Dworzec King Cross
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dworzec King Cross
"Przy peronie stał czerwony parowóz, a za nim wagony pełne ludzi. Na tabliczce widniał napis: Pociąg ekspresowy do Hogwartu, godzina jedenasta. Harry spojrzał za siebie i tam, gdzie była barierka, zobaczył łuk z kutego żelaza z napisem: Peron numer dziewięć i trzy czwarte. A więc udało się.
Kłęby dymu z parowozu przepływały nad głowami ludzi, a pomiędzy ich nogami kręciło się mnóstwo kotów różnej maści. Przez zgiełk podnieconych głosów i zgrzyt ciężkich kufrów przebijało się od czasu do czasu pohukiwanie sów. W kilku wagonach było już pełno uczniów. Niektórzy wychylali się przez okna, by porozmawiać ze swoimi rodzinami, inni walczyli o miejsca siedzące. Harry pchał swój wózek wzdłuż pociągu, rozglądając się za wolnym miejscem".
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy i +10 dla Śmierciożerców.Kłęby dymu z parowozu przepływały nad głowami ludzi, a pomiędzy ich nogami kręciło się mnóstwo kotów różnej maści. Przez zgiełk podnieconych głosów i zgrzyt ciężkich kufrów przebijało się od czasu do czasu pohukiwanie sów. W kilku wagonach było już pełno uczniów. Niektórzy wychylali się przez okna, by porozmawiać ze swoimi rodzinami, inni walczyli o miejsca siedzące. Harry pchał swój wózek wzdłuż pociągu, rozglądając się za wolnym miejscem".
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 28.08.18 20:15, w całości zmieniany 2 razy
5.04
Od początku kwietnia żył w irracjonalnym chaosie, którego nie doświadczył od czasów dzieciństwa. Wbrew... różnorodnej naturze swoich zleceń, tak naprawdę pracował przecież na komfort i stabilność. Wydarzenia w Londynie odebrały mu zaś poczucie kontroli, które tak cenił. Chełpił się przecież tym, że rozumie to miasto, że umie odnaleźć sens w jego nieporządku, igłę w stogu siana. Ministerstwo przewróciło zaś wszystko do góry nogami, praca zawodowa cierpiała w obliczu utraty sporego procenta klientów (z miasta uciekły wszak nie tylko szlamy), a brak odpowiedzi na pewien list spędzał mu sen z powiek.
Gdy otrzymał wreszcie list, rozerwał go niecierpliwie, choć papeteria była droga, a charakter pisma ozdobny. Nie był to list, na który czekał, ale przyjemna niespodzianka. O ile cokolwiek mogło polepszyć mu humor, to był to niespodziewany powrót do kraju dawnej zleceniodawczyni, która zapewniała regularną pracę i wynagradzała go bardzo szczodrze. Rad, że był na tyle przytomny by zarejestrować różdżkę, odpisał szybko lady Avery i zadeklarował swoją gotowość do odebrania jej z dworca. Czy odpłatnie, czy w ramach opieki serdecznego druha - to pozostawało niewypowiedziane, to nie liczyło się w ich kurtuazyjnych stosunkach. Wiedział, że lady Elaine płaci na czas, czy prędzej czy później. W obecnej sytuacji wolałby prędzej i gorąco liczył na jakieś poważne zlecenie, ale nie zamierzał wybrzydzać. Nie znał się na szlacheckiej etykiecie, więc w kontaktach z arystokracją stąpał jak po cienkim lodzie. Przez lata udało mu się nie zrazić do siebie tej damy, ale to nie znaczyło, że mógł sobie pozwolić na niefrasobliwość lub nieostrożność.
Ubrał się w najlepszy wyjściowy strój (spotkanie dobrze mu zrobi, od dwóch dni siedział w końcu posępnie w domu, a źle byłoby się całkiem zapuścić) i ruszył na dworzec King's Cross, sporo przed czasem. Był przezorny, blokada teleportacji wszystko spowalniała, ale najgorszy był nadal szalejący chaos na ulicach, patrole, zamknięte drogi, wszystkie te irytujące opóźnienia. Czekał na peronie już od dawna, gdy pociąg na niego wjechał. Wypatrywał wysokiej, smukłej sylwetki i nie musiał się nawet zbytnio starać - dystyngowana i posągowa lady Avery zawsze odcinała się od tłumu.
Uśmiechnął się blado, acz szczerze, i ruszył w jej stronę, sprawnie lawirując pomiędzy tłumkiem (nawet łokci używał tak, aby nie było tego widać, ha!).
Skłonił się lekko.
-Lady Avery. To zaszczyt, powitać was w stolicy. - przywitał się uprzejmie i kurtuazyjnie, tak jak należało się witać w gronie obcych - choć w jego tonie zadźwięczała nuta niepewności i niepokoju. Ale o swoich szczerych odczuciach odnośnie powrotu i stolicy, jeśli Elaine o nie zapyta, opowie jej dopiero na osobności.
Od początku kwietnia żył w irracjonalnym chaosie, którego nie doświadczył od czasów dzieciństwa. Wbrew... różnorodnej naturze swoich zleceń, tak naprawdę pracował przecież na komfort i stabilność. Wydarzenia w Londynie odebrały mu zaś poczucie kontroli, które tak cenił. Chełpił się przecież tym, że rozumie to miasto, że umie odnaleźć sens w jego nieporządku, igłę w stogu siana. Ministerstwo przewróciło zaś wszystko do góry nogami, praca zawodowa cierpiała w obliczu utraty sporego procenta klientów (z miasta uciekły wszak nie tylko szlamy), a brak odpowiedzi na pewien list spędzał mu sen z powiek.
Gdy otrzymał wreszcie list, rozerwał go niecierpliwie, choć papeteria była droga, a charakter pisma ozdobny. Nie był to list, na który czekał, ale przyjemna niespodzianka. O ile cokolwiek mogło polepszyć mu humor, to był to niespodziewany powrót do kraju dawnej zleceniodawczyni, która zapewniała regularną pracę i wynagradzała go bardzo szczodrze. Rad, że był na tyle przytomny by zarejestrować różdżkę, odpisał szybko lady Avery i zadeklarował swoją gotowość do odebrania jej z dworca. Czy odpłatnie, czy w ramach opieki serdecznego druha - to pozostawało niewypowiedziane, to nie liczyło się w ich kurtuazyjnych stosunkach. Wiedział, że lady Elaine płaci na czas, czy prędzej czy później. W obecnej sytuacji wolałby prędzej i gorąco liczył na jakieś poważne zlecenie, ale nie zamierzał wybrzydzać. Nie znał się na szlacheckiej etykiecie, więc w kontaktach z arystokracją stąpał jak po cienkim lodzie. Przez lata udało mu się nie zrazić do siebie tej damy, ale to nie znaczyło, że mógł sobie pozwolić na niefrasobliwość lub nieostrożność.
Ubrał się w najlepszy wyjściowy strój (spotkanie dobrze mu zrobi, od dwóch dni siedział w końcu posępnie w domu, a źle byłoby się całkiem zapuścić) i ruszył na dworzec King's Cross, sporo przed czasem. Był przezorny, blokada teleportacji wszystko spowalniała, ale najgorszy był nadal szalejący chaos na ulicach, patrole, zamknięte drogi, wszystkie te irytujące opóźnienia. Czekał na peronie już od dawna, gdy pociąg na niego wjechał. Wypatrywał wysokiej, smukłej sylwetki i nie musiał się nawet zbytnio starać - dystyngowana i posągowa lady Avery zawsze odcinała się od tłumu.
Uśmiechnął się blado, acz szczerze, i ruszył w jej stronę, sprawnie lawirując pomiędzy tłumkiem (nawet łokci używał tak, aby nie było tego widać, ha!).
Skłonił się lekko.
-Lady Avery. To zaszczyt, powitać was w stolicy. - przywitał się uprzejmie i kurtuazyjnie, tak jak należało się witać w gronie obcych - choć w jego tonie zadźwięczała nuta niepewności i niepokoju. Ale o swoich szczerych odczuciach odnośnie powrotu i stolicy, jeśli Elaine o nie zapyta, opowie jej dopiero na osobności.
Self-made man
Niech nienawidzą, byleby się bali. Mimo rezerwy, z jaką Elaine podchodziła do dewizy rodu Avery, musiała przyznać – lęk częstokroć okazywał się trwalszy od sympatii. Miało to zresztą całkiem wymierne korzyści w tych niespokojnych czasach. Czasach otwartego konfliktu, co samo w sobie było dość nieprzyjemne, ale i czasach w których zdrada stawała się codziennością. Dopóki jednak jej nazwisko coś jeszcze znaczyło (a po stanowczym manifeście wsparcia dla nowych rządów nestora Averych i śmierci za sprawę Doriana nic nie wskazywało na to, by wkrótce miało przestać), Elaine nie musiała przesadnie martwić się o to, czy może liczyć na lojalność tych, którzy dla niej pracowali. Przesadnie, ale nie wcale. Szczególnie od kiedy przestała być żoną. Nie straciła przy tym co prawda nazwiska ani przynależności, dla niektórych jednak jej pozycja jako matki kolejnego przedstawiciela dumnego rodu to wciąż mogło być za mało. Sprawa z Wrońskim była w tym wszystkim dość specyficzna; on jeszcze za życia jej męża wykazał się oddaniem właśnie jej, choćby poniekąd wbrew małżonkowi. Bardzo doceniała to wtedy i wciąż o tym pamiętała, a jednak... od tego czasu wiele mogło się zmienić. Stawki rosły każdego dnia; zarówno jeśli chodzi o finanse, jak i mniej namacalne kwestie.
- Pan Wroński - przywitała go machinalnym, nieznacznym skinieniem głowy, jeszcze przez moment rozkojarzona swoimi cokolwiek gorzkimi rozważaniami - dziękuję.
Dopiero wtedy, jakby dla uwierzytelnienia tego słowa, wreszcie spojrzała na niego przytomnie, a nawet… z odrobiną ciekawości. Mimo zasadniczo pragmatycznej natury ich relacji, trudno było Elaine zupełnie się jej wyzbyć. Znali się w końcu od wielu lat, a przy tym nie widzieli od dłuższego czasu. Nie zmienił się szczególnie; wyglądał po prostu dobrze. Po pierwsze zdrowo, po drugie starannie. Całkiem nie do twarzy było mu jednak z niepokojem. Jakkolwiek irracjonalny byłby jego brak w tych okolicznościach, ułatwiałoby to odsunięcie własnych obaw Avery na drugi plan. Cóż, widocznie musiała przyzwyczaić się do ich towarzystwa, lub pożegnać z resztkami rozsądku na własną odpowiedzialność. Najpierw jednak musiała spotkać się wreszcie z tym wszystkim, o czym dotąd tylko czytała. Skonfrontować urywki rzeczywistości, które przekazywały gazety z pełniejszym obrazem, który zapewnić mogło jedynie bezpośrednie doświadczenie.
- Dobrze być znów w domu – westchnęła cicho, ni to do siebie, ni do niego. Było to niemal ciche zaklęcie, prośba do samej Anglii, żeby przyjęła ją tak właśnie; jak przystało na dom, przyjazną przystań. – Zanim wybiorę się w dalszą podróż do Ludlow chciałabym nieco odpocząć. Zależy mi szczególnie na tym, żeby dostać się na Pokątną. Mam nadzieję, że to nie problem?
- Pan Wroński - przywitała go machinalnym, nieznacznym skinieniem głowy, jeszcze przez moment rozkojarzona swoimi cokolwiek gorzkimi rozważaniami - dziękuję.
Dopiero wtedy, jakby dla uwierzytelnienia tego słowa, wreszcie spojrzała na niego przytomnie, a nawet… z odrobiną ciekawości. Mimo zasadniczo pragmatycznej natury ich relacji, trudno było Elaine zupełnie się jej wyzbyć. Znali się w końcu od wielu lat, a przy tym nie widzieli od dłuższego czasu. Nie zmienił się szczególnie; wyglądał po prostu dobrze. Po pierwsze zdrowo, po drugie starannie. Całkiem nie do twarzy było mu jednak z niepokojem. Jakkolwiek irracjonalny byłby jego brak w tych okolicznościach, ułatwiałoby to odsunięcie własnych obaw Avery na drugi plan. Cóż, widocznie musiała przyzwyczaić się do ich towarzystwa, lub pożegnać z resztkami rozsądku na własną odpowiedzialność. Najpierw jednak musiała spotkać się wreszcie z tym wszystkim, o czym dotąd tylko czytała. Skonfrontować urywki rzeczywistości, które przekazywały gazety z pełniejszym obrazem, który zapewnić mogło jedynie bezpośrednie doświadczenie.
- Dobrze być znów w domu – westchnęła cicho, ni to do siebie, ni do niego. Było to niemal ciche zaklęcie, prośba do samej Anglii, żeby przyjęła ją tak właśnie; jak przystało na dom, przyjazną przystań. – Zanim wybiorę się w dalszą podróż do Ludlow chciałabym nieco odpocząć. Zależy mi szczególnie na tym, żeby dostać się na Pokątną. Mam nadzieję, że to nie problem?
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Skłonił się lekko w odpowiedzi na powitanie i omiótł Lady Avery równie uważnym, choć dyskretniejszym spojrzeniem. Elegancka, uprzejma i nieprzenikniona - jak zawsze. Mieszanka ciepła i tajemnicy (i oczywiście galeonów) przyciągnęła go do Elaine Avery jeszcze gdy była mężatką i skłaniała do szczerej lojalności. Nie był gotów, by służyć całemu szlachetnemu rodowi - za bardzo cenił sobie niezależność, choć taka emerytura byłaby całkiem-całkiem. Za to służba jednej, konkretnej damie bardzo mu odpowiadała.
Przynajmniej dotychczas, gdy ich życie było proste i opierało się na wykonywaniu dla Elaine zwykłych przysług. Teraz, gdy wróciła w samym środku przedziwnej wojny, nic już nie było takie jak wcześniej. Niegdyś Daniel łudził się, że może zobaczyć dla niej wszystko i osłonić ją od wszystkiego. Tymczasem, obecna sytuacja zwyczajnie go przerastała. Miał nadzieję, że nie rozczaruje tym swej zleceniodawczyni. Powinien w końcu wydawać się nieugięty i niepokonany. Niegdyś nie było w końcu dla niego rzeczy niemożliwych, załatwiał dla klientów prawie wszystko, oprócz morderstw. A teraz... teraz sam nie wiedział. Ostatnie spotkanie z używającymi czarnej magii glinami nieco podkopało jego wizję świata, w której stróże prawa sięgali jedynie po legalne zaklęcia, a tych nielegalnych używało się jedynie na Nokturnie - w jego bezpiecznej przystani.
W normalnej sytuacji wycieczka ze szlachcianką na Pokątną byłaby idealnym odskokiem od zwyczajowej, mniej szykownej rutyny, ale Pokątna nie wyglądała już przecież tak, jak wcześniej. Zabite dechami pozostałości po oknach w mieszkaniach mugolaków, opuszczone sklepiki, których właściciele zniknęli...
-Milady, wasze życzenie zwykle jest dla mnie rozkazem... - zaczął ostrożnie, niepewny jak streścić stan miasta w kilku, dyplomatycznych słowach. -...ale obawiam się, że obecny nastrój na Pokątnej nie sprzyja odpoczynkowi. Jeśli zależy lady na konkretnych sprawunkach, z chęcią wszystko załatwię i prześlę do Ludlow. - obiecał. Co prawda, nie potrafił wybierać damskich rękawiczek, ale potrafił słuchać instrukcji.
Rozejrzał się prędko po dworcu, a potem zniżył głos.
-Zaś jeśli zależy lady na informacjach, to z chęcią opowiem więcej w dyskretniejszym miejscu. - zaproponował. Przed pierwszym kwietnia Elaine byłaby z nim całkowicie bezpieczna, teraz też nikt nie powinien im przeszkadzać - nie z jego rejestracją i jej czystą krwią - ale mimo wszystko, czułby się pewniej gdyby miał odeskortować ją do powozu do Ludlow, a nie do centrum miasta.
Przynajmniej dotychczas, gdy ich życie było proste i opierało się na wykonywaniu dla Elaine zwykłych przysług. Teraz, gdy wróciła w samym środku przedziwnej wojny, nic już nie było takie jak wcześniej. Niegdyś Daniel łudził się, że może zobaczyć dla niej wszystko i osłonić ją od wszystkiego. Tymczasem, obecna sytuacja zwyczajnie go przerastała. Miał nadzieję, że nie rozczaruje tym swej zleceniodawczyni. Powinien w końcu wydawać się nieugięty i niepokonany. Niegdyś nie było w końcu dla niego rzeczy niemożliwych, załatwiał dla klientów prawie wszystko, oprócz morderstw. A teraz... teraz sam nie wiedział. Ostatnie spotkanie z używającymi czarnej magii glinami nieco podkopało jego wizję świata, w której stróże prawa sięgali jedynie po legalne zaklęcia, a tych nielegalnych używało się jedynie na Nokturnie - w jego bezpiecznej przystani.
W normalnej sytuacji wycieczka ze szlachcianką na Pokątną byłaby idealnym odskokiem od zwyczajowej, mniej szykownej rutyny, ale Pokątna nie wyglądała już przecież tak, jak wcześniej. Zabite dechami pozostałości po oknach w mieszkaniach mugolaków, opuszczone sklepiki, których właściciele zniknęli...
-Milady, wasze życzenie zwykle jest dla mnie rozkazem... - zaczął ostrożnie, niepewny jak streścić stan miasta w kilku, dyplomatycznych słowach. -...ale obawiam się, że obecny nastrój na Pokątnej nie sprzyja odpoczynkowi. Jeśli zależy lady na konkretnych sprawunkach, z chęcią wszystko załatwię i prześlę do Ludlow. - obiecał. Co prawda, nie potrafił wybierać damskich rękawiczek, ale potrafił słuchać instrukcji.
Rozejrzał się prędko po dworcu, a potem zniżył głos.
-Zaś jeśli zależy lady na informacjach, to z chęcią opowiem więcej w dyskretniejszym miejscu. - zaproponował. Przed pierwszym kwietnia Elaine byłaby z nim całkowicie bezpieczna, teraz też nikt nie powinien im przeszkadzać - nie z jego rejestracją i jej czystą krwią - ale mimo wszystko, czułby się pewniej gdyby miał odeskortować ją do powozu do Ludlow, a nie do centrum miasta.
Self-made man
Kobiecie takiej jak ona nie przynależał udział w konflikcie, ani nawet szczególnie zauważalna obecność tam, gdzie akurat robiło się gorąco. Głęboko w sobie Elaine miała jednak poczucie, że częścią nie tylko jej przywilejów, ale właściwie obowiązków w obecnych okolicznościach (tu kierowały nią głównie, jakkolwiek mgliste, wspomnienia czasów Wielkiej Wojny) było niewzruszone trwanie w dotychczasowym sposobie życia. A może i to było wymówką? Pod próbami chłodnej analizy tego, co dla świata wokół niej miały przynieść ostatnie wydarzenia w kraju, pod dużo bardziej gorączkowymi próbami rozprawienia się z osobistymi rozterkami, sentymentem, który łączył ją pozornie nierozerwalnie z obydwiema stronami barykady, czaił się głód. Głód poznania. Historię piszą zwycięzcy, ale zanim zdążą to zrobić, jest jeszcze krótki moment na własne doświadczenie, własną ocenę powidoków. Być może ostatni, zanim wszystko zostanie przemielone na potrzeby zgrabnej, wiarygodnej relacji dla daleich i potomnych.
- Dyskretniejszym? - Powtórzyła za Danielem. Wyraz jej twarzy pozostał łagodny, kąciki ust wciąż były wygięte w delikatnym uśmiechu, jedynie jej brwi uniosły się pytająco. Niepewność w głosie Wrońskiego nie uspokoiła jej, jedynie dopełniając obraz innym rodzajem niepokoju. Spodziewałaby się lepszego, bardziej wystudiowanego sposobu na oszustwo z jego strony, gdyby z tą tylko intencją zgodził się wyjść jej naprzeciw. Skoro jednak był z nią szczery i Pokątna, ze wszystkich miejsc na ziemi, miała obecnie nie być dla nich, dla niej, dość odpowiednim miejscem… jak miało to świadczyć o kondycji stolicy? Co przyniósł jej hucznie ogłaszany tryumf staro-magicznej społeczności?
- Zależy mi na Pokątnej. – Odparła krótko, nie zdradzając się jednak ze zniecierpliwieniem. W absolutnej ciszy, bez szczególnego pośpiechu przesunęła spojrzeniem od oczu Daniela gdzieś ponad jego ramię, dłonie splotła za plecami. Szerszego tłumaczenia tego, czy zależy jej na rzeczach, budynkach, czy… osobach, póki co najwidoczniej nie uważała za konieczne. Wreszcie jednak tam, gdzie Daniel starał się silić na dyplomację, ona postanowiła zapytać wprost. – Czy trwają tam walki?
- Dyskretniejszym? - Powtórzyła za Danielem. Wyraz jej twarzy pozostał łagodny, kąciki ust wciąż były wygięte w delikatnym uśmiechu, jedynie jej brwi uniosły się pytająco. Niepewność w głosie Wrońskiego nie uspokoiła jej, jedynie dopełniając obraz innym rodzajem niepokoju. Spodziewałaby się lepszego, bardziej wystudiowanego sposobu na oszustwo z jego strony, gdyby z tą tylko intencją zgodził się wyjść jej naprzeciw. Skoro jednak był z nią szczery i Pokątna, ze wszystkich miejsc na ziemi, miała obecnie nie być dla nich, dla niej, dość odpowiednim miejscem… jak miało to świadczyć o kondycji stolicy? Co przyniósł jej hucznie ogłaszany tryumf staro-magicznej społeczności?
- Zależy mi na Pokątnej. – Odparła krótko, nie zdradzając się jednak ze zniecierpliwieniem. W absolutnej ciszy, bez szczególnego pośpiechu przesunęła spojrzeniem od oczu Daniela gdzieś ponad jego ramię, dłonie splotła za plecami. Szerszego tłumaczenia tego, czy zależy jej na rzeczach, budynkach, czy… osobach, póki co najwidoczniej nie uważała za konieczne. Wreszcie jednak tam, gdzie Daniel starał się silić na dyplomację, ona postanowiła zapytać wprost. – Czy trwają tam walki?
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Rozpychając się za pomocą własnej groźnej aury wśród tłumu (zwykle używał do tego łokci, ale przy lady nie wypadało), torował drogę dla lady Avery i wyprowadził ją wreszcie poza mury dworca. Zresztą, nawet ludzi nie było tutaj tak wielu, jak zwykle. W teorii sporo z nich powinno chcieć wyjechać, a w praktyce... Wroński miał wrażenie, że część mieszkańców już dawno zniknęła.
Dawno - zabawne słowo. Policja wyszła na ulice Londynu zaledwie kilka dni temu, pierwszego kwietnia. Czymże było w skali życia kilka dni? Dla Wrońskiego to z pewnością niewiele - bywał na kilkudniowych imprezach, walczył z kilkudniowymi kacami, a w najgorszych czasach po opuszczeniu domu potrafił nawet nocować przez kilka nocy na ulicy. Wtedy miał poczucie, że to mgnienie oka. Teraz jednak miał wrażenie, że nowa sytuacja w Londynie trwa już niemal wieczność. Walki w tunelach ewakuacyjnych wstrząsnęły nim mocniej, niż przewidywał. Martwił się o pewnych blis... znajomych mocniej, niż powinien. Nie mógł wymazać spod powiek obrazu trupów na ulicach, w tym na Pokątnej.
Gdy znaleźli się za wejściem na dworzec, Wroński obrócił się przez ramię i spojrzał na lady Avery. Nie dostrzegł jeszcze cienia niepokoju skrytego za jej łagodnym uśmiechem. Nie chciał jej niepokoić - ale zasługiwała na szczerość.
Spróbował się uśmiechnąć, z przymusem.
-Pokątna jest dla nas bezpieczna, milady. - zapewnił. Wiedział, że na dźwięk jej nazwiska nie zaczepi ich żaden funkcjonariusz. Jego samego chroniły zaś zarejestrowana różdżka i groźna postawa.
-Walki już ucichły. - wyjaśnił, czując, że to do lady Avery będzie należała decyzja czy udać się na Pokątną. Oraz konsekwencje tej decyzji. -Tyle, że... to nie jest przyjemny widok. Nie uprzątnięto jeszcze wszystkiego, więc spacer po mieście może być pewnym... szokiem. dla kogoś przyzwyczajonego do blichtru i luksusu, dla kogoś, kto nigdy nie widział trupa. Co prawda trupy akurat sprzątnięto, ale przypominały o nich wybite szyby i puste okna. -Jestem pewien, że stolica upora się z tym w ciągu kolejnych kilku dni i następna wizyta lady będzie już przyjemniejsza. - dodał, siląc się na optymizm. Cóż takiego czekało na lady Avery na Pokątnej, że nie mogło poczekać?
Dawno - zabawne słowo. Policja wyszła na ulice Londynu zaledwie kilka dni temu, pierwszego kwietnia. Czymże było w skali życia kilka dni? Dla Wrońskiego to z pewnością niewiele - bywał na kilkudniowych imprezach, walczył z kilkudniowymi kacami, a w najgorszych czasach po opuszczeniu domu potrafił nawet nocować przez kilka nocy na ulicy. Wtedy miał poczucie, że to mgnienie oka. Teraz jednak miał wrażenie, że nowa sytuacja w Londynie trwa już niemal wieczność. Walki w tunelach ewakuacyjnych wstrząsnęły nim mocniej, niż przewidywał. Martwił się o pewnych blis... znajomych mocniej, niż powinien. Nie mógł wymazać spod powiek obrazu trupów na ulicach, w tym na Pokątnej.
Gdy znaleźli się za wejściem na dworzec, Wroński obrócił się przez ramię i spojrzał na lady Avery. Nie dostrzegł jeszcze cienia niepokoju skrytego za jej łagodnym uśmiechem. Nie chciał jej niepokoić - ale zasługiwała na szczerość.
Spróbował się uśmiechnąć, z przymusem.
-Pokątna jest dla nas bezpieczna, milady. - zapewnił. Wiedział, że na dźwięk jej nazwiska nie zaczepi ich żaden funkcjonariusz. Jego samego chroniły zaś zarejestrowana różdżka i groźna postawa.
-Walki już ucichły. - wyjaśnił, czując, że to do lady Avery będzie należała decyzja czy udać się na Pokątną. Oraz konsekwencje tej decyzji. -Tyle, że... to nie jest przyjemny widok. Nie uprzątnięto jeszcze wszystkiego, więc spacer po mieście może być pewnym... szokiem. dla kogoś przyzwyczajonego do blichtru i luksusu, dla kogoś, kto nigdy nie widział trupa. Co prawda trupy akurat sprzątnięto, ale przypominały o nich wybite szyby i puste okna. -Jestem pewien, że stolica upora się z tym w ciągu kolejnych kilku dni i następna wizyta lady będzie już przyjemniejsza. - dodał, siląc się na optymizm. Cóż takiego czekało na lady Avery na Pokątnej, że nie mogło poczekać?
Self-made man
Z perspektywy północy Włoch powrót do Anglii wydawał się dużo mniej skomplikowany. Może to po prostu wszechogarniający spokój uzdrowiska jej się udzielił? Wskazane dla zdrowia, być może mniej dla planowania przyszłości. Jeszcze na pokładzie statku Elaine była przekonana, że udało jej się ułożyć plan powrotu może nie prosty, ale zupełnie realistyczny. Pierwsze wątpliwości poczuła dopiero na brzegu, po otwarciu zaległej korespondencji i wreszcie w pociągu, gdzie napięcie panujące wśród innych pasażerów nie dało się ignorować. Teraz, chociaż mury King’s Cross nie zdradzały jeszcze, jaki widok czeka na nią po opuszczeniu ich, nabierała pewności, że nic nie będzie takie proste, jak się wydawało się z daleka. Tym większą jednak czuła potrzebę, by szybko nadrobić zaległości.
- Doskonale. - Odpowiedziała krótko, zarazem na zapewnienie jak i dalsze wyjaśnienia Daniela, z wyraźną intencją ukrócenia dyskusji. Łagodny uśmiech ustąpił wyrazowi… obojętności. Trochę tak, jakby nie do końca słyszała, o czym właściwie mężczyzna mówi. Nic bardziej mylnego – słuchała uważnie, zestawiając każde słowo z innym, odległym głosem, który jak echo powtarzał w jej głowie kilka prostych słów. „Życzę szczęścia w tym nowym angielskim świecie”. Nie pierwsze, nie ostatnie fałszywe dobre życzenia. Dlaczego nie mogła więc przestać o nich myśleć? - Być może więc będzie mi dane obserwować tą wspaniałą przemianę. - Dodała wbrew wcześniejszym zamierzeniom. Niefortunnie; przekąs zdradzał uczucia, z których nie była dumna, a sama treść słów zamiary, z którymi co prawda nosiła się już wcześniej, ale nie zamierzała obarczać nimi Wrońskiego od pierwszych chwil. Wreszcie, już po wyjściu z budynku, zrównała się z nim krokiem. Jej spojrzenie błądziło chwilę po opustoszałej ulicy, na którą wyszli. Nie przypominało w niczym miejsca, które opuszczała kilka miesięcy wstecz.
- Którą część miasta miał pan na myśli mówiąc: dyskretniejsze? - Zapytała cicho. Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani trochę, ale wydawać by się mogło, że odpłynęły z niej resztki krwi. Jedyną ruchomą jej częścią pozostawały oczy, których spojrzenie przesuwało się od budynku do budynku, w poszukiwaniu czegoś, co jeszcze wyglądałoby tak, jak powinno. Tak, jak przyzwyczaiła się, że jest. W jej ukochanym, wspaniałym Londynie, zawsze i choćby wbrew wszystkiego tętniącym życiem sercu Anglii.
- Doskonale. - Odpowiedziała krótko, zarazem na zapewnienie jak i dalsze wyjaśnienia Daniela, z wyraźną intencją ukrócenia dyskusji. Łagodny uśmiech ustąpił wyrazowi… obojętności. Trochę tak, jakby nie do końca słyszała, o czym właściwie mężczyzna mówi. Nic bardziej mylnego – słuchała uważnie, zestawiając każde słowo z innym, odległym głosem, który jak echo powtarzał w jej głowie kilka prostych słów. „Życzę szczęścia w tym nowym angielskim świecie”. Nie pierwsze, nie ostatnie fałszywe dobre życzenia. Dlaczego nie mogła więc przestać o nich myśleć? - Być może więc będzie mi dane obserwować tą wspaniałą przemianę. - Dodała wbrew wcześniejszym zamierzeniom. Niefortunnie; przekąs zdradzał uczucia, z których nie była dumna, a sama treść słów zamiary, z którymi co prawda nosiła się już wcześniej, ale nie zamierzała obarczać nimi Wrońskiego od pierwszych chwil. Wreszcie, już po wyjściu z budynku, zrównała się z nim krokiem. Jej spojrzenie błądziło chwilę po opustoszałej ulicy, na którą wyszli. Nie przypominało w niczym miejsca, które opuszczała kilka miesięcy wstecz.
- Którą część miasta miał pan na myśli mówiąc: dyskretniejsze? - Zapytała cicho. Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani trochę, ale wydawać by się mogło, że odpłynęły z niej resztki krwi. Jedyną ruchomą jej częścią pozostawały oczy, których spojrzenie przesuwało się od budynku do budynku, w poszukiwaniu czegoś, co jeszcze wyglądałoby tak, jak powinno. Tak, jak przyzwyczaiła się, że jest. W jej ukochanym, wspaniałym Londynie, zawsze i choćby wbrew wszystkiego tętniącym życiem sercu Anglii.
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Nie rozpoznał uczuć ani uwagi za obojętną miną, przywykły do posągowej fasady arystokratów i szlachcianek. Nie sądził, nie spodziewał się nawet, by Elaine mogła teraz analizować sytuację, która wcale jej nie dotyczyła. Chciał ją dziś ochronić od nieprzyjemności, dyskomfortu, od razu, może od ewentualnej pogawędki z patrolującą ulice policją - choć lady Avery wyglądała na tyle szykownie, że raczej nikt nie poprosi ich o dokumenty. Choć od nastania nowego porządku minęło zaledwie parę dni i kontrole zarejestrowanych różdżek dopiero się zaczynały, to Wroński zdążył już zauważyć, że nikt nigdy nie zatrzymywał tych, którzy wyglądali odpowiednio i bogato. To klasa średnia i ubożsi mogli zostać posądzeni o nieczysty status krwi, to oni musieli się mieć na baczności.
Jednak skoro nalegała, to proszę bardzo. Był dziś wynajęty jako zaufany człowiek i ochroniarz, nie jako przyzwoitka cenzurująca jej wzrok od rozbitych okien. Miał nadzieję, że nie trafią po drodze na żadne niezmyte jeszcze z ulic plamy krwi, ale robił już w życiu wiele przedziwnych rzeczy. Najwyżej doliczy do nich pocieszanie wymiotującej z odrazy szlachcianki. Byle tylko nie zapłacił za to popołudnie brakiem kolejnych zleceń - ale nie wątpił, że skoro został zatrudniony do spełniania jej życzeń to lepiej... cóż, lepiej nie odmawiać jej życzeniom.
-Skoro takie jest lady życzenie, to możemy od razu udać się na Pokątną. - dał za wygraną, usiłując przybrać jak najspokojniejszy i najserdeczniejszy ton głosu. Ostrzegał, zrobił, co mógł. Decyzja należała do niej.
Spojrzał na Elaine uważniej dopiero, gdy usłyszał przekąs w jej głosie i gdy zadała mu pytanie o dyskretne miejsca. Milczał chwilę, ważąc w duszy, jak entuzjastycznym orędownikiem nowego porządku powinien być przy lady Avery.
W końcu zdecydował się jedynie na umiarkowany entuzjazm. Wiedział, że Elaine ceniła w nim w końcu szczerość.
-Jeśli mam być szczery... to dyskretnie jest już tylko poza miastem. - przyznał zgodnie z prawdą.
Jednak skoro nalegała, to proszę bardzo. Był dziś wynajęty jako zaufany człowiek i ochroniarz, nie jako przyzwoitka cenzurująca jej wzrok od rozbitych okien. Miał nadzieję, że nie trafią po drodze na żadne niezmyte jeszcze z ulic plamy krwi, ale robił już w życiu wiele przedziwnych rzeczy. Najwyżej doliczy do nich pocieszanie wymiotującej z odrazy szlachcianki. Byle tylko nie zapłacił za to popołudnie brakiem kolejnych zleceń - ale nie wątpił, że skoro został zatrudniony do spełniania jej życzeń to lepiej... cóż, lepiej nie odmawiać jej życzeniom.
-Skoro takie jest lady życzenie, to możemy od razu udać się na Pokątną. - dał za wygraną, usiłując przybrać jak najspokojniejszy i najserdeczniejszy ton głosu. Ostrzegał, zrobił, co mógł. Decyzja należała do niej.
Spojrzał na Elaine uważniej dopiero, gdy usłyszał przekąs w jej głosie i gdy zadała mu pytanie o dyskretne miejsca. Milczał chwilę, ważąc w duszy, jak entuzjastycznym orędownikiem nowego porządku powinien być przy lady Avery.
W końcu zdecydował się jedynie na umiarkowany entuzjazm. Wiedział, że Elaine ceniła w nim w końcu szczerość.
-Jeśli mam być szczery... to dyskretnie jest już tylko poza miastem. - przyznał zgodnie z prawdą.
Self-made man
Gdyby kiedykolwiek miała popełnić autobiografię, „Za fasadą” nie byłoby złym tytułem. Nieważne w co chciała wierzyć, to wokół tworzenia i podpierania jej toczyło się jej życie. Oprócz niej, coraz mniej miała na własną obronę. Tylko i aż tyle kosztowało kobietę o jej rodowodzie życie w dostatku i wygodzie. Ile z ulgą przyjęłoby taki los, by przez chwilę poczuć się wyzwoloną od codziennego balastu obowiązków i coraz bardziej realnego zagrożenia bycia uznaną za nie dość wartościową tylko z racji pochodzenia?
- Dziękuję. – Już to mówiła, ale wtedy była to niemal machinalnie popełniona uprzejmość. Teraz słowo to wybrzmiało klarowniej, wypełnione intencją. Była wymagająca, ale dopuszczała myśl, że może spotkać się z odmową. Dopuszczała wiele gorszych możliwości, ale jak zwykle, nie zawiodła się na Wrońskim. Więcej różniło ich, niż łączyło, ale nawet kiedy stawiała swoje zdanie ponad jego doświadczeniem nie brało się to z braku szacunku. Czy potrafił to zrozumieć? Czy robiło mu to jakąkolwiek różnicę?
- W takim razie, obierzemy najkrótszą drogę i na miejscu ocenimy, co dalej. - Dodała już łagodniej, ugodowo, choć nie bez pewnej dozy rozkojarzenia. Widok na zewnątrz budynku nie zachwycał, a wcześniejsze słowa Daniela kazały jej wierzyć, że to jedynie preludium dla kolejnych nieprzyjemnych niespodzianek czekających ją po drodze i na samej Pokątnej. Żołądek miała bardziej wrażliwy od niego, ale jej woli trudno byłoby odmówić siły. Gdyby tylko łatwiej przychodziło jej zakotwiczenie jej, podjęcie decyzji i trzymanie się jej do ostateczności. Tego jednak nie nauczyło jej życie, a własna natura pchała ją raczej na poszukiwanie kolejnego „ale”. Nie tym razem. Utkwiwszy wzrok w martwym punkcie przed sobą, tak, by zbyt wiele szczegółów, znaków wszechobecnego nieszczęścia nie zahaczyło o jej świadomość, ruszyła przed siebie w znajomym kierunku.
Oczekiwała, że propaganda jak zwykle okaże się przesadą. Niechcianym można być na wiele sposobów, od deklaracji daleko do wyroku. Nie doceniała, że nie była to jednak droga nieskończenie długa. Że gra toczy się o skórę, nie strój, że kolejne śmierci nie są już incydentami, ale nową normą. By w to uwierzyć, musiała zobaczyć.
zt
- Dziękuję. – Już to mówiła, ale wtedy była to niemal machinalnie popełniona uprzejmość. Teraz słowo to wybrzmiało klarowniej, wypełnione intencją. Była wymagająca, ale dopuszczała myśl, że może spotkać się z odmową. Dopuszczała wiele gorszych możliwości, ale jak zwykle, nie zawiodła się na Wrońskim. Więcej różniło ich, niż łączyło, ale nawet kiedy stawiała swoje zdanie ponad jego doświadczeniem nie brało się to z braku szacunku. Czy potrafił to zrozumieć? Czy robiło mu to jakąkolwiek różnicę?
- W takim razie, obierzemy najkrótszą drogę i na miejscu ocenimy, co dalej. - Dodała już łagodniej, ugodowo, choć nie bez pewnej dozy rozkojarzenia. Widok na zewnątrz budynku nie zachwycał, a wcześniejsze słowa Daniela kazały jej wierzyć, że to jedynie preludium dla kolejnych nieprzyjemnych niespodzianek czekających ją po drodze i na samej Pokątnej. Żołądek miała bardziej wrażliwy od niego, ale jej woli trudno byłoby odmówić siły. Gdyby tylko łatwiej przychodziło jej zakotwiczenie jej, podjęcie decyzji i trzymanie się jej do ostateczności. Tego jednak nie nauczyło jej życie, a własna natura pchała ją raczej na poszukiwanie kolejnego „ale”. Nie tym razem. Utkwiwszy wzrok w martwym punkcie przed sobą, tak, by zbyt wiele szczegółów, znaków wszechobecnego nieszczęścia nie zahaczyło o jej świadomość, ruszyła przed siebie w znajomym kierunku.
Oczekiwała, że propaganda jak zwykle okaże się przesadą. Niechcianym można być na wiele sposobów, od deklaracji daleko do wyroku. Nie doceniała, że nie była to jednak droga nieskończenie długa. Że gra toczy się o skórę, nie strój, że kolejne śmierci nie są już incydentami, ale nową normą. By w to uwierzyć, musiała zobaczyć.
zt
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
W ruchach sowy była pewna nerwowość i nie najlepiej ukrywana złość. Jej brązowe skrzydła uderzały w powietrze gwałtownie i szybko, a bystre spojrzenie omiatało śpiący Londyn. Do jej nóżki przyczepiony był list, który wyraźnie ją irytował: Hrabina co rusz trzepała łapką, jakby chciała się go pozbyć. Była jednak na tyle dobrze wyszkoloną sową, że posłusznie pędziła na miejsce, w którym miała zostawić przesyłkę.
Gdy dotarła na miejsce, list samoistnie opadł na ziemie, zajmując swoje miejsce bezpieczne tuż przy kałuży powstałej przez dziurawy dach na peronie. Sowa zaś wydała z siebie krótki, donośny dźwięk, po czym pomknęła dalej, nie patrząc za siebie.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na peronie niewielki list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Gdy dotarła na miejsce, list samoistnie opadł na ziemie, zajmując swoje miejsce bezpieczne tuż przy kałuży powstałej przez dziurawy dach na peronie. Sowa zaś wydała z siebie krótki, donośny dźwięk, po czym pomknęła dalej, nie patrząc za siebie.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na peronie niewielki list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu!
Wojna odbiera to, co najcenniejsze.Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Wojna odbiera to, co najcenniejsze.Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Daniel Wood – pracownik Ministerstwa Magii, który w lipcu sprzeciwił się swojemu przełożonemu, gdy ten rozkazał mu fizycznie ukarać mężczyznę nieposiadającego dokumentów. Jego ciało zostało znalezione dwa dni później, nosiło na sobie ślady czarnomagicznych tortur.
- Roddy i Danielle Vause – małżeństwo botaników, znalezione martwe w swoim domu na przedmieściach Londynu. Kobieta spodziewała się dziecka. Nad budynkiem podobno można było dostrzec Mroczny Znak.
- Reginold Catwright – kierowca mugolskiego autobusu. Znaleziony martwy na brzegu Tamizy.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
Naprawdę nie chciał tego robić; brzydził się samą myślą, gdzieś podskórnie miał nadzieję, że Celine udało się uciec, że wcale nie było jej już w więzieniu, że uwiodła strażnika, który wypuścił ją pod osłoną nocy i pozwolił opuścić miasto. Nie miał pojęcia, za co tak naprawdę została pochwycona, atak na jego ojca brzmiał śmiesznie, ale nie sądził, by mieli na nią cokolwiek poważniejszego. Nie była dziewczyną, która mogłaby się wplątać w działania rebelii, a w odróżnieniu do reszty towarzystwa - w tawernie nie zrobiła nic, co uzasadniałoby podjętą przemoc. Skazano na śmierć jej ojca - czy to nie było już wystarczające? Ale rzeczywistość dopadała go jak zły sen, z którego nie mógł się obudzić, przypominała dni, które sam spędził w tym miejscu - choć krótkie, zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Celine była na to zbyt delikatna. Zbyt krucha. Za słaba.
Nie był w stanie zrobić nic, żeby jej pomóc, mógł o to najwyżej poprosić kogoś innego; zastanawiał się nad ojcem, lecz po tym, co zrobił Jamesowi, obdarł się ze wszelkich złudzeń. Wiedział, że nie przytaknie żadnej jego prośbie. Ta kobieta - czy mogła? Celine mówiła o niej tak czule, i choć Marcel nie wierzył w ani jedno jej zapewnienie, zrzucając je na karb naiwności młodej dziewczyny, to po prawdzie brzmienie jej słów zdawało się dzisiaj ostatnią deską ratunku, która wciąż została. Nie znał jej, nie pamiętał jej ze szkoły - był w niej zbyt krótko, by pamiętać kogoś poza najbliższymi - a polityczne imiona zlewały się w jedno. Udało mu się dotrzeć do jej wizerunku, dzięki któremu mógł ją rozpoznać, kiedy opuszczała bezpieczne mury domu w towarzystwie dwóch innych mężczyzn. Mniej strojnie od niej ubranych i wyraźnie podległych - czy służby? Czekał na ten moment dłuższą chwilę, skryty gdzieś za rogiem, z twarzą przysłoniętym opadającym kaszkietem, by nie pozwolić sobie zostać zapamiętanym. Odczekał, aż odejdą, pozostając w ukryciu jeszcze chwilę - dopiero kilka uderzeń serca później wymknął się na chodnik po drugiej stronie ulicy, ruszając w podobnym kierunku. Czarne spodnie, które miał na sobie, były trochę brudne, a trochę wyświechtane, białą koszulę zakrywała równie wytarta ciemna kurtka właściwa raczej najniższym klasom. Szedł przed siebie, wbijając ręce w kieszenie, starając się zrównać z nimi poziomem - kilka razy oglądając się za siebie, by upewnić się, że okna posiadłości rodu Black zostały już przysłonięte przez korony drzew i dalsze budynki. Jeśli lady Black w ogóle zechce go wysłuchać, lepiej dla niego, jeśli nikt nie dostrzeże ich razem: może wtedy będzie bardziej skora poświęcić mu więcej niż jedno spojrzenie. Więcej niż jedno słowo. Musiał przecież przynajmniej spróbować, jeśli traktowała ja z choć szczątkową łaskawością podobną tej, o której Celine opowiadała, nie mogła być jej całkiem obojętna.
Przemknął na tę samą stronę ulicy, którą szli czarodzieje, wolnym krokiem snując się w pewnej odległości od nich; w końcu przyśpieszył kroku, wciąż nie na tyle, by zwrócić na siebie uwagę, finalnie rzucając się przed siebie, między strażników młodej lady, by wyminąć ich bez trudu; był szybki, szybszy od nich, a nie wątpił ni przez chwilę w to, że inaczej niż nagle nie uda mu się do niej przedostać.
- Pani Black! - zwrócił się do niej, nieumyślnie pomijając tytuł, żyjąc daleko od pałaców nie znał dworskiej etykiety. Zwrócił się do niej z szacunkiem, tak jak potrafił. Było w tym coś sztucznego, nie była wiele starsza od niego, ale pozycja, która ich dzieliła - różniła ich już diametralnie. - Pani Black - powtórzył, wymykając się z ramion usiłujących pochwycić go strażników, by wyminąć czarownicę i znaleźć się naprzeciw niej, wyciągnięte na boki dłonie wyraźnie pokazywały, że nie trzymał różdżki. - Proszę dać mi chwilę - poprosił, usiłując odnaleźć błękitnym spojrzeniem jej tęczówki. - Tylko chwilę, mamy wspólną znajomą. - Czy powinien mówić kogo, przy nich? - Pannę Lovegood - Nie wiedział, ale zdawał sobie sprawę z tego, że albo zaskarbi sobie jej uwagę, albo zaraz znajdzie się na dnie Tamizy. Nie pomylił jej, prawda?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Celine zamknęli w Tower, a Aquila do tej pory nie wiedziała, czy słusznie, czy też nie. Oczywiście, władza się nie myliła, nawet nie podejrzewała o to policji, która musiała interweniować i pochwycić ją. Nie sądziła też by Cornelius Sallow kogokolwiek oszukał, w końcu dziewczyna była półwila. To w czym Black widziała potencjał, co chciała wykorzystać, mogło ją jednak sprowadzić na złą drogę, a także narobić wielu wrogów. Na Grimmauld Place pod protekcją rodu była bezpieczna, najedzona i mogła spokojnie spać, jednak Celine nie potrafiła usiedzieć w miejscu, wciąż, jak widać, podążając w stronę brudnego portu. W końcu los pociągnął ją w dół. Aquila nie miała za to najmniejszego zamiaru pozwolić, by ta sama siła ściągnęła ją ze sobą na dno. Odcięcie się było jedynym logicznym sposobem, rada jedynie była, że Sallow nie żywił urazy, a wręcz przeciwnie. Dumny był, że własnym ciałem ochronił ród, ściągając na siebie gniew półwili. To był mądry człowiek, bardzo mądry, musiał mieć wiele racji... Wierzyła wszak w jego intuicję, o wiele bardziej niż w swoją własną. Czy widział w Lovegood coś, czego nie dostrzegła sama przez ostatnie miesiące? Na wszelki wypadek została jej zapewniona ochrona podczas poruszania się po mieście, nie mogła sobie pozwolić na ewentualny atak ze strony tej dziewczyny, lub kogokolwiek innego. Jeśli była tak niebezpieczna... Zgrywało się w całość to, że mogła mieć nawet powiązania z samym Zakonem Feniksa. Może wysłali ją jako szpiega na Grimmauld Place 12? Albo zwerbowali, gdy już tam mieszkała. W tych czasach wszystko było możliwe, a przecież była służka czasem wyrażała bardzo kontrowersyjne opinie na temat mugoli. Dzisiaj Black chciała pomyśleć o tym na spacerze. Wyciszyć umysł i pozwolić sobie na chwilę spokoju, a przy okazji udać się do znakomitego szewca, który specjalnie dla niej przygotował pantofle na koncert w Palarni u Burków. Rozmyślania przerwało nagle poruszenie i jakiś cień przemknął tuż obok niej, a ten cień próbowało złapać dwóch czarodziejów, którzy mieli ją ochraniać. Nie... Nikt nie łapałby cienia... Czy to człowiek? Przerażona chciała uciekać, czy to Zakon przyszedł ją zabić? Nie sięgnęła po różdżkę, to nawet nie był jej odruch, skoro nigdy nie walczyła w ten sposób. Chciała krzyczeć, ale wtedy stanął niemal przed nią, wyciągniętymi dłońmi pokazując, że nie ma przy sobie broni. Black zrobiła krok w tył, gdy zaczął mówić, a czarodzieje już nacierali znów na niego, gdy chłopak wypowiedział nazwisko, którego nie mogła zapomnieć. Słysząc je, czarodzieje wymierzyli w niego różdżkami, celując niemal w krtań chłopaka. Był biedny, a to było widać na pierwszy rzut oka. Wyświechtana tania koszula, brudne spodnie i ten dziwny, niezbyt intensywny, a jednak niecodzienny zapach, którego nie mogła z niczym skojarzyć. - Panna Lovegood nie jest moją znajomą - powiedziała ze złością, jednak ze wciąż lekko trzęsącym się głosem, usiłując chociaż udawać, że się go nie boi. Pomimo obecności wyszkolonych czarodziejów, to wciąż był ktoś, kto potencjalnie, nawet bez broni, mógł ją zaatakować. Skąd w ogóle wiedział o Lovegood? Znali się, powiedziała mu? - Sprawdźcie jego dokumenty - zwróciła się krótko, ale uprzejmie do czarodziejów, którzy, chociaż nie byli ani przedstawicielami Ministerstwa, ani nie mieli żadnych innych uprawnień do tego, to jednak pracowali dla Blacków. Głupotą byłoby, aby chłopak nie okazał im papierów. Chciała usłyszeć, co ma do powiedzenia, ale to mógł być ktoś potencjalnie niebezpieczny. Jeśli by je przedstawił, mógłby mówić dalej. Jeden z czarodziejów wyciągnął do przodu lewą dłoń, w oczekiwaniu aż chłopak położy na niej dokumenty, w tym czasie zaciskając prawą mocniej na różdżce. Aquila stała tam w obcisłej ołówkowej sukni, oczywiście ubrana w żałobną czerń, przeklinając w głowie, że dzisiaj nie ubrała czegoś szerszego, czegoś, co ukryłoby trzęsące się ze strachu nogi.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strach, zawahanie, Aquila Black się wycofała, bliźniaczy lęk odbił się w jego oczach - że może jednak odeśle go z kwitkiem, że może go nie wysłucha, że może go zignoruje, a przecież nie mógł zostawić Celine w ten sposób; nie zrobił nic więcej tamtego dnia, wciąż źle się z tym czuł, musiał spróbować chociaż teraz.
- Niech pani poczeka - Nie dawał za wygraną, kiedy wystrzeliły w jego stronę różdżki; pobladł, krew odpłynęła mu z twarzy, pozostawiając po sobie skórę białą jak papier, przetaczała się przez zbyt ciasne żyły, niebezpiecznie pulsując przy krtani i przy skroni, serce uderzyło mocniej, kołatało jak szalone, wprawiając w drżenie całą klatkę piersiową. Lecz w spojrzeniu, prócz lęku, odbiła się determinacja. Jeśli Celine nie zbiegła, jeśli wciąż tam była: potrzebowała pomocy. A stojąca przed nim czarownica była ta, która mogła jej udzielić - i zamierzał o to zawalczyć. Znalazłszy się tak blisko dopiero teraz poczuł dzielące ich różnice, z daleka odznaczający się materiał drogich szat, aroganckie spojrzenie i zbyt dumnie ciosany profil. Gdyby nie ta cała biżuteria, gdyby nie terror na ulicach, byłaby taką samą dziewczyną jak wszystkie inne, choć pewnie bardziej nieszczęśliwą. Nienawidził takich jak ona - szczerze - ale to nie był czas na unoszenie się dumą. Nie widział innego wyjścia. Otworzył szerzej oczy, w źrenicach odbił się silniejszy strach - i zaskoczenie - kiedy zanegowała znajomość, ale roztrzęsiony głos damy zdradzał, że stało za tym coś więcej. Coś jeszcze. Powiódł przerażonym spojrzeniem od kobiety do jednego i drugiego mężczyzny, kiedy jeden z nich wyciągnął rękę - po chwili widocznego zawahania wyciągnął z kieszeni dokumenty, by wręczyć je strażnikowi. Nawet przez chwilę nie zastanowił się nad tym, czy mogli, czy mieli prawo sprawdzić te dokumenty - nie wiedział, czy mogli, a władczy ton głosu kobiety pozwolił mu w to uwierzyć. - Marcelius Carrington - przedstawił się w tym samym momencie, powracając spojrzeniem ku samej Aquili, orientując się, że wstrzymał oddech. Uniósł dłonie wyżej w geście kapitulacji, gdy dostrzegł mocniej zaciskane palce na rękojeści różdżek. - Nie zna jej pani - zaczął mówić, szybko, nim go wyproszą, chcąc zaskarbić sobie jej uwagę. To ona ustalała zasady tej gry, on mógł tylko próbować się do niej włączyć. - Ale ona panią tak - W zasadzie nawet dopuszczał do siebie myśl, że mogła nie pamiętać jej imienia, ale zdradzone wcześniej nerwy powiadały co innego. - Zawsze wyrażała się o pani z zachwytem. Mówiła, że jest pani dobra. - Nie kłamał, powtarzał rzeczywiste słowa Celine, a determinacja, nadzieja skrząca w jego źrenicach miała to potwierdzić, nie wiedział, na ile te słowa mogły zmiękczyć jej serce, ale zamierzał próbować. - Nie opowiadała o tym dużo, nie chciała... zaszkodzić. Zachować się niestosowne. To ja zapytałem ją, dlaczego pewnego dnia zniknęła i wtedy półsłówkami opowiedziała mi historię o pięknej i czystej pani, o aniele - to też były jej słowa, usiłował odnaleźć kontakt wzrokowy z Aquilą i utrzymać go przepełnionym emocją spojrzeniem - który wyrwał ją ze szponów biedy, z obskurnej dzielnicy, do której nigdy nie pasowała - To już były jego słowa, też szczere. Widział spojrzenia marynarzy rzucane Celine, czasem lekkomyślnie pojawiała się tam po zmroku. Prosiła się o nieszczęście. - Była wdzięczna za to, co pani dla niej zrobiła. Ufała pani i wierzyła w panią. Była pani oddana, nigdy nie powiedziała złego słowa. A teraz wpadła w kłopoty i tylko pani może jej pomóc. To już drugi raz, ale Celine jest warta drugiej szansy. - Trzeciej i czwartej też, głęboko w to wierzył, ale nie spodziewał się po tej kobiecie podobnej łaskawości. - Wie pani, co się stało? Została oskarżona o coś, czego nie mogła zrobić. - W to też szczerze wierzył. Może jego ojciec zakochał się w niej i zrobił to z zazdrości, nie wiedział. - Zawsze była krucha i delikatna, strachliwa, gardziła przemocą. To... - Nie mógł oskarżyć ojca o kłamstwo, choć słowa tak łatwo cisnęły się na usta. - To nieporozumienie, które można wyjaśnić, jeśli ktoś dobrej woli zechce z nią pomówić i się za nią wstawić. Nie wiem, co wydarzyło się tamtego dnia, ale wiem, że Celine jest niewinna. Że pani ufa. Że rzuciłaby się za panią w ogień, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. Pragnie być teraz u pani boku - Mimo tego, że wszyscy przekonywali ją, że to zła droga. Mimo tego, że wszyscy zachęcali ją, żeby opuściła Grimmuald Place, ona wiernie stała u boku swojej pani. - Wie pani o tym, bo nie bez powodu wyciągnęła pani do niej rękę tamtego dnia - Coś w niej zobaczyła? Czegoś od niej chciała? Nie wiedział, nie mówiła o tym. Ważniejsze było to, o czym wiedziała sama Aquila.
- Niech pani poczeka - Nie dawał za wygraną, kiedy wystrzeliły w jego stronę różdżki; pobladł, krew odpłynęła mu z twarzy, pozostawiając po sobie skórę białą jak papier, przetaczała się przez zbyt ciasne żyły, niebezpiecznie pulsując przy krtani i przy skroni, serce uderzyło mocniej, kołatało jak szalone, wprawiając w drżenie całą klatkę piersiową. Lecz w spojrzeniu, prócz lęku, odbiła się determinacja. Jeśli Celine nie zbiegła, jeśli wciąż tam była: potrzebowała pomocy. A stojąca przed nim czarownica była ta, która mogła jej udzielić - i zamierzał o to zawalczyć. Znalazłszy się tak blisko dopiero teraz poczuł dzielące ich różnice, z daleka odznaczający się materiał drogich szat, aroganckie spojrzenie i zbyt dumnie ciosany profil. Gdyby nie ta cała biżuteria, gdyby nie terror na ulicach, byłaby taką samą dziewczyną jak wszystkie inne, choć pewnie bardziej nieszczęśliwą. Nienawidził takich jak ona - szczerze - ale to nie był czas na unoszenie się dumą. Nie widział innego wyjścia. Otworzył szerzej oczy, w źrenicach odbił się silniejszy strach - i zaskoczenie - kiedy zanegowała znajomość, ale roztrzęsiony głos damy zdradzał, że stało za tym coś więcej. Coś jeszcze. Powiódł przerażonym spojrzeniem od kobiety do jednego i drugiego mężczyzny, kiedy jeden z nich wyciągnął rękę - po chwili widocznego zawahania wyciągnął z kieszeni dokumenty, by wręczyć je strażnikowi. Nawet przez chwilę nie zastanowił się nad tym, czy mogli, czy mieli prawo sprawdzić te dokumenty - nie wiedział, czy mogli, a władczy ton głosu kobiety pozwolił mu w to uwierzyć. - Marcelius Carrington - przedstawił się w tym samym momencie, powracając spojrzeniem ku samej Aquili, orientując się, że wstrzymał oddech. Uniósł dłonie wyżej w geście kapitulacji, gdy dostrzegł mocniej zaciskane palce na rękojeści różdżek. - Nie zna jej pani - zaczął mówić, szybko, nim go wyproszą, chcąc zaskarbić sobie jej uwagę. To ona ustalała zasady tej gry, on mógł tylko próbować się do niej włączyć. - Ale ona panią tak - W zasadzie nawet dopuszczał do siebie myśl, że mogła nie pamiętać jej imienia, ale zdradzone wcześniej nerwy powiadały co innego. - Zawsze wyrażała się o pani z zachwytem. Mówiła, że jest pani dobra. - Nie kłamał, powtarzał rzeczywiste słowa Celine, a determinacja, nadzieja skrząca w jego źrenicach miała to potwierdzić, nie wiedział, na ile te słowa mogły zmiękczyć jej serce, ale zamierzał próbować. - Nie opowiadała o tym dużo, nie chciała... zaszkodzić. Zachować się niestosowne. To ja zapytałem ją, dlaczego pewnego dnia zniknęła i wtedy półsłówkami opowiedziała mi historię o pięknej i czystej pani, o aniele - to też były jej słowa, usiłował odnaleźć kontakt wzrokowy z Aquilą i utrzymać go przepełnionym emocją spojrzeniem - który wyrwał ją ze szponów biedy, z obskurnej dzielnicy, do której nigdy nie pasowała - To już były jego słowa, też szczere. Widział spojrzenia marynarzy rzucane Celine, czasem lekkomyślnie pojawiała się tam po zmroku. Prosiła się o nieszczęście. - Była wdzięczna za to, co pani dla niej zrobiła. Ufała pani i wierzyła w panią. Była pani oddana, nigdy nie powiedziała złego słowa. A teraz wpadła w kłopoty i tylko pani może jej pomóc. To już drugi raz, ale Celine jest warta drugiej szansy. - Trzeciej i czwartej też, głęboko w to wierzył, ale nie spodziewał się po tej kobiecie podobnej łaskawości. - Wie pani, co się stało? Została oskarżona o coś, czego nie mogła zrobić. - W to też szczerze wierzył. Może jego ojciec zakochał się w niej i zrobił to z zazdrości, nie wiedział. - Zawsze była krucha i delikatna, strachliwa, gardziła przemocą. To... - Nie mógł oskarżyć ojca o kłamstwo, choć słowa tak łatwo cisnęły się na usta. - To nieporozumienie, które można wyjaśnić, jeśli ktoś dobrej woli zechce z nią pomówić i się za nią wstawić. Nie wiem, co wydarzyło się tamtego dnia, ale wiem, że Celine jest niewinna. Że pani ufa. Że rzuciłaby się za panią w ogień, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. Pragnie być teraz u pani boku - Mimo tego, że wszyscy przekonywali ją, że to zła droga. Mimo tego, że wszyscy zachęcali ją, żeby opuściła Grimmuald Place, ona wiernie stała u boku swojej pani. - Wie pani o tym, bo nie bez powodu wyciągnęła pani do niej rękę tamtego dnia - Coś w niej zobaczyła? Czegoś od niej chciała? Nie wiedział, nie mówiła o tym. Ważniejsze było to, o czym wiedziała sama Aquila.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Stał tam jak wryty, ale nie dawał za wygraną. Black zmrużyła oczy, gdy wyciągnął dokumenty, próbując podejrzeć, co jest na nich napisane. Nie dostrzegła. Na szczęście chłopak przedstawił się sam. Marcelius Carrington? Pierwszy raz słyszała to imię, chociaż nazwisko kojarzyło się oczywiście z Areną Carringtonów. Mieszkała w Londynie, znała to miejsce, chociaż nie było jej ulubionym. To przez zapach... To z tym jej się skojarzyła dziwna woń chłopaka. Nazwisko i zapach to jednak nie wszystko, nie miała pewności czy chłopak był cyrkowcem. Nie miała też najmniejszego zamiaru go o to teraz pytać. Jak będzie chciała, to przecież dowie się inaczej. Czarodziej sprawdził dokumenty chłopaka, po czym, nie pozwalając opuścić mu rąk, schował je do lewej kieszeni jego kurtki.
Black zmrużyła oczy, słuchając każdego wypowiedzianego słowa, jednak milcząc, nie odpowiadając na razie na żadne. Oczywiście, że jej nie znała. Była tylko jedną z najbliższych jej osób, powierniczką, pomocnicą, oddaną przyjaciółką, która nie opuszczała jej boku, która nie zostawiała jej gdy jej potrzebowała. Wzięła głęboki oddech i spuściła na chwilę wzrok, wpatrując się w jakiś punkt gdzieś daleko na chodniku. Zawsze wyrażała się z zachwytem... Słuchała każdego słowa, nie potrafiąc przerwać, chcąc wiedzieć więcej. Nie chodziło o komplementy, o to jak miło było słuchać, że jest się aniołem, na Merlina, naprawdę opinia biedaka nie miała tu znaczenia, ale opinia Celine, która przecież zdążyła ją poznać... Starała się, naprawdę. Organizowała przecież zbiórki, niosła pomoc społeczeństwu i jednostkom, jednostkom takim jak Celine, takim jak ta cygańska dziewczyna wczoraj. Robiła tak wiele, by poprawić status życia tych biednych ludzi. Wojna była konieczna, ale jej ofiarami zostawali także prawie czarodzieje, tego nie dało się uniknąć... Takie były koleje rzeczy. Jedyne co mogli zrobić, to dać im serca na dłoniach, tak jak powinni. Black podniosła wzrok, gdy Marcelius wspomniał o oskarżeniach, o nieporozumieniu. - Dlaczego uważasz, że lepiej wiesz, czy jest niewinna niż doświadczona policja, która ją złapała? - zebrała się na więcej odwagi, tym razem wpatrując się prosto w oczy chłopakowi z miną pełną złości. Nie wiedziała tylko na kogo się złości. Na nią? Na nich? Czy na samą siebie? Zwykle tego nie robiła, zachowując wszystkie zasady savoir-vivre oraz okazując odpowiedni szacunek rozmówcy, ale tym razem zwróciła się do obcego człowieka per ty, chociaż ten nazwał ją panią, co też było zresztą błędem. Była lady. Tym razem jednak musiała pokazać swoją wyższość przed kimś takim, nawet jeśli był w zbliżonym do niej wieku. Mógł być zwykłym biedakiem, a może i nawet rodziną właściciela cyrku, ale dalej to ona była damą ze szlachetnego rodu Blacków, a on prosił o pomoc w sprawie jej służki. - Celi-... Panna Lovegood została oskarżona przez doświadczonych i sprawiedliwych stróży prawa, który z pewnością nie oskarżyli by jej bezpodstawnie - w co miała wierzyć? - Skąd wiesz, że jest niewinna... - niemal wycedziła ostatnie słowo - ...skoro nawet nie wiesz, co się wydarzyło? - zmrużyła oczy, robiąc drobny krok w przód. - No, chyba że jednak wiesz... - głos wciąż lekko jej drżał, ale musiała nabrać większej pewności. Nie prowadziła tu przesłuchania, jednak zainteresował ją swoimi słowami. Postąpiła słusznie, była Blackiem, a Blackowie nie mogli być wiązani z przestępcą. Teraz jednak w głowie pojawiły się kolejne pytania i wątpliwości. Sama nie widziała już zresztą, w co wierzyć. Dostęp do danych był ograniczony, a przecież wiedza to potęga. Czarodzieje wciąż celowali w chłopaka różdżkami, czuła się nieco bezpieczniej. Wydawał się być kolejnym zakochanym w półwili głupcem, ale wciąż nie mogła wykluczyć jego złych zamiarów i ewentualnego ataku. Niemal miesiąc wcześniej pod jej drzwiami znalazł się nowy numer promugolskiej gazety, jej brat nie żył, a Cygnus sam wspominał, że Londyn może być niebezpieczny. Musiała uważać, o wiele bardziej niż wcześniej. Aquila poprawiła czarne krótkie futro, które chroniło ją przed zimnem i rozejrzała się jeszcze na boki. Gdzieniegdzie znajdowali się przypadkowi przechodnie, jednak wszyscy zdawali się na siłę unikać jej wzroku i odwracać oczy od dziejącej się tu sceny. Zanim chłopak odpowiedział, wykonała krok w stronę skwarku, gdzie, chociaż odrobinę skryłyby ich drzewa i okoliczne krzaki. Przeszła ich kilkanaście i zatrzymała się, obracając wokół własnej osi, licząc, że za swoimi plecami znajdzie ten sam obrazek. Tego całego Carringtona z dwoma różdżkami na usługach Blacków przy samej krtani.
Black zmrużyła oczy, słuchając każdego wypowiedzianego słowa, jednak milcząc, nie odpowiadając na razie na żadne. Oczywiście, że jej nie znała. Była tylko jedną z najbliższych jej osób, powierniczką, pomocnicą, oddaną przyjaciółką, która nie opuszczała jej boku, która nie zostawiała jej gdy jej potrzebowała. Wzięła głęboki oddech i spuściła na chwilę wzrok, wpatrując się w jakiś punkt gdzieś daleko na chodniku. Zawsze wyrażała się z zachwytem... Słuchała każdego słowa, nie potrafiąc przerwać, chcąc wiedzieć więcej. Nie chodziło o komplementy, o to jak miło było słuchać, że jest się aniołem, na Merlina, naprawdę opinia biedaka nie miała tu znaczenia, ale opinia Celine, która przecież zdążyła ją poznać... Starała się, naprawdę. Organizowała przecież zbiórki, niosła pomoc społeczeństwu i jednostkom, jednostkom takim jak Celine, takim jak ta cygańska dziewczyna wczoraj. Robiła tak wiele, by poprawić status życia tych biednych ludzi. Wojna była konieczna, ale jej ofiarami zostawali także prawie czarodzieje, tego nie dało się uniknąć... Takie były koleje rzeczy. Jedyne co mogli zrobić, to dać im serca na dłoniach, tak jak powinni. Black podniosła wzrok, gdy Marcelius wspomniał o oskarżeniach, o nieporozumieniu. - Dlaczego uważasz, że lepiej wiesz, czy jest niewinna niż doświadczona policja, która ją złapała? - zebrała się na więcej odwagi, tym razem wpatrując się prosto w oczy chłopakowi z miną pełną złości. Nie wiedziała tylko na kogo się złości. Na nią? Na nich? Czy na samą siebie? Zwykle tego nie robiła, zachowując wszystkie zasady savoir-vivre oraz okazując odpowiedni szacunek rozmówcy, ale tym razem zwróciła się do obcego człowieka per ty, chociaż ten nazwał ją panią, co też było zresztą błędem. Była lady. Tym razem jednak musiała pokazać swoją wyższość przed kimś takim, nawet jeśli był w zbliżonym do niej wieku. Mógł być zwykłym biedakiem, a może i nawet rodziną właściciela cyrku, ale dalej to ona była damą ze szlachetnego rodu Blacków, a on prosił o pomoc w sprawie jej służki. - Celi-... Panna Lovegood została oskarżona przez doświadczonych i sprawiedliwych stróży prawa, który z pewnością nie oskarżyli by jej bezpodstawnie - w co miała wierzyć? - Skąd wiesz, że jest niewinna... - niemal wycedziła ostatnie słowo - ...skoro nawet nie wiesz, co się wydarzyło? - zmrużyła oczy, robiąc drobny krok w przód. - No, chyba że jednak wiesz... - głos wciąż lekko jej drżał, ale musiała nabrać większej pewności. Nie prowadziła tu przesłuchania, jednak zainteresował ją swoimi słowami. Postąpiła słusznie, była Blackiem, a Blackowie nie mogli być wiązani z przestępcą. Teraz jednak w głowie pojawiły się kolejne pytania i wątpliwości. Sama nie widziała już zresztą, w co wierzyć. Dostęp do danych był ograniczony, a przecież wiedza to potęga. Czarodzieje wciąż celowali w chłopaka różdżkami, czuła się nieco bezpieczniej. Wydawał się być kolejnym zakochanym w półwili głupcem, ale wciąż nie mogła wykluczyć jego złych zamiarów i ewentualnego ataku. Niemal miesiąc wcześniej pod jej drzwiami znalazł się nowy numer promugolskiej gazety, jej brat nie żył, a Cygnus sam wspominał, że Londyn może być niebezpieczny. Musiała uważać, o wiele bardziej niż wcześniej. Aquila poprawiła czarne krótkie futro, które chroniło ją przed zimnem i rozejrzała się jeszcze na boki. Gdzieniegdzie znajdowali się przypadkowi przechodnie, jednak wszyscy zdawali się na siłę unikać jej wzroku i odwracać oczy od dziejącej się tu sceny. Zanim chłopak odpowiedział, wykonała krok w stronę skwarku, gdzie, chociaż odrobinę skryłyby ich drzewa i okoliczne krzaki. Przeszła ich kilkanaście i zatrzymała się, obracając wokół własnej osi, licząc, że za swoimi plecami znajdzie ten sam obrazek. Tego całego Carringtona z dwoma różdżkami na usługach Blacków przy samej krtani.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ale ona słuchała. Słuchała wszystkiego, co miał do powiedzenia, pozwalając mu wyrzucić z siebie ten emocjonalny potok słów, czy była nadzieja? Czy mogła jej pomóc? Czuł, że niewiele ryzykował, że nawet, jeśli Aquila Black tylko zirytuje się jego niezapowiedzianą wizytą, to Celine stracić nie mogła już nic; nie znała więcej wpływowych ludzi, on nie znał żadnych, a z pewnością żadnych, którzy nadstawią głowę za przypadkową dziewczynę. Ona jedna: mogła dostrzec w tym swój interes. Mogła tego chcieć. Mogło jej brakować tej dziewczyny, tak oddanej, że ślepa była na całą otoczkę wokół tego obrzydliwego i ponurego domu.
Uniósł ku niej spojrzenie pełne powagi, z iskrą strachu, kiedy podważyła jego słowa oczywistym autorytetem policji. Jej doświadczenie nie miało tutaj znaczenia, sprzeciw wobec stróżów prawa - był sprzeciwem wobec polityki. I samego prawa, w oczywisty sposób słusznego. Miał ochotę wykrzyczeć jej w twarz znacznie więcej, ale nie chodziło o niego, a o Celine - możliwe nawet, że o jej życie. Zawahał się, ale nie zdążył odpowiedzieć. Drgnął w jej stronę, kiedy tylko wykonała krok w inną stronę, nie chcąc pozwolić jej odejść - ale zatrzymały go różdżki jej strażników. Dopiero po chwili pozwolili mu podążyć za nią - uczynił to posłusznie, nie opuszczając rok. Pieprzone dupki, czego ona się tak bała? Co mógł jej zrobić? Tu, na cholernej londyńskiej ulicy, kiedy patroli było więcej niż żyjących ludzi, a ci dwaj goryle gotowi byliby pewnie zabić go za krzywe spojrzenie rzucone ich umiłowanej pani. Nie rozumiał tego oddania, którym darzyła ją Celine, ale wierzył, że było to oddanie szczere. I jeśli sprawiedliwość istniała, musiało ją ocalić. Nie próbował wykonywać gwałtownych ruchów, przez chwilę milcząc na jej wątpliwość. Na ile mógł być z nią szczery? Wcale, obok stali strażnicy - a ona sprowadziła go do parteru, przywołując autorytet policji. Ale - jednocześnie - zechciała go wysłuchać, tej myśli musiał się trzymać - jak tonący brzytwy.
- Bo ją znam - odpowiedział w końcu. - I pani też... - Jej nie zna, oczywiście - Pani wie, że nie byłaby zdolna nikogo zaatakować. To drobna, krucha dziewczyna, nigdy się nie pojedynkowała. Jest artystką, nie lwicą. Nie rzuciłaby się na nikogo świadomie. Policja z pewnością wie, co robi, ale... - Te słowa ledwie przeszły mu przez gardło, być może grzęznąc w nim zbyt wyraźnie. Nie wierzył w winę Celine. Nie mógł jednak wprost zanegować kompetencji panującej władzy - ani wprost uderzyć w ojca. Jej przymrużone spojrzenie i drżący głos sprawiły, że umilkł na dłuższą chwilę. - Nie było mnie tam. Nie wiem, co się wydarzyło - powtórzył, bez mrugnięcia okiem wpatrując się w twarz Aquili. Jedna myśl goniła drugą, musiał się ratować. Musiał ratować ją. Miał strzępy informacji, które jednak były zbyt obrazoburcze, by wypowiedzieć je na głos. - Słyszałem jej tłumaczenia, pani Black - oznajmił w końcu. Spojrzenie sięgało spojrzenia Aquili, w jego źrenicach odbijała się ta sama determinacja, ta sama gama zbyt silnych emocji. - Pani też powinna je usłyszeć, proszę z nią porozmawiać - ponowił prośbę, ściszając głos do szeptu. - Nie śmiałbym... Nie śmiałbym sugerować, że może być w nich prawda, ale być może jest to prawda, w którą w tamtej chwili uwierzyła Celine. Mówiła, że pan Sallow poddał ją legilimencji. Jestem pewien, że to nieprawda, pani Black, ale jeśli Celine miała powody poczuć, że tak było... Być może się wystraszyła, być może spróbowała się przed tym obronić w obawie przed zdradzeniem sekretów domu czarodziejów, którzy byli dla niej tak dobrzy. - Celine znał dość dobrze, by wiedzieć - a może raczej wierzyć - że poza murami Grimmuald Place półwila nie poznała tajemnic, które mogłyby być kuszące dla kogokolwiek. Co widziała w rezydencji Blacków, wiedziała tylko ona, ale, na litość, to dom rodu Black. Czego mógł tam szukać człowiek Ministerstwa, nie wiedział, ale widział w tym szansę. Szansę dla Celine. - Może chciała panią chronić, nawet, jeśli wybrała złą drogę lub broniła się przed czymś, co wcale nie miało miejsca. - dodał, jego głos zadrżał. - Była wobec pani bardzo lojalna - Nie wiedział, czy jego ojciec rzeczywiście wyciągnął z niej jakieś wspomnienia, Celine podczas obławy zdążyła powiedzieć tylko tyle. I aż tyle. - Proszę, niech jej pani pomoże. Tylko pani może to zrobić. Proszę z nią chociaż porozmawiać - powtarzał jak mantrę, wiedząc, że nic innego zrobić się już nie dało.
Uniósł ku niej spojrzenie pełne powagi, z iskrą strachu, kiedy podważyła jego słowa oczywistym autorytetem policji. Jej doświadczenie nie miało tutaj znaczenia, sprzeciw wobec stróżów prawa - był sprzeciwem wobec polityki. I samego prawa, w oczywisty sposób słusznego. Miał ochotę wykrzyczeć jej w twarz znacznie więcej, ale nie chodziło o niego, a o Celine - możliwe nawet, że o jej życie. Zawahał się, ale nie zdążył odpowiedzieć. Drgnął w jej stronę, kiedy tylko wykonała krok w inną stronę, nie chcąc pozwolić jej odejść - ale zatrzymały go różdżki jej strażników. Dopiero po chwili pozwolili mu podążyć za nią - uczynił to posłusznie, nie opuszczając rok. Pieprzone dupki, czego ona się tak bała? Co mógł jej zrobić? Tu, na cholernej londyńskiej ulicy, kiedy patroli było więcej niż żyjących ludzi, a ci dwaj goryle gotowi byliby pewnie zabić go za krzywe spojrzenie rzucone ich umiłowanej pani. Nie rozumiał tego oddania, którym darzyła ją Celine, ale wierzył, że było to oddanie szczere. I jeśli sprawiedliwość istniała, musiało ją ocalić. Nie próbował wykonywać gwałtownych ruchów, przez chwilę milcząc na jej wątpliwość. Na ile mógł być z nią szczery? Wcale, obok stali strażnicy - a ona sprowadziła go do parteru, przywołując autorytet policji. Ale - jednocześnie - zechciała go wysłuchać, tej myśli musiał się trzymać - jak tonący brzytwy.
- Bo ją znam - odpowiedział w końcu. - I pani też... - Jej nie zna, oczywiście - Pani wie, że nie byłaby zdolna nikogo zaatakować. To drobna, krucha dziewczyna, nigdy się nie pojedynkowała. Jest artystką, nie lwicą. Nie rzuciłaby się na nikogo świadomie. Policja z pewnością wie, co robi, ale... - Te słowa ledwie przeszły mu przez gardło, być może grzęznąc w nim zbyt wyraźnie. Nie wierzył w winę Celine. Nie mógł jednak wprost zanegować kompetencji panującej władzy - ani wprost uderzyć w ojca. Jej przymrużone spojrzenie i drżący głos sprawiły, że umilkł na dłuższą chwilę. - Nie było mnie tam. Nie wiem, co się wydarzyło - powtórzył, bez mrugnięcia okiem wpatrując się w twarz Aquili. Jedna myśl goniła drugą, musiał się ratować. Musiał ratować ją. Miał strzępy informacji, które jednak były zbyt obrazoburcze, by wypowiedzieć je na głos. - Słyszałem jej tłumaczenia, pani Black - oznajmił w końcu. Spojrzenie sięgało spojrzenia Aquili, w jego źrenicach odbijała się ta sama determinacja, ta sama gama zbyt silnych emocji. - Pani też powinna je usłyszeć, proszę z nią porozmawiać - ponowił prośbę, ściszając głos do szeptu. - Nie śmiałbym... Nie śmiałbym sugerować, że może być w nich prawda, ale być może jest to prawda, w którą w tamtej chwili uwierzyła Celine. Mówiła, że pan Sallow poddał ją legilimencji. Jestem pewien, że to nieprawda, pani Black, ale jeśli Celine miała powody poczuć, że tak było... Być może się wystraszyła, być może spróbowała się przed tym obronić w obawie przed zdradzeniem sekretów domu czarodziejów, którzy byli dla niej tak dobrzy. - Celine znał dość dobrze, by wiedzieć - a może raczej wierzyć - że poza murami Grimmuald Place półwila nie poznała tajemnic, które mogłyby być kuszące dla kogokolwiek. Co widziała w rezydencji Blacków, wiedziała tylko ona, ale, na litość, to dom rodu Black. Czego mógł tam szukać człowiek Ministerstwa, nie wiedział, ale widział w tym szansę. Szansę dla Celine. - Może chciała panią chronić, nawet, jeśli wybrała złą drogę lub broniła się przed czymś, co wcale nie miało miejsca. - dodał, jego głos zadrżał. - Była wobec pani bardzo lojalna - Nie wiedział, czy jego ojciec rzeczywiście wyciągnął z niej jakieś wspomnienia, Celine podczas obławy zdążyła powiedzieć tylko tyle. I aż tyle. - Proszę, niech jej pani pomoże. Tylko pani może to zrobić. Proszę z nią chociaż porozmawiać - powtarzał jak mantrę, wiedząc, że nic innego zrobić się już nie dało.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Bo ją znasz - powtórzyła, cedząc każde słowo. Bo ją zna. Celine nigdy nie opowiadała o żadnym Marceliusie, chociaż Aquila musiała przyznać sama przed sobą, że nigdy też nie pytała o jej prywatne sprawy. Nie wynikało to z braku troski czy braku zainteresowania, ba. Czasem zresztą przysłuchiwała się opowieściom dziewczyny o balecie, o nauczycielach, o Beauxbatons i o jej zmarłej mamie. Służka ocierała jej łzy, była z nią w najgorszym momencie, gdy zaledwie dni po śmierci Alpharda, próbowała otrząsnąć się z tego wszystkiego. Była przy niej w dniu pogrzebu, przysuwając chusteczki pod nos, gdy inni składali kondolencje. Była gdy Aquila leżała niemal sparaliżowana ze strachu pod pierzyną, zapijając się czerwonym winem. Tańczyła dla niej, głaskała po głowie, czesała włosy. Była tylko służką, zaledwie pyłem, który z Grimmauld Place łatwo było sprzątnąć. Była nikim, bezimienną cichą służącą, której celem nie było wcale pozostanie zapamiętaną. A jednak niektórymi wieczorami, gdy Black topiła się we własnych łzach, była wszystkim. Znała ją, chociaż wcale jej nie znała. Wiedziała, jak wyglądał pogrzeb jej mamy, że ubrana była na biało, że jej truchło spalono, a w tym dniu płakały nawet pszczoły. Nie wiedziała jednak jaka była jej mama, ale czy to miało znaczenie? Napisała w liście, że jest sierotą, że już jest sierotą. Jej ojca się pozbyto. Aquila nie miała zamiaru o tym rozmyślać. Tego typu rozmyślanie mogłoby doprowadzić do wniosków, a wnioski do emocji, które w tym momencie nie były jej potrzebne. Ten chłopak też je wywoływał, gdy wcale tego nie chciała. Potrzeba wiadomości była jednak silniejsza. Słuchała go w ciszy, oddychając głęboko, aż oddech wstrzymała. Nie odezwała się aż do końca jego wywodu, palce lewej dłoni kładąc tylko na wysokości zatok, próbując przetworzyć to co właśnie powiedział - Usiądź, proszę - wskazała na ławkę stojącą obok, mówiąc uprzejmym głosem. Sama położyła na drugim końcu ławki jedwabną białą chusteczkę, po czym usiadła na niej, poprawiając sukienkę i prostując plecy. - Cornelius Sallow korzystał z legilimencji na Celine? - powiedziała, ściszając głos, wpatrując się nie w chłopaka, a drzewo naprzeciwko. Po raz pierwszy użyła przy nim jej imienia, instynktownie, nie zapanowała nad tym. Zresztą, teraz nie miało to znaczenia. Owszem, służka wspominała o tym, że Sallow zaatakował ją dawno przed jej osadzeniem w Tower, mówiła, że wszedł w jej głowę, ale przecież z nią nie wszystko było w porządku. Wtedy Aquila zrzuciła to na poczet pogrzebu, na poczet emocji, na poczet jej dziwnego zachowania i krwi wciąż lecącej z nosa, może osłabienia organizmu? To, że się znali, że nie byli przyjaciółmi, a wręcz przeciwnie, to wiedziała, ale... Ilu osobom to rozpowiedziała? W liście przysięgała, że nie kłamała, ale... Legilimencja nadal pozostawała przecież umiejętnością nielegalną, chociaż Black doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że niektórym wolno było więcej, w końcu mieli do tego prawo i zasłużyli sobie na to. Tak jak pan Sallow, jak szanowny pan ojciec tak jak ona sama. W końcu zabrała wzrok z drzewa i spojrzała na chłopaka. Grał w grę, przecież to było widać. Nie chciał powiedzieć nic złego, jednak mówiąc wszystko. Nie był głupcem. Zmrużyła oczy, ponownie wytężając na niego spojrzenie. Ten chłopak właśnie oskarżał, nie wprost, właściwie nic takiego konkretnie nie powiedział, rzucał tylko słowami dookoła, obok, ale... Ale jednak... Czy on właśnie oskarżył Corneliusa Sallowa o szpiegostwo Blacków z wykorzystaniem służki? Celine nie znała sekretów rodzinnych, co najwyżej mogła wyjawić, jak często Aquila korzysta z kąpieli w krwi dziewic, albo jak mało sypia, czy jak dużo pije. Miała jednak sposobność, by podsłuchiwać, chociaż nigdy jej na tym nie złapała. Oczy miała niewinne, ale wtedy gdy ktoś zostawił Proroka Codziennego, miała przecież... Miała przecież wychodne. Wtedy na pogrzebie gdy ktoś krzyczał, ktoś klaskał, przecież ona była obok, widziała ją tam z panem Sallowem, obok tej całej Elviry Multon, która wywołała takie zamieszanie. W jej towarzystwie też zawsze czuła się inaczej, dziwnie inaczej. Celine miała dostęp do informacji, a Aquila sama przyprowadziła ją do domu za rękę.
Black poczuła, jak serce zaczyna jej bić niczym szalone. Pisk w uszach zaczął wyć niczym syrena policyjna, a ręce zaczęły się pocić. Wszystko składało się w jedną całość. Cornelius był dobrym znajomym ojca, był szanowanym politykiem, tak samo jak lordowie Black, jak Cygnus, jak... jak Alphard. Nie mógł kłamać. Miał jej przecież pomóc z książką, zawsze był taki miły. Sam w liście wspominał, że cieszy się, że przyjął ten cios na siebie. Musiał być odważnym człowiekiem, który niemal się poświęcił. Nawet jeśli użył legilimencji, to widocznie musiał mieć ku temu powody, może wiedział więcej, niż napisał jej w liście? Nie mógł się mylić. Może chciał ją chronić? Sallow nie potrzebował szpiegować, był przyjacielem rodziny, ważnym elementem w maszynie nowego, lepszego świata. Czy on znał prawdę wcześniej? Znał sekrety Celine Lovegood?
Pisk ustał, a Aquila poczuła, jakby wracała na ziemię. To odcięcie musiało być widoczne. Szeroko otwarte oczy i o drgających powiekach, drżące ręce, to wszystko razem musiało być widoczne. - Panie Carrington. Ma mnie pan za idiotkę? - powiedziała ostro, wypuszczając w końcu powietrze. - Oskarżył pan szanowanego polityka o korzystanie z legilimencji w celu szpiegowania mojej rodziny - przygryzła policzki od środka, wydymając usta w drobny dziubek. - A ja mam na to dwóch świadków - w tym momencie czarodzieje nieco mocniej docisnęli różdżki do krtani mężczyzny. Nawet jeśli nie powiedział tego wprost... Nie mógł opowiadać takich rzeczy publicznie, plotki roznosiły się z zawrotną prędkością, a ryzyko było za duże. To Blackowie się liczyli. Nie ona sama, nie jej emocje, nie to, że czy chciała, czy nie, to tęskniła za tą dziewczyną, że Moissanite kręciła się pod drzwiami jej pokoju, drapiąc w nie. Nie liczyło się nic, tylko i wyłącznie dobro jej rodu, któremu zagroziła, biorąc tę dziewczynę z ulicy.
Przykro mi, Marceliusie Carringtonie, ale nie powiążą jej ze mną słowami, które tu dzisiaj mówisz. Byłam jej aniołem i chciałam dać jej kawałek nieba. To ona go odrzuciła, wybierając zamiast mnie wroga. Nie chcę już wiedzieć, czy to Zakon, czy ona sama i jej chory umysł. Blackowie uklęknęli przed Czarnym Panem, a Czarny Pan wybrał lorda Malfoya na Ministra Magii, najpiękniejszej instytucji w całej Wielkiej Brytanii. Sprzeciwiając się prawu, sprzeciwiła się Czarnemu Panu. Przykro mi, Marceliusie Carringtonie, ale za dużo mówisz o rzeczach, o których nie chciałabym byś wiedział i zaczynam podejrzewać, że wiesz nawet więcej.
Black poczuła, jak serce zaczyna jej bić niczym szalone. Pisk w uszach zaczął wyć niczym syrena policyjna, a ręce zaczęły się pocić. Wszystko składało się w jedną całość. Cornelius był dobrym znajomym ojca, był szanowanym politykiem, tak samo jak lordowie Black, jak Cygnus, jak... jak Alphard. Nie mógł kłamać. Miał jej przecież pomóc z książką, zawsze był taki miły. Sam w liście wspominał, że cieszy się, że przyjął ten cios na siebie. Musiał być odważnym człowiekiem, który niemal się poświęcił. Nawet jeśli użył legilimencji, to widocznie musiał mieć ku temu powody, może wiedział więcej, niż napisał jej w liście? Nie mógł się mylić. Może chciał ją chronić? Sallow nie potrzebował szpiegować, był przyjacielem rodziny, ważnym elementem w maszynie nowego, lepszego świata. Czy on znał prawdę wcześniej? Znał sekrety Celine Lovegood?
Pisk ustał, a Aquila poczuła, jakby wracała na ziemię. To odcięcie musiało być widoczne. Szeroko otwarte oczy i o drgających powiekach, drżące ręce, to wszystko razem musiało być widoczne. - Panie Carrington. Ma mnie pan za idiotkę? - powiedziała ostro, wypuszczając w końcu powietrze. - Oskarżył pan szanowanego polityka o korzystanie z legilimencji w celu szpiegowania mojej rodziny - przygryzła policzki od środka, wydymając usta w drobny dziubek. - A ja mam na to dwóch świadków - w tym momencie czarodzieje nieco mocniej docisnęli różdżki do krtani mężczyzny. Nawet jeśli nie powiedział tego wprost... Nie mógł opowiadać takich rzeczy publicznie, plotki roznosiły się z zawrotną prędkością, a ryzyko było za duże. To Blackowie się liczyli. Nie ona sama, nie jej emocje, nie to, że czy chciała, czy nie, to tęskniła za tą dziewczyną, że Moissanite kręciła się pod drzwiami jej pokoju, drapiąc w nie. Nie liczyło się nic, tylko i wyłącznie dobro jej rodu, któremu zagroziła, biorąc tę dziewczynę z ulicy.
Przykro mi, Marceliusie Carringtonie, ale nie powiążą jej ze mną słowami, które tu dzisiaj mówisz. Byłam jej aniołem i chciałam dać jej kawałek nieba. To ona go odrzuciła, wybierając zamiast mnie wroga. Nie chcę już wiedzieć, czy to Zakon, czy ona sama i jej chory umysł. Blackowie uklęknęli przed Czarnym Panem, a Czarny Pan wybrał lorda Malfoya na Ministra Magii, najpiękniejszej instytucji w całej Wielkiej Brytanii. Sprzeciwiając się prawu, sprzeciwiła się Czarnemu Panu. Przykro mi, Marceliusie Carringtonie, ale za dużo mówisz o rzeczach, o których nie chciałabym byś wiedział i zaczynam podejrzewać, że wiesz nawet więcej.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dworzec King Cross
Szybka odpowiedź