Pub pod Roztańczonym Czartem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
W Pubie pod Roztańczonym Czartem zabawa trwa bez końca. Z wiekowym budynkiem wiąże się stara legenda, jakoby tutaj, gdy jeszcze czarodziejów nie wiązał Kodeks Tajności, na długo przed prześladowaniami, mugole pertraktowali z samymi demonami, tylko czekającymi na chwilę słabości, by zawrzeć pakt. Wtedy, pomimo dobrej zabawy zmuszeni byli do szczególnej ostrożności. Oczywiście, nawet w magicznym świecie ciężko uświadczyć wysłanników piekieł, jednak niemagiczni właśnie w taki sposób odbierali zakapturzone postacie czarodziejów, wiedźm, przemytników, cichych zabójców na zlecenie, mogących rozwiązać niejeden problem, oczywiście za drobną opłatą w postaci sakiewki srebra. Od tego czasu wszystko uległo drastycznej zmianie, magia została zapomniana, a wnętrze wielokrotnie zmieniało swój charakter.
Wnętrze pubu jest nie tylko zadbane, ale i eleganckie - wzdłuż baru ustawiono kilkanaście krzeseł z wygiętymi oparciami i bordowymi obiciami, lekko przetartymi od częstego używania. Reszta pomieszczenia sprawia wrażenie ciasnego, jakby zagraconego przez gęsto ustawione kanapy, stoły. Toczą się tutaj humorystyczne, choć często ironiczne pojedynki na słowa przy akompaniamencie muzyki na żywo, czy to na pianinie, czy na klawiszach i gitarze. Na lekko podwyższonej scenie odbywają się także wieczorki poetyckie, innym razem ktoś zaśpiewa, ktoś odstawi kabaret. To wszystko czyni lokal miłym i przystępnym miejscem do nawiązywania bliższych znajomości. Najchętniej przyjmowani są tutaj klienci o poczuciu humoru i z dystansem do samych siebie. Jeśli jednak potrzebuje się prywatnego, pewnego miejsca, można wynająć lożę na balkonie, oddzielaną od reszty świata ciężkimi, nieprzepuszczającymi dźwięku kotarami.[bylobrzydkobedzieladnie]
Pub pod Roztańczonym Czartem
„Między niebem i piekłem. Pośród słynnych bezdroży.
Co je lotem starannie mija duch boży.
Stoi karczma stara w której widma opojów
Święcą triumfy szałów swych pijackich znojów.”
Co je lotem starannie mija duch boży.
Stoi karczma stara w której widma opojów
Święcą triumfy szałów swych pijackich znojów.”
W Pubie pod Roztańczonym Czartem zabawa trwa bez końca. Z wiekowym budynkiem wiąże się stara legenda, jakoby tutaj, gdy jeszcze czarodziejów nie wiązał Kodeks Tajności, na długo przed prześladowaniami, mugole pertraktowali z samymi demonami, tylko czekającymi na chwilę słabości, by zawrzeć pakt. Wtedy, pomimo dobrej zabawy zmuszeni byli do szczególnej ostrożności. Oczywiście, nawet w magicznym świecie ciężko uświadczyć wysłanników piekieł, jednak niemagiczni właśnie w taki sposób odbierali zakapturzone postacie czarodziejów, wiedźm, przemytników, cichych zabójców na zlecenie, mogących rozwiązać niejeden problem, oczywiście za drobną opłatą w postaci sakiewki srebra. Od tego czasu wszystko uległo drastycznej zmianie, magia została zapomniana, a wnętrze wielokrotnie zmieniało swój charakter.
Wnętrze pubu jest nie tylko zadbane, ale i eleganckie - wzdłuż baru ustawiono kilkanaście krzeseł z wygiętymi oparciami i bordowymi obiciami, lekko przetartymi od częstego używania. Reszta pomieszczenia sprawia wrażenie ciasnego, jakby zagraconego przez gęsto ustawione kanapy, stoły. Toczą się tutaj humorystyczne, choć często ironiczne pojedynki na słowa przy akompaniamencie muzyki na żywo, czy to na pianinie, czy na klawiszach i gitarze. Na lekko podwyższonej scenie odbywają się także wieczorki poetyckie, innym razem ktoś zaśpiewa, ktoś odstawi kabaret. To wszystko czyni lokal miłym i przystępnym miejscem do nawiązywania bliższych znajomości. Najchętniej przyjmowani są tutaj klienci o poczuciu humoru i z dystansem do samych siebie. Jeśli jednak potrzebuje się prywatnego, pewnego miejsca, można wynająć lożę na balkonie, oddzielaną od reszty świata ciężkimi, nieprzepuszczającymi dźwięku kotarami.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:17, w całości zmieniany 1 raz
Przecież nie robił tego specjalnie. Wiedział, że jego ukochana prawie siostra mu wybaczy, a co ważniejsze znajdzie. Z tym jej nosem do rozwiązywania zagadek i spraw, których na pewno rozwiązała całe stosy. Zresztą zawsze jakimś cudem go znajdowała. Czy to w Hogwarcie, czy gdziekolwiek indziej. Zupełnie jakby nałożyła jakiś namiar na Jaydena i podążała za nim, gdy tylko czuła, że znowu stracił drogę. Z tym wszystkim kojarzyło mu się pewne wydarzenie, gdy za karę za włóczęgostwo po nocy, Vane trafił do lochów, żeby posprzątać tamtejsze korytarze. Stary woźny wcale nie widział nic złego w zostawieniu ucznia samemu sobie bez mapy czy wskazówek jak wrócić z powrotem do właściwych schodów, które zaprowadziłyby Krukona na górne piętra zamku. Trzynastoletni wtedy Jay zdążył wszystkim się zająć, ale nie mógł znaleźć drogi powrotnej. Zupełnie jak wepchnięci do labiryntu Minotaura nieszczęśnicy krążył, mając za towarzystwo jedynie ciemność i chłód bijący od kamieni. Nie miał pojęcia, ile spędził tam czasu, chociaż już był głodny, spragniony i przemarznięty. Przez nieznane otoczenie nie chciał zasypiać - może gdzieś w oddali dojrzałby płonący ogień oznaczający przechodzącego nauczyciela albo woźnego? Niespecjalnie się bał, chociaż o podziemiach krążyły przeróżne legendy. W końcu niezauważenie przysnął, a gdy się ocknął patrzyła na niego Lia ze spojrzeniem zmieszanym ze strachem i ulgą. Oczywiście że go wtedy skrzyczała, bo zaginął na dwa dni i nikt nie wiedział, gdzie był! Dopiero później jakiś Gryfon podpytał woźnego czy widział gdzieś szalonego astronoma. Mężczyzna kompletnie o nim zapomniał, ale później okazało się, że Howell postawiła cały Hogwart na nogi, żeby znaleźć zgubę. Od tamtego czasu Jay wiedział, że gdziekolwiek pójdzie, Evey będzie za nim.
Dzisiejszy dzień nie różnił się specjalnie od każdego innego. Po prostu było pochmurnie, ale nawet to nie umniejszało całkiem ładnie prezentującemu się miastu. Latarnie świeciły nad jego głową, przypominając mu o pochodniach płonących w Szkole Magii i Czarodziejstwa. Osobiście wolał jak cień nie skakał po ścianach jak szalony, a utrzymywał się w jednym miejscu. Dlatego te wszystkie wynalazki mugoli były niezwykle przydatne. Będzie musiał podpytać o nie Evey. Co to było za cudo, które przypominało balonik i świeciło bez ognia? W końcu ona wiedziała wszystko. A skoro o wilku mowa...
- Lia! - zawołał, odwracając się z szerokim uśmiechem w stronę znajomego głosu. Widział jak nadchodziła, głośno stukając obcasami i nieświadomy jej humoru po prostu na nią czekał zamiast uciekać. Słysząc jej kolejne słowa i czując na sobie gromiący wzrok, lekko się skulił sam w sobie. - Szukałem naszego miejsca spotkania, ale zupełnie się zgubiłem. Więc chciałem podpytać tę kobietę, gdzie jestem.
Umilkł na chwilę, rozglądając się na boki i udając, że ta uwaga wcale go nie dotyczy.
- Ale skoro już się znalazłaś to gdzie idziemy? - spytał, ignorując słowa o dziewczynie i uśmiechnął się ponownie szeroko. Nie chciał, żeby Evey się złościła za to, że znowu pomylił jedną drogę z drugą. Nie było jego winą, że niebo było całe zachmurzone.
Dzisiejszy dzień nie różnił się specjalnie od każdego innego. Po prostu było pochmurnie, ale nawet to nie umniejszało całkiem ładnie prezentującemu się miastu. Latarnie świeciły nad jego głową, przypominając mu o pochodniach płonących w Szkole Magii i Czarodziejstwa. Osobiście wolał jak cień nie skakał po ścianach jak szalony, a utrzymywał się w jednym miejscu. Dlatego te wszystkie wynalazki mugoli były niezwykle przydatne. Będzie musiał podpytać o nie Evey. Co to było za cudo, które przypominało balonik i świeciło bez ognia? W końcu ona wiedziała wszystko. A skoro o wilku mowa...
- Lia! - zawołał, odwracając się z szerokim uśmiechem w stronę znajomego głosu. Widział jak nadchodziła, głośno stukając obcasami i nieświadomy jej humoru po prostu na nią czekał zamiast uciekać. Słysząc jej kolejne słowa i czując na sobie gromiący wzrok, lekko się skulił sam w sobie. - Szukałem naszego miejsca spotkania, ale zupełnie się zgubiłem. Więc chciałem podpytać tę kobietę, gdzie jestem.
Umilkł na chwilę, rozglądając się na boki i udając, że ta uwaga wcale go nie dotyczy.
- Ale skoro już się znalazłaś to gdzie idziemy? - spytał, ignorując słowa o dziewczynie i uśmiechnął się ponownie szeroko. Nie chciał, żeby Evey się złościła za to, że znowu pomylił jedną drogę z drugą. Nie było jego winą, że niebo było całe zachmurzone.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przewróciła oczami słysząc jego wytłumaczenie, które przecież nie było dla niej żadną tajemnicą. Wiedziała, że nie przyszedł na umówione miejsce nie ze swojej złośliwości, której przecież w sobie nie miał, lecz przez fakt, iż się zgubił. Nie było to niczym nowym dla niej, bowiem już w Hogwarcie jej rolą było ratowanie go z podobnych opresji. To jednak w jakiś sposób było jednym z ogniw tworzących ich relacje, którą trudno było nazwać przyjaźnią, bowiem wydawało się być to słowo zbyt błahe. Jayden i Evey byli dla siebie jak najbliższa rodzina, a Howell traktowała chłopaka jak młodszego brata, którym należy się opiekować. I robiła to szukając go w ulicach, korytarzach, domach i innych miejsc potencjalnie atrakcyjnych do zagubienia. Na dłuższą metę było to zajęcie dość stresujące, a i odrobinę męczące, lecz w momencie odnalezienia Vane'a zawsze wiedziała, że wszystkie te negatywne uczucia są warte tej chwili. Naturalnie nigdy nie mówiła tego na głos, a i nie starała się tego zbytnio okazywać. Reprymenda wydawała się o wiele bardziej odpowiednia.
Na chwilę podniosła głowę ku górze, by jej wzrok padł na ciemne chmury kłębiące się pod sklepieniem. To wszystko tłumaczyło - Jayden bowiem korzystał głównie z naturalnej mapy jaką było niebo. Było to dość imponujące, ale w przypadku niesprzyjających warunków pogodowych - niewygodne.
- Słowo daję, muszę Ci kupić jakąś mapę - skomentowała jedynie, tym samym zamykając temat. Jej wzrok ponownie padł na przyjacielu. Na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Howell nie potrafiła długo gniewać się na Vane'a, aczkolwiek były sytuacje w których niejednokrotnie długo milczała w jego towarzystwie. Jednak zagubienie nie było sytuacją wartą jakichkolwiek nerwów czy nieporozumień, bowiem nie zaistniała z winy przyjaciela.
- Po całym dniu pracy miałam nadzieję na zjedzenie normalnego posiłku - odpowiedziała. - Problem w tym, że nie wiem czy w okolicy jest miejsce serwujące dobre jedzenie.
Evey najczęściej jadła w pośpiechu. Pracując jako auror często tonęła w niezliczonej ilości zadań do wykonania, papierków do przeczytania, raportów do napisania i innych tym podobnych rzeczy. Najczęściej jej posiłek stanowiły jakieś szybkie przekąski, które mogły jej towarzyszyć w godzinach pracy, a więc cały czas. Porządny obiad czy kolacja były zatem miłymi odskoczniami od codzienności, a dzisiaj potrzebowała właśnie czegoś takiego.
|ztx2
Na chwilę podniosła głowę ku górze, by jej wzrok padł na ciemne chmury kłębiące się pod sklepieniem. To wszystko tłumaczyło - Jayden bowiem korzystał głównie z naturalnej mapy jaką było niebo. Było to dość imponujące, ale w przypadku niesprzyjających warunków pogodowych - niewygodne.
- Słowo daję, muszę Ci kupić jakąś mapę - skomentowała jedynie, tym samym zamykając temat. Jej wzrok ponownie padł na przyjacielu. Na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Howell nie potrafiła długo gniewać się na Vane'a, aczkolwiek były sytuacje w których niejednokrotnie długo milczała w jego towarzystwie. Jednak zagubienie nie było sytuacją wartą jakichkolwiek nerwów czy nieporozumień, bowiem nie zaistniała z winy przyjaciela.
- Po całym dniu pracy miałam nadzieję na zjedzenie normalnego posiłku - odpowiedziała. - Problem w tym, że nie wiem czy w okolicy jest miejsce serwujące dobre jedzenie.
Evey najczęściej jadła w pośpiechu. Pracując jako auror często tonęła w niezliczonej ilości zadań do wykonania, papierków do przeczytania, raportów do napisania i innych tym podobnych rzeczy. Najczęściej jej posiłek stanowiły jakieś szybkie przekąski, które mogły jej towarzyszyć w godzinach pracy, a więc cały czas. Porządny obiad czy kolacja były zatem miłymi odskoczniami od codzienności, a dzisiaj potrzebowała właśnie czegoś takiego.
|ztx2
Gość
Gość
|11 maja
Potrzebowała odpoczynku, choćby jednego dnia, który mogłaby poświęcić w pełni sobie. Mimo miłości do pracy, która stanowiła jej największą pasję, odczuwała w ostatnich dniach szczególne zmęczenie, wynikające z nabrania sobie zbyt wielu zleceń. Nie potrafiła odmawiać, ba, nie wypadało odmawiać, gdy znaczna część z projektów dotyczyła wysoko postawionych dam, czy lordów, ale każdy organizm na granicy zmęczenia domagał się chwili spokoju. Uznała więc, że po ostatnich wydarzeniach i anomaliach, przez które miewała teraz niesamowite migreny, ten czas wypadnie na dziś. Nie ruszała się z domu prawie cały dzień, dopiero wieczorem doszła do wniosku, że przejdzie się do jednego ze znanych pubów, by chociaż chwilę pobyć z ludźmi, niż z daleka od nich. Ale po niedługim czasie swojego pobytu w lokalu pożałowała tej decyzji...
Zabawa nabierała tempa, jednak nie wszyscy byli w szampańskich humorach – od dłuższej chwili przyglądała się tańcom z możliwie jak najodleglejszego kąta sali, zastanawiając się w jaki sposób może się stąd wydostać. To nie tak, że była chodzącym ponurakiem, wszak lubiła tańczyć, śmiać się i wygłupiać, być może tak, jak nie przystoi damie, ale tutaj, w panującym ścisku, była narażona na dotyk. Dotyk, którego nie cierpiała i poniekąd bała, mocno naruszający jej strefę komfortu i nerwy. Dopiła zawartość szklaneczki jednym haustem, by następnie jąć się próby zgrabnego wyminięcia tańczących osób – pod koniec drogi jednak ktoś chwycił ją za dłoń, wciągając w sam środek utworzonego przez ludzi koła. Oszołomiona tak gwałtownym zabraniem jej cennej strefy, niemal zapowietrzyła się, próbując pierw słownie zakomunikować, że ona z tych nietańczących, kłamiąc, że dopiero co wyleczyła skręconą kostkę, ale jak można było się domyślać: który pijany człowiek w takim zgiełku zważał na drugą osobę i to, co mówiła? Mężczyzna próbujący ją rozruszać pobił rekord wyprowadzania jej ze stoickiego spokoju i opanowania, już bowiem po chwili drobna dłoń dziewczęcia stała się nienaturalnie ciepła. Czując to, spanikowała; nie tak dawno jak kilka dni temu niechcący oparzyła Lupusa, a ten chciał tylko pomóc, zaś ten tutaj zapewne chciał się tylko dobrze bawić, nieodpowiednio dobierając partnerkę – nie mogła go przecież winić za niewiedzę i dobry humor, jednak instynkt rządził się swoimi prawami, których nie mogła oszukać. Spojrzenie blondynki niebezpiecznie pociemniało, rysy twarzy wyostrzyły się nieco, gdy w nagłym ruchu wyrwała ręce z uścisku, żeby zaraz rzucić się do wyjścia z lokalu. Liczyła na to, że nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na to zachowanie, doszukując się w nim czegoś innego, poza brakiem ducha do zabawy, modląc się przy okazji w duchu o wybawienie przed ponownie zbliżającym się do niej kolejnym adoratorem dzisiejszego wieczoru.
Wybawienie jednak nie zjawiło się, a ona coraz bardziej martwiła się, że zaraz komuś stanie się krzywda - nawet jeśli nie jej, to biednemu głupcowi, nie zdającemu sobie sprawy jak kończy się igranie z niezabawowymi pannami. Policzki ze złości zapiekły, barwą zbliżając się stopniowo do czerwieni sukienki, w którą była ubrana.
Potrzebowała odpoczynku, choćby jednego dnia, który mogłaby poświęcić w pełni sobie. Mimo miłości do pracy, która stanowiła jej największą pasję, odczuwała w ostatnich dniach szczególne zmęczenie, wynikające z nabrania sobie zbyt wielu zleceń. Nie potrafiła odmawiać, ba, nie wypadało odmawiać, gdy znaczna część z projektów dotyczyła wysoko postawionych dam, czy lordów, ale każdy organizm na granicy zmęczenia domagał się chwili spokoju. Uznała więc, że po ostatnich wydarzeniach i anomaliach, przez które miewała teraz niesamowite migreny, ten czas wypadnie na dziś. Nie ruszała się z domu prawie cały dzień, dopiero wieczorem doszła do wniosku, że przejdzie się do jednego ze znanych pubów, by chociaż chwilę pobyć z ludźmi, niż z daleka od nich. Ale po niedługim czasie swojego pobytu w lokalu pożałowała tej decyzji...
Zabawa nabierała tempa, jednak nie wszyscy byli w szampańskich humorach – od dłuższej chwili przyglądała się tańcom z możliwie jak najodleglejszego kąta sali, zastanawiając się w jaki sposób może się stąd wydostać. To nie tak, że była chodzącym ponurakiem, wszak lubiła tańczyć, śmiać się i wygłupiać, być może tak, jak nie przystoi damie, ale tutaj, w panującym ścisku, była narażona na dotyk. Dotyk, którego nie cierpiała i poniekąd bała, mocno naruszający jej strefę komfortu i nerwy. Dopiła zawartość szklaneczki jednym haustem, by następnie jąć się próby zgrabnego wyminięcia tańczących osób – pod koniec drogi jednak ktoś chwycił ją za dłoń, wciągając w sam środek utworzonego przez ludzi koła. Oszołomiona tak gwałtownym zabraniem jej cennej strefy, niemal zapowietrzyła się, próbując pierw słownie zakomunikować, że ona z tych nietańczących, kłamiąc, że dopiero co wyleczyła skręconą kostkę, ale jak można było się domyślać: który pijany człowiek w takim zgiełku zważał na drugą osobę i to, co mówiła? Mężczyzna próbujący ją rozruszać pobił rekord wyprowadzania jej ze stoickiego spokoju i opanowania, już bowiem po chwili drobna dłoń dziewczęcia stała się nienaturalnie ciepła. Czując to, spanikowała; nie tak dawno jak kilka dni temu niechcący oparzyła Lupusa, a ten chciał tylko pomóc, zaś ten tutaj zapewne chciał się tylko dobrze bawić, nieodpowiednio dobierając partnerkę – nie mogła go przecież winić za niewiedzę i dobry humor, jednak instynkt rządził się swoimi prawami, których nie mogła oszukać. Spojrzenie blondynki niebezpiecznie pociemniało, rysy twarzy wyostrzyły się nieco, gdy w nagłym ruchu wyrwała ręce z uścisku, żeby zaraz rzucić się do wyjścia z lokalu. Liczyła na to, że nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na to zachowanie, doszukując się w nim czegoś innego, poza brakiem ducha do zabawy, modląc się przy okazji w duchu o wybawienie przed ponownie zbliżającym się do niej kolejnym adoratorem dzisiejszego wieczoru.
Wybawienie jednak nie zjawiło się, a ona coraz bardziej martwiła się, że zaraz komuś stanie się krzywda - nawet jeśli nie jej, to biednemu głupcowi, nie zdającemu sobie sprawy jak kończy się igranie z niezabawowymi pannami. Policzki ze złości zapiekły, barwą zbliżając się stopniowo do czerwieni sukienki, w którą była ubrana.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Pub Pod Roztańczonym Czartem, mimo przyjemnego i eleganckiego wnętrza znajdował się na liście miejsc, których nie odwiedzał dla przyjemności. Kręciło się tam sporo mugoli, których towarzystwa wciąż nie potrafił docenić, ale poza niechęcią i stale przypominającą o sobie żądzą mordu nie czuł względem nich nic więcej. Nie znalazłby się tam, by wypić szklaneczkę Ognistej Whisky lub skosztować nowego rumu; tkwiąc na ostatnim w kolejce barowym stołku, tyłem do brykającej klienteli, obserwował w odbiciu witryny przed sobą pewną osobę, za którą tu wszedł. Nie zwracał na siebie uwagi, trzymał też nerwy na wodzy, nie angażując się w pijackie potyczki słowne z obcymi czarodziejami. Odkąd widział ją po raz ostatni minęło kilka długich lat, w czasie których zdołał już zapomnieć, a raczej zepchnąć w odmęty nieświadomości minione zdarzenia, nie zamierzając zawracać sobie nimi głowy. Ale gdy go minęła na ulicy z nieruchomym, nieobecnym wzrokiem nie mógł się powstrzymać, aby nie poświęcić jej kilka cennych chwil.
Obserwował ją dłuższą chwilę, by nie wyciągnąć za szybko pochopnych wniosków. Nie przypominała dziewczyny, którą poznał. Co dziwne, stroniła od zabawy, wydawała się zamknięta w sobie, a choć jej uroda wciąż zachwycała, niegdyś bijący od niej blask znacząco przygasł. Niewiele widział ze swojego miejsca, co chwilę ktoś przysłaniał mu widok na siedzącą w kącie kobietę, ale nie wysilał się, by to zmienić. Wystarczyło mu to niezobowiązujące zerkanie w odbicie. Dopóki nie wstała, i on zajmował swoją pozycję, leniwie bawiąc się papierosem w dłoniach. Nie od razu zauważył jej zniknięcie, szalejąca w tańcu para stanęła mu na drodze, dlatego gdy dostrzegł opuszczone miejsce obrócił wolno głowę przez ramię, przeglądając pełną gości salę. Dostrzegł ją w tłumie, z jakimś mężczyzną, który nie podzielał jej pozornego spokoju i dziwnego strachu, który wymalował się nagle na jej twarzy; wręcz przeciwnie, był bardzo zaangażowany w dogłębne poruszenie jej swym samczym godowym tańcem. Nie zamierzał na to reagować, z większym zainteresowaniem wyczekiwał wybuchu złości, poparzenia natarczywego delikwenta, ataku wściekłości, a może zmiany strategii, a jednak nic podobnego się nie wydarzyło. Czuł się zawiedziony nierozegraną scenką rodzajową, zdając sobie sprawę, że sytuacja prędzej, czy później będzie wymagała jego interwencji.
Solene opuściła adoratora dość nagle i gwałtownie; a może próbowała, zmierzając do wyjścia. Widząc w tym szansę na opuszczenie tego lokalu również zsunął się ze stołka i ruszył w tamtym kierunku. Bokiem ominąwszy ludzi, z którymi nie chciał mieć nic wspólnego, dotarł do niej, gdy natręt po raz kolejny próbował swych sił. Nie zamierzał go powstrzymać z powodu nagle obudzonego po trzydziestu latach heroizmu, lecz zatrzymał go ręką.
— Wystarczy— powiedział wyraźnie i wystarczająco głośno, aby go usłyszał, świadom, że amant raczej tego nie zrozumie. Może nie od razu. Nie zamierzał jednak wchodzić z nim w dyskusje, a zbyt długa zwłoka generowała ryzyko awantury, podczas, której nie zawahałby się sięgnąć po różdżkę, skrytą pod połami czarnej peleryny. Nie był z natury ani agresywny ani konfliktowy, chciał po prostu, by się ulotnił. Nim ten zdążył zareagować, chwycił niską blondynkę za przedramię i pociągnął ją w stronę drzwi, zaledwie kilka kroków dalej. — Zabawne — podjął, odwracając się przez ramię do tyłu. Tam, gdzie się znaleźli było ciszej, ustronniej, ciemniej i z pewnością na razie nikt im nie przeszkadzał. — Solene — powitał ją, przyjmując na twarz uśmiech, gdy znów na nią spojrzał, puszczając jej ramię.
Obserwował ją dłuższą chwilę, by nie wyciągnąć za szybko pochopnych wniosków. Nie przypominała dziewczyny, którą poznał. Co dziwne, stroniła od zabawy, wydawała się zamknięta w sobie, a choć jej uroda wciąż zachwycała, niegdyś bijący od niej blask znacząco przygasł. Niewiele widział ze swojego miejsca, co chwilę ktoś przysłaniał mu widok na siedzącą w kącie kobietę, ale nie wysilał się, by to zmienić. Wystarczyło mu to niezobowiązujące zerkanie w odbicie. Dopóki nie wstała, i on zajmował swoją pozycję, leniwie bawiąc się papierosem w dłoniach. Nie od razu zauważył jej zniknięcie, szalejąca w tańcu para stanęła mu na drodze, dlatego gdy dostrzegł opuszczone miejsce obrócił wolno głowę przez ramię, przeglądając pełną gości salę. Dostrzegł ją w tłumie, z jakimś mężczyzną, który nie podzielał jej pozornego spokoju i dziwnego strachu, który wymalował się nagle na jej twarzy; wręcz przeciwnie, był bardzo zaangażowany w dogłębne poruszenie jej swym samczym godowym tańcem. Nie zamierzał na to reagować, z większym zainteresowaniem wyczekiwał wybuchu złości, poparzenia natarczywego delikwenta, ataku wściekłości, a może zmiany strategii, a jednak nic podobnego się nie wydarzyło. Czuł się zawiedziony nierozegraną scenką rodzajową, zdając sobie sprawę, że sytuacja prędzej, czy później będzie wymagała jego interwencji.
Solene opuściła adoratora dość nagle i gwałtownie; a może próbowała, zmierzając do wyjścia. Widząc w tym szansę na opuszczenie tego lokalu również zsunął się ze stołka i ruszył w tamtym kierunku. Bokiem ominąwszy ludzi, z którymi nie chciał mieć nic wspólnego, dotarł do niej, gdy natręt po raz kolejny próbował swych sił. Nie zamierzał go powstrzymać z powodu nagle obudzonego po trzydziestu latach heroizmu, lecz zatrzymał go ręką.
— Wystarczy— powiedział wyraźnie i wystarczająco głośno, aby go usłyszał, świadom, że amant raczej tego nie zrozumie. Może nie od razu. Nie zamierzał jednak wchodzić z nim w dyskusje, a zbyt długa zwłoka generowała ryzyko awantury, podczas, której nie zawahałby się sięgnąć po różdżkę, skrytą pod połami czarnej peleryny. Nie był z natury ani agresywny ani konfliktowy, chciał po prostu, by się ulotnił. Nim ten zdążył zareagować, chwycił niską blondynkę za przedramię i pociągnął ją w stronę drzwi, zaledwie kilka kroków dalej. — Zabawne — podjął, odwracając się przez ramię do tyłu. Tam, gdzie się znaleźli było ciszej, ustronniej, ciemniej i z pewnością na razie nikt im nie przeszkadzał. — Solene — powitał ją, przyjmując na twarz uśmiech, gdy znów na nią spojrzał, puszczając jej ramię.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wszystko działo się na tyle szybko, że blondynka nie do końca nadążała za całym przebiegiem sytuacji. Myślą była póki co jeszcze przy mężczyźnie, który właśnie ponownie zmierzał w jej kierunku, a potem... potem ktoś kazał mu odejść, łapiąc ją za przedramię, wbijając w nie notabene za mocno palce, i ostentacyjnie popychając w stronę drzwi wyjściowych. Miała szczerą nadzieję, że trafiła tu na Cassiusa, który przemyślał swój ostatni wybuch złości i nazwanie jej kłamczuchą, którą nie była, albo przynajmniej na kogoś z kim była w przyjacielskich stosunkach. Biorąc głęboki oddech, poprawiła włosy i dopiero wtedy zwróciła się w stronę swojego wybawcy. Niech to szlag. Pierw zbladła, jakby właśnie dementor składał na jej perłowych wargach ostateczny pocałunek, później jednak blade lico dziewczęcia oblał rumieniec irytacji, złości i bezradności, że znowu spotykali się w takich okolicznościach. Z pewnością jej wybawca nie był tym, kogo miała na liście przyjacielskich relacji.
- Bohater. - Wyduszając z siebie po dłuższej chwili bardzo ironiczny jak na tę osobę tytuł, nie do końca wiedziała jak ma się teraz zachować. Po ich ostatnim spotkaniu i tajemniczym zniknięciu mężczyzny, wiele razy układała sobie w głowie zarówno to, co mu powie, jak i to, jak się zachowa, gdy ponownie się spotkają. Każda z tych ewentualności znacząco różniła się od siebie, zakładała bowiem, że może uda im się normalnie porozmawiać (choć nie wiedziała o czym właściwie mieliby teraz rozmawiać, po tym jak złamał jej serce i zniknął) lub kopnie go w piszczel, by chociaż minimalnie poczuł ból, jaki jej zadał tamtego dnia i przez długi czas po nim. Prawdopodobnie jednak nie dopuszczała do świadomości, że rzeczywiście kiedykolwiek dane będzie im się znowu spotkać, a każdy ze skrupulatnie przemyślanych planów zniknął w jednej z szufladek na dnie głowy. Stojąc tak i wpatrując się w Ramseya jak w ducha, dokładnie obserwowała - na tyle, na ile mogła w panującym tutaj półmroku - jego twarz, próbując wyłapać wszelkie zmiany, które pojawiły się podczas jego nieobecności. Poza kilkoma zmarszczkami oraz widocznym zmęczeniem wciąż był tym samym przystojnym mężczyzną, którego poznała w lesie. Mimo całej złości na niego, która powróciła jak bumerang ze zdwojoną siłą, jego obecność i bliskość w pewien bliżej nieokreślony sposób dalej sprawiała jej przyjemność, skutecznie walcząc z chęcią odwrócenia się na pięcie i opuszczenia tego dobytku. - Doceniam twój gest, jednak poradziłabym sobie sama. - Już kilkukrotnie udowodniła mu swoją odwagę, czy skrajną głupotę, gdy postawiła się i zabroniła grzebania w jej głowie, czemu więc teraz miałoby być inaczej? W końcu gdyby tylko chciała to tamten natręt w kilka sekund stałby się kolejną ofiarą jej uroku. Tak jak i każdy inny w tej sali. - Zresztą, i tak muszę tam wrócić. Mój płaszcz został przy stoliku. - Poinformowała, wiodąc wzrokiem w kierunku miejsca, z którego próbowała się wydostać. Powrót nie był jej wcale na rękę - nie zamierzała jednak prosić go o pomoc. A w życiu Londynu! Ilość sprzecznych emocji jaka się w niej pojawiła w przeciągu ostatnich kilku minut była chyba gorsza od migreny, która zniknęła nagle, jak ręką odjął.
- Co cię tutaj sprowadza? - Była ciekawa, nawet jeśli jej twarz wcale nie wyrażała zainteresowania; nie znali się jednak od dzisiaj i jeśli faktycznie był tak dobrym słuchaczem i obserwatorem, to powinien dostrzec niemalże wszystko.
- Bohater. - Wyduszając z siebie po dłuższej chwili bardzo ironiczny jak na tę osobę tytuł, nie do końca wiedziała jak ma się teraz zachować. Po ich ostatnim spotkaniu i tajemniczym zniknięciu mężczyzny, wiele razy układała sobie w głowie zarówno to, co mu powie, jak i to, jak się zachowa, gdy ponownie się spotkają. Każda z tych ewentualności znacząco różniła się od siebie, zakładała bowiem, że może uda im się normalnie porozmawiać (choć nie wiedziała o czym właściwie mieliby teraz rozmawiać, po tym jak złamał jej serce i zniknął) lub kopnie go w piszczel, by chociaż minimalnie poczuł ból, jaki jej zadał tamtego dnia i przez długi czas po nim. Prawdopodobnie jednak nie dopuszczała do świadomości, że rzeczywiście kiedykolwiek dane będzie im się znowu spotkać, a każdy ze skrupulatnie przemyślanych planów zniknął w jednej z szufladek na dnie głowy. Stojąc tak i wpatrując się w Ramseya jak w ducha, dokładnie obserwowała - na tyle, na ile mogła w panującym tutaj półmroku - jego twarz, próbując wyłapać wszelkie zmiany, które pojawiły się podczas jego nieobecności. Poza kilkoma zmarszczkami oraz widocznym zmęczeniem wciąż był tym samym przystojnym mężczyzną, którego poznała w lesie. Mimo całej złości na niego, która powróciła jak bumerang ze zdwojoną siłą, jego obecność i bliskość w pewien bliżej nieokreślony sposób dalej sprawiała jej przyjemność, skutecznie walcząc z chęcią odwrócenia się na pięcie i opuszczenia tego dobytku. - Doceniam twój gest, jednak poradziłabym sobie sama. - Już kilkukrotnie udowodniła mu swoją odwagę, czy skrajną głupotę, gdy postawiła się i zabroniła grzebania w jej głowie, czemu więc teraz miałoby być inaczej? W końcu gdyby tylko chciała to tamten natręt w kilka sekund stałby się kolejną ofiarą jej uroku. Tak jak i każdy inny w tej sali. - Zresztą, i tak muszę tam wrócić. Mój płaszcz został przy stoliku. - Poinformowała, wiodąc wzrokiem w kierunku miejsca, z którego próbowała się wydostać. Powrót nie był jej wcale na rękę - nie zamierzała jednak prosić go o pomoc. A w życiu Londynu! Ilość sprzecznych emocji jaka się w niej pojawiła w przeciągu ostatnich kilku minut była chyba gorsza od migreny, która zniknęła nagle, jak ręką odjął.
- Co cię tutaj sprowadza? - Była ciekawa, nawet jeśli jej twarz wcale nie wyrażała zainteresowania; nie znali się jednak od dzisiaj i jeśli faktycznie był tak dobrym słuchaczem i obserwatorem, to powinien dostrzec niemalże wszystko.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Historia zatoczyła koło, los lubił być przewrotny i płatać takim jak oni niezłego figla. Tak właśnie myślał, gdy po pierwszym przypadkowym spotkaniu natrafili na siebie po raz kolejny. Tak mogła dziś myśleć i ona, dzięki niemu, gdy znów wybawił ją z opresji, tym razem świadomie i zupełnie celowo, wstrzymując się z reakcją do samego końca, nie mogąc już dłużej cierpliwie czekać na rozwój sytuacji. Zostanie świadkiem widowiska, jakie miało szanse się rozegrać na tej pełnej ludzi sali mogło mu poprawić humor; uznał jednak, że wypicie drinka w jej towarzystwie zaspokoi o wiele bardziej jego potrzeby na ten wieczór. Zrobił to dla zabawy, pchnięty poczuciem chwili i deficytem rozrywki, nie budując oczekiwań, a tym bardziej konkretnych planów względem dziewczyny. Potrafił sobie wyobrazić, że był ostatnią osobą, którą chciała w tej chwili zobaczyć i właśnie dlatego zdecydował, że musi się tak stać. Ta cała gra nie byłaby warta świeczki, gdyby pozwolił jej odejść, choćby bez kilku słów, bez gwałtownego i aroganckiego przypomnienia jej o swoim istnieniu, choć wcale nie zamierzał jej przepraszać za to, co zrobił. Nie miał skrupułów, zarówno wtedy jak i teraz, a poczucie winy za złamanie jej serce nigdy go nie dopadło.
Zaskoczenie, jakie wymalowało się na jej twarzy wzmocniło siłę jego uśmiechu, oczy mu błysnęły, a rysy twarzy wygładziły się. Na komentarz westchnął teatralnie i pokręcił głową ze zmęczeniem wynikającym z nieustannego ratowania całego świata.
— Jak zawsze, cały ja. Tęskniłaś? — spytał uszczypliwie; wiedział, że tak. Listy, na które nigdy nie odpowiedział, a które przeczytał dopiero, gdy przestały nadchodzić kolejne wyrażały tęsknotę, frustrację, ale i zmartwienie nagłym milczeniem i nieobecnością. A przecież wciąż był w Londynie, wciąż chadzał tymi samymi ulicami, tylko ogrom spraw, które go zaabsorbowały nie uwzględniły jej w napiętym terminarzu. Wyobrażał sobie już wtedy, że spali go żywcem, gdy tylko go spotka po raz kolejny, choć wtedy nie podejrzewał, że stanie się to dopiero po tylu latach.
— Oczywiście, nie wątpiłem w to ani przez chwilę. Jednak wizja, zostania bohaterem wydała mi się za bardzo kusząca— wyjaśnił jej przyczyny swojego zachowania, nie próbując nawet brzmieć szczerze. Splótł ręce na piersi i oparł się bokiem o ścianę z nonszalancją, przyglądając jej się — wreszcie — z bliska. Analizował jej twarz cal za calem, zestawiając aktualny widok z tym, co pamiętał, a choć stali w półmroku, zauważył, że czyniła to samo. Nie miał nic przeciwko temu, wręcz przeciwnie. Bawiło go niepewne spojrzenie, zupełnie jakby sytuacja, w której się znaleźli z jakiegoś niezrozumiałego powodu wydawała się mało realna.
— Więc jednak wychodzimy?— spytał retorycznie, oglądając się przez ramię, w kierunku miejsca, w którym siedziała. Jeszcze nie zdążył złożyć jej żadnej propozycji, a już nieświadomie wyraziła chęć opuszczenia z nim tego miejsca, co było mu bardzo na rękę; roiło się tu od ludzi, z którymi nie chciał mieć nic do czynienia; nie miał nastroju na krwawą masakrę. Lewy kącik ust uniósł się nieco wyżej, gdy powrócił do niej spojrzeniem. — Poczekam — obiecał, nie udzielając jej odpowiedzi na kolejne pytanie, jakby zamierzał to robić dopiero wtedy, gdy wróci do niego gotowa do opuszczenia tego nędznego lokalu. Pogoda na zewnątrz nie zachęcała do spacerów; po wczorajszej nawałnicy wiatr wciąż był silny, zimny i nieprzyjemny, alejki mokre, zabrudzone, pokryte drobnymi gałązkami i śmieciami wytarganymi z okolicznych koszów. Nie zniechęcało go to.
Zaskoczenie, jakie wymalowało się na jej twarzy wzmocniło siłę jego uśmiechu, oczy mu błysnęły, a rysy twarzy wygładziły się. Na komentarz westchnął teatralnie i pokręcił głową ze zmęczeniem wynikającym z nieustannego ratowania całego świata.
— Jak zawsze, cały ja. Tęskniłaś? — spytał uszczypliwie; wiedział, że tak. Listy, na które nigdy nie odpowiedział, a które przeczytał dopiero, gdy przestały nadchodzić kolejne wyrażały tęsknotę, frustrację, ale i zmartwienie nagłym milczeniem i nieobecnością. A przecież wciąż był w Londynie, wciąż chadzał tymi samymi ulicami, tylko ogrom spraw, które go zaabsorbowały nie uwzględniły jej w napiętym terminarzu. Wyobrażał sobie już wtedy, że spali go żywcem, gdy tylko go spotka po raz kolejny, choć wtedy nie podejrzewał, że stanie się to dopiero po tylu latach.
— Oczywiście, nie wątpiłem w to ani przez chwilę. Jednak wizja, zostania bohaterem wydała mi się za bardzo kusząca— wyjaśnił jej przyczyny swojego zachowania, nie próbując nawet brzmieć szczerze. Splótł ręce na piersi i oparł się bokiem o ścianę z nonszalancją, przyglądając jej się — wreszcie — z bliska. Analizował jej twarz cal za calem, zestawiając aktualny widok z tym, co pamiętał, a choć stali w półmroku, zauważył, że czyniła to samo. Nie miał nic przeciwko temu, wręcz przeciwnie. Bawiło go niepewne spojrzenie, zupełnie jakby sytuacja, w której się znaleźli z jakiegoś niezrozumiałego powodu wydawała się mało realna.
— Więc jednak wychodzimy?— spytał retorycznie, oglądając się przez ramię, w kierunku miejsca, w którym siedziała. Jeszcze nie zdążył złożyć jej żadnej propozycji, a już nieświadomie wyraziła chęć opuszczenia z nim tego miejsca, co było mu bardzo na rękę; roiło się tu od ludzi, z którymi nie chciał mieć nic do czynienia; nie miał nastroju na krwawą masakrę. Lewy kącik ust uniósł się nieco wyżej, gdy powrócił do niej spojrzeniem. — Poczekam — obiecał, nie udzielając jej odpowiedzi na kolejne pytanie, jakby zamierzał to robić dopiero wtedy, gdy wróci do niego gotowa do opuszczenia tego nędznego lokalu. Pogoda na zewnątrz nie zachęcała do spacerów; po wczorajszej nawałnicy wiatr wciąż był silny, zimny i nieprzyjemny, alejki mokre, zabrudzone, pokryte drobnymi gałązkami i śmieciami wytarganymi z okolicznych koszów. Nie zniechęcało go to.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Czasami zastanawiała się z czego wynikał jej talent do przyciągania nieodpowiednich mężczyzn, pomijając tak oczywistą kwestię, jaką był wygląd i równocześnie interesowanie się tylko i wyłącznie takimi osobami. Czy chociaż raz nie mógł trafić jej się dobry, ułożony mężczyzna, u boku którego mogłaby zaznać chwili spokoju? Który nie znikał i nie obrażał się za nieodkrycie przed nim jednej z prywatnych tajemnic? Najwidoczniej szczęście w miłości ustępowało miejsca zdolnościom krawieckim i malarskim, w których spełniała się najlepiej i z każdym dniem jej nazwisko było coraz bardziej rozpoznawalne. Przestępując niecierpliwie z nogi na nogę i skrzyżowawszy ręce pod biustem, nie zaprzestała swoich wnikliwych obserwacji. Czy tęskniła? Z pewnością. Dlatego też układała sobie w głowie plany mordu tak, by wyglądało to na nieszczęśliwy wypadek bez udziału osób trzecich. Spalenie żywcem nie było już tak spektakularne, jak kiedyś. Mógł być tego pewien, bo gdyby kobiece spojrzenie mogło zabijać, to najprawdopodobniej w tej chwili leżałby martwy na ziemi tuż u podnóża jej wysokich obcasów.
- Już prawie zdążyłam zapomnieć jaki z ciebie zuchwały chłopiec. - Uśmiechnęła się, specjalnie stawiając nacisk na ostatnie wypowiedziane słowo. W jej oczach nie malował się teraz jako mężczyzna, a chłopiec, który znika bez pożegnania i chociaż jednego znaku życia, ot, w istocie dziecinne zagranie. Nawet zwyczajne daj mi spokój byłoby lepsze od uciążliwego milczenia. Zresztą, gdy teraz o tym myślała, nie napisała wcale aż tak wielu listów, choć te, które wysłała, wyrażały większość uczuć, poza tym jednym, najważniejszym i chyba najbardziej odstraszającym. Z deklaracją miłości wolała wtedy pozostać ostrożna, co okazało się wyjątkowo słuszną decyzją w tej relacji.
Powrót po płaszcz wcale nie był jej na rękę. Kiedy powiodła spojrzeniem na parkiet, przez który chcąc nie chcąc musiałaby ponownie przejść, wzdłuż jej kręgosłupa przemknął nieprzyjemny dreszcz. Wiedziała, że jej uroczy towarzysz zdawał sobie z tego sprawę i tylko czekał, aż zwróci się do niego z prośbą. Była zacięta; wolała wyjść po prostu bez odzienia i się rozchorować, niż prosić go o cokolwiek.
- Wychodzę. Nie przewidywałam towarzystwa na dalszą część wieczoru. Zwłaszcza takiego. - Nie skłamała, bo wychodząc z domu miała zamiar pozostać jedynie obserwatorem zabawy i relacji międzyludzkich, niż uczestnikiem, którym z przymusu się stała. W bliżej nieokreślonym manifeście, bardziej przypływie impulsu, zwróciła się na pięcie w stronę parkietu. Zatrzymała się jednak niewiele dalej, zwracając przez ramię w kierunku Ramseya. - Albo zostanę, właściwie całkiem mi się tu podoba. Nie musisz czekać. – Chyba już całkiem wyraźnie zakomunikowała mu niechęć wobec jego towarzystwa i nie mogła pojąć, czemu nie mógł przyswoić tej informacji. Przecież nie mówiła w języku trolli, choć może powinna zacząć: może zrozumiałby wtedy od razu? Sama świadomość, że zachowywała się dziwnie, nieswojo, wręcz śmiesznie, i nic nie może na to poradzić była nieprzyjemna, a każda próba ingerencji ciągnęła za sobą dalszy teatrzyk żałości.
- Już prawie zdążyłam zapomnieć jaki z ciebie zuchwały chłopiec. - Uśmiechnęła się, specjalnie stawiając nacisk na ostatnie wypowiedziane słowo. W jej oczach nie malował się teraz jako mężczyzna, a chłopiec, który znika bez pożegnania i chociaż jednego znaku życia, ot, w istocie dziecinne zagranie. Nawet zwyczajne daj mi spokój byłoby lepsze od uciążliwego milczenia. Zresztą, gdy teraz o tym myślała, nie napisała wcale aż tak wielu listów, choć te, które wysłała, wyrażały większość uczuć, poza tym jednym, najważniejszym i chyba najbardziej odstraszającym. Z deklaracją miłości wolała wtedy pozostać ostrożna, co okazało się wyjątkowo słuszną decyzją w tej relacji.
Powrót po płaszcz wcale nie był jej na rękę. Kiedy powiodła spojrzeniem na parkiet, przez który chcąc nie chcąc musiałaby ponownie przejść, wzdłuż jej kręgosłupa przemknął nieprzyjemny dreszcz. Wiedziała, że jej uroczy towarzysz zdawał sobie z tego sprawę i tylko czekał, aż zwróci się do niego z prośbą. Była zacięta; wolała wyjść po prostu bez odzienia i się rozchorować, niż prosić go o cokolwiek.
- Wychodzę. Nie przewidywałam towarzystwa na dalszą część wieczoru. Zwłaszcza takiego. - Nie skłamała, bo wychodząc z domu miała zamiar pozostać jedynie obserwatorem zabawy i relacji międzyludzkich, niż uczestnikiem, którym z przymusu się stała. W bliżej nieokreślonym manifeście, bardziej przypływie impulsu, zwróciła się na pięcie w stronę parkietu. Zatrzymała się jednak niewiele dalej, zwracając przez ramię w kierunku Ramseya. - Albo zostanę, właściwie całkiem mi się tu podoba. Nie musisz czekać. – Chyba już całkiem wyraźnie zakomunikowała mu niechęć wobec jego towarzystwa i nie mogła pojąć, czemu nie mógł przyswoić tej informacji. Przecież nie mówiła w języku trolli, choć może powinna zacząć: może zrozumiałby wtedy od razu? Sama świadomość, że zachowywała się dziwnie, nieswojo, wręcz śmiesznie, i nic nie może na to poradzić była nieprzyjemna, a każda próba ingerencji ciągnęła za sobą dalszy teatrzyk żałości.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wile geny wydawały się widoczniejsze teraz niż kiedykolwiek wcześniej, gdy kolor jej warg ciemniał z każdą chwilą, a z oczu niebieskich jak niebo o świcie sypały się iskry. Patrzyła na niego gniewnie; w pełnym negatywnych emocji wzroku dostrzegł jednak dawny żar, który wywołał na jego twarzy szelmowski, odbierający lat uśmiech. Stojąc nieruchomo w tym samym miejscu, opierając o ścianę, przyglądał jej się z ukosa, pokornie przyjmując gradobicie spojrzeń, które powinny wywołać w nim najprawdziwszą skruchę. Bez wątpienia wciąż miał z tym uczuciem problem. Mimo wielu lat starań i intensywnych praktyk, wciąż nie umiał go szczerze okazać. Nie obrażał się, ani za sprowadzenie go do rangi niedojrzałego emocjonalnie chłopca, którym z pewnością był, choć wisiało nad nim widmo starego kawalera koło trzydziestki, ani za mianowanie go zuchwałym. Zadziwiająco trafnie potrafiła go określić po tych wszystkich latach, a precyzja, jaką się mogła pochwalić wprawiła go od razu w lepszy humor. Mógłby przysiąc, że po takim czasie ledwie go rozpozna.
— Gorszy niż kiedyś — ostrzegł ją pogodnie, jakby kierowały nim prawdziwe i dobre intencje. Ale nie mogła go oszukać, od zawsze była lekkomyślna. Jak każdą słodką dziewczynę o dobrym sercu kierowały nią pragnienia poznania tego, co zakazane, sięgania po to, co nieodpowiednie i próbowania tego, co poza zasięgiem. Czas nie mógł jej zmienić aż tak — choć wydawała się bardziej wycofana, skryta i zamknięta. Nie był tak skupiony na sobie, aby taką rolę przypisać sobie — co się więc wydarzyło w międzyczasie?
Gdyby miał w sobie choć odrobinę z natury podrywacza odpowiedziałby jej zapewne firmowym uśmiechem, a jednak całkiem w swoim stylu tkwił nieruchomo, prawie nie mrugając i przyglądając jej się uważnie, nie zdradzając przy tym ani odczuć ani zamiarów. Zamierzał przetestować jej cierpliwość tego wieczora. Wydawała się na granicy opanowania; nie mógł się doczekać aż straci nad sobą panowanie.
— Bez płaszcza?— zdziwił się. Dziwił się już wcześniej, kiedy zmierzała w stronę drzwi, by dopiero teraz w jego obecności przypomnieć sobie o tak niewiele znaczącej części gareroby. Zmierzył ją wzrokiem, a następnie uniósł brwi wysoko, jakby domagał się wyjaśnień, choć wcale nie obchodziło go, co zamierzała zrobić. Stał się nieplanowaną anomalią, niechcianym gościem, a rola uciążliwego cienia niezwykle mu pasowała. Nadeptywanie na odciski leżało w jego naturze.
Wbrew jej oczekiwaniom, nie ruszył się z miejsca. Nie ganiał za dziewczynami, a one nie ganiały za nim, co tworzyło dobrą równowagę. Tkwiąc w bezruchu niczym marmurowy posąg, przyglądał jej się z lekkim niedowierzaniem, który ustapił wreszcie fałszywemu rozczarowaniu.
— Rzeczywiście, fantastyczna potańcówka. Nie wiem, co sobie myślałem, przerywając taką zabawę.— Zerknął znacząco na parkiet i wzruszył ramionami, powstrzymując się od teatralnego westchnięcia. Wiedział, że bawiła się źle, widział, jak czuła się w towarzystwie — jego, nie jego, obojętnie.— Szkoda. W takim razie nie będę czekał.— Obrócił się w końcu tak, by oprzeć o ścianę plecami i pośladkami. — Twój chłopak — rzucił znacząco, wskazując głową na mężczyznę, który zaczepiał ją chwilę wcześniej. Bardzo w jej typie. Mógł opuścić to miejsce samotnie, lub spędzić w cieniu kolejne pół godziny, nie przejmując się niczym.
— Gorszy niż kiedyś — ostrzegł ją pogodnie, jakby kierowały nim prawdziwe i dobre intencje. Ale nie mogła go oszukać, od zawsze była lekkomyślna. Jak każdą słodką dziewczynę o dobrym sercu kierowały nią pragnienia poznania tego, co zakazane, sięgania po to, co nieodpowiednie i próbowania tego, co poza zasięgiem. Czas nie mógł jej zmienić aż tak — choć wydawała się bardziej wycofana, skryta i zamknięta. Nie był tak skupiony na sobie, aby taką rolę przypisać sobie — co się więc wydarzyło w międzyczasie?
Gdyby miał w sobie choć odrobinę z natury podrywacza odpowiedziałby jej zapewne firmowym uśmiechem, a jednak całkiem w swoim stylu tkwił nieruchomo, prawie nie mrugając i przyglądając jej się uważnie, nie zdradzając przy tym ani odczuć ani zamiarów. Zamierzał przetestować jej cierpliwość tego wieczora. Wydawała się na granicy opanowania; nie mógł się doczekać aż straci nad sobą panowanie.
— Bez płaszcza?— zdziwił się. Dziwił się już wcześniej, kiedy zmierzała w stronę drzwi, by dopiero teraz w jego obecności przypomnieć sobie o tak niewiele znaczącej części gareroby. Zmierzył ją wzrokiem, a następnie uniósł brwi wysoko, jakby domagał się wyjaśnień, choć wcale nie obchodziło go, co zamierzała zrobić. Stał się nieplanowaną anomalią, niechcianym gościem, a rola uciążliwego cienia niezwykle mu pasowała. Nadeptywanie na odciski leżało w jego naturze.
Wbrew jej oczekiwaniom, nie ruszył się z miejsca. Nie ganiał za dziewczynami, a one nie ganiały za nim, co tworzyło dobrą równowagę. Tkwiąc w bezruchu niczym marmurowy posąg, przyglądał jej się z lekkim niedowierzaniem, który ustapił wreszcie fałszywemu rozczarowaniu.
— Rzeczywiście, fantastyczna potańcówka. Nie wiem, co sobie myślałem, przerywając taką zabawę.— Zerknął znacząco na parkiet i wzruszył ramionami, powstrzymując się od teatralnego westchnięcia. Wiedział, że bawiła się źle, widział, jak czuła się w towarzystwie — jego, nie jego, obojętnie.— Szkoda. W takim razie nie będę czekał.— Obrócił się w końcu tak, by oprzeć o ścianę plecami i pośladkami. — Twój chłopak — rzucił znacząco, wskazując głową na mężczyznę, który zaczepiał ją chwilę wcześniej. Bardzo w jej typie. Mógł opuścić to miejsce samotnie, lub spędzić w cieniu kolejne pół godziny, nie przejmując się niczym.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Starała się być opanowana. Starała, a jednak nie wychodziło jej to zbyt dobrze; zdradzały ją zarówno oczy, jak i usta i zresztą cała postawa, która w języku mowy ciała chyba bardziej zamknięta na towarzysza być nie mogła, tworząc supły godne żeglarza. Mogła odejść, rzeczywiście przeciskając się przez ten cholerny parkiet lub wyjść bez okrycia, skoro zaraz i tak pewnie by się teleportowała, ale nie chciała. Skoro już się spotkali, po takim czasie, może jednak powinna wykorzystać szansę na niezmarnowanie reszty wieczoru nad kolejnymi zleceniami? Mimo to nie potrafiła zacząć normalnej rozmowy, widząc nastawienie mężczyzny, a jednocześnie włączając u siebie jakiś dziwny tryb absurdalnych zachowań, dotąd jej nieznanych. Bo krótko mówiąc: wcześniej nie zdarzało jej się robić z siebie wariatki w towarzystwie.
Mogła też uwierzyć w to, że był gorszy niż kiedyś, a jednak póki co odnosiła wrażenie, że niewiele się zmieniło od ich ostatniego spotkania. Zuchwały, irytujący, na swój sposób tym sprawiając, że lgnęła do niego, zamiast już dawno być w drodze do domu. Cały on, kamień młyński u szyi.
- Już zapomniałeś? - Unosząc nieco brwi, posłała mu pozornie zdumione spojrzenie. - Wiesz, że potrafiłabym wyjść stąd bez płaszcza. – Dziwiła się, że już zapomniał, skoro pewnie nie raz podczas ich znajomości wracała boso do domu, gdy stopy po całym dniu przestawały lubić się z obcasami lub kiedy w roztargnieniu rzeczywiście zapominała o zabraniu swoich rzeczy.
Nie oczekiwała wcale, że ruszy za nią. Na tyle, na ile zdołała poznać go od strony prawdziwej i nie mówiącej tego, co druga strona chciałaby usłyszeć w danym momencie, wiedziała, że zawsze robił na przekór; sobie, jej, otoczeniu. Zdołała też wyczuć, że będzie próbował ją sprowokować - nie robił tego przecież po raz pierwszy, a niemal przy każdym ich spotkaniu. A jednak to nie powodowało, że starała się kontrolować, powstrzymując emocje na wodzy. Nie skomentowała jego słów na temat potańcówki; nie miała nawet ochoty udawać, że się dobrze bawiła, skoro najpewniej obserwował ją cały wieczór. Z każdą kolejną chwilą przestawała uważać, że było to przypadkowe spotkanie, a przynajmniej przypadkowe do pewnego momentu.
Twój chłopak... uśmiechnęła się lekko, przez kilka sekund lustrując mężczyznę z parkietu wzrokiem. Faktycznie, kiedyś byłby w jej typie, ale na chwilę, ot, jeden wieczór pod wpływem uroku, bez szans na kolejne spotkanie.
- Cóż, inny niestety nie domaga. - Uznała krótko, wzdychając teatralnie, spoglądnąwszy znacząco w kierunku Ramseya. Skoro on ją prowokował, to czemu nie mogłaby zrobić tego samego? - Dlatego muszę się zadowolić się tym, co mam. - Skrzyżowawszy ręce za plecami, wróciła wzrokiem na parkiet.
Mogła też uwierzyć w to, że był gorszy niż kiedyś, a jednak póki co odnosiła wrażenie, że niewiele się zmieniło od ich ostatniego spotkania. Zuchwały, irytujący, na swój sposób tym sprawiając, że lgnęła do niego, zamiast już dawno być w drodze do domu. Cały on, kamień młyński u szyi.
- Już zapomniałeś? - Unosząc nieco brwi, posłała mu pozornie zdumione spojrzenie. - Wiesz, że potrafiłabym wyjść stąd bez płaszcza. – Dziwiła się, że już zapomniał, skoro pewnie nie raz podczas ich znajomości wracała boso do domu, gdy stopy po całym dniu przestawały lubić się z obcasami lub kiedy w roztargnieniu rzeczywiście zapominała o zabraniu swoich rzeczy.
Nie oczekiwała wcale, że ruszy za nią. Na tyle, na ile zdołała poznać go od strony prawdziwej i nie mówiącej tego, co druga strona chciałaby usłyszeć w danym momencie, wiedziała, że zawsze robił na przekór; sobie, jej, otoczeniu. Zdołała też wyczuć, że będzie próbował ją sprowokować - nie robił tego przecież po raz pierwszy, a niemal przy każdym ich spotkaniu. A jednak to nie powodowało, że starała się kontrolować, powstrzymując emocje na wodzy. Nie skomentowała jego słów na temat potańcówki; nie miała nawet ochoty udawać, że się dobrze bawiła, skoro najpewniej obserwował ją cały wieczór. Z każdą kolejną chwilą przestawała uważać, że było to przypadkowe spotkanie, a przynajmniej przypadkowe do pewnego momentu.
Twój chłopak... uśmiechnęła się lekko, przez kilka sekund lustrując mężczyznę z parkietu wzrokiem. Faktycznie, kiedyś byłby w jej typie, ale na chwilę, ot, jeden wieczór pod wpływem uroku, bez szans na kolejne spotkanie.
- Cóż, inny niestety nie domaga. - Uznała krótko, wzdychając teatralnie, spoglądnąwszy znacząco w kierunku Ramseya. Skoro on ją prowokował, to czemu nie mogłaby zrobić tego samego? - Dlatego muszę się zadowolić się tym, co mam. - Skrzyżowawszy ręce za plecami, wróciła wzrokiem na parkiet.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wiedział, że nie odejdzie, bo nie podobało jej się tutaj, to miejsce nie pasowało do jej dawnych preferencji, nie zaspokajało potrzeb towarzyskich, nie sięgało wytyczonych standardów, a skład klienteli budził jej wątpliwości; wiedział to również dlatego, że mu powiedziała. Nie dosłownie. Patrzyła na niego w sposób, który kazał ją zatrzymać, chwycić za rękę, zmusić do odwrotu, aby w rozpaczliwym geście mogła próbować się wyrwać, dając upust złości, jakby go nie chciała, nie kochała, nie tęskniła. Ale to nieprawda, oboje mieli tego świadomość. Te błękitne, anielskie oczy zdawały się mówić, że wszystko wciąż jest aktualne, a on nie wychodził stąd bo zamierzał z tego skorzystać. Wiele rzeczy się zmieniło, odkąd widzieli się po raz ostatni, ale to, co zaczęło go mierzić w ostatnim czasie, jak twardy kamień w za ciasnych butach było co najmniej dla niego niepokojące. Morze wokół nie uspokajało się, a burzyło z niewiadomych przyczyn, choć nie wzmagał się żaden wiatr. Możliwe, że to wpływ anomalii? Wstrząsały nim od środka? On sam stał się zbyt statyczny, niebezpieczne reakcje, odczucia nie mogły przejąć nad nim kontroli. Rodziły się gdzieś głęboko, odzywały niechciane w najmniej oczekiwanym momencie. Musiał je uciszyć, przypomnieć sobie jak było kiedyś, doprowadzić stan do tego, czego oczekiwał od samego siebie.
— Potrafiłabyś ruszyć w ciemną noc z nieznajomym?— spytał w odwecie, zupełnie jak ona, unosząc brew. Nie wyglądała już tak pewnie jak kiedyś. Próbowała go oszukać — szło jej beznadziejnie, zupełnie nie potrafiła kłamać, ukrywać tego, co kryło się głęboko w niej. Zdradzała się całą sobą. Przypominała szarą myszkę, choć nigdy nią nie była, przed którą stanął bardzo głodny kot.
Nie zawsze robił ludziom na przekór, tak jak jej w Pubie pod Roztańczonym Czartem. Chcąc coś osiągnąć musiał umieć patrzeć dokładnie tam, gdzie trzeba, umieć kłamać, a w związku mówić ludziom dokładnie to, co w danej chwili chcieli usłyszeć. Ich relacja była krótka, bajkowa, ale zupełnie nieprawdziwa, zupełnie tak jakby tworzyła jedną z tych miłosnych historii, które opowiada się małym dziewczynkom. Był taki jak chciała — chciała naprawdę, w głębi siebie aby był, mówił jej słowa, które chciała usłyszeć, robił rzeczy od których drżało całe jej ciało, spragnione dotyku, bliskości, głodne i ostatecznie nigdy nie zaspokojone. Mógł być jej senną marą, w rzeczywistości był koszmarem. Wykorzystywał ją, bo dobrze bawił się w jej towarzystwie, a jej zadziwiająca uroda przez pewien czas nie pozwalała mu jej po prostu skreślić. Przez pewien czas było wygodnie, ale zajął się czymś innym, jak zwykle, gdy stanął u podnóża schodów. Prowokował ją, bo to lubiła. Mili chłopcy, szaleni, dobrzy składali jej kwiaty, kłaniali się nisko, przemycali czułe słówka w grzecznych propozycjach. Była wilą, męski świat zawsze patrzył na nią inaczej, a ona nie chciała tej uległości od niego. Drażniła się z losem, bo potrzebowała bodźców, czekała na jego odzew, a ten zjawił się w postaci Mulcibera.
Przechylił głowę, by spojrzeć na typa, za którym się odwróciła. Mimo pewnego tonu, wciąż niezbyt zainteresowana. Uśmiechnął się szerzej.
— Skąd takie przykre wnioski, świetnie się czuję.— Oderwał się od ściany, którą przez chwilę podpierał i podszedł do niej. — Nie kłam.— Ujął jej brodę i odwrócił w swoją stronę. To, co się działo na parkiecie wcale nie było interesujące. Nigdy nie była typem osobowości zadowalającym się tym, co miała wokół siebie. To wszystko ją nudziło, szukała wrażeń. Nie mniej zuchwała od niego, filuterna. — Moglibyśmy wypić drinka. Opowiedziałabyś mi co robiłaś przez kilka ostatnich lat — zaproponował, po chwili wznosząc wzrok nad jej ramię. — Ale nie tutaj. Przychodzą tu mugole, tu nie jest bezpiecznie.— W każdej chwili którykolwiek z gości mógłby zrobić coś, czego nie chciała być świadkiem, a on nie zamierzał dostać rykoszetem. I tak zbyt dużo czasu już tu spędził.
— Potrafiłabyś ruszyć w ciemną noc z nieznajomym?— spytał w odwecie, zupełnie jak ona, unosząc brew. Nie wyglądała już tak pewnie jak kiedyś. Próbowała go oszukać — szło jej beznadziejnie, zupełnie nie potrafiła kłamać, ukrywać tego, co kryło się głęboko w niej. Zdradzała się całą sobą. Przypominała szarą myszkę, choć nigdy nią nie była, przed którą stanął bardzo głodny kot.
Nie zawsze robił ludziom na przekór, tak jak jej w Pubie pod Roztańczonym Czartem. Chcąc coś osiągnąć musiał umieć patrzeć dokładnie tam, gdzie trzeba, umieć kłamać, a w związku mówić ludziom dokładnie to, co w danej chwili chcieli usłyszeć. Ich relacja była krótka, bajkowa, ale zupełnie nieprawdziwa, zupełnie tak jakby tworzyła jedną z tych miłosnych historii, które opowiada się małym dziewczynkom. Był taki jak chciała — chciała naprawdę, w głębi siebie aby był, mówił jej słowa, które chciała usłyszeć, robił rzeczy od których drżało całe jej ciało, spragnione dotyku, bliskości, głodne i ostatecznie nigdy nie zaspokojone. Mógł być jej senną marą, w rzeczywistości był koszmarem. Wykorzystywał ją, bo dobrze bawił się w jej towarzystwie, a jej zadziwiająca uroda przez pewien czas nie pozwalała mu jej po prostu skreślić. Przez pewien czas było wygodnie, ale zajął się czymś innym, jak zwykle, gdy stanął u podnóża schodów. Prowokował ją, bo to lubiła. Mili chłopcy, szaleni, dobrzy składali jej kwiaty, kłaniali się nisko, przemycali czułe słówka w grzecznych propozycjach. Była wilą, męski świat zawsze patrzył na nią inaczej, a ona nie chciała tej uległości od niego. Drażniła się z losem, bo potrzebowała bodźców, czekała na jego odzew, a ten zjawił się w postaci Mulcibera.
Przechylił głowę, by spojrzeć na typa, za którym się odwróciła. Mimo pewnego tonu, wciąż niezbyt zainteresowana. Uśmiechnął się szerzej.
— Skąd takie przykre wnioski, świetnie się czuję.— Oderwał się od ściany, którą przez chwilę podpierał i podszedł do niej. — Nie kłam.— Ujął jej brodę i odwrócił w swoją stronę. To, co się działo na parkiecie wcale nie było interesujące. Nigdy nie była typem osobowości zadowalającym się tym, co miała wokół siebie. To wszystko ją nudziło, szukała wrażeń. Nie mniej zuchwała od niego, filuterna. — Moglibyśmy wypić drinka. Opowiedziałabyś mi co robiłaś przez kilka ostatnich lat — zaproponował, po chwili wznosząc wzrok nad jej ramię. — Ale nie tutaj. Przychodzą tu mugole, tu nie jest bezpiecznie.— W każdej chwili którykolwiek z gości mógłby zrobić coś, czego nie chciała być świadkiem, a on nie zamierzał dostać rykoszetem. I tak zbyt dużo czasu już tu spędził.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Uśmiechnęła się mimowolnie, sugestywnie, a przez jej myśl po raz kolejny przemknęło pytanie czy już nie pamiętasz? Oczywiście, że umiałaby ruszyć z nieznajomym w ciemną noc - przynajmniej umiała kiedyś, kiedy komicznym zrządzeniem losu tym nieznajomym był właśnie on. Do dzisiaj doskonale pamiętała jak odbierał tylko swoją własność, zyskując przy tym ją, jako kompankę podczas spaceru ulicami ciemną nocą. Pamiętała, że chciał wymazać jej kawałek pamięci, a ona się sprzeciwiła i zabroniła - chyba tylko dlatego faktycznie tego nie zrobił. A może był inny powód? Do tej pory nie zastanawiała się nad tym, nie rozważała, czy nie byłoby lepiej, gdyby usunął jej wtedy pamięć. Albo w dniu, w którym widzieli się po raz ostatni, by oszczędzić nerwów i zamartwiania się i niewygodnej rozmowy, która mogła nadejść później.
- Jak sądzisz? - Pytanie za pytanie, niekulturalne, nieładne zagranie, obecne było w ich relacji od samego początku. Bo i w miłości i na wojnie wszystkie chwyty były dozwolone i nie zamierzała porzucać tej zasady: nie wiedziała jedynie, po której stronie barykady się postawić. Posłała mu również wymowne spojrzenie, dokładnie takie, jak kiedyś, pośrednio udowadniając, że wciąż drzemała w niej ta pewna siebie, być może lekkomyślna, istota, którą poznał. Istotnie, nie była szarą myszką. Nie była zahukana przez otoczenie i faktycznie towarzystwo w tym miejscu poddawała w wątpliwość od samego początku, oczekując zbawienia. Mógł być jej koszmarem, choć nie sądziła, by którykolwiek koszmar miał tak przyjemną w dotyku skórę i słodkie usta, na których planowała złożyć tylko i wyłącznie jeden pocałunek, a jeśli się myliła - mogła mieć takich koszmarów więcej. Z braku zajęcia (bo przecież nie ze zwykłej ciekawości) postanowiła podjąć się tej dziwnej gry, której efektu końcowego w ogóle nie była pewna. Fakt, że wiedział jak nie umie kłamać i doskonale widział to po jej zachowaniu uwierał ją jak kamień w bucie i spowodował tym samym, że postanowiła przestać. Kogóż próbowała oszukać? Jego nie potrafiła. Siebie teraz tym bardziej. I nieważne ile razy by mówiła, żeby odszedł, mniej więcej tyle samo myślałaby na odwrót. Odwróciła wzrok, nie chcąc dać mu satysfakcji, że właśnie pokonała swoją racjonalnie myślącą stronę, dopóki nie podszedł i nie ujął jej podbródka w dłoń.
Znajomy ucisk w podbrzuszu nie pozwolił się jej poruszyć, chociaż odruchowo odsunęła głowę do tyłu, próbując wysunąć twarz z lekkiego uścisku. Nie lubiła dotyku odkąd zniknął, nie chciałaby, żeby wszystko to powróciło. Przynajmniej nie od razu. Z początku przyglądnęła się jego twarzy, dopiero z tak bliska dostrzegając minimalnie pogłębione zmarszczki, by potem utkwić wzrok w punkcie nad jego ramieniem.
- Uważasz, że jesteś jedynym mężczyzną w moim życiu? - Nadzieja na przypadkowe spotkanie Cassiusa oddalała się od niej z każdą kolejną chwilą, przybliżając w zamian za to zmierzenie się z wygaszonym uczuciem do stojącego przed nią Ramseya. I chociaż była pewna, że już nic do niego nie czuje, poza zwyczajnym sentymentem przyćmionym teraz przez złość, bliżej nieokreślona obawa nie pozwalała jej od razu przystać na propozycję opuszczenia lokalu. Zwróciła się tyłem do towarzysza, zaczepnie spierając o jego ramię; z tej perspektywy po raz kolejny obrzuciła salę znużonym spojrzeniem, zaczepiając je na swoim płaszczu.
- Jeśli przyniósłbyś mi płaszcz, mogłabym rozważyć tę propozycję. Mogłabym nawet postawić tego drinka i powiedzieć ci o wiele więcej rzeczy, niż to, co robiłam w ostatnim czasie. - Nie chciała tam wracać; świadomość, że znowu ktoś mógłby ją dotknąć i porwać do przymusowego tańca dodatkowo wstrząsnęła jej drobnym ciałem. - Ciebie nikt nie zaczepi. A jeśli jednak, to miejmy nadzieję, że będzie chociaż ładna. - Dodała, siląc się na kiepski żart, jakby była jego kolegą, a nie byłą kobietą, która go kochała.
- Jak sądzisz? - Pytanie za pytanie, niekulturalne, nieładne zagranie, obecne było w ich relacji od samego początku. Bo i w miłości i na wojnie wszystkie chwyty były dozwolone i nie zamierzała porzucać tej zasady: nie wiedziała jedynie, po której stronie barykady się postawić. Posłała mu również wymowne spojrzenie, dokładnie takie, jak kiedyś, pośrednio udowadniając, że wciąż drzemała w niej ta pewna siebie, być może lekkomyślna, istota, którą poznał. Istotnie, nie była szarą myszką. Nie była zahukana przez otoczenie i faktycznie towarzystwo w tym miejscu poddawała w wątpliwość od samego początku, oczekując zbawienia. Mógł być jej koszmarem, choć nie sądziła, by którykolwiek koszmar miał tak przyjemną w dotyku skórę i słodkie usta, na których planowała złożyć tylko i wyłącznie jeden pocałunek, a jeśli się myliła - mogła mieć takich koszmarów więcej. Z braku zajęcia (bo przecież nie ze zwykłej ciekawości) postanowiła podjąć się tej dziwnej gry, której efektu końcowego w ogóle nie była pewna. Fakt, że wiedział jak nie umie kłamać i doskonale widział to po jej zachowaniu uwierał ją jak kamień w bucie i spowodował tym samym, że postanowiła przestać. Kogóż próbowała oszukać? Jego nie potrafiła. Siebie teraz tym bardziej. I nieważne ile razy by mówiła, żeby odszedł, mniej więcej tyle samo myślałaby na odwrót. Odwróciła wzrok, nie chcąc dać mu satysfakcji, że właśnie pokonała swoją racjonalnie myślącą stronę, dopóki nie podszedł i nie ujął jej podbródka w dłoń.
Znajomy ucisk w podbrzuszu nie pozwolił się jej poruszyć, chociaż odruchowo odsunęła głowę do tyłu, próbując wysunąć twarz z lekkiego uścisku. Nie lubiła dotyku odkąd zniknął, nie chciałaby, żeby wszystko to powróciło. Przynajmniej nie od razu. Z początku przyglądnęła się jego twarzy, dopiero z tak bliska dostrzegając minimalnie pogłębione zmarszczki, by potem utkwić wzrok w punkcie nad jego ramieniem.
- Uważasz, że jesteś jedynym mężczyzną w moim życiu? - Nadzieja na przypadkowe spotkanie Cassiusa oddalała się od niej z każdą kolejną chwilą, przybliżając w zamian za to zmierzenie się z wygaszonym uczuciem do stojącego przed nią Ramseya. I chociaż była pewna, że już nic do niego nie czuje, poza zwyczajnym sentymentem przyćmionym teraz przez złość, bliżej nieokreślona obawa nie pozwalała jej od razu przystać na propozycję opuszczenia lokalu. Zwróciła się tyłem do towarzysza, zaczepnie spierając o jego ramię; z tej perspektywy po raz kolejny obrzuciła salę znużonym spojrzeniem, zaczepiając je na swoim płaszczu.
- Jeśli przyniósłbyś mi płaszcz, mogłabym rozważyć tę propozycję. Mogłabym nawet postawić tego drinka i powiedzieć ci o wiele więcej rzeczy, niż to, co robiłam w ostatnim czasie. - Nie chciała tam wracać; świadomość, że znowu ktoś mógłby ją dotknąć i porwać do przymusowego tańca dodatkowo wstrząsnęła jej drobnym ciałem. - Ciebie nikt nie zaczepi. A jeśli jednak, to miejmy nadzieję, że będzie chociaż ładna. - Dodała, siląc się na kiepski żart, jakby była jego kolegą, a nie byłą kobietą, która go kochała.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Oczywiście, że pamiętał — gdyby zapomniał, nie zmarnowałby w tej parszywej dziurze ani minuty. Wątpił w jej dzisiejszą odwagę, choć wciąż zdradzała skłonnoścć do skrajnej głupoty. Nic nie zmądrzała — gdyby tak było minęłaby go bez słowa, trzymałaby się z daleka. Musiała wiedzieć, że tacy jak on nie wyrastają z pewnych zachowań; pewne braki na zawsze pozostaną nieuzupełnione, a ułomności społeczne czynią ich niezdolnymi do relacji ignorantami. A jednak brnęła w to, głupio, beznadziejnie, wdawała się w dialog, prowokację — zupełnie tego chciała; chciał i on, widział w tym jakiś mądry sposób, lekarstwo, którego potrzebował na już, natychmiast. Lecz nigdy nie był desperatem, do niczego nie była go w stanie zmusić. A jeśli nie ona tego wieczoru, to każda inna, każda chętna, która będzie stawiać mniej oporu. Miał dość wyzwań, prób i testów, miał dość dziwnych zależności i wymagań.
— Zmieniłaś się — stwierdził, wciąż patrząc jej w oczy. Arogancko uniósł brwi wysoko, a wraz z nimi opuścił brodę, pogłębiając łączące ich spojrzenie. Uśmiechnął się szeroko; próbowała, starała się i dobrze jej to wychodziło. Zupełnie tak, jakby się mylił, ona była wciąż tą samą Solange, która wciągnęła go do jeziora, uznając za przypadkowego chłopca, którym się zabawi, któremu zawróci w głowie. Nawet przez moment miała tą samą iskrę w oku, ale to nie była prawda. — Ja wiem, Solene — dodał melodramatycznie, głaskając jej ramię, jakby chciał jej dodać otuchy. Obserwował ją tego wieczoru wystarczająco długo, by dostrzec te wszystkie zmiany, które w niej zaszły. Nie mogła przed nim tego ukryć, zataić. Może gdyby nie przyglądał jej się z ukrycia przyćmiony niebanalną urodą, wciąż tak samo uderzającą do głowy, budzącą pożądanie, dałby się nabrać. Ale gdy sądziła, że nikt nie patrzy, ktoś patrzył. I dojrzał w niej słabość, której nie widział nigdy wcześniej.
Uraczył ją dotykiem, który nie był natarczywy. Gdy odsunęła głowę, przekrzywił swoją, analizując ją jak interesujący przypadek, nie podążył jednak za nią, nie od razu. Ale uczynił niewielki krok w przód, zmniejszając odległość między nimi, bawiła go ta zabawa.
— Oczywiście — odparł z całą swoją pewnością, zupełnie poważniejąc w ułamku sekundy. Ironiczny uśmiech spłynął po nim w jednej chwili, choć drwina rozbrzmiała w tonie głosu.— Jesteś porządną kobietą. Gdybym nie był, nosiłabyś pierścionek, lub obrączkę.— Ujął jej dłoń i uniósł. Smukłe, delikatne palce pozbawione symbolu przynależności. Cień tryumfu spełzł na jego oblicze, ale nie zamierzał się tym chełpić. I tak nie zamierzał tego stanu rzeczy zmieniać. Pozwolił jej się obrócić plecami do siebie, nie ruszywszy się z miejsca. Zerkał na jej ramię, gdzie spodziewał się po chwili ujrzeć jej twarz. Nie skwitował absurdalnej propozycji postawienia drinka, jak i nie odniósł się do kwestii oddalonego od nich płaszcza. Pociągnął spojrzenie w tamtą stronę.
— Jeśli będzie ładna mogę nie wrócić — przyznał otwarcie, usprawiedliwiając swoją możliwą nagłą zmianą zdania. Pochylił się nad nią, opierając policzkiem o głowę i szepnął jej kilka słów na ucho. — Będę czekać na zewnątrz.
Opuścił ją i ten lokal, w którym nie chciał już dłużej przebywać. Było zbyt tłoczno — wolał z nią spędzić czas w odosobnieniu, nie odpowiadał mu tu ani klimat ani towarzystwo mugoli. Nie był wybredny, a skoncentrowany na celu.
— Zmieniłaś się — stwierdził, wciąż patrząc jej w oczy. Arogancko uniósł brwi wysoko, a wraz z nimi opuścił brodę, pogłębiając łączące ich spojrzenie. Uśmiechnął się szeroko; próbowała, starała się i dobrze jej to wychodziło. Zupełnie tak, jakby się mylił, ona była wciąż tą samą Solange, która wciągnęła go do jeziora, uznając za przypadkowego chłopca, którym się zabawi, któremu zawróci w głowie. Nawet przez moment miała tą samą iskrę w oku, ale to nie była prawda. — Ja wiem, Solene — dodał melodramatycznie, głaskając jej ramię, jakby chciał jej dodać otuchy. Obserwował ją tego wieczoru wystarczająco długo, by dostrzec te wszystkie zmiany, które w niej zaszły. Nie mogła przed nim tego ukryć, zataić. Może gdyby nie przyglądał jej się z ukrycia przyćmiony niebanalną urodą, wciąż tak samo uderzającą do głowy, budzącą pożądanie, dałby się nabrać. Ale gdy sądziła, że nikt nie patrzy, ktoś patrzył. I dojrzał w niej słabość, której nie widział nigdy wcześniej.
Uraczył ją dotykiem, który nie był natarczywy. Gdy odsunęła głowę, przekrzywił swoją, analizując ją jak interesujący przypadek, nie podążył jednak za nią, nie od razu. Ale uczynił niewielki krok w przód, zmniejszając odległość między nimi, bawiła go ta zabawa.
— Oczywiście — odparł z całą swoją pewnością, zupełnie poważniejąc w ułamku sekundy. Ironiczny uśmiech spłynął po nim w jednej chwili, choć drwina rozbrzmiała w tonie głosu.— Jesteś porządną kobietą. Gdybym nie był, nosiłabyś pierścionek, lub obrączkę.— Ujął jej dłoń i uniósł. Smukłe, delikatne palce pozbawione symbolu przynależności. Cień tryumfu spełzł na jego oblicze, ale nie zamierzał się tym chełpić. I tak nie zamierzał tego stanu rzeczy zmieniać. Pozwolił jej się obrócić plecami do siebie, nie ruszywszy się z miejsca. Zerkał na jej ramię, gdzie spodziewał się po chwili ujrzeć jej twarz. Nie skwitował absurdalnej propozycji postawienia drinka, jak i nie odniósł się do kwestii oddalonego od nich płaszcza. Pociągnął spojrzenie w tamtą stronę.
— Jeśli będzie ładna mogę nie wrócić — przyznał otwarcie, usprawiedliwiając swoją możliwą nagłą zmianą zdania. Pochylił się nad nią, opierając policzkiem o głowę i szepnął jej kilka słów na ucho. — Będę czekać na zewnątrz.
Opuścił ją i ten lokal, w którym nie chciał już dłużej przebywać. Było zbyt tłoczno — wolał z nią spędzić czas w odosobnieniu, nie odpowiadał mu tu ani klimat ani towarzystwo mugoli. Nie był wybredny, a skoncentrowany na celu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Ludzie się zmieniają, Ramsey. Nigdy sami z siebie, a pod wpływem pewnych wydarzeń, to naturalna kolej rzeczy. Jako duży chłopiec powinieneś o tym wiedzieć, bo sam niejedno przeszedłeś. - Odparła spokojnie, choć nie oczekiwała, że podejmie ten temat, który czasami pojawiał się w ich dawnych rozmowach. Istotnie, zmieniła się w przeciągu kilku lat od ich ostatniego spotkania i główna przyczyna tego stała tuż na wyciągnięcie ręki przed nią. Ale nie musiał o tym wiedzieć, nie teraz, o ile w ogóle - mógł triumfować we wszystkim, tylko nie w tym; nie chciała, by wiedział, że był jej słabością a mimo to czasami zastanawiała się jakby zareagował. Może jednak zdawał sobie z tego sprawę i dlatego zniknął, zaś to ona żyła w błogiej nieświadomości? Szybko odrzucała od siebie podobne myśli wiedząc, że nie był raczej tym typem człowieka.
- Z nami - półwilami, oczywiście - bywa tak, że nie lubimy zbyt długo należeć do jednej osoby. A brak pierścionka wcale nie musi niczego oznaczać, nie sądzisz? Sam nimi skąpiłeś, skarbie, a jednak przez pewien czas byłam twoja. - Nie oderwała wzroku od Mulcibera, dokładnie taksując go spojrzeniem. Od samego początku wiedziała, że nie będzie się z nim nudzić i swoim zawiłym charakterem niejednokrotnie potrafiłby ją zaskoczyć, a jednocześnie jako jedyny potrafił dobrać słowa tak, by w szybki sposób - z gracją - wyprowadzić ją z równowagi. Teraz jednak wzbogacona o tamte doświadczenia wiedziała, że nie potrafią inaczej; przekomarzanie się było chyba nieodłączną częścią ich spotkań. Zacisnęła na kilka sekund palce na jego ciepłej dłoni, a potem szybko ją puściła.
Wiedziała, że lubił mieć poczucie władzy i kontroli nad wszystkim tym, co go otacza, a szczególnie nad kobietą - wiedziała o tym doskonale już od pierwszego spotkania, gdy pozwoliła mu poczuć się panem sytuacji. Potrafiła dać mu poczucie pozornej władzy tak, że nie był w stanie się zorientować jaki plan miała w głowie i zamierzała to zrobić i tego wieczoru. Nic na tym nie traciła, bawiła się od pewnego momentu dobrze, a z drugiej strony pamiętała uzależniający ją swego czasu smak jego ust. Była ciekawa, czy i teraz byłaby w stanie poczuć to, co wtedy, czy wszystkie te emocje już dawno z niej wyparowały, a wszystko tkwiło tylko i wyłącznie w jej głowie. Uśmiechnąwszy się spolegliwie, odwróciła nieco twarz, kiedy oparł się o nią szorstkim policzkiem; nawet nie zauważyła, kiedy jasną skórę ozdobiła gęsia skórka. Wiedziała, że gra, którą postanowiła podjąć jest stąpaniem po cienkim lodzie, a jednak już dawno nie sparzyła sobie świadomie palców, wiodąc nadzwyczaj stateczne życie. Nie odwróciła się, kiedy wyszedł, zaś bez słowa pomaszerowała po swój płaszcz i chwilę potem bez większych problemów wyszła przed budynek.
- Zatem, mój rycerzu, prowadź. Niech ten wieczór przestanie być tak monotonny. - Westchnęła teatralnie, wsuwając rękę pod ramię mężczyzny. - Pamiętasz tamten park? - Oczywiście ten, w którym spotkali się drugim razem. Z nieodgadnionym uśmiechem pociągnęła go w nieco innym kierunku, niż zmierzali.
zt oboje
- Z nami - półwilami, oczywiście - bywa tak, że nie lubimy zbyt długo należeć do jednej osoby. A brak pierścionka wcale nie musi niczego oznaczać, nie sądzisz? Sam nimi skąpiłeś, skarbie, a jednak przez pewien czas byłam twoja. - Nie oderwała wzroku od Mulcibera, dokładnie taksując go spojrzeniem. Od samego początku wiedziała, że nie będzie się z nim nudzić i swoim zawiłym charakterem niejednokrotnie potrafiłby ją zaskoczyć, a jednocześnie jako jedyny potrafił dobrać słowa tak, by w szybki sposób - z gracją - wyprowadzić ją z równowagi. Teraz jednak wzbogacona o tamte doświadczenia wiedziała, że nie potrafią inaczej; przekomarzanie się było chyba nieodłączną częścią ich spotkań. Zacisnęła na kilka sekund palce na jego ciepłej dłoni, a potem szybko ją puściła.
Wiedziała, że lubił mieć poczucie władzy i kontroli nad wszystkim tym, co go otacza, a szczególnie nad kobietą - wiedziała o tym doskonale już od pierwszego spotkania, gdy pozwoliła mu poczuć się panem sytuacji. Potrafiła dać mu poczucie pozornej władzy tak, że nie był w stanie się zorientować jaki plan miała w głowie i zamierzała to zrobić i tego wieczoru. Nic na tym nie traciła, bawiła się od pewnego momentu dobrze, a z drugiej strony pamiętała uzależniający ją swego czasu smak jego ust. Była ciekawa, czy i teraz byłaby w stanie poczuć to, co wtedy, czy wszystkie te emocje już dawno z niej wyparowały, a wszystko tkwiło tylko i wyłącznie w jej głowie. Uśmiechnąwszy się spolegliwie, odwróciła nieco twarz, kiedy oparł się o nią szorstkim policzkiem; nawet nie zauważyła, kiedy jasną skórę ozdobiła gęsia skórka. Wiedziała, że gra, którą postanowiła podjąć jest stąpaniem po cienkim lodzie, a jednak już dawno nie sparzyła sobie świadomie palców, wiodąc nadzwyczaj stateczne życie. Nie odwróciła się, kiedy wyszedł, zaś bez słowa pomaszerowała po swój płaszcz i chwilę potem bez większych problemów wyszła przed budynek.
- Zatem, mój rycerzu, prowadź. Niech ten wieczór przestanie być tak monotonny. - Westchnęła teatralnie, wsuwając rękę pod ramię mężczyzny. - Pamiętasz tamten park? - Oczywiście ten, w którym spotkali się drugim razem. Z nieodgadnionym uśmiechem pociągnęła go w nieco innym kierunku, niż zmierzali.
zt oboje
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
| 08.06
Tegoroczny czerwiec postanowił powitać ich wszystkich prawdziwie zimową pogodą. Tyle śniegu Jocelyn nie widywała w Londynie nawet w styczniu, a czerwiec był już zawsze czasem, gdy wiosna ustępowała miejsca latu. Jak to w Londynie bywało – często deszczowemu, ale ciepłemu i przyjemnemu, tak wyczekiwanemu po zimniejszych miesiącach. Anomalie miały jednak inny plan i tym sposobem od kilku dni cały kraj zasypywany był śniegiem, a Josie musiała przeprosić się ze swoimi zimowymi płaszczami i innymi ciepłymi elementami garderoby, i wydobyć je z czeluści szafy.
Tego dnia po zakończeniu dzisiejszych obowiązków z ulgą zdjęła uzdrowicielską szatę i założyła długi, ciemnoszary płaszczyk. Kto by się spodziewał, że będzie musiała nadal nosić go w czerwcu? Niestety anomalie prócz komplikacji w magii i większej niż zwykle liczby pacjentów wymagających uwagi uzdrowicieli, spowodowały także niezwykłą kapryśność pogody i sytuacje takie jak śnieżyce w czerwcu, czy mające miejsce w drugiej połowie maja wahania temperatur i burze.
Opuściła mury Munga i rozejrzawszy się dyskretnie, aportowała się w bezpiecznym zaułku. Ale nie teleportowała się do domu, jak czyniła to zazwyczaj. Udała się natomiast w pewne miejsce, gdzie umówiła się na spotkanie z kobietą, z którą niedawno nawiązała korespondencyjną znajomość w związku z pewnym interesującym artykułem z zagranicznej gazety naukowej, dotyczącym anatomii. Niestety z racji nieznajomości języka oryginału nie mogła zgłębić go samodzielnie i potrzebowała pomocy kogoś, kto mógł przełożyć treść artykułu na zrozumiały dla niej angielski.
Raczej nie była częstą bywalczynią tego typu miejsc. Zwykle preferowała bardziej eleganckie lokale, chociaż ten też wydawał się przyzwoity. Nie przepadała zbyt mocno za podrzędnymi miejscami, a te szemrane omijała szerokim łukiem. Jak przystało na dobrze wychowaną pannę, której wpojono pewne nawyki przykładała wagę do tego, gdzie i z kim się pojawia. Matka zawsze podkreślała jak ważne są odpowiednie znajomości i dbanie o swoją renomę, a Josie zawsze chłonęła słowa Thei jak gąbka, nawet jeśli wraz z wiekiem coraz częściej zdarzało jej się nad tymi kwestiami zastanawiać i coraz bardziej zauważała, że matka wcale nie jest tak idealna i nieskalana, na jaką starała się zawsze pozować i jak wyobrażała ją sobie Jocelyn jako dziewczynka. Ale choć podświadomie coraz bardziej pojmowała fakt toksycznej osobowości swojej matki i tego, że Thea tak naprawdę nie była zdolna prawdziwie kochać nikogo poza samą sobą, nadal pragnęła jej uwagi i aprobaty, i chciała spełniać jej wygórowane oczekiwania, by ujrzeć na jej twarzy wyraz dumy, zanim z tego świata zabierze ją nieubłagany i nasilający się Dotyk Meduzy.
Zdjęła płaszcz, odsłaniając długą, granatową sukienkę o staromodnym kroju. Włosy miała upięte z tyłu głowy; wyglądała dokładnie tak, jak przystało na pannę z dobrej i szanowanej, choć nieszlachetnej rodziny. Usiadła przy jednym ze stolików na uboczu. Nie lubiła rzucać się w oczy, zresztą liczyła na chwilę spokojnej rozmowy ze swoją rozmówczynią, na którą oczekiwała.
Tegoroczny czerwiec postanowił powitać ich wszystkich prawdziwie zimową pogodą. Tyle śniegu Jocelyn nie widywała w Londynie nawet w styczniu, a czerwiec był już zawsze czasem, gdy wiosna ustępowała miejsca latu. Jak to w Londynie bywało – często deszczowemu, ale ciepłemu i przyjemnemu, tak wyczekiwanemu po zimniejszych miesiącach. Anomalie miały jednak inny plan i tym sposobem od kilku dni cały kraj zasypywany był śniegiem, a Josie musiała przeprosić się ze swoimi zimowymi płaszczami i innymi ciepłymi elementami garderoby, i wydobyć je z czeluści szafy.
Tego dnia po zakończeniu dzisiejszych obowiązków z ulgą zdjęła uzdrowicielską szatę i założyła długi, ciemnoszary płaszczyk. Kto by się spodziewał, że będzie musiała nadal nosić go w czerwcu? Niestety anomalie prócz komplikacji w magii i większej niż zwykle liczby pacjentów wymagających uwagi uzdrowicieli, spowodowały także niezwykłą kapryśność pogody i sytuacje takie jak śnieżyce w czerwcu, czy mające miejsce w drugiej połowie maja wahania temperatur i burze.
Opuściła mury Munga i rozejrzawszy się dyskretnie, aportowała się w bezpiecznym zaułku. Ale nie teleportowała się do domu, jak czyniła to zazwyczaj. Udała się natomiast w pewne miejsce, gdzie umówiła się na spotkanie z kobietą, z którą niedawno nawiązała korespondencyjną znajomość w związku z pewnym interesującym artykułem z zagranicznej gazety naukowej, dotyczącym anatomii. Niestety z racji nieznajomości języka oryginału nie mogła zgłębić go samodzielnie i potrzebowała pomocy kogoś, kto mógł przełożyć treść artykułu na zrozumiały dla niej angielski.
Raczej nie była częstą bywalczynią tego typu miejsc. Zwykle preferowała bardziej eleganckie lokale, chociaż ten też wydawał się przyzwoity. Nie przepadała zbyt mocno za podrzędnymi miejscami, a te szemrane omijała szerokim łukiem. Jak przystało na dobrze wychowaną pannę, której wpojono pewne nawyki przykładała wagę do tego, gdzie i z kim się pojawia. Matka zawsze podkreślała jak ważne są odpowiednie znajomości i dbanie o swoją renomę, a Josie zawsze chłonęła słowa Thei jak gąbka, nawet jeśli wraz z wiekiem coraz częściej zdarzało jej się nad tymi kwestiami zastanawiać i coraz bardziej zauważała, że matka wcale nie jest tak idealna i nieskalana, na jaką starała się zawsze pozować i jak wyobrażała ją sobie Jocelyn jako dziewczynka. Ale choć podświadomie coraz bardziej pojmowała fakt toksycznej osobowości swojej matki i tego, że Thea tak naprawdę nie była zdolna prawdziwie kochać nikogo poza samą sobą, nadal pragnęła jej uwagi i aprobaty, i chciała spełniać jej wygórowane oczekiwania, by ujrzeć na jej twarzy wyraz dumy, zanim z tego świata zabierze ją nieubłagany i nasilający się Dotyk Meduzy.
Zdjęła płaszcz, odsłaniając długą, granatową sukienkę o staromodnym kroju. Włosy miała upięte z tyłu głowy; wyglądała dokładnie tak, jak przystało na pannę z dobrej i szanowanej, choć nieszlachetnej rodziny. Usiadła przy jednym ze stolików na uboczu. Nie lubiła rzucać się w oczy, zresztą liczyła na chwilę spokojnej rozmowy ze swoją rozmówczynią, na którą oczekiwała.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Miłą odmianą było skupienie się nad tłumaczeniami, które nie zawierały w sobie słów typu paragraf, obwieszczenie, czy wchodzi w życie z dniem publikacji. Zamiast tego Caley poświęciła swój dzień na odkrywaniu zawiłości anatomicznych, wyłożonych w norweskim miesięczniku naukowym – angielscy uzdrowiciele i stażyści musieli się wszakże rozwijać i nie czynili tego wyłącznie z wzrokiem skierowanym na własne podwórko. Czeparnie od kolegów i koleżanek po fachu pochodzących z innych krajów była godna pochwały, dlatego pani Spencer-Moon chętnie wzięła na siebie ponadprogramowe zlecenie, które niosło ze sobą także perspektywę korzyści dla niej samej.
Gdy skończyła już tłumaczyć i upewniła się, że wszystkie skomplikowane procedury zapisała poprawnie, przepisała artykuł na pergamin swoim schludnym, kobiecym pismem. Matka dbała o edukację córki w wielu aspektach, więc nauka kaligrafii z nastoletnich czasów nie poszła w las. Zwinęła pergamin w rulon i zawiązała na nim ciemnozieloną wstążkę – elegancji musiało stać się zadość. Zamówienia zawsze traktowała z należytą powagą i nie robiła niczego na pół gwizdka; ewentualne kleksy szybko eliminowała, a estetykę niekiedy poprawiała zaklęciami, jednak tym razem nie było jej to potrzebne.
Tegoroczny czerwiec niczym nie zapowiadał lata; śnieg i nawałnice dawały o sobie znać niemal codziennie, a Londyn był mroźny jak dawno kiedy. Caley przywdziewała więc długie, szczelnie zabudowane suknie oraz ciepłe peleryny; te pierwsze stanowiły także doskonałą osłonę dla gojących się siniaków, a kobieta przegapiła moment, w którym zaczęła kupować tylko takie stroje. Narzuciła na głowę kaptur, upewniła się, że ma przy sobie różdżkę oraz niewielką torebkę, po czym wyszła z domu na umówione spotkanie. Przed pub teleportowała się z cichym trzaskiem i rozejrzała się dookoła odruchowo; nie zauważyła niczego podejrzanego, dlatego pewnym krokiem przekroczyła próg lokalu i zajęła się lokalizowaniem swojej dzisiejszej rozmówczyni. Zauważyła ją przy jednym ze stolików na uboczu, do którego niespiesznie podeszła.
- Witaj, Jocelyn – darowała sobie tytułowanie ją panią; Vane była młodsza i posiadała taki sam status, a Caley nie miała ochoty na farsę – Zamówiłaś już coś? Jeśli nie, polecam goździkówkę, jest naprawdę rozgrzewająca – spojrzała przez okno na zaspy otaczające pub, lecz daleka była współczucia dla osób, które musiały poruszać się londyńskimi uliczkami na piechotę.
Zdjęła kaptur i rozpięła płaszcz, po czym przewiesiła go przez siedzenie i usiadła naprzeciwko Jocelyn. Przyjrzała się jej przez chwilę i oceniła, że młoda kobieta na pewno ma już za sobą dzisiejszy dyżur. Chociaż ciasny koczek z tyłu głowy upięty był perfekcyjnie, Caley potrafiła odróżnić czarownicę zmęczoną, od pełnej życia.
- Proszę, oto Twój artykuł – wyciągnęła zwinięty pergamin z torebki i przesunęła go w stronę swojej towarzyszki; doceniała ambicję młodej stażystki, która przypominała jej coś, co kryło się w zamglonej przeszłości dawnej panny Goyle – Posiłkowałam się atlasem anatomicznym, lecz jestem pewna, że wszelkie skomplikowane nazwy i procesy zostały przetłumaczone dobrze. Niech ci służy.
Już prawie się uśmiechnęła, lecz wtedy do ich stolika zbliżył się kelner, a Caley zamówiła kieliszek wspomnianej wcześniej goździkówki, choć mając w perspektywie wieczór spędzony z mężem powinna chyba od razu zamówić całą butelkę.
Gdy skończyła już tłumaczyć i upewniła się, że wszystkie skomplikowane procedury zapisała poprawnie, przepisała artykuł na pergamin swoim schludnym, kobiecym pismem. Matka dbała o edukację córki w wielu aspektach, więc nauka kaligrafii z nastoletnich czasów nie poszła w las. Zwinęła pergamin w rulon i zawiązała na nim ciemnozieloną wstążkę – elegancji musiało stać się zadość. Zamówienia zawsze traktowała z należytą powagą i nie robiła niczego na pół gwizdka; ewentualne kleksy szybko eliminowała, a estetykę niekiedy poprawiała zaklęciami, jednak tym razem nie było jej to potrzebne.
Tegoroczny czerwiec niczym nie zapowiadał lata; śnieg i nawałnice dawały o sobie znać niemal codziennie, a Londyn był mroźny jak dawno kiedy. Caley przywdziewała więc długie, szczelnie zabudowane suknie oraz ciepłe peleryny; te pierwsze stanowiły także doskonałą osłonę dla gojących się siniaków, a kobieta przegapiła moment, w którym zaczęła kupować tylko takie stroje. Narzuciła na głowę kaptur, upewniła się, że ma przy sobie różdżkę oraz niewielką torebkę, po czym wyszła z domu na umówione spotkanie. Przed pub teleportowała się z cichym trzaskiem i rozejrzała się dookoła odruchowo; nie zauważyła niczego podejrzanego, dlatego pewnym krokiem przekroczyła próg lokalu i zajęła się lokalizowaniem swojej dzisiejszej rozmówczyni. Zauważyła ją przy jednym ze stolików na uboczu, do którego niespiesznie podeszła.
- Witaj, Jocelyn – darowała sobie tytułowanie ją panią; Vane była młodsza i posiadała taki sam status, a Caley nie miała ochoty na farsę – Zamówiłaś już coś? Jeśli nie, polecam goździkówkę, jest naprawdę rozgrzewająca – spojrzała przez okno na zaspy otaczające pub, lecz daleka była współczucia dla osób, które musiały poruszać się londyńskimi uliczkami na piechotę.
Zdjęła kaptur i rozpięła płaszcz, po czym przewiesiła go przez siedzenie i usiadła naprzeciwko Jocelyn. Przyjrzała się jej przez chwilę i oceniła, że młoda kobieta na pewno ma już za sobą dzisiejszy dyżur. Chociaż ciasny koczek z tyłu głowy upięty był perfekcyjnie, Caley potrafiła odróżnić czarownicę zmęczoną, od pełnej życia.
- Proszę, oto Twój artykuł – wyciągnęła zwinięty pergamin z torebki i przesunęła go w stronę swojej towarzyszki; doceniała ambicję młodej stażystki, która przypominała jej coś, co kryło się w zamglonej przeszłości dawnej panny Goyle – Posiłkowałam się atlasem anatomicznym, lecz jestem pewna, że wszelkie skomplikowane nazwy i procesy zostały przetłumaczone dobrze. Niech ci służy.
Już prawie się uśmiechnęła, lecz wtedy do ich stolika zbliżył się kelner, a Caley zamówiła kieliszek wspomnianej wcześniej goździkówki, choć mając w perspektywie wieczór spędzony z mężem powinna chyba od razu zamówić całą butelkę.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pub pod Roztańczonym Czartem
Szybka odpowiedź