Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nad nadmorskim brzegiem zachwyca nade wszystko krajobraz, słońce, gdy zachodzi, mieni się w czarnej morskiej wodzie feerią barw pomimo porywistego wiatru. Wody wokół jednak nie są bezpieczne, oprócz bogatych ławic śledzi i makreli, zamieszkują je też płaszczki, zdarzają się niekiedy zagubione kałamarnice i samotne skorpeny. Nad wodą można czasem zaobserwować wynurzające się ogony morskich węży. Biała magia uformowana w błędne ogniki, które topią się w wodzie nadaje temu miejscu wyjątkowej atmosfery. Wybrzeże jest nierówne, piaski gdzieniegdzie formują się w wydmy, pomiędzy którymi częściowo ukryta jest przysypana piachem wąska szczelina. Wypełniona jest wilgotnym, mokrym piachem, ale w ciepłe dni piach się usypuje głębiej, a każdy śmiałek, który w nią wejdzie może utknąć.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 26.09.22 17:42, w całości zmieniany 1 raz
Wszystko potoczyłoby się pięknie, gdyby nie kolejna, parszywa anomalia. A przynajmniej mocno chcę w to wierzyć. W końcu wydawało mi się, że zrobiłem wszystko jak należy, ale mimo to nie doczekałem się upragnionego efektu. Zamiast zajrzeć do wnętrza Hogwartu, to wywołałem silny powiew wiatru przy akompaniamencie błyskawicy przecinającej karmazynowe niebo. Szlag. Jestem przygotowany na najgorsze, włącznie z tym, że reszta grupy rzuci się na mnie z pretensjami, ale wydaje się, że Azkaban wciąż stoi na miejscu. Mrugam szybko i przecieram oczy ze zdumienia kiedy zamiast wnętrza zamku oglądam czyjąś sypialnię. Możliwe, że Bathilda. Wygląda na mocno sponiewieraną przez życie i trudno się temu dziwić patrząc na to, co się wyprawia na świecie. Szczerze mówiąc to dość przerażający widok.
- Nie udało mi się podejrzeć wnętrza - informuję najbliżej stojących ludzi, chociaż ciężko powiedzieć czy ich to interesuje. - Za to widzę profesor Bagshot w nienajlepszej kondycji, z amuletem w kształcie trójkąta, czekającą na coś. W sypialni? Nie wiem co to za miejsce - referuję krótko i zwięźle. - To wymysł anomalii, prawda? - rzucam w przestrzeń. Cóż, wątpię, żeby odezwały się we mnie zdolności jasnowidzenia, ale cała ta sytuacja jest na tyle dziwaczna, że wolę powiedzieć wszystko co i jak, żeby później nie było niespodzianek. Nie, żeby miało ich w ogóle nie być, w końcu byliśmy w najniebezpieczniejszym miejscu świata, co złego i niespodziewanego może się wydarzyć? Absolutnie nic. W każdym razie, trzymam różdżkę w pogotowiu, koncentrując się na rytuale otwierania drzwi za pomocą klucza.
- Nie udało mi się podejrzeć wnętrza - informuję najbliżej stojących ludzi, chociaż ciężko powiedzieć czy ich to interesuje. - Za to widzę profesor Bagshot w nienajlepszej kondycji, z amuletem w kształcie trójkąta, czekającą na coś. W sypialni? Nie wiem co to za miejsce - referuję krótko i zwięźle. - To wymysł anomalii, prawda? - rzucam w przestrzeń. Cóż, wątpię, żeby odezwały się we mnie zdolności jasnowidzenia, ale cała ta sytuacja jest na tyle dziwaczna, że wolę powiedzieć wszystko co i jak, żeby później nie było niespodzianek. Nie, żeby miało ich w ogóle nie być, w końcu byliśmy w najniebezpieczniejszym miejscu świata, co złego i niespodziewanego może się wydarzyć? Absolutnie nic. W każdym razie, trzymam różdżkę w pogotowiu, koncentrując się na rytuale otwierania drzwi za pomocą klucza.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Gabriel nie był pewien co było prawdą, a co iluzją. Jedyne co było namacalne w tym momencie to wielkie kocisko leżące - na razie - nieprzytomne na środku i oni, kłębiący się wokół wejścia do... no właśnie, do czego? Gdyby okoliczności byłyby inne, powiedziałby, że do Hogwartu, ale w tym momencie? Sam nie wiedział co mogą znaleźć po drugiej stronie. Przypomniały mu się chwile spędzone w Hotelu Transylwania, chociaż wtedy była to jego ciekawość, a wyprawa nie miała większego, istotniejszego celu. Na szczęście rozchwiana magia ustąpiła i pozwoliła Diggory czarować. Obserwował jak Samuel i Sophia wracają do nich z wielkim kłem, który później Anthony próbował wmontować w drzwi. Tonks wysłuchał Lupina, którego słowa naprawdę go zaniepokoiły. Bathilda nie wyglądała dobrze już podczas spotkania przed wyprawą.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Samuel zebrał siły i wraz z kłem przedostał się do pozostałej części drużyny - klucz przejął Anthony, wciskając go w otwór na kamiennych drzwiach. Mieścił się w nim idealnie. Początkowo nie wydarzyło się nic, deszcz wciąż zacinał, a coraz silniejszy wiatr podwiewał ubrania Zakonników i lwie futro leżącej nieopodal bestii, wraz z kolejnym trzaskiem błyskawicy wzdłuż wrót urosło pęknięcie - które wkrótce skruszyło nie tylko drzwi, ale i mury i całą przestrzeń; kamienne posągi rycerzy upadły, krużganki zaczęły się opadać, przestrzeń przeszył wściekły kobiecy wrzask, a was wkrótce otuliła ciemność.
ANTHONY, RANDALL, GABRIEL
Kiedy otworzyliście oczy, odnaleźliście się w sporej, przestronnej hali o wysokich ścianach, bijącej jednak upiornym chłodem - tak Anthony, jak Gabriel, rozpoznali ją jako halę wejściową Azkabanu. Wokół krążyli dementorzy, pozostawiając po sobie chłód i odbierając ostatnie optymistyczne myśli, a jednak - nie zwracając na was większej uwagi. Wnet tuż przed wami wzniosła się kamienna ława, za którą zasiadło trzech mężczyzn o zniszczonych, starych twarzach, przybrani w więzienne drelichy - na które jednak zarzucone mieli purpurowe płaszcze Wizengamotu.
Pomiędzy wami a upiorną ławą, pośrodku koła okrążanego przez dementorów, stał zagubiony chłopiec, któremu obiecaliście eksortę. Rozglądał się na boki, wokół, z przerażeniem nie dowierzając dramatycznej wizji. I wkrótce runął przed siebie biegiem, znikając gdzieś w głębi korytarza - więźniowie go zignorowali, przyglądając się wam z nienawistnymi uśmiechami. Jeśli którekolwiek z was próbowało zareagować - upadło, orientując się, że na waszych nogach założone zostały ciężkie i ciasne kajdany uniemożliwiające sprawny chód, a ręce zostały spięte na karku - przy obręczy wokół szyi - kolejnymi. Wciąż mieliście przy sobie różdżki - ale nie było sposobności, byście mogli ich dosięgnąć. Każdy nagły ruch z waszej strony spotykał się z wyraźną nerwowością dementorów wokół.
Mężczyzna siedzący pośrodku ławy uderzył młotkiem parę razy, zwracając na siebie uwagę, po czym wsparł się dłońmi o ławę i wychylił w waszym kierunku, mrużąc oczy.
- Mamy skazańców...
- Do Azkabanu! - ryknął ten, którego miał po prawicy.
- Na śmierć! - ryknął w tej samej chwili mężczyzna po jego lewicy.
- Pod sąd - wtrącił ten pierwszy z dziwnym zadowoleniem, kręcąc palcem wskazującym.
- Anthony Skamanderze - syknął, w jego oczach błysnęło coś upiornego - Oskarżam cię o bestialskie zamordowanie dziesiątek dzielnych czarodziejów na szczycie w Stonehenge, ginęli w agonii i bólu, ginęli w upokorzeniu, ginęli w samotności. Ginęli przez ciebie - rechot całej ławy odbił się echem po sali - Dałeś się porwać emocjom, zupełnie jak lata temu. Nie masz prawa być aurorem, myślisz tylko o sobie, Anthony.
- A myśli, ze jest lepszy od nas! - roześmiał się rubasznie czarodziej po prawicy.
- Dalej, dalej! Idźmy dalej! Mój jest Tonks! - krzyknął więzień po prawicy, wyciągając oskarżycielsko palec ku Gabrielowi. - Jego matka zginęła tutaj. Nie tutaj? Gdzieś pomiędzy tam i tutaj, a jego nawet przy niej nie było. Mógł przyjść jej na ratunek, ale tego nie zrobił - porzucił własną matkę! - Dwaj pozostali wydali zduszony dźwięk oburzonego zdumienia - lecz pierwszy kontynuował. - Nie tylko ją, porzucanie kobiet ma we krwi, prawda, Tonks? Kto zaprowadził cię do Zakonu, Tonks? Kolejna mugolaczka? Gdzie ona jest teraz? Wiesz? - Rechot znów wypełnił salę, trzeci z więźniów uderzył pięścią w ławę.
- Cicho, teraz ja! Cicho, cicho, cicho! - krzyknął ostatni z nich, wbijając spojrzenie w twarz Randalla. - On jest z nich najgorszy! Oddał siostrę w ręce potwora. Stał i patrzył, jak to robią, stał i patrzył... I nic nie powiedział. Zamordował swoją siostrę Betty. Był bierny jak krowa na łące. Jak krowa!
- Mordercy!
- Zabójcy!
- Straceńcy!
SAM, SOPHIA, JESSA
Kiedy otworzyliście oczy, potrzebowaliście chwili, by przyzwyczaić się do ciemności. Pomieszczenie, w którym się odnaleźliście, kamienne, wilgotne i oślizgłe, przypominało więzienną celę; nie, było więzienną celą - każde z was wiedziało, jak wygląda wnętrze Azkabanu, byliście w nim. Cela była jednak duża, przestronna... i wypełniona najbardziej wymyślnymi narzędziami tortur.
Sam przebudził się w bocianie, żelazne pręty spinały razem jego szyję, dłonie i stopy. Skamander czuł, że jeśli zostanie w tej pozycji choć chwilę dłużej, oszaleje. Siedział pod jedną ze ścian, na gołym kamieniu, usytuowany wzdłuż ściany - naprzeciw siebie dostrzegał swoich towarzyszy. Dwóch pośród nich.
Sophia odnalazła się w niewiele wygodniejszej pozycji. Była podwieszona pod sufitem jej ręce były spięte razem nadgarstkami, a stopy nie sięgały ziemi. Lina zwisała luźno - mogła się na niej rozhuśtać. Znajdowała się w kącie pomiędzy Samuelem a Jessą, po jej obu bokach płonęły ścienne pochodnie.
Jessa miała nieco bardziej komfortowe warunki - leżała na łożu, niestety niezbyt wygodnym, a do tego madejowym. Kostki jej nóg uwięzione były w żelaznych obręczach, ponownie jak ręce - nikt jeszcze jednak nie uruchomił narzędzia tortur. Łoże usytuowane było nieopodal Sophii, którą Jessa potrafiła dostrzec kątem oka. Najbardziej widoczny był jednak dla niej sufit, wkrótce przysłonięty widokiem twarzy człowieka - czyżby? - który nagle pojawił się nad nią, trupioblady mężczyzna o pożółkłych oczach z wyraźnym zainteresowaniem przyglądał się jej twarzy. Miał na szyi łańcuch z dużym pękiem kluczy, ubrany był w wyświechtaną czarną szatę.
Sophia i Sam mogli również dostrzec kwadratowy stół znajdujący się pośrodku sali. Leżały na nim głównie rekwizyty pasujące do otaczającego was krajobrazu - siekiera, pogrzebacz, kilka stalowych prętów. A także gliniane naczynie, w którym znajdowały się cztery różdżki. Dalej, za stołem, po przeciwległej stronie sali, znajdował się kominek, w którym żarzyło się palenisko. Dopiero po chwili zaczęliście czuć nieprzyjemną duchotę. Obok kominka znajdowały się kraty - zamknięte - za nimi ciemność wiodąca zapewne kolejnym korytarzem Azkabanu. Kraty te oplatały gałęzie, wijące się, wysuszone, upiorne, przywodzące na myśl te same, które wyciągały ku wam sękate ramiona na leśnej ścieżce. Po drugiej stronie krat gęstniały. Bystre oko Sama i Sophii dostrzegło pędy tych gałęzi sunące po posadzce waszej celi, jak czarne węże.
Jessa: 221/236 (15 - poparzenia)
Anthony: 219/249 (15 - poparzenia, 10 - tłuczone, 5 - cięte)
Sophia: 174/244 (15 - poparzenia, 10 - tłuczone, 5 - cięte, 10 - osłabienie); kara: -5
Randall: 217/232 (10 - tłuczone, 5 - cięte)
Gabriel: 225/240 (10 - tłuczone, 5 - cięte)
Samuel: 223/266 (10 - tłuczone, 5 - cięte, 28 - szarpane); kara: -5
Samuel wykorzystana moc Zakonu 1/5
Jeśli będziecie potrzebowali mapki lub coś nie będzie jasne, to wiecie, gdzie mnie łapać.
ANTHONY, RANDALL, GABRIEL
Kiedy otworzyliście oczy, odnaleźliście się w sporej, przestronnej hali o wysokich ścianach, bijącej jednak upiornym chłodem - tak Anthony, jak Gabriel, rozpoznali ją jako halę wejściową Azkabanu. Wokół krążyli dementorzy, pozostawiając po sobie chłód i odbierając ostatnie optymistyczne myśli, a jednak - nie zwracając na was większej uwagi. Wnet tuż przed wami wzniosła się kamienna ława, za którą zasiadło trzech mężczyzn o zniszczonych, starych twarzach, przybrani w więzienne drelichy - na które jednak zarzucone mieli purpurowe płaszcze Wizengamotu.
Pomiędzy wami a upiorną ławą, pośrodku koła okrążanego przez dementorów, stał zagubiony chłopiec, któremu obiecaliście eksortę. Rozglądał się na boki, wokół, z przerażeniem nie dowierzając dramatycznej wizji. I wkrótce runął przed siebie biegiem, znikając gdzieś w głębi korytarza - więźniowie go zignorowali, przyglądając się wam z nienawistnymi uśmiechami. Jeśli którekolwiek z was próbowało zareagować - upadło, orientując się, że na waszych nogach założone zostały ciężkie i ciasne kajdany uniemożliwiające sprawny chód, a ręce zostały spięte na karku - przy obręczy wokół szyi - kolejnymi. Wciąż mieliście przy sobie różdżki - ale nie było sposobności, byście mogli ich dosięgnąć. Każdy nagły ruch z waszej strony spotykał się z wyraźną nerwowością dementorów wokół.
Mężczyzna siedzący pośrodku ławy uderzył młotkiem parę razy, zwracając na siebie uwagę, po czym wsparł się dłońmi o ławę i wychylił w waszym kierunku, mrużąc oczy.
- Mamy skazańców...
- Do Azkabanu! - ryknął ten, którego miał po prawicy.
- Na śmierć! - ryknął w tej samej chwili mężczyzna po jego lewicy.
- Pod sąd - wtrącił ten pierwszy z dziwnym zadowoleniem, kręcąc palcem wskazującym.
- Anthony Skamanderze - syknął, w jego oczach błysnęło coś upiornego - Oskarżam cię o bestialskie zamordowanie dziesiątek dzielnych czarodziejów na szczycie w Stonehenge, ginęli w agonii i bólu, ginęli w upokorzeniu, ginęli w samotności. Ginęli przez ciebie - rechot całej ławy odbił się echem po sali - Dałeś się porwać emocjom, zupełnie jak lata temu. Nie masz prawa być aurorem, myślisz tylko o sobie, Anthony.
- A myśli, ze jest lepszy od nas! - roześmiał się rubasznie czarodziej po prawicy.
- Dalej, dalej! Idźmy dalej! Mój jest Tonks! - krzyknął więzień po prawicy, wyciągając oskarżycielsko palec ku Gabrielowi. - Jego matka zginęła tutaj. Nie tutaj? Gdzieś pomiędzy tam i tutaj, a jego nawet przy niej nie było. Mógł przyjść jej na ratunek, ale tego nie zrobił - porzucił własną matkę! - Dwaj pozostali wydali zduszony dźwięk oburzonego zdumienia - lecz pierwszy kontynuował. - Nie tylko ją, porzucanie kobiet ma we krwi, prawda, Tonks? Kto zaprowadził cię do Zakonu, Tonks? Kolejna mugolaczka? Gdzie ona jest teraz? Wiesz? - Rechot znów wypełnił salę, trzeci z więźniów uderzył pięścią w ławę.
- Cicho, teraz ja! Cicho, cicho, cicho! - krzyknął ostatni z nich, wbijając spojrzenie w twarz Randalla. - On jest z nich najgorszy! Oddał siostrę w ręce potwora. Stał i patrzył, jak to robią, stał i patrzył... I nic nie powiedział. Zamordował swoją siostrę Betty. Był bierny jak krowa na łące. Jak krowa!
- Mordercy!
- Zabójcy!
- Straceńcy!
SAM, SOPHIA, JESSA
Kiedy otworzyliście oczy, potrzebowaliście chwili, by przyzwyczaić się do ciemności. Pomieszczenie, w którym się odnaleźliście, kamienne, wilgotne i oślizgłe, przypominało więzienną celę; nie, było więzienną celą - każde z was wiedziało, jak wygląda wnętrze Azkabanu, byliście w nim. Cela była jednak duża, przestronna... i wypełniona najbardziej wymyślnymi narzędziami tortur.
Sam przebudził się w bocianie, żelazne pręty spinały razem jego szyję, dłonie i stopy. Skamander czuł, że jeśli zostanie w tej pozycji choć chwilę dłużej, oszaleje. Siedział pod jedną ze ścian, na gołym kamieniu, usytuowany wzdłuż ściany - naprzeciw siebie dostrzegał swoich towarzyszy. Dwóch pośród nich.
Sophia odnalazła się w niewiele wygodniejszej pozycji. Była podwieszona pod sufitem jej ręce były spięte razem nadgarstkami, a stopy nie sięgały ziemi. Lina zwisała luźno - mogła się na niej rozhuśtać. Znajdowała się w kącie pomiędzy Samuelem a Jessą, po jej obu bokach płonęły ścienne pochodnie.
Jessa miała nieco bardziej komfortowe warunki - leżała na łożu, niestety niezbyt wygodnym, a do tego madejowym. Kostki jej nóg uwięzione były w żelaznych obręczach, ponownie jak ręce - nikt jeszcze jednak nie uruchomił narzędzia tortur. Łoże usytuowane było nieopodal Sophii, którą Jessa potrafiła dostrzec kątem oka. Najbardziej widoczny był jednak dla niej sufit, wkrótce przysłonięty widokiem twarzy człowieka - czyżby? - który nagle pojawił się nad nią, trupioblady mężczyzna o pożółkłych oczach z wyraźnym zainteresowaniem przyglądał się jej twarzy. Miał na szyi łańcuch z dużym pękiem kluczy, ubrany był w wyświechtaną czarną szatę.
Sophia i Sam mogli również dostrzec kwadratowy stół znajdujący się pośrodku sali. Leżały na nim głównie rekwizyty pasujące do otaczającego was krajobrazu - siekiera, pogrzebacz, kilka stalowych prętów. A także gliniane naczynie, w którym znajdowały się cztery różdżki. Dalej, za stołem, po przeciwległej stronie sali, znajdował się kominek, w którym żarzyło się palenisko. Dopiero po chwili zaczęliście czuć nieprzyjemną duchotę. Obok kominka znajdowały się kraty - zamknięte - za nimi ciemność wiodąca zapewne kolejnym korytarzem Azkabanu. Kraty te oplatały gałęzie, wijące się, wysuszone, upiorne, przywodzące na myśl te same, które wyciągały ku wam sękate ramiona na leśnej ścieżce. Po drugiej stronie krat gęstniały. Bystre oko Sama i Sophii dostrzegło pędy tych gałęzi sunące po posadzce waszej celi, jak czarne węże.
Jessa: 221/236 (15 - poparzenia)
Anthony: 219/249 (15 - poparzenia, 10 - tłuczone, 5 - cięte)
Sophia: 174/244 (15 - poparzenia, 10 - tłuczone, 5 - cięte, 10 - osłabienie); kara: -5
Randall: 217/232 (10 - tłuczone, 5 - cięte)
Gabriel: 225/240 (10 - tłuczone, 5 - cięte)
Samuel: 223/266 (10 - tłuczone, 5 - cięte, 28 - szarpane); kara: -5
Samuel wykorzystana moc Zakonu 1/5
Jeśli będziecie potrzebowali mapki lub coś nie będzie jasne, to wiecie, gdzie mnie łapać.
Spokój przerywany deszczem po chwili został nagle przerwany przez...ciemność. Ta otuliła Gabriela, odbierając mu zdolność posługiwania się zmysłami. Jak długo trwał w tej bezdennej czerni? Nie był w stanie powiedzieć, zdążył zauważyć, że w tym miejscu czas i przestrzeń to pojęcia bardzo mocno abstrakcyjne. Kiedy zaczął cucić się z tego letargu w głowie nadal miał krzyk kobiety, który przedarł się wcześniej przez grzmoty i zacinający deszcz. Rozejrzał się dookoła i chwilę zajęło mu zorientowanie się, gdzie tak właściwie wylądowali - to jak się tam znaleźli pozostawił jako nierozwiązaną tajemnicę - i co miało ich dalej spotkać. Gdy jego umysł otrząsnął się z otępienia, sprawnie dopasował okolicę do znanego sobie miejsca, hala wejściowa do Azkabanu stała się kolejnym etapem ich podróży. Dementorzy kręcili się wokoło, a hala przeistoczyła się w coś na kształt sali sądowej, na środku której stał Piers. Widział to spłoszone spojrzenie i nim pomyślał o ruchu w jego stronę chłopiec zniknął w spowitym ciemnością korytarzu, a łańcuchy skuwające Gabriela zazgrzytały złowieszczo. Dopiero uderzenie młoteczka zwróciło uwagę Tonksa na zasiadających za ławą więźniów. Jedna twarz wydała mu się szczególnie znajoma, mimo znaku czasu i warunków w Azkabanie, oblicze Williama Oaka poznałby wszędzie. Wcale jednak nie było mu żal, nie tego szaleńca. Trójka skazańców przywdzianych w purpurę zaczęła swoje obrady od wymienienia win Anthony'ego. Nie komentował, nie reagował. Starał się uspokoić swoje myśli. Szczególnie wtedy, kiedy odezwał się mężczyzna siedzący po prawej stronie i obrzucił go obelgami, wyliczając winy Tonksa. Czyż nie miał racji? Czyż nie zostawiał za sobą coraz więcej niewinnych i ważnych dla siebie kobiet: matka, Edythe, Margaux, Lizzie, Just, a nawet Ely - je wszystkie zostawił w pewnym sensie. Mimo to milczał, skupiony. Dopiero po chwili gdy rechot trójki sędziów uspokoił się, postanowił podnieść rzuconą rękawicę. Postanowił, że da wciągnąć się w tę grę, którą dla nich przygotowano. - Sądzicie nas, jakbyście nie mieli niczego na sumieniu. A przecież obaj doskonale wiemy Oak, jak brudne jest twoje. Zabijałeś bez powodu, bez metody, z szaleństwem w oczach i na oczach mugoli rozsadzając swoje ofiary, pozbawiałeś rodziny ojców i mężów, matki traciły swoje dzieci, bo ty chciałeś się pobawić. Ujawniłeś świat czarodziejów przed mugolami. Co dzieje się teraz z rodzinami, które rozbiłeś, wiesz? Wiesz na ile kawałków rozpadło się ciało Fenwicka? Ile lat miałaby młodziutka Rosalie, gdybyś nie wysadził jej w powietrze? - nie ustępował spojrzeniem, badając twarz, którą wciąż pamiętał, która spędzała mu sen z powiek. William Oak - szaleniec, morderca, czarnoksiężnik bez honoru. Jego sprawa była jedną z najtrudniejszych, jeżeli nie najtrudniejszą, z jaką przyszło mu się zmierzyć. Żadnego wzorca, żadnego planu - wszystko na chybił trafił. Winy wymienione przez Oaka były trafne, ale gdzieś w głowie miał świadomość tego, że jeżeli ktoś ma rozliczać go z grzechów, które popełnił, to z pewnością nie będzie tego czynił ten zwyrodnialec.
/rzucam na retorykę (dowalmy skurczypsidwakom)
/rzucam na retorykę (dowalmy skurczypsidwakom)
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Gabriel Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 69
'k100' : 69
Powrót zawsze był najgorszy. Zmieszanie, dezorientacja. W głowie dudniło mu nieprzyjemne echo jazgotu przywołane przez myśli próbujące wyjaśnić skąd przybyła słabość, która wyraźnie wycięła kawałek czasu między tym kiedy znajdował się przed tajemniczą bramą, a swoją obecnością tu. To tu oznaczało w tym przypadku halę Azkabanu. Była niewątpliwie obszerniejsza od ciasnego korytarza, lecz otaczająca ich chmara dementorów dzielnie przypominała o klaustrofobicznym i ponurym charakterze miejsca. Z tego co zauważył zjawy jak na razie trzymały dystans - utrzymując go powoli sączyły swoją lodowatą truciznę w ich umysły. To nie oni przykuli jednak uwagę Skamandera na dłużej. Nie zrobiła tego nawet wznosząca się przed nim ława za którą zasiadła trójca przestępców-sędziów. Jego uwaga gorączkowo chwyciła się wątłej, chłopięcej sylwetki umykającej w mrok więzienia.
- Piers...! - zawołał go. Starał się też poruszyć by go dogonić i zatrzymać, lecz ciasno splątane okowy warknęły chwiejąc, a następnie rzucając aurora na kolana. Zacisnął usta w wąską kreskę kiedy to zadarł spojrzenie w stronę ławy zza której rozległ się nawołujący go dźwięk uderzającego młotka, a potem plątanina naprzemiennie podnoszących się głosów. Jeden spośród nich zawołał go po imieniu i nazwisku sprawiając, że Skamander zacisnął usta w wąską kreskę. Był zirytowany, jednak nie z powodu zarzucanego mu czynu, a tego, że był, a właściwie byli uwięzieni, wciągani w jakiś absurdalny wir zdarzeń, a połowa grupy przepadła tak jak chłopiec. Wszystko co za jego sprawą wydarzyło się na szczycie było złem koniecznym. Podjęta przez niego decyzja nie była wiedziona impulsem. Nie oczekiwał jednak od więźniów, bądź ich imaginacji, zrozumienia. Właściwie opinia ludzi takiego sortu była dla niego powietrzem. Rozpoznał jednego z trójki zasiadających na przeciw niego czarodziei. Starał się też mieć na uwadze to, gdzie się znajdował i po co tu przyszedł. Czy to była zwodnicza wizja wywołana przez anomalie? Jak mogli się uwolnić? Potrzebowali znaleźć Piersa.
Anthony słuchał zarzutów kierowanych nie tylko do niego, lecz do każdego z kolejna. Obserwował niezdrową radość sędziów z wydawanych wyroków. Absurdalność i karykaturalność sytuacji. Dziwna gra, poza sprawiedliwych noszona przez niesprawiedliwych.
- Dobrze powiedziane - przyznał z aprobatą kiwając głową jak mędrzec mędrcowi. Ton starał się przyjąć spokojny, kompletnie nieadekwatny do sytuacji poniekąd podejmując grę podsuniętą przez więźniów oraz samego Tonksa. Nie wiedział czy ma ona sens, lecz może istniała szansa na to, że dzięki niej dowiedzą się o co w tym wszystkim może chodzić - To ja wezmę kolejnego - zapowiedział do Tonksa tak jak to "sędziowie" zaklepywali między sobą "ich" tak on postanowił uczynić tak wobec jednego z sędziów - Alexanderze Jerkins - podniósł głos robiąc wymowną pauzę w czasie której niezgrabnie powrócił do pozycji stojącej - skazany na Azkaban - podkreślił - za bezczeszczenie i gromadzenie ciał które wykorzystywał do swych nieudolnych - bo trwających aż do dnia pochwycenia - infernusowych eksperymentów. Próbki przed wykorzystaniem zabijałeś albo wygrzebywałeś. Boisz się ciepłego ciała? Wolałeś już martwych? By mieć pewność, że nie będą krzyczeć? Słyszysz nocą tych, których zabiłeś...? - wygiął usta w nieco kpiącym, prześmiewczym uśmiechu mając nadzieję, że tamtego zaskoczy - Morderca - starał się prowadzić podobną retorykę co oni - agresywną, prześmiewczą. Wczuć się w sędzię wskazującego sprawcę i odegrać tą rolę lepiej od nich. Pokazując jak powinno się to robić i w jakiś pokrętny sposób ich zdominować w ich grze. Nawet jeżeli jego akcja nie będzie miała sensownego efektu to być może uda się zyskać nieco czasu lub też zdezorientować wroga na tyle, by zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi.
- A ty - zwrócił się do oskarżającego go sędzi - powinieneś się zdecydować czy umierali samotnie czy jednak tymi dziesiątkami. Obszar Stonehenge nie jest na tyle rozległy by mogło dziać się jednocześnie - mruknął pouczająco, nieco protekcjonalnie. Westchnął po tym ciężko starając się przybrać pozę doświadczonego szermierza patrzącego na grupę nieporadnie okładających się patykami żółtodziobów - Wiecie co, zamieńmy się może miejscami. Mamy trochę większe doświadczenie z sądownictwem - tak przynajmniej przypuszczał. Skazańcy ocierali się o wymiar sprawiedliwości przeważnie raz, a przed sobą miał przynajmniej dwóch kryminalistów - ubierzemy płaszcze, wy staniecie tu w kajdanach, odegramy to tak jak powinno to wyglądać, lepiej to przyswoicie i następnym razem pójdzie wam...sprawniej z tym oskarżaniem - tu już osobiście miał wrażenie, że gada jak potłuczony, jednak starał się utrzymać te pozory audentycznie składanej z dobrej woli i wielkoduszności propozycji. Nie było to proste, jednak spróbował chwycić się tej absurdalnej brzytwy. W końcu nic w tym miejscu nie było normalne. Tak samo jak do zwyczajnych nie należało to, że ocknął się stojąc w holu Azkabanu. Może więc podążanie dziwnością było rozwiązaniem.
|Yolo. Staram się przekonać sędziów do zamiany ról.
- Piers...! - zawołał go. Starał się też poruszyć by go dogonić i zatrzymać, lecz ciasno splątane okowy warknęły chwiejąc, a następnie rzucając aurora na kolana. Zacisnął usta w wąską kreskę kiedy to zadarł spojrzenie w stronę ławy zza której rozległ się nawołujący go dźwięk uderzającego młotka, a potem plątanina naprzemiennie podnoszących się głosów. Jeden spośród nich zawołał go po imieniu i nazwisku sprawiając, że Skamander zacisnął usta w wąską kreskę. Był zirytowany, jednak nie z powodu zarzucanego mu czynu, a tego, że był, a właściwie byli uwięzieni, wciągani w jakiś absurdalny wir zdarzeń, a połowa grupy przepadła tak jak chłopiec. Wszystko co za jego sprawą wydarzyło się na szczycie było złem koniecznym. Podjęta przez niego decyzja nie była wiedziona impulsem. Nie oczekiwał jednak od więźniów, bądź ich imaginacji, zrozumienia. Właściwie opinia ludzi takiego sortu była dla niego powietrzem. Rozpoznał jednego z trójki zasiadających na przeciw niego czarodziei. Starał się też mieć na uwadze to, gdzie się znajdował i po co tu przyszedł. Czy to była zwodnicza wizja wywołana przez anomalie? Jak mogli się uwolnić? Potrzebowali znaleźć Piersa.
Anthony słuchał zarzutów kierowanych nie tylko do niego, lecz do każdego z kolejna. Obserwował niezdrową radość sędziów z wydawanych wyroków. Absurdalność i karykaturalność sytuacji. Dziwna gra, poza sprawiedliwych noszona przez niesprawiedliwych.
- Dobrze powiedziane - przyznał z aprobatą kiwając głową jak mędrzec mędrcowi. Ton starał się przyjąć spokojny, kompletnie nieadekwatny do sytuacji poniekąd podejmując grę podsuniętą przez więźniów oraz samego Tonksa. Nie wiedział czy ma ona sens, lecz może istniała szansa na to, że dzięki niej dowiedzą się o co w tym wszystkim może chodzić - To ja wezmę kolejnego - zapowiedział do Tonksa tak jak to "sędziowie" zaklepywali między sobą "ich" tak on postanowił uczynić tak wobec jednego z sędziów - Alexanderze Jerkins - podniósł głos robiąc wymowną pauzę w czasie której niezgrabnie powrócił do pozycji stojącej - skazany na Azkaban - podkreślił - za bezczeszczenie i gromadzenie ciał które wykorzystywał do swych nieudolnych - bo trwających aż do dnia pochwycenia - infernusowych eksperymentów. Próbki przed wykorzystaniem zabijałeś albo wygrzebywałeś. Boisz się ciepłego ciała? Wolałeś już martwych? By mieć pewność, że nie będą krzyczeć? Słyszysz nocą tych, których zabiłeś...? - wygiął usta w nieco kpiącym, prześmiewczym uśmiechu mając nadzieję, że tamtego zaskoczy - Morderca - starał się prowadzić podobną retorykę co oni - agresywną, prześmiewczą. Wczuć się w sędzię wskazującego sprawcę i odegrać tą rolę lepiej od nich. Pokazując jak powinno się to robić i w jakiś pokrętny sposób ich zdominować w ich grze. Nawet jeżeli jego akcja nie będzie miała sensownego efektu to być może uda się zyskać nieco czasu lub też zdezorientować wroga na tyle, by zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi.
- A ty - zwrócił się do oskarżającego go sędzi - powinieneś się zdecydować czy umierali samotnie czy jednak tymi dziesiątkami. Obszar Stonehenge nie jest na tyle rozległy by mogło dziać się jednocześnie - mruknął pouczająco, nieco protekcjonalnie. Westchnął po tym ciężko starając się przybrać pozę doświadczonego szermierza patrzącego na grupę nieporadnie okładających się patykami żółtodziobów - Wiecie co, zamieńmy się może miejscami. Mamy trochę większe doświadczenie z sądownictwem - tak przynajmniej przypuszczał. Skazańcy ocierali się o wymiar sprawiedliwości przeważnie raz, a przed sobą miał przynajmniej dwóch kryminalistów - ubierzemy płaszcze, wy staniecie tu w kajdanach, odegramy to tak jak powinno to wyglądać, lepiej to przyswoicie i następnym razem pójdzie wam...sprawniej z tym oskarżaniem - tu już osobiście miał wrażenie, że gada jak potłuczony, jednak starał się utrzymać te pozory audentycznie składanej z dobrej woli i wielkoduszności propozycji. Nie było to proste, jednak spróbował chwycić się tej absurdalnej brzytwy. W końcu nic w tym miejscu nie było normalne. Tak samo jak do zwyczajnych nie należało to, że ocknął się stojąc w holu Azkabanu. Może więc podążanie dziwnością było rozwiązaniem.
|Yolo. Staram się przekonać sędziów do zamiany ról.
Find your wings
Drażniąca zmysły wilgoć, tylko w pierwszej chwili mieszała się z wspomnieniem tego co było. A może śniło? Ucinająca wszystko ciemność, kobiecy, złowieszczy wrzask i pustka, były kolejnymi elementami, które błyskały w umyśle Skamandera, niby zapalane ogniki. Potem imiona. Imię - Piers - ledwie wyszeptał, chrypiąc, czując nieprzyjemną suchość w ustach. Powstrzymał kaszlniecie. Odkleił powieki, rozganiając cienie, które rozmazywały obraz, próbując dojść - gdzie i dlaczego się znajdował? Wszechogarniająca duchota, dławiący nozdrza odór celi i paskudna świadomość, że znowu trafił w szaleństwo anomalii. Ale tym razem, nie był w mugolskim bunkrze.
Pamiętał klucz, kieł właściwie, który otwierał wrota. Bestia leżąca na dziedzińcu... Hogwartu. Nie, coś innego. Azkaban. Byli w piekielnej wersji więzienia. W głowie huczało od głosów, które wypowiadali pozostali. Ból, jak impulsem rozszedł się przez zesztywniałe ciało szturchnęły zmysły, do spojrzenia na własne, uwięzione ciało. Skute ręce i nogi, wszystko umocowane do szyi. Czym było to bestialskie ustrojstwo?
Pole manewru głową nie było duże, ale wystarczająco, by odnaleźć dwie, znajome sylwetki. Coś niebezpieczne podeszło mu do gardła, gdy zrozumiał, w jakim położeniu się znajdowały. Jedyna obca sylwetka, pochylająca się własnie nad Jessą. Odetchną ciężko przez nos, zaciskając zęby, by nie szarpnąć się głupio. Musiał myśleć. Skupić się. Odnaleźć w sytuacji, która - albo raz jeszcze roiła w ich głowach koszmarną wizję, albo... rzeczywistość była bardziej okrutna, niże wymysły chaosu.
rejestrował kolejno, elementy znajdujące się w zasięgu wzroku. Stół, na którym leżały narzędzia tortur - odpychał daleko myśl, że zostaną użyte na nich - potrzebował faktów, elementów, które potem - miały mu - im pomóc. Kamienna waza i różdżki, być może ich własne. Kominek, z którego buchał płomień i rozlewająca się ciemność, za kratami w pobliżu. Co z roztaczającego się obrazu było w stanie pomóc? teoretycznie, każdy z elementów, odpowiednio wykorzystany. Tylko... najpierw musiał wydostać się z piekielnych okowów, które utrzymywały go w pozycji, przyprawiającej go powoli o mdłości.
Najpierw poruszył palcami, starając się wrócić im czucie, potem, powoli manewrując dłońmi. Przyglądał się okowom, które go więziły, sprawdzając ich wytrzymałość, szukając luk, które mógł przełamać. Lub czegoś w pobliżu, co pomogłoby mu otworzyć zamek Kłódka wydawał się tkwić przy nogach, ale może udałoby mu się uwolnić chociaż dłonie? A jeśli nie same elementy ustrojstwa, czy był w stanie przecisnąć rękę? Wyłamać palce, by to zrobić? Na tyle, by zdołał wykorzystać płynąca w nim moc? Musiało być coś bardziej kruchego. Nie był chuchrem, być może daleko mu było do tężyzny Bena, czy Brendana, ale wciąż był silniejszy niż... niektórzy. Czy wystarczająco, miało się okazać.
Trupio blada sylwetka, która wisiała nad kobietą, kogoś mu przypominała. Chudy i wysoki. Dosłownie, jakby widział scenę z jednej akcji, w której - także trafił w łapy szaleńca. Błądziła w nim myśl, by przyciągnąć uwagę istoty, odciągając od Jessy. Mógł też wykorzystać moment, by znaleźć sposób na uwolnienie. Wciąż nie widział pozostałych. Nie było też Piersa, a fakt ten wił się boleśnie w świadomości, krzycząc o nadchodzącej porażce. Nie. Nie teraz. Nie dziś. Jeszcze nie czas. Dopóki żył, płynęła w nim powinność działania. Nie pozwoli na przegraną, nawet, jeśli miał sobie wyłamać nadgarstek, by uwolnić ręce.
Rzucam na spostrzegawczość - szukam słabych elementów bociana
Pamiętał klucz, kieł właściwie, który otwierał wrota. Bestia leżąca na dziedzińcu... Hogwartu. Nie, coś innego. Azkaban. Byli w piekielnej wersji więzienia. W głowie huczało od głosów, które wypowiadali pozostali. Ból, jak impulsem rozszedł się przez zesztywniałe ciało szturchnęły zmysły, do spojrzenia na własne, uwięzione ciało. Skute ręce i nogi, wszystko umocowane do szyi. Czym było to bestialskie ustrojstwo?
Pole manewru głową nie było duże, ale wystarczająco, by odnaleźć dwie, znajome sylwetki. Coś niebezpieczne podeszło mu do gardła, gdy zrozumiał, w jakim położeniu się znajdowały. Jedyna obca sylwetka, pochylająca się własnie nad Jessą. Odetchną ciężko przez nos, zaciskając zęby, by nie szarpnąć się głupio. Musiał myśleć. Skupić się. Odnaleźć w sytuacji, która - albo raz jeszcze roiła w ich głowach koszmarną wizję, albo... rzeczywistość była bardziej okrutna, niże wymysły chaosu.
rejestrował kolejno, elementy znajdujące się w zasięgu wzroku. Stół, na którym leżały narzędzia tortur - odpychał daleko myśl, że zostaną użyte na nich - potrzebował faktów, elementów, które potem - miały mu - im pomóc. Kamienna waza i różdżki, być może ich własne. Kominek, z którego buchał płomień i rozlewająca się ciemność, za kratami w pobliżu. Co z roztaczającego się obrazu było w stanie pomóc? teoretycznie, każdy z elementów, odpowiednio wykorzystany. Tylko... najpierw musiał wydostać się z piekielnych okowów, które utrzymywały go w pozycji, przyprawiającej go powoli o mdłości.
Najpierw poruszył palcami, starając się wrócić im czucie, potem, powoli manewrując dłońmi. Przyglądał się okowom, które go więziły, sprawdzając ich wytrzymałość, szukając luk, które mógł przełamać. Lub czegoś w pobliżu, co pomogłoby mu otworzyć zamek Kłódka wydawał się tkwić przy nogach, ale może udałoby mu się uwolnić chociaż dłonie? A jeśli nie same elementy ustrojstwa, czy był w stanie przecisnąć rękę? Wyłamać palce, by to zrobić? Na tyle, by zdołał wykorzystać płynąca w nim moc? Musiało być coś bardziej kruchego. Nie był chuchrem, być może daleko mu było do tężyzny Bena, czy Brendana, ale wciąż był silniejszy niż... niektórzy. Czy wystarczająco, miało się okazać.
Trupio blada sylwetka, która wisiała nad kobietą, kogoś mu przypominała. Chudy i wysoki. Dosłownie, jakby widział scenę z jednej akcji, w której - także trafił w łapy szaleńca. Błądziła w nim myśl, by przyciągnąć uwagę istoty, odciągając od Jessy. Mógł też wykorzystać moment, by znaleźć sposób na uwolnienie. Wciąż nie widział pozostałych. Nie było też Piersa, a fakt ten wił się boleśnie w świadomości, krzycząc o nadchodzącej porażce. Nie. Nie teraz. Nie dziś. Jeszcze nie czas. Dopóki żył, płynęła w nim powinność działania. Nie pozwoli na przegraną, nawet, jeśli miał sobie wyłamać nadgarstek, by uwolnić ręce.
Rzucam na spostrzegawczość - szukam słabych elementów bociana
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 97
'k100' : 97
Patrzyła jak kieł wchodzi w szczelinę. Przez moment nic się nie działo, ale potem coś się zmieniło. Wrota zaczęły pękać, wszystko się kruszyło, powietrze przeszył wrzask (czyżby to anomalia krzyczała?), a potem świat pogrążył się w ciemności. Kiedy się przebudziła krajobraz wokół się zmienił i nie przypominał już dziedzińca przed Hogwartem. Poczuła charakterystyczną woń zimnej, wilgotnej celi – czyżby ich halucynacje się skończyły i naprawdę znaleźli się w Azkabanie? Ale nie był to korytarz, w którym się pojawili, a wyjątkowo złowieszczo wyglądająca cela. Niemal w tym samym momencie Sophia zdała sobie sprawę że jej ręce coraz bardziej drętwiały, nienaturalnie wyciągnięte w górę i zmuszone do utrzymywania całego ciężaru jej ciała. Jej stopy nie dosięgały ziemi, choć początkowo próbowała je wyciągnąć, by oprzeć się chociaż czubkami palców i ulżyć swoim spętanym w górze dłoniom, ale nie umiała odnaleźć pod sobą podparcia. Kto i kiedy ją w taki sposób unieruchomił? Nie pamiętała niczego takiego. Ostatnią rzeczą jaką pamiętała był kieł, drzwi, a potem rozpad Hogwartu, krzyk... i ciemność. Kolejne otworzenie oczu przyniosło widok tego miejsca. Czyżby to były kolejne halucynacje podsuwane im przez anomalię? A może wcale nie? Nie była pewna co się z nią działo i na ile było to prawdziwe.
Rozejrzała się po otoczeniu, wypatrując towarzyszy, ale dostrzegła tylko dwójkę z nich, Samuela i Jessę. Gdzie byli pozostali? I gdzie był Piers? Co, jeśli błąkał się gdzieś samotnie w Azkabanie? A może był z resztą? Może byli w jakiejś innej celi, albo krążyli po korytarzach szukając ich?
- Sam? Jessa? – rzuciła w przestrzeń, widząc że i jej towarzyszom zafundowano wątpliwe atrakcje. Ich położenie nie było zbyt ciekawe i musieli się stąd wydostać. – Czy któreś z was pamięta, jak się tu znaleźliśmy?
Rozejrzała się znowu po otoczeniu, odnajdując stojący na środku pomieszczenia stół pełen różnych złowrogo wyglądających przyrządów służących do sprawiania bólu, były tam też cztery różdżki – czyżby trzy z nich należały do nich? Nie mogła sprawdzić czy ma przy sobie własną. Nawet gdyby miała, w tej pozycji i tak nie mogłaby jej wyciągnąć i użyć. Był też kominek i zamknięte kraty oplecione gałęziami do złudzenia przypominającymi te, które atakowały ich na początku wędrówki. Niektóre z nich powoli przesuwały się po podłodze w ich stronę, co znaczyło, że prawdopodobnie nie mieli wiele czasu na to, by się wydostać.
Znowu spojrzała w górę, na linę trzymającą w mocnym uścisku jej nadgarstki. Mogła stwierdzić że ta zwisała dość luźno – może mogłaby się rozbujać? Wisiała w rogu pomieszczenia, a na ścianach po obu jej stronach były pochodnie. Gdyby tak udało jej się rozbujać na tyle mocno, by przepalić linę... Była to prawdopodobnie dość trudna akrobacja i bolesna w skutkach dla jej nadgarstków, ale musiała spróbować. Nie mogli zwlekać, musieli stąd wyjść, a potem znaleźć Piersa i towarzyszy.
Próbowała odpowiednio poruszać ciałem, zupełnie jakby bujała się na huśtawce – w przód i w tył, chcąc nadać sobie na tyle duży impet, by przybliżyć linę do pochodni i spowodować jej przepalenie się. Nie była pewna czy to w ogóle możliwe, ale musiała spróbować wszystkiego. Nawet jeśli nie dotknie pochodni, może przynajmniej lina oderwie się od sufitu lub urwie pod jej ciężarem?
Rozejrzała się po otoczeniu, wypatrując towarzyszy, ale dostrzegła tylko dwójkę z nich, Samuela i Jessę. Gdzie byli pozostali? I gdzie był Piers? Co, jeśli błąkał się gdzieś samotnie w Azkabanie? A może był z resztą? Może byli w jakiejś innej celi, albo krążyli po korytarzach szukając ich?
- Sam? Jessa? – rzuciła w przestrzeń, widząc że i jej towarzyszom zafundowano wątpliwe atrakcje. Ich położenie nie było zbyt ciekawe i musieli się stąd wydostać. – Czy któreś z was pamięta, jak się tu znaleźliśmy?
Rozejrzała się znowu po otoczeniu, odnajdując stojący na środku pomieszczenia stół pełen różnych złowrogo wyglądających przyrządów służących do sprawiania bólu, były tam też cztery różdżki – czyżby trzy z nich należały do nich? Nie mogła sprawdzić czy ma przy sobie własną. Nawet gdyby miała, w tej pozycji i tak nie mogłaby jej wyciągnąć i użyć. Był też kominek i zamknięte kraty oplecione gałęziami do złudzenia przypominającymi te, które atakowały ich na początku wędrówki. Niektóre z nich powoli przesuwały się po podłodze w ich stronę, co znaczyło, że prawdopodobnie nie mieli wiele czasu na to, by się wydostać.
Znowu spojrzała w górę, na linę trzymającą w mocnym uścisku jej nadgarstki. Mogła stwierdzić że ta zwisała dość luźno – może mogłaby się rozbujać? Wisiała w rogu pomieszczenia, a na ścianach po obu jej stronach były pochodnie. Gdyby tak udało jej się rozbujać na tyle mocno, by przepalić linę... Była to prawdopodobnie dość trudna akrobacja i bolesna w skutkach dla jej nadgarstków, ale musiała spróbować. Nie mogli zwlekać, musieli stąd wyjść, a potem znaleźć Piersa i towarzyszy.
Próbowała odpowiednio poruszać ciałem, zupełnie jakby bujała się na huśtawce – w przód i w tył, chcąc nadać sobie na tyle duży impet, by przybliżyć linę do pochodni i spowodować jej przepalenie się. Nie była pewna czy to w ogóle możliwe, ale musiała spróbować wszystkiego. Nawet jeśli nie dotknie pochodni, może przynajmniej lina oderwie się od sufitu lub urwie pod jej ciężarem?
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
The member 'Sophia Carter' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12
'k100' : 12
To była tylko anomalia. Tylko złudzenie, którym nie powinienem się przejmować. Z drugiej strony ciężko jest wyrzucić z głowy obraz zniszczonej kobiety, więc ta wizja jeszcze przez jakiś czas przetacza się w moich myślach. Jest kiepsko, jest koszmarnie i szczerze mówiąc to nie wiem co dalej. Pozostaje już tylko patrzeć na Sama, który wkłada kieł do odpowiedniego miejsca przy drzwiach i czekać na dalszy rozwój wydarzeń. Czyli na… nic. Deszcz wciąż pada, my wciąż stoimy przed wejściem i nic się nie zmienia. Zaczynam się zastanawiać czy to aby na pewno chodzi o ten klucz, może jednak trzeba poszukać tego cholernego dobrego duszka, ale wtedy rzeczywistość dała o sobie znać zapadając się zbyt dosłownie. Chociaż nie było to niczym poza kolejną iluzją, drżenia ziemi oraz ciemność rozciągająca się dookoła wydawały się przerażająco realne.
Super. Znajdujemy się w jakiejś dziwnej hali, w dodatku w osłabionym składzie. Kurwa. Rozglądam się za resztą, ale nie ma ich. Żadnego z nich. To nie ma sensu, zginiemy tutaj wszyscy, zginiemy marnie. Zwłaszcza, że Piers postanawia urządzić sobie maraton po Azkabanie. Sam. Już wyciągam różdżkę zastanawiając się jakie zaklęcie sprowadzi go tu z powrotem, ale ten znika gdzieś w oddali, a my jesteśmy skuci kajdanami od stóp do głów. Gorzej być chyba nie może.
A, nie, może. Unoszę brwi na widok tych popieprzonych skazańców przekrzykujących się wzajemnie. Rzucającymi obelgami. Czy i oni są iluzją? Cóż, metal na nogach wydaje się cholernie ciężki, a ręce niekomfortowo spętane.
Słucham uważnie tych wszystkich wypowiedzi, argumentów i kontrargumentów, szyderstw oraz rechotów, czując, że wzbiera się we mnie złość. Mam ochotę uderzyć tego idiotę, który śmie wypowiadać imię mojej siostry. To obrzydliwe, więc krzywię się z odrazą sądząc, że nie zniosę tego więcej. Niech się zamknie, najlepiej na zawsze. Zwłaszcza, że stara rana odżywa na nowo.
- Jesteśmy w Azkabanie, geniuszu - warczę do jednego z nich, wywracam oczami. Skazują nas na więzienie, w którym jesteśmy, bardzo to sprytne. - Wow, odważne słowa jak na kogoś, kto zamordował swoją własną żonę - rzucam z udawanym przejęciem oraz z równie nieprawdziwym zaskoczeniem, kiedy nadchodzi moja kolej na pogadankę z tym elementem. - Wkurwiała cię tak bardzo, że aż musiałeś wsadzić jej różdżkę w oko. Jesteś aż takim charłakiem, że nie mogłeś rzucić zaklęcia? A może twoja żonka była bieglejsza w magii i obawiałeś się, że skopie ci dupsko, co chojraku? - Naturalnie, że prowokuję, bo dlaczego nie. Widzę, że ci wielcy sędziowie są idiotami, ale chyba nie aż takimi, żeby zamienić się z nami miejscami jak to ładnie przedstawił Skamander. Może się wkurzy na tyle, że popełni błąd? - Prawie mi cię żal, nędzna karykaturo mężczyzny - dodaję z fałszywym smutkiem. - Ale wiesz co Nolah, jeszcze nie jest za późno. Jeszcze możesz uratować swój honor. Możemy to załatwić jak p r a w d z i w i mężczyźni. Chociaż, jeśli bałeś się swojej żony, to przede mną, nieskrępowanym kajdankami trząsłbyś portkami, co nie? Tchórz - kontynuuję, patrząc na niego wyzywająco. Nie, nie mam pojęcia co właśnie robię, płynę z prądem.
Super. Znajdujemy się w jakiejś dziwnej hali, w dodatku w osłabionym składzie. Kurwa. Rozglądam się za resztą, ale nie ma ich. Żadnego z nich. To nie ma sensu, zginiemy tutaj wszyscy, zginiemy marnie. Zwłaszcza, że Piers postanawia urządzić sobie maraton po Azkabanie. Sam. Już wyciągam różdżkę zastanawiając się jakie zaklęcie sprowadzi go tu z powrotem, ale ten znika gdzieś w oddali, a my jesteśmy skuci kajdanami od stóp do głów. Gorzej być chyba nie może.
A, nie, może. Unoszę brwi na widok tych popieprzonych skazańców przekrzykujących się wzajemnie. Rzucającymi obelgami. Czy i oni są iluzją? Cóż, metal na nogach wydaje się cholernie ciężki, a ręce niekomfortowo spętane.
Słucham uważnie tych wszystkich wypowiedzi, argumentów i kontrargumentów, szyderstw oraz rechotów, czując, że wzbiera się we mnie złość. Mam ochotę uderzyć tego idiotę, który śmie wypowiadać imię mojej siostry. To obrzydliwe, więc krzywię się z odrazą sądząc, że nie zniosę tego więcej. Niech się zamknie, najlepiej na zawsze. Zwłaszcza, że stara rana odżywa na nowo.
- Jesteśmy w Azkabanie, geniuszu - warczę do jednego z nich, wywracam oczami. Skazują nas na więzienie, w którym jesteśmy, bardzo to sprytne. - Wow, odważne słowa jak na kogoś, kto zamordował swoją własną żonę - rzucam z udawanym przejęciem oraz z równie nieprawdziwym zaskoczeniem, kiedy nadchodzi moja kolej na pogadankę z tym elementem. - Wkurwiała cię tak bardzo, że aż musiałeś wsadzić jej różdżkę w oko. Jesteś aż takim charłakiem, że nie mogłeś rzucić zaklęcia? A może twoja żonka była bieglejsza w magii i obawiałeś się, że skopie ci dupsko, co chojraku? - Naturalnie, że prowokuję, bo dlaczego nie. Widzę, że ci wielcy sędziowie są idiotami, ale chyba nie aż takimi, żeby zamienić się z nami miejscami jak to ładnie przedstawił Skamander. Może się wkurzy na tyle, że popełni błąd? - Prawie mi cię żal, nędzna karykaturo mężczyzny - dodaję z fałszywym smutkiem. - Ale wiesz co Nolah, jeszcze nie jest za późno. Jeszcze możesz uratować swój honor. Możemy to załatwić jak p r a w d z i w i mężczyźni. Chociaż, jeśli bałeś się swojej żony, to przede mną, nieskrępowanym kajdankami trząsłbyś portkami, co nie? Tchórz - kontynuuję, patrząc na niego wyzywająco. Nie, nie mam pojęcia co właśnie robię, płynę z prądem.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Pierwszy powrócił ból, nieodzowny przyjaciel rzeczywistości. Na swój sposób przywitałem go z ulgą, bowiem stanowił dowód, że jeszcze żyję.
Widziałem różne rzeczy. Wilki drące moje ciało, pnącza krępujące ruchy, twarz Avery'ego, zdrajcy Zakonu. Za każdym razem musiałem otworzyć oczy i zawsze myślałem, że już nic więcej nie zdołam zrobić. Byłem bezsilny, sparaliżowany przygniatającym mrokiem. Liczne religie posiadają jakieś wyobrażenie piekła, snują makabryczne fantazję na temat nadnaturalnych kar dla grzeszników. Ja nie muszę, piekło bowiem zagościło tutaj.
Znów otworzyłem oczy, tym razem dostrzegając kilka cienistych upiorów wlokących korytarzem trójkę moich towarzyszy. Udało mi się rozpoznać Sophię, a później Samuela i Jessę. Zawiodłem ich, taka bolesna świadomość uderzyła mnie w jednej chwili. Byłem słaby, tak potwornie słaby, ledwie z iskrą sił zdolną podtrzymać świadomość. Spróbowałem odrobinę się poruszyć, ale poczułem nadal oplatające mnie gałęzie. Zacząłem się odrobinę przesuwać, próbując wyczuć czy mam jeszcze ze sobą różdżkę. Skupiłem gałęziach, skrępowany nie zdołam pomóc innym. Szukałem słabych punktów, które byłbym w stanie wyłamać nawet z moimi wątłymi siłami lub przynajmniej częściowo wyślizgnąć się z tych objęć. Miałem zamiar z takiej okazji od razu skorzystać.
| spostrzegawczość II
Widziałem różne rzeczy. Wilki drące moje ciało, pnącza krępujące ruchy, twarz Avery'ego, zdrajcy Zakonu. Za każdym razem musiałem otworzyć oczy i zawsze myślałem, że już nic więcej nie zdołam zrobić. Byłem bezsilny, sparaliżowany przygniatającym mrokiem. Liczne religie posiadają jakieś wyobrażenie piekła, snują makabryczne fantazję na temat nadnaturalnych kar dla grzeszników. Ja nie muszę, piekło bowiem zagościło tutaj.
Znów otworzyłem oczy, tym razem dostrzegając kilka cienistych upiorów wlokących korytarzem trójkę moich towarzyszy. Udało mi się rozpoznać Sophię, a później Samuela i Jessę. Zawiodłem ich, taka bolesna świadomość uderzyła mnie w jednej chwili. Byłem słaby, tak potwornie słaby, ledwie z iskrą sił zdolną podtrzymać świadomość. Spróbowałem odrobinę się poruszyć, ale poczułem nadal oplatające mnie gałęzie. Zacząłem się odrobinę przesuwać, próbując wyczuć czy mam jeszcze ze sobą różdżkę. Skupiłem gałęziach, skrępowany nie zdołam pomóc innym. Szukałem słabych punktów, które byłbym w stanie wyłamać nawet z moimi wątłymi siłami lub przynajmniej częściowo wyślizgnąć się z tych objęć. Miałem zamiar z takiej okazji od razu skorzystać.
| spostrzegawczość II
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Artur Longbottom' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 45
'k100' : 45
Przez ułamek sekundy nie wydarzyło się nic, lecz Jessa nie zwątpiła w powodzenie użycia lwiego kła; złowroga atmosfera panowała tutaj od początku i opóźnienie w tym stylu było jedynie kolejnym jej elementem. Błyskawica przecięła niebo, a wszystko zaczęło opadać niczym domek z kart. Rudowłosa mocniej ścisnęła dłoń Piersa, lecz gdy kobiecy krzyk przeszył przestrzeń, ciemność zawładnęła okolicą.
Diggory ocknęła się wreszcie, lecz nie pamiętała przecież, by traciła przytomność. Wszystko jednak na to wskazywało, zwłaszcza jej patowe położenie – uwięzione dłonie i stopy oraz brak różdżki spowodowały przerażenie. Nie ukazała go jednak, resztkami rozsądku i zimnej krwi powstrzymując się przed krzykiem. Kątem oka dostrzegła Sophię, usłyszała także Samuela, ale nie miała pojęcia, czy reszta także znajduje się w więziennej celi. Szybko jednak przekonała się, że nie są tutaj sami, a widok paskudnej twarzy pochylającej się nad nią osoby wzbudził jej obrzydzenie.
Próbowała zebrać myśli, opracować jakąkolwiek taktykę wydostania się z madejowego łoża przed stratą kończyn, ale brak Piersa doskwierał jej bardziej, niż byłaby w stanie przyznać.
- Gdzie jest chłopiec? – zapytała więc drżącym głosem, nie będąc pewną, czy pochylający się nad nią mężczyzna w ogóle jej odpowie – Uwolnij mnie, muszę go odnaleźć – dodała stanowczo, przyglądając się przeciwnikowi i dostrzegając pęk kluczy, zwisający mu u szyi.
Anomalia jeszcze nigdy nie sprawiła, że czuła się tak bezsilna; leżała teraz pozbawiona możliwości ruchu, okradziona z różdżki i szansy na uwolnienie. Czy rzeczywistość wyglądała właśnie w ten sposób? Czy w Azkabanie naprawdę znajdowała się taka cela i strzegł jej ktoś inny, niż dementor? Czy pochylał się nad nią jeden z więźniów? Przymknęła na moment oczy, usiłując wmówić sobie, że otaczające ją widoki są jedynie wypaczonym wytworem niestabilnej magii, iluzją. Musiała ją przełamać, musiała wyrwać się z jej szponów i odnaleźć Piersa.
| próbuję rzutu na odporność magiczną
Diggory ocknęła się wreszcie, lecz nie pamiętała przecież, by traciła przytomność. Wszystko jednak na to wskazywało, zwłaszcza jej patowe położenie – uwięzione dłonie i stopy oraz brak różdżki spowodowały przerażenie. Nie ukazała go jednak, resztkami rozsądku i zimnej krwi powstrzymując się przed krzykiem. Kątem oka dostrzegła Sophię, usłyszała także Samuela, ale nie miała pojęcia, czy reszta także znajduje się w więziennej celi. Szybko jednak przekonała się, że nie są tutaj sami, a widok paskudnej twarzy pochylającej się nad nią osoby wzbudził jej obrzydzenie.
Próbowała zebrać myśli, opracować jakąkolwiek taktykę wydostania się z madejowego łoża przed stratą kończyn, ale brak Piersa doskwierał jej bardziej, niż byłaby w stanie przyznać.
- Gdzie jest chłopiec? – zapytała więc drżącym głosem, nie będąc pewną, czy pochylający się nad nią mężczyzna w ogóle jej odpowie – Uwolnij mnie, muszę go odnaleźć – dodała stanowczo, przyglądając się przeciwnikowi i dostrzegając pęk kluczy, zwisający mu u szyi.
Anomalia jeszcze nigdy nie sprawiła, że czuła się tak bezsilna; leżała teraz pozbawiona możliwości ruchu, okradziona z różdżki i szansy na uwolnienie. Czy rzeczywistość wyglądała właśnie w ten sposób? Czy w Azkabanie naprawdę znajdowała się taka cela i strzegł jej ktoś inny, niż dementor? Czy pochylał się nad nią jeden z więźniów? Przymknęła na moment oczy, usiłując wmówić sobie, że otaczające ją widoki są jedynie wypaczonym wytworem niestabilnej magii, iluzją. Musiała ją przełamać, musiała wyrwać się z jej szponów i odnaleźć Piersa.
| próbuję rzutu na odporność magiczną
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
The member 'Jessa Diggory' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 2
'k100' : 2
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda