Pub pod Roztańczonym Czartem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
W Pubie pod Roztańczonym Czartem zabawa trwa bez końca. Z wiekowym budynkiem wiąże się stara legenda, jakoby tutaj, gdy jeszcze czarodziejów nie wiązał Kodeks Tajności, na długo przed prześladowaniami, mugole pertraktowali z samymi demonami, tylko czekającymi na chwilę słabości, by zawrzeć pakt. Wtedy, pomimo dobrej zabawy zmuszeni byli do szczególnej ostrożności. Oczywiście, nawet w magicznym świecie ciężko uświadczyć wysłanników piekieł, jednak niemagiczni właśnie w taki sposób odbierali zakapturzone postacie czarodziejów, wiedźm, przemytników, cichych zabójców na zlecenie, mogących rozwiązać niejeden problem, oczywiście za drobną opłatą w postaci sakiewki srebra. Od tego czasu wszystko uległo drastycznej zmianie, magia została zapomniana, a wnętrze wielokrotnie zmieniało swój charakter.
Wnętrze pubu jest nie tylko zadbane, ale i eleganckie - wzdłuż baru ustawiono kilkanaście krzeseł z wygiętymi oparciami i bordowymi obiciami, lekko przetartymi od częstego używania. Reszta pomieszczenia sprawia wrażenie ciasnego, jakby zagraconego przez gęsto ustawione kanapy, stoły. Toczą się tutaj humorystyczne, choć często ironiczne pojedynki na słowa przy akompaniamencie muzyki na żywo, czy to na pianinie, czy na klawiszach i gitarze. Na lekko podwyższonej scenie odbywają się także wieczorki poetyckie, innym razem ktoś zaśpiewa, ktoś odstawi kabaret. To wszystko czyni lokal miłym i przystępnym miejscem do nawiązywania bliższych znajomości. Najchętniej przyjmowani są tutaj klienci o poczuciu humoru i z dystansem do samych siebie. Jeśli jednak potrzebuje się prywatnego, pewnego miejsca, można wynająć lożę na balkonie, oddzielaną od reszty świata ciężkimi, nieprzepuszczającymi dźwięku kotarami.[bylobrzydkobedzieladnie]
Pub pod Roztańczonym Czartem
„Między niebem i piekłem. Pośród słynnych bezdroży.
Co je lotem starannie mija duch boży.
Stoi karczma stara w której widma opojów
Święcą triumfy szałów swych pijackich znojów.”
Co je lotem starannie mija duch boży.
Stoi karczma stara w której widma opojów
Święcą triumfy szałów swych pijackich znojów.”
W Pubie pod Roztańczonym Czartem zabawa trwa bez końca. Z wiekowym budynkiem wiąże się stara legenda, jakoby tutaj, gdy jeszcze czarodziejów nie wiązał Kodeks Tajności, na długo przed prześladowaniami, mugole pertraktowali z samymi demonami, tylko czekającymi na chwilę słabości, by zawrzeć pakt. Wtedy, pomimo dobrej zabawy zmuszeni byli do szczególnej ostrożności. Oczywiście, nawet w magicznym świecie ciężko uświadczyć wysłanników piekieł, jednak niemagiczni właśnie w taki sposób odbierali zakapturzone postacie czarodziejów, wiedźm, przemytników, cichych zabójców na zlecenie, mogących rozwiązać niejeden problem, oczywiście za drobną opłatą w postaci sakiewki srebra. Od tego czasu wszystko uległo drastycznej zmianie, magia została zapomniana, a wnętrze wielokrotnie zmieniało swój charakter.
Wnętrze pubu jest nie tylko zadbane, ale i eleganckie - wzdłuż baru ustawiono kilkanaście krzeseł z wygiętymi oparciami i bordowymi obiciami, lekko przetartymi od częstego używania. Reszta pomieszczenia sprawia wrażenie ciasnego, jakby zagraconego przez gęsto ustawione kanapy, stoły. Toczą się tutaj humorystyczne, choć często ironiczne pojedynki na słowa przy akompaniamencie muzyki na żywo, czy to na pianinie, czy na klawiszach i gitarze. Na lekko podwyższonej scenie odbywają się także wieczorki poetyckie, innym razem ktoś zaśpiewa, ktoś odstawi kabaret. To wszystko czyni lokal miłym i przystępnym miejscem do nawiązywania bliższych znajomości. Najchętniej przyjmowani są tutaj klienci o poczuciu humoru i z dystansem do samych siebie. Jeśli jednak potrzebuje się prywatnego, pewnego miejsca, można wynająć lożę na balkonie, oddzielaną od reszty świata ciężkimi, nieprzepuszczającymi dźwięku kotarami.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:17, w całości zmieniany 1 raz
Charlene była natomiast zwyczajną czarownicą, wychowywaną z dala od świata wielkich rodów. Nikt nie patrzył jej na ręce i nie decydował za nią o jej życiu. Mogła sama wybrać, kim chce zostać i co chce robić ze swoim życiem. No chyba że zboczyłaby na złą ścieżkę, wtedy ktoś na pewno by zainterweniował, ale to nie groziło, Charlie zawsze była uczciwą, miłą osóbką. Rodzina z entuzjazmem zaakceptowała jej wybór alchemicznej ścieżki, nikt nie mówił, że to niestosowne.
Choć myślała, że byli sobie równi, okazało się, że wywodzili się z zupełnie różnych światów, co sprawiło, że początkowo czuła się zakłopotana i skonsternowana tym, że nie udało jej się tego domyślić. Ale przecież nie było żadnych oznak. Pozostawało więc przejść do porządku dziennego nad niespodziewaną wiadomością, tym bardziej, że przecież tak naprawdę to nic w ich relacjach nie zmieniało. Nie przestanie go lubić tylko dlatego, że okazał się nie być tym, kim myślała, że jest. To tylko nazwisko.
- No... Dobrze. To przecież nic nie zmienia, prawda? Poza tym, że teraz już wiem, kim jesteś, przynajmniej jeśli chodzi o nazwisko – powiedziała w końcu. – Po prostu... Zdziwiłam się, i to wszystko. Myślałam że jestem trochę bardziej spostrzegawcza i domyślna, ale najwyraźniej dobrze wtapiasz się w tłum. – Bo kto by pomyślał, że szlachetnie urodzony mężczyzna będzie chciał tak po prostu siedzieć z nią przy jednym stole, pić piwo i rozmawiać? Wiedziała co prawda, że w Zakonie było kilku takich, którzy wcale się nie wywyższali, ale Anthony’ego z Zakonu nie kojarzyła. Najwyraźniej jednak wyznawał podobne zasady i nie uważał się za nie wiadomo kogo. Był... przyjemnie normalny.
- Ja za to jestem zwykłą czarownicą z Kornwalii, jakich pewnie wiele – rzuciła luźniejszym tonem. Kojarzyła, że rodzina matki miała szkockie korzenie, wydawało jej się, że Wrightowie mogli sprowadzić się do Kornwalii za Macmillanami. Musiałaby sobie przypomnieć dawne opowieści. Matka dawno nie opowiadała, odkąd odeszła Helen zdawała się stracić zapał do podobnych rzeczy.
Także westchnęła, dopijając resztkę piwa.
- Hm... Może kiedyś uda nam się spotkać w Kornwalii? – odezwała się. Nie wiadomo, kiedy znowu się spotkają i w jakich okolicznościach, ale kto wie, może akurat nastąpi to w Kornwalii, skoro oboje stamtąd pochodzili? To wcale nie było tak nieprawdopodobne, chyba że los znowu z nich zakpi i ponownie rzuci ich razem w jakąś problematyczną sytuację.
- Chyba powinnam się powoli zbierać. Mam za sobą cały dzień pracy, i jeszcze nawet nie byłam w domu – powiedziała. Miło się rozmawiało, ale potrzebowała wypoczynku. Ostatnio zbyt mało odpoczywała, a potrzebowała być dobrze skoncentrowana stając nad kociołkiem. Poza tym właśnie zdała sobie sprawę, że chyba dość długo tu siedzieli i rozmawiali, bo za oknami powoli zaczynało się ściemniać. Ten czas naprawdę szybko leciał.
Choć myślała, że byli sobie równi, okazało się, że wywodzili się z zupełnie różnych światów, co sprawiło, że początkowo czuła się zakłopotana i skonsternowana tym, że nie udało jej się tego domyślić. Ale przecież nie było żadnych oznak. Pozostawało więc przejść do porządku dziennego nad niespodziewaną wiadomością, tym bardziej, że przecież tak naprawdę to nic w ich relacjach nie zmieniało. Nie przestanie go lubić tylko dlatego, że okazał się nie być tym, kim myślała, że jest. To tylko nazwisko.
- No... Dobrze. To przecież nic nie zmienia, prawda? Poza tym, że teraz już wiem, kim jesteś, przynajmniej jeśli chodzi o nazwisko – powiedziała w końcu. – Po prostu... Zdziwiłam się, i to wszystko. Myślałam że jestem trochę bardziej spostrzegawcza i domyślna, ale najwyraźniej dobrze wtapiasz się w tłum. – Bo kto by pomyślał, że szlachetnie urodzony mężczyzna będzie chciał tak po prostu siedzieć z nią przy jednym stole, pić piwo i rozmawiać? Wiedziała co prawda, że w Zakonie było kilku takich, którzy wcale się nie wywyższali, ale Anthony’ego z Zakonu nie kojarzyła. Najwyraźniej jednak wyznawał podobne zasady i nie uważał się za nie wiadomo kogo. Był... przyjemnie normalny.
- Ja za to jestem zwykłą czarownicą z Kornwalii, jakich pewnie wiele – rzuciła luźniejszym tonem. Kojarzyła, że rodzina matki miała szkockie korzenie, wydawało jej się, że Wrightowie mogli sprowadzić się do Kornwalii za Macmillanami. Musiałaby sobie przypomnieć dawne opowieści. Matka dawno nie opowiadała, odkąd odeszła Helen zdawała się stracić zapał do podobnych rzeczy.
Także westchnęła, dopijając resztkę piwa.
- Hm... Może kiedyś uda nam się spotkać w Kornwalii? – odezwała się. Nie wiadomo, kiedy znowu się spotkają i w jakich okolicznościach, ale kto wie, może akurat nastąpi to w Kornwalii, skoro oboje stamtąd pochodzili? To wcale nie było tak nieprawdopodobne, chyba że los znowu z nich zakpi i ponownie rzuci ich razem w jakąś problematyczną sytuację.
- Chyba powinnam się powoli zbierać. Mam za sobą cały dzień pracy, i jeszcze nawet nie byłam w domu – powiedziała. Miło się rozmawiało, ale potrzebowała wypoczynku. Ostatnio zbyt mało odpoczywała, a potrzebowała być dobrze skoncentrowana stając nad kociołkiem. Poza tym właśnie zdała sobie sprawę, że chyba dość długo tu siedzieli i rozmawiali, bo za oknami powoli zaczynało się ściemniać. Ten czas naprawdę szybko leciał.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
To tylko nazwisko. Nic się nie zmieniało, a taką przynajmniej miał nadzieję. Jedyne co ich różniło to drobne elementy. Drobne, niewielkie, a przynajmniej on to tak widział. Właściwie tylko wspomniane nazwisko, ilość posiadanych pieniędzy… no i te sztywne zasady, które nie obowiązywały czarownicy. A może próbował sobie coś wmówić? Może rzeczywiście coś się teraz zmieniło? Może wiele ich różniło? Nie, nie, nie mogło tak być. W końcu, biorąc pod uwagę na przykład wybitnych czarowników, nieszlacheckiego pochodzenia, którzy zasłużyli się magicznemu światu. Oni nie byli z tego samego „poziomu”, a i tak byli szanowani. On, Anthony, nie przysłużył się jeszcze w żaden sposób. Jego kuzynostwo oddało całe swoje bogactwo, żeby pomóc poszkodowanym w wojnie, a jego rodzina jedynie interesowała się sportem, jak gdyby wokół w ogóle nie było wojny. Tak też i ostatnie wydarzenia pokazały, że gdyby nie ktoś „niższego stanu” i nie zaklęcie Confundusa… może by już nie siedział tutaj, w pubie, a leżałby sobie w jakimś grobie. Może. Uśmiechnął się słabo.
Cała atmosfera wyraźnie się popsuła, nie można było tego nie zaobserwować. On z kolei wyraźnie się zawstydził, choć starał się zachowywać tak, jak gdyby wszystko było dla niego wyjątkowo naturalne. Nie chciał patrzeć na czarownicę, bo przecież ukrył przed nią swoje pochodzenie, a teraz przekonał się, że tego i tak nie dało się ukryć. Czuł się głupio, jak gdyby próbował ją okłamać lub właściwie to zrobił. Zżerało go własne sumienie. No i dręczyły go jego myśli na temat „wyższego stanu”. Wychował się wśród szlachty, matka wpajała mu wartości, których on nie zawsze się trzymał. Ale nigdy nie potrafił dorównać swoim kuzynom lub przedstawicielom dobrych rodów.
– Nic się nie zmienia, nic się nie zmieniło – potwierdził po chwili zamyślenia Anthony. – Tego nauczyła mnie podróż – dodał, odpowiadając na niezadane pytanie dotyczące jego zwyczajności. – Tak się jakoś stało – westchnął. – Nie powiedziałbym, że jesteś taką zwykłą czarownicą – jego humor trochę się poprawił. Nie była byle kim. Owszem, nadal nie pamiętał jej imienia, co było na jego niekorzyść i przyprawiało go o poczucie wstydu i niezręczności, ale dla niego każdy, kto miał dość duże serce i chęć pomocy innym nie był dla niego byle kim. A taka właśnie była panna CH i udowodniła to ratując te trzy czarownice. – Dlatego mam nadzieję, że jednak uda nam się spotkać w Kornwalii… kiedyś… albo że pomyślisz nad wspólną podróżą. Służyłbym ci wtedy jako tłumacz, na tyle, na ile bym potrafił.
Wiedział, że ich spotkanie dochodziło końca, no i że kolejny raz wyszło ono dość dziwnie. Pokiwał głową, kiedy tylko usłyszał, że dziewczyna chce jednak pójść. Rozumiał, że chciała odpocząć, więc wstał jedynie, chwycił za jej płaszcz, żeby pomóc jej się ubrać. Nie chciał też, żeby potem wracała do domu po ciemku.
– Może... odprowadziłbym Cię? – Zaoferował. Nigdy nie było wiadome, co mogłoby się wydarzyć o takiej porze. Gdy tylko pomógł jej w założeniu płaszczu, sam zaczął się ubierać. Wypadało się porządnie opatulić, szczególnie gdy o takiej godzinie robiło się wyjątkowo zimno.
Cała atmosfera wyraźnie się popsuła, nie można było tego nie zaobserwować. On z kolei wyraźnie się zawstydził, choć starał się zachowywać tak, jak gdyby wszystko było dla niego wyjątkowo naturalne. Nie chciał patrzeć na czarownicę, bo przecież ukrył przed nią swoje pochodzenie, a teraz przekonał się, że tego i tak nie dało się ukryć. Czuł się głupio, jak gdyby próbował ją okłamać lub właściwie to zrobił. Zżerało go własne sumienie. No i dręczyły go jego myśli na temat „wyższego stanu”. Wychował się wśród szlachty, matka wpajała mu wartości, których on nie zawsze się trzymał. Ale nigdy nie potrafił dorównać swoim kuzynom lub przedstawicielom dobrych rodów.
– Nic się nie zmienia, nic się nie zmieniło – potwierdził po chwili zamyślenia Anthony. – Tego nauczyła mnie podróż – dodał, odpowiadając na niezadane pytanie dotyczące jego zwyczajności. – Tak się jakoś stało – westchnął. – Nie powiedziałbym, że jesteś taką zwykłą czarownicą – jego humor trochę się poprawił. Nie była byle kim. Owszem, nadal nie pamiętał jej imienia, co było na jego niekorzyść i przyprawiało go o poczucie wstydu i niezręczności, ale dla niego każdy, kto miał dość duże serce i chęć pomocy innym nie był dla niego byle kim. A taka właśnie była panna CH i udowodniła to ratując te trzy czarownice. – Dlatego mam nadzieję, że jednak uda nam się spotkać w Kornwalii… kiedyś… albo że pomyślisz nad wspólną podróżą. Służyłbym ci wtedy jako tłumacz, na tyle, na ile bym potrafił.
Wiedział, że ich spotkanie dochodziło końca, no i że kolejny raz wyszło ono dość dziwnie. Pokiwał głową, kiedy tylko usłyszał, że dziewczyna chce jednak pójść. Rozumiał, że chciała odpocząć, więc wstał jedynie, chwycił za jej płaszcz, żeby pomóc jej się ubrać. Nie chciał też, żeby potem wracała do domu po ciemku.
– Może... odprowadziłbym Cię? – Zaoferował. Nigdy nie było wiadome, co mogłoby się wydarzyć o takiej porze. Gdy tylko pomógł jej w założeniu płaszczu, sam zaczął się ubierać. Wypadało się porządnie opatulić, szczególnie gdy o takiej godzinie robiło się wyjątkowo zimno.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To tylko chwilowa niepewność Charlie, nic więcej. Nadal miała w pamięci ich poprzednie spotkania i wcześniejszą miłą rozmowę. Polubiła go, wywarł na niej dobre, sympatyczne wrażenie. Zdawał się osobą, z którą można porozmawiać na różne tematy i która nie jest obojętna wobec cudzych problemów; w końcu pomógł jej z podarkiem od tajemniczego żartownisia oraz później w uwolnieniu tamtych czarownic przetrzymywanych przez mugoli. Nie musiał tego robić, a jednak zrobił, co dobrze o nim świadczyło. Ciekawiło ją po prostu, czemu krył się z tym, kim był. To było niespotykane, niecodzienne; wielu szlachetnokrwistych, z którymi się stykała, obnosiło się swoim statusem wszem i wobec. Nawet w Mungu napotykała wielu takich, w Hogwarcie też ich nie brakowało, kiedy jeszcze się uczyła. On był inny, co też w oczach Charlie mogło dobrze o nim świadczyć. No i sam fakt, że znał się z jej kuzynami, też dobrze o nim świadczył, Wrightowie byli porządnymi i przyzwoitymi ludźmi, którzy raczej nie żyliby w dobrych stosunkach z kimś złym. Ale może kiedyś będzie mogła się ich zapytać o tę znajomość. Teraz mogła się tylko zastanawiać nad jego pobudkami i tym, kim był, bo to było dopiero trzecie spotkanie. Nie ulegało jednak wątpliwości, że była go ciekawa. I że będzie czekać na kolejne spotkanie, bo przecież chciała, żeby jeszcze kiedyś jakieś nastąpiło.
Uśmiechnęła się nieśmiało, ale pogodnie. Nic się nie zmieniło w ich relacjach.
- To dobrze – skinęła głową z uśmiechem. – I... miło, że tak twierdzisz – dodała, kiedy stwierdził, że nie powiedziałby, że jest taką zwykłą czarownicą. Dla wielu czystokrwistych tym była – zwykłym mieszańcem, pospólstwem. Przynajmniej dla tych, którzy oceniali ludzi przez pryzmat statusu krwi, a takich nie brakowało. Stykała się z nimi już w szkole, a także później, choć bez wątpienia najgorzej mieli z nimi mugolacy. Czarodziejów półkrwi takich jak ona było w społeczeństwie stosunkowo dużo, jeśli nie najwięcej.
- Też mam taką nadzieję. Może kiedy już zniknie ten śnieg... Lato, to prawdziwe lato, w Kornwalii jest przepiękne – odezwała się, odstawiając na stolik pusty już kufel. Na pewno sam doskonale wiedział, jak piękne latem są ich rodzinne strony, ale póki co wszędzie zalegał śnieg i było zimno. Niezbyt to letnia pogoda.
- Dobrze, zgoda – zgodziła się na propozycję odprowadzenia ten kawałek do miejsca, z którego planowała się teleportować. Mogli więc opuścić lokal, oczywiście po uprzednim ubraniu się w płaszcze i szaliki. Zaraz z ciepłego wnętrza znów wyjdą na chłód.
Podczas tej krótkiej drogi jeszcze chwilę rozmawiali, a potem, gdy znaleźli się w ustronnym miejscu nieobserwowanym przez mugoli, pożegnała się z nim cicho i teleportowała się, ciekawa, kiedy los znowu splecie ze sobą ich ścieżki, i w jakich to nastąpi okolicznościach.
| zt. x 2
Uśmiechnęła się nieśmiało, ale pogodnie. Nic się nie zmieniło w ich relacjach.
- To dobrze – skinęła głową z uśmiechem. – I... miło, że tak twierdzisz – dodała, kiedy stwierdził, że nie powiedziałby, że jest taką zwykłą czarownicą. Dla wielu czystokrwistych tym była – zwykłym mieszańcem, pospólstwem. Przynajmniej dla tych, którzy oceniali ludzi przez pryzmat statusu krwi, a takich nie brakowało. Stykała się z nimi już w szkole, a także później, choć bez wątpienia najgorzej mieli z nimi mugolacy. Czarodziejów półkrwi takich jak ona było w społeczeństwie stosunkowo dużo, jeśli nie najwięcej.
- Też mam taką nadzieję. Może kiedy już zniknie ten śnieg... Lato, to prawdziwe lato, w Kornwalii jest przepiękne – odezwała się, odstawiając na stolik pusty już kufel. Na pewno sam doskonale wiedział, jak piękne latem są ich rodzinne strony, ale póki co wszędzie zalegał śnieg i było zimno. Niezbyt to letnia pogoda.
- Dobrze, zgoda – zgodziła się na propozycję odprowadzenia ten kawałek do miejsca, z którego planowała się teleportować. Mogli więc opuścić lokal, oczywiście po uprzednim ubraniu się w płaszcze i szaliki. Zaraz z ciepłego wnętrza znów wyjdą na chłód.
Podczas tej krótkiej drogi jeszcze chwilę rozmawiali, a potem, gdy znaleźli się w ustronnym miejscu nieobserwowanym przez mugoli, pożegnała się z nim cicho i teleportowała się, ciekawa, kiedy los znowu splecie ze sobą ich ścieżki, i w jakich to nastąpi okolicznościach.
| zt. x 2
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
14.07
To bezsens. Taki całkowity, niewytłumaczalny bezsens. Dobrze mi idzie życie w samotności. I tak od poniedziałku do piątku jestem w szkole, a w weekend śpię i jem, ale głównie to śpię, więc jakoś szybko zawsze zleci. Teraz jest trochę gorzej odkąd zaczęły się wakacje, ale to mam więcej czasu na roślinki, na pomaganie w rodzinnym domu i Zakon Feniksa. Czyli świat nabiera równowagi, ja się godzę z moim staropanieństwem i gramofon gra. Niestety, nie wiem co ta Eileen sobie wymyśliła, żeby umawiać mnie z mężczyzną. Odkąd wyszła za mąż straszna się z niej swatka zrobiła - tak stwierdzam kiedy się nad tym dłużej zastanawiam. Na początku się mocno opierałam, bo jak to tak, po co burzyć sielską idyllę samotności? Ale doszłam do wniosku, że to tylko taka wymówka. Prawda jest dużo brutalniejsza - boję się. Nie jestem już nastolatką, nie ma co udawać, że się nie starzeję. Więc zależy mi coraz mocniej. A jak mi zależy, to pojawiają się problemy. Głównie obawy - a co, jak się nie spodobam? A co jak naprawdę jestem za gruba? A co jak wpadnę w panikę i nie będę mogła przestać się śmiać, a ten śmiech zamieni się w rechot, a rechot w rżenie, a rżenie w chrumkanie, a chrumkanie sprawi, że stanę się prawdziwą świnią i tym samym przekreślę sobie wszystkie szanse nie tyle co u mojej tajemniczej randki co u wszystkich mężczyzn na świecie?! Tak, niepokój ostatecznie przeradza się w panikę i przez to moje myśli podążają w zdecydowanie absurdalnym kierunku. Niestety nic i nikt nie jest w stanie wybić mi te pomysły z głowy i to sprawia, że przed spotkaniem prawie w ogóle nie śpię, chodzę po całym jakże ogromnym mieszkaniu i myślę. Myślę, myślę i myślę. Ta sukienka brzydka, tamta za odważna, ta za skromna, ta za czerwona, a tamta zbyt żółta. Znalazłam nawet sukienkę, która jest zbyt sukienkowa i to nie są żarty. Wpadam w panikę jeszcze większą. Ostatecznie jakieś pięć minut przed wyjściem chwytam jakąś klasyczną, żółć z czernią, bo Hufflepuff górą i te sprawy. Włosy zostawiam rozpuszczone - może akurat wyjdę na młodszą? Do torebki pakuję wszystko, począwszy od dodatkowego jedzenia (cholera wie co tam serwują, może jądra szatana?), przez wszystkie kosmetyki jakie istnieją na świecie, aż po książeczkę z dowcipami gdyby zabrakło mi jednak języka w gębie. Dam mu ją do poczytania i sprawa załatwiona! Może się wtedy trochę rozerwie.
Muszę bardzo elegancko wyglądać lecąc na miotle w tej sukience i ze stukilogramową torbą na ramieniu. Nie mam jednak wyjścia - teleportacja rozszczepia, sieć Fiuu wariuje, a jakoś trzeba się dostać do Westminster. Dobrze, że jest wieczór i nie za bardzo mnie widać, szczególnie po zażyciu niewielkiej dawki eliksiru kameleona, która mija wraz z wylądowaniem na ziemię. Oddycham głęboko, przygładzam fałdy sukni i zmierzam do środka. Jest tu naprawdę… uroczo. Tak sobie myślę, że dobrze, że nie założyłam tamtej soczyście czerwonej sukienki, bo po zajęciu miejsca na kanapie i przybraniu buraczkowego koloru ze wstydu stałabym się lepiej niewidoczna niż po eliksirze. Odstawiam miotłę gdzieś przy wejściu i kieruję się na górę. Wychylam się zza winkla jakbym kogoś śledziła i…
Na słodką Helgę, ale jak to?! Dlaczego przy moim stoliku siedzi lord Macmillan? Czy to jakaś pomyłka? Czy zostałam lady kiedy nie patrzyłam? Przecież Eileen by mi tego nie zrobiła. Nie umówiłaby mnie ze szlachcicem, przecież to bez sensu. A więc albo to nieśmieszny żart, albo fatalny błąd - i nie wiem co gorsze.
- Eeee dobry wieczór? - rzucam, przestępując bliżej. - Bardzo przepraszam, że przeszkadzam, ale jest lord pewien, że powinien tutaj siedzieć? Bo widzi lord, ja jestem tutaj umówiona, znaczy mam randkę - nawijam jak szalona, ostatnie słowo wypowiadając konspiracyjnym szeptem, jakby ktoś nas podsłuchiwał, a ja wyjawiała mu wszystkie tajemnice Grindelwalda. - Tylko ona ma być w ciemno. Znaczy, nie, że w ciemnościach, co to, to nie! Ale że nie do końca wiem z kim miałam się spotkać. To znaczy ma być wysoki, o jasnych włosach, jasnych oczach i… - gadam dalej, aż w pewnym momencie się zacinam. Hm. Rysopis zaskakująco dobrze pasuje do siedzącego arystokraty. Na mojej twarzy na pewno oprócz przerażenia odbija się intensywny proces myślenia połączony z podejrzliwym spojrzeniem zmrużonych oczu. Hm. Hm. Hm. Chyba się zawiesiłam. - Aaale, ostatecznie mogę poczekać na niego gdzie indziej - rzucam na koniec ugodowo, macham ręką i śmieję się jak kretynka. Mogłam tak zrobić od razu zamiast zasypując nieszczęśnika stekiem bzdur. Wycofuję się więc, iście po angielsku.
To bezsens. Taki całkowity, niewytłumaczalny bezsens. Dobrze mi idzie życie w samotności. I tak od poniedziałku do piątku jestem w szkole, a w weekend śpię i jem, ale głównie to śpię, więc jakoś szybko zawsze zleci. Teraz jest trochę gorzej odkąd zaczęły się wakacje, ale to mam więcej czasu na roślinki, na pomaganie w rodzinnym domu i Zakon Feniksa. Czyli świat nabiera równowagi, ja się godzę z moim staropanieństwem i gramofon gra. Niestety, nie wiem co ta Eileen sobie wymyśliła, żeby umawiać mnie z mężczyzną. Odkąd wyszła za mąż straszna się z niej swatka zrobiła - tak stwierdzam kiedy się nad tym dłużej zastanawiam. Na początku się mocno opierałam, bo jak to tak, po co burzyć sielską idyllę samotności? Ale doszłam do wniosku, że to tylko taka wymówka. Prawda jest dużo brutalniejsza - boję się. Nie jestem już nastolatką, nie ma co udawać, że się nie starzeję. Więc zależy mi coraz mocniej. A jak mi zależy, to pojawiają się problemy. Głównie obawy - a co, jak się nie spodobam? A co jak naprawdę jestem za gruba? A co jak wpadnę w panikę i nie będę mogła przestać się śmiać, a ten śmiech zamieni się w rechot, a rechot w rżenie, a rżenie w chrumkanie, a chrumkanie sprawi, że stanę się prawdziwą świnią i tym samym przekreślę sobie wszystkie szanse nie tyle co u mojej tajemniczej randki co u wszystkich mężczyzn na świecie?! Tak, niepokój ostatecznie przeradza się w panikę i przez to moje myśli podążają w zdecydowanie absurdalnym kierunku. Niestety nic i nikt nie jest w stanie wybić mi te pomysły z głowy i to sprawia, że przed spotkaniem prawie w ogóle nie śpię, chodzę po całym jakże ogromnym mieszkaniu i myślę. Myślę, myślę i myślę. Ta sukienka brzydka, tamta za odważna, ta za skromna, ta za czerwona, a tamta zbyt żółta. Znalazłam nawet sukienkę, która jest zbyt sukienkowa i to nie są żarty. Wpadam w panikę jeszcze większą. Ostatecznie jakieś pięć minut przed wyjściem chwytam jakąś klasyczną, żółć z czernią, bo Hufflepuff górą i te sprawy. Włosy zostawiam rozpuszczone - może akurat wyjdę na młodszą? Do torebki pakuję wszystko, począwszy od dodatkowego jedzenia (cholera wie co tam serwują, może jądra szatana?), przez wszystkie kosmetyki jakie istnieją na świecie, aż po książeczkę z dowcipami gdyby zabrakło mi jednak języka w gębie. Dam mu ją do poczytania i sprawa załatwiona! Może się wtedy trochę rozerwie.
Muszę bardzo elegancko wyglądać lecąc na miotle w tej sukience i ze stukilogramową torbą na ramieniu. Nie mam jednak wyjścia - teleportacja rozszczepia, sieć Fiuu wariuje, a jakoś trzeba się dostać do Westminster. Dobrze, że jest wieczór i nie za bardzo mnie widać, szczególnie po zażyciu niewielkiej dawki eliksiru kameleona, która mija wraz z wylądowaniem na ziemię. Oddycham głęboko, przygładzam fałdy sukni i zmierzam do środka. Jest tu naprawdę… uroczo. Tak sobie myślę, że dobrze, że nie założyłam tamtej soczyście czerwonej sukienki, bo po zajęciu miejsca na kanapie i przybraniu buraczkowego koloru ze wstydu stałabym się lepiej niewidoczna niż po eliksirze. Odstawiam miotłę gdzieś przy wejściu i kieruję się na górę. Wychylam się zza winkla jakbym kogoś śledziła i…
Na słodką Helgę, ale jak to?! Dlaczego przy moim stoliku siedzi lord Macmillan? Czy to jakaś pomyłka? Czy zostałam lady kiedy nie patrzyłam? Przecież Eileen by mi tego nie zrobiła. Nie umówiłaby mnie ze szlachcicem, przecież to bez sensu. A więc albo to nieśmieszny żart, albo fatalny błąd - i nie wiem co gorsze.
- Eeee dobry wieczór? - rzucam, przestępując bliżej. - Bardzo przepraszam, że przeszkadzam, ale jest lord pewien, że powinien tutaj siedzieć? Bo widzi lord, ja jestem tutaj umówiona, znaczy mam randkę - nawijam jak szalona, ostatnie słowo wypowiadając konspiracyjnym szeptem, jakby ktoś nas podsłuchiwał, a ja wyjawiała mu wszystkie tajemnice Grindelwalda. - Tylko ona ma być w ciemno. Znaczy, nie, że w ciemnościach, co to, to nie! Ale że nie do końca wiem z kim miałam się spotkać. To znaczy ma być wysoki, o jasnych włosach, jasnych oczach i… - gadam dalej, aż w pewnym momencie się zacinam. Hm. Rysopis zaskakująco dobrze pasuje do siedzącego arystokraty. Na mojej twarzy na pewno oprócz przerażenia odbija się intensywny proces myślenia połączony z podejrzliwym spojrzeniem zmrużonych oczu. Hm. Hm. Hm. Chyba się zawiesiłam. - Aaale, ostatecznie mogę poczekać na niego gdzie indziej - rzucam na koniec ugodowo, macham ręką i śmieję się jak kretynka. Mogłam tak zrobić od razu zamiast zasypując nieszczęśnika stekiem bzdur. Wycofuję się więc, iście po angielsku.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
|14.7.56.
List od Benjamina był dla niego niemałym zaskoczeniem. Właściwie nie list, a mała karteczka z prośbą o to, żeby chociaż spróbować pojawić się czternastego lipca w Pubie pod Roztańczonym czartem i spotkać się z miłą, ładną, krągłą brunetką, która może się pojawić. Sama forma budziła u niego małe zastrzeżenie, ale doskonale znał pismo Wrighta, więc nie było formie o pomyłce lub zafałszowaniu. To jedno, a drugie to, to że bardziej zmartwił się tym, że list był wyjątkowo krótki i pozbawiony większych emocji, których spodziewałby się po kimś takim jak Wright. Nie podejrzewał, żeby Benjamin robił sobie głupie żarty, w końcu wyjątkowo mocno go szanował i miał o nim jak najlepsze zdanie. Kiedyś, w czasach szkolnych, traktował go jak idola. Ba, nadal zdarzało mu się tak o nim myśleć. Nie spodziewałby się jednak, że spotkanie miałoby się równać randce w ciemno, ani dlaczego akurat on został wybrany na jednego z jej uczestników. Owszem, nie przejmował się podziałami, nawet jeżeli się do nich stosował, ale nie czuł się na „randki”. Miał za sobą wyjątkowo niemiłe i tragiczne doświadczenie. Czasem chciał z nim zerwać i tak prawie by się stało na Bałkanach, w Czarnogórze, gdy zauroczył się w jednej z mieszkanek Kotoru. Szybko jednak uświadomił sobie, że kolejny mezalians mógłby skończyć się równie tragicznie co poprzednio.
A mimo to długo przygotowywał się na takie spotkanie twarzą w twarz z nieznajomą kobietą. Nie znał tak właściwie powodu, dla którego miał się z nią spotkać, ale jeżeli mieli omawiać jakieś poważne sprawy, a tak zakładał, wolał być przygotowanym i ubranym w taki sposób, żeby oddać minimalny szacunek czarownicy. Ubrał się więc schludnie, na tyle na ile jego zmysły estetycznie mu na to pozwalały. Założył gładką, błękitną koszulę, na to ciemnofioletowy sweter, który kolorystycznie wchodził trochę w brąz, a do tego dobrał zieloną marynarkę w wielką, ale cienką, niebiesko-fioletową kratę. Nie chciał wyglądać zbyt szlachecko, co to by nie rzucać się w oczy pozostałym klientom Pubu pod Roztańczonym czartem, ale jednocześnie chciał zachować swego rodzaju minimalną elegancję. Do tego dopasował sobie spodnie w kolorze khaki. W kieszeń marynarki wsunął różową chusteczkę. Nie założył jednak krawatu, uznając go za zbędny element.
W Londynie był od kilku dni ze względu na pojedynek, jaki odbył z panną Parkinson kilka dni temu. Miał poza tym kilka spraw na głowie, które musiał załatwić w imieniu rodu, a które związane były z działalnością ich rodzinnego interesu, to znaczy z Macmillan’s Firewhisky. Nie miał najmniejszego problemu z dostaniem się na pieszo od miejsca, w którym nocował przez te kilka dni do wyznaczonego miejsca spotkania. Akurat wyjątkowo lubił chodzić pieszo, a przy tym mógł na spokojnie ponownie zobaczyć Londyn, w tym i jego niemugolską część. Na miejscu pojawił się jako pierwszy. Usiadł na balkonie, w miejscu, które Benjamin wskazał mu w liście. Sam zamówił dla siebie jedną szklankę whisky i czekał na czarownicę. Czekając, jak gdyby z nerwów, a może ze znudzenia bawił się rodowym sygnecie na małym palcu. Nie rozglądał się, bojąc się, że może to zostać uznane za wyjątkowo niegrzeczny gest.
Wtedy, niespodziewanie, usłyszał nad sobą damski głos. Podniósł głowę, wejrzał w zupełnie nieznaną mu brunetkę, która rozpoznała w nim lorda. To tylko przyprawiło go o dezorientację, tym bardziej że czarownica zaczęła się nerwowo tłumaczyć. Wystarczyła jednak informacja, że umówiła się na spotkanie, żeby na jego twarzy pojawiło się zrozumienie… ale zaraz za tym pojawiła się kolejna fala konsternacji. Randka w ciemno? Natychmiast się podniósł, ni to zaskoczony, ni przypominając sobie o uprzejmości i dobrym wychowaniu. Nie wypadało w końcu siedzieć, kiedy kobieta stała. Przy opisie jej wybranka do randki w ciemno głośno się zaśmiał. Momentalnie chwycił, że całe to „spotkanie” nie było przypadkiem, że najwyraźniej i Wrightowie zaczęli martwić się jego „brakiem sukcesów” w spotkaniach z kobietami. A może ktoś go o to poprosił? Sam Wright nie wchodziłby w jego życie… To było raczej domeną kobiet, tylko której w takim przypadku? Jego matki? Nie, ona wybrałaby jakąś szlachciankę, a wcześniej ostrożnie by ją wypytała o wszystko. Więc kogo?
– Tak się składa, że też czekam na pewną „ładną brunetkę” – odpowiedział z szerokim uśmiechem, stosując tę samą formę, co czarownica. Wciąż nie potrafił uwierzyć w to, jak ktoś uknuł to spotkanie i w dodatku musiał poprosić akurat Wrighta do zaproponowania akurat jemu, Anthony’emu, „spotkania”. Pokręcił głową, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie się działo. – W każdym razie, zawsze może pani poczekać tutaj, gdyby okazało się, że nie jestem akurat tym „jasnowłosym, jasnookim, wysokim” wysokim mężczyzną, na którego pani czeka – prawa brew „skoczyła” w górę, a on jedynie wskazał na miejsce naprzeciw siebie. Może jednak chodziło o kogoś innego? A może Benjamin wcale nikomu nie pomagał i prosił Anthony’ego o spotkanie z inną brunetką, które miało mieć poważniejszy charakter? Sam już nie wiedział.
List od Benjamina był dla niego niemałym zaskoczeniem. Właściwie nie list, a mała karteczka z prośbą o to, żeby chociaż spróbować pojawić się czternastego lipca w Pubie pod Roztańczonym czartem i spotkać się z miłą, ładną, krągłą brunetką, która może się pojawić. Sama forma budziła u niego małe zastrzeżenie, ale doskonale znał pismo Wrighta, więc nie było formie o pomyłce lub zafałszowaniu. To jedno, a drugie to, to że bardziej zmartwił się tym, że list był wyjątkowo krótki i pozbawiony większych emocji, których spodziewałby się po kimś takim jak Wright. Nie podejrzewał, żeby Benjamin robił sobie głupie żarty, w końcu wyjątkowo mocno go szanował i miał o nim jak najlepsze zdanie. Kiedyś, w czasach szkolnych, traktował go jak idola. Ba, nadal zdarzało mu się tak o nim myśleć. Nie spodziewałby się jednak, że spotkanie miałoby się równać randce w ciemno, ani dlaczego akurat on został wybrany na jednego z jej uczestników. Owszem, nie przejmował się podziałami, nawet jeżeli się do nich stosował, ale nie czuł się na „randki”. Miał za sobą wyjątkowo niemiłe i tragiczne doświadczenie. Czasem chciał z nim zerwać i tak prawie by się stało na Bałkanach, w Czarnogórze, gdy zauroczył się w jednej z mieszkanek Kotoru. Szybko jednak uświadomił sobie, że kolejny mezalians mógłby skończyć się równie tragicznie co poprzednio.
A mimo to długo przygotowywał się na takie spotkanie twarzą w twarz z nieznajomą kobietą. Nie znał tak właściwie powodu, dla którego miał się z nią spotkać, ale jeżeli mieli omawiać jakieś poważne sprawy, a tak zakładał, wolał być przygotowanym i ubranym w taki sposób, żeby oddać minimalny szacunek czarownicy. Ubrał się więc schludnie, na tyle na ile jego zmysły estetycznie mu na to pozwalały. Założył gładką, błękitną koszulę, na to ciemnofioletowy sweter, który kolorystycznie wchodził trochę w brąz, a do tego dobrał zieloną marynarkę w wielką, ale cienką, niebiesko-fioletową kratę. Nie chciał wyglądać zbyt szlachecko, co to by nie rzucać się w oczy pozostałym klientom Pubu pod Roztańczonym czartem, ale jednocześnie chciał zachować swego rodzaju minimalną elegancję. Do tego dopasował sobie spodnie w kolorze khaki. W kieszeń marynarki wsunął różową chusteczkę. Nie założył jednak krawatu, uznając go za zbędny element.
W Londynie był od kilku dni ze względu na pojedynek, jaki odbył z panną Parkinson kilka dni temu. Miał poza tym kilka spraw na głowie, które musiał załatwić w imieniu rodu, a które związane były z działalnością ich rodzinnego interesu, to znaczy z Macmillan’s Firewhisky. Nie miał najmniejszego problemu z dostaniem się na pieszo od miejsca, w którym nocował przez te kilka dni do wyznaczonego miejsca spotkania. Akurat wyjątkowo lubił chodzić pieszo, a przy tym mógł na spokojnie ponownie zobaczyć Londyn, w tym i jego niemugolską część. Na miejscu pojawił się jako pierwszy. Usiadł na balkonie, w miejscu, które Benjamin wskazał mu w liście. Sam zamówił dla siebie jedną szklankę whisky i czekał na czarownicę. Czekając, jak gdyby z nerwów, a może ze znudzenia bawił się rodowym sygnecie na małym palcu. Nie rozglądał się, bojąc się, że może to zostać uznane za wyjątkowo niegrzeczny gest.
Wtedy, niespodziewanie, usłyszał nad sobą damski głos. Podniósł głowę, wejrzał w zupełnie nieznaną mu brunetkę, która rozpoznała w nim lorda. To tylko przyprawiło go o dezorientację, tym bardziej że czarownica zaczęła się nerwowo tłumaczyć. Wystarczyła jednak informacja, że umówiła się na spotkanie, żeby na jego twarzy pojawiło się zrozumienie… ale zaraz za tym pojawiła się kolejna fala konsternacji. Randka w ciemno? Natychmiast się podniósł, ni to zaskoczony, ni przypominając sobie o uprzejmości i dobrym wychowaniu. Nie wypadało w końcu siedzieć, kiedy kobieta stała. Przy opisie jej wybranka do randki w ciemno głośno się zaśmiał. Momentalnie chwycił, że całe to „spotkanie” nie było przypadkiem, że najwyraźniej i Wrightowie zaczęli martwić się jego „brakiem sukcesów” w spotkaniach z kobietami. A może ktoś go o to poprosił? Sam Wright nie wchodziłby w jego życie… To było raczej domeną kobiet, tylko której w takim przypadku? Jego matki? Nie, ona wybrałaby jakąś szlachciankę, a wcześniej ostrożnie by ją wypytała o wszystko. Więc kogo?
– Tak się składa, że też czekam na pewną „ładną brunetkę” – odpowiedział z szerokim uśmiechem, stosując tę samą formę, co czarownica. Wciąż nie potrafił uwierzyć w to, jak ktoś uknuł to spotkanie i w dodatku musiał poprosić akurat Wrighta do zaproponowania akurat jemu, Anthony’emu, „spotkania”. Pokręcił głową, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie się działo. – W każdym razie, zawsze może pani poczekać tutaj, gdyby okazało się, że nie jestem akurat tym „jasnowłosym, jasnookim, wysokim” wysokim mężczyzną, na którego pani czeka – prawa brew „skoczyła” w górę, a on jedynie wskazał na miejsce naprzeciw siebie. Może jednak chodziło o kogoś innego? A może Benjamin wcale nikomu nie pomagał i prosił Anthony’ego o spotkanie z inną brunetką, które miało mieć poważniejszy charakter? Sam już nie wiedział.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Robi się coraz bardziej niezręcznie, a ja zachowuję się coraz bardziej kretyńsko. Śmieję się jak opętana, rumienię i strzelam oczami w różnych kierunkach jakbym zastanawiała się którędy uciec. Cóż, bardziej rozglądam się za tym panem, z którym miałam się spotkać, a który niekulturalnie i nieelegancko spóźnia się. Wciąż nie chcę uwierzyć, że ten mężczyzna to siedzący (za chwilę już stojący) lord Macmillan, gdyż taka myśl byłaby zbyt śmiała nawet jak na mnie. Trzepocę długimi rzęsami, mając nadzieję, że swoim urokiem osobistym sprawię, że czarodziej zapomni o głupotach jakie mu przed chwilą powiedziałam. Nie, to nie ma szans się udać - wyrzuciłam z siebie zbyt wiele, żeby puścić to w niepamięć. Tym samym stresuję się coraz mocniej. Jedną ręką mnę rąbek sukienki, drugą ściskam zawieszoną na ramieniu torebkę. Aż mi knykcie bieleją. Serio chcę się wycofać i już iść, ale nieznajomy okazuje się być masochistą - namawia mnie na pozostanie przy jego-moim stoliku. Uśmiecham się niepewnie, nerwowo poprawiając spadające na ramiona pukle ciemnych włosów. Jakbym sprawdzała, czy rzeczywiście jestem brunetką - i tak jakby można było to sprawdzić przez macanie luźno leżących kosmyków. Wkrótce nadchodzi kolejne olśnienie; tak, jestem brunetką. Nie wiem, czy ładną, to już rzecz gustu. Rysopis jest zatem niekompletny i może dotyczyć wielu kobiet, ale z lekkim wahaniem zgadzam się przysiąść do osamotnionego lorda. Istnieje prawdopodobieństwo, że oboje czekamy na swoje randki, a one nas wystawiły? Muszę przyznać, że to dość osobliwy zbieg okoliczności. Szybko sadzam pulchny tyłek na czerwonej kanapie, torebkę kładąc obok siebie. Uśmiecham się cały czas, nieustannie, sprawiając wrażenie, jakbym uśmiech ten miała przyklejony do twarzy już na stałe, na zawsze. Nie chcę niczego podobnego sugerować, to sytuacja jest po prostu mocno skomplikowana, dość zabawna nawet jakby tak spojrzeć na nią z dystansu.
- Bardzo dziękuję za tę propozycję. Dzięki temu będę wyglądać trochę mniej desperacko niż jakbym nerwowo rozglądała się przy wejściu - rzucam z nieprzerwanym rozbawieniem. Niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu. Ogarnij się, Pom. Wyprostuj się, wypnij pierś, przestań chichotać jak głupia dziewuszka dopiero co po szkole. Jesteś starą panną, w dodatku nauczycielką, gdzie twój autorytet? Biorę kilka głębokich wdechów i wydechów, starając się uspokoić rozszalałe nerwy. - Tak w ogóle to nazywam się Pomona Sprout - mówię nagle, przez stół podając mężczyźnie dłoń. Skoro już się wprosiłam na jego kolację, to wypada się przedstawić. W razie gdybym zgubiła pantofelek uciekając z krzykiem, to żeby wiedział komu go zwrócić. - To zabrzmi dziwnie, ale czy pana też próbowano zeswatać, sir? Może to rzuciłoby światło na tę tajemniczą sprawę - dodaję później, patrząc to na siedzącego naprzeciwko towarzysza, to na blat. Nie do końca wiem co powinnam zrobić. Zamówić coś? Opowiadać o ulubionym kolorze i kto wybierze kanapę do naszego wspólnego mieszkania? Rany, to brzmi tak beznadziejnie. To szlachcic, nawet na ciebie nie spojrzy Pom. Opamiętaj się i po prostu dotrzymaj mu towarzystwa - dopóki jeszcze tego chce. - Mogę spytać czym się lord zajmuje? - zagajam z głupa, bo nie wiem o czym się rozmawia ze szlachtą. Czy oni w ogóle parają się czymś takim jak praca? Moja ignorancja nie zna granic…
- Bardzo dziękuję za tę propozycję. Dzięki temu będę wyglądać trochę mniej desperacko niż jakbym nerwowo rozglądała się przy wejściu - rzucam z nieprzerwanym rozbawieniem. Niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu. Ogarnij się, Pom. Wyprostuj się, wypnij pierś, przestań chichotać jak głupia dziewuszka dopiero co po szkole. Jesteś starą panną, w dodatku nauczycielką, gdzie twój autorytet? Biorę kilka głębokich wdechów i wydechów, starając się uspokoić rozszalałe nerwy. - Tak w ogóle to nazywam się Pomona Sprout - mówię nagle, przez stół podając mężczyźnie dłoń. Skoro już się wprosiłam na jego kolację, to wypada się przedstawić. W razie gdybym zgubiła pantofelek uciekając z krzykiem, to żeby wiedział komu go zwrócić. - To zabrzmi dziwnie, ale czy pana też próbowano zeswatać, sir? Może to rzuciłoby światło na tę tajemniczą sprawę - dodaję później, patrząc to na siedzącego naprzeciwko towarzysza, to na blat. Nie do końca wiem co powinnam zrobić. Zamówić coś? Opowiadać o ulubionym kolorze i kto wybierze kanapę do naszego wspólnego mieszkania? Rany, to brzmi tak beznadziejnie. To szlachcic, nawet na ciebie nie spojrzy Pom. Opamiętaj się i po prostu dotrzymaj mu towarzystwa - dopóki jeszcze tego chce. - Mogę spytać czym się lord zajmuje? - zagajam z głupa, bo nie wiem o czym się rozmawia ze szlachtą. Czy oni w ogóle parają się czymś takim jak praca? Moja ignorancja nie zna granic…
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Robiło się całkiem niezręcznie. Choć w przeciwieństwie do brunetki zdawał się zachowywać względny spokój. Nadal jednak czuł, że niedługo na jego polikach mogłyby pojawić się czerwone place, które w końcu zdradziłyby jego zaniepokojenie. Teoretycznie czarownica pasowała do opisu z listu, ale czy na pewno nią była? Nadal nie wiedział skąd ten zbieg okoliczności, ale zaczynał podejrzewać, że za wszystkim mógł stać Benjamin Wright. Poza tym, po co miałby się z nią spotykać? Chociaż kto tam wie… Wszystko zależy od tego czy ona także została tutaj przez niego wysłana czy może też nie. Sam już nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Może naprawdę czekali na zupełnie innych partnerów? Ale skąd to samo miejsce? I te opisy? Nie był masochistą, po prostu wolał zachować się grzecznie i nie pozwolić kobiecie stać. Z uśmiechem przyjął fakt, że jednak przystała na jego propozycję.
– Anthony Macmillan – odpowiedział jej, ściskając przy tym delikatnie jej dłoń. – Proszę się nie przejmować, pewnie pani partner niedługo się pojawi – próbował ją uspokoić, bo naprawdę wyglądała na zdenerwowaną całą tą dziwną sytuacją. – Prawdopodobnie tak. Dawny dobry przyjaciel wysłał mi krótki list, żebym przyszedł tutaj i zaczekał właśnie na brunetkę – wyjaśnił jej. Nie wiedział czy to jakkolwiek jej pomoże. W końcu mogła nie znać Wrighta… ale nie… pewnie go znała, w końcu Benjamin był kiedyś gwiazdą Quidditcha. Wtedy jednak pomyślałaby, że jest szalony. Ech… szkoda gadać.
Zaskoczony spojrzał na nią gdy tylko zapytała go o to czym się zajmował. Dlaczego musiała zacząć akurat od tego pytania? Miał jej wyjaśnić, że zajmuje się alkoholami? Pomyślałaby od razu, że jest alkoholikiem, a to kiepski pomysł na towarzystwo kobiecie, która być może została wystawiona do wiatru. Wybałuszył oczy, nie wiedząc co odpowiedź. Na całe szczęście na stół powędrowała butelka whisky, na którą czekał. Dolał sobie alkoholu i wypił, dając sobie tym samym trochę więcej czasu na odpowiedź. Ważne, żeby nie brzmiała tak, jak gdyby przyznał się do pijactwa.
– Pomagam w rodzinnym biznesie – zebrał się w końcu w sobie. Czy to wystarczyło? Pytanie czy w ogóle widziała kiedykolwiek jakikolwiek alkohol sygnowany nazwiskiem Macmillanów. A trzeba było się uprzeć i zostać gwiazdą Quidditcha jak jego kuzynostwo. – A pani? – zapytał zaraz, licząc cicho na więcej szczerości z jej strony. Ona chyba miała jakąś porządną pracę, w przeciwieństwie do niego, a tak przynajmniej się cicho łudził. – O której miał się pojawić pani partner? – Dodał zaraz jeszcze jedno pytanie. – To znaczy, to nie tak, że mam pani dosyć, wręcz przeciwnie… tylko dopytuję, żeby za bardzo pani nie zaaferować, gdyby się pojawił… – Mimo wszystko poczerwieniał ze wstydu. Nie chciał, żeby to tak źle zabrzmiało.
– Anthony Macmillan – odpowiedział jej, ściskając przy tym delikatnie jej dłoń. – Proszę się nie przejmować, pewnie pani partner niedługo się pojawi – próbował ją uspokoić, bo naprawdę wyglądała na zdenerwowaną całą tą dziwną sytuacją. – Prawdopodobnie tak. Dawny dobry przyjaciel wysłał mi krótki list, żebym przyszedł tutaj i zaczekał właśnie na brunetkę – wyjaśnił jej. Nie wiedział czy to jakkolwiek jej pomoże. W końcu mogła nie znać Wrighta… ale nie… pewnie go znała, w końcu Benjamin był kiedyś gwiazdą Quidditcha. Wtedy jednak pomyślałaby, że jest szalony. Ech… szkoda gadać.
Zaskoczony spojrzał na nią gdy tylko zapytała go o to czym się zajmował. Dlaczego musiała zacząć akurat od tego pytania? Miał jej wyjaśnić, że zajmuje się alkoholami? Pomyślałaby od razu, że jest alkoholikiem, a to kiepski pomysł na towarzystwo kobiecie, która być może została wystawiona do wiatru. Wybałuszył oczy, nie wiedząc co odpowiedź. Na całe szczęście na stół powędrowała butelka whisky, na którą czekał. Dolał sobie alkoholu i wypił, dając sobie tym samym trochę więcej czasu na odpowiedź. Ważne, żeby nie brzmiała tak, jak gdyby przyznał się do pijactwa.
– Pomagam w rodzinnym biznesie – zebrał się w końcu w sobie. Czy to wystarczyło? Pytanie czy w ogóle widziała kiedykolwiek jakikolwiek alkohol sygnowany nazwiskiem Macmillanów. A trzeba było się uprzeć i zostać gwiazdą Quidditcha jak jego kuzynostwo. – A pani? – zapytał zaraz, licząc cicho na więcej szczerości z jej strony. Ona chyba miała jakąś porządną pracę, w przeciwieństwie do niego, a tak przynajmniej się cicho łudził. – O której miał się pojawić pani partner? – Dodał zaraz jeszcze jedno pytanie. – To znaczy, to nie tak, że mam pani dosyć, wręcz przeciwnie… tylko dopytuję, żeby za bardzo pani nie zaaferować, gdyby się pojawił… – Mimo wszystko poczerwieniał ze wstydu. Nie chciał, żeby to tak źle zabrzmiało.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oddycham szybko, ciężko, starając się ignorować wstrętne palenie policzków. Będzie dobrze, Pom. Pogadacie sobie chwilę, potem rozejdziecie się każdy w swoją stronę - co złego może się wydarzyć? Otóż to, nic. Niepotrzebna ta panika. Więc chociaż wciąż niezmiennie się uśmiecham, to wreszcie przestaję chichotać jak głupia. Problem tkwi w tym, że jak się stresuję to właśnie nie mogę przestać się śmiać. To straszne, zwłaszcza dla towarzystwa w jakim aktualnie się obracam, ale nie mogę nic na to poradzić. Chodzi po prostu o to, że to taki niezbyt elegancki odruch. Powinnam swoją postawą wzbudzać szacunek, nie zaś politowanie. Z drugiej strony nie ma na horyzoncie żadnego mojego ucznia, istnieje zatem szansa, że taniec zażenowania pozostanie między nami, wystawionymi (?) czarodziejami siedzącymi przy jednym stoliku. Istnieje niestety prawdopodobieństwo, że mój towarzysz zapragnie przechwalać się jaka to osoba z plebsu sądziła, że może się z nim umówić, ale cóż, to będzie świadczyć tylko i wyłącznie o nim, nie o mnie. Tak to sobie przynajmniej wmawiam. Ugh, aż przypomniało mi się to wstrętne spotkanie z tamtym neandertalczykiem co uważał się za pępek świata, a język miał rynsztokowy, coś potwornego. Mam nadzieję, że lord Macmillan taki nie jest - przynajmniej nie sprawia takiego wrażenia.
- Miło mi poznać - mówię szczerze, bo jednak nie spotyka się wybawców na każdym kroku. - Tak, tak - rzucam trochę niedbale, gdyż, no cóż, zauważył, że się denerwuję. Musiałby być chyba ślepy oraz głuchy jednocześnie, żeby się tego nie domyślić, ale kiedy człowiek jest świadomy ostateczności to aż tak mu się głupio robi. Głupiej niż w trakcie raptem domysłów, nawet popartymi dowodami. Chrząkam więc, chcąc nadać sobie więcej pewności siebie. Udawać, że nic się nie stało, że taki był plan od początku - nie jestem pewna na ile umiem oszukiwać samą siebie, ale muszę spróbować. Chyba nic gorszego nic się już nie stanie.
- Naprawdę? - pytam nie kryjąc zaskoczenia. - To zastanawiające, że dawny przyjaciel odzywa się do pana akurat w tej sprawie - komentuję, rozmyślając nad tą kaskadą zbiegów okoliczności. Bardzo dziwaczna, niejednoznaczna sytuacja. - Mnie namówiła przyjaciółka. Ach ta Eileen, ma złote serce, ale czasem jej pomysły są bardziej szalone niż moje - rzucam trochę jednak rozbawiona całą tą sytuacją. - Ostatnio wyszła za mąż i chciałaby dzielić się ze wszystkimi swoim szczęściem. To bardzo sympatyczne, ale jak widać szkodliwe - paplam dalej, nawet nie wiedząc, że siedzący przede mną Anthony zna teraz już panią Bartius. Nadal wypatruję w tej sytuacji zbiegów okoliczności, chociaż widzę, że to na pewno niemożliwe, skoro mamy przed sobą całą mnogość dowodów.
Wydaje mi się, że pytanie o zawód jest tym neutralnym, wręcz uprzejmym. Okazuje się, że nie. Peszę się widząc wybałuszone oczy czarodzieja, stresuje mnie to. Może rzeczywiście szlachcice nie pracują, więc walnęłam klasyczne faux pas? Gorączkowo zaciskam dłoń na torebce jakbym chciała, żeby wszystkie emocje przeszły właśnie na nią. Nie lubię się wygłupiać, tak mimo wszystko. A że wychodzi jak zawsze…
- O? Pewnie Quidditchem? Przepraszam, to chyba niewygodny temat - pytam, ale potem nie pytam tylko przepraszam, bo nie chcę ciągnąć tej dyskusji - ewidentnie krępującej dla Macmillana. Nie znam się za bardzo na szlacheckich rodach, tyle o ile czasem mam z kimś styczność, Julka mi wiele o niektórych opowiadała, tak to się nie interesuję za bardzo. Alkoholem też nie, chyba lubię jedynie wino. - Jestem nauczycielką. Uczę w Hogwarcie zielarstwa - wyjaśniam uprzejmie, w przeciwieństwie do niego nie wstydzę się swojej pracy, wręcz przeciwnie, w moim spojrzeniu czai się duma. - Już jakiś czas temu powinien być… - odpowiadam niepewnie i zerkam na zegarek. Może się spóźnia? To bardzo nieładnie co prawda, ale różnie bywa. Może wydarzyło się coś złego? Znów zaczynam się przejmować. - Nie, myślę, że spokojnie możemy chwilę pogawędzić. -posyłam Anthony’emu pokrzepiający uśmiech. Nie wiem co robić, zamawiać chyba nie wypada, więc tak trochę błądzę spojrzeniem po stole oraz twarzy rozmówcy szukając tematów do rozmów, niezahaczających o rodowy biznes. - Ostatnio mieliśmy lekcję o samoużyźniających się krzewach. Jeden z uczniów był na tyle mądry, że podszedł za blisko, żeby popisać się przed kolegami i roślina mu prawie rękę odgryzła. To straszne jak przy dzieciakach trzeba mieć oczy dookoła głowy! Akurat tłumaczyłam jak je karmić jednej Gryfonce, ale jakbym rozmawiała z nią chwilę dłużej to trzeba byłoby młodemu hodować nową kończynę - zwierzam się nieznajomemu, ale to pierwsze co mi przychodzi do głowy. Anegdotki są chyba nieszkodliwe, o ile nie uzna mnie za niekompetentną. Naprawdę nie spodziewałam się, że pan Ridley zacznie małpować, po piątoklasistach spodziewałam się jednak więcej roztropności.
- Miło mi poznać - mówię szczerze, bo jednak nie spotyka się wybawców na każdym kroku. - Tak, tak - rzucam trochę niedbale, gdyż, no cóż, zauważył, że się denerwuję. Musiałby być chyba ślepy oraz głuchy jednocześnie, żeby się tego nie domyślić, ale kiedy człowiek jest świadomy ostateczności to aż tak mu się głupio robi. Głupiej niż w trakcie raptem domysłów, nawet popartymi dowodami. Chrząkam więc, chcąc nadać sobie więcej pewności siebie. Udawać, że nic się nie stało, że taki był plan od początku - nie jestem pewna na ile umiem oszukiwać samą siebie, ale muszę spróbować. Chyba nic gorszego nic się już nie stanie.
- Naprawdę? - pytam nie kryjąc zaskoczenia. - To zastanawiające, że dawny przyjaciel odzywa się do pana akurat w tej sprawie - komentuję, rozmyślając nad tą kaskadą zbiegów okoliczności. Bardzo dziwaczna, niejednoznaczna sytuacja. - Mnie namówiła przyjaciółka. Ach ta Eileen, ma złote serce, ale czasem jej pomysły są bardziej szalone niż moje - rzucam trochę jednak rozbawiona całą tą sytuacją. - Ostatnio wyszła za mąż i chciałaby dzielić się ze wszystkimi swoim szczęściem. To bardzo sympatyczne, ale jak widać szkodliwe - paplam dalej, nawet nie wiedząc, że siedzący przede mną Anthony zna teraz już panią Bartius. Nadal wypatruję w tej sytuacji zbiegów okoliczności, chociaż widzę, że to na pewno niemożliwe, skoro mamy przed sobą całą mnogość dowodów.
Wydaje mi się, że pytanie o zawód jest tym neutralnym, wręcz uprzejmym. Okazuje się, że nie. Peszę się widząc wybałuszone oczy czarodzieja, stresuje mnie to. Może rzeczywiście szlachcice nie pracują, więc walnęłam klasyczne faux pas? Gorączkowo zaciskam dłoń na torebce jakbym chciała, żeby wszystkie emocje przeszły właśnie na nią. Nie lubię się wygłupiać, tak mimo wszystko. A że wychodzi jak zawsze…
- O? Pewnie Quidditchem? Przepraszam, to chyba niewygodny temat - pytam, ale potem nie pytam tylko przepraszam, bo nie chcę ciągnąć tej dyskusji - ewidentnie krępującej dla Macmillana. Nie znam się za bardzo na szlacheckich rodach, tyle o ile czasem mam z kimś styczność, Julka mi wiele o niektórych opowiadała, tak to się nie interesuję za bardzo. Alkoholem też nie, chyba lubię jedynie wino. - Jestem nauczycielką. Uczę w Hogwarcie zielarstwa - wyjaśniam uprzejmie, w przeciwieństwie do niego nie wstydzę się swojej pracy, wręcz przeciwnie, w moim spojrzeniu czai się duma. - Już jakiś czas temu powinien być… - odpowiadam niepewnie i zerkam na zegarek. Może się spóźnia? To bardzo nieładnie co prawda, ale różnie bywa. Może wydarzyło się coś złego? Znów zaczynam się przejmować. - Nie, myślę, że spokojnie możemy chwilę pogawędzić. -posyłam Anthony’emu pokrzepiający uśmiech. Nie wiem co robić, zamawiać chyba nie wypada, więc tak trochę błądzę spojrzeniem po stole oraz twarzy rozmówcy szukając tematów do rozmów, niezahaczających o rodowy biznes. - Ostatnio mieliśmy lekcję o samoużyźniających się krzewach. Jeden z uczniów był na tyle mądry, że podszedł za blisko, żeby popisać się przed kolegami i roślina mu prawie rękę odgryzła. To straszne jak przy dzieciakach trzeba mieć oczy dookoła głowy! Akurat tłumaczyłam jak je karmić jednej Gryfonce, ale jakbym rozmawiała z nią chwilę dłużej to trzeba byłoby młodemu hodować nową kończynę - zwierzam się nieznajomemu, ale to pierwsze co mi przychodzi do głowy. Anegdotki są chyba nieszkodliwe, o ile nie uzna mnie za niekompetentną. Naprawdę nie spodziewałam się, że pan Ridley zacznie małpować, po piątoklasistach spodziewałam się jednak więcej roztropności.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie było czym się przejmować. Naprawdę, nie było. Sytuacja nie mogła być chyba bardziej niezręczna. On z kolei nie był, być może, najlepszym obserwatorem na świecie, ale widział, że także dziewczyna zdawała się odrobinę za mocno przejmować zaistniałą sytuacją. Rzeczywiście, tylko ślepy i głuchy by tego nie zauważył, nie mówiąc już o domyśleniu się. Nic się nie stało, prawda? Przecież to tylko dziwny zbieg okoliczności… Bardzo dziwny zbieg okoliczności, który stawiał pod znakiem zapytania tamten list od Benjamina. Pozostawało więc uśmiechać się i sprawiać wrażenie pogodnego ducha, pomimo ogromnego natłoku myśli. Wrighta tutaj nie było, więc nie mógł go wypytać.
– Bardzo zastanawiające – przytaknął cicho, nie chcąc tym samym wchodzić w słowo czarownicy. O co chodziło Wrightowi, nie miał pojęcia. Poza tym… nie wiedział czy ta czarownica była akurat tą „brunetką”, o której tamten pisał. Zaraz jednak miał się mocno zdziwić, bo kobieta napomknęła na znajome mu imię. – Eileen? – Powtórzył wyjątkowo zaskoczony. – Wilde? Znaczy… teraz już nie Wilde… – Na jego twarzy pojawiła się konsternacja. Chociaż równie dobrze mogło nie iść o nią, a o jakąkolwiek Eileen, która stąpała po ziemi Wielkiej Brytanii i niedawno wyszła za mąż. – To znaczy nieważne… – zaraz dodał, nie chcąc wyjść na dziwaka. Nadal jednak miał wrażenie, że mówili o tej samej Eileen.
Z kolei temat zawodowy był dla niego wyjątkowo niezręczny. W męskim towarzystwie może by się chełpił swoją pracą. W towarzystwie kobiety było to delikatnie nieprzyjemny temat. Przyjrzał się czarownicy, która zdawała się dużo wiedzieć na temat jego rodziny. Chociaż może nie zupełnie dużo…
– Nie. Niestety nie. Pomagam w Macmillan’s Firewhisky – wyjaśnił, choć dość nieprecyzyjnie. Właściwie specjalnie nie chciał wyjaśniać czym się zajmuje. Nie potrafił się tak chwalić i może to lepiej, bo zaraz dowiedział się, że kobieta pracowała jako nauczycielka i to w Hogwarcie. – Gratuluję dobrej posady – stwierdził. Musiała być wyjątkowo mądra, jeżeli pracowała akurat tam. On miał z kolei trochę więce czasu na rozmowę, szczególnie że towarzysz Pomony w ogóle nie miał zamiaru się pokazać… no, chyba że to właśnie Anthony miał być towarzystwem dla niej. Wtedy wszystko by się zgadzało… pomijając element Benjamina i Elena. – Myślę, że tak – przytaknął. – Ha, jak ja byłem w Hogwarcie to zdarzały mi się podobne sytuacje, których aż nie wypada przypominać – zaśmiał się cicho.
– Bardzo zastanawiające – przytaknął cicho, nie chcąc tym samym wchodzić w słowo czarownicy. O co chodziło Wrightowi, nie miał pojęcia. Poza tym… nie wiedział czy ta czarownica była akurat tą „brunetką”, o której tamten pisał. Zaraz jednak miał się mocno zdziwić, bo kobieta napomknęła na znajome mu imię. – Eileen? – Powtórzył wyjątkowo zaskoczony. – Wilde? Znaczy… teraz już nie Wilde… – Na jego twarzy pojawiła się konsternacja. Chociaż równie dobrze mogło nie iść o nią, a o jakąkolwiek Eileen, która stąpała po ziemi Wielkiej Brytanii i niedawno wyszła za mąż. – To znaczy nieważne… – zaraz dodał, nie chcąc wyjść na dziwaka. Nadal jednak miał wrażenie, że mówili o tej samej Eileen.
Z kolei temat zawodowy był dla niego wyjątkowo niezręczny. W męskim towarzystwie może by się chełpił swoją pracą. W towarzystwie kobiety było to delikatnie nieprzyjemny temat. Przyjrzał się czarownicy, która zdawała się dużo wiedzieć na temat jego rodziny. Chociaż może nie zupełnie dużo…
– Nie. Niestety nie. Pomagam w Macmillan’s Firewhisky – wyjaśnił, choć dość nieprecyzyjnie. Właściwie specjalnie nie chciał wyjaśniać czym się zajmuje. Nie potrafił się tak chwalić i może to lepiej, bo zaraz dowiedział się, że kobieta pracowała jako nauczycielka i to w Hogwarcie. – Gratuluję dobrej posady – stwierdził. Musiała być wyjątkowo mądra, jeżeli pracowała akurat tam. On miał z kolei trochę więce czasu na rozmowę, szczególnie że towarzysz Pomony w ogóle nie miał zamiaru się pokazać… no, chyba że to właśnie Anthony miał być towarzystwem dla niej. Wtedy wszystko by się zgadzało… pomijając element Benjamina i Elena. – Myślę, że tak – przytaknął. – Ha, jak ja byłem w Hogwarcie to zdarzały mi się podobne sytuacje, których aż nie wypada przypominać – zaśmiał się cicho.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie jestem przyzwyczajona. Ani do towarzystwa lordów czy lady, ani do randek. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłam na jakiejś. Może w poprzednim życiu. Nie jestem atrakcyjną czarownicą. Miałam do tej pory jednego chłopaka, z którym się nawet nie całowałam. Zresztą, wystawił mnie do wiatru dwukrotnie, aż słuch po nim zaginął. I dobrze. Nie potrzebuję kogoś takiego. Potrzebuję… sama już nie wiem kogo ani czego. Tak naprawdę to… chyba nikogo. Powoli przyzwyczajam się do myśli, że na zawsze zostanę sama. Właściwie to rozważam nawet pójście do Gwardii jak tylko podszkolę się w zaklęciach i obronie przed czarną magią, a także trochę w kondycji fizycznej. Związałam swoje życie z Zakonem, za który planuję je również oddać - to nie sprzyja podniosłym, trwałym relacjom, wręcz przeciwnie. Dlatego nie czuję potrzeby, żeby gnać za króliczkiem, który nie jest mi pisany. Skoro jednak Eileen postanowiła mnie z kimś umówić to uznałam, że należy nam się szansa, chociażby niewielka. Widząc osobę Macmillana, który rzekomo miał być moim towarzyszem dzisiejszego wieczoru wiem już, że nic z tego nie będzie. Ani ja nie zdobędę się na szlachecką etykietę, ani on na wydziedziczenie przy założeniu, że to w ogóle mogłoby się kiedykolwiek udać. Nie ma więc o czym mówić ani myśleć, ale nastawiam się do tego spotkania optymistycznie. I naprawdę staram się przy tym zapomnieć o gafach, jakie popełniłam - policzki nieco bledną, pozostawiając jednak widoczny na skórze róż zawstydzenia. Wdech i wydech, Pom. Narobiłaś sobie obciachu, ale teraz już trudno. Nic gorszego nie może się stać, prawda?
Rozpogadzam się nieco, kiedy z ust mężczyzny pada znajome nazwisko. Och, czyli on również zna Eileen! To nie może być przypadek. - Tak, tak, Wilde, teraz Bartius. Dobrze się znacie? - pytam z zainteresowaniem upewniając się tym samym, że to jednak na siebie wzajemnie czekaliśmy. Trochę to niespodziewane i nieprawdopodobne zarazem, ale ten fakt w niczym mi nie przeszkadza. Po serii wybuchów zażenowania z mojej strony teraz będzie już tylko lepiej, zaś wieczór okaże się po prostu miłym wieczorem, o którym zapomnimy dnia następnego, prawda?
- Och - kwituję temat zawodu lorda Macmillana. Wydaje mi się ciekawy, ale skoro nie chce o nim rozmawiać, to nie zamierzam się naprzykrzać. Staram się być taktowna, nawet jeśli bardziej przypominam słonia w składzie porcelany. Najgorsze jest jednak to, że jestem już porządnie głodna. Wyciągam więc jakiegoś batonika z torebki i chociaż to mocno niegrzeczne, to zaczynam go pałaszować. Chyba wolę to od burczącego donośnie żołądka. - Ma lord ochotę? - pytam, naturalnie proponując mu drugi, nietknięty okaz. Mężczyzna niczego sobie nie zamówił więc może jedzenie mu nie smakuje? Cóż, mogliśmy się wtedy umówić w innym miejscu, ale jest jak jest i nie ma co tego roztrząsać. - Bardzo dziękuję - odpowiadam po kolejnym kęsie słodkości, aż ta wreszcie znika z papierka. Tak jak podłe uczucie głodu! - Czyżby lord był w czasach szkolnych krnąbrnym gryfonem? - pytam nauczycielskim, trochę podejrzliwym tonem. Nie chciałam od razu wyjeżdżać z nadętym, mającym wszystko gdzieś ślizgonem, bo to byłoby mocno nie na miejscu, a dzisiaj wyczerpałam wszystkie wstydliwości już na całe życie chyba.
Albo najbliższy tydzień.
Rozpogadzam się nieco, kiedy z ust mężczyzny pada znajome nazwisko. Och, czyli on również zna Eileen! To nie może być przypadek. - Tak, tak, Wilde, teraz Bartius. Dobrze się znacie? - pytam z zainteresowaniem upewniając się tym samym, że to jednak na siebie wzajemnie czekaliśmy. Trochę to niespodziewane i nieprawdopodobne zarazem, ale ten fakt w niczym mi nie przeszkadza. Po serii wybuchów zażenowania z mojej strony teraz będzie już tylko lepiej, zaś wieczór okaże się po prostu miłym wieczorem, o którym zapomnimy dnia następnego, prawda?
- Och - kwituję temat zawodu lorda Macmillana. Wydaje mi się ciekawy, ale skoro nie chce o nim rozmawiać, to nie zamierzam się naprzykrzać. Staram się być taktowna, nawet jeśli bardziej przypominam słonia w składzie porcelany. Najgorsze jest jednak to, że jestem już porządnie głodna. Wyciągam więc jakiegoś batonika z torebki i chociaż to mocno niegrzeczne, to zaczynam go pałaszować. Chyba wolę to od burczącego donośnie żołądka. - Ma lord ochotę? - pytam, naturalnie proponując mu drugi, nietknięty okaz. Mężczyzna niczego sobie nie zamówił więc może jedzenie mu nie smakuje? Cóż, mogliśmy się wtedy umówić w innym miejscu, ale jest jak jest i nie ma co tego roztrząsać. - Bardzo dziękuję - odpowiadam po kolejnym kęsie słodkości, aż ta wreszcie znika z papierka. Tak jak podłe uczucie głodu! - Czyżby lord był w czasach szkolnych krnąbrnym gryfonem? - pytam nauczycielskim, trochę podejrzliwym tonem. Nie chciałam od razu wyjeżdżać z nadętym, mającym wszystko gdzieś ślizgonem, bo to byłoby mocno nie na miejscu, a dzisiaj wyczerpałam wszystkie wstydliwości już na całe życie chyba.
Albo najbliższy tydzień.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie tylko Pomona była nieprzyzwyczajona do randek. Różnica, która zachodziła między nimi była więc taka, że Macmillan nawykł do towarzystwa lordów, choć nie zawsze mu ono sprzyjało. Z tym jednak także można by było się kłócić. Ostatnio i tak „zdziczał”, jak zapewne określiłoby to konserwatywne grono szlachty. Za dużo czasu przebywał w gronie mugolaków. Dla wieku byłaby to plama na honorze. Dla niego takie towarzystwo oznaczało pozbycie się zbędnego oraz wyjątkowo męczącego nadęcia i napięcia przynamniej na chwilę. Może więc to dobrze, że i on, i ona spotkali się w tak zaskakującej i nieprawdopodobnej sytuacji. Może to i dobrze, że za wszystkim, jak się wydawało stała pani Bartius i pan Wright. Pozostawało tylko pytanie dlaczego skazali tę niewinną niewiastę na tak męczące towarzystwo jakim był on.
Jego zaskoczenie spowodowane usłyszeniem znanego imienia zamieniło się w szeroki uśmiech, wyjątkowo szalony, szczególnie po tym gdy czarownica potwierdziła, że chodziło o tę samą Eileen. Tego się nie spodziewał. Zaskakujący zwrot akcji. Biedny Macmillan zaczął jednak zastanawiać się co spowodowało, że Benjamin przysłał go tutaj, no i dlaczego panna Bartius sprawiła, żeby nauczycielka zielarstwa także pojawiła się w tym samym miejscu, w tym samym czasie. To nie mógł być zwykły przypadek, prawda? Nie wyglądało to na coś takiego. To jedno pytanie zaczęło go dręczyć. Bezskutecznie szukał w głowie odpowiedzi. Pojawiały się także wątpliwości, bo w końcu różne przypadki się zdarzają, prawda?
– Dobrze – potwierdził. – Była moją dobrą znajomą w Hogwarcie, wciąż utrzymujemy kontakt – wyjaśnił. Same wspomnienia z Hogwartu, włączając w to pomoc naukową panny Bartius, mimowolnie zaczęły przemykać przez jego głowę. – O ile dobrze zrozumiałem jesteście przyjaciółkami i razem pracujecie, prawda? – Zapytał nieśmiało, nie chcąc wtrącać się w relacje pomiędzy czarownicami. Nie dało się jednak nie dostrzec tego, że panna Sprout była wyjątkowo rozgadana, a on nie chciał wywoływać niechcianej ciszy. Skoro zostali tutaj, najwyraźniej, sprowokowani do rozmowy, to powinni chyba choć trochę porozmawiać. Taki temat wydawał się z kolei neutralny i bezpieczny.
Głupio mu było podtrzymywać temat swojej pracy. Naprawdę nie chciał wyjść na pijaka. Jak by to wyglądało, gdyby lord zaczął rozprawiać o rodzajach whisky przy kobiecie? Owszem, nie było się czego wstydzić, ale miał przed sobą osobę wykształconą, a nie potencjalnego partnera w interesach. Był więc tym bardziej wdzięczny czarownicy, gdy ta zmieniła temat i wyciągnęła batonika.
– Chętnie! – rozweselił się ponownie i sięgnął po swój kawałek. Natychmiast dołączył do pałaszującej nauczycielki. – Nie ma pani za co dziękować. – Na jej pytanie dotyczące domu, do którego należał, zaśmiał się głośno. – Wiem, że spora część Macmillanów należy do Gryffindoru, ale nie ja. Jestem dumnym Puchonem – odpowiedział, napinając dla żartu swoją pierś. – A pani?
Jego zaskoczenie spowodowane usłyszeniem znanego imienia zamieniło się w szeroki uśmiech, wyjątkowo szalony, szczególnie po tym gdy czarownica potwierdziła, że chodziło o tę samą Eileen. Tego się nie spodziewał. Zaskakujący zwrot akcji. Biedny Macmillan zaczął jednak zastanawiać się co spowodowało, że Benjamin przysłał go tutaj, no i dlaczego panna Bartius sprawiła, żeby nauczycielka zielarstwa także pojawiła się w tym samym miejscu, w tym samym czasie. To nie mógł być zwykły przypadek, prawda? Nie wyglądało to na coś takiego. To jedno pytanie zaczęło go dręczyć. Bezskutecznie szukał w głowie odpowiedzi. Pojawiały się także wątpliwości, bo w końcu różne przypadki się zdarzają, prawda?
– Dobrze – potwierdził. – Była moją dobrą znajomą w Hogwarcie, wciąż utrzymujemy kontakt – wyjaśnił. Same wspomnienia z Hogwartu, włączając w to pomoc naukową panny Bartius, mimowolnie zaczęły przemykać przez jego głowę. – O ile dobrze zrozumiałem jesteście przyjaciółkami i razem pracujecie, prawda? – Zapytał nieśmiało, nie chcąc wtrącać się w relacje pomiędzy czarownicami. Nie dało się jednak nie dostrzec tego, że panna Sprout była wyjątkowo rozgadana, a on nie chciał wywoływać niechcianej ciszy. Skoro zostali tutaj, najwyraźniej, sprowokowani do rozmowy, to powinni chyba choć trochę porozmawiać. Taki temat wydawał się z kolei neutralny i bezpieczny.
Głupio mu było podtrzymywać temat swojej pracy. Naprawdę nie chciał wyjść na pijaka. Jak by to wyglądało, gdyby lord zaczął rozprawiać o rodzajach whisky przy kobiecie? Owszem, nie było się czego wstydzić, ale miał przed sobą osobę wykształconą, a nie potencjalnego partnera w interesach. Był więc tym bardziej wdzięczny czarownicy, gdy ta zmieniła temat i wyciągnęła batonika.
– Chętnie! – rozweselił się ponownie i sięgnął po swój kawałek. Natychmiast dołączył do pałaszującej nauczycielki. – Nie ma pani za co dziękować. – Na jej pytanie dotyczące domu, do którego należał, zaśmiał się głośno. – Wiem, że spora część Macmillanów należy do Gryffindoru, ale nie ja. Jestem dumnym Puchonem – odpowiedział, napinając dla żartu swoją pierś. – A pani?
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Doskonale rozumiałabym chęć zmiany środowiska, gdyby nie fakt, że nie zastanawiałam się nad arystokracją więcej niż to konieczne. Większości nawet nie lubię, gdyż tylko nieliczne jednostki pokazały swoją dobrą stronę. Na razie nie wiem co sądzić o siedzącym naprzeciwko Macmillanie, ale wydaje się sympatyczny. Wydaje - wiadomo, że ci z wyższych sfer to nic tylko kręcą, kłamią i mącą. Jednak fakt, że mężczyzna zna Eileen daje mi już sygnał to tego, żeby uwierzyć w jego dobre chęci oraz niezgorszy charakter. Gdybym dowiedziała się jeszcze o przyjacielu Benie, to już w ogóle poczułabym się niemal jak na randce z dobrym znajomym. Albo cofam to - dobrze, że nie wiem. Umawianie się z dobrym znajomym brzmi jednak dość podejrzanie. A może właśnie nie? Nie wiem, to tak naprawdę nieistotne. Zwłaszcza ze świadomością, że to pierwsze oraz ostatnie nasze spotkanie. Staram się je przeżyć możliwie bez większych problemów, chociaż już na początku ta sztuka mi nie wyszła. Wierzę, że od teraz będzie tylko lepiej. Mhm.
Uśmiech Anthony’ego może rzeczywiście jest nieco szalony, ale w gruncie rzeczy uroczy. Nie mogę się nie uśmiechać na ten widok. Czyli nie jest tak źle jak sądziłam, czarodziej może nie żałuje aż tak swojej propozycji zaproszenia mnie do stolika. Jest całkiem miło. Kiwam energicznie głową. - To dobrze o panu świadczy - uznaję z miną znawcy. - Hm, tak. Ale z tym związana jest dziwna historia. Przedtem to Eileen była nauczycielką zielarstwa, ale wyjechała i ja się pojawiłam w międzyczasie zabierając jej pracę. Nieświadomie, naturalnie. Musiała zostać gajową. Mimo to nie poddałyśmy się okrucieństwu uprzedzeń - śmieję się, to trochę zabawna sprawa, że wbrew przypuszczeniom wciąż się przyjaźnimy. Naprawdę zaskakujące.
Tak jak smak batonika. Spodziewałam się orzechów, ale znalazłam dynię zmieszaną z wanilią. Osobliwe, ale smaczne. Identyczny podaję rozmówcy, w czasie jedzenia zastanawiając się nad kolejnymi tematami do konwersacji. Ten przychodzi sam. - No niemożliwe! - zakrzykuję co najmniej, jakbym zauważyła przyjaciela z dawnych lat. - Ja też jestem dumną Puchonką! - potwierdzam entuzjastycznie. - W ogóle uważam, że to najlepszy dom. Jasny, pełen uczuć i sprawiedliwości, ideał - stwierdzam z przekonaniem. To znaczy, inne domy są fajne, naturalnie, ale nie tak jak Hufflepuff. No nie i koniec, nikt mnie nie przekona do swojej racji. - Och, z chęcią pogawędziłabym jeszcze trochę, ale nie będę lordowi zajmować czasu. Zresztą, przypomniałam sobie, że siostra mnie poprosiła o pomoc w pieczeniu. Jakieś przyjęcie robi, całkowicie wyleciało mi to z głowy - mówię nagle, bo rzeczywiście pamięć zstępuje na mnie bardzo niespodziewanie. Szlag. - Proszę nie mieć mi za złe mojego zachowania. Życzę ci pomyślności sir - dodaję grzecznie, po czym wstaję od stołu. Nie wiem jak się żegnają arystokraci, ale w zasadzie to nie jestem żadną lady, więc nie muszę dygać i robić kolejnych głupot. Po prostu macham na pożegnanie, po czym wychodzę z lokalu. I pędzę szybko do Primki, oby mnie nie zabiła.
zt.
Uśmiech Anthony’ego może rzeczywiście jest nieco szalony, ale w gruncie rzeczy uroczy. Nie mogę się nie uśmiechać na ten widok. Czyli nie jest tak źle jak sądziłam, czarodziej może nie żałuje aż tak swojej propozycji zaproszenia mnie do stolika. Jest całkiem miło. Kiwam energicznie głową. - To dobrze o panu świadczy - uznaję z miną znawcy. - Hm, tak. Ale z tym związana jest dziwna historia. Przedtem to Eileen była nauczycielką zielarstwa, ale wyjechała i ja się pojawiłam w międzyczasie zabierając jej pracę. Nieświadomie, naturalnie. Musiała zostać gajową. Mimo to nie poddałyśmy się okrucieństwu uprzedzeń - śmieję się, to trochę zabawna sprawa, że wbrew przypuszczeniom wciąż się przyjaźnimy. Naprawdę zaskakujące.
Tak jak smak batonika. Spodziewałam się orzechów, ale znalazłam dynię zmieszaną z wanilią. Osobliwe, ale smaczne. Identyczny podaję rozmówcy, w czasie jedzenia zastanawiając się nad kolejnymi tematami do konwersacji. Ten przychodzi sam. - No niemożliwe! - zakrzykuję co najmniej, jakbym zauważyła przyjaciela z dawnych lat. - Ja też jestem dumną Puchonką! - potwierdzam entuzjastycznie. - W ogóle uważam, że to najlepszy dom. Jasny, pełen uczuć i sprawiedliwości, ideał - stwierdzam z przekonaniem. To znaczy, inne domy są fajne, naturalnie, ale nie tak jak Hufflepuff. No nie i koniec, nikt mnie nie przekona do swojej racji. - Och, z chęcią pogawędziłabym jeszcze trochę, ale nie będę lordowi zajmować czasu. Zresztą, przypomniałam sobie, że siostra mnie poprosiła o pomoc w pieczeniu. Jakieś przyjęcie robi, całkowicie wyleciało mi to z głowy - mówię nagle, bo rzeczywiście pamięć zstępuje na mnie bardzo niespodziewanie. Szlag. - Proszę nie mieć mi za złe mojego zachowania. Życzę ci pomyślności sir - dodaję grzecznie, po czym wstaję od stołu. Nie wiem jak się żegnają arystokraci, ale w zasadzie to nie jestem żadną lady, więc nie muszę dygać i robić kolejnych głupot. Po prostu macham na pożegnanie, po czym wychodzę z lokalu. I pędzę szybko do Primki, oby mnie nie zabiła.
zt.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Miłe słowa panny Sprout trochę onieśmielały Macmillana, ale jednocześnie sprawiały, że czuł dumę. Nie zawsze dało się słyszeć od nieznajomej osoby, że coś dobrze o nim świadczyło. Większość i tak brała go za awanturnika lub człowieka nie mającego żadnych obowiązków (a wszystko przez to, że dużo podróżował).
Uśmiechał się dalej, gdy czarownica opowiadała jak się poznała z Eileen. Nie spodziewał się co prawda tego, że to akurat przez nią Bartiusowa została gajową… ale z drugiej strony, jeżeli obie czarownice dobrze się dogadywały – wychodziło na to, że nic złego się nie stało. Sama pani Sprout podkreśliła wyraźnie, że pracę zabrała „nieświadomie”, a nie wiedzieć dlaczego, Anthony wyjątkowo ufał jej słowom. Pewnie dlatego, że to właśnie Eileen wysłała ją na całą tę randkę w ciemno.
– Najważniejsze to móc się dogadać – odpowiedział na jej historię. – Eileen zawsze była wyjątkowo dobra i przyjazna. – I on się zaśmiał, zaraz za czarownicą.
Z zaskoczeniem zrozumiał, że smak batonika nie był zwyczajny, ale dobry. Kiwnął ochoczo głową, co by to chciał przez to powiedzieć, że smakołyk okazał się smaczny. Nie wiedział jednak czy zrobiła go Pomona, czy może gdzieś go kupiła. Nie chciał jednak nieuprzejmie wypytywać o kulinarskie zdolności. Może lepiej, żeby ta kwestia pozostała tajemnicą.
– Oczywiście, że najlepszy! – zakrzyknął zaraz za panną Sprout, na nieszczęście z pełnymi ustami. Nie spodziewał się jednak takiej odpowiedzi. Momentalnie się rozochocił, słysząc że i ona należała do domu borsuka. Dobrze, że są czarodzieje, którzy nie wstydzą się przynależności do Hufflepuffu! Zakrył jednak zaraz usta dłonią, co by to nie wypluć przypadkiem kawałka batonika. – Przepraszam – dodał zaraz, przełknął to, co miał w ustach i kontynuował dalej: – Najlepszy dom, jaki mógł kiedykolwiek powstać! Czasami tęsknie za pokojem wspólnym… i wślizgiwaniem się do kuchni!
Czuł, że mogliby rozmawiać dość długo, na nieszczęście, gdy rozmowa zaczynała być wyjątkowo interesująca (zapewne przez fakt, że rozmawiał z Puchonką), panna Sprout musiała iść. Uśmiechnął się jednak, mając nadzieję, że może kiedyś jeszcze się spotkają.
– Nie zajęła mi pani czasu – odpowiedział natychmiast, trochę oburzając się na to stwierdzenie przez śmiech. – Ale rozumiem, rozumiem – dodał zaraz. Pomoc rodzinie była przecież ważniejsza niż tajemnicze randki w ciemno i to w jego towarzystwie (a nie jest to ironia!) Wstał zaraz za Pomoną, co było jego manierą. – Nie mam, nie mam – rzucił, nie chcąc, żeby czarownica przejmowała się tym, że może go uraziła. – I ja wam, panno Sprout. I… powodzenia z pieczeniu!
W pubie został jeszcze chwilę, co by to dokończyć picie, a i żeby zapłacić za wszystko.
|zt
Uśmiechał się dalej, gdy czarownica opowiadała jak się poznała z Eileen. Nie spodziewał się co prawda tego, że to akurat przez nią Bartiusowa została gajową… ale z drugiej strony, jeżeli obie czarownice dobrze się dogadywały – wychodziło na to, że nic złego się nie stało. Sama pani Sprout podkreśliła wyraźnie, że pracę zabrała „nieświadomie”, a nie wiedzieć dlaczego, Anthony wyjątkowo ufał jej słowom. Pewnie dlatego, że to właśnie Eileen wysłała ją na całą tę randkę w ciemno.
– Najważniejsze to móc się dogadać – odpowiedział na jej historię. – Eileen zawsze była wyjątkowo dobra i przyjazna. – I on się zaśmiał, zaraz za czarownicą.
Z zaskoczeniem zrozumiał, że smak batonika nie był zwyczajny, ale dobry. Kiwnął ochoczo głową, co by to chciał przez to powiedzieć, że smakołyk okazał się smaczny. Nie wiedział jednak czy zrobiła go Pomona, czy może gdzieś go kupiła. Nie chciał jednak nieuprzejmie wypytywać o kulinarskie zdolności. Może lepiej, żeby ta kwestia pozostała tajemnicą.
– Oczywiście, że najlepszy! – zakrzyknął zaraz za panną Sprout, na nieszczęście z pełnymi ustami. Nie spodziewał się jednak takiej odpowiedzi. Momentalnie się rozochocił, słysząc że i ona należała do domu borsuka. Dobrze, że są czarodzieje, którzy nie wstydzą się przynależności do Hufflepuffu! Zakrył jednak zaraz usta dłonią, co by to nie wypluć przypadkiem kawałka batonika. – Przepraszam – dodał zaraz, przełknął to, co miał w ustach i kontynuował dalej: – Najlepszy dom, jaki mógł kiedykolwiek powstać! Czasami tęsknie za pokojem wspólnym… i wślizgiwaniem się do kuchni!
Czuł, że mogliby rozmawiać dość długo, na nieszczęście, gdy rozmowa zaczynała być wyjątkowo interesująca (zapewne przez fakt, że rozmawiał z Puchonką), panna Sprout musiała iść. Uśmiechnął się jednak, mając nadzieję, że może kiedyś jeszcze się spotkają.
– Nie zajęła mi pani czasu – odpowiedział natychmiast, trochę oburzając się na to stwierdzenie przez śmiech. – Ale rozumiem, rozumiem – dodał zaraz. Pomoc rodzinie była przecież ważniejsza niż tajemnicze randki w ciemno i to w jego towarzystwie (a nie jest to ironia!) Wstał zaraz za Pomoną, co było jego manierą. – Nie mam, nie mam – rzucił, nie chcąc, żeby czarownica przejmowała się tym, że może go uraziła. – I ja wam, panno Sprout. I… powodzenia z pieczeniu!
W pubie został jeszcze chwilę, co by to dokończyć picie, a i żeby zapłacić za wszystko.
|zt
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niebo było ciemne jak atrament. Księżyc zaszedł za chmury, siąpił lodowaty deszcz, który w połączeniu z szalejącą nieustannie burzą i problemami transportowymi nie zachęcał do opuszczania domu. Francuzka nie kryła więc zaskoczenia widokiem przemoczonej sowy, która zastukała do okna pracowni, wręczając jej list od człowieka wyrzuconego w końcu z głowy. Chociaż w pierwszym zamiarze planowała spalić kopertę a popiół wrzucić do kałuży, których miała pod dostatkiem na każdym kroku, walczyła ze sobą. Z jednej strony nie chciała widzieć go w ogóle, bo przecież, jeśli by nie odpowiedziała, to zamanifestowałaby swoją złość i sprawdziłaby jak bardzo chciał się z nią skontaktować. Ukazałaby zacięcie, niezdrowe, ale nie pierwszy raz. Z drugiej z kolei była zmęczona wszelkimi gierkami, niedopowiedzeniami i niewyjaśnionymi sprawami, których mnogość w ostatnich miesiącach powoli łamała jej barki. Tym, że przebiegu spotkania nie była sobie w stanie wyobrazić, jeszcze się nie przejmowała. Nie potrafiła określić powodu, który zaważył na decyzji, gdy w tonie dość oficjalnym sporządziła odpowiedź, że w porządku, zjawi się na miejscu, i darowała sobie przy tym zbędne komentarze o niesprzyjającej aurze, czy o samej sytuacji, w której się znaleźli.
Po jakimś czasie znalazła się na miejscu, z niezadowoleniem zauważając, że raczej nie kojarzy tego pubu, lecz podjęcia odwrotu w akcie paniki zaniechała: pięciominutowe stanie na deszczu całkowicie przemoczyło wełniany płaszcz. Weszła do środka i zgodnie ze wskazówkami skierowała się na górę, a potem w stronę otoczonych grubymi kotarami balkonów. Oczywiście wzbudziła zainteresowanie otoczenia, ale ono, dla odmiany, nie zainteresowało jej; oszczędziwszy sobie obserwacji i próby wyłapywania potencjalnego zagrożenia, bez większego problemu odnalazła Skamandera, wierząc, że nie naraziłby ich świadomie na niebezpieczeństwo, z którego przy podłym nastroju mogłaby nie być w stanie odeprzeć jak za pierwszym razem.
Dało się też zauważyć zmianę w nastawieniu wili, gdy bez słowa zajęła miejsce obok a zaróżowiona z zimna twarz nie wyrażała w zasadzie nic, poza chłodną, pozorną obojętnością, tak odmienną od każdej z wachlarza zaprezentowanych wcześniej emocji. Jednak gdzieś pod wyćwiczoną już za czasów szkolnych maską czuła zdenerwowanie; nieprzyjemny uścisk w brzuchu towarzyszył jasnowłosej już od opuszczenia domu i wcale nie cieszyła się z tego powodu. Nie przywykła do poważnych rozmów; nie lubiła ich i odkąd pamiętała, unikała jak ognia, przeważnie uciekając przed konfrontacją i tym samym grzebiąc bardzo dużą ilość znajomości, niejednokrotnie tych, na których jej zależało. Długo zresztą walczyła ze sobą, zastanawiając się nad tym czy aby na pewno powinna tutaj przychodzić i tracić czas, nerwy, ale dziwne przywiązanie do aurora – którego powodu nie potrafiła odnaleźć – nie pozwoliło odmówić. Nie raz zresztą w ciągu ostatnich dni zastanawiała się nad wyciągnięciem ręki na zgodę, pofatygowaniem do placówki aurorów, lecz potem przypominała sobie, że mogłaby wybaczyć mu tę męską dumę już dawno, gdyby jednocześnie nie ugodził w jej. Kobiety w swym gniewie nie znały umiaru.
– Mam nadzieję, że nie czekałeś długo – powiedziała spokojnie, ażeby nie wprowadzać od razu negatywnej atmosfery pytaniem o czym chciał porozmawiać skoro ostatnio wyraził się jasno. Chociaż sama zawiniła, była kobietą, czepialską i dostrzegającą drobiazgi, tak jak moment, gdy zasugerował że wcale jej nie ufa. Mokry płaszcz oblepiający drobne ciało potomkini powodował powolnie pojawiającą się na jasnej skórze drobną gęsią skórkę, jednak w przypływie sprzecznych ze sobą emocji targających nią od środka nie zaważała na to. Zamiast tego zacisnęła zęby i wyprostowała się, nie odejmując wyczekującego spojrzenia od twarzy Anthony'ego.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
|10 listopada?
Czuł na barkach ciężar obowiązku, konsekwencji oraz oczekiwań pokładanych w nim przez innych, jak również przez siebie samego. Nie uginał się jednak pod tym naporem. W zasadzie było to coś czego potrzebował by działać, stać prosto, czuć z każdym dniem coraz wyraźniej grunt do którego był dociskany. Po co biec, skoro świat stoi? Teraz jednak bardziej niż kiedykolwiek było za czym nadążać, a on nie zostawał w tyle. Wygoił rany na ciele. Rozświetlił wijące się jak zaraza cienie niepewności wpojone mu przez Voldemorta. Praca fizyczna w rodzinnej stadninie w przeciągu ostatnich kilku dni dały upust nadmiarowi emocji, których nie mógł rozładować przez pracę z powodu przeciągającego się zawieszenia - te w zasadzie już go nie drażniło. Samo to oraz widmo Wizengamotu pochylającego się nad jego osobą również przestało robić na nim wrażenie. Wiedział, że postąpił słusznie. Cudzy osąd i decyzja w tej sprawie nie miały dla niego znaczenia. Dalej zamierzał robić to co robił - wraz z prawem lub też będąc poza nie wyjętym. Miał wrażenie, że ku temu drugiemu to i tak wszystko zmierzało zwłaszcza teraz, gdy to co słuszne nie było już czymś oczywistym. Nie kiedy zepsucie manipulowało definicją przestępstwa, sprawiedliwości, wykroczenia. Na samą myśl robiło mu się mdło. Wyciągnął więc z papierośnicy magicznego papierosa by zdławić nieprzyjemne uczucie oddając się dalszemu wyczekiwaniu na wilę. Ubrany był w biała koszulę sprawiajacą wrażenie mniej dopasowanej niż zazwyczaj. Krzywda wyrządzona przez Voldemorta sprawiła, że zmizerniał. Brak apetytu oraz przeciągające się w nieskończoność bezsenne noce sprawiły, że stracił na wadze, a twarz wciąż nosiła ślady przemęczenia. Płaszcz ociekał z nadmiaru wilgoci będąc przewieszonym przez oparcie innego krzesła. Włosy jak zwykle związane miał w ciasny kok z tyłu głowy.
Siedział przy jednym z zarezerwowanych w ustronniejszej części lokalu stoliku. Użył fałszywych personaliów wiedząc, że jego imię i nazwisko wciąż mogło przyciągać mniej lub bardziej zdrową uwagę, a mu zależało na dyskretnej atmosferze spotkania, które odkładał w czasie zdecydowanie zbyt długo. odpowiednio wcześnie posłał do kobiety sowę informując ją zwięźle o miejscu oraz czasie spotkania. Przez chwilę kusiło go by miejscem spotkania uczynić jej mieszkanie, lecz neutralny grunt restauracji zwyciężył w przedbiegach. Nie chciał by czuła się zbyt pewnie jako wila, a znał ją na tyle by wiedzieć, że publiczna sceneria wzbudzała w niej niepokój ujmując tym samym siłę jej uroku. Nie chciał w końcu by słabość do jej wdzięku wpłynęła na przebieg rozmowy. Zbyt często na to pozwalał co skończyło się na tym, że stworzył jakaś dziwną nić relacji z kobietą z którą w normalnych okolicznościach by się nie zadawał. Chciał to naprostować, zdefiniować, rozwiać cienie niepewności i tu. To było ważne tym bardziej, że wspomnienia z nią związane posłużyły za mentalne ostrze, którym przeorano jego ducha. Musiał zrobić z tym porządek i było to coś sięgające dalej niż minione nieporozumienie, które nie było samo w sobie powodem dzisiejszego spotkania, ani przeciągającego się milczenia z jego strony. Sprawę tamtego wieczoru podsumował oraz skwitował listem tym samym ją zamykając, a nie zapraszając do dyskusji. Ale kto wie, może i o tym przyjdzie tego wieczora im wspomnieć?
- Nie - przyznał gasząc końcówkę papierosa w popielniczce poprzez kilkukrotne stukniecie o jej dno - Ściągnij płaszcz, Solene. Nie jest to dworzec na którym spotykamy się by szybcikiem wymienić się magicznymi kartami - zaproponował w lekkiej formie nakazu nie bardzo widząc jak skomentować inaczej widok sztywno siedzącej w przemoczonej wierzchniej garderobie wili, która chyba tylko prosiła o znak dzięki któremu będzie mogła momentalnie wybiec - Jak będziesz chciała wyjść to wyjdziesz. Nie będę cię gonił, a drzwi wyjściowe nie będą metą. Zamów sobie coś. - chciał dać jej poczucie przestrzeni i zrzucić tą absurdalna atmosferę presji nakazującej mu recytować na czas to co chciał jej przekazać. W końcu nie zmuszał jej by tu przychodziła by odpowiadała na jego list, a jednak widząc jej postawę czuł się jak kat ku któremu przyciągnięto ofiarę. Westchną w duchu.
- Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, czy nie, lecz moje życie ostatnimi czasy stało się nieco...skomplikowane - nie wiedział czy czytała gazety, lecz wydawało mu się oczywiste, iż chociaż potrafi sobie wyobrazić co może się wyrabiać w departamencie kiedy to ponownie zmieniony został Minister, kiedy ujawnił się terroryzujący Anglię Voldemort - o tym nie tylko się pisało, lecz mówiło. Wszędzie - Chciałem z tobą porozmawiać i właściwie im dłużej myślałem o tym, jak tę rozmowę poprowadzić tym bardziej odnosiłem wrażenie, że możesz ją uznać za przesłuchanie, lecz nim nie będzie. Chcę ci zadać kilka pytań. Prywatnie. Nie jestem na służbie, insygnia zostawiłem w domu. Chcę by ta rozmowa przebiegła między tobą, a mną. Rozumiesz...? - popełnił miękki wstęp po którym podniósł na nią zmęczone spojrzenie zielonych oczu odnajdując w jej odbiciu coś świeżego. Może to kwestia rumianego od mrozu lica? - Zacznę od początku. Od tego dlaczego tak bardzo zależało ci na uniknięciu Biura Aurorów. W co jesteś zamieszana i czego tak bardzo nie chcesz bym się dowiedział. Ma to związek z czarną magią? - spytał wprost unosząc nieco wyżej brwi kiedy pociągnął dalej luźne myśli. Ton jego głosu był spokojny, nieoskarżający, na koniec nieco konspiracyjny. Zupełnie jakby snuł bajkę mogącą jednak mieć ostatecznie dość ponure zakończenie. Musiał wiedzieć w o była zamieszana. Istniało prawdopodobieństwo, że ktoś będzie chciał to wykorzystać przeciwko niemu.
Czuł na barkach ciężar obowiązku, konsekwencji oraz oczekiwań pokładanych w nim przez innych, jak również przez siebie samego. Nie uginał się jednak pod tym naporem. W zasadzie było to coś czego potrzebował by działać, stać prosto, czuć z każdym dniem coraz wyraźniej grunt do którego był dociskany. Po co biec, skoro świat stoi? Teraz jednak bardziej niż kiedykolwiek było za czym nadążać, a on nie zostawał w tyle. Wygoił rany na ciele. Rozświetlił wijące się jak zaraza cienie niepewności wpojone mu przez Voldemorta. Praca fizyczna w rodzinnej stadninie w przeciągu ostatnich kilku dni dały upust nadmiarowi emocji, których nie mógł rozładować przez pracę z powodu przeciągającego się zawieszenia - te w zasadzie już go nie drażniło. Samo to oraz widmo Wizengamotu pochylającego się nad jego osobą również przestało robić na nim wrażenie. Wiedział, że postąpił słusznie. Cudzy osąd i decyzja w tej sprawie nie miały dla niego znaczenia. Dalej zamierzał robić to co robił - wraz z prawem lub też będąc poza nie wyjętym. Miał wrażenie, że ku temu drugiemu to i tak wszystko zmierzało zwłaszcza teraz, gdy to co słuszne nie było już czymś oczywistym. Nie kiedy zepsucie manipulowało definicją przestępstwa, sprawiedliwości, wykroczenia. Na samą myśl robiło mu się mdło. Wyciągnął więc z papierośnicy magicznego papierosa by zdławić nieprzyjemne uczucie oddając się dalszemu wyczekiwaniu na wilę. Ubrany był w biała koszulę sprawiajacą wrażenie mniej dopasowanej niż zazwyczaj. Krzywda wyrządzona przez Voldemorta sprawiła, że zmizerniał. Brak apetytu oraz przeciągające się w nieskończoność bezsenne noce sprawiły, że stracił na wadze, a twarz wciąż nosiła ślady przemęczenia. Płaszcz ociekał z nadmiaru wilgoci będąc przewieszonym przez oparcie innego krzesła. Włosy jak zwykle związane miał w ciasny kok z tyłu głowy.
Siedział przy jednym z zarezerwowanych w ustronniejszej części lokalu stoliku. Użył fałszywych personaliów wiedząc, że jego imię i nazwisko wciąż mogło przyciągać mniej lub bardziej zdrową uwagę, a mu zależało na dyskretnej atmosferze spotkania, które odkładał w czasie zdecydowanie zbyt długo. odpowiednio wcześnie posłał do kobiety sowę informując ją zwięźle o miejscu oraz czasie spotkania. Przez chwilę kusiło go by miejscem spotkania uczynić jej mieszkanie, lecz neutralny grunt restauracji zwyciężył w przedbiegach. Nie chciał by czuła się zbyt pewnie jako wila, a znał ją na tyle by wiedzieć, że publiczna sceneria wzbudzała w niej niepokój ujmując tym samym siłę jej uroku. Nie chciał w końcu by słabość do jej wdzięku wpłynęła na przebieg rozmowy. Zbyt często na to pozwalał co skończyło się na tym, że stworzył jakaś dziwną nić relacji z kobietą z którą w normalnych okolicznościach by się nie zadawał. Chciał to naprostować, zdefiniować, rozwiać cienie niepewności i tu. To było ważne tym bardziej, że wspomnienia z nią związane posłużyły za mentalne ostrze, którym przeorano jego ducha. Musiał zrobić z tym porządek i było to coś sięgające dalej niż minione nieporozumienie, które nie było samo w sobie powodem dzisiejszego spotkania, ani przeciągającego się milczenia z jego strony. Sprawę tamtego wieczoru podsumował oraz skwitował listem tym samym ją zamykając, a nie zapraszając do dyskusji. Ale kto wie, może i o tym przyjdzie tego wieczora im wspomnieć?
- Nie - przyznał gasząc końcówkę papierosa w popielniczce poprzez kilkukrotne stukniecie o jej dno - Ściągnij płaszcz, Solene. Nie jest to dworzec na którym spotykamy się by szybcikiem wymienić się magicznymi kartami - zaproponował w lekkiej formie nakazu nie bardzo widząc jak skomentować inaczej widok sztywno siedzącej w przemoczonej wierzchniej garderobie wili, która chyba tylko prosiła o znak dzięki któremu będzie mogła momentalnie wybiec - Jak będziesz chciała wyjść to wyjdziesz. Nie będę cię gonił, a drzwi wyjściowe nie będą metą. Zamów sobie coś. - chciał dać jej poczucie przestrzeni i zrzucić tą absurdalna atmosferę presji nakazującej mu recytować na czas to co chciał jej przekazać. W końcu nie zmuszał jej by tu przychodziła by odpowiadała na jego list, a jednak widząc jej postawę czuł się jak kat ku któremu przyciągnięto ofiarę. Westchną w duchu.
- Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, czy nie, lecz moje życie ostatnimi czasy stało się nieco...skomplikowane - nie wiedział czy czytała gazety, lecz wydawało mu się oczywiste, iż chociaż potrafi sobie wyobrazić co może się wyrabiać w departamencie kiedy to ponownie zmieniony został Minister, kiedy ujawnił się terroryzujący Anglię Voldemort - o tym nie tylko się pisało, lecz mówiło. Wszędzie - Chciałem z tobą porozmawiać i właściwie im dłużej myślałem o tym, jak tę rozmowę poprowadzić tym bardziej odnosiłem wrażenie, że możesz ją uznać za przesłuchanie, lecz nim nie będzie. Chcę ci zadać kilka pytań. Prywatnie. Nie jestem na służbie, insygnia zostawiłem w domu. Chcę by ta rozmowa przebiegła między tobą, a mną. Rozumiesz...? - popełnił miękki wstęp po którym podniósł na nią zmęczone spojrzenie zielonych oczu odnajdując w jej odbiciu coś świeżego. Może to kwestia rumianego od mrozu lica? - Zacznę od początku. Od tego dlaczego tak bardzo zależało ci na uniknięciu Biura Aurorów. W co jesteś zamieszana i czego tak bardzo nie chcesz bym się dowiedział. Ma to związek z czarną magią? - spytał wprost unosząc nieco wyżej brwi kiedy pociągnął dalej luźne myśli. Ton jego głosu był spokojny, nieoskarżający, na koniec nieco konspiracyjny. Zupełnie jakby snuł bajkę mogącą jednak mieć ostatecznie dość ponure zakończenie. Musiał wiedzieć w o była zamieszana. Istniało prawdopodobieństwo, że ktoś będzie chciał to wykorzystać przeciwko niemu.
Find your wings
Pub pod Roztańczonym Czartem
Szybka odpowiedź