecz daleka była od ostrzegania młodych panien – nie wszystkie czekał taki los, jak ją, a szczątki sumienia wcale nie podpowiadały jej, by uwrażliwiała młodsze znajome i pomagała im zwrócić uwagę na zachowania, jakie mogą okazać się problematyczne w przeszłości. Cedric w okresie narzeczeństwa zachowywał się bez zarzutu i być może dlatego zbagatelizowała go, nie doceniając przeciwnika. Wierzyła w partnerstwo po ślubie tylko dlatego, że jego żywy przykład miała w swoim starszym bracie Cadanie i jego żonie Eir. W przeciwnym razie już dawno kpiłaby z osób, które łudziły się, że w parze są w stanie gdziekolwiek zajść.
- Dlatego na to postrzeganie nas przez innych musimy przymykać oko. Nie dajmy się zwariować – gdyby ona od zawsze stosowała się do wymogów społeczeństwa, byłaby stłamszona nie tylko we własnym domu, ale podczas każdego towarzyskiego wyjścia czy nawet w pracy. Pusta wydmuszka ukształtowana przez innych. Nie chciała taka być – Najlepszą metodą jest samorozwój i zanurzenie się w pasji – potwierdziła, uśmiechając się trochę cieplej – Tak długo, jak ją mamy, nic nas nie złamie. Żadna obrączka nie pociągnie nas na dno – pozwoliła sobie na nieoczywistą wstawkę, lecz nie zamierzała przeciągać tego tematu.
Goździkówka po raz kolejny przyjemnie podrażniła jej podniebienie i przełyk, a Spencer-Moon słuchała słów swojej towarzyszki. Być może rzeczywiście były do siebie bardziej podobne, niż obie myślały? Thea Vane i Cadmon Goyle stanowiliby naprawdę niezły tandem, skuteczny w niszczeniu swoich dzieci i deptaniu po ich marzeniach. Szkoda tylko, że nikt nigdy ich ze sobą nie pozna.
Niektóre rodziny miały to do siebie, że na zewnątrz wyglądały na wzorowe, a w środku targał nimi sztorm; Goylowie aspirowali do czynów wielkich, pchani wiatrem zasług swych przodków, a jednak głowa rodziny dawno już straciła zmysł przywódcy. A może nigdy go nie miała?
- Wiele zawdzięczam zagranicznej szkole, zetknęłam się tam chyba z ludźmi władającymi językami całej wschodniej Europy. To naprawdę fascynujące, że mimo wszystko możemy się porozumieć, by w końcu mówić jednym głosem – magia to potęga.
Konserwatywne poglądy przebijały się nawet podczas zwykłego, biznesowego spotkania przy goździkówce, ale Caley nie mogła nic na to poradzić. Po prawdzie też nie chciała, bo ukrywała już przed Jocelyn kwestię fałszywej koleżanki, nie zamierzała więc prezentować jej się jako osoba nieskazitelna i do bólu poprawna.
Zastanowiła się nad słowami odnośnie Serpentyny; jeśli wcześniej miała wątpliwości, to teraz jedynie się one zdublowały.
- Już niczego nie jestem pewna – zsunęła brwi, udając skonfundowaną – Naprawdę byłam przekonana, że chodzi o Serpentynę, ale przecież ty się lepiej na tym znasz. Z czym mogłam ją pomylić? – zerknęła na rozmówczynię pytająco, licząc na odpowiedź, która nada kierunek jej przyszłym działaniom.
- Dlatego na to postrzeganie nas przez innych musimy przymykać oko. Nie dajmy się zwariować – gdyby ona od zawsze stosowała się do wymogów społeczeństwa, byłaby stłamszona nie tylko we własnym domu, ale podczas każdego towarzyskiego wyjścia czy nawet w pracy. Pusta wydmuszka ukształtowana przez innych. Nie chciała taka być – Najlepszą metodą jest samorozwój i zanurzenie się w pasji – potwierdziła, uśmiechając się trochę cieplej – Tak długo, jak ją mamy, nic nas nie złamie. Żadna obrączka nie pociągnie nas na dno – pozwoliła sobie na nieoczywistą wstawkę, lecz nie zamierzała przeciągać tego tematu.
Goździkówka po raz kolejny przyjemnie podrażniła jej podniebienie i przełyk, a Spencer-Moon słuchała słów swojej towarzyszki. Być może rzeczywiście były do siebie bardziej podobne, niż obie myślały? Thea Vane i Cadmon Goyle stanowiliby naprawdę niezły tandem, skuteczny w niszczeniu swoich dzieci i deptaniu po ich marzeniach. Szkoda tylko, że nikt nigdy ich ze sobą nie pozna.
Niektóre rodziny miały to do siebie, że na zewnątrz wyglądały na wzorowe, a w środku targał nimi sztorm; Goylowie aspirowali do czynów wielkich, pchani wiatrem zasług swych przodków, a jednak głowa rodziny dawno już straciła zmysł przywódcy. A może nigdy go nie miała?
- Wiele zawdzięczam zagranicznej szkole, zetknęłam się tam chyba z ludźmi władającymi językami całej wschodniej Europy. To naprawdę fascynujące, że mimo wszystko możemy się porozumieć, by w końcu mówić jednym głosem – magia to potęga.
Konserwatywne poglądy przebijały się nawet podczas zwykłego, biznesowego spotkania przy goździkówce, ale Caley nie mogła nic na to poradzić. Po prawdzie też nie chciała, bo ukrywała już przed Jocelyn kwestię fałszywej koleżanki, nie zamierzała więc prezentować jej się jako osoba nieskazitelna i do bólu poprawna.
Zastanowiła się nad słowami odnośnie Serpentyny; jeśli wcześniej miała wątpliwości, to teraz jedynie się one zdublowały.
- Już niczego nie jestem pewna – zsunęła brwi, udając skonfundowaną – Naprawdę byłam przekonana, że chodzi o Serpentynę, ale przecież ty się lepiej na tym znasz. Z czym mogłam ją pomylić? – zerknęła na rozmówczynię pytająco, licząc na odpowiedź, która nada kierunek jej przyszłym działaniom.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jocelyn nie zamierzała walczyć z systemem. Była pogodzona ze swoją rolą w nim, nie pragnęła daleko idących zmian, choć oczywiście były kobiety które pragnęły się ze schematów wyrwać, nawet w obrębie jej rodziny, i to, o dziwo, nawet tej szlachetnej strony. Josie oczywiście nie zamierzała iść w ich ślady, ale była raczej wyrozumiała, w końcu to nie jej rolą było moralizowanie kogokolwiek. Mogła jedynie się przyglądać i martwić, że jej kuzynki pewnego dnia zapędzą się zbyt daleko w swoim poszukiwaniu niezależności i wchodzeniu w męskie role, co będzie rzutować na ich relacje z rodziną i towarzystwem. Wiadomym było, że od kobiet oczekiwano przede wszystkim dobrego zamążpójścia, na próby realizowania się na polu zawodowym patrząc z przymrużeniem oka. Josie próbowała godzić tradycyjne podejście do życia i kobiecości ze swoimi pasjami i głodem wiedzy. Grunt to znaleźć odpowiednią równowagę. Postępowość i odrzucanie tradycyjnych ról nie były dobre, ale przesadna uległość i całkowite podporządkowanie mężczyźnie też nie. Jocelyn nie pragnęła zostać czyjąś marionetką bez własnego zdania i pasji, chciała pozostać sobą i nawet po ślubie zachować jak najwięcej ze swojego życia i zamiłowań. Ale o tym, jaki los ją czekał, przekona się pewnie dopiero po tym, jak jakiś mężczyzna którego wybierze dla niej matka włoży na jej palec obrączkę i przypieczętuje układ. Teraz pozostawało jej mieć nadzieję że nie wyjdzie na tym źle, w końcu nawet wśród szlacheckich par zdarzały się zgodne, oddane małżeństwa, też miała taki przykład w rodzinie.
- Masz rację. Nie warto dać się zwariować, pewne rzeczy po prostu trzeba zaakceptować, starając się po drodze robić to, co dla nas ważne – powiedziała. Caley mimo ślubu najwyraźniej wciąż mogła zajmować się swoją pasją do języków i tłumaczeń, nie została zamknięta w domu. – Spełnianie wyznaczonych nam powinności nie wyklucza w końcu posiadania pasji i chęci rozwoju. Wierzę, że wszystko można ze sobą pogodzić, jeśli tylko się tego bardzo chce. – Starała się w to wierzyć. Cały czas godziła ze sobą swoje pasje, ale też obowiązki, ale nie ulegało wątpliwości że nie miała ich ani w połowie tak wiele jak szlachcianki, na których ciążyła większa presja, nie tylko ze strony rodziców ale też całego otoczenia. Pytanie tylko, na ile jej przyszły, wciąż owiany tajemnicą mąż będzie skory do tego, by mogła godzić ze sobą powinności i pasje?
Gdyby tylko wiedziała, że życie jej towarzyszki w gruncie rzeczy było podobne do jej własnego, jeśli chodzi o presję ze strony jednego z rodziców i próby zadowolenia go, to pewnie mogłaby poczuć z nią pokrewieństwo dusz. Nie wiedziała tego, ale mimo wszystko w pewien dziwny sposób i tak wyczuwała, że mogłyby znaleźć wspólny język.
- Więc uczyłaś się w Durmstrangu? Nauka tam musiała być dość osobliwym doświadczeniem. Znam tę szkołę tylko z opowieści, sama ukończyłam Hogwart, gdzie raczej nie było takiej różnorodności językowej ani kulturowej. – Co innego różnice społeczne; w jednym zamku uczyły się osoby szlachetnego pochodzenia, czystokrwiste jak Josie, najliczniejsi mieszańcy, a także mugolacy. Takie różnice w pochodzeniu, mentalności i podejściu do życia i magii musiały prowadzić do tarć. I prowadziły, choć akurat Jocelyn była osobą umiarkowaną w poglądach i obracała się głównie wśród osób krwi czystej. Nigdy nie przyjaźniła się z mugolakami, ale nie uczestniczyła w ich gnębieniu choć też nie pomagała im pod rządami Grindelwalda. Nie zamierzała nadstawiać karku, a do równości miała stosunek dość ambiwalentny. Nie nazwałaby się postępową, ale brakowało jej też do pełni konserwatyzmu, choć mimowolnie krew szlachetną i czystą stawiała ponad krwią mugolską. Po słowach swojej towarzyszki mogła jednak odnieść wrażenie że była ona dość konserwatywna. Hasła typu magia to potęga kojarzyły jej się właśnie z tymi najbardziej skostniałymi kręgami, choć w tym przypadku były to tylko słowa, dlatego Jocelyn nie miała zamiaru się oburzać, przyzwyczajona już do styczności z ludźmi o różnych poglądach, a także do zachowywania asekuracyjnej neutralności, bez precyzowania jasnego stanowiska, na które była zbyt niezdecydowana, zbyt na pograniczu. Zaś rozmowy o poglądach były na tyle grząskie że Jocelyn nie lubiła się w nie wgłębiać i dotykać kontrowersyjnych tematów. Na pewno nie z niemal obcymi osobami, gdzie bezpieczniej było skwitować takie wzmianki uprzejmym uśmiechem bez szczegółowego roztrząsania ich.
- Jeśli ta kobieta była już osobą dojrzałą to nagłe ujawnienie się serpentyny jest raczej wykluczone – rzekła, o wiele chętniej witając neutralny grunt spraw uzdrowicielskich, po których poruszała się pewnie dzięki sporej jak na swój wiek wiedzy. – Jeśli chodzi o choroby genetyczne mogące wykazywać pewne drobne podobieństwa, mogłabym jeszcze rozważyć śmiertelną bladość i traumę krwi, ale nie znam pełnych okoliczności tej sprawy. Musiałabym dowiedzieć się czegoś więcej o jej objawach, bo trudno postawić konkretną diagnozę nie posiadając wiedzy o danym przypadku – ciągnęła, wiedząc, że to trudna sprawa, a skoro nie znała konkretów mogła jedynie snuć domysły. – Trauma krwi może ujawniać się w wieku późniejszym, nawet w dorosłości. Zwykle dochodzi do tego pod wpływem silnego szoku emocjonalnego, prowadzi do osłabienia i problemów z krwią, a w przypadku zranień do poważnych, groźnych krwotoków.
Urwała na moment, sącząc łyk goździkówki.
- Oczywiście to nie musiała być choroba genetyczna. Czarodziejskie choroby i urazy to dość rozległy grunt, niektóre zatrucia czy skutki pozaklęciowe też mogą dawać różne objawy. Niestety mogę tylko snuć domysły, nie znając tej sprawy. Czasem nawet uzdrowicielom trudno jednoznacznie stwierdzić przyczynę – dodała, ciekawa czy Caley zdradzi coś więcej, skoro najwyraźniej z jakiegoś powodu zainteresował ją ten temat.
- Masz rację. Nie warto dać się zwariować, pewne rzeczy po prostu trzeba zaakceptować, starając się po drodze robić to, co dla nas ważne – powiedziała. Caley mimo ślubu najwyraźniej wciąż mogła zajmować się swoją pasją do języków i tłumaczeń, nie została zamknięta w domu. – Spełnianie wyznaczonych nam powinności nie wyklucza w końcu posiadania pasji i chęci rozwoju. Wierzę, że wszystko można ze sobą pogodzić, jeśli tylko się tego bardzo chce. – Starała się w to wierzyć. Cały czas godziła ze sobą swoje pasje, ale też obowiązki, ale nie ulegało wątpliwości że nie miała ich ani w połowie tak wiele jak szlachcianki, na których ciążyła większa presja, nie tylko ze strony rodziców ale też całego otoczenia. Pytanie tylko, na ile jej przyszły, wciąż owiany tajemnicą mąż będzie skory do tego, by mogła godzić ze sobą powinności i pasje?
Gdyby tylko wiedziała, że życie jej towarzyszki w gruncie rzeczy było podobne do jej własnego, jeśli chodzi o presję ze strony jednego z rodziców i próby zadowolenia go, to pewnie mogłaby poczuć z nią pokrewieństwo dusz. Nie wiedziała tego, ale mimo wszystko w pewien dziwny sposób i tak wyczuwała, że mogłyby znaleźć wspólny język.
- Więc uczyłaś się w Durmstrangu? Nauka tam musiała być dość osobliwym doświadczeniem. Znam tę szkołę tylko z opowieści, sama ukończyłam Hogwart, gdzie raczej nie było takiej różnorodności językowej ani kulturowej. – Co innego różnice społeczne; w jednym zamku uczyły się osoby szlachetnego pochodzenia, czystokrwiste jak Josie, najliczniejsi mieszańcy, a także mugolacy. Takie różnice w pochodzeniu, mentalności i podejściu do życia i magii musiały prowadzić do tarć. I prowadziły, choć akurat Jocelyn była osobą umiarkowaną w poglądach i obracała się głównie wśród osób krwi czystej. Nigdy nie przyjaźniła się z mugolakami, ale nie uczestniczyła w ich gnębieniu choć też nie pomagała im pod rządami Grindelwalda. Nie zamierzała nadstawiać karku, a do równości miała stosunek dość ambiwalentny. Nie nazwałaby się postępową, ale brakowało jej też do pełni konserwatyzmu, choć mimowolnie krew szlachetną i czystą stawiała ponad krwią mugolską. Po słowach swojej towarzyszki mogła jednak odnieść wrażenie że była ona dość konserwatywna. Hasła typu magia to potęga kojarzyły jej się właśnie z tymi najbardziej skostniałymi kręgami, choć w tym przypadku były to tylko słowa, dlatego Jocelyn nie miała zamiaru się oburzać, przyzwyczajona już do styczności z ludźmi o różnych poglądach, a także do zachowywania asekuracyjnej neutralności, bez precyzowania jasnego stanowiska, na które była zbyt niezdecydowana, zbyt na pograniczu. Zaś rozmowy o poglądach były na tyle grząskie że Jocelyn nie lubiła się w nie wgłębiać i dotykać kontrowersyjnych tematów. Na pewno nie z niemal obcymi osobami, gdzie bezpieczniej było skwitować takie wzmianki uprzejmym uśmiechem bez szczegółowego roztrząsania ich.
- Jeśli ta kobieta była już osobą dojrzałą to nagłe ujawnienie się serpentyny jest raczej wykluczone – rzekła, o wiele chętniej witając neutralny grunt spraw uzdrowicielskich, po których poruszała się pewnie dzięki sporej jak na swój wiek wiedzy. – Jeśli chodzi o choroby genetyczne mogące wykazywać pewne drobne podobieństwa, mogłabym jeszcze rozważyć śmiertelną bladość i traumę krwi, ale nie znam pełnych okoliczności tej sprawy. Musiałabym dowiedzieć się czegoś więcej o jej objawach, bo trudno postawić konkretną diagnozę nie posiadając wiedzy o danym przypadku – ciągnęła, wiedząc, że to trudna sprawa, a skoro nie znała konkretów mogła jedynie snuć domysły. – Trauma krwi może ujawniać się w wieku późniejszym, nawet w dorosłości. Zwykle dochodzi do tego pod wpływem silnego szoku emocjonalnego, prowadzi do osłabienia i problemów z krwią, a w przypadku zranień do poważnych, groźnych krwotoków.
Urwała na moment, sącząc łyk goździkówki.
- Oczywiście to nie musiała być choroba genetyczna. Czarodziejskie choroby i urazy to dość rozległy grunt, niektóre zatrucia czy skutki pozaklęciowe też mogą dawać różne objawy. Niestety mogę tylko snuć domysły, nie znając tej sprawy. Czasem nawet uzdrowicielom trudno jednoznacznie stwierdzić przyczynę – dodała, ciekawa czy Caley zdradzi coś więcej, skoro najwyraźniej z jakiegoś powodu zainteresował ją ten temat.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
- Dlatego mam nadzieję, że z pomocą tego artykułu uda Ci się wspiąć po szczeblach szpitalnej kariery – życzyła jej szczerze, doceniając ambicje młodej czarownicy.
Jednocześnie nie wróżyła jej posady ordynatorki, bo tego sufitu kobiety chyba jeszcze nie przebiły, a na dodatek odnosiła wrażenie, że gdy na palcu Jocelyn pojawi się obrączka, a w jej ramionach dzieci, praca zejdzie na dalszy plan. Nie wszystkie kobiety marzyły o założeniu rodziny, ale zdecydowana większość wolała udawać, że to ich plan na życie. Sama Caley wiedziała już, że rola matki nie jest jej najwyraźniej pisana, jako żona także nie zamierzała dać się dalej zniewalać, dlatego właśnie w karierze i pasjach upatrywała swojej recepty na dalsze życie.
Dopiła goździkówkę i odstawiła kieliszek na stół; przyjemnie drażniący posmak po raz ostatni spłynął jej w gardle, a blondynka zatęskniła za mocniejszym trunkiem, skrywającym się w barku domowej jadalni. W pubie dostała już wszystko, po co tu przyszła – zapłatę za wykonane tłumaczenie oraz informacje na temat nieznanej choroby, a także całkiem luźno spędzone minuty – spotkanie można było więc uznać za zbliżające się do końca.
- Trudno powiedzieć, czy osobliwym, nie mam punktu odniesienia w postaci Hogwartu, którego progu nigdy nie przekroczyłam. Na pewno wyniosłam z Durmstrangu bardzo wiele, zaczynając od wiedzy, a na znajomościach kończąc. To szkoła, która naprawdę wychowuje – jeśli wiesz, co mam na myśli.
Uśmiechnęła się jeszcze uprzejmie, jakby zdradzała swojej rozmówczyni oczywistą oczywistość. Nigdy nie żałowała, że nie została Ślizgonką czy Krukonką i nie wsiadała co roku do pociągu ze swoimi krajanami. Nauka w odległej, mroźnej Norwegii dostarczyła jej wszystkiego, czego mogła oczekiwać od placówki edukacyjnej, a na dodatek ukształtowała jej charakter i pozwoliła spojrzeć na świat nie przez pryzmat usiłującej zadowolić wymagającego ojca córki.
Nie kontynuowała rozmowy na temat poglądów, ucinając ją już wcześniej. Pub pod Roztańczonym Czartem nie był najlepszym z miejsc do ujawniania swoich wizji świata, a już zwłaszcza, gdy rozmówca najprawdopodobniej go nie podzielał. Lecz czyż istniało coś takiego, jak neutralność? I jak długo można było pozostać neutralnym, gdy nad czarodziejskim społeczeństwem od dawna zbierały się ciemne chmury, a z oddali słychać było już pierwsze grzmoty?
Wysłuchała za to do końca wypowiedzi panny Vane odnośnie choroby, jaka mogła wykończyć jej poprzedniczkę; z każdą chwilą upewniała się w przekonaniu, że Cedric okłamał wszystkich, pomagając swojej pierwszej żonie zejść z tego świata. Nigdy nie zdradziłaby się ze swoją opinią, dlatego najbezpieczniej było uciąć temat Serpentyny i chorób genetycznych, lecz sztuką było zrobić to tak, by nie wzbudzić wątpliwości Jocelyn.
- Sama nie znam konkretów, dlatego niewiele mogę jeszcze dopowiedzieć. Obawiam się, że jeszcze przez jakiś czas nietaktem z mojej strony byłoby zarzucanie rodziny zmarłej pytaniami odnośnie choroby, więc niestety pozostaje mi trwać w niepewności co do jej odejścia. Gdyby jednak temat pojawił się raz jeszcze, nie omieszkam zdradzić ci zakończenia tej historii – zapewniła, kłamiąc jak z nut.
Chociaż kto wie, może sprawy ułożą się tak, że komuś będzie musiała wyjawić prawdę?
- Będę się już zbierać, stęskniony mąż nie lubi gdy zbyt długo nie ma mnie w domu – fałszywy uśmiech mógł zmylić każdego – Dziękuję za wszelkie informacje i towarzystwo. Gdybyś poszukiwała jeszcze tłumacza, polecam się na przyszłość.
Zapłaciła za swoją goździkówkę i przyjmując pożegnanie swojej towarzyszki zgarnęła płaszcz, po czym opuściła pub i teleportowała się w okolice Grimmauld Place, pragnąc odwiedzić ulubionego bratanka.
zt
Jednocześnie nie wróżyła jej posady ordynatorki, bo tego sufitu kobiety chyba jeszcze nie przebiły, a na dodatek odnosiła wrażenie, że gdy na palcu Jocelyn pojawi się obrączka, a w jej ramionach dzieci, praca zejdzie na dalszy plan. Nie wszystkie kobiety marzyły o założeniu rodziny, ale zdecydowana większość wolała udawać, że to ich plan na życie. Sama Caley wiedziała już, że rola matki nie jest jej najwyraźniej pisana, jako żona także nie zamierzała dać się dalej zniewalać, dlatego właśnie w karierze i pasjach upatrywała swojej recepty na dalsze życie.
Dopiła goździkówkę i odstawiła kieliszek na stół; przyjemnie drażniący posmak po raz ostatni spłynął jej w gardle, a blondynka zatęskniła za mocniejszym trunkiem, skrywającym się w barku domowej jadalni. W pubie dostała już wszystko, po co tu przyszła – zapłatę za wykonane tłumaczenie oraz informacje na temat nieznanej choroby, a także całkiem luźno spędzone minuty – spotkanie można było więc uznać za zbliżające się do końca.
- Trudno powiedzieć, czy osobliwym, nie mam punktu odniesienia w postaci Hogwartu, którego progu nigdy nie przekroczyłam. Na pewno wyniosłam z Durmstrangu bardzo wiele, zaczynając od wiedzy, a na znajomościach kończąc. To szkoła, która naprawdę wychowuje – jeśli wiesz, co mam na myśli.
Uśmiechnęła się jeszcze uprzejmie, jakby zdradzała swojej rozmówczyni oczywistą oczywistość. Nigdy nie żałowała, że nie została Ślizgonką czy Krukonką i nie wsiadała co roku do pociągu ze swoimi krajanami. Nauka w odległej, mroźnej Norwegii dostarczyła jej wszystkiego, czego mogła oczekiwać od placówki edukacyjnej, a na dodatek ukształtowała jej charakter i pozwoliła spojrzeć na świat nie przez pryzmat usiłującej zadowolić wymagającego ojca córki.
Nie kontynuowała rozmowy na temat poglądów, ucinając ją już wcześniej. Pub pod Roztańczonym Czartem nie był najlepszym z miejsc do ujawniania swoich wizji świata, a już zwłaszcza, gdy rozmówca najprawdopodobniej go nie podzielał. Lecz czyż istniało coś takiego, jak neutralność? I jak długo można było pozostać neutralnym, gdy nad czarodziejskim społeczeństwem od dawna zbierały się ciemne chmury, a z oddali słychać było już pierwsze grzmoty?
Wysłuchała za to do końca wypowiedzi panny Vane odnośnie choroby, jaka mogła wykończyć jej poprzedniczkę; z każdą chwilą upewniała się w przekonaniu, że Cedric okłamał wszystkich, pomagając swojej pierwszej żonie zejść z tego świata. Nigdy nie zdradziłaby się ze swoją opinią, dlatego najbezpieczniej było uciąć temat Serpentyny i chorób genetycznych, lecz sztuką było zrobić to tak, by nie wzbudzić wątpliwości Jocelyn.
- Sama nie znam konkretów, dlatego niewiele mogę jeszcze dopowiedzieć. Obawiam się, że jeszcze przez jakiś czas nietaktem z mojej strony byłoby zarzucanie rodziny zmarłej pytaniami odnośnie choroby, więc niestety pozostaje mi trwać w niepewności co do jej odejścia. Gdyby jednak temat pojawił się raz jeszcze, nie omieszkam zdradzić ci zakończenia tej historii – zapewniła, kłamiąc jak z nut.
Chociaż kto wie, może sprawy ułożą się tak, że komuś będzie musiała wyjawić prawdę?
- Będę się już zbierać, stęskniony mąż nie lubi gdy zbyt długo nie ma mnie w domu – fałszywy uśmiech mógł zmylić każdego – Dziękuję za wszelkie informacje i towarzystwo. Gdybyś poszukiwała jeszcze tłumacza, polecam się na przyszłość.
Zapłaciła za swoją goździkówkę i przyjmując pożegnanie swojej towarzyszki zgarnęła płaszcz, po czym opuściła pub i teleportowała się w okolice Grimmauld Place, pragnąc odwiedzić ulubionego bratanka.
zt
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jocelyn uśmiechnęła się ciepło. Jej pasja była dla niej ważna, ale zdawała sobie sprawę, że kiedyś przyjdzie dzień, gdy praca będzie musiała zejść na dalszy plan. Kobiece obowiązki, jak jej wpojono, były ważniejsze niż kariera. W pierwszej kolejności była zatem kobietą chcącą wpasować się w schematy i społeczne normy, aspirującą do roli przyszłej żony, a dopiero w dalszej uzdrowicielką. Nigdy nie pragnęła zbawiać świata, więc nie zamierzała oddawać się temu zajęciu ofiarnie i idealistycznie, bez względu na to, jak fascynowała ją anatomia i że chciała poszerzyć swoje horyzonty poznania jeszcze bardziej.
- Nie zaznałam tego. Ale każda szkoła z pewnością miała własną specyfikę – rzekła. Sama przeszła przez Hogwart, była z tego całkiem zadowolona, nawet jeśli ostatnie dwa lata do najbardziej przyjemnych nie należały, choć akurat Josie, jako osoba bierna i zobojętniała na problemy uciskanych mugolaków, prawie tego nie odczuła. To nie był jej problem, to nie ona cierpiała. Jej krew była czysta, więc mogła się czuć bezpiecznie. Durmstrang natomiast miał reputację szkoły, w której kształcono uczniów twardą ręką i ponoć nauczano tam nawet czarnej magii. Mogła więc przypuszczać, że to o tym może mówić jej rozmówczyni. Stamtąd pewnie wracało się będąc zupełnie innym, niż się tam szło, i tolerancyjny (przez jej początkowe lata nauki) Hogwart pewnie był dziecinną igraszką.
Jocelyn zamierzała podtrzymywać swoje neutralne stanowisko tak długo, jak się dało. Była zresztą kobietą i nie miała obowiązku interesowania się polityką i udzielania się w niej. Kobietom łatwiej było pozostawać w cieniu, ich stanowisko nie interesowało nikogo tak, jak stanowisko mężczyzn, co było Josie na rękę, biorąc pod uwagę, jak różni ludzie ją otaczali, a z którymi z różnych powodów chciała podtrzymywać w miarę zgodne relacje, więc nie obnosiła się z tym, co myślała i dystansowała się od cudzych sporów. Nie interesowały jej konflikty i nawet nie wiedziała, że jakiś rysuje się na horyzoncie; póki co głównym problemem, który dostrzegała, były anomalie. To one były czymś, czym należało się zająć, choć oczywiście zakładała, że zrobią to ludzie, których obowiązkiem było dbanie o bezpieczeństwo społeczeństwa – czyli ministerstwo. Zawsze najbardziej absorbowało ją to, co dotyczyło jej i jej bliskich bezpośrednio; inni niech sami zajmują się własnymi problemami. Było więc dla niej teraz wygodne to, że ludzie postrzegali ją jako słabą kobietę, młódkę i ignorantkę, od której nie oczekuje się wiele.
Skinęła głową, po raz kolejny przyjmując do wiadomości słowa kobiety i nie mając powodu, by drążyć; w końcu jej sytuacji rodzinnej nie znała, więc nie przypuszczała, co było prawdziwym powodem pytań o choroby genetyczne.
- Dobrze, w porządku. To zrozumiałe. Gdybyś kiedyś jeszcze miała jakieś pytania, twoja sowa z pewnością mnie znajdzie – powiedziała, także kończąc swoją goździkówkę i odkładając kieliszek na stół. Rzeczywiście chętnie dowiedziałaby się więcej... pomijając fakt, że historia była zmyślona, ale ten fakt nie był jej znany. – Mam nadzieję, że mimo wszystko pomogłam w rozwianiu wątpliwości, choć przyznaję, nieczęsto słyszę tego typu pytania poza pracą. Tak czy inaczej, dziękuję też za tłumaczenie i również napiszę, jeśli natknę się na kolejny ciekawy artykuł po norwesku.
Skinęła jej głową na pożegnanie, całkowicie nieświadoma jej fałszu i toksycznej sytuacji w jej małżeństwie. Odprowadziła ją wzrokiem, ciekawa, czy dane będzie im się jeszcze kiedyś spotkać, a po chwili sama także zapłaciła za swoją goździkówkę, założyła płaszcz i opuściła lokal.
| zt.
- Nie zaznałam tego. Ale każda szkoła z pewnością miała własną specyfikę – rzekła. Sama przeszła przez Hogwart, była z tego całkiem zadowolona, nawet jeśli ostatnie dwa lata do najbardziej przyjemnych nie należały, choć akurat Josie, jako osoba bierna i zobojętniała na problemy uciskanych mugolaków, prawie tego nie odczuła. To nie był jej problem, to nie ona cierpiała. Jej krew była czysta, więc mogła się czuć bezpiecznie. Durmstrang natomiast miał reputację szkoły, w której kształcono uczniów twardą ręką i ponoć nauczano tam nawet czarnej magii. Mogła więc przypuszczać, że to o tym może mówić jej rozmówczyni. Stamtąd pewnie wracało się będąc zupełnie innym, niż się tam szło, i tolerancyjny (przez jej początkowe lata nauki) Hogwart pewnie był dziecinną igraszką.
Jocelyn zamierzała podtrzymywać swoje neutralne stanowisko tak długo, jak się dało. Była zresztą kobietą i nie miała obowiązku interesowania się polityką i udzielania się w niej. Kobietom łatwiej było pozostawać w cieniu, ich stanowisko nie interesowało nikogo tak, jak stanowisko mężczyzn, co było Josie na rękę, biorąc pod uwagę, jak różni ludzie ją otaczali, a z którymi z różnych powodów chciała podtrzymywać w miarę zgodne relacje, więc nie obnosiła się z tym, co myślała i dystansowała się od cudzych sporów. Nie interesowały jej konflikty i nawet nie wiedziała, że jakiś rysuje się na horyzoncie; póki co głównym problemem, który dostrzegała, były anomalie. To one były czymś, czym należało się zająć, choć oczywiście zakładała, że zrobią to ludzie, których obowiązkiem było dbanie o bezpieczeństwo społeczeństwa – czyli ministerstwo. Zawsze najbardziej absorbowało ją to, co dotyczyło jej i jej bliskich bezpośrednio; inni niech sami zajmują się własnymi problemami. Było więc dla niej teraz wygodne to, że ludzie postrzegali ją jako słabą kobietę, młódkę i ignorantkę, od której nie oczekuje się wiele.
Skinęła głową, po raz kolejny przyjmując do wiadomości słowa kobiety i nie mając powodu, by drążyć; w końcu jej sytuacji rodzinnej nie znała, więc nie przypuszczała, co było prawdziwym powodem pytań o choroby genetyczne.
- Dobrze, w porządku. To zrozumiałe. Gdybyś kiedyś jeszcze miała jakieś pytania, twoja sowa z pewnością mnie znajdzie – powiedziała, także kończąc swoją goździkówkę i odkładając kieliszek na stół. Rzeczywiście chętnie dowiedziałaby się więcej... pomijając fakt, że historia była zmyślona, ale ten fakt nie był jej znany. – Mam nadzieję, że mimo wszystko pomogłam w rozwianiu wątpliwości, choć przyznaję, nieczęsto słyszę tego typu pytania poza pracą. Tak czy inaczej, dziękuję też za tłumaczenie i również napiszę, jeśli natknę się na kolejny ciekawy artykuł po norwesku.
Skinęła jej głową na pożegnanie, całkowicie nieświadoma jej fałszu i toksycznej sytuacji w jej małżeństwie. Odprowadziła ją wzrokiem, ciekawa, czy dane będzie im się jeszcze kiedyś spotkać, a po chwili sama także zapłaciła za swoją goździkówkę, założyła płaszcz i opuściła lokal.
| zt.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
|16.6.56.
Jego samopoczucie było okropne… bardzo okropne. Od kilku dni zadręczał się myślami. Przede wszystkim prześladowało go to, jak zachował się w stosunku do panny Baudelaire. Wiedział, że zachował się głupio… gdzie tam głupio… niewybaczalnie. Nie wiedział jednak, co ze sobą zrobić. Wstydził się samego siebie. Nie mógł też zebrać się na to, żeby napisać list przepraszający dla Solene. Przecież ona nigdy mu nie wybaczy czegoś takiego. Jego rozmyślania zupełnie go pochłaniały… i doprowadzały do tego, że zataczał koło głupiego zachowania… Najpierw się upijał, potem żałował tego, że się upił, a potem żeby zapomnieć o swoim wstydzie… znów pił.
Tak skończył ze swoimi problemami, poprzedniego dnia, w swoim pokoju, w Dziurawym Kotle, z butelką jakiegokolwiek mocnego alkoholu, byleby się upić. Dziwnym trafem zaczął myśleć nad tym, że w końcu wypadałoby przestać ukrywać się przed matką. Nie był przecież małym dzieckiem, a dorosłym mężczyzną. Matka też się o niego pewnie martwiła, w końcu wiedziała, że jest w Londynie, bo wysłała mu nawet sowę. On nie chciał natomiast odpowiadać. Był przerażony wizją spotkania swojej rodzicielki, a właściwie tym, co ona mogła powiedz o nim, gdyby tylko go zobaczyła.
Na całe szczęście, mógł na chwilę przestać o tym myśleć, bo przypomniał sobie, że przecież umówił się z panną CH, której imienia nadal nie potrafił sobie przypomnieć, w Pubie pod Roztańczonym Czartem. Prawie o tym zapomniał, a przecież dogadali się razem u św. Munga, jakiś tydzień temu, że spotkają się i opiją swój sukces uwolnienia trzech czarownic z opresji… no i także to, że nic im się nie stało. Właściwie to, że nic nie stało się czarownicy, której imienia nadal nie potrafił sobie przypomnieć. W tym jakże dziwnym miejscu, kiedy walczyli z mugolami, czarownica przecież krwawiła. Na całe szczęście, okazało się to tylko drobnostką, a nie czymś poważnym. Ot, dziwny efekt tej całej, tajemniczej „anomalii”. Nie przewidział jednak, te kilka dni temu, że jego nastrój z optymistycznego zamieni się w delikatnie dołujący. Nie zakładał wtedy, że te trzy dni temu upije się w sztok i zachowa się tak nieuprzejmie jak się zachował… no a potem, że i tak skończy się to na piciu w samotności.
Tak też trochę trudno było mu stać i czekać na swoją towarzyszkę, a przecież nie mógł odwołać spotkania. Poza tym… trochę już się „wciął”, co było spowodowane zarówno wstydem, jak i chęcią zagłuszenia swojego własnego sumienia. Na całe szczęście nie było jeszcze po nim widać, że jest pijany… pomijając jego trochę opuchniętą twarz i „dziwnie” błyszczące oczy. Miał tylko nadzieję, że nie spowoduje problemów kolejnej kobiecie, tym bardziej, że ta, tak samo jak Solene, była dla niego wyjątkowo miła i przyjazna. Nie chciał mieć także problemów w takim pubie, jak właśnie ten pod Roztańczonym Czartem. Ten lokal był bardzo elegancki, ale jednocześnie wydawał mu się „zbyt elegancki”. Tak, nawet dla niego, „lorda”. Być może był to efekt podróżowania i poszukiwania nowych „smaków”. W swojej podróży po wschodniej Europie przyzwyczaił się do tego, że często najlepsze rzeczy można było odnaleźć w najbardziej „zapuszczonych”, ale jednocześnie urokliwych miejscach.
Czekał więc przed lokalem na swoją, jak ją nazywał, „towarzyszkę w niedoli” lub „pechowca”. Miał nadzieję, że przynajmniej to spotkanie na chwilę odciągnie go od negatywnych myśli. Poza tym cicho liczył na to, że będzie w stanie zapanować nad swoim pragnieniem upicia się, żeby na chwilę zapomnieć o swoim wstydzie oraz tym, jak źle potraktował swoją korespondencyjną przyjaciółkę z Francji. Tak też, kiedy tylko dostrzegł znajomą blond czuprynę, momentalnie zmienił swoją mimikę twarzy na radosną, jakby za pociągnięciem magicznej różdżki zmienił się jego nastrój. Uśmiechnął się szeroko i przyjaźnie, choć trochę nieśmiało pomachał czarownicy, jak gdyby bał się, że ta go nie rozpozna.
Jego samopoczucie było okropne… bardzo okropne. Od kilku dni zadręczał się myślami. Przede wszystkim prześladowało go to, jak zachował się w stosunku do panny Baudelaire. Wiedział, że zachował się głupio… gdzie tam głupio… niewybaczalnie. Nie wiedział jednak, co ze sobą zrobić. Wstydził się samego siebie. Nie mógł też zebrać się na to, żeby napisać list przepraszający dla Solene. Przecież ona nigdy mu nie wybaczy czegoś takiego. Jego rozmyślania zupełnie go pochłaniały… i doprowadzały do tego, że zataczał koło głupiego zachowania… Najpierw się upijał, potem żałował tego, że się upił, a potem żeby zapomnieć o swoim wstydzie… znów pił.
Tak skończył ze swoimi problemami, poprzedniego dnia, w swoim pokoju, w Dziurawym Kotle, z butelką jakiegokolwiek mocnego alkoholu, byleby się upić. Dziwnym trafem zaczął myśleć nad tym, że w końcu wypadałoby przestać ukrywać się przed matką. Nie był przecież małym dzieckiem, a dorosłym mężczyzną. Matka też się o niego pewnie martwiła, w końcu wiedziała, że jest w Londynie, bo wysłała mu nawet sowę. On nie chciał natomiast odpowiadać. Był przerażony wizją spotkania swojej rodzicielki, a właściwie tym, co ona mogła powiedz o nim, gdyby tylko go zobaczyła.
Na całe szczęście, mógł na chwilę przestać o tym myśleć, bo przypomniał sobie, że przecież umówił się z panną CH, której imienia nadal nie potrafił sobie przypomnieć, w Pubie pod Roztańczonym Czartem. Prawie o tym zapomniał, a przecież dogadali się razem u św. Munga, jakiś tydzień temu, że spotkają się i opiją swój sukces uwolnienia trzech czarownic z opresji… no i także to, że nic im się nie stało. Właściwie to, że nic nie stało się czarownicy, której imienia nadal nie potrafił sobie przypomnieć. W tym jakże dziwnym miejscu, kiedy walczyli z mugolami, czarownica przecież krwawiła. Na całe szczęście, okazało się to tylko drobnostką, a nie czymś poważnym. Ot, dziwny efekt tej całej, tajemniczej „anomalii”. Nie przewidział jednak, te kilka dni temu, że jego nastrój z optymistycznego zamieni się w delikatnie dołujący. Nie zakładał wtedy, że te trzy dni temu upije się w sztok i zachowa się tak nieuprzejmie jak się zachował… no a potem, że i tak skończy się to na piciu w samotności.
Tak też trochę trudno było mu stać i czekać na swoją towarzyszkę, a przecież nie mógł odwołać spotkania. Poza tym… trochę już się „wciął”, co było spowodowane zarówno wstydem, jak i chęcią zagłuszenia swojego własnego sumienia. Na całe szczęście nie było jeszcze po nim widać, że jest pijany… pomijając jego trochę opuchniętą twarz i „dziwnie” błyszczące oczy. Miał tylko nadzieję, że nie spowoduje problemów kolejnej kobiecie, tym bardziej, że ta, tak samo jak Solene, była dla niego wyjątkowo miła i przyjazna. Nie chciał mieć także problemów w takim pubie, jak właśnie ten pod Roztańczonym Czartem. Ten lokal był bardzo elegancki, ale jednocześnie wydawał mu się „zbyt elegancki”. Tak, nawet dla niego, „lorda”. Być może był to efekt podróżowania i poszukiwania nowych „smaków”. W swojej podróży po wschodniej Europie przyzwyczaił się do tego, że często najlepsze rzeczy można było odnaleźć w najbardziej „zapuszczonych”, ale jednocześnie urokliwych miejscach.
Czekał więc przed lokalem na swoją, jak ją nazywał, „towarzyszkę w niedoli” lub „pechowca”. Miał nadzieję, że przynajmniej to spotkanie na chwilę odciągnie go od negatywnych myśli. Poza tym cicho liczył na to, że będzie w stanie zapanować nad swoim pragnieniem upicia się, żeby na chwilę zapomnieć o swoim wstydzie oraz tym, jak źle potraktował swoją korespondencyjną przyjaciółkę z Francji. Tak też, kiedy tylko dostrzegł znajomą blond czuprynę, momentalnie zmienił swoją mimikę twarzy na radosną, jakby za pociągnięciem magicznej różdżki zmienił się jego nastrój. Uśmiechnął się szeroko i przyjaźnie, choć trochę nieśmiało pomachał czarownicy, jak gdyby bał się, że ta go nie rozpozna.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Charlene spędziła ostatnie dni względnie spokojnie, pomijając oczywiście anomalie i zwiększoną ilość pracy, oraz to, że zaledwie przedwczoraj mierzyła się w parku z monstrualnie wielką czekoladową żabą powiększoną prawdopodobnie przez jakąś niefortunną zaklęciową anomalię. Nadal trwała czerwcowa zima – cały Londyn i reszta kraju wciąż były przykryte warstwą śniegu.
Nadal żywo pamiętała swoją niedawną „przygodę”, w końcu minął zaledwie tydzień odkąd kominek wyrzucił ją w złym miejscu i próbowała ratować trzy czarownice uprowadzone przez mugoli. Nie co dzień robiła takie rzeczy, więc siłą rzeczy utkwiło to w jej pamięci i pewnie zostanie w niej na długo. W kolejnych dniach próbowała ustalić, czy trzy poszkodowane trafiły do Munga i rzeczywiście, pracując tam usłyszała mimochodem od znajomej uzdrowicielki, że faktycznie pojawiła się kobieta z raną po dziwnym mugolskim przyrządzie.
Nie wiedziała, co w tym czasie robił Anthony. Tamtego dnia, kiedy po opuszczeniu magazynu w którym mugole trzymali czarownice udali się do Munga, udało im się umówić na kolejne spotkanie, podczas którego będą mogli spokojnie porozmawiać. Ich oba dotychczasowe spotkania były zupełnie przypadkowe i spowodowane przez dość niecodzienne sytuacje, budzące w Charlie rumieńce zażenowania, szczególnie ich pierwsze spotkanie, podczas którego miała do dłoni przyklejone majtki zaczarowane przez jakiegoś żartownisia.
Jedyne co Charlene wiedziała o mężczyźnie to to, że miał na imię Anthony i prawdopodobnie był od niej na tyle starszy, by nie pamiętała go z Hogwartu, no i wiedział o mugolach znacznie więcej niż ona. Nie miała pojęcia, że szła do Pubu pod Roztańczonym Czartem na spotkanie z najprawdziwszym Macmillanem, chociaż wychowywała się przecież na ziemiach należących do tego rodu i była w połowie Wrightem, a rodzina ta żyła z Macmillanami w dobrych stosunkach. Pochodzenie mężczyzny, którego poznała w Czerwonym Imbryku wciąż było dla niej zagadką, może dlatego, że zupełnie nie przypominał innych szlachetnie urodzonych, których miała okazję w swoim życiu spotkać.
Pojawiła się w miejscu spotkania po pracy, wciąż roztaczając wokół siebie ziołowo-eliksirową woń. Była zaciekawiona. Aportowała się niedaleko lokalu, więc niewielką odległość pokonała pieszo, przed pubem zauważając znajomą już sylwetkę, na widok której leciutko się zarumieniła.
- Dzień dobry – przywitała się grzecznie, przyglądając mu się. Choć ona wyglądała dużo lepiej niż wtedy, kiedy zakrwawiona teleportowała się z okolic w których poprzednio wylądowali, on nie wyglądał najlepiej, a może tylko odniosła takie wrażenie. Mimo uśmiechu który przybrał na jej widok zauważyła, że miał lekko opuchniętą twarz, a jego oczy błyszczały. – Czy wszystko w porządku? – zapytała go; tym razem to ona się o niego zmartwiła. – Może wejdziemy do środka i poszukamy jakichś wolnych miejsc? Trochę tu zimno.
Weszła do środka jako pierwsza, zdejmując płaszczyk, czapkę i szalik. W lokalu było dużo cieplej niż na zewnątrz, więc mogła szybko zapomnieć o niepasującym do czerwca mrozie, po czym zaczęła rozglądać się za wolnym stolikiem i w końcu wypatrzyła jeden w kącie sali.
- Tu chyba będzie dobrze, prawda? – zapytała go. – Dobrze choć raz spotkać się w mniej hmm... niezręcznych okolicznościach.
Przynajmniej na razie, bo wiele jeszcze mogło się zdarzyć, ale miała nadzieję że wyczerpali limit pecha i zażenowania.
Nadal żywo pamiętała swoją niedawną „przygodę”, w końcu minął zaledwie tydzień odkąd kominek wyrzucił ją w złym miejscu i próbowała ratować trzy czarownice uprowadzone przez mugoli. Nie co dzień robiła takie rzeczy, więc siłą rzeczy utkwiło to w jej pamięci i pewnie zostanie w niej na długo. W kolejnych dniach próbowała ustalić, czy trzy poszkodowane trafiły do Munga i rzeczywiście, pracując tam usłyszała mimochodem od znajomej uzdrowicielki, że faktycznie pojawiła się kobieta z raną po dziwnym mugolskim przyrządzie.
Nie wiedziała, co w tym czasie robił Anthony. Tamtego dnia, kiedy po opuszczeniu magazynu w którym mugole trzymali czarownice udali się do Munga, udało im się umówić na kolejne spotkanie, podczas którego będą mogli spokojnie porozmawiać. Ich oba dotychczasowe spotkania były zupełnie przypadkowe i spowodowane przez dość niecodzienne sytuacje, budzące w Charlie rumieńce zażenowania, szczególnie ich pierwsze spotkanie, podczas którego miała do dłoni przyklejone majtki zaczarowane przez jakiegoś żartownisia.
Jedyne co Charlene wiedziała o mężczyźnie to to, że miał na imię Anthony i prawdopodobnie był od niej na tyle starszy, by nie pamiętała go z Hogwartu, no i wiedział o mugolach znacznie więcej niż ona. Nie miała pojęcia, że szła do Pubu pod Roztańczonym Czartem na spotkanie z najprawdziwszym Macmillanem, chociaż wychowywała się przecież na ziemiach należących do tego rodu i była w połowie Wrightem, a rodzina ta żyła z Macmillanami w dobrych stosunkach. Pochodzenie mężczyzny, którego poznała w Czerwonym Imbryku wciąż było dla niej zagadką, może dlatego, że zupełnie nie przypominał innych szlachetnie urodzonych, których miała okazję w swoim życiu spotkać.
Pojawiła się w miejscu spotkania po pracy, wciąż roztaczając wokół siebie ziołowo-eliksirową woń. Była zaciekawiona. Aportowała się niedaleko lokalu, więc niewielką odległość pokonała pieszo, przed pubem zauważając znajomą już sylwetkę, na widok której leciutko się zarumieniła.
- Dzień dobry – przywitała się grzecznie, przyglądając mu się. Choć ona wyglądała dużo lepiej niż wtedy, kiedy zakrwawiona teleportowała się z okolic w których poprzednio wylądowali, on nie wyglądał najlepiej, a może tylko odniosła takie wrażenie. Mimo uśmiechu który przybrał na jej widok zauważyła, że miał lekko opuchniętą twarz, a jego oczy błyszczały. – Czy wszystko w porządku? – zapytała go; tym razem to ona się o niego zmartwiła. – Może wejdziemy do środka i poszukamy jakichś wolnych miejsc? Trochę tu zimno.
Weszła do środka jako pierwsza, zdejmując płaszczyk, czapkę i szalik. W lokalu było dużo cieplej niż na zewnątrz, więc mogła szybko zapomnieć o niepasującym do czerwca mrozie, po czym zaczęła rozglądać się za wolnym stolikiem i w końcu wypatrzyła jeden w kącie sali.
- Tu chyba będzie dobrze, prawda? – zapytała go. – Dobrze choć raz spotkać się w mniej hmm... niezręcznych okolicznościach.
Przynajmniej na razie, bo wiele jeszcze mogło się zdarzyć, ale miała nadzieję że wyczerpali limit pecha i zażenowania.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Tyle ile Charlene wiedziała o Anthonym, tyle on wiedział o niej… a właściwie wiedział o niej mniej, bo przecież nie potrafił przypomnieć sobie jej imienia. Ba, mógłby wręcz powiedzieć, że nic o niej nie wiedział, bo była dla niego dosłownie przypadkową osobą, którą poznał w wyjątkowo przypadkowy sposób i z którą przypadkowo, o mało co, nie wpadł w kłopoty. Stąd też okazja pogadania w cztery oczy, choćby przy kuflu piwa, nawet kremowego, wydawała mu się dobrą opcją. Nie zapoznanie się z kimś, szczególnie po ich ostatnich przygodach, byłoby niewybaczalnym błędem, chyba. Był nawet szczęśliwy, że mógł na chwilę wyjść ze swojego kręgu samotności i rozpaczy, no i że nie był jeszcze na tyle pijany, żeby przysparzać sobie wstydu i problemów. Stąd też jego radość, gdy czarownica jednak się pojawiła. Panna CH, poza tym, naprawdę wydawała się sympatyczną, przyjazną i pomocną osobą. Stąd też to nawet lepiej, że się spotkali, lepiej dla niego, bo gdy miał kogoś przy sobie, nawet jeżeli był to ktoś obcy, to starał się kontrolować, o tyle, o ile mógł. Tym bardziej, gdy była to kobieta.
– Dzień dobry, dzień dobry – odpowiedział jej przyjaźnie. Nie spodziewał się jednak pytania, które zadała mu czarownica. Zmieszał się momentalnie, nie wiedząc co odpowiedzieć. Sam w sumie nie potrafił zauważyć, a właściwie dostrzec, zmian na swojej twarzy spowodowanych ciągłym piciem. Zmarszczył czoło nie wiedząc czy chodziło jej o to, że wyczuła od niego zapach Ognistej, czy może chodziło o coś innego. Czy wyglądał jakoś śmiesznie? Coś było nie tak? Nie rozumiał o co jej chodzi, ale podejrzewał, że może skrzywił się jakoś nieodpowiednio. To tylko świadczyło o tym, że była ona naprawdę pozytywną duszą. – Nie, nie, wszystko w porządku – odpowiedział po chwili namysłu, znów wracając do swojego uśmiechu. Kiwnął też głową, gdy zaproponowała wejście do środka. Natychmiast otworzył drzwi, chcąc ją w nich przepuścić. Kobiety przodem, tak uczyła go matuchna.
A trzeba było przyznać rację pannie CH, że londyńska pogoda nie odpuszczała… a może to anomalie nie odpuszczały. Jedno wiązało się z drugim. Kilka dni śniegu było dla niego cudownym przeżyciem, ale później okazywał się on wyjątkowo… męczący. Być może przez to, że nikt nie nadążał z całkowitym odśnieżaniem chodników, być może przez to, że śnieg utrzymywał się zbyt długo. Miał wrażenie, że jego płaszcz nie jest wystarczająco gruby na taką pogodę, żeby zapewnić mu ciepło na dłużej niż pół godziny na zewnątrz. A wyjątkowo lubił chodzić zamiast używania wyjątkowo nieprzyjemnej teleportacji. Wnętrze lokalu natychmiast okazało się przyjemniejsze i zdecydowanie cieplejsze. Zaraz po przekroczeniu progu zdjął swoje rękawiczki i czapkę. Potem rozpiął guziki płaszcza, a następnie poluzował węzeł szalika. Cały czas podążał za czarownicą, pozwalając jej wybrać miejsce.
– Yhm – przytaknął jej, gdy wybrała kąt. Gestem dał znak, żeby usiadła jako pierwsza na sofie. Uśmiechnął się, kiedy wspomniała o niezręcznych okolicznościach. W tym czasie zdejmował swój niebieski płaszcz, który położył na oparciu. Szalik jedynie odwiązał i pozostawił na swoich ramionach, wciąż czując nieprzyjemne zimno z dworu na swoich plecach. – „Nie chwal dnia przed zachodem słońca” – zaśmiał się. – Chociaż mam nadzieję, że nasze dzisiejsze spotkanie nie będzie „pechowe”, bo to byłaby już ironia losu… Czego się napijesz?
– Dzień dobry, dzień dobry – odpowiedział jej przyjaźnie. Nie spodziewał się jednak pytania, które zadała mu czarownica. Zmieszał się momentalnie, nie wiedząc co odpowiedzieć. Sam w sumie nie potrafił zauważyć, a właściwie dostrzec, zmian na swojej twarzy spowodowanych ciągłym piciem. Zmarszczył czoło nie wiedząc czy chodziło jej o to, że wyczuła od niego zapach Ognistej, czy może chodziło o coś innego. Czy wyglądał jakoś śmiesznie? Coś było nie tak? Nie rozumiał o co jej chodzi, ale podejrzewał, że może skrzywił się jakoś nieodpowiednio. To tylko świadczyło o tym, że była ona naprawdę pozytywną duszą. – Nie, nie, wszystko w porządku – odpowiedział po chwili namysłu, znów wracając do swojego uśmiechu. Kiwnął też głową, gdy zaproponowała wejście do środka. Natychmiast otworzył drzwi, chcąc ją w nich przepuścić. Kobiety przodem, tak uczyła go matuchna.
A trzeba było przyznać rację pannie CH, że londyńska pogoda nie odpuszczała… a może to anomalie nie odpuszczały. Jedno wiązało się z drugim. Kilka dni śniegu było dla niego cudownym przeżyciem, ale później okazywał się on wyjątkowo… męczący. Być może przez to, że nikt nie nadążał z całkowitym odśnieżaniem chodników, być może przez to, że śnieg utrzymywał się zbyt długo. Miał wrażenie, że jego płaszcz nie jest wystarczająco gruby na taką pogodę, żeby zapewnić mu ciepło na dłużej niż pół godziny na zewnątrz. A wyjątkowo lubił chodzić zamiast używania wyjątkowo nieprzyjemnej teleportacji. Wnętrze lokalu natychmiast okazało się przyjemniejsze i zdecydowanie cieplejsze. Zaraz po przekroczeniu progu zdjął swoje rękawiczki i czapkę. Potem rozpiął guziki płaszcza, a następnie poluzował węzeł szalika. Cały czas podążał za czarownicą, pozwalając jej wybrać miejsce.
– Yhm – przytaknął jej, gdy wybrała kąt. Gestem dał znak, żeby usiadła jako pierwsza na sofie. Uśmiechnął się, kiedy wspomniała o niezręcznych okolicznościach. W tym czasie zdejmował swój niebieski płaszcz, który położył na oparciu. Szalik jedynie odwiązał i pozostawił na swoich ramionach, wciąż czując nieprzyjemne zimno z dworu na swoich plecach. – „Nie chwal dnia przed zachodem słońca” – zaśmiał się. – Chociaż mam nadzieję, że nasze dzisiejsze spotkanie nie będzie „pechowe”, bo to byłaby już ironia losu… Czego się napijesz?
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ich dotychczasowa znajomość była specyficzna i za sprawą dziwnych i niezręcznych okoliczności nie sprzyjała wymienianiu się informacjami o sobie. Mimo onieśmielenia i zawstydzenia Charlie zgodziła się na propozycję kolejnego spotkania – tym razem umówionego i zaplanowanego. I oby pozbawionego pechowych zdarzeń.
Pojawiła się we wskazanym lokalu, zastanawiając się, jak przebiegnie to spotkanie i rozmowa. Po pracy była nieco zmęczona, ale dopisywał jej dobry nastrój. Choć czasy były trudne, starała się myśleć pozytywnie i skupiać się na tym, co dobre, zamiast ciągle rozpamiętywać smutki.
Na szczęście Anthony również tu dotarł, choć jego wygląd początkowo nieco ją zaniepokoił. Nie miała pojęcia o skłonnościach mężczyzny do nadużywania alkoholu ani o jego troskach ostatnich dni. Wydawał się nieco zmieszany, kiedy tak bezpośrednio go o to zapytała, ale miała dobre chęci i zmartwiła się.
- To... dobrze – odpowiedziała, kiedy stwierdził, że wszystko w porządku, ale czy mogła być tego całkowicie pewna? Chyba nie. W ostatnich tygodniach zbyt wiele razy sama mówiła, że wszystko w porządku i słuchała tych słów od innych, ale od pierwszego maja bardzo wiele było nie w porządku. Chyba próżno byłoby szukać kogoś, kto jest całkowicie szczęśliwy, beztroski i w ogóle nie ucierpiał na tych wszystkich zdarzeniach.
Weszli do środka. Charlie mogła z ulgą zrzucić płaszczyk, odsłaniając schludną sukienkę o dość skromnym kroju. Raczej rzadko chodziła do pubów czy restauracji, więc nie bardzo wiedziała, jaki strój byłby odpowiedni, postawiła więc na dosyć neutralny, nie rzucający się w oczy wybór. Nie lubiła rzucać się w oczy i wyróżniać z tłumu, była skromną, spokojną i stonowaną osóbką.
Usiadła przy stoliku, wygodnie przysiadając na stojącej przy nim sofie o czerwonym obiciu. Całe wnętrze było urządzone w odcieniach krwistej czerwieni, przez co początkowo czuła się tu dość niezręcznie, przyzwyczajona do raczej spokojnych, jasnych barw, którymi otaczała się na co dzień.
- Też mam taką nadzieję. Liczę na to, że wyczerpaliśmy już limit pecha i teraz czeka nas zupełnie zwyczajna rozmowa – odezwała się. – Może... napiję się kremowego piwa? Tak dawno go nie piłam, a to pewien sentyment z młodzieńczych lat. – Bardzo rzadko decydowała się na mocniejsze trunki, bo po prostu nie lubiła alkoholu, chyba że do ważnych okazji, które tego wymagały. Na ogół wolała pozostawać w pełni trzeźwa. – Kojarzy mi się z czasami nauki w Hogwarcie i wyjściami do Hogsmeade. Ale wydaje mi się, że nie spotkaliśmy się w czasach nauki, prawda? W którym byłeś domu? – zapytała; w końcu od czegoś trzeba było zacząć to zapoznawanie się, choć gdyby wiedziała, że ma do czynienia z lordem, prawdopodobnie byłaby dużo bardziej onieśmielona i poczułaby zawstydzenie, że zwracała się do niego tak bezpośrednio. No, ale nadal nie miała pojęcia o tym, kim właściwie był tajemniczy Anthony, który tak dzielnie pomagał ratować uwięzione czarownice, który ją samą kilka dni wcześniej uratował od niezręcznego podarku anonimowego żartownisia, i który przejął się jej obrażeniami od anomalii bardziej niż ona sama.
Pojawiła się we wskazanym lokalu, zastanawiając się, jak przebiegnie to spotkanie i rozmowa. Po pracy była nieco zmęczona, ale dopisywał jej dobry nastrój. Choć czasy były trudne, starała się myśleć pozytywnie i skupiać się na tym, co dobre, zamiast ciągle rozpamiętywać smutki.
Na szczęście Anthony również tu dotarł, choć jego wygląd początkowo nieco ją zaniepokoił. Nie miała pojęcia o skłonnościach mężczyzny do nadużywania alkoholu ani o jego troskach ostatnich dni. Wydawał się nieco zmieszany, kiedy tak bezpośrednio go o to zapytała, ale miała dobre chęci i zmartwiła się.
- To... dobrze – odpowiedziała, kiedy stwierdził, że wszystko w porządku, ale czy mogła być tego całkowicie pewna? Chyba nie. W ostatnich tygodniach zbyt wiele razy sama mówiła, że wszystko w porządku i słuchała tych słów od innych, ale od pierwszego maja bardzo wiele było nie w porządku. Chyba próżno byłoby szukać kogoś, kto jest całkowicie szczęśliwy, beztroski i w ogóle nie ucierpiał na tych wszystkich zdarzeniach.
Weszli do środka. Charlie mogła z ulgą zrzucić płaszczyk, odsłaniając schludną sukienkę o dość skromnym kroju. Raczej rzadko chodziła do pubów czy restauracji, więc nie bardzo wiedziała, jaki strój byłby odpowiedni, postawiła więc na dosyć neutralny, nie rzucający się w oczy wybór. Nie lubiła rzucać się w oczy i wyróżniać z tłumu, była skromną, spokojną i stonowaną osóbką.
Usiadła przy stoliku, wygodnie przysiadając na stojącej przy nim sofie o czerwonym obiciu. Całe wnętrze było urządzone w odcieniach krwistej czerwieni, przez co początkowo czuła się tu dość niezręcznie, przyzwyczajona do raczej spokojnych, jasnych barw, którymi otaczała się na co dzień.
- Też mam taką nadzieję. Liczę na to, że wyczerpaliśmy już limit pecha i teraz czeka nas zupełnie zwyczajna rozmowa – odezwała się. – Może... napiję się kremowego piwa? Tak dawno go nie piłam, a to pewien sentyment z młodzieńczych lat. – Bardzo rzadko decydowała się na mocniejsze trunki, bo po prostu nie lubiła alkoholu, chyba że do ważnych okazji, które tego wymagały. Na ogół wolała pozostawać w pełni trzeźwa. – Kojarzy mi się z czasami nauki w Hogwarcie i wyjściami do Hogsmeade. Ale wydaje mi się, że nie spotkaliśmy się w czasach nauki, prawda? W którym byłeś domu? – zapytała; w końcu od czegoś trzeba było zacząć to zapoznawanie się, choć gdyby wiedziała, że ma do czynienia z lordem, prawdopodobnie byłaby dużo bardziej onieśmielona i poczułaby zawstydzenie, że zwracała się do niego tak bezpośrednio. No, ale nadal nie miała pojęcia o tym, kim właściwie był tajemniczy Anthony, który tak dzielnie pomagał ratować uwięzione czarownice, który ją samą kilka dni wcześniej uratował od niezręcznego podarku anonimowego żartownisia, i który przejął się jej obrażeniami od anomalii bardziej niż ona sama.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
– Poradziliśmy sobie z dwoma poprzednimi, poradzimy sobie i z kolejnymi – uśmiechnął się. Miał jednak nadzieję, że nie przypałęta się do nich kolejny pech albo, o zgrozo, wieczny pech.
Kiedy tylko panna CH zdecydowała, czego chciałaby się napić, uniósł rękę, zaczekał chwilę i zamówił kremowe piwo, i grzany miód. Był bardzo bliski powiedzenia „whisky”, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Ognista miała na niego zły wpływ, zdecydowanie! Być może mała zmiana to dobry krok do zmienienia siebie… choć w to wyjątkowo mocno wątpił. A brak wiary w siebie powodował, że nie czuł się dobrze ze swoimi wyborami i samym sobą... szczególnie po ostatnim swoim „wybryku”, o którym najchętniej by zapomniał albo zapił. Właśnie, zapił. Może jednak upicie się mogłoby uratować jego samopoczucie? Tylko czy takim sposobem nie zatoczyłby błędnego koła? Czuł się źle, bo kilka dni temu się upił i de facto uraził swoją przyjaciółkę, a teraz najchętniej upiłby się do granic możliwości, a przecież miał miło spędzić czas ze swoją nową znajomą. Zamyślił się na krótko, ale zaraz się „ocknął”, gdy tylko usłyszał, że czarownica się odezwała.
– W Hufflepuffie – odpowiedział jej natychmiast, a na jego twarzy pojawił się szczery uśmiech. I jemu przypomniały się obrazy z czasów, kiedy jeszcze się uczył. – Powiem szczerze, że tęsknie trochę za Hogsmeade i Szkocją, i za Hogwartem, ech, to było dawno temu – westchnął i zdawało się, że trochę się rozmarzył. – Nie sądzę, żebyśmy w ogóle mieli okazje się poznać… – miał już do kończyć, gdy przed nimi pojawiły się ich napoje – …Nie mieliśmy okazji się poznać, – zaczął od nowa, – bo jak mi się wydaje, jesteś ode mnie znacznie młodsza. Nie, żebym się przyglądał, – zaraz zaczął się tłumaczyć, – ale twoja twarz... – zaczerwienił się trochę, bo głupio było mu wytykać kobiecie wiek, nawet jeżeli miał być to swego rodzaju komplement, jak mu się zdawało – …to znaczy… wydajesz się być bardzo… – zamyślił się, szukając epitetu w głowie – …e, młoda. – Zupełnie zaplątał się w swojej wypowiedzi, przez co przymknął na chwilę oczy, zmarszczył czoło i pokręcił głową, będąc niezadowolonym ze swojej nieporadności. – Ja kończyłem Hogwart w czterdziestym czwartym.
Dopiero teraz poczuł się wyjątkowo niezręcznie zdając sobie sprawę, że naprawdę nie mógł sobie przypomnieć imienia czarownicy. Czy było to Charlotte, Charlene, Charley czy Charmeine – nie potrafił powiedzieć, a jednocześnie nagle zaczął bać się momentu, w którym wypadałoby zwrócić się do niej po imieniu… i ten moment miał nadejść, bo chciał przecież zwrócić się do niej i wznieść toast. Patrzył na nią w taki sposób, jakby chciał wyczytać z jej twarzy jak się nazywa, a jednocześnie nie chciał wyjść na zapominalskiego, więc próba bezpośredniego spytania nie wchodziła w rachubę.
– Może wznieśmy toast za to, żeby nigdy więcej nie przytrafiały nam się pechowe sytuacje, aye? – na całe szczęście wybrnął jakoś ze swojej obecnej obawy. Uniósł w powietrze swój kubek z miodem i czekał na tryknięcie się.
Kiedy tylko panna CH zdecydowała, czego chciałaby się napić, uniósł rękę, zaczekał chwilę i zamówił kremowe piwo, i grzany miód. Był bardzo bliski powiedzenia „whisky”, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Ognista miała na niego zły wpływ, zdecydowanie! Być może mała zmiana to dobry krok do zmienienia siebie… choć w to wyjątkowo mocno wątpił. A brak wiary w siebie powodował, że nie czuł się dobrze ze swoimi wyborami i samym sobą... szczególnie po ostatnim swoim „wybryku”, o którym najchętniej by zapomniał albo zapił. Właśnie, zapił. Może jednak upicie się mogłoby uratować jego samopoczucie? Tylko czy takim sposobem nie zatoczyłby błędnego koła? Czuł się źle, bo kilka dni temu się upił i de facto uraził swoją przyjaciółkę, a teraz najchętniej upiłby się do granic możliwości, a przecież miał miło spędzić czas ze swoją nową znajomą. Zamyślił się na krótko, ale zaraz się „ocknął”, gdy tylko usłyszał, że czarownica się odezwała.
– W Hufflepuffie – odpowiedział jej natychmiast, a na jego twarzy pojawił się szczery uśmiech. I jemu przypomniały się obrazy z czasów, kiedy jeszcze się uczył. – Powiem szczerze, że tęsknie trochę za Hogsmeade i Szkocją, i za Hogwartem, ech, to było dawno temu – westchnął i zdawało się, że trochę się rozmarzył. – Nie sądzę, żebyśmy w ogóle mieli okazje się poznać… – miał już do kończyć, gdy przed nimi pojawiły się ich napoje – …Nie mieliśmy okazji się poznać, – zaczął od nowa, – bo jak mi się wydaje, jesteś ode mnie znacznie młodsza. Nie, żebym się przyglądał, – zaraz zaczął się tłumaczyć, – ale twoja twarz... – zaczerwienił się trochę, bo głupio było mu wytykać kobiecie wiek, nawet jeżeli miał być to swego rodzaju komplement, jak mu się zdawało – …to znaczy… wydajesz się być bardzo… – zamyślił się, szukając epitetu w głowie – …e, młoda. – Zupełnie zaplątał się w swojej wypowiedzi, przez co przymknął na chwilę oczy, zmarszczył czoło i pokręcił głową, będąc niezadowolonym ze swojej nieporadności. – Ja kończyłem Hogwart w czterdziestym czwartym.
Dopiero teraz poczuł się wyjątkowo niezręcznie zdając sobie sprawę, że naprawdę nie mógł sobie przypomnieć imienia czarownicy. Czy było to Charlotte, Charlene, Charley czy Charmeine – nie potrafił powiedzieć, a jednocześnie nagle zaczął bać się momentu, w którym wypadałoby zwrócić się do niej po imieniu… i ten moment miał nadejść, bo chciał przecież zwrócić się do niej i wznieść toast. Patrzył na nią w taki sposób, jakby chciał wyczytać z jej twarzy jak się nazywa, a jednocześnie nie chciał wyjść na zapominalskiego, więc próba bezpośredniego spytania nie wchodziła w rachubę.
– Może wznieśmy toast za to, żeby nigdy więcej nie przytrafiały nam się pechowe sytuacje, aye? – na całe szczęście wybrnął jakoś ze swojej obecnej obawy. Uniósł w powietrze swój kubek z miodem i czekał na tryknięcie się.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Na pewno – odezwała się, choć wolałaby tego jednak uniknąć. W końcu co za dużo, to niezdrowo. – Choć chyba oboje będziemy musieli trochę poćwiczyć zaklęcia – dodała z rozbawieniem; może udało jej się zmienienie mugoli w króliki i skonfudowanie ich, ale była świadoma, że miała sporo braków, i że w starciu z czarodziejami jej szanse byłyby marne.
Póki co syciła się ciepłem i przyjemną atmosferą, choć była pewna, że w normalnych czasach lokal bywał bardziej zatłoczony i pewnie dużo trudniej byłoby im tu znaleźć wolny stolik o tej porze. Ale ludzie pewnie mniej chętnie opuszczali domy, zwłaszcza kiedy było tak zimno a podobne ilości śniegu były niespotykane nawet w prawdziwej zimie. Sama Charlie, ilekroć wracała po pracy do domu, często siadała przed kominkiem owinięta kocem, próbując ogrzać się w cieple trzaskającego ognia.
Pozwoliła mężczyźnie zamówić dla nich trunki. Przez chwilę rozglądała się po intensywnie czerwonym otoczeniu, ale później znów utkwiła intensywnie zielone spojrzenie w Anthonym.
- Ja w Ravenclawie – odpowiedziała, przelotnie myśląc, że Tiara przez moment zastanawiała się nad Hufflepuffem, ale ostatecznie przydzieliła ją do Domu Kruka. Niewątpliwie jednak w dziewczynie dało się znaleźć cechy obydwu tych domów. – Też tęsknię. To były dobre czasy. Beztroskie. Moim najważniejszym zmartwieniem były wtedy egzaminy. Zależało mi, żeby zdać je jak najlepiej. – Chciałaby znów martwić się tylko czekającymi ją egzaminami i ich wynikiem. Niestety po skończeniu szkoły czekało ją nieprzyjemne zderzenie ze światem i z przewrotnością losu, bo zaledwie kilka tygodni później zmarła jej siostra i nagle przekonała się, że egzaminy i dostanie się na kurs alchemiczny to wcale nie jest najpoważniejszy życiowy problem.
Zauważyła jego nagłe zakłopotanie, kiedy zaczął mówić o jej wieku. Rzeczywiście wyglądała bardzo młodo, młodziej nawet niż na swój faktyczny wiek. Niewysoki wzrost, delikatne rysy, jasne włosy zaplecione w warkocz oraz piegi nadawały jej młodzieńczego wyglądu, więc mogłaby uchodzić za dwudziestolatkę, może nawet za świeżo upieczoną absolwentkę Hogwartu.
- W porządku, nic się nie stało – uspokoiła go szybko, bo nie czuła się urażona. W międzyczasie podano im napoje, więc zacisnęła palce na uszku kufla wypełnionego po brzegi spienionym kremowym piwem. – Ja w czterdziestym czwartym dopiero zaczęłam swą naukę, więc rzeczywiście minęliśmy się. – Kiedy on tamtego roku kończył szkołę, ona we wrześniu dopiero ją zaczęła, więc nigdy nie mieli okazji spotkać się w szkolnych murach. Kiedy ona dopiero stawiała pierwsze kroki w starym zamku, on był już dorosły i mierzył się z zupełnie inną rzeczywistością. W tamtym okresie z pewnością była to duża wiekowa przepaść, teraz może w mniejszym stopniu, bo oboje byli już dorośli i po szkole.
- Racja – powiedziała, unosząc kufel i stukając się nim z kuflem Anthony’ego. – Za mniej pechowych sytuacji! A najlepiej to ich brak!
Uśmiechnęła się, po czym upiła łyk.
- A jeśli jesteśmy przy pechowych sytuacjach, to udało mi się ustalić, że przynajmniej jedna z tamtych czarownic rzeczywiście trafiła do Munga, ale szczegółów nie znam. Tak czy inaczej nastraja to optymizmem, że dały radę bezpiecznie opuścić tamto miejsce – powiedziała. Dla niej była to dobra wiadomość, nawet się cieszyła, że tamtego dnia sieć Fiuu zawiodła ich w złe miejsce, bo komuś dzięki temu pomogli.
Póki co syciła się ciepłem i przyjemną atmosferą, choć była pewna, że w normalnych czasach lokal bywał bardziej zatłoczony i pewnie dużo trudniej byłoby im tu znaleźć wolny stolik o tej porze. Ale ludzie pewnie mniej chętnie opuszczali domy, zwłaszcza kiedy było tak zimno a podobne ilości śniegu były niespotykane nawet w prawdziwej zimie. Sama Charlie, ilekroć wracała po pracy do domu, często siadała przed kominkiem owinięta kocem, próbując ogrzać się w cieple trzaskającego ognia.
Pozwoliła mężczyźnie zamówić dla nich trunki. Przez chwilę rozglądała się po intensywnie czerwonym otoczeniu, ale później znów utkwiła intensywnie zielone spojrzenie w Anthonym.
- Ja w Ravenclawie – odpowiedziała, przelotnie myśląc, że Tiara przez moment zastanawiała się nad Hufflepuffem, ale ostatecznie przydzieliła ją do Domu Kruka. Niewątpliwie jednak w dziewczynie dało się znaleźć cechy obydwu tych domów. – Też tęsknię. To były dobre czasy. Beztroskie. Moim najważniejszym zmartwieniem były wtedy egzaminy. Zależało mi, żeby zdać je jak najlepiej. – Chciałaby znów martwić się tylko czekającymi ją egzaminami i ich wynikiem. Niestety po skończeniu szkoły czekało ją nieprzyjemne zderzenie ze światem i z przewrotnością losu, bo zaledwie kilka tygodni później zmarła jej siostra i nagle przekonała się, że egzaminy i dostanie się na kurs alchemiczny to wcale nie jest najpoważniejszy życiowy problem.
Zauważyła jego nagłe zakłopotanie, kiedy zaczął mówić o jej wieku. Rzeczywiście wyglądała bardzo młodo, młodziej nawet niż na swój faktyczny wiek. Niewysoki wzrost, delikatne rysy, jasne włosy zaplecione w warkocz oraz piegi nadawały jej młodzieńczego wyglądu, więc mogłaby uchodzić za dwudziestolatkę, może nawet za świeżo upieczoną absolwentkę Hogwartu.
- W porządku, nic się nie stało – uspokoiła go szybko, bo nie czuła się urażona. W międzyczasie podano im napoje, więc zacisnęła palce na uszku kufla wypełnionego po brzegi spienionym kremowym piwem. – Ja w czterdziestym czwartym dopiero zaczęłam swą naukę, więc rzeczywiście minęliśmy się. – Kiedy on tamtego roku kończył szkołę, ona we wrześniu dopiero ją zaczęła, więc nigdy nie mieli okazji spotkać się w szkolnych murach. Kiedy ona dopiero stawiała pierwsze kroki w starym zamku, on był już dorosły i mierzył się z zupełnie inną rzeczywistością. W tamtym okresie z pewnością była to duża wiekowa przepaść, teraz może w mniejszym stopniu, bo oboje byli już dorośli i po szkole.
- Racja – powiedziała, unosząc kufel i stukając się nim z kuflem Anthony’ego. – Za mniej pechowych sytuacji! A najlepiej to ich brak!
Uśmiechnęła się, po czym upiła łyk.
- A jeśli jesteśmy przy pechowych sytuacjach, to udało mi się ustalić, że przynajmniej jedna z tamtych czarownic rzeczywiście trafiła do Munga, ale szczegółów nie znam. Tak czy inaczej nastraja to optymizmem, że dały radę bezpiecznie opuścić tamto miejsce – powiedziała. Dla niej była to dobra wiadomość, nawet się cieszyła, że tamtego dnia sieć Fiuu zawiodła ich w złe miejsce, bo komuś dzięki temu pomogli.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Pub pod Roztańczonym Czartem
Szybka odpowiedź