Dworzec King Cross
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dworzec King Cross
"Przy peronie stał czerwony parowóz, a za nim wagony pełne ludzi. Na tabliczce widniał napis: Pociąg ekspresowy do Hogwartu, godzina jedenasta. Harry spojrzał za siebie i tam, gdzie była barierka, zobaczył łuk z kutego żelaza z napisem: Peron numer dziewięć i trzy czwarte. A więc udało się.
Kłęby dymu z parowozu przepływały nad głowami ludzi, a pomiędzy ich nogami kręciło się mnóstwo kotów różnej maści. Przez zgiełk podnieconych głosów i zgrzyt ciężkich kufrów przebijało się od czasu do czasu pohukiwanie sów. W kilku wagonach było już pełno uczniów. Niektórzy wychylali się przez okna, by porozmawiać ze swoimi rodzinami, inni walczyli o miejsca siedzące. Harry pchał swój wózek wzdłuż pociągu, rozglądając się za wolnym miejscem".
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy i +10 dla Śmierciożerców.Kłęby dymu z parowozu przepływały nad głowami ludzi, a pomiędzy ich nogami kręciło się mnóstwo kotów różnej maści. Przez zgiełk podnieconych głosów i zgrzyt ciężkich kufrów przebijało się od czasu do czasu pohukiwanie sów. W kilku wagonach było już pełno uczniów. Niektórzy wychylali się przez okna, by porozmawiać ze swoimi rodzinami, inni walczyli o miejsca siedzące. Harry pchał swój wózek wzdłuż pociągu, rozglądając się za wolnym miejscem".
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 28.08.18 20:15, w całości zmieniany 2 razy
Wcale nie miał ochoty siadać z nią na ławce, ale wiedział, że jej prośba nie była do końca prośbą - więc to zrobił, wbite w gardło różdżki pchnęły go, by przyśpieszył ruchy, nie opuścił rąk, przełkną ślinę, milcząc, póki kobieta nie przetrawiła jego słów. Rozchylił usta, kiedy włożyła między jego oskarżenia pod adresem jego ojca, pokręcił w milczeniu głową, powtarzał słowa Celine, nie ferował własnych: pilnował dokładnie słów, które wypowiadał. Zeznać można było wszystko przeciwko każdemu - i ona też mogła z nim zrobić dzisiaj wszystko - pytanie, na ile zależało jej na tym tu i teraz. Użyła imienia Celine, czy coś się w niej rozkruszyło? Czy jednak, darzyła jej uczuciem choć w części bliskim temu, które opisywała piękna półwila? Była głupia, była naiwna, ale służyła wiernie: czy ta wierność naprawdę nic dla nich nie znaczyła? Dla niej? Nie mówił nic, czując, jak jego żołądek wykręca się na wszystkie strony, był w potrzasku: uwięziony między jedną a drugą różdżką, między czarodziejami gnijącymi od nienawiści wobec takich jak on. Ale jego przeszłość została pogrzebana dawno temu, nie mogli się o niej dowiedzieć. Milczał, tak długo, jak długo milczała i ona, przytłoczone ciężarem przekazanych informacji. Nie dostrzegał jej nerwów przez własne, gdy kątem oka, zamiast skupić się na Aquili, obserwował profil jednego ze strażników. Przypominał trochę bojowego psa, gotowego, by spuścić go ze smyczy. Gotowego pewnie zabijać w imię tej całej chorej idei. Idąc tu wiedział, że wejdzie w paszczę lwa - ale postanowił zaryzykować, dla Celine, licząc na ostatni podryg nie tyle empatii, co interesowności. Tak oddaną dziewczynę trudno będzie jej znaleźć, nie dało się kupić lojalności złotem. Przeliczył się srogo, opuścił wzrok ze zrezygnowaniem, kiedy zapytała, czy miał ją za idiotkę. Wkurzył szurniętą córkę Blacków, świetnie.
- Nie - zaprzeczył jej słowom, choć jego głos zadrżał, czuł wyraźniej różdżki mocniej dociśnięte do gardła, ściągnięta brew gotowała złość, ściśnięte w wąską kreskę usta - zdradzały zawód; przez chwilę uwierzył, że zależało jej na Celine choć w części na tyle mocno, na ile Celine wierzyła w nią. Serce zabiło mocniej, zakołatało w piersi jak szalone, a krew podbiegła do skroni ponownie, pulsując tępym bólem. Odgiął głowę lekko w tył, blokowało go oparcie ławki i niewiele mógł zrobić, uniósł podbródek wyżej, by wbite różdżki nie zaczęły go dusic. Wiedział, na co się godził, przychodząc tu do niej. Wiedział, czym ryzykował. Ale nie zamierzał i nie potrafił zostawić Celine samej sobie, musiał spróbować wszystkiego, co leżało w jego zasięgu. A leżało niewiele. - Nie oskarżam - powtórzył, jego głos nieco zachrypł, kiedy różdżki jej strażników mocniej wbiły się w jego gardło. Nie cofnął się, nie poruszył, nie sięgnął po własną. Nie mogła go sprowokować. Nie mógł dać się sprowokować, przecież ci ludzie gotowi byli zabić go tu i teraz - wiedział o tym bardzo dobrze. Czy potrafił zachować zimną krew? Nie, oczy mogły wydać się szkliste, wciąż wyciągnięte w górę dłonie drżały, ale ich nie opuścił. - Powtarzam słowa, które wypowiedziała Celine, w pełnej tawernie, przed policyjnym oddziałem wraz z jego komendantem. Pomyślałem, że powinna pani o tym przynajmniej usłyszeć. - Nikt jej nie powiedział? Ile osób to właściwie słyszało? Nie był jedyny, minął tydzień, plotka była już żywa. I nawet, kiedy instynkt przetrwania krzyczał, że to pora się wycofać, zamilknąć i błagać o przebaczenie, nie odpuszczał, choć jego głos drżał coraz mocniej. - Słowa, w które Celine wierzyła i które wypowiadała z przejęciem - I on też w nie wierzył, bo widział się z ojcem dwa razy, a on dwa razy korzystał ze swoich umiejętności. Przeliczył się, sądząc, że Aquila uwierzy, że jego ojciec zapragnął akurat takich informacji, nie znał się ani na polityce ani na wzajemnych powiązaniach czarodziejów, nie wiedział, że jego ojciec jest w jakikolwiek sposób istotny dla Blacków. - A które nie są prawdziwe - jak mówił od początku, jego twarz zdała się jeszcze bledsza niż wcześniej, gdy znów przemykał spojrzeniem od twarzy kobiety do jednego ze strażników, tym razem drugiego. Ich kamienne twarze przerażały, czy w ogóle byli wciąż ludźmi, czy już tylko stertą mięsa w szkielecie kości, które reagowało na rozkazy suczej wiedźmy? W jego źrenicach determinacja błysnęła od nowa, kiedy przeniósł wzrok na Aquilę. Ona zdawała się mieć w sobie jakiekolwiek emocje, czy naprawdę nie dało się ich poruszyć? Mówił dalej, ignorując jej oskarżenia, mówił dalej z determinacją i siłą w spojrzeniu, nie chcąc odpuścić. - Celine mogła mieć zwidy, pani Black, ale czy słabszy umysł to powód, by wtrącać ją do lochu? Była pani tak bardzo oddana. Zrobiłaby dla pani wszystko. Widziała pani kiedyś, jak ona tańczy? Dawniej była obiecującą baletnicą. Zbliża się jarmark ku chwale nowego ładu, mogłaby odkupić winy, uświetniając go swoimi występami. Olśniłaby każdego. Miała talent, wyjątkowy talent, nie ćwiczy już od pewnego czasu, ale wciąż jest świetna. Czuje muzykę jak nikt inny. Może pan Sallow by się na to zgodził? Uroczystości w Londynie miały być niezapomniane. Tam, na scenie, przyda się bardziej, niż w ciemnym lochu. - mówił szybko, nie chcąc pozwolić jej wtrącić słowa, chcąc, by wysłuchała go do końca, by chociaż dopuściła do siebie tę myśl. Musiał zawalczyć, o nią. Dla niej, po to tu przecież przyszedł - i po to ryzykował. - Proszę to rozważyć, pani Black - poprosił już desperacko, wciąż drżącym głosem. - Ona może teraz liczyć tylko na panią. Naprawdę na to nie zasłużyła? - wychrypiał, z wolna tracąc dech, różdżki ciskały się w jego gardło zbyt mocno, ale nie drgnął, wbijając spojrzenie w źrenice Aquili Black.
- Nie - zaprzeczył jej słowom, choć jego głos zadrżał, czuł wyraźniej różdżki mocniej dociśnięte do gardła, ściągnięta brew gotowała złość, ściśnięte w wąską kreskę usta - zdradzały zawód; przez chwilę uwierzył, że zależało jej na Celine choć w części na tyle mocno, na ile Celine wierzyła w nią. Serce zabiło mocniej, zakołatało w piersi jak szalone, a krew podbiegła do skroni ponownie, pulsując tępym bólem. Odgiął głowę lekko w tył, blokowało go oparcie ławki i niewiele mógł zrobić, uniósł podbródek wyżej, by wbite różdżki nie zaczęły go dusic. Wiedział, na co się godził, przychodząc tu do niej. Wiedział, czym ryzykował. Ale nie zamierzał i nie potrafił zostawić Celine samej sobie, musiał spróbować wszystkiego, co leżało w jego zasięgu. A leżało niewiele. - Nie oskarżam - powtórzył, jego głos nieco zachrypł, kiedy różdżki jej strażników mocniej wbiły się w jego gardło. Nie cofnął się, nie poruszył, nie sięgnął po własną. Nie mogła go sprowokować. Nie mógł dać się sprowokować, przecież ci ludzie gotowi byli zabić go tu i teraz - wiedział o tym bardzo dobrze. Czy potrafił zachować zimną krew? Nie, oczy mogły wydać się szkliste, wciąż wyciągnięte w górę dłonie drżały, ale ich nie opuścił. - Powtarzam słowa, które wypowiedziała Celine, w pełnej tawernie, przed policyjnym oddziałem wraz z jego komendantem. Pomyślałem, że powinna pani o tym przynajmniej usłyszeć. - Nikt jej nie powiedział? Ile osób to właściwie słyszało? Nie był jedyny, minął tydzień, plotka była już żywa. I nawet, kiedy instynkt przetrwania krzyczał, że to pora się wycofać, zamilknąć i błagać o przebaczenie, nie odpuszczał, choć jego głos drżał coraz mocniej. - Słowa, w które Celine wierzyła i które wypowiadała z przejęciem - I on też w nie wierzył, bo widział się z ojcem dwa razy, a on dwa razy korzystał ze swoich umiejętności. Przeliczył się, sądząc, że Aquila uwierzy, że jego ojciec zapragnął akurat takich informacji, nie znał się ani na polityce ani na wzajemnych powiązaniach czarodziejów, nie wiedział, że jego ojciec jest w jakikolwiek sposób istotny dla Blacków. - A które nie są prawdziwe - jak mówił od początku, jego twarz zdała się jeszcze bledsza niż wcześniej, gdy znów przemykał spojrzeniem od twarzy kobiety do jednego ze strażników, tym razem drugiego. Ich kamienne twarze przerażały, czy w ogóle byli wciąż ludźmi, czy już tylko stertą mięsa w szkielecie kości, które reagowało na rozkazy suczej wiedźmy? W jego źrenicach determinacja błysnęła od nowa, kiedy przeniósł wzrok na Aquilę. Ona zdawała się mieć w sobie jakiekolwiek emocje, czy naprawdę nie dało się ich poruszyć? Mówił dalej, ignorując jej oskarżenia, mówił dalej z determinacją i siłą w spojrzeniu, nie chcąc odpuścić. - Celine mogła mieć zwidy, pani Black, ale czy słabszy umysł to powód, by wtrącać ją do lochu? Była pani tak bardzo oddana. Zrobiłaby dla pani wszystko. Widziała pani kiedyś, jak ona tańczy? Dawniej była obiecującą baletnicą. Zbliża się jarmark ku chwale nowego ładu, mogłaby odkupić winy, uświetniając go swoimi występami. Olśniłaby każdego. Miała talent, wyjątkowy talent, nie ćwiczy już od pewnego czasu, ale wciąż jest świetna. Czuje muzykę jak nikt inny. Może pan Sallow by się na to zgodził? Uroczystości w Londynie miały być niezapomniane. Tam, na scenie, przyda się bardziej, niż w ciemnym lochu. - mówił szybko, nie chcąc pozwolić jej wtrącić słowa, chcąc, by wysłuchała go do końca, by chociaż dopuściła do siebie tę myśl. Musiał zawalczyć, o nią. Dla niej, po to tu przecież przyszedł - i po to ryzykował. - Proszę to rozważyć, pani Black - poprosił już desperacko, wciąż drżącym głosem. - Ona może teraz liczyć tylko na panią. Naprawdę na to nie zasłużyła? - wychrypiał, z wolna tracąc dech, różdżki ciskały się w jego gardło zbyt mocno, ale nie drgnął, wbijając spojrzenie w źrenice Aquili Black.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Kręcenie głową w milczeniu nie mogło rozwiać żadnych wątpliwości, ale przecież nie była głupia. Co innego miał robić, gdy różdżki na usługach Blacków celowały w niego, wbijając się w krtań? Powiedział o kilka słów za dużo, użył nazwiska, którego nie powinien używać. Ba! Do którego nie miał żadnego prawa, rodzina Sallow była godną i szanowaną czystokrwistą familią. Przyglądała mu się jeszcze, wdzięczna, że ją od dziecka uczono polityczne zawiłości, dzięki czemu teraz poruszała się wśród odpowiednich nazwisk jak ryba w wodzie, kto z kim trzymał, a kto nie. Teraz było tylko łatwiej, promugolskie rody zostały odcięte grubą kreską od Londynu, w Ministerstwie zostali sami dobrzy ludzie, porządni czarodzieje, którzy wyznawali te same zasady i te same wartości co ród Blacków. Świat był teraz dużo prostszy, gdy wszystko układało się po ich myśli. Problemem byli jedynie ludzie, którzy nie uznawali potęgi Czarnego Pana, którzy wielbili mugoli, którzy nie zgadzali się ład zaprowadzony przez Ministerstwo Magii. Problemem w tych ludziach było też to, że często nie zdradzali swoich prawdziwych zamiarów, udając kogoś, kim nie byli. Twarze świecące z plakatów doskonale o tym wiedziały. Daleko za Marcelem widoczny był dworzec King Cross jeszcze daleko w ruszające się wizerunki zdrajców w krwi. Nie widziała ich dokładnie, ale przecież mieszkała w Londynie, mijała je tak wiele razy. Alexander Selwyn. Zdrajca krwi. Anthony Macmillan. Zdrajca krwi. Fluvius Prewett. Zdrajca krwi. Lorraine Prewett. Zdrajczyni krwi. Lucinda Selwyn. Zdrajczyni krwi. Percival Nott. Zdrajca krwi. Lycus Malfoy. Zdrajca krwi. Isabella Selwyn. Zdrajczyni krwi. Czy mogła z nimi współpracować? Czy wyklęta szlachta, promugolscy zaprzedańcy mogli czyhać na Blacków? A ona ją tam sprowadziła...
Przełknęła głośniej ślinę, gdy chłopak mówił, że o nic nie oskarżył Sallowa. To nie miało znaczenia, mówił wystarczająco głośno, długo i zbyt na jego temat. Ochrona dobrego imienia rodziny, to było zadanie, które zamierzała wypełniać tak długo, jak tylko mogła. W końcu niedługo miała przestać je nosić, chociaż i to by w niczym nie przeszkadzało. Była zbyt głęboko pochłonięta historią swojego rodu, zbyt zafascynowana jego ideałami, nie potrafiłaby się ich wyrzec, nie dla niej... Bolało, tak. Bolał fakt, że zapewne siedziała teraz w brudnej celi Tower of London, o której dziewczyna nie miała nawet wyobrażeń. Była ledwo godzinę spacerem stąd, siedziała tam być może sama, być może głodna i zmarznięta, kompletnie przerażona i nieświadoma tego co się z nią stanie. Black żałowała jej Celine, jej służki, która wycierała łzy spod oczu, która pocieszała i robiła wszystko, byleby tylko ją zadowolić. Żałowała osoby, której powierzyła swoje emocje, która wspierała ją i która miała zostać z nią na zawsze. Nie żałowała jednak oskarżonej, nie żałowała przestępcy, nie żałowała kogoś, kto zaatakował jej wartości. Nie było na to zgody i chociaż serce łamało się w pół, to musiała pozwolić Celine odejść, zwłaszcza gdy ta okazywała się być sztucznym tworem, który chciał jedynie szpiegować, chciał ich zniszczyć. Pan Sallow musiał znać prawdę, musiał chcieć temu zapobiec. Był dobrym człowiekiem, którego teraz szkalowano.
Odchrząknęła, gdy skończył mówić, obserwując jak ochrona zapewniona przez ojca, nie pozwala mu ruszyć się dalej, uciec. Siedział więc i tłumaczył się, chociaż już dał popis swoich umiejętności, był od nich dużo szybszy. Nie miał jednak w dłoni czegoś niezwykle cennego, czegoś, dzięki czemu to on pocił się z nerwów, a oni stali tam z kamiennymi twarzami. Nie miał w dłoni różdżki.
- Panie Carrington - zaczęła, gdy skończył mówić. Utrzymała oficjalny ton, próbując nie dać po sobie poznać, jak bardzo złamała ją zdrada, której dopuściła się Celine... Nie. Zdrada, której dopuściła się panna Lovegood, cios, który zadała prosto w jej serce, złamanie, które niewiadomo kiedy się zagoi i to potworne uczucie samotności. Tak bardzo jej ufała. - Gubi się pan w tłumaczeniach - zachowała kamienną twarz wpatrując się w niego. Aquila starała się naśladować ojca, który był w tym doskonały. Nie drgnął ani mięsień na niej, chociaż palce drżały. - Przed chwilą mówił pan, że nie wie, co się wydarzyło tamtego dnia, a dzisiaj okazuje się, że zna pan najświeższe plotki z portowej tawerny, gdzie Celi-... gdzie panna Lovegood wręcz krzyczała, oskarżając znakomitego polityka o atak i użycie legilimencji - nie mogła się powstrzymać, krótki uśmieszek spłynął na jej twarz. Obserwowała go jeszcze, choć nie chciała usłyszeć już ani słowa. Dość powiedział. Był takim samym oszustem jak ona, który najpierw twierdził, że nic nie wie, wie tylko, że jest niewinna, a potem, pod naporem różdżek wbijających się w kark, zmieniał wersje. Aquila była zbyt emocjonalna, by móc jasno zrozumieć sytuację. Zbyt młoda, by mieć świadomość wszystkiego i, w końcu, zbyt przerażona atakiem na jej rodzinę, który, jak wskazywały w jej opinii okoliczności, wciąż następował i miał jeszcze się zdarzyć. Nie planowała komentować jego pomysłu o jarmarku, chociaż narastająca złość powoli sama cisnęła pewne słowa na usta. - Powtórzę po raz ostatni, panna Lovegood zaatakowała szanowanego pracownika Ministerstwa Magii. Za taki czyn nikt nie wypuści jej na wolność, by tańczyła na Zimowym Jarmarku, nawet jeśli pięknie tańczy - a tańczyła jak anioł. - Miejsce wrogów Ministerstwa jest w więzieniu, a ja nie mam z nimi nic wspólnego - przeniosła spojrzenie na ochroniarzy, zastanawiając się przez chwilę, po czym wstała z ławki, zostawiając na nim chusteczkę, na której siedziała. Czarodzieje, chociaż bardzo oddani, nie byli wyszkolonymi dyplomatami, którzy wiedzieliby co robić w takiej sytuacji. Puszczenie chłopaka wolno z prośbą, by nikomu nie wspominał ani o rozmowie, ani o tym czego dowiedział się w jakiejś tawernie, nie wchodziło w grę. Groźby były skuteczniejsze, ale dalej nie dawały stuprocentowej pewności. Poza tym Celine... Poza tym panna Lovegood miała zostać w Tower, przecież stamtąd nie było ucieczki. Skoro pan Sallow właściwie ocalił ją z paszczy lwa, jaką była ta dziewczyna, teraz ona mogła mu się odpłacić. Wyrównać rachunki, oddać przysługę za przysługę. Pokazać nawet wdzięczność. - Proszę zawiadomić najbliższy patrol policji, że ten mężczyzna oskarżył Rzecznika Ministerstwa Magii o szpiegostwo przeciwko Blackom oraz korzystanie w tym celu legilimencji - mówiąc te słowa nie patrzyła mu w oczy, zwracała się bezpośrednio do jednego z czarodziejów, który rozejrzał się po okolicy, wypatrując owego. W środku dnia kręciło się ich tam sporo. Wciąż celując różdżką w Marceliusa zaczął odchodzić, zostawiając go samego ze swoim towarzyszem i lady Black, aż doszedł do pobliskiego patrolu policji.
Przełknęła głośniej ślinę, gdy chłopak mówił, że o nic nie oskarżył Sallowa. To nie miało znaczenia, mówił wystarczająco głośno, długo i zbyt na jego temat. Ochrona dobrego imienia rodziny, to było zadanie, które zamierzała wypełniać tak długo, jak tylko mogła. W końcu niedługo miała przestać je nosić, chociaż i to by w niczym nie przeszkadzało. Była zbyt głęboko pochłonięta historią swojego rodu, zbyt zafascynowana jego ideałami, nie potrafiłaby się ich wyrzec, nie dla niej... Bolało, tak. Bolał fakt, że zapewne siedziała teraz w brudnej celi Tower of London, o której dziewczyna nie miała nawet wyobrażeń. Była ledwo godzinę spacerem stąd, siedziała tam być może sama, być może głodna i zmarznięta, kompletnie przerażona i nieświadoma tego co się z nią stanie. Black żałowała jej Celine, jej służki, która wycierała łzy spod oczu, która pocieszała i robiła wszystko, byleby tylko ją zadowolić. Żałowała osoby, której powierzyła swoje emocje, która wspierała ją i która miała zostać z nią na zawsze. Nie żałowała jednak oskarżonej, nie żałowała przestępcy, nie żałowała kogoś, kto zaatakował jej wartości. Nie było na to zgody i chociaż serce łamało się w pół, to musiała pozwolić Celine odejść, zwłaszcza gdy ta okazywała się być sztucznym tworem, który chciał jedynie szpiegować, chciał ich zniszczyć. Pan Sallow musiał znać prawdę, musiał chcieć temu zapobiec. Był dobrym człowiekiem, którego teraz szkalowano.
Odchrząknęła, gdy skończył mówić, obserwując jak ochrona zapewniona przez ojca, nie pozwala mu ruszyć się dalej, uciec. Siedział więc i tłumaczył się, chociaż już dał popis swoich umiejętności, był od nich dużo szybszy. Nie miał jednak w dłoni czegoś niezwykle cennego, czegoś, dzięki czemu to on pocił się z nerwów, a oni stali tam z kamiennymi twarzami. Nie miał w dłoni różdżki.
- Panie Carrington - zaczęła, gdy skończył mówić. Utrzymała oficjalny ton, próbując nie dać po sobie poznać, jak bardzo złamała ją zdrada, której dopuściła się Celine... Nie. Zdrada, której dopuściła się panna Lovegood, cios, który zadała prosto w jej serce, złamanie, które niewiadomo kiedy się zagoi i to potworne uczucie samotności. Tak bardzo jej ufała. - Gubi się pan w tłumaczeniach - zachowała kamienną twarz wpatrując się w niego. Aquila starała się naśladować ojca, który był w tym doskonały. Nie drgnął ani mięsień na niej, chociaż palce drżały. - Przed chwilą mówił pan, że nie wie, co się wydarzyło tamtego dnia, a dzisiaj okazuje się, że zna pan najświeższe plotki z portowej tawerny, gdzie Celi-... gdzie panna Lovegood wręcz krzyczała, oskarżając znakomitego polityka o atak i użycie legilimencji - nie mogła się powstrzymać, krótki uśmieszek spłynął na jej twarz. Obserwowała go jeszcze, choć nie chciała usłyszeć już ani słowa. Dość powiedział. Był takim samym oszustem jak ona, który najpierw twierdził, że nic nie wie, wie tylko, że jest niewinna, a potem, pod naporem różdżek wbijających się w kark, zmieniał wersje. Aquila była zbyt emocjonalna, by móc jasno zrozumieć sytuację. Zbyt młoda, by mieć świadomość wszystkiego i, w końcu, zbyt przerażona atakiem na jej rodzinę, który, jak wskazywały w jej opinii okoliczności, wciąż następował i miał jeszcze się zdarzyć. Nie planowała komentować jego pomysłu o jarmarku, chociaż narastająca złość powoli sama cisnęła pewne słowa na usta. - Powtórzę po raz ostatni, panna Lovegood zaatakowała szanowanego pracownika Ministerstwa Magii. Za taki czyn nikt nie wypuści jej na wolność, by tańczyła na Zimowym Jarmarku, nawet jeśli pięknie tańczy - a tańczyła jak anioł. - Miejsce wrogów Ministerstwa jest w więzieniu, a ja nie mam z nimi nic wspólnego - przeniosła spojrzenie na ochroniarzy, zastanawiając się przez chwilę, po czym wstała z ławki, zostawiając na nim chusteczkę, na której siedziała. Czarodzieje, chociaż bardzo oddani, nie byli wyszkolonymi dyplomatami, którzy wiedzieliby co robić w takiej sytuacji. Puszczenie chłopaka wolno z prośbą, by nikomu nie wspominał ani o rozmowie, ani o tym czego dowiedział się w jakiejś tawernie, nie wchodziło w grę. Groźby były skuteczniejsze, ale dalej nie dawały stuprocentowej pewności. Poza tym Celine... Poza tym panna Lovegood miała zostać w Tower, przecież stamtąd nie było ucieczki. Skoro pan Sallow właściwie ocalił ją z paszczy lwa, jaką była ta dziewczyna, teraz ona mogła mu się odpłacić. Wyrównać rachunki, oddać przysługę za przysługę. Pokazać nawet wdzięczność. - Proszę zawiadomić najbliższy patrol policji, że ten mężczyzna oskarżył Rzecznika Ministerstwa Magii o szpiegostwo przeciwko Blackom oraz korzystanie w tym celu legilimencji - mówiąc te słowa nie patrzyła mu w oczy, zwracała się bezpośrednio do jednego z czarodziejów, który rozejrzał się po okolicy, wypatrując owego. W środku dnia kręciło się ich tam sporo. Wciąż celując różdżką w Marceliusa zaczął odchodzić, zostawiając go samego ze swoim towarzyszem i lady Black, aż doszedł do pobliskiego patrolu policji.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedział już, że fakty nie miały znaczenia: że oskarżyć można było każdego i o wszystko, również o to, co wcale nie miało miejsca, ale i o to, co miejsce miało, a co zrobił to inny; nie żałował, że tu przyszedł, nie darowałby sobie, gdyby nie podjął desperackiej próby wyproszenia łaski dla Celine - choć w tym momencie widział już, że gra była stracona. Nie gubił się wcale w tłumaczeniach, trzymał się tej samej wersji od początku zdarzeń; od początku mówił, że nie było go tam i nie wie, co się wydarzyło, od początku mówił też, że słyszał, w jaki sposób tłumaczyła się Celine. Od początku prosił ją tylko o to: żeby jej wysłuchała. O łaskę, na którą najwyraźniej nie zasłużyła sobie swoją lojalnością, oddaniem i wiernością. Jak można było być tak cynicznym? Od początku wiedział przecież, dlatego odwodził od niej Celine, od początku jej nie ufał, a jednak, coś skruszyło się w nim jak lód, gdy pojmował, jak bolesne były jej słowa wobec zagubionej półwili. Odwróciła się od niej, nie zechciała jej pomóc w żaden sposób, nie zechciała spojrzeć na nią ni krztyny łaskawszym spojrzeniem. Gdzieś podskórnie chyba nie tracił nadziei, gdzieś podskórnie sądził, że Aquila wykrzesze z siebie skrawki uczuć, o których tyle opowiadała jej służka. W które uwierzyła - czy była aż tak naiwna? Czy wierzyła w fasady, sztuczne uśmiechy, tamę obojętności?
Miał wrażenie, że jego słowa nie miały już znaczenia. Były wypaczane tak, jak wygodniej było dla niej: wyraźnie chcącej odciąć się od dziewczyny. Jej uśmieszek spotkał się z jego zaciśniętymi ustami, domyślał się, czego był zwiastunem. Poważnie? Przecież nic nie zrobił, to było jak wtedy, wtedy, kiedy oddał różdżkę do rejestracji, ale wtrącono go do więzienia, zupełnie jak teraz Celine. Szczerze wierzył w jej brak winy. Teraz oboje zostaną wrogami Ministerstwa Magii? Krew pulsowała w skroni, w krtani, serce biło zbyt mocno, wstrzymał oddech; było w tym coś upokarzającego, że jego życie było teraz w rękach tej kobiety. Niewiele starszej od niej, a jednak tak potężnej: przez to tylko, że była córką swojego ojca. Było w tym coś zabawnego i coś ironicznego, że rozmawiali o jego ojcu.
- Co? - wymsknęło mu się z ust, tonem pełnym niedowierzania, gdy obrócił głowę, by spojrzeć na jednego ze strażników; był pewien, że spełni jej rozkaz, absurdalny, chory, nieprawdziwy, bezpodstawny. Nie rozumiał, nie rozumiał jej, nie rozumiał ciągu zdarzeń, nie rozumiał, jak potężne musiały być wpływy jego ojca. Ale mężczyzna odszedł, zostawiając go z jednym - i z samą wiedźmą; to był moment, w którym nie mógł już dłużej czekać. Niewiele na niego mieli, policja go nie widziała, musiał zniknąć; lewą rękę wygiął na oparcie ławki, sprężystym skokiem wyskakując za jej oparcie, by na kolejnym susie dosłownie wbiec na kamienny mur za nimi i przeskoczyć go kolejnym susem, rzucając się w ucieczkę wprost przed siebie. Znał miasto dobrze - zamierzał kluczyć bocznymi uliczkami, którymi zgubi tych ludzi, nieprzystępnymi drogami, które pokonywał tak często i tak łatwo, popisując się w miejskiej przestrzeni. Chciał korzystać z przeszkód, które nie pozwolą uczynić go łatwym celem ewentualnych zaklęć - i zniknąć, nim ktokolwiek zdąży wypowiedzieć inkantację zaklęcia. Nie zamierzał z nimi walczyć, nie był samobójcą, nic nie zrobił. I chciał do domu. Nikt nie mógł go tutaj zobaczyć.
Przepraszam, Celine. Próbowałem.
129 na ucieczkę, akrobatyka III, chce zniknąć?
Miał wrażenie, że jego słowa nie miały już znaczenia. Były wypaczane tak, jak wygodniej było dla niej: wyraźnie chcącej odciąć się od dziewczyny. Jej uśmieszek spotkał się z jego zaciśniętymi ustami, domyślał się, czego był zwiastunem. Poważnie? Przecież nic nie zrobił, to było jak wtedy, wtedy, kiedy oddał różdżkę do rejestracji, ale wtrącono go do więzienia, zupełnie jak teraz Celine. Szczerze wierzył w jej brak winy. Teraz oboje zostaną wrogami Ministerstwa Magii? Krew pulsowała w skroni, w krtani, serce biło zbyt mocno, wstrzymał oddech; było w tym coś upokarzającego, że jego życie było teraz w rękach tej kobiety. Niewiele starszej od niej, a jednak tak potężnej: przez to tylko, że była córką swojego ojca. Było w tym coś zabawnego i coś ironicznego, że rozmawiali o jego ojcu.
- Co? - wymsknęło mu się z ust, tonem pełnym niedowierzania, gdy obrócił głowę, by spojrzeć na jednego ze strażników; był pewien, że spełni jej rozkaz, absurdalny, chory, nieprawdziwy, bezpodstawny. Nie rozumiał, nie rozumiał jej, nie rozumiał ciągu zdarzeń, nie rozumiał, jak potężne musiały być wpływy jego ojca. Ale mężczyzna odszedł, zostawiając go z jednym - i z samą wiedźmą; to był moment, w którym nie mógł już dłużej czekać. Niewiele na niego mieli, policja go nie widziała, musiał zniknąć; lewą rękę wygiął na oparcie ławki, sprężystym skokiem wyskakując za jej oparcie, by na kolejnym susie dosłownie wbiec na kamienny mur za nimi i przeskoczyć go kolejnym susem, rzucając się w ucieczkę wprost przed siebie. Znał miasto dobrze - zamierzał kluczyć bocznymi uliczkami, którymi zgubi tych ludzi, nieprzystępnymi drogami, które pokonywał tak często i tak łatwo, popisując się w miejskiej przestrzeni. Chciał korzystać z przeszkód, które nie pozwolą uczynić go łatwym celem ewentualnych zaklęć - i zniknąć, nim ktokolwiek zdąży wypowiedzieć inkantację zaklęcia. Nie zamierzał z nimi walczyć, nie był samobójcą, nic nie zrobił. I chciał do domu. Nikt nie mógł go tutaj zobaczyć.
Przepraszam, Celine. Próbowałem.
129 na ucieczkę, akrobatyka III, chce zniknąć?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Dla okolicznego patrolu magicznej policji był to kolejny spacer. Dwójka mężczyzn maszerowała równym krokiem, niezaczepiana przez prawych mieszkańców Londynu ani innych przechodniów, którzy pojawili się dziś w mieście. Pozbawione mugoli ulice były spokojniejsze, lecz jednocześnie sprzyjały działaniom tych z czarodziejów, którzy mogli na tym skorzystać. Siły porządkowe Ministerstwa potrafiły udaremnić pomniejsze występki wobec prawa, ale nie były w stanie zapanować nad wszystkim. Dwaj mundurowi szli zatem spokojnie, nieświadomi zupełnie tego, co działo się niedaleko do chwili, aż inny czarodziej nie zaczepił ich i nie wskazał im miejsca, w którym mogło dojść do złamania prawa. Spokojny dzień dał policjantom kilka chwil na wysłuchanie streszczenia w drodze na miejsce zdarzenia.
Policjanci oraz ochroniarz lady Black wyłonili się zza rogu budynku w chwili, w której Marcel rozpoczął wykonywać tylko teoretycznie prosty manewr. Nie brakowało mu ani gibkości ciała wyćwiczonego w cyrku, ani siły w nogach. Wykazał się niebywałą zwinnością, lecz jednocześnie wiele ryzykował. Różdżka przysunięta do szyi utrudniała wykonanie całego manewru, podbudowywała stres i myśli bycia złapanym. Jednakże wbrew temu, zgodnie ze swoim zamierzeniem, przechylił ciężar, wykorzystując oparcie ławki. Ochroniarz Aquili, choć dał się zaskoczyć takiej szybkości ruchów, mógł jedynie naprzeć wolną ręką i pochwycić w nią połę wierzchniego okrycia młodego akrobaty. Kawałek wyślizgnął się nieszczęśliwie. Mężczyzna nie zatrzymał Marcela w miejscu ani nie spowolnił go w żaden znaczny sposób. Mimo to postanowił odstąpić od swojej pani i wyminąć ławkę, aby ruszyć w pościg za młodzieńcem biegnącym w stronę niskiego murku.
Dwójka policjantów, dostrzegłszy wyczyny w pobliżu obiektu użytku publicznego, pochwyciła różdżki w dłonie i ruszyła za ściganym. Jeden z nich, nieco młodszy od drugiego, przystanął na moment, wnet rozpoznając Aquilę.
— Proszę tutaj zaczekać. Złapiemy go, lady Black — wypowiedział jedynie w pośpiechu i pobiegł dalej, kiedy tylko jego towarzysz oraz ochroniarz przeszli przez murek. Pokonał raptem kilka kroków, po czym wymierzył różdżką w przeszkodę. — Bombarda — zaintonował formułę zaklęcia, niemal od razu dostrzegając efekty. Niski murek wybuchł. Powstała w nim przeszkoda, przez którą policjant przebiegł bez większego trudu i ruszył w dalszą pogoń.
Marcel znalazł się w długiej uliczce, którą pokonywał bez większej refleksji przy aktualnej prędkości. Zdawał sobie sprawę z tego, że gonił go ochroniarz lady Black. Wprawdzie nie wyglądał na takiego, aby łatwo odpuścił, to z całą pewnością nie dorównywał mu zwinności. Mógł też całkowicie słusznie przypuszczać, że w pogoń ruszyli. Wybuch w oddali jedynie go w tym utwierdził, a kręte uliczki pomiędzy budynkami znajdującymi się przy dworcu King's Cross nie miały końca. Ryzyko złapania istniało – decyzję musiał podjąć w ciągu ułamku sekund, a wybór wahał się jedynie pomiędzy gwałtowny skręceniem w lewo bądź biegiem prosto przed siebie.
Mistrz Gry wita serdecznie. Rozgrywkę prowadzi Zachary i w razie uzasadnionych pytań zapraszam.
Marcel, jeśli potrzebujesz mapki, która zobrazuje teren, prośba o kontakt.
Aquila, ze względu na to, iż postaci ochroniarzy nie są postaciami zależnymi (zgodnie z obowiązującą mechaniką), przechodzą one pod kontrolę Mistrza Gry. Jeśli chcesz, możesz dołączyć do pościgu, w przeciwnym wypadku dalsza reakcja z Twojej strony nie jest konieczna i jest to koniec wątku dla Ciebie i możesz napisać post kończący. Mistrz Gry skontaktuje się z Tobą po zakończeniu rozgrywki.
Czas na odpis 48h.
Policjanci oraz ochroniarz lady Black wyłonili się zza rogu budynku w chwili, w której Marcel rozpoczął wykonywać tylko teoretycznie prosty manewr. Nie brakowało mu ani gibkości ciała wyćwiczonego w cyrku, ani siły w nogach. Wykazał się niebywałą zwinnością, lecz jednocześnie wiele ryzykował. Różdżka przysunięta do szyi utrudniała wykonanie całego manewru, podbudowywała stres i myśli bycia złapanym. Jednakże wbrew temu, zgodnie ze swoim zamierzeniem, przechylił ciężar, wykorzystując oparcie ławki. Ochroniarz Aquili, choć dał się zaskoczyć takiej szybkości ruchów, mógł jedynie naprzeć wolną ręką i pochwycić w nią połę wierzchniego okrycia młodego akrobaty. Kawałek wyślizgnął się nieszczęśliwie. Mężczyzna nie zatrzymał Marcela w miejscu ani nie spowolnił go w żaden znaczny sposób. Mimo to postanowił odstąpić od swojej pani i wyminąć ławkę, aby ruszyć w pościg za młodzieńcem biegnącym w stronę niskiego murku.
Dwójka policjantów, dostrzegłszy wyczyny w pobliżu obiektu użytku publicznego, pochwyciła różdżki w dłonie i ruszyła za ściganym. Jeden z nich, nieco młodszy od drugiego, przystanął na moment, wnet rozpoznając Aquilę.
— Proszę tutaj zaczekać. Złapiemy go, lady Black — wypowiedział jedynie w pośpiechu i pobiegł dalej, kiedy tylko jego towarzysz oraz ochroniarz przeszli przez murek. Pokonał raptem kilka kroków, po czym wymierzył różdżką w przeszkodę. — Bombarda — zaintonował formułę zaklęcia, niemal od razu dostrzegając efekty. Niski murek wybuchł. Powstała w nim przeszkoda, przez którą policjant przebiegł bez większego trudu i ruszył w dalszą pogoń.
Marcel znalazł się w długiej uliczce, którą pokonywał bez większej refleksji przy aktualnej prędkości. Zdawał sobie sprawę z tego, że gonił go ochroniarz lady Black. Wprawdzie nie wyglądał na takiego, aby łatwo odpuścił, to z całą pewnością nie dorównywał mu zwinności. Mógł też całkowicie słusznie przypuszczać, że w pogoń ruszyli. Wybuch w oddali jedynie go w tym utwierdził, a kręte uliczki pomiędzy budynkami znajdującymi się przy dworcu King's Cross nie miały końca. Ryzyko złapania istniało – decyzję musiał podjąć w ciągu ułamku sekund, a wybór wahał się jedynie pomiędzy gwałtowny skręceniem w lewo bądź biegiem prosto przed siebie.
Mistrz Gry wita serdecznie. Rozgrywkę prowadzi Zachary i w razie uzasadnionych pytań zapraszam.
Marcel, jeśli potrzebujesz mapki, która zobrazuje teren, prośba o kontakt.
Aquila, ze względu na to, iż postaci ochroniarzy nie są postaciami zależnymi (zgodnie z obowiązującą mechaniką), przechodzą one pod kontrolę Mistrza Gry. Jeśli chcesz, możesz dołączyć do pościgu, w przeciwnym wypadku dalsza reakcja z Twojej strony nie jest konieczna i jest to koniec wątku dla Ciebie i możesz napisać post kończący. Mistrz Gry skontaktuje się z Tobą po zakończeniu rozgrywki.
Czas na odpis 48h.
Pieprzona wiedźma, tępa prukwa, szurnięta raszpla,nie zrobił nic, co uzasadniałoby wezwanie patrolu; jego jedyną winą było podejście zbyt blisko damulki, której wydawało się, że w jej żyłach krążyła krew inna niż w jego, że zechciał poprosić ją o łaskę dla dziewczyny, która widziała w niej swoje wszystko: ufała jej, była jej oddana, była wobec niej lojalna, mówił jej, cholera jasna, ostrzegał ją, wszyscy to robili, dlaczego nie słuchała? Gdyby nie jej bezgraniczna ufność w czarne serce tej siksy wszystko wyglądałoby teraz inaczej, tymczasem jej dobra pani, jej anioł, napuścił na niego psy za to tylko, że zechciał o niej przypomnieć. I nie wątpił, że zechce ścigać go dłużej - za co? Za to tylko, że nie chciała być powiązana z dawną służką. Za to, że łzy, które widział w tawernie, nie wywołały u niej łaskawości, ni wzruszenia brwią, że przyśpieszony oddech i emocje w spojrzeniu sprzed paru chwil były tylko obrzydliwą i fałszywą grą pozorów. Nie zrobił nic złego - nic na niego nie mieli. Ale mogli go pojmać za twarz, bo czemu nie. Czy Aquila Black miała taką moc i takie wpływy? Nie wiedział. I po prawdzie nie chciał się przekonywać. Grunt, że służby policyjne nie zdążyły go zobaczyć - ani jego ani jego dokumentów.
Zza pleców słyszał wybuch, nie odwracał się; wiedział, że to dopiero początek. Szaleńczo gnał przed siebie, nie pierwszy raz. Póki nie miał wyrobionych dokumentów, poruszał się w ten sposób na okrągło, zawsze nieuchwytny, przy drobnych kradzieżach, nieznacznych incydentach, mknął w ulice przed siebie, wieczorami lub nocami, parę miesięcy temu, kiedy miasto było jeszcze spokojne, zdarzało mu się robić to dla zabawy, to w ten sposób poznał miasto bardzo dobrze: było jednak ogromne, i tutaj mógł natrafić na rejony, których nie poznawał. Instynktownie chciał obrać drogę, która doprowadzi go w miejsca bardziej znajome, te, którymi zdarzyło mu się już biegnąć, wytyczając w miarę bezpieczną trasę. Skręcił w bok przy pierwszej możliwej okazji, w krętą ulicę po lewej stronie, nagle,, schodząc przede wszystkim z linii toru ewentualnych zaklęć. Znalazłszy się już za rogiem, w biegu, wysunął z kieszeni różdżkę, by skierować ją na początek ulicy, w którą wbiegł:
- Adiposio - wypowiedział inkantację trochę na oślep, kiedy nie otaczali go ludzie, których mógłby przypadkiem zranić, sądząc, że wiatr wzniecony pędem, odległość i ukrycie za budyniem porwą jego słowa. Nie zamierzał kierować zaklęć bezpośrednio przeciwko goniącemu go mężczyźnie - póki nic nie zrobił, wierzył, że miał szansę wyjść z tego cało, ale wypadki chodziły po ludziach, za ten nie musiał wcale odpowiadać. Nie zatrzymywał się, runął dalej, chowając różdżkę i unosząc spojrzenie wyżej, by rozejrzeć się po okolicy - szukając intuicyjnych dróg, niemożliwych do pokonania dla kogoś takiego jak ta niedojda Blacków. Był cyrkowcem, akrobatą, głęboko wierzył, że tego, co potrafił on - nie potrafił w tym mieście nikt. Ale to wcale nie uspokajało szaleńczo bijącego strachem serca.
Zza pleców słyszał wybuch, nie odwracał się; wiedział, że to dopiero początek. Szaleńczo gnał przed siebie, nie pierwszy raz. Póki nie miał wyrobionych dokumentów, poruszał się w ten sposób na okrągło, zawsze nieuchwytny, przy drobnych kradzieżach, nieznacznych incydentach, mknął w ulice przed siebie, wieczorami lub nocami, parę miesięcy temu, kiedy miasto było jeszcze spokojne, zdarzało mu się robić to dla zabawy, to w ten sposób poznał miasto bardzo dobrze: było jednak ogromne, i tutaj mógł natrafić na rejony, których nie poznawał. Instynktownie chciał obrać drogę, która doprowadzi go w miejsca bardziej znajome, te, którymi zdarzyło mu się już biegnąć, wytyczając w miarę bezpieczną trasę. Skręcił w bok przy pierwszej możliwej okazji, w krętą ulicę po lewej stronie, nagle,, schodząc przede wszystkim z linii toru ewentualnych zaklęć. Znalazłszy się już za rogiem, w biegu, wysunął z kieszeni różdżkę, by skierować ją na początek ulicy, w którą wbiegł:
- Adiposio - wypowiedział inkantację trochę na oślep, kiedy nie otaczali go ludzie, których mógłby przypadkiem zranić, sądząc, że wiatr wzniecony pędem, odległość i ukrycie za budyniem porwą jego słowa. Nie zamierzał kierować zaklęć bezpośrednio przeciwko goniącemu go mężczyźnie - póki nic nie zrobił, wierzył, że miał szansę wyjść z tego cało, ale wypadki chodziły po ludziach, za ten nie musiał wcale odpowiadać. Nie zatrzymywał się, runął dalej, chowając różdżkę i unosząc spojrzenie wyżej, by rozejrzeć się po okolicy - szukając intuicyjnych dróg, niemożliwych do pokonania dla kogoś takiego jak ta niedojda Blacków. Był cyrkowcem, akrobatą, głęboko wierzył, że tego, co potrafił on - nie potrafił w tym mieście nikt. Ale to wcale nie uspokajało szaleńczo bijącego strachem serca.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
Uciekał. Jak śmiał? Jak mógł wyrwać się czarodziejowi, jedynie wykonując dziwne fikołki, susy, piruety, a potem przeskakując przez murek, znikając gdzieś z tyłu. Nawet nie zdążyła zareagować, nie zdążyła wydać z siebie nic więcej oprócz cichego oh i już go nie widziała. Aquila nawet nie zorientowała się jak zacisnęła, palce na różdżce, która teraz zamiast przy pasku, była w jej dłoni, skierowana w dół. Musieli zareagować. Na szczęście ruszyli w pościg za nim, zarówno ochroniarze najęci przez Blacków, jak i policja, którą wezwał jeden z nich. Gdy młodszy zatrzymał się obok, wyraźnie rozpoznając, kim właściwie jest, nie zdążyła wykrztusić słowa. Chciała podziękować, za ich reakcje, ale ten ruszył już w stronę murku. Nie mogła przecież w ołówkowej sukience i potężnym futrze razem z policją gonić przestępcę. Absolutnie nie! Z drugiej strony, jednak jeśli ten chłopak ucieknie... Marcelius Carrington. Chociaż tyle, że poznała jego dane osobowe. Jeden z ochroniarzy zaś zapewne nawet i adres, jeśli takowy był na dokumentach. Blackowie nie rejestrowali różdżek, przecież nie było takiej potrzeby. Zanim policjant zdążył przekroczyć rozburzony siłą zaklęcia murek, skierowała na niego różdżkę, wypowiadając jeszcze cicho pod nosem. - Cito - nie była mistrzynią transmutacji, ale radziła z nią sobie wystarczająco nieźle. Teraz czuła zdenerwowanie, ale musiała spróbować jakkolwiek pomóc. A potem... Potem trzymać kciuki.
Została tam sama. W środku dnia, w Londynie. To jej miasto, ale... Wewnętrzny strach pozostał. Nie zamierzała się, póki co ruszyć z miejsca, wciąż trzymając różdżkę w pogotowiu, jakby bandyta planował wrócić. Gdy tylko na horyzoncie pojawił się pierwszy patrol policji, ruszyła z miejsca w ich stronę, aby poprosić o odprowadzenie do domu. Po powrocie będzie miała wiele pracy... Co by tu z Tobą zrobić, Marceliusie Carringtonie? Oby tylko go złapali. A Celine... Aquila chciała odpuścić, pozwolić sobie zapomnieć, licząc, że ta nigdy już się nie odezwie. Cóż, szkoda...
| Cito na młodszego policjanta
Aquila zt (życzę powodzenia wszystkim oprócz Marcela)
Została tam sama. W środku dnia, w Londynie. To jej miasto, ale... Wewnętrzny strach pozostał. Nie zamierzała się, póki co ruszyć z miejsca, wciąż trzymając różdżkę w pogotowiu, jakby bandyta planował wrócić. Gdy tylko na horyzoncie pojawił się pierwszy patrol policji, ruszyła z miejsca w ich stronę, aby poprosić o odprowadzenie do domu. Po powrocie będzie miała wiele pracy... Co by tu z Tobą zrobić, Marceliusie Carringtonie? Oby tylko go złapali. A Celine... Aquila chciała odpuścić, pozwolić sobie zapomnieć, licząc, że ta nigdy już się nie odezwie. Cóż, szkoda...
| Cito na młodszego policjanta
Aquila zt (życzę powodzenia wszystkim oprócz Marcela)
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Aquila Black' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
Gest Aquili, pośpiesznie wyciągnięta różdżka, miał jednak wystarczająco skupienia, aby formuła wypowiedzianego zaklęcia przekształciła się w wiązkę zaklęcia mknącą za biegnącym w rozkruszony murek policjantem. Magia była znacznie szybsza od ludzkich odruchów, a młody mężczyzna najwyraźniej nie oponował przed otrzymanym wzmocnieniem. Poczuł je w sobie w pół kroku i z wrażenia prawie przewrócił się, gdy nogi zaczęły poruszać się dwa razy szybciej. Obdarzony nową energią popędził za starszym współpracownikiem.
Marcel, skręciwszy w lewą ulicę, trafił w nadzwyczaj szerokie miejsce, które musiało dla mugoli stanowić ważny ciąg komunikacyjny; kiedy jeszcze mieszkali w Londynie. Dla czarodziei, dla samego Sallowa, nie było szczególnie rozpoznawalne. Ot kolejny zaułek w mieście. Mimo to najwyraźniej miał trochę szczęścia, bowiem z prawej strony biegł szereg budynków w równych odstępach. Stare płoty, niektóre połamane, inne z dziurami, przez które psy wymykały się z podwórek, przewrócony, metalowy kubeł na śmieci. Nierówną uliczkę zdobiły także kałuże, w które kolejno wpadał, biegnąc przed siebie. Mimo sięgnięcia po różdżkę i pomyślnym rzuceniu zaklęcia, Marcel nie miał pewności, jaki konkretny skutek odniesie plama śliskiego tłuszczu.
— Stój! — Usłyszał nagle za sobą. Gdyby spojrzał za siebie, ujrzałby policjanta wchodzącego interesującym wślizgiem przez plamę oleju. — Drętwota! — machnął różdżką w kierunku Marcela i rzucił się w dalszą pogoń. W ustach zmełł potok niecenzuralnych słów, gdyż zaklęcie miało nie sięgnąć celu. Wyrzuciło za to w powietrze kubeł na śmieci, którego zawartość została na ulicy. Drugi z policjantów oraz ochroniarz lady Black zjawili się dokładnie w tym momencie. Także i oni poradzili sobie z plamą tłuszczu. Młodszy funkcjonariusz, przyspieszony magią Aquili, niemal od razu ruszył do przodu, lada moment mając dogonić swojego towarzysza.
— Tam jest przejście! — wykrzyczał do starszego stopniem, wskazując na kierunek, którego Marcel nie widział. Nieustannie utrzymując bezpieczną odległość od służb Ministerstwa i prywatnego goryla, mijał kolejne wąskie przejścia pomiędzy budynkami, jedynie w nich upatrując możliwości szybkiego zniknięcia z oczu ścigających. Ulica przed nim w stresie i napięciu jawiła się jako niezwykle długa, a przede wszystkim wystawiała go na próby unieszkodliwienia za pomocą magii. Okrzyk z tyłu pozostawał niestety niepokojący. Funkcjonariusz zdawał się znać okolicę i jej wszelkie zakamarki.
Czas na odpis 48h
Marcel, skręciwszy w lewą ulicę, trafił w nadzwyczaj szerokie miejsce, które musiało dla mugoli stanowić ważny ciąg komunikacyjny; kiedy jeszcze mieszkali w Londynie. Dla czarodziei, dla samego Sallowa, nie było szczególnie rozpoznawalne. Ot kolejny zaułek w mieście. Mimo to najwyraźniej miał trochę szczęścia, bowiem z prawej strony biegł szereg budynków w równych odstępach. Stare płoty, niektóre połamane, inne z dziurami, przez które psy wymykały się z podwórek, przewrócony, metalowy kubeł na śmieci. Nierówną uliczkę zdobiły także kałuże, w które kolejno wpadał, biegnąc przed siebie. Mimo sięgnięcia po różdżkę i pomyślnym rzuceniu zaklęcia, Marcel nie miał pewności, jaki konkretny skutek odniesie plama śliskiego tłuszczu.
— Stój! — Usłyszał nagle za sobą. Gdyby spojrzał za siebie, ujrzałby policjanta wchodzącego interesującym wślizgiem przez plamę oleju. — Drętwota! — machnął różdżką w kierunku Marcela i rzucił się w dalszą pogoń. W ustach zmełł potok niecenzuralnych słów, gdyż zaklęcie miało nie sięgnąć celu. Wyrzuciło za to w powietrze kubeł na śmieci, którego zawartość została na ulicy. Drugi z policjantów oraz ochroniarz lady Black zjawili się dokładnie w tym momencie. Także i oni poradzili sobie z plamą tłuszczu. Młodszy funkcjonariusz, przyspieszony magią Aquili, niemal od razu ruszył do przodu, lada moment mając dogonić swojego towarzysza.
— Tam jest przejście! — wykrzyczał do starszego stopniem, wskazując na kierunek, którego Marcel nie widział. Nieustannie utrzymując bezpieczną odległość od służb Ministerstwa i prywatnego goryla, mijał kolejne wąskie przejścia pomiędzy budynkami, jedynie w nich upatrując możliwości szybkiego zniknięcia z oczu ścigających. Ulica przed nim w stresie i napięciu jawiła się jako niezwykle długa, a przede wszystkim wystawiała go na próby unieszkodliwienia za pomocą magii. Okrzyk z tyłu pozostawał niestety niepokojący. Funkcjonariusz zdawał się znać okolicę i jej wszelkie zakamarki.
Czas na odpis 48h
Jakie, kurwa, przejście?
Skąd, dokąd, którędy, słyszał ich głosy, kroki, coraz więcej, coraz szybsze, skąd wzięło się tu ich aż tyle w tak krótkim czasie? Nie słyszał inkantacji czarownicy, nie obejrzał się też za siebie ani raz, po części nie chcąc się spowalniać, po części nie chcąc pozwolić im zapamiętać swojej twarzy, na wypadek przypadkowego spotkania gdzieś na ulicy. Serce biło w piersi jak szalone, uderzało o klatkę żeber, krew pulsowała przy skroniach, w krtani, z wolna tracił dech w tym szaleńczym biegu, ale nie przestawał; potrafił przecież naginać swoje ciało do znacznie większego wysiłku. Rozlany tłuszcz ich nie zatrzymał, słyszałby, a drętwota, która przemknęła obok, sprawiła, że jego twarz pobladła jeszcze bardziej, przyjmując barwę jasnej bieli. Jeden promień zaklęcia - mógł powalić go na ulicę jak długiego; co by było, gdyby promień go trafił? Ściągnął brew, może gdyby sam sięgnął po magię, może wtedy byłoby prościej - ale atak na funkcjonariusza byłby już przecież poważną przewiną. Nie miał dostatecznych kłopotów? Na kilka chwil zamknął oczy, gnając przed siebie w szaleńczym biegu.
- Pieprz się - odpowiedział na komendę stój, pod nosem, na tyle cicho, by jego słowa, przy dzielącej ich odległości, zostały porwane wiatrem wznieconym jego pędem. Nie poznawał tego miejsca, musieli oddalić się od centrum; chłonął spojrzeniem uliczki i mury, chcąc ja zapamiętać, uzupełniając czarne plamy na tak bardzo znajomej mapie miasta, przed nim ciągnęła się ulica, zbyt długa, by miał na niej szanse; jeśli pozostali też chwycą za różdżki, padnie tu jak długi. Mógł tylko skręcić w boczne drogi, te, do których policja znała krótsze i szybsze przejścia? Nie był pewien, nie widział ani nie słyszał, o czym dokładnie mówili - musiał zaryzykować. I nie myślał o tym ani chwili, gwałtownie rzucił się w bok, nie przemykając jednak w boczną uliczkę, a zamierzając przeskoczyć jeden z płotów - jedną dłonią wspierając się na jego szczycie - i wylądować na ugiętych nogach na obcym podwórku, by pobiegnąć dalej, dokądkolwiek właściwie miało prowadzić to dalej - po prostu przed siebie. To tylko policyjne psy. Ujadają, gonią i warczą, ale były tylko psami, niczym więcej, pamiętaj.
akrobatyka?
Skąd, dokąd, którędy, słyszał ich głosy, kroki, coraz więcej, coraz szybsze, skąd wzięło się tu ich aż tyle w tak krótkim czasie? Nie słyszał inkantacji czarownicy, nie obejrzał się też za siebie ani raz, po części nie chcąc się spowalniać, po części nie chcąc pozwolić im zapamiętać swojej twarzy, na wypadek przypadkowego spotkania gdzieś na ulicy. Serce biło w piersi jak szalone, uderzało o klatkę żeber, krew pulsowała przy skroniach, w krtani, z wolna tracił dech w tym szaleńczym biegu, ale nie przestawał; potrafił przecież naginać swoje ciało do znacznie większego wysiłku. Rozlany tłuszcz ich nie zatrzymał, słyszałby, a drętwota, która przemknęła obok, sprawiła, że jego twarz pobladła jeszcze bardziej, przyjmując barwę jasnej bieli. Jeden promień zaklęcia - mógł powalić go na ulicę jak długiego; co by było, gdyby promień go trafił? Ściągnął brew, może gdyby sam sięgnął po magię, może wtedy byłoby prościej - ale atak na funkcjonariusza byłby już przecież poważną przewiną. Nie miał dostatecznych kłopotów? Na kilka chwil zamknął oczy, gnając przed siebie w szaleńczym biegu.
- Pieprz się - odpowiedział na komendę stój, pod nosem, na tyle cicho, by jego słowa, przy dzielącej ich odległości, zostały porwane wiatrem wznieconym jego pędem. Nie poznawał tego miejsca, musieli oddalić się od centrum; chłonął spojrzeniem uliczki i mury, chcąc ja zapamiętać, uzupełniając czarne plamy na tak bardzo znajomej mapie miasta, przed nim ciągnęła się ulica, zbyt długa, by miał na niej szanse; jeśli pozostali też chwycą za różdżki, padnie tu jak długi. Mógł tylko skręcić w boczne drogi, te, do których policja znała krótsze i szybsze przejścia? Nie był pewien, nie widział ani nie słyszał, o czym dokładnie mówili - musiał zaryzykować. I nie myślał o tym ani chwili, gwałtownie rzucił się w bok, nie przemykając jednak w boczną uliczkę, a zamierzając przeskoczyć jeden z płotów - jedną dłonią wspierając się na jego szczycie - i wylądować na ugiętych nogach na obcym podwórku, by pobiegnąć dalej, dokądkolwiek właściwie miało prowadzić to dalej - po prostu przed siebie. To tylko policyjne psy. Ujadają, gonią i warczą, ale były tylko psami, niczym więcej, pamiętaj.
akrobatyka?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 13
'k100' : 13
Cokolwiek w końcowym rozrachunku miały oznaczać słowa jednego z funkcjonariuszy, dla Marcela oznaczało to być albo nie być złapanym. I nic więcej. Liczyła się jedynie ucieczka, zniknięcie z oczu ochroniarza oraz dwójki policjantów. Decyzja podjęta w ułamku sekund nie dawała czasu na przemyślenie kolejnych ruchów. Liczyła się jedynie improwizacja oraz wiara we własne umiejętności, ciało doświadczone w akrobatyce.
Gwałtowne skręcenie w stronę jednego z płotów, pełne gracji oraz gibkości, przez Marcela spotkało się z głośną reakcją ze strony ścigających. Młodzieniec nie miał jednak wielkiej szansy wsłuchać się w gwałtownie przyciszone słowa, kiedy prędko wspominał się. Wiedział jedynie, że cała trójka dalej biegła w jego kierunku, pozbawiając go czasu na dokładne przemyślenie kolejnego kroku czy zaplanowanie następnych.
Miękko opadłszy na przerośniętą, obumarłą trawę, butami brodząc w nieco już podmokłej ziemi, Marcel znalazł się w przydomowym ogródku. Zaniedbanym, zagraconym, prostokątnym kawałku przestrzeni, w którym znalazło się miejsce na spróchniałą budę dla psa. Na lewo, obok uchylonej furtki stała pordzewiała i dziurawa beczka. Płot po obu stronach był nieco niższy od tego od strony ulicy i przylegał do ścian wysokiego budynku. To, co rzuciło się Marcelowi w oczy jako pierwsze było schodkami zwieńczonymi rozpadającymi się, przeszklonymi drzwiami oraz dużym, wybitym oknem obok. W rozbitym szkle stało stare krzesło ogrodowe, leżał wilgotny koc, którego intensywna woń była wyczuwalna z daleka.
Pochmurna pogoda niestety nie pozwalała na dostrzeżenie zaciemnionego wnętrza. Dało się za to wyczuć atmosferę oraz ciszę opuszczonego domostwa, w którym równie dobrze – od kwietnia – mogło się coś zaląc. Budynki po obu stronach, także te dalsze, sprawiały podobne wrażenie, pozostawiając Marcela z wykonaniem kolejnego kroku. Kolejne głosy były tym razem wyraźniejsze. Policjanci znajdowali się zdecydowanie bliżej, a na pewno ten, którego ruchy przyspieszyła Aquila, a o czym Sallow nie miał prawa wiedzieć.
— Zajdę go z drugiej strony — usłyszał niebezpiecznie blisko. — Nie może nam się wymknąć z tej okolicy — padło jeszcze, a chwilę później wysoko na niebie rozbłysły czerwone iskry.
Czas na odpis 48h
Gwałtowne skręcenie w stronę jednego z płotów, pełne gracji oraz gibkości, przez Marcela spotkało się z głośną reakcją ze strony ścigających. Młodzieniec nie miał jednak wielkiej szansy wsłuchać się w gwałtownie przyciszone słowa, kiedy prędko wspominał się. Wiedział jedynie, że cała trójka dalej biegła w jego kierunku, pozbawiając go czasu na dokładne przemyślenie kolejnego kroku czy zaplanowanie następnych.
Miękko opadłszy na przerośniętą, obumarłą trawę, butami brodząc w nieco już podmokłej ziemi, Marcel znalazł się w przydomowym ogródku. Zaniedbanym, zagraconym, prostokątnym kawałku przestrzeni, w którym znalazło się miejsce na spróchniałą budę dla psa. Na lewo, obok uchylonej furtki stała pordzewiała i dziurawa beczka. Płot po obu stronach był nieco niższy od tego od strony ulicy i przylegał do ścian wysokiego budynku. To, co rzuciło się Marcelowi w oczy jako pierwsze było schodkami zwieńczonymi rozpadającymi się, przeszklonymi drzwiami oraz dużym, wybitym oknem obok. W rozbitym szkle stało stare krzesło ogrodowe, leżał wilgotny koc, którego intensywna woń była wyczuwalna z daleka.
Pochmurna pogoda niestety nie pozwalała na dostrzeżenie zaciemnionego wnętrza. Dało się za to wyczuć atmosferę oraz ciszę opuszczonego domostwa, w którym równie dobrze – od kwietnia – mogło się coś zaląc. Budynki po obu stronach, także te dalsze, sprawiały podobne wrażenie, pozostawiając Marcela z wykonaniem kolejnego kroku. Kolejne głosy były tym razem wyraźniejsze. Policjanci znajdowali się zdecydowanie bliżej, a na pewno ten, którego ruchy przyspieszyła Aquila, a o czym Sallow nie miał prawa wiedzieć.
— Zajdę go z drugiej strony — usłyszał niebezpiecznie blisko. — Nie może nam się wymknąć z tej okolicy — padło jeszcze, a chwilę później wysoko na niebie rozbłysły czerwone iskry.
Czas na odpis 48h
Psy wyrosły na tamtej ulicy jak grzyby po deszczu, po tym, jak Blackówna poprowadziła go w miejsce ustronne, odcięte od oczu - policja pojawiła się na jej wezwanie szybciej, niż zdążył mrugnąć, a teraz deptała mu po piętach, choć był absolutnie pewien, że w tym mieście nie doścignie go nawet wiatr rozmywający mgłę nad miastem. Nie mógł wiedzieć o jego zaklętym ciele, prostując nogi po miękkim lądowaniu, łapiąc równowagę, słyszał jednak krzyki pozostałych i dostrzegł flarę na niebie. Czy ta młoda dziewczyna, niewiele starsza od niego, naprawdę miała moce postawić w pion całe miasto, żeby pognało jego śladem, tylko dlatego, że miała takie życzenie? Kaprys? Gorszy humor? Przeklęta suka, pewnego dnia wpadnie na samo dno piekła - i nie będzie dla niej litości. Pewnego dnia, kiedy cały ten koszmar się skończy, kiedy na niebo znów wzejdzie słońce, a sprawiedliwość zatryumfuje, wtedy wiedźmy takie jak one utracą klejnoty i władzę, staną się nagie: i równe tym, których dzisiaj miały za pchły. Nie sądził, by ta dziewczyna wiedziała cokolwiek o prawdziwym życiu - jej histeryczna reakcja zarysowała ją w jego głowie jako niezbyt lotną wariatkę - ale żal mu było Celine, która włożyła w nią tyle zaufania, tyle ciepłych uczuć, tyle nadziei. Ostrzegał ją przecież, próbował, on nie spodziewał się po tej wydrze niczego innego - ale chciał przynajmniej spróbować, dla niej. Czuł krew pulsującą w skroni, w krtani, w sercu, pisk w uszach, gdy adrenalina wyłączała zdrowy rozsądek, walcząc o przeżycie. Co mu zrobią, jak go złapią? Nic na niego nie mieli, ale czy to w czymkolwiek wadziło? Skatują go na miejscu, czy najpierw zawloką do więzienia? Chciał żyć, tak bardzo. Nie chciał zginąć w ten sposób: zapomniany i rzucony gdzieś w piętrzące się śmietniki, musiał uciekać.
Oddech stanął mu w płucach, kiedy usłyszał głos zza muru, deptali mu po piętach, byli już obok, a on stał pośrodku pustego podwórka, nie wiedząc, w którą stronę ruszyć. Na szczęście dla niego, podwórko było opuszczone. Jeśli policja już je okrążała, nie mógł uciec drugą stroną. Budynek był tak samo opuszczony, dało się to wyczuć z daleka po intensywnej woni koca - czy coś - lub ktoś - mogło się tam ukrywać? Nie mógł wiedzieć, nie miał też możliwości tego sprawdzić - to tam widział swoją jedyną szansę, więc wbiegł na schody, starając się poruszać bezszelestnie, przeskakując do wybitego okna, przez które zamierzał dostać się do środka; trzymał się blisko ścian, odruchowo już w pierwszych chwilach chcąc poszukać wzrokiem okien pozwalających mu przedostać się do sąsiedniego budynku, nie mógł dać się zapędzić w pułapkę bez wyjścia.
... nie zrobił tego, prawda?
- Cave Inimicum - wyszeptał pod nosem, kiedy znalazł się już po drugiej stronie, wyszarpując różdżkę z kieszeni kurtki.
Oddech stanął mu w płucach, kiedy usłyszał głos zza muru, deptali mu po piętach, byli już obok, a on stał pośrodku pustego podwórka, nie wiedząc, w którą stronę ruszyć. Na szczęście dla niego, podwórko było opuszczone. Jeśli policja już je okrążała, nie mógł uciec drugą stroną. Budynek był tak samo opuszczony, dało się to wyczuć z daleka po intensywnej woni koca - czy coś - lub ktoś - mogło się tam ukrywać? Nie mógł wiedzieć, nie miał też możliwości tego sprawdzić - to tam widział swoją jedyną szansę, więc wbiegł na schody, starając się poruszać bezszelestnie, przeskakując do wybitego okna, przez które zamierzał dostać się do środka; trzymał się blisko ścian, odruchowo już w pierwszych chwilach chcąc poszukać wzrokiem okien pozwalających mu przedostać się do sąsiedniego budynku, nie mógł dać się zapędzić w pułapkę bez wyjścia.
... nie zrobił tego, prawda?
- Cave Inimicum - wyszeptał pod nosem, kiedy znalazł się już po drugiej stronie, wyszarpując różdżkę z kieszeni kurtki.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
Wybór podjęty przez Marcela nie mógł zostać odwołany. Powrót na ulicę za płotem, do samego ogródka oznaczał wystawienie się na funkcjonariuszy, natomiast ucieczka przez furtkę ku wąskiemu przejściu między budynkami nie gwarantowała, iż po drugiej stronie nie czekał ktoś z patrolu. Słyszał ich. Znali okolicę i mieli nad nim przewagę, choć Marcel z pewnością miał taką samą w swoich nogach.
Gibki i zwinny młodzieniec popędził w stronę schodków prowadzących do budynku; mokrego i śliskiego betonu, z którego gładko przeskoczył w stronę zewnętrznego parapetu okna. Palce Sallowa w pierwszej chwili omsknęły się o mokrą cegłę, jednak poruszał się wystarczająco szybko, aby wdrapać się i przeskoczyć przez dziurę do środka budynku. Do zakurzonego, podniszczonego salonu oraz resztek otwartej nań kuchni. Tyle zdołał zobaczyć w burych, zaciemnionych kształtach. Potrzebował chwili, by wzrok przyzwyczaił się do pustej przestrzeni dalej. Do aneksu po lewej stronie ściany sąsiadującej z budynkiem obok, do niewielkiego okna dokładnie po drugiej stronie, do wyjątkowo ciemnego korytarzyka prowadzącego od drzwi wejściowych, otoczonego z jednej strony cienką ścianką odgradzającą kuchnię, z drugiej natomiast schodami prowadzącymi na piętro.
Ze starej kanapy wystawały sprężyny, a ilość rozdarć tapicerki oraz zapach wilgoci unoszący się w powietrzu jedynie upewniały Marcela, że budynek od dłuższego czasu był niezamieszkały. Nie oznaczało to jednak, że było puste. Różdżka, którą wyciągnął z kieszeni zadrżała w takt szeptu inkantacji. Rozgrzała się przyjemnym, lecz ulotnym ciepłem do zimna nachodzącego zewsząd i nie dała sygnału, iż cokolwiek nieznajomego znajdowało się w zasięgu magii. Najwyraźniej nic nie zalęgło się w najbliższym otoczeniu, a to z kolei dawało nikłe poczucie bezpieczeństwa. Naprawdę niewielkie i nieznaczne w obliczu całej sytuacji.
Przed Marcelem stały znowu drogi, które mógł wybrać. Wyjść drugimi drzwiami, prowadzącymi na zewnątrz przed dom, co wiązało się z ryzykiem starcia się z funkcjonariuszem patrolu, który mógł być po drugiej stronie. Wejść schodami na piętro z nadzieją, że mogło znajdować się tam przejście. Uchylone pod schodami niewielkie drzwiczki prowadziły najwyraźniej do ciemnej, z pewnością jeszcze bardziej zawilgoconej piwnicy, choć Marcel z zewnątrz nie dostrzegł żadnych okien bądź lufcików, które mogły potwierdzić obecność podziemnego pomieszczenia. Decyzja co do dalszych kroków leżała w jego rękach, jeśli nie chciał znaleźć się w rękach ślepej sprawiedliwości ludzi Malfoya. A ich jeszcze nie słyszał ani nie wiedział, co takiego robili.
Gibki i zwinny młodzieniec popędził w stronę schodków prowadzących do budynku; mokrego i śliskiego betonu, z którego gładko przeskoczył w stronę zewnętrznego parapetu okna. Palce Sallowa w pierwszej chwili omsknęły się o mokrą cegłę, jednak poruszał się wystarczająco szybko, aby wdrapać się i przeskoczyć przez dziurę do środka budynku. Do zakurzonego, podniszczonego salonu oraz resztek otwartej nań kuchni. Tyle zdołał zobaczyć w burych, zaciemnionych kształtach. Potrzebował chwili, by wzrok przyzwyczaił się do pustej przestrzeni dalej. Do aneksu po lewej stronie ściany sąsiadującej z budynkiem obok, do niewielkiego okna dokładnie po drugiej stronie, do wyjątkowo ciemnego korytarzyka prowadzącego od drzwi wejściowych, otoczonego z jednej strony cienką ścianką odgradzającą kuchnię, z drugiej natomiast schodami prowadzącymi na piętro.
Ze starej kanapy wystawały sprężyny, a ilość rozdarć tapicerki oraz zapach wilgoci unoszący się w powietrzu jedynie upewniały Marcela, że budynek od dłuższego czasu był niezamieszkały. Nie oznaczało to jednak, że było puste. Różdżka, którą wyciągnął z kieszeni zadrżała w takt szeptu inkantacji. Rozgrzała się przyjemnym, lecz ulotnym ciepłem do zimna nachodzącego zewsząd i nie dała sygnału, iż cokolwiek nieznajomego znajdowało się w zasięgu magii. Najwyraźniej nic nie zalęgło się w najbliższym otoczeniu, a to z kolei dawało nikłe poczucie bezpieczeństwa. Naprawdę niewielkie i nieznaczne w obliczu całej sytuacji.
Przed Marcelem stały znowu drogi, które mógł wybrać. Wyjść drugimi drzwiami, prowadzącymi na zewnątrz przed dom, co wiązało się z ryzykiem starcia się z funkcjonariuszem patrolu, który mógł być po drugiej stronie. Wejść schodami na piętro z nadzieją, że mogło znajdować się tam przejście. Uchylone pod schodami niewielkie drzwiczki prowadziły najwyraźniej do ciemnej, z pewnością jeszcze bardziej zawilgoconej piwnicy, choć Marcel z zewnątrz nie dostrzegł żadnych okien bądź lufcików, które mogły potwierdzić obecność podziemnego pomieszczenia. Decyzja co do dalszych kroków leżała w jego rękach, jeśli nie chciał znaleźć się w rękach ślepej sprawiedliwości ludzi Malfoya. A ich jeszcze nie słyszał ani nie wiedział, co takiego robili.
Dworzec King Cross
Szybka odpowiedź