Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness
Wyspa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wyspa
Na niewielkiej wysepce, otoczonej przez płytką, przetkniętą kamieniami rzeczkę, stoi sporych rozmiarów budynek, który kiedyś był domem dla niezdarnego alchemika, sądzącego, że może w pojedynkę zawojować świat. Nieprzerwanie eksperymentował z eliksirami, chcąc wynaleźć ten, który zapewnić miał mu nieśmiertelność. Niestety zły dobór składników spowodował ogromny wybuch, który nie tylko pozbawił go życia, ale także w znacznym stopniu uszkodził kamienną konstrukcję domu, czyniąc z niego ruinę. Słodki aromat wsiąknął w fundamenty i w ziemię, znacząc całą wyspę wonią bzu i rumianku.
Po latach na gruzach budynku rozrosła się bujna, barwna roślinność, która każdego wieczoru przyciąga w tę okolicę ogrom świetlików. Owady przysiadają na płatkach, oświetlając teren mlecznym blaskiem, a całości towarzyszy szemrząca w pobliżu rzeczka.
Po latach na gruzach budynku rozrosła się bujna, barwna roślinność, która każdego wieczoru przyciąga w tę okolicę ogrom świetlików. Owady przysiadają na płatkach, oświetlając teren mlecznym blaskiem, a całości towarzyszy szemrząca w pobliżu rzeczka.
Za dobrze się tutaj czuł, żeby patrzeć która była dokładnie godzina - zresztą profesor był osobą, która mało co patrzyła na wskazówki zegara. Był niczym postać wpisana w myśli szczęśliwi czasu nie liczą. Nie przeszkadzał mu również fakt, że powoli zaczynało się robić pustawo. Wręcz przeciwnie! Ludzi ubywało, a jedzenia pozostawało niestrzeżone, więc tym większa radość astronoma z powoli kończącej się uroczystości. Cóż... Kończacej dla tych, którzy postanowili wrócić do domu ze zmęczenia lub mieli po prostu małe dzieci, które należało ułożyć do snu. Peony również chciała wrócić do małego i Jayden wcale jej nie zatrzymywał - gdyby był rok szkolny, z chęcią poświęciłby resztę nocy na naukę swoich podopiecznych. Czasami zastanawiał się czy Cyrus nie chciałby do niego dołączyć jako jeden z grona pedagogicznego, lecz zawsze zapominał go o to spytać. Jeśli jednak tym razem pozostanie w trzeźwości umysłu, być może ów zagadnienie zostanie poruszone. Wszak Snape miał wielką wiedzę o eliksirach i cóż dziwnego - był zdolnym czarodziejem, a magia, którą się posługiwał miała się przyczynić do wspaniałych rzeczy. W to Jayden ani na moment nie wątpił. Wciąż razem w Zakonie Feniksa dzielili nie tylko ideały, lecz również i przyjaźń, którą Vane bardzo sobie cenił, wiedząc, że alchemik nie obdarowywał podobnymi uczuciami każdego spotkanego czarodzieja i czarownicę. Tym bardziej miało to sporą wartość, a zaufanie między dwójką mężczyzn miało liczne poziomy - od naukowych przez poglądowe do zwyczajnych życiowych. Wspólne towarzystwo na weselu poprawiło im obojgu humor, chociaż można by sądzić, że było to wręcz niemożliwe w przypadku profesora. Ten promieniował często i gęsto pozytywnymi emocjami, a gdyby szczęście było światłem bijącym z wnętrza, jego łuna emanowała by na całą okolicę w pobliżu Jaydena. Wiedział, dlaczego przyjaciel był nieco wycofany w tych sprawach i zawsze wyglądał na poważnego, podobnie zresztą jak jego młodszy brat. Nie rozmawiali jednak często o domu rodzinnym Cyrusa. Wierzył mimo wszystko silnie w to, że mężczyźnie uda się założyć jeszcze rodzinę - dokładnie taką o jakiej od zawsze marzył.
- Idealna! Chcesz trochę? - spytał z kawałkiem jagodowego ciasta w ustach i zanim Snape zdążył odpowiedzieć, Jay przepołowił to, co zostało mu na talerzyku i zrzucił na gromadkę słodkości u przyjaciela. Co prawda alchemik dostał nieznacznie mniejszy kawałek, ale tylko nieznacznie. Zaraz jednak co innego, równie ważnego jak jedzenie sprawiło, że obaj naukowcy nieco odżyli i zaczęli wymieniać się opiniami oraz planami na przyszłość. Meteoryt znaleziony za granicą był wszak naprawdę świetnym nabytkiem i trzeba było z niego korzystać garściami. Kto wie czy jeszcze mogli się z takim cudem spotkać? - Muszę jeszcze dopracować badania, ale gdy to zrobię, wyślę ci list z całą procedurą, a ty dodasz swoje alchemiczne etapy. Co ty na to? - spytał, wiedząc, że do końca sierpnia powinien się z tym uporać. Wizja wspólnej pracy dodatkowo motywowała Vane'a, by chondryt stał się teraz jego priorytetem. Badanie ramię w ramię - to by było coś! I ta myśl podsunęła pytanie, które kotłowało się w umyśle JD od jakiegoś już czasu. - Nie myślałeś nigdy, żeby startować na posadę nauczyciela eliksirów? - spytał lekko, ale w tym pytaniu nie było nic złośliwego ani drażniącego. Ot, zwykłe pytanie o przyszłość.
- Idealna! Chcesz trochę? - spytał z kawałkiem jagodowego ciasta w ustach i zanim Snape zdążył odpowiedzieć, Jay przepołowił to, co zostało mu na talerzyku i zrzucił na gromadkę słodkości u przyjaciela. Co prawda alchemik dostał nieznacznie mniejszy kawałek, ale tylko nieznacznie. Zaraz jednak co innego, równie ważnego jak jedzenie sprawiło, że obaj naukowcy nieco odżyli i zaczęli wymieniać się opiniami oraz planami na przyszłość. Meteoryt znaleziony za granicą był wszak naprawdę świetnym nabytkiem i trzeba było z niego korzystać garściami. Kto wie czy jeszcze mogli się z takim cudem spotkać? - Muszę jeszcze dopracować badania, ale gdy to zrobię, wyślę ci list z całą procedurą, a ty dodasz swoje alchemiczne etapy. Co ty na to? - spytał, wiedząc, że do końca sierpnia powinien się z tym uporać. Wizja wspólnej pracy dodatkowo motywowała Vane'a, by chondryt stał się teraz jego priorytetem. Badanie ramię w ramię - to by było coś! I ta myśl podsunęła pytanie, które kotłowało się w umyśle JD od jakiegoś już czasu. - Nie myślałeś nigdy, żeby startować na posadę nauczyciela eliksirów? - spytał lekko, ale w tym pytaniu nie było nic złośliwego ani drażniącego. Ot, zwykłe pytanie o przyszłość.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie zastanawiał się nad posadą nauczyciela w Hogwarcie. Może gdyby kiedykolwiek ktokolwiek zasugerowałby Cyrusowi taki pomysł, mężczyzna uznałby to za ciekawe doświadczenie, lecz nie mógł być pewien czy tego właśnie chciał - i czy podołałby takiemu wyzwaniu. Czy dałby radę uczyć nowe pokolenia. Co innego przekazać im wiedzę na sucho, a co innego wtłoczyć do głowy odpowiednie wartości mające wydźwięk pedagogiczny oraz wychowawczy. Nauka nie kojarzyła mu się wyłącznie z poszerzaniem wiedzy czy horyzontów, jednakże również z nakręcaniem moralnego kompasu oraz zachęcaniem do obrania właściwej drogi w nadchodzącym życiu. To nie była prosta sprawa. Nie, żeby Snape cokolwiek o tym wiedział - bazował raczej na opiniach wszystkich innych znanych mu nauczycieli. Na szczęście większość z nich posiadała ambicje oraz chęci na uformowanie młodych umysłów tak, żeby odznaczały się nie tylko umiejętnościami magicznymi, lecz również zdrowym rozsądkiem oraz dobrym sercem. Te cechy były niezaprzeczalnie ważne w dobie rosnącej nietolerancji i prześladowań. Alchemik często żałował, że za jego czasów kadra nauczycielska nie ingerowała w zachowanie swych podopiecznych tak bardzo, że bracia Snape mogli czuć się bezpieczni. To on musiał egzekwować sprawiedliwość - swoją pięścią, za co jeszcze otrzymywał szlabany.
Nie mając w głowie zaszczepionego pomysłu mugolak po prostu cieszył się chwilą. Weselem, szczęściem nowożeńców, miłą atmosferą Szkocji, którą po czasach szkolnych odwiedzał zdecydowanie za rzadko. Zaczynał czuć się lepiej niż na początku uroczystości - tłum wyraźnie zmalał, dając Cyrusowi więcej życiowej przestrzeni, natomiast myśli o nieudanym pożyciu rodzinnym odpłynęły w gęstwinie rozmów z przyjacielem oraz zajadaniem się słodkościami. Czy ktokolwiek po takiej ilości pysznego cukru mógłby się smucić? Oczywiście, że nie.
Pałaszował właśnie ciasto szafranowe z jabłkami – niestety już mocno wyziębione - kiedy jednak Vane postanowił się podzielić borówkową babeczką. Prawdziwie bohatersko - oraz przyjacielsko. Snape z wdzięcznością pokiwał głową, aż na chwilę zatykając się aromatycznymi wyrobami. - Dzięki - wymamrotał spomiędzy kolejnych kęsów, aż wreszcie spróbował przedzielonego na pół ciasta. - Tu wszystko smakuje tak rewelacyjnie - westchnął z rozmarzeniem. - Powiedz mi, jak to jest, że znam się na warzeniu mikstur, a na gotowaniu ni w ząb? - spytał Jaydena z wyraźnym rozczarowaniem oraz goryczą pobrzmiewającą w głosie. Cóż, nieważne - ważne, że meteoryt okazał się strzałem w dziesiątkę, zaś prace nad nim wyraźnie postępowały. Co więcej, odkryte rzeczy wyglądały więcej niż obiecująco. - Jasne, że jestem za! - niemal zakrzyknął z entuzjazmem, na co parę głów obróciło się w ich stronę. Cyrus machnął na nich ręką, powracając do jedzenia ostatnich porcji słodkości. Zamarł, słysząc pytanie - obrócił się w stronę przyjaciela, zerkając nań z zaskoczeniem. - Nigdy - przytaknął, odkładając na bok talerzyk z widelczykiem. - Chyba… nie chyba musiałbym popracować nad swoimi zdolnościami krasomówczymi - przyznał w zamyśleniu. I trochę smutny, że faktycznie nie byłby dobrym nauczycielem. Może to byłaby wspaniała opcja?
Nie mając w głowie zaszczepionego pomysłu mugolak po prostu cieszył się chwilą. Weselem, szczęściem nowożeńców, miłą atmosferą Szkocji, którą po czasach szkolnych odwiedzał zdecydowanie za rzadko. Zaczynał czuć się lepiej niż na początku uroczystości - tłum wyraźnie zmalał, dając Cyrusowi więcej życiowej przestrzeni, natomiast myśli o nieudanym pożyciu rodzinnym odpłynęły w gęstwinie rozmów z przyjacielem oraz zajadaniem się słodkościami. Czy ktokolwiek po takiej ilości pysznego cukru mógłby się smucić? Oczywiście, że nie.
Pałaszował właśnie ciasto szafranowe z jabłkami – niestety już mocno wyziębione - kiedy jednak Vane postanowił się podzielić borówkową babeczką. Prawdziwie bohatersko - oraz przyjacielsko. Snape z wdzięcznością pokiwał głową, aż na chwilę zatykając się aromatycznymi wyrobami. - Dzięki - wymamrotał spomiędzy kolejnych kęsów, aż wreszcie spróbował przedzielonego na pół ciasta. - Tu wszystko smakuje tak rewelacyjnie - westchnął z rozmarzeniem. - Powiedz mi, jak to jest, że znam się na warzeniu mikstur, a na gotowaniu ni w ząb? - spytał Jaydena z wyraźnym rozczarowaniem oraz goryczą pobrzmiewającą w głosie. Cóż, nieważne - ważne, że meteoryt okazał się strzałem w dziesiątkę, zaś prace nad nim wyraźnie postępowały. Co więcej, odkryte rzeczy wyglądały więcej niż obiecująco. - Jasne, że jestem za! - niemal zakrzyknął z entuzjazmem, na co parę głów obróciło się w ich stronę. Cyrus machnął na nich ręką, powracając do jedzenia ostatnich porcji słodkości. Zamarł, słysząc pytanie - obrócił się w stronę przyjaciela, zerkając nań z zaskoczeniem. - Nigdy - przytaknął, odkładając na bok talerzyk z widelczykiem. - Chyba… nie chyba musiałbym popracować nad swoimi zdolnościami krasomówczymi - przyznał w zamyśleniu. I trochę smutny, że faktycznie nie byłby dobrym nauczycielem. Może to byłaby wspaniała opcja?
Love ain't simple
Promise me no promises
Promise me no promises
Cyrus Snape
Zawód : Alchemik
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I wish
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Porcja przyjacielskich czułości, jakimi obdarował ją Anthony, wywołał na jej policzkach płonące rumieńce – nie ze względu na wstydliwość, w końcu nie był to mężczyzna, który mógł skraść jej względy, był przyjacielem. Tylko i AŻ przyjacielem! W dodatku przyjacielem, którego nie widziała długich osiem lat. Kiedy patrzyła na niego, zastanawiała się, co tam naprawdę się w nim zmieniło. Oczywiście, że płynący czas robił swoje, podszczypywał ze sobą młodość, oddając ciału marne ochłapy. Czarodzieje po trzydziestce wciąż trzymali się dobrze, rzekłabym, że nawet bardzo dobrze, ale osiem lat różnicy jednak robiło swoje. Być może on był wyższy, może ona niższa; być może wiatr naniósł na ich twarze kilka zmarszczek, kilka nowych śladów życia i przepływającego niczym piasek między palcami czasu. Eileen była jednak pewna, że Anthony zmężniał – nie był już tym samym chłystkiem, którego pamiętała, nie był chłopcem, z którym przyjaźniła się w Hogwarcie. Był tym samym Anthony’m Macmillanem, a jednak wydawał się inny.
Roztaczał wokół siebie aurę obcości - ziem, na których postawił swoje stopy, języków, które poznał, kultur, których posmakował. Nie mogła przestać się do niego uśmiechać i wyrazić tego, że jednak dotarł, chociaż problemów na horyzoncie było wystarczająco wiele, by z powodzeniem wolał zrezygnować.
– Jak możesz się domyślić, to dość skomplikowane. To znaczy, bardzo proste! Ale jednak mnóstwo po drodze było komplikacji – śmiała się, naznaczone smutkiem wspomnienia zamieniając na beztroskie chwile wśród przyjaciół i rodziny. Stanęła na palcach, żeby jeszcze raz wyjrzeć na Herewarda. Zobaczyła jego uśmiech, który im posłał, ale prędko podszedł do niego jakiś gość z małżonką. Na pewno rodzina. – Och, odbili nam go. Cóż, mogłam się tego spodziewać. Nie miejmy żalu, sporo się nie widzieli, a odzyskiwanie starych więzi zawsze zajmuje sporo czasu – uśmiechnęła się do Tony’ego przepraszająco, za chwilę spojrzenie błękitnych tęczówek opadło na skrzynie z alkoholem. – Anthony, błagam, nie możesz przepraszać mnie za przyjście bez zaproszenia! Miałeś się zjawić, a jak do tego doszło… właściwie kto ci powiedział? – spytała z zaciekawieniem.
To nie tak, że chwalili się ślubem wszem i wobec – miało być skromnie, najbliższa rodzina i przyjaciele. Ale okazało się, że Szkoci byli bardzo lojalnym i ciepłym narodem, co zaowocowało ruinami zamku wypełnionymi po brzegi.
– Dziękuję za prezent w imieniu swoim i Herewarda! – uśmiechnęła się szeroko. – Właściwie trafiłeś w dziesiątkę. Barty przepada za nalewkami z dyni. A właściwie za ognistą zaprawianą sokiem z dyni. To chyba coś innego, prawda? Nie znam się na alkoholu – splotła dłonie przed sobą. – Ależ tak, częstuj się! To wszystko przygotowałyśmy z mamą dla was.
Miała w tym swój niewielki udział, bo przez ciągły stres wydarzeniem ciągle coś psuła – albo masa do ciasta wylewała jej się z miski, albo pieczeń wyjmowała za późno z pieca. Wolała siedzieć przy stole i obserwować, jak zręcznie matka posługiwała się kuchennymi narzędziami.
Wygładziła swoją białą sukienkę. Spełnione marzenie.
– Cóż, znamy się z Herewardem od dawna. Pracujemy razem w Hogwarcie. Od słowa do słowa… sam rozumiesz – na policzki znów wstąpił rumieniec. Tym razem winą należało obarczyć czysty wstyd. Nie potrafiła mówić pięknie o miłości, opowiadać o niej swoim najbliższym, układać z niej poetyckich frazesów. Potrafiła za to pięknie o niej myśleć i czule celebrować. Kochała Herewarda nad życie. – Oświadczył mi się w maju. Czasy są niespokojne, postanowiliśmy pobrać się jak najszybciej, zanim wojna rozgorzeje.
Uśmiech, choć do tej pory gorący, teraz nieco stopniał, choć nie ubyło mu szczerości ani łagodności. Miała nadzieję, że Anthony zrozumie i szybko utnie temat, który wkraczał na grząski grunt.
Roztaczał wokół siebie aurę obcości - ziem, na których postawił swoje stopy, języków, które poznał, kultur, których posmakował. Nie mogła przestać się do niego uśmiechać i wyrazić tego, że jednak dotarł, chociaż problemów na horyzoncie było wystarczająco wiele, by z powodzeniem wolał zrezygnować.
– Jak możesz się domyślić, to dość skomplikowane. To znaczy, bardzo proste! Ale jednak mnóstwo po drodze było komplikacji – śmiała się, naznaczone smutkiem wspomnienia zamieniając na beztroskie chwile wśród przyjaciół i rodziny. Stanęła na palcach, żeby jeszcze raz wyjrzeć na Herewarda. Zobaczyła jego uśmiech, który im posłał, ale prędko podszedł do niego jakiś gość z małżonką. Na pewno rodzina. – Och, odbili nam go. Cóż, mogłam się tego spodziewać. Nie miejmy żalu, sporo się nie widzieli, a odzyskiwanie starych więzi zawsze zajmuje sporo czasu – uśmiechnęła się do Tony’ego przepraszająco, za chwilę spojrzenie błękitnych tęczówek opadło na skrzynie z alkoholem. – Anthony, błagam, nie możesz przepraszać mnie za przyjście bez zaproszenia! Miałeś się zjawić, a jak do tego doszło… właściwie kto ci powiedział? – spytała z zaciekawieniem.
To nie tak, że chwalili się ślubem wszem i wobec – miało być skromnie, najbliższa rodzina i przyjaciele. Ale okazało się, że Szkoci byli bardzo lojalnym i ciepłym narodem, co zaowocowało ruinami zamku wypełnionymi po brzegi.
– Dziękuję za prezent w imieniu swoim i Herewarda! – uśmiechnęła się szeroko. – Właściwie trafiłeś w dziesiątkę. Barty przepada za nalewkami z dyni. A właściwie za ognistą zaprawianą sokiem z dyni. To chyba coś innego, prawda? Nie znam się na alkoholu – splotła dłonie przed sobą. – Ależ tak, częstuj się! To wszystko przygotowałyśmy z mamą dla was.
Miała w tym swój niewielki udział, bo przez ciągły stres wydarzeniem ciągle coś psuła – albo masa do ciasta wylewała jej się z miski, albo pieczeń wyjmowała za późno z pieca. Wolała siedzieć przy stole i obserwować, jak zręcznie matka posługiwała się kuchennymi narzędziami.
Wygładziła swoją białą sukienkę. Spełnione marzenie.
– Cóż, znamy się z Herewardem od dawna. Pracujemy razem w Hogwarcie. Od słowa do słowa… sam rozumiesz – na policzki znów wstąpił rumieniec. Tym razem winą należało obarczyć czysty wstyd. Nie potrafiła mówić pięknie o miłości, opowiadać o niej swoim najbliższym, układać z niej poetyckich frazesów. Potrafiła za to pięknie o niej myśleć i czule celebrować. Kochała Herewarda nad życie. – Oświadczył mi się w maju. Czasy są niespokojne, postanowiliśmy pobrać się jak najszybciej, zanim wojna rozgorzeje.
Uśmiech, choć do tej pory gorący, teraz nieco stopniał, choć nie ubyło mu szczerości ani łagodności. Miała nadzieję, że Anthony zrozumie i szybko utnie temat, który wkraczał na grząski grunt.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Dla Jaya praca nauczycielska była najlepszym, co ludzkość mogła wymyślić. Prócz jedzenia i Czekoladowych Żab oczywiście. Zawsze powtarzał to na każdym kroku, więc Snape nie raz, nie dwa, nie pięćset słyszał o tym jak to Vane uwielbia swój zawód oraz rozwój jaki jest z nim związane. Nie chodziło jedynie o rozwój naukowy, ale również i ten socjalny. W końcu co roku do szkoły przychodzili nowi uczniowie, starzy odchodzili i trzeba było nauczyć się funkcjonować z tym, co się miało. A młodzi czarodzieje i czarownice byli naprawdę różni, ale właśnie to Jayden w nich uwielbiał - różnorodność. Niekiedy brutalne skrajności, ale to właśnie było w naturze piękne. Nic nie było identyczne, nawet bliźniacze kwiaty czy bliźnięta potrafiły w detalach skrywać swoją inność. Różnili się z Cyrusem charakterami, lecz nie wątpił w to, że jego przyjaciel poradziłby sobie z młodymi umysłami, przekazując im wiedzę dotyczącą ingrediencji i ich odpowiedniego warzenia. Właśnie w szczegółach tkwił sukces i wiedział, że Snape potrafiłby je wydobyć na światło dzienne oraz wykorzystać. Podejrzewał, że nigdy nawet nie przemknęło mu przez głowę, by uczyć, ale... Jemu też nie dopóki nie znalazł się w Hogwarcie i nie zaczęła się jego pierwsza lekcja. Do teraz pamiętał te zaciekawione twarze wpatrzone w nowego profesora, niezwykle młodego i tak innego od poprzedniego. W końcu dwadzieścia cztery lata to nie był wiek, w którym wiedziało się o wiele więcej o życiu niż siedemnastolatkowie. Jayden do teraz nie czuł się zbyt specjalnie dojrzały czy bardziej doświadczony i raczej nikt go za takiego nie brał. Nic dziwnego, że wciąż łapał się na wyraźnym zdumieniu podczas kolejnych spotkań z Alix - w końcu mogła wybrać sobie znacznie starszego mentora. Nie oznaczało to jednak, że nie posiadał satysfakcji z uczenia i nie zamierzał tego kontynuować. Wręcz przeciwnie! Wsparcie uczniów i ich chęć do nauki sprawiała, że chciał poszerzać własne horyzonty i uczyć wraz z nimi. Hogwart bardzo się zmienił od czasów ich własnej edukacji i nie chodziło jedynie o zmianę dyrektora czy przetrzebienie starej kadry popierającej szaleństwa Grindelwalda. Potrzebowali silnych ludzi, a Snape właśnie nim był.
- Coś czuję, że po tych pysznościach nie będę spał przez kolejny miesiąc - wymruczał astronom, wiedząc, że ilość cukru, którą tego dnia przyjął, zdecydowanie przekraczała każdą normę. Łącznie z tą, którą ustanowił sobie na co dzień, a była ona i tak już wyższa niż przeciętnego śmiertelnika. Nie mógł jednak kłócić się z Cyrusem, bo wszystko, naprawdę wszystko było przepyszne. A oni musieli tego skosztować! Gdy przyjaciel napomknął o sztuce gotowania, pokiwał głową ze zrozumieniem, nie przerywając pałaszowania ani na chwilę. - Wiesz... W Hogwarcie skrzaty robią takie wyśmienite jedzenie... A w Hogsmeade jest Miodowe Królestwo. I Pomona. To wszystko sprawia, że jeśli byłbym bezrobotny, nigdy niczego już bym nie zjadł. Ten kulinarny trójkąt wart jest wszystkich poświęceń - odparł, spychając w ustach kęsy ciasta w jeden policzek, by móc je w ogóle otworzyć. Zaraz też pokiwał głową energicznie na zgodę dotyczącą badań i analiz nad meteorytem Cyrusa. Tak. Zdecydowanie powinni wziąć się do roboty jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego. Przez moment nie zauważył wyraźnej zmiany nastawienia Snape'a, więc wzruszył ramionami, wgapiając się w swój talerzyk, podczas gdy przyjaciel patrzył na niego wymownie. - Myślę, że powinieneś spróbować. Lub pomyśleć nad tym - dodał. - Jesteś świetnym alchemikiem. Warto przekazywać tę umiejętność dalej - mruknął, dopiero wtedy przenosząc uwagę na towarzysza. Szturchnął łokciem mężczyznę i skinął głową. - Jeśli ty tego nie zgłosisz, zrobię to za ciebie - zaśmiał się, chociaż wiadomo było, że ta wizja była niezwykle ciekawa i posiadanie uzdolnionego nauczyciela w Hogwarcie byłoby fantastycznym doświadczeniem. Obaj kontynuowali rozprawy do samego końca wesela, będąc jednymi z ostatnich, którzy wrócili do domu. Rozstali się z uśmiechem i obietnicą prędkiego skontaktowania w celu omówieniu naukowych szczegółów.
|zt Cyri i Jay
- Coś czuję, że po tych pysznościach nie będę spał przez kolejny miesiąc - wymruczał astronom, wiedząc, że ilość cukru, którą tego dnia przyjął, zdecydowanie przekraczała każdą normę. Łącznie z tą, którą ustanowił sobie na co dzień, a była ona i tak już wyższa niż przeciętnego śmiertelnika. Nie mógł jednak kłócić się z Cyrusem, bo wszystko, naprawdę wszystko było przepyszne. A oni musieli tego skosztować! Gdy przyjaciel napomknął o sztuce gotowania, pokiwał głową ze zrozumieniem, nie przerywając pałaszowania ani na chwilę. - Wiesz... W Hogwarcie skrzaty robią takie wyśmienite jedzenie... A w Hogsmeade jest Miodowe Królestwo. I Pomona. To wszystko sprawia, że jeśli byłbym bezrobotny, nigdy niczego już bym nie zjadł. Ten kulinarny trójkąt wart jest wszystkich poświęceń - odparł, spychając w ustach kęsy ciasta w jeden policzek, by móc je w ogóle otworzyć. Zaraz też pokiwał głową energicznie na zgodę dotyczącą badań i analiz nad meteorytem Cyrusa. Tak. Zdecydowanie powinni wziąć się do roboty jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego. Przez moment nie zauważył wyraźnej zmiany nastawienia Snape'a, więc wzruszył ramionami, wgapiając się w swój talerzyk, podczas gdy przyjaciel patrzył na niego wymownie. - Myślę, że powinieneś spróbować. Lub pomyśleć nad tym - dodał. - Jesteś świetnym alchemikiem. Warto przekazywać tę umiejętność dalej - mruknął, dopiero wtedy przenosząc uwagę na towarzysza. Szturchnął łokciem mężczyznę i skinął głową. - Jeśli ty tego nie zgłosisz, zrobię to za ciebie - zaśmiał się, chociaż wiadomo było, że ta wizja była niezwykle ciekawa i posiadanie uzdolnionego nauczyciela w Hogwarcie byłoby fantastycznym doświadczeniem. Obaj kontynuowali rozprawy do samego końca wesela, będąc jednymi z ostatnich, którzy wrócili do domu. Rozstali się z uśmiechem i obietnicą prędkiego skontaktowania w celu omówieniu naukowych szczegółów.
|zt Cyri i Jay
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skomplikowane historie zawsze były najbardziej interesujące, stąd samo to słowo wywołało u niego szeroki uśmiech na twarzy. Oby jednak okazały się bardziej wesołe niż smutne. To nie tak, że Anthony nie chciałby wysłuchiwać złych wspomnień. Skończyłoby to się jednak na tym, że zacząłby się martwić i smucić, zapewne nie tylko on, bo pewnie także pani Bartius. Ten dzień jednak był nieodpowiednim momentem na kwaśne miny i wspominanie nieprzyjemnych wydarzeń. Eileen powinna się radować – nie tylko ona, ale także jej świeżo upieczony małżonek, który został „porwany” przez innych gości. Szkoda, bo okazja poznania pana młodego właśnie odsunęła się w czasie. Macmillan mógł natomiast jedynie zaśmiać się głupkowato na tę scenę.
– Najważniejsze, żebyś go potem odzyskała – zażartował. – Spotkanie dawnych znajomych, gdy dookoła jest pełno alkoholi może skończyć się tylko w jeden sposób – dodał. Zaraz jednak zrozumiał, że palnął głupotę, która wcale tak śmiesznie nie musiała się skończyć. – Żartuję, rzecz jasna. Wybacz – wyjaśnił i przeprosił. – Matka – odpowiedział jej na pytanie o to, kto mu powiedział o wydarzeniu. – Usłyszała od kogoś. Chciałbym wiedzieć jak ona się o tym dowiedziała, ale nie znam się na poczcie pantoflowej. W każdym razie, chciała przyjść, ale ojciec musi zbierać siły, a ona z kolei stwierdziła, że wolałaby nie zostawiać go samego – wyjaśnił trochę pokrętnie, nie podając jej właściwego powodu jej absencji. Głupio by było jednak mówić pannie młodej, że matka nie chciała przyjść właśnie z braku zaproszenia, które nie wiadomo gdzie się zapodziało, bo ta kwestia przed chwilą została wyjaśniona. – Nie musisz mi dziękować. I tak to jest dość skromny prezent za co przepraszam – odpowiedział jej, a jego spojrzenie utkwiło na prezencie. – Właściwie to nasza Ognista i nalewka różana – wyjaśnił i nieco poczerwieniał ze wstydu. Czy głupio było dawać jako prezent produkowany przez siebie alkohol? Właściwie nie przez samego Anthony’ego, ale przez rodzinę. – Ale najlepsza jaką mamy – dodał natychmiast. Dopiero teraz zrozumiał że trochę głupio wyszło, że podarował jej „własny” alkohol. – Nalewka jest jednak, jak mi się wydaje, trochę lepsza. Jest przyjemna, łagodna, ale trzeba na nią uważać, bo po pewnym czasie uderza.
Miseczka, którą trzymał i podłożył pod strumień lejącej się czekolady szybko się zapełniła. Następnie chwycił za wykałaczkę z kilkoma owocami na nią nabitymi i zamoczył ją, by zaraz je zjeść. Przegryzał je powoli zastanawiając się nad ciekawym smakiem, którego się nie spodziewał. Myślał, że spróbuje zwykłej czekolady… albo gorzkiej. Ta natomiast smakowała trochę jak anyż, trochę jak gdyby ktoś dorzucił coś delikatnie ostrego.
– O, lukrecja, chyba – odpowiedział po chwili. Jego spojrzenie wkrótce padło na inne słodycze, które rozłożone były po całym stole i tych innych. Uważnie jednak słuchał historii opowiadanej przez przyjaciółkę. Wydawało się, że para poznała się niby zwyczajnie, jak wiele innych, ale i to było samo w sobie niezwykłe, a przy tym przypominało mu o czymś innym. – Zwyczajny niezwykły zbieg okoliczności – zażartował, komentując jej słowa. – A skoro się tobie oświadczył, to dobrze znaczy. Chociaż ja wojny nie przewiduję – dodał. Owszem czasy były niespokojne, ale co przeżyła Wielka Brytania to przeżyła. Chyba nikt nie jest na tyle szalony, żeby znowu wzbudzać niepokój. Kto wie, Macmillan na polityce się nie znał. – Ale wiesz co o nas, Macmillanach mówią. Jak dla mnie, nie ma sensu myśleć tak pesymistycznie, choć to, powiedzmy, romantyczne. Ważne, że i ty, i on byliście pewni, że tego chcecie – uśmiechnął się przyjemnie. Odłożył miskę z czekoladą na stół. Natychmiast po tym położył dłoń na ramieniu Eileen, jak gdyby tym gestem chciałby ją pocieszyć. – Hajde, nie masz po co się kwasić, nie będzie żadnej wojny.
– Najważniejsze, żebyś go potem odzyskała – zażartował. – Spotkanie dawnych znajomych, gdy dookoła jest pełno alkoholi może skończyć się tylko w jeden sposób – dodał. Zaraz jednak zrozumiał, że palnął głupotę, która wcale tak śmiesznie nie musiała się skończyć. – Żartuję, rzecz jasna. Wybacz – wyjaśnił i przeprosił. – Matka – odpowiedział jej na pytanie o to, kto mu powiedział o wydarzeniu. – Usłyszała od kogoś. Chciałbym wiedzieć jak ona się o tym dowiedziała, ale nie znam się na poczcie pantoflowej. W każdym razie, chciała przyjść, ale ojciec musi zbierać siły, a ona z kolei stwierdziła, że wolałaby nie zostawiać go samego – wyjaśnił trochę pokrętnie, nie podając jej właściwego powodu jej absencji. Głupio by było jednak mówić pannie młodej, że matka nie chciała przyjść właśnie z braku zaproszenia, które nie wiadomo gdzie się zapodziało, bo ta kwestia przed chwilą została wyjaśniona. – Nie musisz mi dziękować. I tak to jest dość skromny prezent za co przepraszam – odpowiedział jej, a jego spojrzenie utkwiło na prezencie. – Właściwie to nasza Ognista i nalewka różana – wyjaśnił i nieco poczerwieniał ze wstydu. Czy głupio było dawać jako prezent produkowany przez siebie alkohol? Właściwie nie przez samego Anthony’ego, ale przez rodzinę. – Ale najlepsza jaką mamy – dodał natychmiast. Dopiero teraz zrozumiał że trochę głupio wyszło, że podarował jej „własny” alkohol. – Nalewka jest jednak, jak mi się wydaje, trochę lepsza. Jest przyjemna, łagodna, ale trzeba na nią uważać, bo po pewnym czasie uderza.
Miseczka, którą trzymał i podłożył pod strumień lejącej się czekolady szybko się zapełniła. Następnie chwycił za wykałaczkę z kilkoma owocami na nią nabitymi i zamoczył ją, by zaraz je zjeść. Przegryzał je powoli zastanawiając się nad ciekawym smakiem, którego się nie spodziewał. Myślał, że spróbuje zwykłej czekolady… albo gorzkiej. Ta natomiast smakowała trochę jak anyż, trochę jak gdyby ktoś dorzucił coś delikatnie ostrego.
– O, lukrecja, chyba – odpowiedział po chwili. Jego spojrzenie wkrótce padło na inne słodycze, które rozłożone były po całym stole i tych innych. Uważnie jednak słuchał historii opowiadanej przez przyjaciółkę. Wydawało się, że para poznała się niby zwyczajnie, jak wiele innych, ale i to było samo w sobie niezwykłe, a przy tym przypominało mu o czymś innym. – Zwyczajny niezwykły zbieg okoliczności – zażartował, komentując jej słowa. – A skoro się tobie oświadczył, to dobrze znaczy. Chociaż ja wojny nie przewiduję – dodał. Owszem czasy były niespokojne, ale co przeżyła Wielka Brytania to przeżyła. Chyba nikt nie jest na tyle szalony, żeby znowu wzbudzać niepokój. Kto wie, Macmillan na polityce się nie znał. – Ale wiesz co o nas, Macmillanach mówią. Jak dla mnie, nie ma sensu myśleć tak pesymistycznie, choć to, powiedzmy, romantyczne. Ważne, że i ty, i on byliście pewni, że tego chcecie – uśmiechnął się przyjemnie. Odłożył miskę z czekoladą na stół. Natychmiast po tym położył dłoń na ramieniu Eileen, jak gdyby tym gestem chciałby ją pocieszyć. – Hajde, nie masz po co się kwasić, nie będzie żadnej wojny.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zgromadzenie szczęścia na ślubie było tak duże, że zaczynała podskórnie czuć, że najprawdopodobniej wykorzystała już wszystkie możliwe jego zapasy na następnych kilka miesięcy. Albo lat – w najgorszym wypadku. Ta świadomość uderzyła w nią szczególnie w tym momencie, kiedy stanął przed nią Anthony. To, że się zmienił, było stwierdzeniem całkiem na miejscu, ale nie do końca mogła się jednak z nim utożsamić. Nie widzieli się osiem lat, osiem okrutnie długich lat, każde z nich dorosło, a potem dojrzało, podejmowało tysiące decyzji, które wpływały nieodwołalnie na ich charaktery, kariery, przyjaźnie i rodzinne koligacje. I przede wszystkim, bo to akurat widać było już na pierwszy rzut oka, zmienił się ich wygląd – Eileen nie była już dziewczyną, a Anthony chłopcem, oboje osiągnęli już dojrzały wiek. Zrzucili kilka warstw starych skór, by w końcu oblec się nową, o wiele bardziej trwałą niż poprzednie.
– Poczucie humoru nie uległo presji mijających lat, dobrze słyszeć – końcowe głoski rozbrzmiały łagodnym, przyjacielskim śmiechem. – Och, od matki! – uniosła brwi, szczerze zadziwiona. – Koniecznie ją pozdrów i ucałuj. Jak się miewa? – zadowolony wyraz twarzy szybko uległ zmianie i oddał miejsce zaniepokojeniu. – Coś się stało z twoim ojcem?
Jednak nie każdy podzielał jej uczucia, nie każdemu udawało się wykraść życiu skondensowane, słodkie szczęście i to tak, żeby to nic nie zauważyło. Przyroda lubiła harmonię w każdym aspekcie. Jeśli ją gubiła, świat zdawał się szaleć. Rodziło się więc w jej sercu uczucie, które łatwo potrafiłaby sklasyfikować, gdyby tylko chciała – obawa, strach, niepewność jutra. Na razie jednak było zaledwie ziarnem, które odnalazło żyzny grunt – kiełkowało w ciszy i nieświadomości innych.
– Anthony, jestem szalenie wdzięczna za twój prezent, naprawdę – położyła swoją dłoń na jego ramieniu i potarła nią go na swój matczyny sposób. – Alkohol nie jest zły, jeśli jest spożywany we właściwych ilościach, rozumiesz… Hereward po prostu go lubi, smakuje mu. Czemu miałabym być na ciebie zła za to, że podarowałeś nam waszą najlepszą nalewkę różaną? Sama jej chętnie skosztuję! – uśmiechnęła się do niego szeroko, ale potulnie. – No już, nos do góry.
Zerknęła w stronę fontanny czekolady, kiedy smakował pierwszego owocu.
– Hereward ją zaklął. Z pomocą swoje ojca… i mojego. To była grupowa robota. Wspaniała zresztą – zachichotała, przypominając sobie męskie zgromadzenie w pracowni ojca w ich kornwalijskim domu. I dyskusję wynikającą z rozwiązań, których musieli użyć, żeby zmieniające się smaki odpowiadały nastrojom gości. – Lukrecja… - za niektórymi smakami jednak nie przepadała. Tym nieco gorzkawym tonem wkroczyli w temat wojny. Piękny zbieg okoliczności.
– Poznanie swojej miłości, faktycznie… romantyczne – zmarszczyła lekko brwi, zastanawiając się nad tym rzez chwilę. Uniosła wzrok na oczy Anthony’ego, gdy ten tak ochoczo ją „upomniał”. – Nie będzie? Tony… och, Tony. – pociągnęła go nagle za rękaw. – Spójrz! Hereward znowu jest sam, chodźmy do niego, póki nikt nam go jeszcze nie ukradł.
Pociągnęła go za rękę w stronę marchewkowej czupryny. Byłby wstyd, gdyby Macmillan nie poznał Bartiusa!
| zt
– Poczucie humoru nie uległo presji mijających lat, dobrze słyszeć – końcowe głoski rozbrzmiały łagodnym, przyjacielskim śmiechem. – Och, od matki! – uniosła brwi, szczerze zadziwiona. – Koniecznie ją pozdrów i ucałuj. Jak się miewa? – zadowolony wyraz twarzy szybko uległ zmianie i oddał miejsce zaniepokojeniu. – Coś się stało z twoim ojcem?
Jednak nie każdy podzielał jej uczucia, nie każdemu udawało się wykraść życiu skondensowane, słodkie szczęście i to tak, żeby to nic nie zauważyło. Przyroda lubiła harmonię w każdym aspekcie. Jeśli ją gubiła, świat zdawał się szaleć. Rodziło się więc w jej sercu uczucie, które łatwo potrafiłaby sklasyfikować, gdyby tylko chciała – obawa, strach, niepewność jutra. Na razie jednak było zaledwie ziarnem, które odnalazło żyzny grunt – kiełkowało w ciszy i nieświadomości innych.
– Anthony, jestem szalenie wdzięczna za twój prezent, naprawdę – położyła swoją dłoń na jego ramieniu i potarła nią go na swój matczyny sposób. – Alkohol nie jest zły, jeśli jest spożywany we właściwych ilościach, rozumiesz… Hereward po prostu go lubi, smakuje mu. Czemu miałabym być na ciebie zła za to, że podarowałeś nam waszą najlepszą nalewkę różaną? Sama jej chętnie skosztuję! – uśmiechnęła się do niego szeroko, ale potulnie. – No już, nos do góry.
Zerknęła w stronę fontanny czekolady, kiedy smakował pierwszego owocu.
– Hereward ją zaklął. Z pomocą swoje ojca… i mojego. To była grupowa robota. Wspaniała zresztą – zachichotała, przypominając sobie męskie zgromadzenie w pracowni ojca w ich kornwalijskim domu. I dyskusję wynikającą z rozwiązań, których musieli użyć, żeby zmieniające się smaki odpowiadały nastrojom gości. – Lukrecja… - za niektórymi smakami jednak nie przepadała. Tym nieco gorzkawym tonem wkroczyli w temat wojny. Piękny zbieg okoliczności.
– Poznanie swojej miłości, faktycznie… romantyczne – zmarszczyła lekko brwi, zastanawiając się nad tym rzez chwilę. Uniosła wzrok na oczy Anthony’ego, gdy ten tak ochoczo ją „upomniał”. – Nie będzie? Tony… och, Tony. – pociągnęła go nagle za rękaw. – Spójrz! Hereward znowu jest sam, chodźmy do niego, póki nikt nam go jeszcze nie ukradł.
Pociągnęła go za rękę w stronę marchewkowej czupryny. Byłby wstyd, gdyby Macmillan nie poznał Bartiusa!
| zt
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
| 13 listopada '57 |
Trzynasty dzień miesiąca, w którym trafiliśmy do obcego nam kraju, nie sprzyjała pogodowo. Ciemne chmury nachodziły na siebie, odmawiając wszelakiej chęci do nauki kolejnych zwrotów w języku angielskim, dlatego postanowiłem stawić czoła legendzie, która od dziecka wydawała mi się wyjątkowa, bo posiadaliśmy ją tylko my - dumni obywatele ZSRS.
Dobrze wiedziałem, że ta wycieczka może nieco nadszarpnąć mojego czasu, dlatego przezornie zabrałem ze sobą trochę soku malinowego, chleba razowego i konfitury owocowej ze śliwki, przy okazji zjadając kilka kabanosów po drodze. Jajka z dynią na śniadanie były jedną z podstaw naszych dań w Londynie, kiedy
Pora obiadowa sprzyjała pustce, a przynajmniej tak chciałem myśleć, przekonując się, że za rogiem ruin wcale nie czaił się na mnie żaden wróg. Przestąpiłem przez próg, w międzyczasie uwalniając różdżkę od dłoni, schowałem ją w możliwie łatwe do dostępności miejsce, czyli własny rękaw. Nie mogłem sobie przecież pozwolić na bezczynność w przypadku żadnej sytuacji. Pozostałości ścian dzierżące wiele lat sprawiały, że moja lewa dłoń momentalnie pomknęła do nich, próbując wyczuć puls miejsca, być może kiedyś żył tu czarodziej? Z pewnością nie spodziewałem się jakiejś żywej postaci w okolicy, choć nawet jeśli sprawny słuch z pewnością zdołałby mnie ostrzec i tak też było. Jakiś szmer, ledwie tchnięcie, które oderwało moją uwagę od badania miejsca i skupienia się na rzeczywistości.
- Убирайся, я знаю, что ты здесь. - podyktowałem niczym rozkaz, dopiero po chwili przypominając sobie, że przecież nie byłem w moim ukochanym kraju! - Hej! Kto tam? - kolejna komenda opuściła moje usta, wybrzmiewając już jak coś łatwego do zrozumienia dla Brytyjczyka, o ile był to człowiek... W moim ręku odnalazła się różdżka. Nie zamierzałem odkrywać, kto czaił się za rogiem ściany ruiny. Wystarczyło, że dałem znać, jeśli to sarna, z pewnością zdołałem ją już przepłoszyć.
Fletcher nigdy nie działała pod wpływem emocji i złości. Od zawsze posiadała dziwną zdolność do trzymania nerwów na wodzy – ponoć po ojcu – nawet w najbardziej stresowych i patowych sytuacjach, gdy wielu uważało, że wali się świat; odpowiednio oceniała i nie podejmowała decyzji w przypływie impulsu, wychodząc z prostego założenia: co jej nerwy zmienią, poza tym, że sobie zepsuje trochę krwi i nic na tym nie zyska? Wielu zazdrościło dziewczynie podobnego podejścia, czy nawet umiejętności, druga część z kolei nie rozumiała skąd się to brało i ona również nie umiała na to odpowiedzieć, a jeszcze jedni ostrzegali, że kiedyś wreszcie straci kontrolę i tylko czekali na ten moment.
No i gdyby utrzymywała z tymi ostatnimi teraz kontakt, to przegrałaby każdy zawarty w przeszłości żartobliwy zakład, bo po sytuacji, która miała miejsce jakiś czas wcześniej pod wpływem impulsu podjęła decyzję o wypuszczeniu się w podróż dla uspokojenia i ochłonięcia. Podróż zdecydowanie dalszą, niż bezpieczne i znane granice Londynu, bo w jedno z miejsc, które odwiedziła jedynie raz, parę miesięcy temu. Choć sama droga nie była wcale skomplikowana i stosunkowo szybko znalazła się nad jeziorem, nic z niej nie pamiętała. Skupiona na tym co zaszło pomiędzy Marcelem a Doe, tym, że zignorowali ją i marne próby przerwania tej bójki, nie zastanawiała się nawet, czy wyprawa w odległe rejony Szkocji jest dobrym pomysłem. Gdy podjęła tę decyzję uznawała ją oczywiście za najlepszą, kiedy po prostu chciała być jak najdalej od cyrkowców, Cygana i całej areny, a teraz, kiedy była już na miejscu, było za późno na zmianę zdania. Uznała więc, że nigdzie się przecież nie śpieszy, z pewnością nie do konfrontacji z Marcelem, który zapewne teraz szukał jej po arenie by wybić jej z głowy dalsze spotkania z Thomasem ani tym bardziej do rozmowy z Finley, którą minęła wściekła w drodze do przyczepy.
Miała jednak wrażenie, że coś zmieniło się w okolicy albo wybrała ścieżkę, której wcześniej tu nie było, bo droga nieco dłużyła się i usiana była nie tylko samymi wybojami w postaci krzaków i korzeni, ale niemal na całej długości rozciągały się błotniste dziury, efekt listopadowej aury w tym rejonie. A gdy wreszcie przedarła się przez przeszkody, dotarła na suchy ląd wychodząc niemal wprost na nieznajomego mężczyznę, od razu dostrzegła w jego dłoni różdżkę wymierzoną w jej kierunku. Zatrzymała się w pół kroku, wyraźnie zaskoczona i przerażona, czując jak tętno przyśpiesza – w takich okolicznościach jeszcze nie była i nie umiała odpowiednio zareagować. Ucieczka wydała jej się idiotycznym posunięciem, podobnie jak wyciągnięcie różdżki, za to...
– Planujesz mnie zabić? – palnięcie głupio było najmądrzejszym na co było ją teraz stać. Nie ruszyła się nawet o centymetr, gorączkowo próbując znaleźć rozwiązanie i wgapiając się wielkimi jak dwa galeony jasnymi oczami w męską sylwetkę. I chociaż usilnie próbowała nie pokazywać zdenerwowania i dezorientacji, wprawne oko potrafiłoby odczytać z niej teraz wszystko jak z otwartej księgi. – Ja pójdę w swoją stronę, ty w swoją i uznamy, że nigdy nas tu nie było, co ty na to? – dodała przez zaciśnięte zęby, tym razem przenosząc wzrok z różdżki na twarz chłopaka. Szybko w myślach uznała, że był młody, może w jej wieku, może nieco starszy, nie stąd, co zauważyła nie po wyglądzie, lecz po obcym języku, ale to wcale nie powodowało, że była spokojniejsza; chociaż młody i obcokrajowiec mógł kierować się różnymi pobudkami.
No i gdyby utrzymywała z tymi ostatnimi teraz kontakt, to przegrałaby każdy zawarty w przeszłości żartobliwy zakład, bo po sytuacji, która miała miejsce jakiś czas wcześniej pod wpływem impulsu podjęła decyzję o wypuszczeniu się w podróż dla uspokojenia i ochłonięcia. Podróż zdecydowanie dalszą, niż bezpieczne i znane granice Londynu, bo w jedno z miejsc, które odwiedziła jedynie raz, parę miesięcy temu. Choć sama droga nie była wcale skomplikowana i stosunkowo szybko znalazła się nad jeziorem, nic z niej nie pamiętała. Skupiona na tym co zaszło pomiędzy Marcelem a Doe, tym, że zignorowali ją i marne próby przerwania tej bójki, nie zastanawiała się nawet, czy wyprawa w odległe rejony Szkocji jest dobrym pomysłem. Gdy podjęła tę decyzję uznawała ją oczywiście za najlepszą, kiedy po prostu chciała być jak najdalej od cyrkowców, Cygana i całej areny, a teraz, kiedy była już na miejscu, było za późno na zmianę zdania. Uznała więc, że nigdzie się przecież nie śpieszy, z pewnością nie do konfrontacji z Marcelem, który zapewne teraz szukał jej po arenie by wybić jej z głowy dalsze spotkania z Thomasem ani tym bardziej do rozmowy z Finley, którą minęła wściekła w drodze do przyczepy.
Miała jednak wrażenie, że coś zmieniło się w okolicy albo wybrała ścieżkę, której wcześniej tu nie było, bo droga nieco dłużyła się i usiana była nie tylko samymi wybojami w postaci krzaków i korzeni, ale niemal na całej długości rozciągały się błotniste dziury, efekt listopadowej aury w tym rejonie. A gdy wreszcie przedarła się przez przeszkody, dotarła na suchy ląd wychodząc niemal wprost na nieznajomego mężczyznę, od razu dostrzegła w jego dłoni różdżkę wymierzoną w jej kierunku. Zatrzymała się w pół kroku, wyraźnie zaskoczona i przerażona, czując jak tętno przyśpiesza – w takich okolicznościach jeszcze nie była i nie umiała odpowiednio zareagować. Ucieczka wydała jej się idiotycznym posunięciem, podobnie jak wyciągnięcie różdżki, za to...
– Planujesz mnie zabić? – palnięcie głupio było najmądrzejszym na co było ją teraz stać. Nie ruszyła się nawet o centymetr, gorączkowo próbując znaleźć rozwiązanie i wgapiając się wielkimi jak dwa galeony jasnymi oczami w męską sylwetkę. I chociaż usilnie próbowała nie pokazywać zdenerwowania i dezorientacji, wprawne oko potrafiłoby odczytać z niej teraz wszystko jak z otwartej księgi. – Ja pójdę w swoją stronę, ty w swoją i uznamy, że nigdy nas tu nie było, co ty na to? – dodała przez zaciśnięte zęby, tym razem przenosząc wzrok z różdżki na twarz chłopaka. Szybko w myślach uznała, że był młody, może w jej wieku, może nieco starszy, nie stąd, co zauważyła nie po wyglądzie, lecz po obcym języku, ale to wcale nie powodowało, że była spokojniejsza; chociaż młody i obcokrajowiec mógł kierować się różnymi pobudkami.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Poszukując miejsca z mitycznym stworzeniem, które miało przebywać tylko i wyłącznie w jeziorze w Brosno nie spodziewałem się szczególnego towarzystwa. Nieznajomość terenu oraz brak wystarczającego poziomu językowego sprawiało, że mogłem wydać się łatwym kąskiem dla nieznajomych rzezimieszków, a jednak w mojej głowie mało było obaw tego rodzaju. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że nie bałem się takich przygód, które mogłyby kosztować życie, bo wiedziałem, że zdołam pokonać wszelkie przeciwności losu. Nie bez powodu fascynowałem się magią, aby jej nie używać, szczególnie do własnej obrony. Dobrze czułem się z różdżką w dłoni, dlatego pomimo braku uśmiechu na twarzy zwykle śmiałem się z jakichkolwiek błahych prób napadu. W pierwszym tygodniu mieszkania w Londynie zdarzały się i takie sytuacje, bo przecież nie każdy lubi, kiedy ktoś mówi w całkiem innym języku, który na dodatek brzmi o wiele lepiej niż ten cały angielski.
Miesiące przebywania poza rodzinnymi granicami sprawiały, że szlifowałem swoje zdolności językowe. Szczególną pomocą stał się Kirill, dnie spędzone w bibliotece oraz samo osłuchiwanie się w towarzystwie, gdzie również próbowałem własnych sił w mowie. Nie zamierzałem tak łatwo rezygnować, nie byłem tego typu czarodziejem! Równie nierozsądnym wydawało mi się przyjazne nastawienie do postaci, które szwendały się po ruinach potężnej posiadłości na wyspie. Wciąż w mojej głowie tkwiła ta myśl, że właściciel świstoklika w rzeczywistości nasłał na mnie jakieś tałatajstwo. Zapomniał tylko o jednym, że ja nigdy nie jestem bezbronny.
Moje zielononiebieskie tęczówki spotkały się z niską postacią. Długość jej włosów momentalnie przywiodła na myśl płeć nieskorą do agresji, jednakże dopiero po wyłapaniu piegów na bladej twarzy i odnalezieniu jasnoniebieskich oczu otrzymałem pewność. Dziewczę zamiast zwyczajnie się przedstawić, pojawiło się przed moją górującą nad nią wyprostowaną sylwetką z dość dziwacznym pytaniem na ustach. Zabić? Za co? Z drugiej strony... czy potrzebowałem jakiegoś powodu? Czy wyglądałem na takiego, który odbiera ostatni dech w piersi? Nie lubiłem brudzić rąk, nawet jeśli czasem to robiłem.
- Zabić? - powtórzyłem po angielsku, obserwując nieznajomą. Była młoda, a przynajmniej taka się wydawała! Wzrost nigdy nie ułatwiał, jednakże wyuczony wzrok potrafił określić mniej więcej przedział wiekowy, to samo tyczyło się jej reakcji na moją różdżkę. Nie miała szczególnego doświadczenia albo dobre udawała... - Coś zrobiłaś? - spytałem nieco nazbyt logicznie, bo przecież jeśli sugerowała mord, może tego potrzebowała? Byłem posłusznym i grzecznym czarodziejem, nie miałem nic przeciwko, aby jej to pokazać, choć kolejne słowa ze strony ciemnowłosej odebrały mi nieco tej przyjemności myślenia o tym, jak wyglądałoby jej truchło na stole. - Bardzo proszę. - stwierdziłem bez zawahania się, bo przecież nie zależało mi szczególnie na towarzystwie, a raczej nie miałem zamiaru tego ujawniać. Mój wzrok przebiegł od twarzy, aż po same buty niskiej postaci, a kiedy wróciłem ponownie do jej oczu, zacząłem opuszczać różdżkę. Nie wydawała się groźna, choć ręka obejmująca drewno nie zelżała na uścisku. Skądś przecież się tutaj wzięła. Od wyjazdu z ZSRS rzadko kiedy wierzyłem w przypadki. W rzeczywistości zawsze doszukiwałem się jakiegoś drugiego dna. Jakie było jej? Czekałem na kolejny ruch w gotowości. Przypominało to nieco szachy, choć dynamika zdecydowanie miała tutaj całkiem inną wagę.
Miesiące przebywania poza rodzinnymi granicami sprawiały, że szlifowałem swoje zdolności językowe. Szczególną pomocą stał się Kirill, dnie spędzone w bibliotece oraz samo osłuchiwanie się w towarzystwie, gdzie również próbowałem własnych sił w mowie. Nie zamierzałem tak łatwo rezygnować, nie byłem tego typu czarodziejem! Równie nierozsądnym wydawało mi się przyjazne nastawienie do postaci, które szwendały się po ruinach potężnej posiadłości na wyspie. Wciąż w mojej głowie tkwiła ta myśl, że właściciel świstoklika w rzeczywistości nasłał na mnie jakieś tałatajstwo. Zapomniał tylko o jednym, że ja nigdy nie jestem bezbronny.
Moje zielononiebieskie tęczówki spotkały się z niską postacią. Długość jej włosów momentalnie przywiodła na myśl płeć nieskorą do agresji, jednakże dopiero po wyłapaniu piegów na bladej twarzy i odnalezieniu jasnoniebieskich oczu otrzymałem pewność. Dziewczę zamiast zwyczajnie się przedstawić, pojawiło się przed moją górującą nad nią wyprostowaną sylwetką z dość dziwacznym pytaniem na ustach. Zabić? Za co? Z drugiej strony... czy potrzebowałem jakiegoś powodu? Czy wyglądałem na takiego, który odbiera ostatni dech w piersi? Nie lubiłem brudzić rąk, nawet jeśli czasem to robiłem.
- Zabić? - powtórzyłem po angielsku, obserwując nieznajomą. Była młoda, a przynajmniej taka się wydawała! Wzrost nigdy nie ułatwiał, jednakże wyuczony wzrok potrafił określić mniej więcej przedział wiekowy, to samo tyczyło się jej reakcji na moją różdżkę. Nie miała szczególnego doświadczenia albo dobre udawała... - Coś zrobiłaś? - spytałem nieco nazbyt logicznie, bo przecież jeśli sugerowała mord, może tego potrzebowała? Byłem posłusznym i grzecznym czarodziejem, nie miałem nic przeciwko, aby jej to pokazać, choć kolejne słowa ze strony ciemnowłosej odebrały mi nieco tej przyjemności myślenia o tym, jak wyglądałoby jej truchło na stole. - Bardzo proszę. - stwierdziłem bez zawahania się, bo przecież nie zależało mi szczególnie na towarzystwie, a raczej nie miałem zamiaru tego ujawniać. Mój wzrok przebiegł od twarzy, aż po same buty niskiej postaci, a kiedy wróciłem ponownie do jej oczu, zacząłem opuszczać różdżkę. Nie wydawała się groźna, choć ręka obejmująca drewno nie zelżała na uścisku. Skądś przecież się tutaj wzięła. Od wyjazdu z ZSRS rzadko kiedy wierzyłem w przypadki. W rzeczywistości zawsze doszukiwałem się jakiegoś drugiego dna. Jakie było jej? Czekałem na kolejny ruch w gotowości. Przypominało to nieco szachy, choć dynamika zdecydowanie miała tutaj całkiem inną wagę.
Przeciągająca się chwila milczenia zdawała się trwać wieczność i zawisła między nimi tak, że mogli ją spokojnie pokroić nożem a kiedy nieznajomy zdecydował się w końcu odezwać, odetchnęła, chociaż wcale nie czuła się mniej zdenerwowana – bardziej zdezorientowana. Co zrobiła? Poza tym, że się tu pojawiła i była najspokojniejszym człowiekiem na świecie, który nie skrzywdziłby puszka, to raczej nic. A przynajmniej nic, o czym by wiedziała.
– Co? Ja? Nic przecież nie zrobiłam, to ty we mnie mierzysz różdżką pojawiając się znikąd... skąd mam wiedzieć czy nie planowałeś mnie pociąć na kawałki – stwierdziła, patrząc kontrolnie jak tę różdżkę w końcu opuszcza, ale jej uwadze nie umknęło to, że dłoń chłopaka wciąż się na niej zaciskała. Może kierował się swoim bezpieczeństwem – w końcu przezorny zawsze ubezpieczony – ale za sam fakt, że uznawał ją najwidoczniej za zagrożenie chyba powinna była się obrazić. Nieco ponad metr sześćdziesiąt, waga piórkowa i postura tak delikatna, że jeden silniejszy podmuch wiatru był ją w stanie porwać, ledwo przenosiła ciężkie rzeczy, że ostatnim na co by mogła wpaść w życiu było mierzenie się z nieznajomym mężczyzną wyższym o przynajmniej głowę na totalnym zadupiu gdzie diabeł mówił dobranoc. Może gdyby zapragnęła adrenaliny, niespodzianek i rzeczywiście postanowiłaby się targnąć na życie to skorzystałaby z tej okazji, ale z całą pewnością nie był to dzień dzisiejszy. – Czy możesz zostawić tę różdżkę? Od tego zaciskania zaraz ci palce zbieleją – zapytała zupełnie normalnie, grzecznie, ale nie spodziewała się żadnej odpowiedzi i tym bardziej pozytywnej reakcji. Sama po swoją jeszcze nie sięgnęła a zamiast tego zawahała się. Mieli wprawdzie rozejść się w swoich kierunkach, ale nie po to pokonywała taki kawał drogi, żeby teraz ustępować jakiemuś facetowi. Jak chciał, to sam sobie mógł stąd pójść.
– Dobrze, rozejdziemy się, ale za chwilę – stwierdziła bez zażenowania swoją nagłą zmianą zdania i podeszła do zrujnowanego murku, napawając się rozpościerającym się widokiem. Tym razem cisza nie była nieznośna; w zasadzie, mogłaby w niej tkwić, ale czując na swoich plecach wzrok obcokrajowca zadecydowała się odwrócić do niego bokiem i po raz kolejny zmierzyć nienachalnie spojrzeniem. Było już jednak inne niż wcześniej; bardziej zaciekawione, niż przerażone, odrobinę skonfundowane tym, co powiedzieć. Bo z ludźmi rozmawiać za bardzo nie potrafiła, dlatego ironią losu było to, że pracowała z nimi dość blisko.
– Co tu robisz sam? Miłosna schadzka, czy odpoczynek od ludzi? – jeśli to drugie, to najwidoczniej mieli podobny dzień, jeśli to pierwsze, to cóż, miał pecha, bo ona na razie nie planowała się stąd zabierać. Bolały ją nogi, było jej zimno – pozostałości po budowli przynajmniej chroniły przed wiatrem, który i tak co jakiś czas leniwie burzył potarganą na dobre grzywkę. Gdy wreszcie ułożyła ją tak, że żaden kosmyk nie właził do oczu, zastanowiła się jeszcze nad jedną ewentualnością; szemrane interesy. W tej sytuacji to ona byłaby jedyną osobą, która miała pecha, ale równie szybko odrzuciła tę myśl. Nie wyłapała w zachowaniu chłopaka niczego agresywnego albo ten dobrze się krył. To czego była pewna dzisiejszego popołudnia to fakt, że zachowywała się od dłuższego czasu nader lekkomyślnie i nie tak, jak zwykle.
– Co? Ja? Nic przecież nie zrobiłam, to ty we mnie mierzysz różdżką pojawiając się znikąd... skąd mam wiedzieć czy nie planowałeś mnie pociąć na kawałki – stwierdziła, patrząc kontrolnie jak tę różdżkę w końcu opuszcza, ale jej uwadze nie umknęło to, że dłoń chłopaka wciąż się na niej zaciskała. Może kierował się swoim bezpieczeństwem – w końcu przezorny zawsze ubezpieczony – ale za sam fakt, że uznawał ją najwidoczniej za zagrożenie chyba powinna była się obrazić. Nieco ponad metr sześćdziesiąt, waga piórkowa i postura tak delikatna, że jeden silniejszy podmuch wiatru był ją w stanie porwać, ledwo przenosiła ciężkie rzeczy, że ostatnim na co by mogła wpaść w życiu było mierzenie się z nieznajomym mężczyzną wyższym o przynajmniej głowę na totalnym zadupiu gdzie diabeł mówił dobranoc. Może gdyby zapragnęła adrenaliny, niespodzianek i rzeczywiście postanowiłaby się targnąć na życie to skorzystałaby z tej okazji, ale z całą pewnością nie był to dzień dzisiejszy. – Czy możesz zostawić tę różdżkę? Od tego zaciskania zaraz ci palce zbieleją – zapytała zupełnie normalnie, grzecznie, ale nie spodziewała się żadnej odpowiedzi i tym bardziej pozytywnej reakcji. Sama po swoją jeszcze nie sięgnęła a zamiast tego zawahała się. Mieli wprawdzie rozejść się w swoich kierunkach, ale nie po to pokonywała taki kawał drogi, żeby teraz ustępować jakiemuś facetowi. Jak chciał, to sam sobie mógł stąd pójść.
– Dobrze, rozejdziemy się, ale za chwilę – stwierdziła bez zażenowania swoją nagłą zmianą zdania i podeszła do zrujnowanego murku, napawając się rozpościerającym się widokiem. Tym razem cisza nie była nieznośna; w zasadzie, mogłaby w niej tkwić, ale czując na swoich plecach wzrok obcokrajowca zadecydowała się odwrócić do niego bokiem i po raz kolejny zmierzyć nienachalnie spojrzeniem. Było już jednak inne niż wcześniej; bardziej zaciekawione, niż przerażone, odrobinę skonfundowane tym, co powiedzieć. Bo z ludźmi rozmawiać za bardzo nie potrafiła, dlatego ironią losu było to, że pracowała z nimi dość blisko.
– Co tu robisz sam? Miłosna schadzka, czy odpoczynek od ludzi? – jeśli to drugie, to najwidoczniej mieli podobny dzień, jeśli to pierwsze, to cóż, miał pecha, bo ona na razie nie planowała się stąd zabierać. Bolały ją nogi, było jej zimno – pozostałości po budowli przynajmniej chroniły przed wiatrem, który i tak co jakiś czas leniwie burzył potarganą na dobre grzywkę. Gdy wreszcie ułożyła ją tak, że żaden kosmyk nie właził do oczu, zastanowiła się jeszcze nad jedną ewentualnością; szemrane interesy. W tej sytuacji to ona byłaby jedyną osobą, która miała pecha, ale równie szybko odrzuciła tę myśl. Nie wyłapała w zachowaniu chłopaka niczego agresywnego albo ten dobrze się krył. To czego była pewna dzisiejszego popołudnia to fakt, że zachowywała się od dłuższego czasu nader lekkomyślnie i nie tak, jak zwykle.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Dobrze wiedziałem, że to ja jestem na wygranej pozycji. Zwykle Zawsze byłem, musiałem, bo w każdej innej sytuacji oś obróciłaby się przeciwko mnie i najwęższa część różdżki skierowana byłaby w moją stronę. Tego przecież unikałem. Wydawało się, że młoda dama nie była jakoś nadzwyczaj groźna, choć wszystko mogło zamienić się w ciągu sekundy. Wystarczyła świadomość jej obcości. Duże oczy patrzące na mnie w ciszy nie były tym, czego się spodziewałem. Dlaczego jeszcze nie skomlała, prosząc o życie? Przecież miałem różdżkę w ręku? Nie mogłem przecież wyglądać na równie przestraszonego co ona, bo... zwyczajnie tak się nie czułem. Pewność dłoni zapewniała mnie w komforcie. Nic nie mogło się wydarzyć bez mojej zgody, koniec taktu, oczywiście do czasu, aż nie wybuchła.
Nie pokazałem po sobie dezorientacji, bo przecież szybki potok słów wciąż zlewał mi się w dziwaczne wyrazy, których nawet nie starałem się powtórzyć. Nie zorientowała się jeszcze, że dopiero odkrywałem tajniki brytyjskiego języka i szczerze powiedziawszy, jakoś nieszczególnie chciałem o tym jej mówić. Mieliśmy się w końcu zaraz rozstać, dlatego właśnie opuściłem różdżkę. Zbyłem jej próbę wysuszenia mi głowy milczeniem, bo rozumiejąc jedynie połowę, nawet nie zamierzałem specjalnie odpyskowywać. Wystarczyło, że robiło to jedno z naszej dwójki, przynajmniej tak to wyglądało z mojej perspektywy, bo jakżeby inaczej nazwać całą tę sytuację? Po chwili postanowiła nawet coś powiedzieć o mojej różdżce, że coś zbieleje? Zaboli? Groziła mi? Z domieszką kpiny zlustrowałem jej twarz, szukając odpowiedzi. Nie wydawała się przerażająca.
Zabawne, gdy już mnie przekonała o tym, że każde pójdzie w swoją stronę na przekór wszystkiego, usadowiła się na pozostałości z budynku. Ludzie bywali dziwni, kompletnie nieprzemyślani wręcz, szczególnie kobiety i to te brytyjskie, bo nasze miały zawsze trochę oleju w głowie. Zmienność nie była czymś, co wybitnie poważałem, szczególnie w kwestiach dotyczących mojej osoby. Ta tutaj myślała, chyba że zdoła mnie utrzymać z daleka od celu, z jakim pojawiłem się na północy kraju. Niedoczekanie. Poprawiła się na murku, mierząc mnie spojrzeniem, na co zareagowałem jedynie podniesieniem brwi. Czego oczekiwała? Że usiądę obok niej? Przecież miałem własne plany, które nie mogły zostać zmącone przez byle napotkaną przybłędę.
Otworzyłem już usta, żeby powiedzieć to rytualne pożegnanie brytyjskie, kiedy odezwała się ponownie, pytając o moją obecność w tymże miejscu. Faktycznie było to nieco nietypowe, choć mogłem spytać się o dokładnie to samo, tylko po co? Nie interesowało mnie, co tu robiła. Jeśli nie miała chęci zrobienia mi krzywdy, to przecież wystarczyło, żeby nie wchodziła mi w drogę. - Potwór z jeziora w Brosno. - odpowiedziałem dość małostkowo, jednak nie potrzebowała tej wiedzy, w ogóle nie powinienem z nią rozmawiać, a wybrać się w końcu nad tę wodę. - Do widzenia. - powiedziałem już na odchodne, bo jakiż byłby sens przedłużać drobną rozmowę skoro wciąż miałem gdzieś z tyłu głowy, że mogła zostać wysłana, aby mnie okraść. W spojrzeniu nie miała nic zwiastującego kłopoty, a jednak nigdy nie było tej pewności, dlatego też nie spuszczałem z niej czujnego wzroku, gotów w każdej chwili odejść. Wystarczyło mi tylko kiwnąć głową, kiedy sama wypowie grzecznościową formułkę.
Nie pokazałem po sobie dezorientacji, bo przecież szybki potok słów wciąż zlewał mi się w dziwaczne wyrazy, których nawet nie starałem się powtórzyć. Nie zorientowała się jeszcze, że dopiero odkrywałem tajniki brytyjskiego języka i szczerze powiedziawszy, jakoś nieszczególnie chciałem o tym jej mówić. Mieliśmy się w końcu zaraz rozstać, dlatego właśnie opuściłem różdżkę. Zbyłem jej próbę wysuszenia mi głowy milczeniem, bo rozumiejąc jedynie połowę, nawet nie zamierzałem specjalnie odpyskowywać. Wystarczyło, że robiło to jedno z naszej dwójki, przynajmniej tak to wyglądało z mojej perspektywy, bo jakżeby inaczej nazwać całą tę sytuację? Po chwili postanowiła nawet coś powiedzieć o mojej różdżce, że coś zbieleje? Zaboli? Groziła mi? Z domieszką kpiny zlustrowałem jej twarz, szukając odpowiedzi. Nie wydawała się przerażająca.
Zabawne, gdy już mnie przekonała o tym, że każde pójdzie w swoją stronę na przekór wszystkiego, usadowiła się na pozostałości z budynku. Ludzie bywali dziwni, kompletnie nieprzemyślani wręcz, szczególnie kobiety i to te brytyjskie, bo nasze miały zawsze trochę oleju w głowie. Zmienność nie była czymś, co wybitnie poważałem, szczególnie w kwestiach dotyczących mojej osoby. Ta tutaj myślała, chyba że zdoła mnie utrzymać z daleka od celu, z jakim pojawiłem się na północy kraju. Niedoczekanie. Poprawiła się na murku, mierząc mnie spojrzeniem, na co zareagowałem jedynie podniesieniem brwi. Czego oczekiwała? Że usiądę obok niej? Przecież miałem własne plany, które nie mogły zostać zmącone przez byle napotkaną przybłędę.
Otworzyłem już usta, żeby powiedzieć to rytualne pożegnanie brytyjskie, kiedy odezwała się ponownie, pytając o moją obecność w tymże miejscu. Faktycznie było to nieco nietypowe, choć mogłem spytać się o dokładnie to samo, tylko po co? Nie interesowało mnie, co tu robiła. Jeśli nie miała chęci zrobienia mi krzywdy, to przecież wystarczyło, żeby nie wchodziła mi w drogę. - Potwór z jeziora w Brosno. - odpowiedziałem dość małostkowo, jednak nie potrzebowała tej wiedzy, w ogóle nie powinienem z nią rozmawiać, a wybrać się w końcu nad tę wodę. - Do widzenia. - powiedziałem już na odchodne, bo jakiż byłby sens przedłużać drobną rozmowę skoro wciąż miałem gdzieś z tyłu głowy, że mogła zostać wysłana, aby mnie okraść. W spojrzeniu nie miała nic zwiastującego kłopoty, a jednak nigdy nie było tej pewności, dlatego też nie spuszczałem z niej czujnego wzroku, gotów w każdej chwili odejść. Wystarczyło mi tylko kiwnąć głową, kiedy sama wypowie grzecznościową formułkę.
Kobiety były zmienne, szczególnie te wkurwione, którym najlepiej było po prostu zejść z drogi i nie pokazywać się na oczy, a przede wszystkim nie do końca myślały wtedy logicznie i gdyby tylko nieznajomy podzielił się z nią tym spostrzeżeniem, pewnie przyznałaby mu rację. Na co dzień zachowywała się inaczej; normalnie, nie kierowała się emocjami i impulsem, każdą reakcję miała na tyle wyważoną i sensowną, że czasem posądzano ją o bycie rozmemłaną kluską bez wyrazu. A ona nie miała z tym żadnego problemu – przynajmniej w ten sposób potrafiła jeszcze kogoś zaskoczyć i przekreślić opinię melepety. Zawsze zresztą była dziwna i inna, specyficzna, chociaż tym mianem zazwyczaj określano kogoś, kto nie zdradzał zbyt wiele na swój temat, miał swoje zdanie i opinię, podążał swoją ścieżką i nie interesował się wsadzaniem nosa w sprawy innych osób. Za cenę spokoju, który miała w szkole, pejoratywne określenia, spojrzenia spode łba były naprawdę niską ceną. Wyobcowanie, czy brak interakcji z rówieśnikami, były najgorsze, ale z tym również sobie dała radę poradzić.
Obserwowała spokojnie jak obcokrajowiec odwraca się i nie zamierza podejmować z nią dyskusji, co było dość zrozumiałym i mądrym posunięciem. Być może nie zrozumiał nawet słowa z tego, co powiedziała przed chwilą, ale poza tym, że była czarownicą z krwi i kości, nie potrafiła czytać w myślach. Skąd więc miała wiedzieć, że jej nie wiedział o czym ona mówi? Obcy akcent jeszcze niczego nie oznaczał. Ona za to zrozumiała dobrze odpowiedź chłopaka i mimowolnie prychnęła pod nosem.
– Potwory nie istnieją – stwierdziła bez namysłu – w tych wodach też ponoć jest potwór; potwór z Loch Ness i jakoś nikt nigdy go nie widział... to bajki, które wciska się dzieciom, żeby je nastraszyć – jedyne potwory jakie widziała były w przyszkolnym jeziorze, ale o ich istnieniu wiedział każdy a poza tym wszyscy mieli świadomość czym były. Magicznymi stworzeniami, występującymi w podręcznikach. Nie zastanowiła się jednak nad konsekwencją wypowiedzianej uwagi i tym, że prawdopodobnie mogła urazić nieznajomego, ale sądziła, że w ich wieku to każdy wiedział, że Wróżka Zębuszka nie przynosiła galeonów pod poduszkę a prezenty pod choinką nie wlatywały kominem w środku nocy. Na swoich słowach poprzestała; nie skinęła głową, nie wygłosiła formułki na pożegnanie, zamiast tego odwróciła się tyłem do Rosjanina i z powrotem spojrzała na ciemną otchłań jeziora. Była ciekawa, czy pan Carrington już udzielił nagany wszystkim, poza nią, skoro opuściła teren Areny na chwilę przed zebraniem.
Obserwowała spokojnie jak obcokrajowiec odwraca się i nie zamierza podejmować z nią dyskusji, co było dość zrozumiałym i mądrym posunięciem. Być może nie zrozumiał nawet słowa z tego, co powiedziała przed chwilą, ale poza tym, że była czarownicą z krwi i kości, nie potrafiła czytać w myślach. Skąd więc miała wiedzieć, że jej nie wiedział o czym ona mówi? Obcy akcent jeszcze niczego nie oznaczał. Ona za to zrozumiała dobrze odpowiedź chłopaka i mimowolnie prychnęła pod nosem.
– Potwory nie istnieją – stwierdziła bez namysłu – w tych wodach też ponoć jest potwór; potwór z Loch Ness i jakoś nikt nigdy go nie widział... to bajki, które wciska się dzieciom, żeby je nastraszyć – jedyne potwory jakie widziała były w przyszkolnym jeziorze, ale o ich istnieniu wiedział każdy a poza tym wszyscy mieli świadomość czym były. Magicznymi stworzeniami, występującymi w podręcznikach. Nie zastanowiła się jednak nad konsekwencją wypowiedzianej uwagi i tym, że prawdopodobnie mogła urazić nieznajomego, ale sądziła, że w ich wieku to każdy wiedział, że Wróżka Zębuszka nie przynosiła galeonów pod poduszkę a prezenty pod choinką nie wlatywały kominem w środku nocy. Na swoich słowach poprzestała; nie skinęła głową, nie wygłosiła formułki na pożegnanie, zamiast tego odwróciła się tyłem do Rosjanina i z powrotem spojrzała na ciemną otchłań jeziora. Była ciekawa, czy pan Carrington już udzielił nagany wszystkim, poza nią, skoro opuściła teren Areny na chwilę przed zebraniem.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Do moich uszu dotarło prychnięcie. Ponownie siedząca postać przyciągnęła mój wzrok, zatrzymując pół kroku w bok, którym chciałem przenieść ciężar ciała i obejść ją, żeby przedostać się do mostu prowadzącego do jeziora. Potrafiłem zrozumieć, choć tyle z całego tego burczenia, które zaoferował mi mężczyzna, kiedy spytałem go o drogę do rzekomego potwora z Lok Neys. Ewidentnie nie przepadano tu za turystami, przynajmniej nie z perspektywy pracowników pracujących w czymś poza typowo okolicznościowymi usługami. Mimo wiedzy o tym, w jaki sposób można było dotrzeć do jeziora, stałem w miejscu, patrząc na nią z niemałym powątpieniem. Czy nigdy nie widziała magicznych stworzeń? Sam nie bardzo wierzyłem w faktyczne istnienie takich stworzeń z legend, a jednak potwór z Brosno miewał nie tylko mity, ale również wspaniałe pieśni i poezję. Ten tutaj Brytyjski z pewnością był podrabiany i nie posiadali tak głęboko zakorzenionej kultury związanej ze stworzeniem, bo przecież to my zawsze byliśmy tymi pierwszymi i najlepszymi. Nikt nie miał prawa mówić, że nie.
- Tu nie może potwór. - odpowiedziałem niemal od razu, zwracając uwagę na bardzo prosty fakt związany z tym, że to wciąż my byliśmy prekursorami takiego pomysłu. Nikt inny. - U nas potwora pierwsza w Brosno. - wytłumaczyłem dość jasno, mówiąc, że to nie było nic szczególnego, jedynie tania podróbka Brytyjczyków. Któż nie chciałby brać z nas przykładu? - Lok Neys tania nieprawdziwa. - stwierdziłem bez choćby cienia wstydu, to ona powinna być zawstydzona faktem swojego pochodzenia i tego, cóż niemądrego tworzyli jej przodkowie, kradnąc historie z innych krajów! Ciekawe ileż jeszcze uczyli się kłamstw w szkołach, bo przecież my żyliśmy jedynie zgodnie z prawdą, choć od czasu zabójstwa miewałem co do tego wątpliwości. Wszystko zaczynało lecieć łeb na szyję, ale pomimo okoliczności zawsze należało utrzymywać odpowiednią minę do gry. Zwykłem lubić aktorstwo i delikatną sztukę kreowania rzeczywistości według własnego widzimisię, dlatego nigdy nie sprawiało mi to trudności tak wielkiej, jak Kirillowi.
- Idę zobaczyć. - postanowiłem w końcu, nie pozwalając sobie tak po prostu pozostać i przegadać czas, który miałem poświęcić badaniu! - Pozdrawiam panienkę. - pożegnałem się w końcu dość bezczelnie nawet jak na siebie, ale przecież nikt nie miał prawa mówić mi takich głupstw, jakby stworzenie opiewane w pieśniach i opowieściach nie istniało! Wiedziałem w którą stronę do brzegu jeziora, wystarczyło jedynie odpowiednio obrać ścieżkę, przejść z wyspy do wody i poczekać, aż stworzenie się wyłoni pokazując gdzie raki zimują, choć należało jeszcze przypomnieć, że to z pewnością był jakiś wychowanek naszego potwora z Brosno.
| to hop?, znikamy
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Tu nie może potwór. - odpowiedziałem niemal od razu, zwracając uwagę na bardzo prosty fakt związany z tym, że to wciąż my byliśmy prekursorami takiego pomysłu. Nikt inny. - U nas potwora pierwsza w Brosno. - wytłumaczyłem dość jasno, mówiąc, że to nie było nic szczególnego, jedynie tania podróbka Brytyjczyków. Któż nie chciałby brać z nas przykładu? - Lok Neys tania nieprawdziwa. - stwierdziłem bez choćby cienia wstydu, to ona powinna być zawstydzona faktem swojego pochodzenia i tego, cóż niemądrego tworzyli jej przodkowie, kradnąc historie z innych krajów! Ciekawe ileż jeszcze uczyli się kłamstw w szkołach, bo przecież my żyliśmy jedynie zgodnie z prawdą, choć od czasu zabójstwa miewałem co do tego wątpliwości. Wszystko zaczynało lecieć łeb na szyję, ale pomimo okoliczności zawsze należało utrzymywać odpowiednią minę do gry. Zwykłem lubić aktorstwo i delikatną sztukę kreowania rzeczywistości według własnego widzimisię, dlatego nigdy nie sprawiało mi to trudności tak wielkiej, jak Kirillowi.
- Idę zobaczyć. - postanowiłem w końcu, nie pozwalając sobie tak po prostu pozostać i przegadać czas, który miałem poświęcić badaniu! - Pozdrawiam panienkę. - pożegnałem się w końcu dość bezczelnie nawet jak na siebie, ale przecież nikt nie miał prawa mówić mi takich głupstw, jakby stworzenie opiewane w pieśniach i opowieściach nie istniało! Wiedziałem w którą stronę do brzegu jeziora, wystarczyło jedynie odpowiednio obrać ścieżkę, przejść z wyspy do wody i poczekać, aż stworzenie się wyłoni pokazując gdzie raki zimują, choć należało jeszcze przypomnieć, że to z pewnością był jakiś wychowanek naszego potwora z Brosno.
| to hop?, znikamy
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Kostya Kalashnikov dnia 04.08.21 14:21, w całości zmieniany 1 raz
i wracamy stąd
Bez większego entuzjazmu przyjęła fakt, że chłopak zainteresował się tym, co miała do powiedzenia; nie zależało jej na tym, zwłaszcza teraz, kiedy emocje zaczęły opadać a ona zaczęła dostrzegać jak absurdalnie się zachowywała. Wróciła wraz z nim w miejsce, z którego ledwo kilka minut temu się oddalili, po czym zerknęła z powrotem na roztaczającą się wokół wodę.
– Bardzo stare, może i Arturiańskie – tego nie wiedziała. Zakres historii magii miała bardzo ograniczony, właściwie jako jedna z wielu nie lubiła tych lekcji i uczyła się, bo musiała, raczej na zasadzie zakuj–zdaj–zapomnij i nie żałowała tego. Nie była jednak ignorantką; pamiętała to, co było faktycznie ważne i potrzebne, lecz legendy o potworze z Loch Ness nie zaliczała do takiej kategorii. W gruncie rzeczy pamiętała tyle co kot napłakał, czyli ogólniki.
– Dlatego nie wiem w jakiego ty potwora wierzysz, ale na pewno n i e był pierwszy – mimowolnie weszła w ton pełen dumy i przekonania, że to w jej kraju potwór był pierwszy i jedyny, nie zaś gdzieś na drugim końcu Merlin wie gdzie w rosyjskiej krainie. Jeśli ktoś miał być podróbką, to właśnie tamten; z ledwo zauważalnym uśmiechem zerknęła na chłopaka. – Ale nikomu nie powiem; tylko ty nie mów tutaj głośno o tym potworze z Brosno, bo źle skończysz – poradziła i odpychając się od murka, ruszyła w stronę wyjścia. Nie znała go i szczerze wątpiła, że kiedykolwiek spotkają się ponownie, ale musiała przyznać, że jak na pierwsze i równie absurdalne spotkanie, nie było aż tak źle. Prędzej spodziewała się, że rzeczywiście zrobi jej krzywdę, tymczasem tylko nieco nieświadomie podważyła jego wiarę w rosyjskie potwory i przekonania. Cios prosto w serce, czego nie rozważała jednak w takich kategoriach. Przekonana, że mało który dorosły wierzył w jakiekolwiek magiczne stwory, których nikt nigdy nie udokumentował w żaden sposób, oddaliła się w błogiej nieświadomości – nieświadomości, że zrujnowała najprawdopodobniej rzecz, w którą wierzył od dawna, tak jak dziecku, które wierzy, że prezenty pod choinką biorą się znikąd.
Nie pożegnała się werbalnie, lecz leniwym machnięciem i wreszcie zniknęła z pola widzenia, pozostawiając Kostyę w tyle.
zt
Bez większego entuzjazmu przyjęła fakt, że chłopak zainteresował się tym, co miała do powiedzenia; nie zależało jej na tym, zwłaszcza teraz, kiedy emocje zaczęły opadać a ona zaczęła dostrzegać jak absurdalnie się zachowywała. Wróciła wraz z nim w miejsce, z którego ledwo kilka minut temu się oddalili, po czym zerknęła z powrotem na roztaczającą się wokół wodę.
– Bardzo stare, może i Arturiańskie – tego nie wiedziała. Zakres historii magii miała bardzo ograniczony, właściwie jako jedna z wielu nie lubiła tych lekcji i uczyła się, bo musiała, raczej na zasadzie zakuj–zdaj–zapomnij i nie żałowała tego. Nie była jednak ignorantką; pamiętała to, co było faktycznie ważne i potrzebne, lecz legendy o potworze z Loch Ness nie zaliczała do takiej kategorii. W gruncie rzeczy pamiętała tyle co kot napłakał, czyli ogólniki.
– Dlatego nie wiem w jakiego ty potwora wierzysz, ale na pewno n i e był pierwszy – mimowolnie weszła w ton pełen dumy i przekonania, że to w jej kraju potwór był pierwszy i jedyny, nie zaś gdzieś na drugim końcu Merlin wie gdzie w rosyjskiej krainie. Jeśli ktoś miał być podróbką, to właśnie tamten; z ledwo zauważalnym uśmiechem zerknęła na chłopaka. – Ale nikomu nie powiem; tylko ty nie mów tutaj głośno o tym potworze z Brosno, bo źle skończysz – poradziła i odpychając się od murka, ruszyła w stronę wyjścia. Nie znała go i szczerze wątpiła, że kiedykolwiek spotkają się ponownie, ale musiała przyznać, że jak na pierwsze i równie absurdalne spotkanie, nie było aż tak źle. Prędzej spodziewała się, że rzeczywiście zrobi jej krzywdę, tymczasem tylko nieco nieświadomie podważyła jego wiarę w rosyjskie potwory i przekonania. Cios prosto w serce, czego nie rozważała jednak w takich kategoriach. Przekonana, że mało który dorosły wierzył w jakiekolwiek magiczne stwory, których nikt nigdy nie udokumentował w żaden sposób, oddaliła się w błogiej nieświadomości – nieświadomości, że zrujnowała najprawdopodobniej rzecz, w którą wierzył od dawna, tak jak dziecku, które wierzy, że prezenty pod choinką biorą się znikąd.
Nie pożegnała się werbalnie, lecz leniwym machnięciem i wreszcie zniknęła z pola widzenia, pozostawiając Kostyę w tyle.
zt
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
1 lutego 1958
« Osiągnięcie celu jest punktem startowym do osiągnięcia kolejnego. »
Drugą godzinę chodził już wokół Loch Ness. Znał to miejsce. Wiązało się ze wspomnieniami dnia, w którym zarówno Eileen, jak i Hereward przysięgali sobie w małżeńskim zjednoczeniu wierność. Aż do śmierci. Ten sam dzień naznaczył ich wszakże na to, co miało się wydarzyć. W gronie rodziny i przyjaciół świętowali swoją przyszłość, nie wiedząc, co miało nadejść. Zniknięcie Herewarda — w perspektywie czasu — nie było niczym nadzwyczajnym. Było niemalże wyczekiwane. Nie dlatego, że Jayden źle życzył koledze po fachu — musieli jednak patrzeć logicznie. Ilu wszak ze starej kadry zostało? Ilu? Bartiusowie zniknęli, Poppy Pomfrey wyjechała, Pomona zginęła. Został on. Tylko albo aż on. Chciał wierzyć, że wśród innych nauczycieli miał znaleźć sojuszników, ale nie mógł polegać na innych. Nie całkowicie, bo przecież nawet dyrektor Dippet go zawiódł, powodując pojawienie się zazdry, której nie dało się uleczyć. Nie dało się uleczyć ani o której nie chciał zapominać... Pojawienie się nad jeziorem Loch Ness dało Vane'owi do zrozumienia, iż również tutaj rozmawiał ze swoim przyjacielem o tym, aby rozwijał się i pomyślał o uczeniu innych eliksirów. A być może również i zostaniu profesorem w Hogwarcie, jeśli miał pracować na tyle wytrwale i sumiennie. Cyrus jednak także wyjechał. Znikali ci, którzy jeszcze myśleli. Którzy jeszcze chcieli się ratować. A został on. Tylko on czy aż on?To działo się na ich oczach. Fakt, iż elity polityczne Anglii rozwijały pomysł dominacji mniejszości nad większością, adaptując podsuwane przez wspierających politykę antymugolską intelektualistów koncepcje zakładające wyższość konserwatywnego Ministerstwa Magii oraz czarodziejów czystej krwi nad Anglią. Jayden wiedział, że nie mieli zatrzymać się jedynie tam. Rozszerzanie wpływów poza granice były już widoczne. Interwencje i incydenty na terenie Szkocji oraz Irlandii nie były pojedynczymi. Eksploatacja przez jeden rząd, aneksja terytoriów zamieszkanych w większości przez ludność niemagiczną oraz stopniowe wymuszanie asymilacji poddanych. Działania szlachty, działania władzy wyraźnie dźwięczały przekonaniem, iż włączone do Wielkiego Sojuszu obszary miały być stopniowo nawracane, żyjąca dotychczas tam ludność poddawana selekcji, która miała decydować o jej przyszłym losie. Sen o nadchodzącej hegemonii angielskiej mógł niedługo się ziścić. Zagrożenie nie było wszak jedynie zagrożeniem a faktem. W polityce propurystycznej kreowanej przez jej zwolenników, silnie akcentowano rolę czystości krwi, jej kultury oraz jej wyższości, zwłaszcza nad ciemnotą mugoli. Stopniowo wyłaniająca się wizja nowego porządku zakładała supremację jednego wzorca kulturowego, rasy czystych czarodziejów reprezentowanej zwłaszcza przez popierających Ministerstwo, wobec której niższe statusy mogły pełnić funkcję poddańczą. Czy to nie Cronus Malfoy w jednym ze swoich wczesnych przemówień nie stwierdził, iż szlamy były masą złożoną z urodzonych niewolników, którzy potrzebują nad sobą pana? Nic więc dziwnego, iż inni również zaczęli głośno mówić i wprost zarzucać mugolom, że byli bałaganiarscy, niezorganizowani, niezdolni do stworzenia czegokolwiek, co byłoby godne uwagi, poddającą się najniższym instynktom zamiast porządkowi moralnemu. Mugole w oczach ich przeciwników byli pogardy godną przeszkodą, którą należało usunąć. Sprowadzić do rangi rezerwuaru taniej siły roboczej, a ostatecznie eksterminować. I postąpić tak wobec innych grup, które nie pasowały do czystego ideału czarodzieja. Czarodzieja nowej generacji. Postczłowieka. Każdy skrawek ziemi miał zostać podporządkowany Wielkiemu Porządkowi, Wielkiemu Sojuszowi, nawet doraźnie istniejące protektoraty czy kadłubowe państwa. Jayden czekał już jedynie na dzień, aż mieli przyjść pod jego drzwi. Ile miało wszak trwać, zanim ministerialna wierchuszka miała zrozumieć, że największą przeszkodą ku tym zamierzeniom miała stać się przeciwna temu inteligencja? Jedynie imitująca ichnie wzorce i stojąca kulturowo niżej od oświeconych czarodziejów. Ale mimo to niebezpieczna, bo wyróżniająca się z bezosobowego tłumu. Trwający konflikt posiadał więc zupełnie inny charakter niż dotychczasowe wojny. Stawką nie było już tylko terytorium, zasoby materialne, pozycja geopolityczna, ale również tożsamość. Tożsamość, którą należało chronić.
Odetchnął, czując, że chłód przeszedł do jego mięśni. Stojąc przed ruinami, zrozumiał, iż jego zadanie dopiero się rozpoczęło. Nie. To nie to miejsce. Nie mogło nim być. Smutne, zniszczone, osamotnione... Aż ciężko było uwierzyć, że kiedyś było tak szczęśliwe.
zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyspa
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness