Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness
Brzeg jeziora
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brzeg jeziora
Kamienista plaża przy jeziorze niemal w całości pokryta jest różnobarwnymi kamykami, które, według miejscowej legendy, są wypluwane przez potwora z Loch Ness jako drobny podarunek za skromne życie mieszkańców pobliskiej wioski. Przy wschodzie i zachodzie słońca plaża lśni tysiącami barw, tworząc swój naturalny pokaz świateł. Wśród nich znajduje się kilka z nich, które ponoć mają szczególną moc. Wierzy się, że kamień turkusowy, włożony na najwyższą półkę szafy, chroni dom przed bahankami; kamień purpurowy, zostawiony w szafce na buty, chroni domowników przed chochlikami kornwalijskimi, które uwielbiają kraść damskie obuwie; kamień karmazynowy, położony na kuchennym parapecie, strzeże dom przed plagą smutku.
By odnaleźć właściwy kamień, rzuć kością k100 (nie dolicza się bonusu za spostrzegawczość). Wyrzucenie wyniku 47 pozwala odnaleźć kamień turkusowy; wyrzucenie wyniku 73 pozwala odnaleźć kamień purpurowy; wyrzucenie wyniku 100 pozwala odnaleźć kamień karmazynowy.
By odnaleźć właściwy kamień, rzuć kością k100 (nie dolicza się bonusu za spostrzegawczość). Wyrzucenie wyniku 47 pozwala odnaleźć kamień turkusowy; wyrzucenie wyniku 73 pozwala odnaleźć kamień purpurowy; wyrzucenie wyniku 100 pozwala odnaleźć kamień karmazynowy.
Ta lokacja zawiera kości.
The member 'Pomona Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 75
'k100' : 75
Okrutnie mało miał ostatnio sposobności, by zażyć rozrywki. Życie w Londynie, w miarę jak nabierało tempa, traciło coraz więcej barw i w natłoku problemów nadspodziewanie łatwo zapomnieć, że każdy przebłysk szczęścia warto, a wręcz należy, hucznie celebrować. Kiedy więc otrzymał zaproszenie na czerwcowy ślub Herewarda i Eileen, po pierwszej chwili, w której ogarnęło go zdziwienie (i czyżby też wzruszył się nieco?) podjął zaraz decyzję, że po prostu musi tam być.
Przemierzał dystans dzielący go od tafli jeziora do krzeseł przygotowanych dla gości promieniejąc nie tylko wesołością, ale też dumą narodową. Jakże mógłby zmarnować taką okazję, skoro urządzali wesele w Szkocji tuż przy największym skarbie natury, jakim mógł pochwalić się ten kraj? Aldrich był zatem wystrojony w odświętny, nienoszony przez całe wieki pięciojardowy kilt z tartanu. Niemal zapomniał, że wciąż go ma, tak długo leżał porzucony na rzecz uzdrowicielskich szat na dnie szafy i zanim nadał się do ubrania trzeba go było porządnie wywietrzyć z zapachu naftaliny. Tkanina jednak nadal prezentowała się pięknie, krata przecinała się żywymi rodowymi kolorami: czerwienią i zielenią. Stroju McKinnona dopełniła biała koszula, bordowa kamizelka i marynarka w tym samym ciemnym kolorze, a także mucha, kraciasta zupełnie jak kilt. Z zadowoleniem zauważył, że kilku innych mężczyzn – na czele z samym panem młodym – zdecydowało się na ten przejaw ekstrawagancji w hołdzie tradycji.
Dzień był piękny, nawet gdyby – nie daj Merlinie – zerwała się wichura, a z nieba spadł grad wielkości kurzych jaj, był piękny i nic nie mogłoby zetrzeć uśmiechu z twarzy Aldricha, gdy uzdrowiciel czekał na rozpoczęcie ceremonii. W pamięci nadal miał dzień ślubu swojej siostry, choć minęło już wiele lat. Tak jak wtedy, otaczająca go sceneria nie mogła być radośniejsza. Powierzchnia jeziora była spokojna, od strony lasu zawiewało delikatnie niosąc świeży zapach drzew, a z tłumu utworzonego przez zebranych gości dochodziły wyłącznie śmiechy i wesołe powitania. Al także dostrzegł tam kilka znajomych twarzy, rozpoznał przyjaciół niewidzianych od miesięcy i tych, z którymi spotkał się wcale nie tak dawno. Chcąc znaleźć sobie jakieś miejsce, by nie sterczeć potem jak głupek pośrodku uroczej scenki, rozejrzał się za wolnym krzesłem w jednym z tylnych rzędów. Dostrzegłszy znajomy profil Charlene niedaleko miejsca, w którym zawisł jego wzrok, zrobił kilka kroków w jej kierunku i zajął miejsce obok.
- Panienka Leighton, oczom nie wierzę. – przywitał alchemiczkę zaczepnie. Zaczątek rozmowy zamarł mu jednak na ustach, gdy rozległa się muzyka. Jak urzeczony przyglądał się ceremonii, próbując dostrzec jak najwięcej zza głów innych gości. Niektóre z słów przysięgi zostały zagłuszone przez donośne wycieranie nosa jednej z mocno wzruszonych pań siedzących tuż przed nim, Aldrich był jednak szczerze poruszony tym, co zdołał już usłyszeć. Raźnie wstał, dołączył do oklasków nagradzających pierwszy pocałunek państwa młodych i, niewiele myśląc w ślad za innymi mężczyznami spróbował złapać wyrzucony przez Herewarda beret, wyciągając rękę wysoko nad głowę. Nie spieszyło mu się co prawda przed ołtarz, zabawa ta jednak była przywilejem wszystkich kawalerów, a jemu już dawno udzieliła się atmosfera zachęcająca do wszelkich głupot i beztroski.
Po jakimś czasie, wraz z resztą bliższych i dalszych znajomych Eileen i Herewarda, dołączył do wijącego się sznureczka gości czekających, by złożyć parze młodej życzenia. Gdy nadeszła jego kolej, ucałował policzki świeżo upieczonej pani Bartius i uścisnął rękę Herewarda, przyglądając się im z zachwytem, jakby widział ich po raz pierwszy w życiu.
- Niech wasza miłość nigdy nie zawiedzie, daje wam siłę i poczucie bezpieczeństwa. Cieszcie się sobą każdego dnia i oby przez wszystkie lata, które spędzicie razem, nie zabrakło wam szczęścia. Jestem pewien, że stworzycie wspaniałą rodzinę.
Po tych słowach na ręce pani młodej złożył niewielki płaski pakunek. Na prezent dla pary młodej wybrał jeden z obrazów swojej matki zachowanych z domu rodzinnego, subtelną akwarelę wyobrażającą brzeg Loch Ness, ten, na którym właśnie stali. Rozmiłowana w pejzażach malarka tak zaklęła malowidło, by pogoda uchwycona na nim zmieniała się wraz z tą panującą wokół domu, w którym obraz zawiśnie. Wiedząc, że odtąd to miejsce będzie im się kojarzyło z najważniejszym w życiu dniem, Aldrich uznał, że warto, by gdziekolwiek nie zamieszkają mieli je przy sobie, by jego widok przypominał im, gdzie zrobili ten pierwszy krok na wspólnej drodze.
Ustąpiwszy miejsca i głosu kolejnemu z gości, poczekał aż Charlene także pożyczy młodej parze wszystkiego najlepszego, zdeterminowany, mimo kompletnego braku zdolności tanecznych u nich obojga, dopilnować, by alchemiczka doceniła urok i żywotność prawdziwego szkockiego reela, do którego chyba już przygrywali gdzieś w pobliżu.
Przemierzał dystans dzielący go od tafli jeziora do krzeseł przygotowanych dla gości promieniejąc nie tylko wesołością, ale też dumą narodową. Jakże mógłby zmarnować taką okazję, skoro urządzali wesele w Szkocji tuż przy największym skarbie natury, jakim mógł pochwalić się ten kraj? Aldrich był zatem wystrojony w odświętny, nienoszony przez całe wieki pięciojardowy kilt z tartanu. Niemal zapomniał, że wciąż go ma, tak długo leżał porzucony na rzecz uzdrowicielskich szat na dnie szafy i zanim nadał się do ubrania trzeba go było porządnie wywietrzyć z zapachu naftaliny. Tkanina jednak nadal prezentowała się pięknie, krata przecinała się żywymi rodowymi kolorami: czerwienią i zielenią. Stroju McKinnona dopełniła biała koszula, bordowa kamizelka i marynarka w tym samym ciemnym kolorze, a także mucha, kraciasta zupełnie jak kilt. Z zadowoleniem zauważył, że kilku innych mężczyzn – na czele z samym panem młodym – zdecydowało się na ten przejaw ekstrawagancji w hołdzie tradycji.
Dzień był piękny, nawet gdyby – nie daj Merlinie – zerwała się wichura, a z nieba spadł grad wielkości kurzych jaj, był piękny i nic nie mogłoby zetrzeć uśmiechu z twarzy Aldricha, gdy uzdrowiciel czekał na rozpoczęcie ceremonii. W pamięci nadal miał dzień ślubu swojej siostry, choć minęło już wiele lat. Tak jak wtedy, otaczająca go sceneria nie mogła być radośniejsza. Powierzchnia jeziora była spokojna, od strony lasu zawiewało delikatnie niosąc świeży zapach drzew, a z tłumu utworzonego przez zebranych gości dochodziły wyłącznie śmiechy i wesołe powitania. Al także dostrzegł tam kilka znajomych twarzy, rozpoznał przyjaciół niewidzianych od miesięcy i tych, z którymi spotkał się wcale nie tak dawno. Chcąc znaleźć sobie jakieś miejsce, by nie sterczeć potem jak głupek pośrodku uroczej scenki, rozejrzał się za wolnym krzesłem w jednym z tylnych rzędów. Dostrzegłszy znajomy profil Charlene niedaleko miejsca, w którym zawisł jego wzrok, zrobił kilka kroków w jej kierunku i zajął miejsce obok.
- Panienka Leighton, oczom nie wierzę. – przywitał alchemiczkę zaczepnie. Zaczątek rozmowy zamarł mu jednak na ustach, gdy rozległa się muzyka. Jak urzeczony przyglądał się ceremonii, próbując dostrzec jak najwięcej zza głów innych gości. Niektóre z słów przysięgi zostały zagłuszone przez donośne wycieranie nosa jednej z mocno wzruszonych pań siedzących tuż przed nim, Aldrich był jednak szczerze poruszony tym, co zdołał już usłyszeć. Raźnie wstał, dołączył do oklasków nagradzających pierwszy pocałunek państwa młodych i, niewiele myśląc w ślad za innymi mężczyznami spróbował złapać wyrzucony przez Herewarda beret, wyciągając rękę wysoko nad głowę. Nie spieszyło mu się co prawda przed ołtarz, zabawa ta jednak była przywilejem wszystkich kawalerów, a jemu już dawno udzieliła się atmosfera zachęcająca do wszelkich głupot i beztroski.
Po jakimś czasie, wraz z resztą bliższych i dalszych znajomych Eileen i Herewarda, dołączył do wijącego się sznureczka gości czekających, by złożyć parze młodej życzenia. Gdy nadeszła jego kolej, ucałował policzki świeżo upieczonej pani Bartius i uścisnął rękę Herewarda, przyglądając się im z zachwytem, jakby widział ich po raz pierwszy w życiu.
- Niech wasza miłość nigdy nie zawiedzie, daje wam siłę i poczucie bezpieczeństwa. Cieszcie się sobą każdego dnia i oby przez wszystkie lata, które spędzicie razem, nie zabrakło wam szczęścia. Jestem pewien, że stworzycie wspaniałą rodzinę.
Po tych słowach na ręce pani młodej złożył niewielki płaski pakunek. Na prezent dla pary młodej wybrał jeden z obrazów swojej matki zachowanych z domu rodzinnego, subtelną akwarelę wyobrażającą brzeg Loch Ness, ten, na którym właśnie stali. Rozmiłowana w pejzażach malarka tak zaklęła malowidło, by pogoda uchwycona na nim zmieniała się wraz z tą panującą wokół domu, w którym obraz zawiśnie. Wiedząc, że odtąd to miejsce będzie im się kojarzyło z najważniejszym w życiu dniem, Aldrich uznał, że warto, by gdziekolwiek nie zamieszkają mieli je przy sobie, by jego widok przypominał im, gdzie zrobili ten pierwszy krok na wspólnej drodze.
Ustąpiwszy miejsca i głosu kolejnemu z gości, poczekał aż Charlene także pożyczy młodej parze wszystkiego najlepszego, zdeterminowany, mimo kompletnego braku zdolności tanecznych u nich obojga, dopilnować, by alchemiczka doceniła urok i żywotność prawdziwego szkockiego reela, do którego chyba już przygrywali gdzieś w pobliżu.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Aldrich McKinnon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 54
'k100' : 54
Śluby. Wielka miłość, spełnione marzenia, podniosła atmosfera. Odurzający zapach kwiatów wszelakich, grube ciotki w szeleszczących sukniach z tafty, ziewający wujkowie. Grajkowie i śpiewacy, maltretujący uszy wszystkich zgromadzonych. Wzruszające słowa, wywołujące spazmatyczny szloch u co wrażliwszych obserwatorów. Pan młody i pani młoda, wyfiokowani, cali w lokach i elegancji, sunący ku swemu przeznaczeniu tuż pod ołtarzem - i tuż przy przysiędze, gorzej od tej Wieczystej, bo właściwie z góry skazanej na śmiertelną porażkę. Cóż, Benjamin od jakiegoś czasu nie przepadał za tego typu ceremoniami. Odkąd połamano mu serce, całkowicie stracił zainteresowanie zachlewaniem mordy na weselach, których był przecież królem, wodzirejem, gwiazdą, zagrzewającą do dalszej zabawy, promykiem nadziei w mrokach zmęczenia, eliksirem pobudzającym, gdy co słabsi pokładali się już na suto zastawionych stołach. Pierwszy do zabawy, pierwszy do porwania panny młodej w tan, pierwszy do podnoszenia pana młodego i podrzucania go aż pod sufit. Dużo się zmieniło i dziś Wright pojawił się na ślubie Eileen i Herewarda jako cień samego siebie, cichy, trochę zdezorientowany i elegancki, ubrany w ten sam zestaw, który miał na sobie całkiem niedawno, podczas kompletnie nieudanego wieczoru z Minnie. Podobnie zaczesał włosy, wypastował nawet brodę, która kleiła się od jakiejś czarnej substancji i wyglądała jak zlepiony sadzą kłębek włosia - uważał się jednak za niezwykle zadbanego, chciał okazać szacunek gospodarzom a także nieco ich wesprzeć. I - siebie. Widokiem zgromadzonych przyjaciół, ich uśmiechów, i co najważniejsze, radości i przejęcia, wypisanego na twarzach bohaterów tego dnia. Przysięgę obserwował z dystansu, stojąc jak najdalej od ołtarza, by nikt nie widział jego posępnej miny. Miłość była przereklamowana, miłość zrównywała z ziemią i kopała, miłość zasiewała w sercu gorycz - nigdy nie przyniosła mu nic dobrego. Zdradziecka, podła, oślizgła; wzdrygnął się do swoich myśli, oddychając głębiej, gdy przed jego oczami doszło do kulminacyjnego momentu. Chciał, by było jak dawniej, by mógł pobiec pierwszy w kierunku państwa młodych, nokautując przy tym powolniejszych gości, by mógł uściskać Eileen i zarzucić rubasznym żartem dotyczącym nocy poślubnej - ale nie potrafił udawać aż takiej beztroski. Musiał jednak się jakoś rozbudzić, pokazać, że się cieszy - bo cieszył się, mimo wszystko - przywdział więc na twarzy uśmiech i ruszył przez tłum kręcący się za plecami Herewarda, chcący złapać jego filuterny berecik. Przystanął na środku podekscytowanego zgromadzenia i wyciągnął rękę, chcąc spróbować pochwycić przedmiot, wypełniając tradycję, którą zawsze uwielbiał. Zawsze łapał meloniki, tiary i muszki, był wyrośniętym chłopakiem i nie obawiał się sprzedać rywalom kopniaka, lecz dziś podchodził do tej konkurencji pokojowo.
Tak samo jak do życzeń - gdy w końcu przyszła jego kolej, nie mówił zbyt wiele. Pochylił się nad Eileen, przytulając ją z całych sił i mimowolnie podnosząc ją nieco do góry, a później to samo zrobił z Herewardem, nieco ostrożniej, by przypadkiem majtanie nogami w powietrzu nie podwiało jego fikuśnego stroju. - Bądźcie bezpieczni. I szczęśliwi. Na tyle, na ile można - powiedział w swoim nowym, benjaminowym stylu, kiwając z powagą głową, po czym westchnął ciężko - ze wzruszeniem - oddalając się w bok, by dać miejsce reszcie bardziej rozentuzjazmowanego tłumu złożyć swoje, z pewnością lepsze, życzenia. Dopiero po kilku krokach zorientował się, że za pazuchą eleganckiej, przyciasnej szaty, trzyma drobny prezent. Własnoręcznie - potwornie nieporadnie - wyciosane z drewna figurki Eileen i Herewarda. Niewielkie, z niezachowanymi proporcjami (głowa Eileen była wielkości stopy Herewarda), z wyrzeźbionymi sercami i inicjałami obydwojga małżonków. Udało mu się nawet odpowiednio zabarwić kolor czupryny Bartiusa, lecz rudy barwnik spłynął w dół, sprawiając, że Bartius posiadał także rudą klatkę piersiową oraz lewą nogę. Głowy figurek ozdobił zasuszonymi stokrotkami, które nieco się już wymięły. Poprawił to, co poprawić mógł, po czym odłożył cichcem prezent tuż obok pozostałych podarunków, ewakuując się w rejony, w których mógł bezpieczniej emanować swą niecodzienną posępnością.
Tak samo jak do życzeń - gdy w końcu przyszła jego kolej, nie mówił zbyt wiele. Pochylił się nad Eileen, przytulając ją z całych sił i mimowolnie podnosząc ją nieco do góry, a później to samo zrobił z Herewardem, nieco ostrożniej, by przypadkiem majtanie nogami w powietrzu nie podwiało jego fikuśnego stroju. - Bądźcie bezpieczni. I szczęśliwi. Na tyle, na ile można - powiedział w swoim nowym, benjaminowym stylu, kiwając z powagą głową, po czym westchnął ciężko - ze wzruszeniem - oddalając się w bok, by dać miejsce reszcie bardziej rozentuzjazmowanego tłumu złożyć swoje, z pewnością lepsze, życzenia. Dopiero po kilku krokach zorientował się, że za pazuchą eleganckiej, przyciasnej szaty, trzyma drobny prezent. Własnoręcznie - potwornie nieporadnie - wyciosane z drewna figurki Eileen i Herewarda. Niewielkie, z niezachowanymi proporcjami (głowa Eileen była wielkości stopy Herewarda), z wyrzeźbionymi sercami i inicjałami obydwojga małżonków. Udało mu się nawet odpowiednio zabarwić kolor czupryny Bartiusa, lecz rudy barwnik spłynął w dół, sprawiając, że Bartius posiadał także rudą klatkę piersiową oraz lewą nogę. Głowy figurek ozdobił zasuszonymi stokrotkami, które nieco się już wymięły. Poprawił to, co poprawić mógł, po czym odłożył cichcem prezent tuż obok pozostałych podarunków, ewakuując się w rejony, w których mógł bezpieczniej emanować swą niecodzienną posępnością.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
Krajobraz który zastała po pojawieniu się w Szkocji był naprawdę przepiękny, i w przeciwieństwie do dnia w którym uczestniczyła w zabawie na sankach, już nie był śnieżny. Eileen i Hereward wybrali cudowną, niemal bajkową scenerię na tak podniosłe wydarzenie w ich życiu. Charlene miała nadzieję że nic, nawet anomalie, nie zmąci tego dnia. Przyjemnie było zobaczyć, że nawet w tych niepewnych czasach ludzie wciąż potrafią być szczęśliwi i kochać się. Chciała być częścią tego pięknego wydarzenia i móc zobaczyć, jak dwójka członków Zakonu Feniksa na przekór wszystkiemu mówi sobie „tak”.
Przygotowała się starannie, zakładając jedną ze swoich ładniejszych sukienek i zaplatając długie, jasne włosy w warkocz dookoła głowy. Zielone oczy błyszczały z podekscytowaniem, gdy rozglądała się dookoła, przyglądając się innym gościom i szukając sobie miejsca. Widziała inne znajome twarze, na ślubie pojawiło się wielu członków Zakonu Feniksa, którzy tak jak ona chcieli zobaczyć to wydarzenie.
Usiadła w jednym z dalszych rzędów, czekając na rozpoczęcie się ceremonii. Nie była w swoim życiu na zbyt wielu ślubach, ale była ciekawa tego, i zastanawiała się, czy jej samej też będzie kiedyś dane przeżyć własny. Czy w jej życiu pojawi się jakiś wyjątkowy mężczyzna, któremu będzie mogła oddać swoje serce? W pierwszych latach po Hogwarcie była tak zajęta kursem alchemicznym i nauką animagii, że zupełnie przegapiła ten etap, kiedy wiele jej koleżanek zakochiwało się i zakładało rodziny, podczas gdy ona pochylała się nad kociołkiem lub próbowała zmusić swoje ciało do przemiany w zwierzę. Za niecałe dwa tygodnie miała skończyć dwadzieścia trzy lata i wciąż była samotna.
Ale teraz jej znajoma animagini znalazła swoją drugą połowę, co Charlie uważała za niezwykle romantyczne.
Wtedy jednak usłyszała tuż obok znajomy głos i zobaczyła Aldricha McKinnona, uzdrowiciela z Munga, z którym łączyły ją dość specyficzne relacje.
- Dzień dobry, panie McKinnon – odpowiedziała mu w podobnym tonie, wspominając przelotnie niezbyt fortunny początek znajomości kiedy zaczęła alchemiczny kurs, ale przez te pięć lat, gdy czasem mieli okazję się spotykać na korytarzach Munga lub w alchemicznej pracowni gdy przychodził po eliksiry, zdołali nawiązać nić porozumienia. – Oryginalny strój. Widzę, że kultywujemy tradycję? – zapytała, gdy usiadł obok, ale na jej twarzy pojawił się uśmiech, bo to było urocze że część obecnych tu mężczyzn postanowiło oddać cześć szkockiej tradycji i ubrało się w sposób charakterystyczny dla tego regionu, choć zapewne nietypowy dla ogółu społeczeństwa w którym mężczyźni nosili spodnie. Ona sama pochodziła natomiast z Kornwalii, podobnie jak panna młoda, która niedługo później pojawiła się, prowadzona przez swojego ojca w stronę swojego już-za-chwilę męża.
Eileen wyglądała przepięknie w zwiewnej sukni z roślinnymi motywami, a sama przysięga była naprawdę wzruszająca, choć Charlie musiała mocno wyciągać szyję, by zobaczyć coś ponad głowami gości siedzących przed nią. Później z pewnym rozrzewnieniem przyłączyła się do oklasków, razem z innymi świętując stanie się panny Wilde panią Bartius i początek nowego, małżeńskiego życia tej dwójki.
Tak jak część innych kobiet (w tym, ku jej wielkiemu zdumieniu, sama profesor Bagshot!), podjęła próbę złapania bukietu panny młodej, choć raczej nie wierzyła w przesądy ani w to, by w najbliższym czasie był jej pisany jakiś poryw serca.
Później udała się w ich stronę, by poczekać na swoją kolej do złożenia świeżemu małżeństwu życzeń.
- To był naprawdę wspaniały ślub – przyznała z zachwytem, gdy już stanęła naprzeciwko nich. – Życzę wam, by kolejne dni waszego wspólnego życia były równie piękne i magiczne jak ten. Oby było ich jak najwięcej, niech wasza miłość trwa na przekór tym gorszym chwilom. – Oboje byli w Zakonie Feniksa, a więc byli świadomi, że na świecie nie dzieje się dobrze. Mimo to Charlie pragnęła wierzyć w szczęśliwe zakończenia i naprawdę życzyła im żeby ta miłość trwała jak najdłużej. Uśmiechnęła się i złożyła im życzenia, po których wręczyła symboliczny prezent, drobny upominek do ich przyszłego rodzinnego gniazda.
Później oddaliła się na bok, znów zauważając McKinnona w jego szkockim wdzianku, w jakim nigdy nie widywała go w Mungu.
- Powinieneś kiedyś przyjść tak do pracy - powiedziała wciąż tym nieco zaczepnym, ale w gruncie rzeczy przyjaznym tonem, kiedy pojawiła się obok. – Czy wybierasz się na tańce? – zapytała nieoczekiwanie chwilę później, bo mimo swojego całkowitego braku umiejętności tanecznych tak naprawdę miała ogromną ochotę uczestniczyć w zabawie, i była ciekawa, czy ktoś, kogo również nie posądzała o wybitne umiejętności w tym zakresie miał zamiar się tam zjawić.
Przygotowała się starannie, zakładając jedną ze swoich ładniejszych sukienek i zaplatając długie, jasne włosy w warkocz dookoła głowy. Zielone oczy błyszczały z podekscytowaniem, gdy rozglądała się dookoła, przyglądając się innym gościom i szukając sobie miejsca. Widziała inne znajome twarze, na ślubie pojawiło się wielu członków Zakonu Feniksa, którzy tak jak ona chcieli zobaczyć to wydarzenie.
Usiadła w jednym z dalszych rzędów, czekając na rozpoczęcie się ceremonii. Nie była w swoim życiu na zbyt wielu ślubach, ale była ciekawa tego, i zastanawiała się, czy jej samej też będzie kiedyś dane przeżyć własny. Czy w jej życiu pojawi się jakiś wyjątkowy mężczyzna, któremu będzie mogła oddać swoje serce? W pierwszych latach po Hogwarcie była tak zajęta kursem alchemicznym i nauką animagii, że zupełnie przegapiła ten etap, kiedy wiele jej koleżanek zakochiwało się i zakładało rodziny, podczas gdy ona pochylała się nad kociołkiem lub próbowała zmusić swoje ciało do przemiany w zwierzę. Za niecałe dwa tygodnie miała skończyć dwadzieścia trzy lata i wciąż była samotna.
Ale teraz jej znajoma animagini znalazła swoją drugą połowę, co Charlie uważała za niezwykle romantyczne.
Wtedy jednak usłyszała tuż obok znajomy głos i zobaczyła Aldricha McKinnona, uzdrowiciela z Munga, z którym łączyły ją dość specyficzne relacje.
- Dzień dobry, panie McKinnon – odpowiedziała mu w podobnym tonie, wspominając przelotnie niezbyt fortunny początek znajomości kiedy zaczęła alchemiczny kurs, ale przez te pięć lat, gdy czasem mieli okazję się spotykać na korytarzach Munga lub w alchemicznej pracowni gdy przychodził po eliksiry, zdołali nawiązać nić porozumienia. – Oryginalny strój. Widzę, że kultywujemy tradycję? – zapytała, gdy usiadł obok, ale na jej twarzy pojawił się uśmiech, bo to było urocze że część obecnych tu mężczyzn postanowiło oddać cześć szkockiej tradycji i ubrało się w sposób charakterystyczny dla tego regionu, choć zapewne nietypowy dla ogółu społeczeństwa w którym mężczyźni nosili spodnie. Ona sama pochodziła natomiast z Kornwalii, podobnie jak panna młoda, która niedługo później pojawiła się, prowadzona przez swojego ojca w stronę swojego już-za-chwilę męża.
Eileen wyglądała przepięknie w zwiewnej sukni z roślinnymi motywami, a sama przysięga była naprawdę wzruszająca, choć Charlie musiała mocno wyciągać szyję, by zobaczyć coś ponad głowami gości siedzących przed nią. Później z pewnym rozrzewnieniem przyłączyła się do oklasków, razem z innymi świętując stanie się panny Wilde panią Bartius i początek nowego, małżeńskiego życia tej dwójki.
Tak jak część innych kobiet (w tym, ku jej wielkiemu zdumieniu, sama profesor Bagshot!), podjęła próbę złapania bukietu panny młodej, choć raczej nie wierzyła w przesądy ani w to, by w najbliższym czasie był jej pisany jakiś poryw serca.
Później udała się w ich stronę, by poczekać na swoją kolej do złożenia świeżemu małżeństwu życzeń.
- To był naprawdę wspaniały ślub – przyznała z zachwytem, gdy już stanęła naprzeciwko nich. – Życzę wam, by kolejne dni waszego wspólnego życia były równie piękne i magiczne jak ten. Oby było ich jak najwięcej, niech wasza miłość trwa na przekór tym gorszym chwilom. – Oboje byli w Zakonie Feniksa, a więc byli świadomi, że na świecie nie dzieje się dobrze. Mimo to Charlie pragnęła wierzyć w szczęśliwe zakończenia i naprawdę życzyła im żeby ta miłość trwała jak najdłużej. Uśmiechnęła się i złożyła im życzenia, po których wręczyła symboliczny prezent, drobny upominek do ich przyszłego rodzinnego gniazda.
Później oddaliła się na bok, znów zauważając McKinnona w jego szkockim wdzianku, w jakim nigdy nie widywała go w Mungu.
- Powinieneś kiedyś przyjść tak do pracy - powiedziała wciąż tym nieco zaczepnym, ale w gruncie rzeczy przyjaznym tonem, kiedy pojawiła się obok. – Czy wybierasz się na tańce? – zapytała nieoczekiwanie chwilę później, bo mimo swojego całkowitego braku umiejętności tanecznych tak naprawdę miała ogromną ochotę uczestniczyć w zabawie, i była ciekawa, czy ktoś, kogo również nie posądzała o wybitne umiejętności w tym zakresie miał zamiar się tam zjawić.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
The member 'Charlene Leighton' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Lorraine uwielbiała śluby. Nie wiedziała czy to jej dusza organizatora czy po prostu to emanujące wszędzie szczęście, ale naprawdę uwielbiała śluby. Te szlacheckie były zwykle wymuszone i Prewettówna znała naprawdę mało par, które brały ślub tylko dlatego, że naprawdę się kochały. Sama była jedną z tych zakochanych po uszy w swoim mężu i wiedziała jak wielkie to szczęście mieć obok kogoś takiego. W końcu kilka dni temu świętowali kolejną rocznicę ich własnego ślubu, ale dla Lorraine to wszystko było jakby zaledwie dzień wcześniej. Może to był także powód dla którego tak bardzo uwielbiała śluby? Bo przecież nie zapomina się tego jedynego, najważniejszego dnia w życiu. Emocje jakie się czuje, uczucia, które dominują. Lorraine nie mogła być bardziej szczęśliwa, że może towarzyszyć swoim przyjaciołom właśnie w tym dniu. Być świadkiem najpiękniejszego momentu w ich życiu, a już w szczególności gdy wszystko inne spada im na ramiona. Potrzebowali tego. Nie tylko by powiedzieć o swojej miłości przed wszystkimi, którzy są dla nich ważni, ale przede wszystkim by wiedzieć, że co by się nie działo i jakby się nie działo… będą należeć tylko do siebie. Lorraine doskonale wiedziała jakie to szczęście każdego dnia czuć właśnie takie oparcie w drugim człowieku. To był piękny dzień na ślub, a ceremonia sama w sobie po prostu zachwycała. Gdyby nie fakt, że przez lata nauczyła się trzymać wszystkie emocje na wodzy to zwyczajnie by się rozpłakała. Ubrana w fioletową jak bez suknię spoglądała na młode małżeństwo. Było jej smutno, że nie mogli dzisiejszego dnia zabrać dzieci ze sobą, ale obawiała się, że taka ilość ludzi i emocji mogłaby źle wpłynąć na ich problem z magią. Nadal ją to mocno poruszało. W końcu powinni być tylko dziećmi, a nie martwić się magią, która tak naprawdę jeszcze przez jakiś czas nie powinna ich dotyczyć. Wiedziała jednak, że w domu mają najlepszą opiekę, a będzie jeszcze wiele okazji by śmiało cieszyć się obecnością dosłownie wszystkich obecnych. Jej wzrok pomknął ku mężowi, który w nowym fraku prezentował się niesamowicie przystojnie. Już kilka lat dzielą ze sobą życie, a zdarzało się, że nadal zaskakiwała ją jego twarz, poważna mina, a nawet kilka drobnych zmarszczek koło kącików ust. Dzisiaj wiedziała, że wszyscy będą radośni i uśmiechnięci. Widząc to jaką miłością darzą się nowożeńcy po prostu nie dało się inaczej. Gdy ceremonia dobiegła końca Lorraine podeszła do męża zawijając się szczelniej w szalu, który zarzuciła sobie na ramiona. - To była przepiękna ceremonia kochani, a reszta pięknego życia jeszcze przed wami. - odparła jeszcze do słów wypowiedzianych przez męża i uśmiechnęła się szeroko. Wiedziała, że jeszcze niejednokrotnie dzisiejszego wieczoru się spotkają aby wspólnie bawić się, tańczyć, pić i śmiać, ale teraz mieli zamiar dać im chwile na przywitanie się z każdym z gości. Wszyscy dzisiaj chcieli pogratulować im początku reszty życia. Wspaniałego życia i tego była w zupełności pewna.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Jay ekscytował się od samego rana. Albo nocy. Albo w sumie to tygodnia, chociaż koniec roku szkolnego wymagał jego uwagi, nie dało się jednak ukryć, że coś niezwykle radowało profesora. Każdy mógł dostrzec ten błysk w oku i energię, która na nowo wstąpiła do zmarnowanego ostatnimi czasy astronoma. Zupełnie jakby sam miał się żenić, chociaż był jedynie i aż gościem. Nic więc dziwnego, że lekcje zdawały się mijać w zastraszającym tempie nie tylko dla niego, ale również jego podopiecznych. Chyba wszyscy huczeli o nadchodzącej wielkimi krokami uroczystości. W tym całym rozgardiaszu Vane był absolutnie nieświadomy jednej ważnej sprawy, która miała sprawić, że niedługo całe jego życie znów miało runąć na kolana. Być może nawet mocniej i gwałtowniej niż wcześniej. Nie miał absolutnie zielonego pojęcia, że jego kuzynka już nigdy nie miała napisać mu niegrzecznego listu, który łaskawie wysyłała raz na rok. Jej karcące spojrzenie, które posyłała ku jego brodzie miało pozostać jedynie zapisanym w myślosiewni wspomnieniem. Od kilku dni niezwykle okrutnym. Nic nie miało być takie jak poprzednio, jednak jak na razie JJ korzystał z błogiej nieświadomości, zamierzając obtańczyć wszystkie zaproszone panny, rywalizując o to z Cyrusem. A przygotować do tego wydarzenia nie było końca. Ani początku. Evey stanęła na wysokości zadania i wepchnęła Jaydena w wyjściowy garnitur, twierdząc, że lepszego na oczy nie widziała. W nieco mugolskim stroju Vane czuł się przez chwilę jak w innym świecie, chociaż jego codzienne ubrania nie różniły się, aż tak diametralnie. Mimo wszystko endorfiny uderzające mu do głowy sprawiły, że wszystko postrzegał inaczej. Nawet wiecznie protekcjonalny Heweliusz nie miał zastrzeżeń do jego gustownego, acz odbiegającego nieco od magicznej formy ubioru. W ostatnim momencie złapał jeszcze prezent dla pary młodej i pocałował w czoło siostrę, zmierzając w kierunku Doliny Godryka, gdzie miał bardzo ważne zadanie - odebranie swojej partnerki. Teleportując się pod dom Peony, oczywiście źle obliczył odległość i wylądował po drugiej stronie czarodziejskiej wioski. Musiał podpytać o drogę jakąś zaskoczoną starszą właścicielkę poletka krzycząco-skaczących ziemniaków, w którym wylądował. Idąc we wskazanym kierunku, wciąż czuł jakby piekielne warzywa go śledziły i odwracał się kilka razy, by sprawdzić czy aby na pewno nie podążały jego śladem. Musiał podpytać o nie koniecznie Pomonę czy mogły zagrażać życiu i zdrowiu. Próbując jeszcze jakoś doprowadzić się do porządku i nie zawieść starań Evey, zapukał do drzwi znajomego domu, mając nadzieję, że nie przerazi swoim wyglądem Peony. Czuł, że cieszył się z jednej strony i stresował, chociaż kompletnie nie miał pojęcia czym. Gdy usłyszał po drugiej stronie poruszenie, wyprostował się, jednak drzwi otworzył mu chłopiec. Z którym do momentu pojawienia się jego mamy mierzyli się spojrzeniami, by uśmiechać się szeroko do pani domu jak gdyby nigdy nic.
- Uciekajmy stąd szybko. Czuję, że gonią mnie skaczące ziemniaki - mruknął nieco przejęty, chociaż tak naprawdę bardziej denerwował się obecnością towarzyszki. Dotarli na miejsce, gdzie wszyscy gromadzili się już nad brzegiem jeziora, by być częścią wspaniałej chwili. Niestety w połowie wzruszającej ceremonii, coś wrzasnęło w kieszeni astronoma, a Jayden z zaskoczeniem zauważył przeklętego ziemniaka, który wystawał i obserwował wszystkich dokoła zmarszczoną twarzą. Profesor szybko sięgnął po paskudne warzywo i rzucił do jeziora, udając, że nic nie miało miejsca. Prócz tego małego incydentu wszystko przebiegało zgodnie z planem i gdy nastąpiła końcowa część, jako pierwszy zaczął klaskać i krzyczeć - chociaż o wiele lepiej niż osadzony już na dnie jeziora ziemniak. Podczas ustawiania się do długiej kolejki znalazł Cyrusa, z którym oczywiście nie omieszkał wszcząć dyskusji na temat ich badań nad odnalezionym chondrytem.
- No, nie wiem, Eileen. Dalej uważam, że odbieranie mi przyjemności łapania bukietu jest zatrważające. Gdzie kierownik tego obiektu? - rzucił z udawanym przekąsem, gdy dotarł już do państwa młodych. Gromadzący się za jego plecami ludzie jednak również domagali się chwili z rudowłosymi szczęśliwcami, dlatego też nie przedłużał, by zaraz przejść do części, dla której stał w kolejce. - Będzie lśnił tak długo jak długo będziecie się kochać - powiedział, łapiąc po jednej dłoni świeżych małżonków i wkładając w nie opakowanie z oszlifowanym meteorytem, po czym mrugnął do Eileen i odsunął się z Peony, by zrobić miejsce pozostałym chętnym do złożenia życzeń. I chociaż było mu żal, że nie mógł łapać bukietu, zdecydował się spróbować walczyć o beret. Nawet jeśli przy Benie wyglądał jak karzełek.
- Uciekajmy stąd szybko. Czuję, że gonią mnie skaczące ziemniaki - mruknął nieco przejęty, chociaż tak naprawdę bardziej denerwował się obecnością towarzyszki. Dotarli na miejsce, gdzie wszyscy gromadzili się już nad brzegiem jeziora, by być częścią wspaniałej chwili. Niestety w połowie wzruszającej ceremonii, coś wrzasnęło w kieszeni astronoma, a Jayden z zaskoczeniem zauważył przeklętego ziemniaka, który wystawał i obserwował wszystkich dokoła zmarszczoną twarzą. Profesor szybko sięgnął po paskudne warzywo i rzucił do jeziora, udając, że nic nie miało miejsca. Prócz tego małego incydentu wszystko przebiegało zgodnie z planem i gdy nastąpiła końcowa część, jako pierwszy zaczął klaskać i krzyczeć - chociaż o wiele lepiej niż osadzony już na dnie jeziora ziemniak. Podczas ustawiania się do długiej kolejki znalazł Cyrusa, z którym oczywiście nie omieszkał wszcząć dyskusji na temat ich badań nad odnalezionym chondrytem.
- No, nie wiem, Eileen. Dalej uważam, że odbieranie mi przyjemności łapania bukietu jest zatrważające. Gdzie kierownik tego obiektu? - rzucił z udawanym przekąsem, gdy dotarł już do państwa młodych. Gromadzący się za jego plecami ludzie jednak również domagali się chwili z rudowłosymi szczęśliwcami, dlatego też nie przedłużał, by zaraz przejść do części, dla której stał w kolejce. - Będzie lśnił tak długo jak długo będziecie się kochać - powiedział, łapiąc po jednej dłoni świeżych małżonków i wkładając w nie opakowanie z oszlifowanym meteorytem, po czym mrugnął do Eileen i odsunął się z Peony, by zrobić miejsce pozostałym chętnym do złożenia życzeń. I chociaż było mu żal, że nie mógł łapać bukietu, zdecydował się spróbować walczyć o beret. Nawet jeśli przy Benie wyglądał jak karzełek.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Czerwiec minął jej niesamowicie szybko. Nim w ogóle zdążyła się obejrzeć już był za połową, a kilka dni później drzewa zmieniały swoje barwy przygotowując się na lipcowe upały. Czas biegł nieubłaganie i Sprout miała wrażenie, że to właśnie te najlepsze i najcieplejsze miesiące mijają najszybciej. W maju dużo się działo w świecie czarodziei; chociaż nie brała w tym wszystkim czynnego udziału, a ludzie, których znała w większości byli bezpieczni to jednak odczuła to tak jak odczuwa się duchotę w powietrzu zaraz przed burzą. To uczucie kiedy naprawdę chcesz coś zrobić żeby było dobrze, pomóc tym, którzy sami sobie nie mogą pomóc, a jedynie czekasz na kolejny zwrot sytuacji. Tym bardziej ucieszyła się gdy Vane zaprosił ją na ślub przyjaciółki. Sama Peony za dobrze jej nie znała chociaż obie mieszkały w Dolinie Godryka i tak naprawdę miały dość dużo ze sobą wspólnego. Śluby zawsze pobudzały nadzieje, pokazywały, że jest coś jeszcze na co warto czekać nawet i całe życie. Peony swój ślub także wspomina jako piękny bo przecież dopiero po czasie wszystko prysnęło jak bańka mydlana burząc ten jej idealny obraz małżeństwa. To wcale nie znaczyło, że była przeciwna związkom i ślubom. Nie zmieniło się jej spostrzeganie na takie rzeczy i z uśmiechem na ustach patrzyła na szczęście innych osób naprawdę mając nadzieje, że ten dzień będzie początkiem najpiękniejszej drogi w ich życiu. Zanim przed jej drzwiami pojawił się Jay, Peony dobrała sukienkę stosowną do uroczystości i spięła włosy. To była idealna pora roku na śluby, a słońce tylko ją w tym utwierdzało. Rozkloszowana sukienka w duże różowe piwonie nie tylko nadawała się na ślub, ale także podkreślała jej przywiązanie nie tylko do natury, ale także do własnego imienia. Słysząc kołatanie do drzwi krzyknęła do syna by otworzył i poprosił Jaya by chwile jeszcze na nią zaczekał. Jako matka nie miała zbyt wielu okazji do strojenia się dlatego po prostu po drodze straciła rachubę czasu. Po kilku minutach była już gotowa i z uśmiechem witała mężczyznę przed drzwiami. - Ziemniaki? - powtórzyła za nim zaskoczona, ale nie chcąc już drążyć zmierzwiła tylko włosy synowi i powtórzyła, że za dziesięć minut przyjdą dziadkowie i się nim zajmą. Gdy dotarli na miejsce nie mogła się nie zachwycić. Wszystko wyglądało naprawdę pięknie, a i sama ceremonia przebiegała w harmonii i spokoju. Właściwie to do czasu… widząc jak jej partner wyciąga z kieszeni ziemniaka i wyrzuca go do jeziora z zaskoczenia aż parsknęła śmiechem. Pokiwała głową w końcu rozumiejąc o co chodziło z tymi ziemniakami. - To po prostu ziemniaki ninja – odparła wzruszając ramionami jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie i wróciła spojrzeniem do odbywającej się ceremonii. Kiedy wszystko się skończyło i podeszli złożyć młodej parze serdeczne życzenia Peony z uśmiechem powtórzyła prawdopodobnie to czego życzyli już wszyscy inni. - Przede wszystkim życzę wam by miłość tylko kwitła – odparła by zaraz odejść na bok i przyszykować się do łapania bukietu. Nie wiedziała czemu, ale wydawało się to dla niej przezabawne choć raczej miała małe szanse na to by go złapać.
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Peony Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
Cóż, trzeba przyznać, że bycie zaproszonym na ślub niejako "przy okazji" było odrobinkę dziwne, aczkolwiek Florence nie miała zamiaru wybrzydzać. Kiedy tylko Florean oświadczył jej, że jego znajoma bierze ślub i ma w związku z tym dla nich zamówienie, ale także chciałaby, aby stawili się tam jako goście, Flo na początku zamierzała odmówić. Jej zdaniem nie była z państwem młodych w na tyle bliskich stosunkach, żeby pojawiać się na tak podniosłej uroczystości, jaką było zawarcie związku małżeńskiego. Dodatkowo bała się, że swoją miną (która to już przecież od dłuższego czasu była raczej skwaszona i przygnębiona) mogłaby kogoś przestraszyć. Zamierzała jednak jak najlepiej przyłożyć się do wykonania tortu lodowego, który mieli za zadanie zrobić z Floreanem. Bardzo lubiła śluby, chociaż nie miała okazji bywać na wielu. Lubiła jednak tę atmosferę, kiedy mogła bez przeszkód obserwować, jak dwa serca w końcu łączą się, by bić w jednym rytmie. Dlatego do zadania podeszła nad wyraz poważnie - a nad planami i dekoracjami spędziła długie godziny. Chciała bowiem dołożyć swoją cegiełkę do tej uroczystości, zachwycić gości, sprawić, by uroczystość była najpiękniejszą na świecie. I w miarę jak powstawały kolejne plany, jak dobierane były kolejne smaki, Florence przyłapała się na tym, że jednak pragnęła się na tym weselu pojawić. Potrzebowała z resztą jakiejś odskoczni, chciała się nieco rozerwać - nawet jeśli czyjś ślub z jednej strony przypominał jej o tym, że sama niedawno została porzucona.
Od tamtej chwili nerwówka stała się więc podwójna. Załatwianie odświętnych ubrań, załatwienie wolnego, załatwianie zamówienia - Florence niemal nie spała, w ciągu kilku ostatnich dni biegając z miejsca w miejsce i kończąc ostatnie sprawy. Bała się, czy tort na pewno się spodoba - i nawet mimo zapewnień Eileen, że jest dokładnie taki, jaki sobie wymarzyła, Flo ciągle zastanawiała się, czy mogła zrobić coś lepiej.
Kiedy w końcu nadszedł moment ceremonii, Florence, ubrana w jasną sukienkę, która kolorem nie gryzła się (a wręcz podkreślała) z jej rozpuszczonymi, pastelowo różowymi włosami, pojawiła się na miejscu uroczystości w towarzystwie Floreana a także Josepha (tego drugiego zaciągnęła tu w charakterze swojej osoby towarzyszącej!). Przywitała się z każdym, znajomym jak i nieznajomym. Tak jak podejrzewała, sam ślub wywołał w niej mieszane, ale bardzo silne uczucia. Kiedy patrzyła na Eileen, piękną, roześmianą, spoglądającą na pana młodego z bezgraniczną miłością w oczach... zwyczajnie jej zazdrościła. Sama miała już ponad dwadzieścia siedem lat, a wciąż nosiła swoje panieńskie nazwisko. I chociaż po ostatnim rozstaniu trochę się do związków zniechęciła... to jednak mimo wszystko czuła tę palącą zazdrość. Zaraz jednak skarciła się w myślach. Ech, zaczynała myśleć jak jakaś zgorzkniała, stara panna...
Pobiła się z myślami jeszcze przez kilka chwil, jednakże nim doszło do momentu, w którym państwo młodzi przypieczętowali swój związek pocałunkiem, na twarzy Florence pojawił się uśmiech, którego to zamierzała się trzymać aż do końca tego dnia. Musiała pokorzystać trochę z życia, pobawić się na weselu, w końcu po to tutaj przyszła. Posłała nawet Joeyowi znaczące spojrzenie - zamierzała go wyciągnąć później na parkiet, tak samo jak Florka. Kiedy w tłum panien został rzucony wianek, Florence również spróbowała go chwycić - chyba bardziej ku hołdzie tradycji, niż z przekonania, że faktycznie coś by dało, gdyby go pochwyciła. A potem przyszła pora na życzenia. Czuła się nieco niezręcznie, w końcu nie znała Eileen ani Herewarda zbyt blisko... z całego serca jednak życzyła im jak najlepiej.
- Moi mili. Jestem tylko prostą dziewczyną, prowadzącą z bratem lodziarnię na Pokątnej... więc i moje życzenia nie będą zbyt wyniosłe - zaczęła, nieco plącząc się w słowach, kiedy to podeszła do pary młodej i ujęła dłonie pani Bartius - Życzę wam, żeby każdy z nadchodzących dni był przepełniony słodyczą i ciepłem. Skoro los zaprowadził was aż tutaj, musi to coś oznaczać. Opiekujcie się sobą, pamiętajcie, by wspierać się nawzajem. Nie ma nic gorszego, niż pozostawienie osoby, którą kochasz w samotności - być może przez te życzenia przedzierało się trochę intencji, których życzyłaby samej sobie... uważała jednak, że oni także powinni to usłyszeć. Florence na koniec jedynie uśmiechnęła się i obdarowała najpierw pannę młodą a potem pana młodego delikatnym uściskiem i wręczyła im również dość pękaty pakunek - krył on w sobie prezent, z którego była z bratem szczególnie dumna. Był to miękki, puchaty i bardzo dobrze trzymający ciepło koc, który posiadał dodatkowe, niezwykłe cechy. Jedną z nich była rozciągliwość - w zależności od tego, ile osób pragnęło ułożyć się pod nim, nakrycie powiększało swoją wielkość aż do rozmiarów pozwalających na spokojny sen aż sześciu osobom. Druga cecha zaś była raczej czysto wizualna, jednak to chyba ona najbardziej złapała Florence za serce: koc nie posiadał konkretnego wzoru - na jego powierzchni pojawiały się srebrzyste sylwetki patronusów osób, dla których stanowił w danym momencie okrycie. Florence miała nadzieję, że posłuży on im długie lata. Posłała więc młodym jeszcze jeden serdeczny uśmiech i odeszła na bok, dając innym sposobność na złożenie życzeń.
Od tamtej chwili nerwówka stała się więc podwójna. Załatwianie odświętnych ubrań, załatwienie wolnego, załatwianie zamówienia - Florence niemal nie spała, w ciągu kilku ostatnich dni biegając z miejsca w miejsce i kończąc ostatnie sprawy. Bała się, czy tort na pewno się spodoba - i nawet mimo zapewnień Eileen, że jest dokładnie taki, jaki sobie wymarzyła, Flo ciągle zastanawiała się, czy mogła zrobić coś lepiej.
Kiedy w końcu nadszedł moment ceremonii, Florence, ubrana w jasną sukienkę, która kolorem nie gryzła się (a wręcz podkreślała) z jej rozpuszczonymi, pastelowo różowymi włosami, pojawiła się na miejscu uroczystości w towarzystwie Floreana a także Josepha (tego drugiego zaciągnęła tu w charakterze swojej osoby towarzyszącej!). Przywitała się z każdym, znajomym jak i nieznajomym. Tak jak podejrzewała, sam ślub wywołał w niej mieszane, ale bardzo silne uczucia. Kiedy patrzyła na Eileen, piękną, roześmianą, spoglądającą na pana młodego z bezgraniczną miłością w oczach... zwyczajnie jej zazdrościła. Sama miała już ponad dwadzieścia siedem lat, a wciąż nosiła swoje panieńskie nazwisko. I chociaż po ostatnim rozstaniu trochę się do związków zniechęciła... to jednak mimo wszystko czuła tę palącą zazdrość. Zaraz jednak skarciła się w myślach. Ech, zaczynała myśleć jak jakaś zgorzkniała, stara panna...
Pobiła się z myślami jeszcze przez kilka chwil, jednakże nim doszło do momentu, w którym państwo młodzi przypieczętowali swój związek pocałunkiem, na twarzy Florence pojawił się uśmiech, którego to zamierzała się trzymać aż do końca tego dnia. Musiała pokorzystać trochę z życia, pobawić się na weselu, w końcu po to tutaj przyszła. Posłała nawet Joeyowi znaczące spojrzenie - zamierzała go wyciągnąć później na parkiet, tak samo jak Florka. Kiedy w tłum panien został rzucony wianek, Florence również spróbowała go chwycić - chyba bardziej ku hołdzie tradycji, niż z przekonania, że faktycznie coś by dało, gdyby go pochwyciła. A potem przyszła pora na życzenia. Czuła się nieco niezręcznie, w końcu nie znała Eileen ani Herewarda zbyt blisko... z całego serca jednak życzyła im jak najlepiej.
- Moi mili. Jestem tylko prostą dziewczyną, prowadzącą z bratem lodziarnię na Pokątnej... więc i moje życzenia nie będą zbyt wyniosłe - zaczęła, nieco plącząc się w słowach, kiedy to podeszła do pary młodej i ujęła dłonie pani Bartius - Życzę wam, żeby każdy z nadchodzących dni był przepełniony słodyczą i ciepłem. Skoro los zaprowadził was aż tutaj, musi to coś oznaczać. Opiekujcie się sobą, pamiętajcie, by wspierać się nawzajem. Nie ma nic gorszego, niż pozostawienie osoby, którą kochasz w samotności - być może przez te życzenia przedzierało się trochę intencji, których życzyłaby samej sobie... uważała jednak, że oni także powinni to usłyszeć. Florence na koniec jedynie uśmiechnęła się i obdarowała najpierw pannę młodą a potem pana młodego delikatnym uściskiem i wręczyła im również dość pękaty pakunek - krył on w sobie prezent, z którego była z bratem szczególnie dumna. Był to miękki, puchaty i bardzo dobrze trzymający ciepło koc, który posiadał dodatkowe, niezwykłe cechy. Jedną z nich była rozciągliwość - w zależności od tego, ile osób pragnęło ułożyć się pod nim, nakrycie powiększało swoją wielkość aż do rozmiarów pozwalających na spokojny sen aż sześciu osobom. Druga cecha zaś była raczej czysto wizualna, jednak to chyba ona najbardziej złapała Florence za serce: koc nie posiadał konkretnego wzoru - na jego powierzchni pojawiały się srebrzyste sylwetki patronusów osób, dla których stanowił w danym momencie okrycie. Florence miała nadzieję, że posłuży on im długie lata. Posłała więc młodym jeszcze jeden serdeczny uśmiech i odeszła na bok, dając innym sposobność na złożenie życzeń.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Florence Fortescue' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 23
'k100' : 23
Z początku zrobiło mi się smutno na myśl o ślubie - przypomniał mi się mój własny, niedoszły. Przez cały dzień chodziłem smętny, próbując sobie wmówić, że przeszłość to przeszłość i nie ma sensu się nią zadręczać. Tylko jak można się nie zadręczać w takiej sytuacji? Postanowiłem, jak zwykle w takich momentach, oddać się w wir pracy. A pracy było dużo: przede wszystkim zima zelżała i ludzie przypomnieli sobie o istnieniu lodziarni, poza tym zobowiązałem się razem z Florence zrobić pyszny tort weselny. W końcu poczułem się lepiej, uświadamiając sobie, że cudze szczęście nie może mnie dołować - to jest wielce nieodpowiednie. Dlatego też zacząłem wyczekiwać tego dnia z większym entuzjazmem, a kiedy w końcu nadszedł, obudziłem się z samego rana i przetransportowałem na miejsce tort. Potem wróciłem do mieszkania, żeby się przygotować. Ubrałem się w swoją nową wyjściową szatę, uszytą specjalnie dla mnie przez Solene (poprzednią zjadły mole, to był wystarczający dowód na to jak często wychodzę z domu). Chyba nigdy nie miałem na sobie czegoś tak eleganckiego, ale czułem się w tym wyjątkowo dobrze, pomimo ciemnych i stonowanych barw. Zresztą tradycyjnie ubrałem kolorowe skarpetki (tym razem żółte) i równie kolorową poszetkę - dzięki tym niewielkim dodatkom prezentowałem się zupełnie jak ja, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie.
Kiedy już się upiększyłem (a robiłem to chyba dłużej niż Florence, bo paradoksalnie to ja zawsze byłem większym modnisiem w naszej rodzinie) i moja siostra również ubrała się w przepiękną suknię, teleportowaliśmy się na miejsce. Trochę się bałem, że przez anomalie wylądujemy po pas w jeziorze, ale na szczęście nic takiego się nie stało. Przywitałem się z Josephem i, który miał dzisiaj być osobą towarzyszącą Florence i... cóż, miałem nadzieję, że tak będzie częściej. Flo zasługiwała na szczęście w miłości, a Joseph był według mnie dobrym kandydatem!
Usiadłem w jednym ze środkowych rzędów, obserwując z pewną dozą melancholii przysięgę małżeńską. Uśmiechnąłem się, kiedy się skończyła tymi znanymi podniosłymi słowami i ustawiłem się z Flo w kolejce do składania życzeń. Trochę dziwnie się czułem ze świadomością, że trzy czwarte gości należy do Zakonu, a Flo nie ma o tym pojęcia, ale starałem się tę myśl schować gdzieś głęboko. To miał być wesoły dzień, zamierzałem się bawić, a nie smucić. Wstałem, kiedy Hereward miał rzucić beret - jakoś wątpiłem w to, że uda mi się go złapać, refleks nigdy nie był moją dobrą stroną, ale co mi szkodziło wziąć udział w zabawie. Też wyciągnąłem rękę, żeby go złapać! A potem ruszyłem do państwa młodych, powiedzieć im parę miłych słów.
- Lepiej bym tego nie ujął - powiedziałem, zerkając na siostrę, kiedy skończyła składać życzenia, choć wyczułem w nich odrobinę jej własnych nieszczęść. - Jestem przekonany, że stworzycie wspaniałą rodzinę - dodałem, bo Eillen była tak ciepłą osobą, a Hereward tak dobrym człowiekiem, że innego scenariusza w ogóle nie brałem pod uwagę. Uściskałem ich jeszcze na koniec - biedni, zostaną zgniecieni przez tych wszystkich gości. Chciałem jeszcze dodać, że będą nam dawać przykład, ale w porę ugryzłem się w język - jakim nam, Zakonnikom? Florence mogłaby uznać tę wypowiedź za podejrzaną. Miałem nadzieję, że prezent przypadnie im do gustu - ja sam chciałem wybrać ten koc, który jeszcze śpiewał, ale Florence kategorycznie się na niego nie zgodziła. Nie wiedziała, że miałem zamiar po niego wrócić - wręczę go komuś innemu przy najbliższej okazji, albo po prostu zostawię sobie.
Kiedy już się upiększyłem (a robiłem to chyba dłużej niż Florence, bo paradoksalnie to ja zawsze byłem większym modnisiem w naszej rodzinie) i moja siostra również ubrała się w przepiękną suknię, teleportowaliśmy się na miejsce. Trochę się bałem, że przez anomalie wylądujemy po pas w jeziorze, ale na szczęście nic takiego się nie stało. Przywitałem się z Josephem i, który miał dzisiaj być osobą towarzyszącą Florence i... cóż, miałem nadzieję, że tak będzie częściej. Flo zasługiwała na szczęście w miłości, a Joseph był według mnie dobrym kandydatem!
Usiadłem w jednym ze środkowych rzędów, obserwując z pewną dozą melancholii przysięgę małżeńską. Uśmiechnąłem się, kiedy się skończyła tymi znanymi podniosłymi słowami i ustawiłem się z Flo w kolejce do składania życzeń. Trochę dziwnie się czułem ze świadomością, że trzy czwarte gości należy do Zakonu, a Flo nie ma o tym pojęcia, ale starałem się tę myśl schować gdzieś głęboko. To miał być wesoły dzień, zamierzałem się bawić, a nie smucić. Wstałem, kiedy Hereward miał rzucić beret - jakoś wątpiłem w to, że uda mi się go złapać, refleks nigdy nie był moją dobrą stroną, ale co mi szkodziło wziąć udział w zabawie. Też wyciągnąłem rękę, żeby go złapać! A potem ruszyłem do państwa młodych, powiedzieć im parę miłych słów.
- Lepiej bym tego nie ujął - powiedziałem, zerkając na siostrę, kiedy skończyła składać życzenia, choć wyczułem w nich odrobinę jej własnych nieszczęść. - Jestem przekonany, że stworzycie wspaniałą rodzinę - dodałem, bo Eillen była tak ciepłą osobą, a Hereward tak dobrym człowiekiem, że innego scenariusza w ogóle nie brałem pod uwagę. Uściskałem ich jeszcze na koniec - biedni, zostaną zgniecieni przez tych wszystkich gości. Chciałem jeszcze dodać, że będą nam dawać przykład, ale w porę ugryzłem się w język - jakim nam, Zakonnikom? Florence mogłaby uznać tę wypowiedź za podejrzaną. Miałem nadzieję, że prezent przypadnie im do gustu - ja sam chciałem wybrać ten koc, który jeszcze śpiewał, ale Florence kategorycznie się na niego nie zgodziła. Nie wiedziała, że miałem zamiar po niego wrócić - wręczę go komuś innemu przy najbliższej okazji, albo po prostu zostawię sobie.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Brzeg jeziora
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness