Dworzec King Cross
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dworzec King Cross
"Przy peronie stał czerwony parowóz, a za nim wagony pełne ludzi. Na tabliczce widniał napis: Pociąg ekspresowy do Hogwartu, godzina jedenasta. Harry spojrzał za siebie i tam, gdzie była barierka, zobaczył łuk z kutego żelaza z napisem: Peron numer dziewięć i trzy czwarte. A więc udało się.
Kłęby dymu z parowozu przepływały nad głowami ludzi, a pomiędzy ich nogami kręciło się mnóstwo kotów różnej maści. Przez zgiełk podnieconych głosów i zgrzyt ciężkich kufrów przebijało się od czasu do czasu pohukiwanie sów. W kilku wagonach było już pełno uczniów. Niektórzy wychylali się przez okna, by porozmawiać ze swoimi rodzinami, inni walczyli o miejsca siedzące. Harry pchał swój wózek wzdłuż pociągu, rozglądając się za wolnym miejscem".
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy i +10 dla Śmierciożerców.Kłęby dymu z parowozu przepływały nad głowami ludzi, a pomiędzy ich nogami kręciło się mnóstwo kotów różnej maści. Przez zgiełk podnieconych głosów i zgrzyt ciężkich kufrów przebijało się od czasu do czasu pohukiwanie sów. W kilku wagonach było już pełno uczniów. Niektórzy wychylali się przez okna, by porozmawiać ze swoimi rodzinami, inni walczyli o miejsca siedzące. Harry pchał swój wózek wzdłuż pociągu, rozglądając się za wolnym miejscem".
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 28.08.18 20:15, w całości zmieniany 2 razy
Wyciągnął różdżkę ku skroni, szepcząc formułę zaklęcia:
- Capillus - zamierzając zamienić swoje dłuższe jasne gładkie włosy w czarne i kręcone, wyciągając je też na długości, żeby mocniej opadały na twarz i wrzucił skrywający je wcześniej kaszkiet do kieszeni kurtki; istotna i drastyczna zmiana charakterystycznego elementu ciała jak wierzył nawet jeśli nie uchroni przed policją dzisiaj, to utrudni odnalezienie go i potwierdzenie jego tożsamości później. Zaklęcie nie wykazało niczyjej obecności, na ten moment mógł uwierzyć, że był tutaj sam. Ale - co dalej? Zaklął szpetnie pod nosem, raz, drugi, trzeci, zapędzony w kozi róg jak zwierzę; piwnica wydawała się drogą bez wyjścia, opuszczenie budynku zbyt ryzykowne, czy piętro? Z piętra ostatecznie dało się wyskoczyć, jeśli psy wtargną do środka, przemknął w kierunku schodów z zamiarem przedostania się na piętro. Nie tracił czasu na nic, co go otaczało, przestrzeń sprawiała wrażenie opuszczonej, a cisza dawała szansę na to, że opuszczonego budynku nikt nie zamieszkiwał. Zbyt często zdarzało mu się przypadkiem trafiać na ludzi, którzy wciąż ukrywali się w mieście, ostatecznie, czego chciał, to sprowadzić im na głowę służby - przypadkiem. Czy zaklęcie wskazałoby ich bliskość, nie wiedział, ale głucha cisza potwierdzała moc inkantacji. Przeskakiwał po kilka schodków na raz, ze zbyt szybko bijącym sercem, z determinacją, czujnie rozglądając się wokół, wypatrując śladu ruchu, świeżych śladów, które mógłby pozostawić ktoś, kto wciąż tu żył. Znalazłszy się na górze starał się trzymać blisko ścian z oknami, szukając drogi ucieczki - na zewnątrz - jednocześnie nie stając w samych oknach, by nie ściągnąć niepotrzebnej uwagi.
- Capillus - zamierzając zamienić swoje dłuższe jasne gładkie włosy w czarne i kręcone, wyciągając je też na długości, żeby mocniej opadały na twarz i wrzucił skrywający je wcześniej kaszkiet do kieszeni kurtki; istotna i drastyczna zmiana charakterystycznego elementu ciała jak wierzył nawet jeśli nie uchroni przed policją dzisiaj, to utrudni odnalezienie go i potwierdzenie jego tożsamości później. Zaklęcie nie wykazało niczyjej obecności, na ten moment mógł uwierzyć, że był tutaj sam. Ale - co dalej? Zaklął szpetnie pod nosem, raz, drugi, trzeci, zapędzony w kozi róg jak zwierzę; piwnica wydawała się drogą bez wyjścia, opuszczenie budynku zbyt ryzykowne, czy piętro? Z piętra ostatecznie dało się wyskoczyć, jeśli psy wtargną do środka, przemknął w kierunku schodów z zamiarem przedostania się na piętro. Nie tracił czasu na nic, co go otaczało, przestrzeń sprawiała wrażenie opuszczonej, a cisza dawała szansę na to, że opuszczonego budynku nikt nie zamieszkiwał. Zbyt często zdarzało mu się przypadkiem trafiać na ludzi, którzy wciąż ukrywali się w mieście, ostatecznie, czego chciał, to sprowadzić im na głowę służby - przypadkiem. Czy zaklęcie wskazałoby ich bliskość, nie wiedział, ale głucha cisza potwierdzała moc inkantacji. Przeskakiwał po kilka schodków na raz, ze zbyt szybko bijącym sercem, z determinacją, czujnie rozglądając się wokół, wypatrując śladu ruchu, świeżych śladów, które mógłby pozostawić ktoś, kto wciąż tu żył. Znalazłszy się na górze starał się trzymać blisko ścian z oknami, szukając drogi ucieczki - na zewnątrz - jednocześnie nie stając w samych oknach, by nie ściągnąć niepotrzebnej uwagi.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Tak proste zaklęcie nie mogło Marcela zawieść. Mimo szeptu magia usłuchała młodzieńca bez wahania i poczęła rozpływać się wokół jego głowy, osiadając miękko na włosach ukrytych pod kaszkietem. Powoli wydłużyła je do wyobrażonej przez Sallowa długości, jednocześnie tłumiąc blond w dużo ciemniejszym, jednolitym odcieniu czerni. Kosmyki poczęły skręcać się dopiero na samym końcu i robiły to jeszcze, kiedy zwinnie przeskakiwał stopnie schodów, wkraczając na kolejny poziom opustoszałego domostwa.
W ciągu kilku sekund znalazł się na poddaszu ciągnącym od jednej ściany do drugiej, w której spory otwór wręcz przyciągał, by przezeń wyskoczyć. Na szczęście dla Marcela nie musiał tego robić. Kilka złączonych ze sobą desek pełniło rolę kładki prosto do kolejnej dziury w ścianie sąsiadującego budynku, z pewnością nie mającej nic wspólnego z oknem. Ktokolwiek stworzył to przejście, musiał mieć podobne doświadczenia co Marcel. Dwie mansardy z zamkniętymi oknami dawały widok na ulice, którą raptem kilka chwil temu biegł, uciekając i, choć chował się, by nie zostać zauważonym, to wystarczyło wychylić się odrobinę, żeby upewnić się, że nikt z patrolu nie znajdował się po tej stronie. Nie był w stanie dostrzec ogródka, lecz na pewno usłyszałby, gdyby ktoś przechodził przez płot w dokładnie ten sam sposób. Tym niemniej, skrywając się na strychu, wzrokiem odnalazł nieużywane łóżko, na wpół otwartą szafę oraz stolik z mugolską lampką. Jedyna, dość oczywista droga wiodła przez nieznanej konstrukcji kładkę i wyglądała na tyle świeżo, iż mogła zostać stworzona całkiem niedawno przez nie wiadomo kogo. Przeciśnięcie się przez jedno z okien mansardy również nie byłoby dla Marcela problemem, choć naprawdę łatwo można było spaść. Wciąż mógł wrócić na parter, z którego nadal nie docierały odgłosy stróżów prawa Malfoya, czyniąc sytuację jeszcze bardziej niepokojącą. Cokolwiek jednak miał postanowić, musiał działać bez zbędnej zwłoki. Przebywanie w tym budynku nie dawało poczucia bezpieczeństwa ani ciepła z resztą podobnie jak sam Londyn.
W ciągu kilku sekund znalazł się na poddaszu ciągnącym od jednej ściany do drugiej, w której spory otwór wręcz przyciągał, by przezeń wyskoczyć. Na szczęście dla Marcela nie musiał tego robić. Kilka złączonych ze sobą desek pełniło rolę kładki prosto do kolejnej dziury w ścianie sąsiadującego budynku, z pewnością nie mającej nic wspólnego z oknem. Ktokolwiek stworzył to przejście, musiał mieć podobne doświadczenia co Marcel. Dwie mansardy z zamkniętymi oknami dawały widok na ulice, którą raptem kilka chwil temu biegł, uciekając i, choć chował się, by nie zostać zauważonym, to wystarczyło wychylić się odrobinę, żeby upewnić się, że nikt z patrolu nie znajdował się po tej stronie. Nie był w stanie dostrzec ogródka, lecz na pewno usłyszałby, gdyby ktoś przechodził przez płot w dokładnie ten sam sposób. Tym niemniej, skrywając się na strychu, wzrokiem odnalazł nieużywane łóżko, na wpół otwartą szafę oraz stolik z mugolską lampką. Jedyna, dość oczywista droga wiodła przez nieznanej konstrukcji kładkę i wyglądała na tyle świeżo, iż mogła zostać stworzona całkiem niedawno przez nie wiadomo kogo. Przeciśnięcie się przez jedno z okien mansardy również nie byłoby dla Marcela problemem, choć naprawdę łatwo można było spaść. Wciąż mógł wrócić na parter, z którego nadal nie docierały odgłosy stróżów prawa Malfoya, czyniąc sytuację jeszcze bardziej niepokojącą. Cokolwiek jednak miał postanowić, musiał działać bez zbędnej zwłoki. Przebywanie w tym budynku nie dawało poczucia bezpieczeństwa ani ciepła z resztą podobnie jak sam Londyn.
W ustach zmełł przekleństwo, kiedy dostrzegł kładkę; jego pierwsza myśl uciekała do człowieka, który ją tutaj ułożył. Od dołu chyba nie zwracała większej uwagi, nie dostrzegł jej przecież, czy korzystając z tego przejścia zdradzi czyjąś kryjówkę? Wiedział, że Londyn wciąż był pełen ukrywających się czarodziejów, nie ta dawno temu spadł na głowę Anne w podobny sposób, uciekając przed policją, odbierając jej schronienie, do którego wbiegły wściekłe psy. Nie chciał tego robić z kolejnym człowiekiem - ale jaki miał w tym momencie wybór? Mógł skoczyć w dół, ale czy tam mogli czekać na niego policjanci? Nasłuchiwał, od dołu nikt nie szedł. Miał jednak w pamięci ich poprzednie głosy, dokądś zmierzali, chcieli go okrążyć? Którędy? Był zagubiony, a serce biło zbyt szybko, by zdążył się namyślić.
- Pieprzona suka - mamrotał pod nosem kolejne inwektywy w kierunku lady Black, decydując się wyjść na kładkę; kroki stawiał ostrożnie, stopa za stopą, dla zachowania równowagi rozkładając ramiona po bokach i choć starał się szybko zniknąć po drugiej stronie budynku, to kroki stawiał na tyle ostrożnie, by uczynić to bezszelestnie, nie zwrócić na siebie uwagi. Nie pozwolić deskom na skrzypnięcie, a miękkim podeszwom butów na zbyt ciężki krok - potrafił przecież poruszać się zgrabnie. Nie mógł mieć pewności, czy od dołu nikt go nie dostrzeże. Nie pomyślał też o tym, że podążając najbardziej oczywistą drogą mógł biegnąć prosto w paszczę wygłodniałego lwa - nie myślał na tyle trzeźwo, kierując się ślepym instynktem. Samo przejście przez kładkę nie wywoływało w nim lęku, choć zawieszona wysoko i w miejscu jakkolwiek niewartym zaufania. Potrafił jednak chodzić po linie, która była znacznie węższa i zdecydowanie mniej stabilna od tej kładki, chybotała się na boki, w górę i w dół, nie pozwalała na postawienie na niej całej podeszwy stopy - czy tym razem miał się przeliczyć? Serce łopotało jak oszalałe, kiedy uszy wsłuchiwały się w miejski rytm, usiłując wyczuć głosy goniących go psów.
na skradanie albo na akrobatykę, nie jestem pewna
- Pieprzona suka - mamrotał pod nosem kolejne inwektywy w kierunku lady Black, decydując się wyjść na kładkę; kroki stawiał ostrożnie, stopa za stopą, dla zachowania równowagi rozkładając ramiona po bokach i choć starał się szybko zniknąć po drugiej stronie budynku, to kroki stawiał na tyle ostrożnie, by uczynić to bezszelestnie, nie zwrócić na siebie uwagi. Nie pozwolić deskom na skrzypnięcie, a miękkim podeszwom butów na zbyt ciężki krok - potrafił przecież poruszać się zgrabnie. Nie mógł mieć pewności, czy od dołu nikt go nie dostrzeże. Nie pomyślał też o tym, że podążając najbardziej oczywistą drogą mógł biegnąć prosto w paszczę wygłodniałego lwa - nie myślał na tyle trzeźwo, kierując się ślepym instynktem. Samo przejście przez kładkę nie wywoływało w nim lęku, choć zawieszona wysoko i w miejscu jakkolwiek niewartym zaufania. Potrafił jednak chodzić po linie, która była znacznie węższa i zdecydowanie mniej stabilna od tej kładki, chybotała się na boki, w górę i w dół, nie pozwalała na postawienie na niej całej podeszwy stopy - czy tym razem miał się przeliczyć? Serce łopotało jak oszalałe, kiedy uszy wsłuchiwały się w miejski rytm, usiłując wyczuć głosy goniących go psów.
na skradanie albo na akrobatykę, nie jestem pewna
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 69
'k100' : 69
Gdyby tylko ktoś był w stanie usłyszeć słowa Marcela, zrugałby go od góry do dołu za tak nieeleganckie słownictwo. Miał jednak to szczęście, że nie napotkał jeszcze na swojej drodze żadnej starszej kobiety, które zazwyczaj bywały niezwykle wyczulone na tak rynsztokowy język, szczególnie u młodzieńców. Miał za to przed sobą wyzwanie pokonania kładki, którą całkowicie słusznie oceniał jako niegodną zaufania oraz, co ważniejsze, postawioną przez kogoś, kto najwyraźniej przewidział w swym zamyśle potrzebę połączenia dwóch budynków w ten sposób dla nieznanych Sallowowi celów. Trudno było wziąć pod uwagę inne okoliczności.
Pierwszy krok postawiony na kładce wywołał charakterystyczny dźwięk prowizorycznie złączonych za pomocą gwoździ i sznurów desek. Ewentualna próba ciężaru wykazałaby charakterystyczne chybotanie po gdzieś środku, gdzie środek masy całej konstrukcji zbiegał się i utrzymywał w bieżącym położeniu. Każdy kolejny, stawiany z niebywałą wprawą oraz doświadczeniem akrobaty pozwolił Marcelowi bezpiecznie dotrzeć do dziury w ścianie drugiego budynku. Ciche trzeszczenie desek towarzyszyło mu raptem przez kilka wyjątkowo długich sekund i szybko stało się wspomnieniem, na które mógł spoglądać przez ramię. To samo, na którym poczuł przedziwny powiew chłodu, jakby przechodził przez pionową taflę wody w momencie wkraczania do budynku. Czymkolwiek było to uczucie, Sallow nie miał wielkiej wiedzy, która pozwoliłaby mu trafnie określić, czy doznanie miało magiczne pochodzenie. Mógł jedynie podejrzewać i snuć domysły, a na to nie było czasu. Nagłe zamilknięcie patrolu pozostawało niepokojące podobnie jak poddasze, do którego trafił. Deja vu.
Pomieszczenie było identyczne do poprzedniego. Dwie mansardy, po drugiej stronie drewniana kładka prowadząca do kolejnego budynku. Schody prowadzące na parter po prawej. To samo łóżko, dokładnie taka sama szafa. Zupełnie jakby ktoś zaplanował tego rodzaju miejsce z zamiarem wpędzenia potencjalnego intruza w pułapkę bez wyjścia. A może jedynie zapragnął stworzyć trasę, która miała poprowadzić go w bezpieczne miejsce.
Pierwszy krok postawiony na kładce wywołał charakterystyczny dźwięk prowizorycznie złączonych za pomocą gwoździ i sznurów desek. Ewentualna próba ciężaru wykazałaby charakterystyczne chybotanie po gdzieś środku, gdzie środek masy całej konstrukcji zbiegał się i utrzymywał w bieżącym położeniu. Każdy kolejny, stawiany z niebywałą wprawą oraz doświadczeniem akrobaty pozwolił Marcelowi bezpiecznie dotrzeć do dziury w ścianie drugiego budynku. Ciche trzeszczenie desek towarzyszyło mu raptem przez kilka wyjątkowo długich sekund i szybko stało się wspomnieniem, na które mógł spoglądać przez ramię. To samo, na którym poczuł przedziwny powiew chłodu, jakby przechodził przez pionową taflę wody w momencie wkraczania do budynku. Czymkolwiek było to uczucie, Sallow nie miał wielkiej wiedzy, która pozwoliłaby mu trafnie określić, czy doznanie miało magiczne pochodzenie. Mógł jedynie podejrzewać i snuć domysły, a na to nie było czasu. Nagłe zamilknięcie patrolu pozostawało niepokojące podobnie jak poddasze, do którego trafił. Deja vu.
Pomieszczenie było identyczne do poprzedniego. Dwie mansardy, po drugiej stronie drewniana kładka prowadząca do kolejnego budynku. Schody prowadzące na parter po prawej. To samo łóżko, dokładnie taka sama szafa. Zupełnie jakby ktoś zaplanował tego rodzaju miejsce z zamiarem wpędzenia potencjalnego intruza w pułapkę bez wyjścia. A może jedynie zapragnął stworzyć trasę, która miała poprowadzić go w bezpieczne miejsce.
Z gracją zeskoczył z kładki do środka, przemykając przez chłodną barierę, by dostrzec... właściwie co? To samo? Cofnął się gwałtownie pół kroku, dokładnie mierząc wnętrze spojrzeniem; zmełł w ustach przekleństwo, tym razem w głowie, w obawie, że ktoś - coś - mogło go tutaj usłyszeć, czy to możliwe, żeby budynki obok miały te same nie tylko rozkłady, ale i wnętrza ta bliźniaczo do siebie podobne? Co gorsza - spojrzał w dal, dostrzegając lustrzane odbicie przeszłości, w co on wlazł? Gdzie on był?
- O, k... - zaczął, nim oprzytomniał, że lepiej byłoby zachować teraz ciszę; palce dłoni wplotły się między włosy, starając się uspokoić tętno krwi przy skroni, z wolna wpadał w panikę. Gdzie powinien ruszyć, w przód czy w tył? Czy w ogóle się stąd ruszał w ten sposób, czy wrócił skąd przyszedł? Obejrzał się przez ramię, chcąc dostrzec, co widział po drugiej stronie kładki, po drugiej stronie budynku - wyciągając dłoń, by przełożyć ją przez barierę, która uderzyła wcześniej subtelnym chłodem - czy w ogóle mógł stąd wyjść?
- Carpiene - wypowiedział bez zawahania, ująwszy w dłoń różdżkę, choć w jednej chwili zdał sobie sprawę z tego, że i tak nie miał przy sobie wytrychów, które mogłyby mu umożliwić wydostanie się z ewentualnej matni. Myśl, idioto, jak te budynki wyglądały od zewnątrz? Czy w topografii miasta, którą przecież znasz, było w ogóle miejsce na podobny układ? Przypadki chodziły po ludziach, za pierwszym razem mógł liczyć na szczęście: nie był jednak naiwny, od lat żył na ulicy i dobrze wiedział, że kilka przypadkowych następujących jeden po sobie tworzyły przeważnie misternie uknuty plan, w który wlazł jak dziecko, do tego ślepe. Ostatecznie mógł schować się w meblach i przeczekać, póki gwar na ulicy nie ucichnie - czy miał inne wyjście? Biegnąć w ten sposób dalej przed siebie nie widział sensu. Czy był w stanie wyjść stąd od parteru? Dokąd pobiegły psy? Nie słyszał ich, nie słyszał nikogo, choć najbardziej chciałby nie słyszeć teraz samego siebie.
- O, k... - zaczął, nim oprzytomniał, że lepiej byłoby zachować teraz ciszę; palce dłoni wplotły się między włosy, starając się uspokoić tętno krwi przy skroni, z wolna wpadał w panikę. Gdzie powinien ruszyć, w przód czy w tył? Czy w ogóle się stąd ruszał w ten sposób, czy wrócił skąd przyszedł? Obejrzał się przez ramię, chcąc dostrzec, co widział po drugiej stronie kładki, po drugiej stronie budynku - wyciągając dłoń, by przełożyć ją przez barierę, która uderzyła wcześniej subtelnym chłodem - czy w ogóle mógł stąd wyjść?
- Carpiene - wypowiedział bez zawahania, ująwszy w dłoń różdżkę, choć w jednej chwili zdał sobie sprawę z tego, że i tak nie miał przy sobie wytrychów, które mogłyby mu umożliwić wydostanie się z ewentualnej matni. Myśl, idioto, jak te budynki wyglądały od zewnątrz? Czy w topografii miasta, którą przecież znasz, było w ogóle miejsce na podobny układ? Przypadki chodziły po ludziach, za pierwszym razem mógł liczyć na szczęście: nie był jednak naiwny, od lat żył na ulicy i dobrze wiedział, że kilka przypadkowych następujących jeden po sobie tworzyły przeważnie misternie uknuty plan, w który wlazł jak dziecko, do tego ślepe. Ostatecznie mógł schować się w meblach i przeczekać, póki gwar na ulicy nie ucichnie - czy miał inne wyjście? Biegnąć w ten sposób dalej przed siebie nie widział sensu. Czy był w stanie wyjść stąd od parteru? Dokąd pobiegły psy? Nie słyszał ich, nie słyszał nikogo, choć najbardziej chciałby nie słyszeć teraz samego siebie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
Niepełne wykrzyknienie wyrwało się z ust Marcela, który mógł jedynie mieć nadzieję, że znajdował się w budynku sam, a to dziwne uczucie chłodu nie było żadną pułapką bądź innego rodzaju zabezpieczeniem pozwalającym go zlokalizować. Cofając się, usłyszał skrzypienie podłogowej deski pod prawym butem, a patrząc przez kolejne przejście mógł ujrzeć równie podobne pomieszczenie w następnym budynku. Spoglądając za siebie, Marcel widział poddasze, w którym był raptem kilka chwil wcześniej. Wyciągnąwszy dłoń do dziury, przez którą przeszedł, raz jeszcze poczuł chłodną taflę, gdy tylko palce znalazły się na zewnątrz. Jednocześnie doznał uczucia, iż poddasze było wyjątkowo ciepłym miejscem. Chłodna tafla stanowiła najwyraźniej część zaklęcia utrzymującego ciepło w pomieszczeniu. Nic nie utrudniało mu możliwości zawrócenia.
Inkantacja śmiało wypowiedziana rozbrzmiała na poddaszu. Drewno rozgrzało się w dłoni Marcela na krótką chwilę. Różdżka zadrżała na moment, lecz formuła i naprędce formułowane skupienie nie przyniosły żadnego efektu. Sallow nie otrzymał żadnej informacji odnośnie pułapek czy zabezpieczeń mogących znajdować się wokół. Zaklęcie okazało się niewystarczająco silne, by odnieść pożądany skutek, najwyraźniej na skutek intensywnego myślenia odnośnie zabudowy zdobiącej oczyszczony z mugoli Londyn.
Budynki, do których Marcel trafił, a które mijał w trakcie biegu ulicą, stanowiły część szeregowego osiedla, co pozwalało pozostać w przekonaniu, iż wszystkie sąsiadujące ze sobą domy posiadały podobne rozmiary, układ, a nawet wystrój; opustoszały, pełen pleśni i wilgoci. Sallow co najmniej kilkukrotnie trafił na podobne otoczenie w swoich wędrówkach po Londynie, lecz to konkretne miejsce dopiero poznawał. Tym niemniej mógł wykorzystać swoje wcześniejsze doświadczenia. Mimo niewiedzy odnośnie położenia oraz ruchów patrolu, mógł bez przeszkód zawrócić, przejść do kolejnego budynku kładką. Mógł nawet schować się w szafie i przeczekać deszcz, który dopiero co zaczął ciężkimi kroplami uderzać w dachówki ponad nim. Pozostawało jedynie pytanie, czy to wystarczy.
Inkantacja śmiało wypowiedziana rozbrzmiała na poddaszu. Drewno rozgrzało się w dłoni Marcela na krótką chwilę. Różdżka zadrżała na moment, lecz formuła i naprędce formułowane skupienie nie przyniosły żadnego efektu. Sallow nie otrzymał żadnej informacji odnośnie pułapek czy zabezpieczeń mogących znajdować się wokół. Zaklęcie okazało się niewystarczająco silne, by odnieść pożądany skutek, najwyraźniej na skutek intensywnego myślenia odnośnie zabudowy zdobiącej oczyszczony z mugoli Londyn.
Budynki, do których Marcel trafił, a które mijał w trakcie biegu ulicą, stanowiły część szeregowego osiedla, co pozwalało pozostać w przekonaniu, iż wszystkie sąsiadujące ze sobą domy posiadały podobne rozmiary, układ, a nawet wystrój; opustoszały, pełen pleśni i wilgoci. Sallow co najmniej kilkukrotnie trafił na podobne otoczenie w swoich wędrówkach po Londynie, lecz to konkretne miejsce dopiero poznawał. Tym niemniej mógł wykorzystać swoje wcześniejsze doświadczenia. Mimo niewiedzy odnośnie położenia oraz ruchów patrolu, mógł bez przeszkód zawrócić, przejść do kolejnego budynku kładką. Mógł nawet schować się w szafie i przeczekać deszcz, który dopiero co zaczął ciężkimi kroplami uderzać w dachówki ponad nim. Pozostawało jedynie pytanie, czy to wystarczy.
Mógł, mógł wrócić, mógł przesunąć dłoń przez niewidzialną chłodną barierę, czy to możiiwe, że magia rzeczywiśćie chroniła tylko przed chłodem? Jego zaklęcie nie osiągnęło efektu, wciąż sprawiało mu trudność - i tym razem wiązka nie zmaterializowała pożądanego promienia. Mógł próbować ponownie, ale nie miał na to czasu, nie powinien zostawać tu ni chwili dłużej. Zacisnął dłoń na różdżce i skrył ja ponownie w kieszeni, pokonując pomieszczenie, po drodze z uwagą przyglądając się wnętrzu. Po drodze otworzył drzwi szafy, takimi je pozostawiając, by mieć pewność, że nie znajdzie się w tym samym pomieszczeniu ponownie - a w faktycznie podobnym tuż obok. Most z kładek wydawał się absurdalnie nieprawdopodobny - ale może jednak dokądś prowadził? Stanął w oknie, wyskakując na kładkę prowadzącą do kolejnego sąsiedniego budynku i przemknął wzdłuż niej na drugą stronę, nieśpiesznie, powoli, kroki stawiając po cichu i ostrożnie, nie zamierzając poczynić przy tym zbędnego rabanu, spozierając w dół pod nogi, by odszukać wzrokiem ulicę - i przyjrzeć się z uwagą szczegółom alei, by odnaleźć jak najwięcej szczegółów odróżniających jej od wcześniejszej ulicy.
skradanie? akrobatyka? spostrzegawczość??
skradanie? akrobatyka? spostrzegawczość??
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
Perspektywa zawrócenia nie była tą, którą Marcel obrał za właściwą dla siebie. Pomimo fiaska w wykryciu potencjalnych pułapek i zabezpieczeń, pozyskał z pozoru nijaką informację, nadal nie wiedząc, czy miejsce to rzeczywiście było chronione w jakiś dodatkowy sposób. Zdecydował jednak nie prowokować losu raz jeszcze i rzucać zaklęcia. Podjął kolejne kroki, by przejść przez kolejny otwór w ścianie, a wpierw upewnił się, że nie była to żadna iluzja i zostawił otwarte drzwi szafy. Nie miał pewności, czy sztuczka się opłaci.
Rozglądając się po poddaszu, z minuty na minutę coraz ciemniejszym, dostrzegł wybity fragment okna w drugiej mansardzie oraz wyłamaną listewkę rozdzielającą rzeczone okno na ćwiartki. Odłamków szkła nie było jednak na podłodze i najprawdopodobniej zostały przez kogoś sprzątnięte bądź znajdowały się na zewnątrz w rynnie lub samym ogrodzie. To Marcel mógł wywnioskować bez trudu, pamiętając, że biegł wcześniej ulicą obok szeregu niemal identycznych budynków. Cała reszta pomieszczenia nie wyróżniała się niczym charakterystycznym bądź szczególnym; wierna kopia poprzedniego poddasza.
Pierwszy krok postawiony na kolejnej kładce był dość śliski. Deszcz zdołał zamoczyć deski, a Marcel poczuł ciężkie krople uderzające w czarne loki oraz na twarz, gdy poryw wiatru tworzył nieprzyjemną falę. Jednocześnie doznał charakterystycznego uczucia chłodu, kiedy przekroczył otwór. Znalazłszy się w wąskim przejściu pomiędzy dwoma budynkami, nie mógł dostrzec zbyt wiele, przede wszystkim przez deszcz. Mógł jednak odnieść wrażenie, że zarys ulicy stanowił kontynuację tej, którą uciekał wcześniej i nie istniało w tym nic podejrzanego. Przez moment odniósł wrażenie, iż ktoś przebiegł, lecz poruszając się po kładce, nie miał dużo czasu na obserwacje. Znalazł się na kolejnym poddaszu, z którego nie prowadziła dalsza droga. Koniec pomieszczenia wieńczyła pełna ściana, a wystrój również był podobny do poprzedniego. Szczegół, który Marcel zostawił jako znak rozpoznawczy za sobą, co do zasady nie istniał, ponieważ szafa nie posiadała drzwi. Poddasze było także dużo ciemniejsze; okna w mansardach zostały zasłonione dodatkowymi deskami, a niewielki szczeliny pomiędzy dawały znikome światło. Nieco zaciemnione pomieszczenie przynosiło dość ponure odczucia. Z łóżka została jedynie pusta rama, a półki w otwartej szafie wypełnione były starą pościelą oraz niedokładnie poskładanymi ubraniami. Nie było zaklęcia chroniącego przed zimnem z zewnątrz. Porywy wiatru wciskały fale deszczu przez dziurę za Marcelem, tworząc niewielką kałużę w wyżłobionych deskach tuż obok schodów prowadzących na parter, z którego nie odbiegały żadne odgłosy.
Rozglądając się po poddaszu, z minuty na minutę coraz ciemniejszym, dostrzegł wybity fragment okna w drugiej mansardzie oraz wyłamaną listewkę rozdzielającą rzeczone okno na ćwiartki. Odłamków szkła nie było jednak na podłodze i najprawdopodobniej zostały przez kogoś sprzątnięte bądź znajdowały się na zewnątrz w rynnie lub samym ogrodzie. To Marcel mógł wywnioskować bez trudu, pamiętając, że biegł wcześniej ulicą obok szeregu niemal identycznych budynków. Cała reszta pomieszczenia nie wyróżniała się niczym charakterystycznym bądź szczególnym; wierna kopia poprzedniego poddasza.
Pierwszy krok postawiony na kolejnej kładce był dość śliski. Deszcz zdołał zamoczyć deski, a Marcel poczuł ciężkie krople uderzające w czarne loki oraz na twarz, gdy poryw wiatru tworzył nieprzyjemną falę. Jednocześnie doznał charakterystycznego uczucia chłodu, kiedy przekroczył otwór. Znalazłszy się w wąskim przejściu pomiędzy dwoma budynkami, nie mógł dostrzec zbyt wiele, przede wszystkim przez deszcz. Mógł jednak odnieść wrażenie, że zarys ulicy stanowił kontynuację tej, którą uciekał wcześniej i nie istniało w tym nic podejrzanego. Przez moment odniósł wrażenie, iż ktoś przebiegł, lecz poruszając się po kładce, nie miał dużo czasu na obserwacje. Znalazł się na kolejnym poddaszu, z którego nie prowadziła dalsza droga. Koniec pomieszczenia wieńczyła pełna ściana, a wystrój również był podobny do poprzedniego. Szczegół, który Marcel zostawił jako znak rozpoznawczy za sobą, co do zasady nie istniał, ponieważ szafa nie posiadała drzwi. Poddasze było także dużo ciemniejsze; okna w mansardach zostały zasłonione dodatkowymi deskami, a niewielki szczeliny pomiędzy dawały znikome światło. Nieco zaciemnione pomieszczenie przynosiło dość ponure odczucia. Z łóżka została jedynie pusta rama, a półki w otwartej szafie wypełnione były starą pościelą oraz niedokładnie poskładanymi ubraniami. Nie było zaklęcia chroniącego przed zimnem z zewnątrz. Porywy wiatru wciskały fale deszczu przez dziurę za Marcelem, tworząc niewielką kałużę w wyżłobionych deskach tuż obok schodów prowadzących na parter, z którego nie odbiegały żadne odgłosy.
Śliska kładka sprawiła, że jego noga drgnęła niebezpiecznie, nie spodziewał się tego, choć powinien po wzbierającym się w chmurach deszczu, który zaczął dzwonić o niewybite okna i ulice. Znów jednak pokonał kładkę bez trudu, w momentach zachwiania rozpościerając ramiona na boki, wystarczająco szeroko, by tę równowagę w sobie znów odnaleźć. Stopy przemykały prędko, uchylając się również przed postacią na ulicy - czy na pewno? - wierząc, że skoro on nie dostrzegł jej twarzy, ona nie dostrzegła jego. Czy z tak daleko byłaby w stanie go rozpoznać? Nie powstrzymał głowy przed lekkim wygięciem w tył, tuż przed tym, jak wskoczył do środka sąsiedniego budynku, pozwalając ciężkim, ale orzeźwiającym kroplom deszczu zawilgocić jego twarz. Czym była ta kładka, dokąd wiodła, kto ją tu ułożył - nic z tego nie rozumiał. Być może rzeczywiście stanowiła tylko drogę ucieczki dla tych, którzy błąkali się ulicami miasta. Dla tych, którzy chcieli pozbyć się oddechu gonitwy. Droga nie prowadziła już dalej, przejście kończyło się tutaj: czym było? Wkrótce miał się przekonać. W końcu Marcel znalazł się w środku, we wnętrzu zdecydowanie mniej przytulnym niż poprzednie. Bardziej odrapanym, nerwowe drgnienie, czy w przeciwieństwie do wcześniejszych strychów, ten nosił wyraźniejsze ślady wojny? Czy to nie było przypadkiem? Nie wiedział, niewiele z tego rozumiał, uniósł spojrzenie na szafę, której drzwi zniknęły, zabierjąc za sobą jego znak. Obejrzał się przez ramię, wiatr dął przez przesłonę, a ciemność była mu dziś przyjaciółką - w jej mrokach zdecydowanie prościej mógł się skryć. Przeszedł wzdłuż mebli, obrzucając je spojrzeniem, nie było tu nic nadzwyczajnego i nic innego, a nawet nic, na co mogłaby się pokusić ręka złodzieja. Domy wyglądały na porzucone, nic dziwnego, wyrżnięto dziesiątki, jeśli nie setki ludzi, ot tak. Dla sadystycznej przyjemności zbyt bogatych ludzi. Schody były teraz jedyną drogą, wolnym krokiem skierował się w ich stronę, cały czas nasłuchując. Tak naprawdę nie słyszał już nikogo od dłuższego czasu - czy był wolny? Serce kołatało w piersi nieprzerwanie, wydawało mu się jednak, że minęło dostatecznie dużo czasu, by przynajmniej sprawdzić teren. Ominął kałużę, nie chcąc moczyć podeszw butów mocniej i zostawiać świeższych jeszcze śladów. Z wolna ruszył schodami w doł, poruszając się powoli, bez pośpiechu, ale dyskretnie, bacząc, by jego stopa się nie omsknęła. Starał się być jak najciszej, nasłuchując i wobec braku problemów zamierzając dostać się do wyjścia z budynku.
staram się być cichutko - skradanie
staram się być cichutko - skradanie
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 75
'k100' : 75
Sekcja opuszczonych domów połączonych w ten sposób była dla Marcela zagadką, której nie był w stanie rozwikłać bez odnalezienia inicjatora całej konstrukcji. Ktokolwiek jednak ją stworzył, właśnie dziś przysłużyła się młodzieńcowi i pozwoliła odnaleźć względnie bezpieczne przejście, pozostając poza zasięgiem. Tego nie wiedział. Nie miał pewności, lecz każda kolejna chwila spędzona bez nękania budowała poczucie bezpieczeństwa. Potencjalnie. Praktycznie Marcel niezmiennie pozostawał w ruchu, przemierzał dalej, licząc na swoją gibkość oraz lekkość w poruszaniu się aniżeli polegając na magii.
Będąc w ostatnim z budynków, jednocześnie podobnym i innym od pozostałych, deszcz przybrał na sile wyjątkowo mocno. Słyszał ciężkie dudnienie na dachu, niemal czuł nadmiar wilgoci w powietrzu, a gwałtowniejsze porywy wiatru targały jego ubraniem, wdzierając się przez nieszczelności do środka. W zaciemnionym wnętrzu poddasza nie odnalazł nic wartościowego. Miejsce to nosiło znamiona brutalności i od dłuższego czasu pozorowało na opuszczone, na wtapiającą się w teren okolicę nieposiadającą żadnego znaczenia dla tego, kto znalazłby się w niej bez konkretnego zamiaru. Niemniej słusznym pozostawało przypuszczenie, iż od czasu do czasu mógł trafić tutaj ktoś taki jak on. Dla Marcela opuszczony budynek był skutecznym schronieniem. Głównie przed kapryśną, pogodą, która najwyraźniej dziś mu sprzyjała i pozbawiła ministerialne psy węchu. Mimo to postanowił zachować należytą ostrożność, całkowicie słusznie kierując się instynktem. Wyważone kroki pozwoliły mu zejść na dół nie wydając, nie tyle z siebie co z otoczenia dzięków, które mogłyby go zdradzić. Trepy podgniłych schodów były miękkie, lekko uginały się pod ciężarem ciała, lecz nie skrzypiały; na szczęście. Cisza towarzyszyła Marcelowi do ostatniego kroku, który sprowadził go do identycznego połączenia korytarza z drzwiami wejściowymi na prawo oraz zagraconym salonem na lewo. Za ścianą, której mógł dotknąć, musiała znajdować się kuchnia, ale to nie miało mieć większego znaczenia. Przez okno w drzwiach, umieszczone dość wysoko, dało się dojrzeć ulicę skąpaną w rzęsistym deszczu. Taki sam widok czekał z okna w salonie oraz przeszklonych drzwi prowadzących do pustego ogródka.
Był sam i nikt nie czyhał na jego wolność. Opuszczenie domu od razu byłoby jednak skrajną głupotą w taką pogodę. Pod dachem miał zapewnioną tę jedną swobodę, która pozwalała Marcelowi pozostać zdrowym. Wystarczyło jedynie poczekać, aż przestanie padać.
Mistrz Gry dziękuje za rozgrywkę oraz cierpliwość. Udało ci się zbiec. Możesz napisać post kończący.
Będąc w ostatnim z budynków, jednocześnie podobnym i innym od pozostałych, deszcz przybrał na sile wyjątkowo mocno. Słyszał ciężkie dudnienie na dachu, niemal czuł nadmiar wilgoci w powietrzu, a gwałtowniejsze porywy wiatru targały jego ubraniem, wdzierając się przez nieszczelności do środka. W zaciemnionym wnętrzu poddasza nie odnalazł nic wartościowego. Miejsce to nosiło znamiona brutalności i od dłuższego czasu pozorowało na opuszczone, na wtapiającą się w teren okolicę nieposiadającą żadnego znaczenia dla tego, kto znalazłby się w niej bez konkretnego zamiaru. Niemniej słusznym pozostawało przypuszczenie, iż od czasu do czasu mógł trafić tutaj ktoś taki jak on. Dla Marcela opuszczony budynek był skutecznym schronieniem. Głównie przed kapryśną, pogodą, która najwyraźniej dziś mu sprzyjała i pozbawiła ministerialne psy węchu. Mimo to postanowił zachować należytą ostrożność, całkowicie słusznie kierując się instynktem. Wyważone kroki pozwoliły mu zejść na dół nie wydając, nie tyle z siebie co z otoczenia dzięków, które mogłyby go zdradzić. Trepy podgniłych schodów były miękkie, lekko uginały się pod ciężarem ciała, lecz nie skrzypiały; na szczęście. Cisza towarzyszyła Marcelowi do ostatniego kroku, który sprowadził go do identycznego połączenia korytarza z drzwiami wejściowymi na prawo oraz zagraconym salonem na lewo. Za ścianą, której mógł dotknąć, musiała znajdować się kuchnia, ale to nie miało mieć większego znaczenia. Przez okno w drzwiach, umieszczone dość wysoko, dało się dojrzeć ulicę skąpaną w rzęsistym deszczu. Taki sam widok czekał z okna w salonie oraz przeszklonych drzwi prowadzących do pustego ogródka.
Był sam i nikt nie czyhał na jego wolność. Opuszczenie domu od razu byłoby jednak skrajną głupotą w taką pogodę. Pod dachem miał zapewnioną tę jedną swobodę, która pozwalała Marcelowi pozostać zdrowym. Wystarczyło jedynie poczekać, aż przestanie padać.
Mistrz Gry dziękuje za rozgrywkę oraz cierpliwość. Udało ci się zbiec. Możesz napisać post kończący.
Dworzec King Cross
Szybka odpowiedź