Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness
Brzeg jeziora
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brzeg jeziora
Kamienista plaża przy jeziorze niemal w całości pokryta jest różnobarwnymi kamykami, które, według miejscowej legendy, są wypluwane przez potwora z Loch Ness jako drobny podarunek za skromne życie mieszkańców pobliskiej wioski. Przy wschodzie i zachodzie słońca plaża lśni tysiącami barw, tworząc swój naturalny pokaz świateł. Wśród nich znajduje się kilka z nich, które ponoć mają szczególną moc. Wierzy się, że kamień turkusowy, włożony na najwyższą półkę szafy, chroni dom przed bahankami; kamień purpurowy, zostawiony w szafce na buty, chroni domowników przed chochlikami kornwalijskimi, które uwielbiają kraść damskie obuwie; kamień karmazynowy, położony na kuchennym parapecie, strzeże dom przed plagą smutku.
By odnaleźć właściwy kamień, rzuć kością k100 (nie dolicza się bonusu za spostrzegawczość). Wyrzucenie wyniku 47 pozwala odnaleźć kamień turkusowy; wyrzucenie wyniku 73 pozwala odnaleźć kamień purpurowy; wyrzucenie wyniku 100 pozwala odnaleźć kamień karmazynowy.
By odnaleźć właściwy kamień, rzuć kością k100 (nie dolicza się bonusu za spostrzegawczość). Wyrzucenie wyniku 47 pozwala odnaleźć kamień turkusowy; wyrzucenie wyniku 73 pozwala odnaleźć kamień purpurowy; wyrzucenie wyniku 100 pozwala odnaleźć kamień karmazynowy.
Ta lokacja zawiera kości.
Chociaż przez chwilę było trochę cieplej dzięki temu jak było sucho, to dziwna atmosfera zapanowała wokół nich gdy tylko ciemnowłosa rozświetliła mroki nocy swoją różdżką. Nagle zmroziła jej ramiona i nawet alkohol w jej żyłach nie rozgrzewał jej odpowiednio, aby to zniwelować. Objęła ramię jedną ręką, kuląc się odrobinę, ale różdżką nadal świeciła, żeby Elora mogła się łatwiej przebrać. Chociaż tyle z tego było. Nie miała pojęcia co to jest za przedziwny chłód, ale strasznie jej się to nie podobało. Zwłaszcza, że nie do końca wiedziała czy powinna w ogóle wstawać, patrząc na stan jej biednej nogi i straszną panikę, która się pojawiła w jej oczach. I jeszcze to zmarnowane winko... Panie, dlaczego nie oszczędziłeś wina! Przecież mogło teraz tak cudownie uśmierzyć ból, a teraz mieszało się z krwią, równie czerwoną co barwa słodko-kwaśnego trunku, którego pragnął jej biedny żołądek i jej smutne serce. Zmarnowane galeony... Tyle biednych galeonów.
W końcu jej głowa zaczęła trochę myśleć i zamiast tak strasznie panikować, złapała za swój płaszcz, który leżał niedaleko na mokrych kamieniach i okryła nim nagie ramiona. Powoli powracał do niej typowy dla niej sceptyzm. Po co ona w ogóle właziła do tej wody? Urażona duma, pff. Co za głupota. Teraz umierała przez to jak strasznie się zraniła! Chociaż właściwie w rzeczywistości rana ta nie była wcale głęboka ani specjalnie straszna, trafiła na jeden z mniejszych kawałków i zapewne nie wymagał on nawet interwencji medyka. Ale co z tego, była krew, było strasznie, ciemno i w ogóle. - Gdyby nie te kamulce to bym przecież poszła! Ale tu jest strasznie, wbijają mi się w tyłek. - Warknęła pod nosem z niezadowoleniem. O, wychodziła z niej zwyczajowa maruda, aż krzywiła swój piegowaty nos. Chyba trzeźwiała, a to bardzo źle, bo zaraz zacznie się ból głowy i więcej marudzenia. Pewnie będzie się z tego śmiała już niedługo, ale na razie nie było jej do śmiechu. Raczej było jej zimno i niewygodnie.
Z pomocą Elorki w końcu się ubrała. Włożyła spodnie na tyłek, uważając na zawiniętą nogę, później bluzkę i na koniec płaszcz. Już było nieco lepiej, ale nadal sytuacja wydawała się ciężka. 4
- Co teraz? - spytała niepewnie. Jakby bez przekonania...
W końcu jej głowa zaczęła trochę myśleć i zamiast tak strasznie panikować, złapała za swój płaszcz, który leżał niedaleko na mokrych kamieniach i okryła nim nagie ramiona. Powoli powracał do niej typowy dla niej sceptyzm. Po co ona w ogóle właziła do tej wody? Urażona duma, pff. Co za głupota. Teraz umierała przez to jak strasznie się zraniła! Chociaż właściwie w rzeczywistości rana ta nie była wcale głęboka ani specjalnie straszna, trafiła na jeden z mniejszych kawałków i zapewne nie wymagał on nawet interwencji medyka. Ale co z tego, była krew, było strasznie, ciemno i w ogóle. - Gdyby nie te kamulce to bym przecież poszła! Ale tu jest strasznie, wbijają mi się w tyłek. - Warknęła pod nosem z niezadowoleniem. O, wychodziła z niej zwyczajowa maruda, aż krzywiła swój piegowaty nos. Chyba trzeźwiała, a to bardzo źle, bo zaraz zacznie się ból głowy i więcej marudzenia. Pewnie będzie się z tego śmiała już niedługo, ale na razie nie było jej do śmiechu. Raczej było jej zimno i niewygodnie.
Z pomocą Elorki w końcu się ubrała. Włożyła spodnie na tyłek, uważając na zawiniętą nogę, później bluzkę i na koniec płaszcz. Już było nieco lepiej, ale nadal sytuacja wydawała się ciężka. 4
- Co teraz? - spytała niepewnie. Jakby bez przekonania...
In all the good times
I find myself longing for change
and in the bad times
I fear myself
I find myself longing for change
and in the bad times
I fear myself
Morie Cunningham
Zawód : redaktorka Proroka Codziennego
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
don't underestimate
the seductive power of
a decent vocabulary
the seductive power of
a decent vocabulary
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jej głowa pracowała bardzo powoli i bardzo opornie. Oczywiście naturalnym rozwiązaniem wydawała by się teleportacja, gdyby tylko nie te przeklęte anomalie. Przez nie był to dość ryzykowany biznes, a już szczególnie w stanie, w jakim teraz się obydwie znajdowały. Nawet ona nie wydawała się być na tyle szalona aby tego spróbować.
Oczywiście w ostateczności mogły spróbować doczołgać się do ostatniego pubu, w którym były i tam skorzystać z kominka, ale na razie nawet nie wspominała o tym Morie, którą zdawał się ogarniać zły nastrój. Czuła się trochę winna za to co przytrafiło się jej koleżance, ale nie bardzo miała ochotę usłyszeć to od niej samej, bo mogłoby to doprowadzić tylko do niepotrzebnej sprzeczki, a tych z upartymi ślizgonami już trochę odbyła.
Zazwyczaj byli irytujący, a co jeżeli na dodatek mieli przy tym racje?
- Mogłabym wysłać patronusa do brata, on mógłby nas zgarnąć- zaproponowała, niezbyt jednak przekonana do tego rozwiązania. Pół biedy gdyby wiadomość dotarła do jej brata Henry'ego, gdyby jednak padło na najstarszego z nich, Charlesa, znowu musiałaby słuchać jego niekończących się tyrad i pouczeń, strofowań za zachowanie, które nie przystają młodej dziewczynie. Nie była w stanie świadomie narażać się na podobne upierdliwości.
I pomyśleć, że mogła zainwestować w świstoklika do domu, myślała już o tym nawet wcześniej, tylko jakoś nigdy nie potrafi zmotywować się w porę. Zawsze mądra tylko po szkodzie i tak przez całe życie.
- Och, wiem, wiem!- w nagłym przebłysku na nowo wysunęła różdżkę i machnęła nią, przez chwilę wpatrując się wyczekująco w linie pobliskiego lasu. Nic się jednak nie wydarzyło, na co mina szybko jej zrzedła.- Niech to by chochliki porwały. Takie zadupie, że nawet Błędny tu nie dociera, no nie wierzę.
Mruknęła pod nosem i na powrót przysiadła na kamieniu, bezradnie opierając zaplecione ramiona na kolanach. Dopadało ją już znużenie, które w połączeniu z chwilowym odrętwieniem, pozbawiało ją resztek motywacji. Wiedziała, że dalsze pozostanie tu jest jak najbardziej złym pomysłem.
Po chwili siedzenia w ciszy wyrwało się jej rozdzierająco ziewnięcie.
- Nie wierzę, że to mówię, bo to się dobrze nie skończy, ale mogę cię p-o.. - nie zdążyła dokończyć zdania, kiedy nagle poderwało ją na nogi donośne trąbnięcie i jaskrawy blask z bliźniaczych reflektorów. Przez chwilę trwała tak oślepiona i ogłuszona, nie bardzo będąca w stanie bronić się, nawet gdyby bardzo tego chciała.
Nic co chciało by ją zaatakować w tej chwili, nie odnalazłoby w niej trudnego celu.
Drugie trąbnięcie, które właściwie nie powinno w niczym tu omóc, a raczej wręcz przeciwnie, zdawało się jednak przywrócić ją do życia.
- A jednak!- zadowolona, ruszyła w stronę koleżanki, aby jej jako pierwszej pomóc wdrapać się po schodkach do środka.- I lepiej żeby nas było stać na dwa bilety, nie inaczej nie wiem na ile uda nam się ugrać coś na słodkie oczka, które ledwo widzą.
Wyszeptała do ucha czarnowłosej z chichotem, czując jak nagle wraca do niej humor. Była pewna, że ma przy sobie dostatecznie dużo pieniędzy, aby stać je było na dostanie się do jej domu, a w drodze mogą się nawet zapewne zdrzemnąć.
Musiały tylko jeszcze przetrwać szaleńcze bujanie..
|| zt x2
Oczywiście w ostateczności mogły spróbować doczołgać się do ostatniego pubu, w którym były i tam skorzystać z kominka, ale na razie nawet nie wspominała o tym Morie, którą zdawał się ogarniać zły nastrój. Czuła się trochę winna za to co przytrafiło się jej koleżance, ale nie bardzo miała ochotę usłyszeć to od niej samej, bo mogłoby to doprowadzić tylko do niepotrzebnej sprzeczki, a tych z upartymi ślizgonami już trochę odbyła.
Zazwyczaj byli irytujący, a co jeżeli na dodatek mieli przy tym racje?
- Mogłabym wysłać patronusa do brata, on mógłby nas zgarnąć- zaproponowała, niezbyt jednak przekonana do tego rozwiązania. Pół biedy gdyby wiadomość dotarła do jej brata Henry'ego, gdyby jednak padło na najstarszego z nich, Charlesa, znowu musiałaby słuchać jego niekończących się tyrad i pouczeń, strofowań za zachowanie, które nie przystają młodej dziewczynie. Nie była w stanie świadomie narażać się na podobne upierdliwości.
I pomyśleć, że mogła zainwestować w świstoklika do domu, myślała już o tym nawet wcześniej, tylko jakoś nigdy nie potrafi zmotywować się w porę. Zawsze mądra tylko po szkodzie i tak przez całe życie.
- Och, wiem, wiem!- w nagłym przebłysku na nowo wysunęła różdżkę i machnęła nią, przez chwilę wpatrując się wyczekująco w linie pobliskiego lasu. Nic się jednak nie wydarzyło, na co mina szybko jej zrzedła.- Niech to by chochliki porwały. Takie zadupie, że nawet Błędny tu nie dociera, no nie wierzę.
Mruknęła pod nosem i na powrót przysiadła na kamieniu, bezradnie opierając zaplecione ramiona na kolanach. Dopadało ją już znużenie, które w połączeniu z chwilowym odrętwieniem, pozbawiało ją resztek motywacji. Wiedziała, że dalsze pozostanie tu jest jak najbardziej złym pomysłem.
Po chwili siedzenia w ciszy wyrwało się jej rozdzierająco ziewnięcie.
- Nie wierzę, że to mówię, bo to się dobrze nie skończy, ale mogę cię p-o.. - nie zdążyła dokończyć zdania, kiedy nagle poderwało ją na nogi donośne trąbnięcie i jaskrawy blask z bliźniaczych reflektorów. Przez chwilę trwała tak oślepiona i ogłuszona, nie bardzo będąca w stanie bronić się, nawet gdyby bardzo tego chciała.
Nic co chciało by ją zaatakować w tej chwili, nie odnalazłoby w niej trudnego celu.
Drugie trąbnięcie, które właściwie nie powinno w niczym tu omóc, a raczej wręcz przeciwnie, zdawało się jednak przywrócić ją do życia.
- A jednak!- zadowolona, ruszyła w stronę koleżanki, aby jej jako pierwszej pomóc wdrapać się po schodkach do środka.- I lepiej żeby nas było stać na dwa bilety, nie inaczej nie wiem na ile uda nam się ugrać coś na słodkie oczka, które ledwo widzą.
Wyszeptała do ucha czarnowłosej z chichotem, czując jak nagle wraca do niej humor. Była pewna, że ma przy sobie dostatecznie dużo pieniędzy, aby stać je było na dostanie się do jej domu, a w drodze mogą się nawet zapewne zdrzemnąć.
Musiały tylko jeszcze przetrwać szaleńcze bujanie..
|| zt x2
Elora Wright
Zawód : Opiekunka testrali
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
„If ‚why’ was the first and last question, then ‚because i was curious to see what would happen’ was the first and last answer.”
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jezioro szeptało. Niosło ciche śpiewy w języku wodnych istot zaklętych w granicach szkockiego rozlewiska, pieczętując atmosferę tajemniczości i mistycyzmu. Unoszące się nad nieprzeniknioną taflą opary mgielne sunęły wolno, niemalże leniwie chcąc otulić szczelnym płaszczem najdalszy zakątek Loch Ness, kryjąc jego tajemnice pod powierzchnią. Nic dziwnego, że tak wiele legend krążyło wokół niego, a wielu śmiałków próbowało odkryć sekrety czyhające na każdego z otwartymi ramionami. Mało kto wiedział, że wpadając w objęcia smutnego jeziora, nie można było wrócić. Mugole, czarodzieje, czarownice, wszyscy okraszeni jego urokiem nie potrafili odwrócić wzroku i ginęli w ciszy zapomniani przez świat. Przepadali, by już nigdy nie powrócić. Dlaczego więc Loch Ness ocaliło dwójkę dzieci, która nie zamierzała pozbawiać się słodkiego zwycięstwa i pozwoliła na liźnięcie przygody nasyconej ciekawością? Morgoth przykucnął na brzegu, sięgając po jeden z kamieni zdobiących linię graniczną między wodą a lądem. Przyglądając się różnym barwieniu malutkiego głazu, oddalił się duchem, przypominając sobie swój pierwszy pobyt nad szkockim jeziorem. Bo był już tutaj niczym w zapomnianym śnie. Wiele lat temu wraz z matką, ojcem i siostrą. Zaproszeni na polowanie z okazji kończących się wakacji stawili się na wezwanie jak wiele znamienitych rodzin, by celebrować ostatnie promienie zachodzącego słońca, które niknąć miało za horyzontem. Jednak dla dziecka ten dzień wydawał się nigdy nie kończyć, a spędzając czas z bliskimi, chciało się, by trwał po wsze czasy. Yaxleyowi wydawało się i teraz, że dostrzega przejrzyste sylwetki osób wraz z ich głosami, które również roznosiły się krótkim echem w jego pamięci. Znał to miejsce. Znał je dokładnie, chociaż nie pojawił się tam nigdy później. Pchany przez kolejne dni życia nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze powróci do Loch Ness i stanie na wybrzeżu złożonym z kolorowych kamieni. W końcu nie Szkocja była jego domem, to nie tu rozgrywały się najważniejsze chwile w całej dwudziestodwuletniej egzystencji. A jednak coś prozaicznego, powierzchownie błahego ściągnęło go tu z powrotem, by zamknąć pewien rozdział. Wszak tu się właśnie rozpoczął i właśnie tu miał się skończyć. Nieświadome przyszłości dzieci zaklęły w jednym z kamyków coś o wiele potężniejszego od otaczającej je na co dzień magii. Zaklęły obietnicę, której zerwanie okazało się trudniejsze niż mogły się spodziewać.
- Zawsze z łatwością znajdowałaś te idealne - rzucił, nie odwracając się, a jedynie badając spojrzeniem fakturę kamyka. Nie musiał patrzeć, by wyczuć jej obecność i zdać sobie sprawę, że zapach pomarańczy nie brał się znikąd. Woń ciepła niesiona delikatnym powiewem wiatru przebijała się nawet przez aromat jeziornego mułu. Charakterystyczna nie dała się pomylić z niczym innym. Morgoth znał ją na pamięć, wyuczając się każdej jej nuty przez spędzone z kobietą lata. Wpierw, gdy była dziewczynką, a później zmieniała się na przestrzeni każdego mijającego roku. Kawałek skały pięknie wyrzeźbiony przez wody czasu. - Dla mnie nie było to takie proste. Szukałem godzinami, by wrócić z pustymi rękami. Dostrzegłaś to i po prostu oddałaś mi jeden z nich - kontynuował, nie czekając na odpowiedź zwrotną. Mówiąc to, pozwolił sobie na krótki uśmiech, gdy pewna infantylność wspomnienia sprzed lat zapanowała w jego umyśle. Wtedy wszystko było takie proste. Podarunek w postaci pięknego kamienia, prośba, by nigdy się z nim nie rozstawał i obietnica, że gdziekolwiek się uda, dokądkolwiek trafi, będzie go miał przy sobie. Co dziwniejsze nie złamał danego słowa, pozwalając na to, by wygładzony jeziornymi wodami odłamek skały zrodzony z ziemi znajdował miejsce na szafce w szkolnym dormitorium. Leżał tam siedem długich lat, zajmując miejsce tuż obok opasłego tomu świadczącego o smokach i historii ich poznawania. Później jego towarzystwo było czymś naturalnym i zdawało się czasem, że bez ciężaru ów pamiątki czuł się nieswojo. Zupełnie jakby brak kamienia w zasięgu jego wzroku odbierał mu zdolność trzeźwego myślenia. Nie wierzył w totemy ani symbole. Był człowiekiem logiki, rozumu i nauki, lecz ten kamień, ten amulet przypominający mu o tamtym dniu pozwalał mu na pewnego rodzaju sentyment. Mając go przy sobie, czuł się chłopcem ruszającym wkrótce do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Lecz nie był już dzieckiem, a nauki pobrał już dawno temu. Morgoth wypuścił z dłoni trzymany egzemplarz, pozwalając, by ten wmieszał się w setki mu podobnych. Dopiero wtedy podniósł się powoli i odwrócił, by natrafić na znajomą twarz schowaną pod charakterystyczną woalką. Stała między nadbrzeżnymi drzewami w milczeniu, obserwując dawnego towarzysza zabaw. - Pamiętasz, co mi wtedy powiedziałaś? - spytał, nie odrywając od niej spojrzenia i robiąc kilka kroków w jej stronę. Czy miała w pamięci słowa, które mu przekazała wraz z kamieniem? - Tym razem nie wybrałaś idealnego okazu. - Jego głos nigdy taki nie był w stosunku do niej. Brakło mu łagodności i zrozumienia. A jednak kryło się za nim coś więcej. Coś, co nie było złością czy nawet obojętnością. Było smutkiem i żalem. Tym razem się pomyliłaś. Dlaczego jednak? Mówił o tym, co działo się teraz? Mówił o sobie? A może o wszystkim na raz? Cokolwiek jednak to było, to spotkanie nie miało przebiegać w tej samej atmosferze co dziecięce zabawy sprzed lat. - Nie powinnaś była wracać.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Serce stanęło na kilka uderzeń, gdy na parapecie okna dostrzegła znajomą sowę. Podświadomie czuła, co czeka ją po odwiązaniu świstka pergaminu; wiedziała to i nosiła tę wiedzę w sercu, odkąd opuściła gmach opery, nie po raz pierwszy czując się jak oszustka. Parszywe widmo wyrzutów sumienia dopadło ją tuż po tym, jak obdarzyła Morgotha ostatnim spojrzeniem. Wilki śpiewają jedynie wtedy, gdy są wygłodniałe. Słowa zawisły między nimi niczym niewypowiedziana groźba. Wypaliły swoje piętno gdzieś w głębi duszy Nephthys, przenikając ciało czymś dziwnym, nieokreślonym. Nie odwróciła wtedy spojrzenia, a być może powinna była. Powinna to była zrobić za każdym razem. Tak, jak powinna była odprawić jego sowę, nie odczytując nawet listu. A jednak to zrobiła. Odwinęła świstek, a w gardle zaschło, gdy z pakunku wypadł kamyk. Obróciła go w dłoni i na krótką chwilę raz jeszcze znalazła się w Szkocji, w dniu, w którym wcisnęła go Morgothowi do ręki. Na szczęście. Miał wyjechać wtedy do Hogwartu, a choć zazdrościła mu tego tak, jak niczego innego na świecie, życzyła mu powodzenia. Tyle mogła zrobić; być cichym kibicem na trybunach w trzecim rzędzie. Wymusiła na nim obietnicę, że będzie pisał i wszystko dokładnie jej opowie; więcej było w tym wszystkim śmiechu, niźli faktycznej groźby, ale z jakiegoś powodu jej usłuchał, a jego listy wciąż trzymała schowane w pudełku. Artefakt życia, które mogłaby mieć, gdyby nie była sobą. Wówczas jednak grudniowe spotkanie nad brzegiem tego samego jeziora nie musiałoby mieć miejsca, a jednak postanowiła się tam zjawić. Czując, po co ją tu wezwał. Raz jeszcze mieli się pożegnać, czyż nie to oznaczał odesłany kamień? Definitywny koniec; ile razy mieli je jeszcze przeżywać? Ile razy się żegnać, aż w końcu powiedzą sobie „do widzenia” na zawsze? Tak naprawdę nie byli w stanie, bo dopóty dopóki była w Anglii, mieli się widywać, rozdrapując raz za razem rany, które ledwo miały szansę się zabliźnić. Sprawiedliwość niejedno miała imię, a tym razem postanowiła ich opuścić.
Przystanęła w niedalekiej odległości od brzegu, owinięta połami szaty w kolorze amarantu. Wiatr, który niósł znad wody zapach jeziora, burzył jej włosy, a te niczym czarna pajęczyna tańczyły, jak im podmuch zagrał. Doskonale wiedziała, że Morgoth zdaje sobie sprawę z jej obecności, chociaż jeszcze nic nie powiedziała. Przez chwilę pozwoliła sobie na kontemplację; tyle lat minęło, a całe to miejsce wyglądało niemal dokładnie tak, jak to sobie zapamiętała. W garści ściskała kamień, który jej wysłał, mimo że nieopodal leżało wiele podobnych. A jednak ten jeden miał szczególne znaczenie. Niczym zaklęty amulet, przypominał o czymś. Kolejna obietnica do puli tych, które sobie złożyli, a których nie powinni byli składać. Słabi i naiwni, robili to wtedy nie mając pojęcia, co będzie kiedyś. Choć oboje myśleli o tym dużo, nie musząc nawet ubierać tych nieokreślonych jeszcze, nieukształtowanych pragnień w słowa, nie mieli do końca pojęcia tego, na co się pisali, chociaż przecież wychowanie stawiało im reguły jasne i klarowne. Wszystko wydawało się jednak dużo łatwiejsze w teorii, a życie zweryfikowało wiele poglądów. Nephthys nie zmieniła zdania co do tego, co czuła względem rodziny; tego nie byłaby w stanie zmienić nigdy. Wtedy, gdy zjechali się tutaj wszyscy na polowanie, przepełniała ją zwykła, prosta radość. Dzień był piękny, ona spędziła go miło. Ale czy gdyby wiedziała, do czego wszystkie te miłe dni spędzone w towarzystwie Yaxleya kiedyś doprowadzą, wciąż byłaby natenczas tak beztroska? Przymknęła oczy, kiedy zaczął mówić. Ściskając w ręku kamyk tak mocno, że wbijał się boleśnie w dłoń, cofnęła się na chwilę w czasie. Do momentu, kiedy wystarczyło być. Czuła podświadomie, co dzisiaj nastąpi. Mogła odgadnąć każde słowo, które padnie, które paść powinno i przede wszystkim musiało. I chociaż druzgoczące poczucie końca dławiło w gardle, cichy głosik podpowiadał, że tak musi być.
- Przyniósł ci szczęście? - Zapytała nieoczekiwanie, dając tym samym do zrozumienia, że pamiętała, co mu wtedy powiedziała. Często słowa między nimi były zbędne; kiedy już jednak padały, zawsze miały jakieś szczególne znaczenie, dlatego pamięć o nich pielęgnowała z pewnym namaszczeniem. Cieszyło ją, że nie mogła dostrzec jego twarzy. Tak było łatwiej; gdy stał tyłem, gdy nie musiała konfrontować się z jego spojrzeniem, które było niczym bezdenne odmęty jeziora przed nimi. Które, chociaż zmieniło się na przestrzeni tak drastycznie, w jakiś sposób pozostało wciąż takie samo. Chciała znowu na chwilę poczuć się jak dziewczynka, która mogła nieskrępowanie z nim porozmawiać; ze swobodą, która nie narażała ich na ostracyzm, która stanowiła o ich porażce. A jednak nie mogła, tak, jak nie mogli trwać w takiej samej formie, jak przed laty. Kiedy wstał i odwrócił się w jej stronę, przez krótką chwilę poczuła, że chyba zabraknie jej odwagi na to wszystko. Że nie powinna się tu pojawiać, bo równie dobrze mogłaby wyjąć sobie z piersi serce, rzucić je na żwir przy brzegu i zdeptać obcasem. Ale musiała stawić temu czoło, wyjść wilkowi naprzeciw i zmierzyć się z tym, cokolwiek miał jej do powiedzenia, niezależnie od tego, ile to miało kosztować. Bo była mu to winna tak, jak on był to winny jej.
Wyczuła tę zmianę w jego głosie, jednak odczytała ją, być może całkowicie błędnie. Uraziło ją to? Nie, właściwie czerpała z tego żalu pewne ukojenie, bo wiedziała, że sobie na to zasłużyła. Patrzyła mu w oczy, tak w tej chwili znienawidzone, jak i miłe, delektując się tym, że wyglądał jakby się na niej zawiódł. Chciała wykrzesać z siebie iskrę buntu, która sprawi, że będzie w stanie mu się przeciwstawić. Ale to tak nie działało. Czuła bijące od niego emocje, a te po chwili ogarnęły ją zupełnie jak mgła, która sunęła bezszelestnie po spokojnej tafli jeziora. Ponad drzewami niósł się krzyk ptaków, a ona milczała, ważąc jego słowa. Bardzo szybko zrozumiała, że łatwiej byłoby przeciwstawić się jego złości.
Nie powinnaś była wracać. Nie powinieneś był... Czego właściwie nie powinien? Wielu rzeczy oboje nie powinni robić, a jednak wciąż z uporem maniaka robili, od początku, jakby wciąż było im mało. Dlaczego? Dlaczego znowu stała tutaj przed nim, mimo że po wieczorze w operze przysięgła sobie, że tak nie może być?
- Dlaczego? - Tym razem pytanie padło na głos, chociaż przecież znała odpowiedź. Wymierzyła nim w niego niczym końcem różdżki, która lada chwila miała wyrzucić zaklęcie obezwładniające. Jakby chciała to usłyszeć od niego, jakby mówiła śmiało, powiedz mi, że jestem lekkomyślna. Zamilkła, pozwalając, by jej głos wniknął do wnętrza Morgotha. - Jak mogłabym nie wrócić? To mój ojciec - dodała łagodniej. Choć nie spuszczała z niego oczu, po raz już kolejny ucząc się na pamięć mapy jego twarzy, obracała podarowany mu niegdyś kamyk w dłoni. Ogrzał się już od ciepłoty jej ręki, a jednak nie przestawała się nim bawić, jakby to prozaiczne zajęcie dawało ukojenie rozbieganym myślom. Te zdawały się wszystkie biec w jednym kierunku; kierunku Yaxleya, który znowu był tutaj, gdzie jak się wydawało, zostawiła go przed laty. Stali się dokładnie tym, czym mieli się stać; czym chcieli się stać. Dlaczego jednak nie przewidzieli tego, czym staną się wobec siebie? Jak to w ogóle się stało? Kiedy kamień w jej dłoni stał się cichym przypomnieniem o tym, że ceniła tylko to, co stałe i pewne, jak kamień właśnie? Emocje w porównaniu z tym stały się niczym czynnik, który powodował erozję nawet najtwardszej skały. Niszczyły; gwałtowniejsze, niż metodyczne ruchy wody, gładzącej brzegi wszystkich tych kolorowych odłamków, które leżały u ich stóp jak stłuczone, smętne resztki mieniące się w zachodzącym słońcu.
Przystanęła w niedalekiej odległości od brzegu, owinięta połami szaty w kolorze amarantu. Wiatr, który niósł znad wody zapach jeziora, burzył jej włosy, a te niczym czarna pajęczyna tańczyły, jak im podmuch zagrał. Doskonale wiedziała, że Morgoth zdaje sobie sprawę z jej obecności, chociaż jeszcze nic nie powiedziała. Przez chwilę pozwoliła sobie na kontemplację; tyle lat minęło, a całe to miejsce wyglądało niemal dokładnie tak, jak to sobie zapamiętała. W garści ściskała kamień, który jej wysłał, mimo że nieopodal leżało wiele podobnych. A jednak ten jeden miał szczególne znaczenie. Niczym zaklęty amulet, przypominał o czymś. Kolejna obietnica do puli tych, które sobie złożyli, a których nie powinni byli składać. Słabi i naiwni, robili to wtedy nie mając pojęcia, co będzie kiedyś. Choć oboje myśleli o tym dużo, nie musząc nawet ubierać tych nieokreślonych jeszcze, nieukształtowanych pragnień w słowa, nie mieli do końca pojęcia tego, na co się pisali, chociaż przecież wychowanie stawiało im reguły jasne i klarowne. Wszystko wydawało się jednak dużo łatwiejsze w teorii, a życie zweryfikowało wiele poglądów. Nephthys nie zmieniła zdania co do tego, co czuła względem rodziny; tego nie byłaby w stanie zmienić nigdy. Wtedy, gdy zjechali się tutaj wszyscy na polowanie, przepełniała ją zwykła, prosta radość. Dzień był piękny, ona spędziła go miło. Ale czy gdyby wiedziała, do czego wszystkie te miłe dni spędzone w towarzystwie Yaxleya kiedyś doprowadzą, wciąż byłaby natenczas tak beztroska? Przymknęła oczy, kiedy zaczął mówić. Ściskając w ręku kamyk tak mocno, że wbijał się boleśnie w dłoń, cofnęła się na chwilę w czasie. Do momentu, kiedy wystarczyło być. Czuła podświadomie, co dzisiaj nastąpi. Mogła odgadnąć każde słowo, które padnie, które paść powinno i przede wszystkim musiało. I chociaż druzgoczące poczucie końca dławiło w gardle, cichy głosik podpowiadał, że tak musi być.
- Przyniósł ci szczęście? - Zapytała nieoczekiwanie, dając tym samym do zrozumienia, że pamiętała, co mu wtedy powiedziała. Często słowa między nimi były zbędne; kiedy już jednak padały, zawsze miały jakieś szczególne znaczenie, dlatego pamięć o nich pielęgnowała z pewnym namaszczeniem. Cieszyło ją, że nie mogła dostrzec jego twarzy. Tak było łatwiej; gdy stał tyłem, gdy nie musiała konfrontować się z jego spojrzeniem, które było niczym bezdenne odmęty jeziora przed nimi. Które, chociaż zmieniło się na przestrzeni tak drastycznie, w jakiś sposób pozostało wciąż takie samo. Chciała znowu na chwilę poczuć się jak dziewczynka, która mogła nieskrępowanie z nim porozmawiać; ze swobodą, która nie narażała ich na ostracyzm, która stanowiła o ich porażce. A jednak nie mogła, tak, jak nie mogli trwać w takiej samej formie, jak przed laty. Kiedy wstał i odwrócił się w jej stronę, przez krótką chwilę poczuła, że chyba zabraknie jej odwagi na to wszystko. Że nie powinna się tu pojawiać, bo równie dobrze mogłaby wyjąć sobie z piersi serce, rzucić je na żwir przy brzegu i zdeptać obcasem. Ale musiała stawić temu czoło, wyjść wilkowi naprzeciw i zmierzyć się z tym, cokolwiek miał jej do powiedzenia, niezależnie od tego, ile to miało kosztować. Bo była mu to winna tak, jak on był to winny jej.
Wyczuła tę zmianę w jego głosie, jednak odczytała ją, być może całkowicie błędnie. Uraziło ją to? Nie, właściwie czerpała z tego żalu pewne ukojenie, bo wiedziała, że sobie na to zasłużyła. Patrzyła mu w oczy, tak w tej chwili znienawidzone, jak i miłe, delektując się tym, że wyglądał jakby się na niej zawiódł. Chciała wykrzesać z siebie iskrę buntu, która sprawi, że będzie w stanie mu się przeciwstawić. Ale to tak nie działało. Czuła bijące od niego emocje, a te po chwili ogarnęły ją zupełnie jak mgła, która sunęła bezszelestnie po spokojnej tafli jeziora. Ponad drzewami niósł się krzyk ptaków, a ona milczała, ważąc jego słowa. Bardzo szybko zrozumiała, że łatwiej byłoby przeciwstawić się jego złości.
Nie powinnaś była wracać. Nie powinieneś był... Czego właściwie nie powinien? Wielu rzeczy oboje nie powinni robić, a jednak wciąż z uporem maniaka robili, od początku, jakby wciąż było im mało. Dlaczego? Dlaczego znowu stała tutaj przed nim, mimo że po wieczorze w operze przysięgła sobie, że tak nie może być?
- Dlaczego? - Tym razem pytanie padło na głos, chociaż przecież znała odpowiedź. Wymierzyła nim w niego niczym końcem różdżki, która lada chwila miała wyrzucić zaklęcie obezwładniające. Jakby chciała to usłyszeć od niego, jakby mówiła śmiało, powiedz mi, że jestem lekkomyślna. Zamilkła, pozwalając, by jej głos wniknął do wnętrza Morgotha. - Jak mogłabym nie wrócić? To mój ojciec - dodała łagodniej. Choć nie spuszczała z niego oczu, po raz już kolejny ucząc się na pamięć mapy jego twarzy, obracała podarowany mu niegdyś kamyk w dłoni. Ogrzał się już od ciepłoty jej ręki, a jednak nie przestawała się nim bawić, jakby to prozaiczne zajęcie dawało ukojenie rozbieganym myślom. Te zdawały się wszystkie biec w jednym kierunku; kierunku Yaxleya, który znowu był tutaj, gdzie jak się wydawało, zostawiła go przed laty. Stali się dokładnie tym, czym mieli się stać; czym chcieli się stać. Dlaczego jednak nie przewidzieli tego, czym staną się wobec siebie? Jak to w ogóle się stało? Kiedy kamień w jej dłoni stał się cichym przypomnieniem o tym, że ceniła tylko to, co stałe i pewne, jak kamień właśnie? Emocje w porównaniu z tym stały się niczym czynnik, który powodował erozję nawet najtwardszej skały. Niszczyły; gwałtowniejsze, niż metodyczne ruchy wody, gładzącej brzegi wszystkich tych kolorowych odłamków, które leżały u ich stóp jak stłuczone, smętne resztki mieniące się w zachodzącym słońcu.
شاهدني من فوق
Gdyby tylko chciał, mógłby zakląć ich wspomnienia w szklanej bańce i odtwarzać je bez końca, poznając najmniejszy element, który mógłby umknąć jego uwadze. Mógłby przeżywać po kilkanaście razy te same emocje, które czuł, gdy przebywał tuż obok niej. I wcale nie odnajdowałby spełnienia w bolesnym wspomnieniu, jakim było ich ostatnie pożegnanie pod praplatanowym namiotem. Spotkanie o zaskakującym przebiegu było w tamtejszej rzeczywistości ostatnimi momentami, które mogli mieć tylko dla siebie. Ostatnimi momentami w ogóle spędzonymi w swojej obecności. Czy gdyby wiedzieli, że jeszcze ich drogi zbiegną się i skrzyżują, byliby tak otwarci i lekkomyślni jak wówczas? Czy gdyby nie padły ostateczne słowa, nie zarzuciliby wiary w swoje przekonania i zasady tak nabożnie wcześniej przestrzegane? Wracam do domu. Ta twarda sentencja wryła się w ich umysłach niczym nóż zadający ranę. Miała się ona zabliźnić, lecz zawsze przypominać o swoim istnieniu ilekroć patrzyło się w lustro. A wraz z końcem nadeszło zrozumienie, że nie mogli trwać w bezruchu i obojętności na los stojącego naprzeciw czarodzieja czy czarownicy. I zrobili coś, czego nigdy nie powinni się dopuszczać, łaknąć swojej bliskości do tego stopnia, że mogłoby sprowadzić na nich potępienie. Wypalili więc na sobie swoje własne godła zrywów serca, duszy i ciała. Znamię, które po sobie zostawili — jedno na drugim — nie miało zniknąć już nigdy, chociaż pięknie naiwne byłoby wierzenie w to, że z czasem wszystkie szczegóły się rozmażą, a wraz z nimi również i ich pamięć o tamtym dniu. Morgoth wiedział jednak, że nie była to prawda. Nie miał zapomnieć. Mógł jedynie odsunąć na dalszy plan, skupiając się na teraźniejszości i przyszłości, bo właśnie tego wymagały od niego powierzone mu obowiązki i sam sobie postawił taki cel. Nie mógł dać się rozpraszać nagłym zrywom przeszłości, a jednak pozwolił na to, by obraz egipskiej kobiety strącił wszystkie jego pionki z dopracowywanej z największą ostrożnością szachownicy. Miał wszak wszystko. Swój tytuł. Swoją żonę. Swój dom. A jednak wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zatrząść w posadach wiarą we własną niezłomność. Bo Nephthys była żywym dowodem na to, że posiadał serce. A to winno mieć tylko jedno przeznaczenie.
Przyniósł ci szczęście?
- Przyniósł mi ciebie - odpowiedział, nie zastanawiając się zbyt długo nad odpowiedzią. Pamiętał słowa Shafiq z tamtego dnia. Pamiętał i wiedział, że jeśli i jej pamięć nie miała zwodzić, od razu znajdzie odpowiedni wers, który wymienili między sobą, będąc w wieku, który dawał im poznawać jeszcze dziecięcej infantylności. A przynajmniej na tyle jak dalece pozwalali im na takie zachowanie rodzice, bo chociaż ich smycz była krótka i ostra, nie byli kompletnie bezduszni. Tamto polowanie było miłym wspomnieniem z dawnych czasów, gdy wojna i odpowiedzialność nie sięgała niewinnych jeszcze dusz arystokratycznych potomków wielkich czarodziejów. Wtedy gdy jeszcze mogli posiadać marzenia, wierząc w ich bajkowe spełnienie. Spojrzenie, które spoczęło na twarzy Nephthys było na równo ciepłe, jak karcące i jeśli podobna mieszanka w ogóle istniała, to miała miejsce właśnie między nimi, gdy Morgoth walczył sam ze sobą i słowami, które czaiły się w jego umyśle niczym trucizna. Wiedział, że nie miał wobec niej żadnych praw; nie mógł jej nic nakazać, ale czy ze względu na przyjaźń, która kiedyś między nimi trwała, nie miał prawa na szczerość? Czy nie powinni się wysłuchać z uwagi na to, co zniszczyli? Bo jak mieliby być i teraz ludźmi, którymi byli kiedyś? Koegzystującymi, wymieniającymi listy i przyciągającymi się wzajemnie bez przekroczenia granic? Nie. Jej kamień nie przyniósł mu szczęścia, jeśli szczęściem było pozostanie wyzutym z emocji i poddanym prastarym prawo. Nie, jeśli szczęściem było niepopełnianie błędów. Co więc przyniósł ze swoim istnieniem? Morgoth skrócił wolno dystans między nimi o połowę, wyrzucając z siebie spokojne, acz wyraziste słowa. - Przyniósł mi gorący wiatr pustyni, wielkie piramidy, faraonów na tronach - mówił, odwracając spojrzenie od Nephthys tylko w momentach, w których przenosił je na ziemię, by odnaleźć najbezpieczniejszą drogę. - Byłaś dla mnie jak tamtejsza mitologia. Zaklęta razem z piaskami i słońcem w kamieniu. - Mówiąc to wszystko, wiedział, że miała go ze sobą. Że przyniosła pamiątkę dawnych czasów zbyt bliską sercu i zbyt intymną, by godziło się z nią rozstawać. Czy nie był więc symbolem ich samych? Przywiązania do siebie nawzajem? Czy odsyłanie w połączeniu z jego słowami nie było więc jasnym przekazem, że pomimo sztormów, pomimo lat, podczas których się nie widzieli, tym razem nie mogli przetrwać? Czy na tym też nie polegała dorosłość, do której tak ambitnie dążyli, będąc jeszcze dziećmi? Czy nie polegała na podejmowaniu decyzji, od których nienawidziło się samego siebie? Na działaniu wbrew samemu sobie dla dobra czegoś bardziej znamienitego? Na poświęcaniu swojego szczęścia ku radości bliskich? Każda błędnie pojęta lekcja miała boleć w przyszłości i tutaj widać było to idealnie.
Dlaczego?
- Wiesz dlaczego. - Nie zamierzał dawać traktować się jak dziecko. Nie zamierzał sprowadzić się na manowce jej zapewnieniami o wierności ojca. Że wszystko, co robiła, było ukierunkowane ku dobru właśnie jego. Jakim sam byłby ojcem, gdyby dla własnego kaprysu wciągnąłby dziecko w środek chaosu? Czy wciąż miałby prawo nazywać się rodzicem? Nie chciał słuchać wymówek, które sprzedawała każdemu i zasłaniała się niczym nieprzepuszczalną tarczą. Nie chciał słuchać o tym, że nie wiedziała, co się naprawdę działo. O tym, jak naiwna była. Naprawdę tak długo powtarzała te kłamstwa, aż sama w nie uwierzyła? Ale on nie zamierzał cieszyć się tym, co starczało wszystkim innym. Chciał prawdy. Chciał prawdziwej Nephthys. Nie tej zagubionej dziewczynki z włożonymi przez kogoś słowami prosto w jej usta. - Co myślałaś, podejmując tę decyzję? Że wrócisz i będziesz kontynuować swoje poprzednie życie? Nie wmawiaj mi, że byłaś tak naiwna, by wierzyć, że cokolwiek zmieniło się na lepsze. Że jest bezpiecznie. To nie ten sam kraj, który zostawiałaś. Tu nic na ciebie nie czekało. - Słowa przecinały pozostałe powietrze między nimi, a Yaxley nie odpuszczał i nie ustępował pola. Napierał mocniej i brutalniej, nie wiedząc, kiedy przestać. Kiedy powiedzieć sobie, że to nie była jego sprawa. Że to nie było jego zmartwienie. Rozstając się, nie wiedzieli, że wkrótce Morgoth miał uklęknąć i oddać swoją lojalność wobec kogoś zupełnie innego. Kogoś, z kim związanie się było prawdziwe i realne. Rozdzieleni kulturą, zwyczajami i pochodzeniem nie powinni nigdy zapałać do siebie przywiązaniem mocniejszym od przyjaźni. Powinni dostrzegać granicę między odpowiedzialnością, którą wobec siebie łożyli. Z jej zesłaniem na powrót w Wielkiej Brytanii pojawiała się kolejna słabość, o której dobro chciał dbać. Za którą czuł się odpowiedzialny. Wracając, osłabiła go, a on wiedział, że nie był w stanie zapewnić jej bezpieczeństwa i to właśnie bolało go najmocniej. Bolało mocniej niż wszystko inne związane z jej osobą.
Przyniósł ci szczęście?
- Przyniósł mi ciebie - odpowiedział, nie zastanawiając się zbyt długo nad odpowiedzią. Pamiętał słowa Shafiq z tamtego dnia. Pamiętał i wiedział, że jeśli i jej pamięć nie miała zwodzić, od razu znajdzie odpowiedni wers, który wymienili między sobą, będąc w wieku, który dawał im poznawać jeszcze dziecięcej infantylności. A przynajmniej na tyle jak dalece pozwalali im na takie zachowanie rodzice, bo chociaż ich smycz była krótka i ostra, nie byli kompletnie bezduszni. Tamto polowanie było miłym wspomnieniem z dawnych czasów, gdy wojna i odpowiedzialność nie sięgała niewinnych jeszcze dusz arystokratycznych potomków wielkich czarodziejów. Wtedy gdy jeszcze mogli posiadać marzenia, wierząc w ich bajkowe spełnienie. Spojrzenie, które spoczęło na twarzy Nephthys było na równo ciepłe, jak karcące i jeśli podobna mieszanka w ogóle istniała, to miała miejsce właśnie między nimi, gdy Morgoth walczył sam ze sobą i słowami, które czaiły się w jego umyśle niczym trucizna. Wiedział, że nie miał wobec niej żadnych praw; nie mógł jej nic nakazać, ale czy ze względu na przyjaźń, która kiedyś między nimi trwała, nie miał prawa na szczerość? Czy nie powinni się wysłuchać z uwagi na to, co zniszczyli? Bo jak mieliby być i teraz ludźmi, którymi byli kiedyś? Koegzystującymi, wymieniającymi listy i przyciągającymi się wzajemnie bez przekroczenia granic? Nie. Jej kamień nie przyniósł mu szczęścia, jeśli szczęściem było pozostanie wyzutym z emocji i poddanym prastarym prawo. Nie, jeśli szczęściem było niepopełnianie błędów. Co więc przyniósł ze swoim istnieniem? Morgoth skrócił wolno dystans między nimi o połowę, wyrzucając z siebie spokojne, acz wyraziste słowa. - Przyniósł mi gorący wiatr pustyni, wielkie piramidy, faraonów na tronach - mówił, odwracając spojrzenie od Nephthys tylko w momentach, w których przenosił je na ziemię, by odnaleźć najbezpieczniejszą drogę. - Byłaś dla mnie jak tamtejsza mitologia. Zaklęta razem z piaskami i słońcem w kamieniu. - Mówiąc to wszystko, wiedział, że miała go ze sobą. Że przyniosła pamiątkę dawnych czasów zbyt bliską sercu i zbyt intymną, by godziło się z nią rozstawać. Czy nie był więc symbolem ich samych? Przywiązania do siebie nawzajem? Czy odsyłanie w połączeniu z jego słowami nie było więc jasnym przekazem, że pomimo sztormów, pomimo lat, podczas których się nie widzieli, tym razem nie mogli przetrwać? Czy na tym też nie polegała dorosłość, do której tak ambitnie dążyli, będąc jeszcze dziećmi? Czy nie polegała na podejmowaniu decyzji, od których nienawidziło się samego siebie? Na działaniu wbrew samemu sobie dla dobra czegoś bardziej znamienitego? Na poświęcaniu swojego szczęścia ku radości bliskich? Każda błędnie pojęta lekcja miała boleć w przyszłości i tutaj widać było to idealnie.
Dlaczego?
- Wiesz dlaczego. - Nie zamierzał dawać traktować się jak dziecko. Nie zamierzał sprowadzić się na manowce jej zapewnieniami o wierności ojca. Że wszystko, co robiła, było ukierunkowane ku dobru właśnie jego. Jakim sam byłby ojcem, gdyby dla własnego kaprysu wciągnąłby dziecko w środek chaosu? Czy wciąż miałby prawo nazywać się rodzicem? Nie chciał słuchać wymówek, które sprzedawała każdemu i zasłaniała się niczym nieprzepuszczalną tarczą. Nie chciał słuchać o tym, że nie wiedziała, co się naprawdę działo. O tym, jak naiwna była. Naprawdę tak długo powtarzała te kłamstwa, aż sama w nie uwierzyła? Ale on nie zamierzał cieszyć się tym, co starczało wszystkim innym. Chciał prawdy. Chciał prawdziwej Nephthys. Nie tej zagubionej dziewczynki z włożonymi przez kogoś słowami prosto w jej usta. - Co myślałaś, podejmując tę decyzję? Że wrócisz i będziesz kontynuować swoje poprzednie życie? Nie wmawiaj mi, że byłaś tak naiwna, by wierzyć, że cokolwiek zmieniło się na lepsze. Że jest bezpiecznie. To nie ten sam kraj, który zostawiałaś. Tu nic na ciebie nie czekało. - Słowa przecinały pozostałe powietrze między nimi, a Yaxley nie odpuszczał i nie ustępował pola. Napierał mocniej i brutalniej, nie wiedząc, kiedy przestać. Kiedy powiedzieć sobie, że to nie była jego sprawa. Że to nie było jego zmartwienie. Rozstając się, nie wiedzieli, że wkrótce Morgoth miał uklęknąć i oddać swoją lojalność wobec kogoś zupełnie innego. Kogoś, z kim związanie się było prawdziwe i realne. Rozdzieleni kulturą, zwyczajami i pochodzeniem nie powinni nigdy zapałać do siebie przywiązaniem mocniejszym od przyjaźni. Powinni dostrzegać granicę między odpowiedzialnością, którą wobec siebie łożyli. Z jej zesłaniem na powrót w Wielkiej Brytanii pojawiała się kolejna słabość, o której dobro chciał dbać. Za którą czuł się odpowiedzialny. Wracając, osłabiła go, a on wiedział, że nie był w stanie zapewnić jej bezpieczeństwa i to właśnie bolało go najmocniej. Bolało mocniej niż wszystko inne związane z jej osobą.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wiele razy zastanawiała się, kiedy wspomnienia pokryje kurz czasu. Łatwiej było w to wierzyć z daleka od domu. Ale i tam nie odnalazła upragnionej ulgi, bo choć nie usychała z tęsknoty, pożegnanie pod rozłożystymi koronami praplatanów nie chciało jej opuścić. Stanowiło przypomnienie; przestrogę. Uświadamiało, że choć ciotka Zoraya, zwykle surowa, po raz kolejny miała rację mówiąc, że dopuszczanie do siebie innych blisko jest jedynie źródłem nieszczęścia. Byli niczym ptaki zamknięte w klatce obowiązków, którym dano zasmakować wolności, a potem znów ją odebrano. Dokładnie pamiętała jak wtedy, przed czterema miesiącami, stawiając pierwszy krok w stronę Morgotha, pierwszy krok w stronę przepaści pomyślała, że lepiej będzie żałować tego, że to zrobiła, niż do końca życia żałować, że nie spróbowała. Teraz poddała te słowa w wątpliwość. Staliby tutaj, gdyby nie tamto pożegnanie? Przepełniałyby ją aż tak sprzeczne, nieokreślone emocje, które dostrzegała też na zwykle beznamiętnej twarzy lorda Yaxleya? Czyż ta tama nie musiała w końcu prędzej czy później pęknąć, uwalniając spienione bałwany, które niszczyły wszystko na swojej drodze? Być może nie był to odpowiedni czas; z drugiej zaś strony w ich sytuacji żaden nie był tym odpowiednim. Nie był, nie jest, nie będzie. W przypływie słabości pożałowała, że jednak nie ma narzeczonego, którym mogłaby zasłonić się jak tarczą przed przykrą prawdą. Zasłonić się obowiązkami, pochylić głowę z pokorą, zagryzając zęby i mówiąc, że tak trzeba. Powtarzała sobie to w głowie jak mantrę, gdy Rameses wkładał jej na palec pierścionek. Powtarzała sobie to teleportując się wprost do Egiptu. Powtarzała każdego dnia, dosypując do kociołka ingrediencje. Zasypiała z tą myślą i budziła się. Szczęśliwy ten, kto nigdy w pełni nie poczuł, czym był obowiązek z którym się urodzili. To sięgało nawet dalej niż to, co było lub nie pomiędzy nią a Morgothem. Kładło się cieniem na przeżarte pustką dusze. Nie nosiła tak ciężkiego brzmienia, jakie nosił Yaxley; nie podołałaby temu, bo i nikt tego od niej nie oczekiwał. A jednak była kolejną kroplą oliwy, którą dolewano do ognia. Kolejnym ciężarem dorzuconym na szalę wagi.
Przyniósł mi ciebie.
- A więc przyniósł ci pecha - odparła niemal bezgłośnie, bardziej do siebie niż do niego, porażona wagą tego odkrycia. Nie tym chciała dla niego być, ale to czego pragnęli dawno już było pozbawione znaczenia; właściwie nie miało go nigdy. Bo czyż nie tym dla siebie byli? Przekleństwem, które uderzyło znienacka, niczym ostrze sztyletu wbitego w plecy, dzierżonego dłonią najlepszego przyjaciela? Swoje szczęście mieli odnaleźć gdzie indziej, z daleka od siebie, a jednak traciła dech na samą myśl o tym, że ich rozmowy, w świetle etykiety nieprzyzwoite, musiały się skończyć. Ograniczyć do suchej wymiany zdań na bankietach, spojrzeń obdartych z prywatności, wymienianych ukradkiem gdzieś ponad tłumem w trakcie przerwy w przedstawieniu teatralnym. Choć czy na pewno? Czy jeśli wybuchnie wojna, ktokolwiek będzie miał czas na tak przyziemne rozrywki? Odkąd pamiętała Morgoth oznaczał dla niej nieodłączną część domu. Oznaczał akceptację, bezpieczeństwo, pomoc, którą bez wątpienia otrzymałaby, gdyby tylko o to poprosiła. Czy nie powinna więc poprosić o to, by pozwolił jej odejść? By to on wypowiedział słowa, których ona nie potrafiła wykrztusić? Nie, bo sama wszystko zniweczyła, wracając skąd miała nie wrócić już nigdy. A jednak była tutaj, zupełnie jakby wróciła po ostateczny cios, nie mogąc zostawić spraw takimi, jakimi były cztery miesiące temu. Dumny potomek wojowników. Poskramiający smoki. Nestor, u którego boku stała już kobieta. Patrzył na nią teraz, zapierając jej dech, tuż przed tym, jak zmierzch rozleje się po zachmurzonym niebie, a ona widziała w jego oczach odbicie samej siebie. Słabości, którą dla niego była. Jak mogłaby w ogóle z tym dyskutować? Byłaś. Czas przeszły chwycił za serce, chcąc wydusić stamtąd resztki wzruszenia. Tych już jednak tam nie było. Smutek hulał w jej duszy jak wiatr po pustyni, wymiatając wszystkie inne emocje.
- Nigdy nie potrafiłam się z tobą pożegnać, pamiętasz? - Zapytała retorycznie. Spojrzała na chwilę gdzieś ponad jego ramieniem wiedząc, że nie zniosłaby teraz naporu jego spojrzenia. Chociaż przecież i na to było za późno. - Cały ten czas szukałam domu w Egipcie, a tymczasem on okazał się być tutaj - dokończyła, przenosząc na niego spojrzenie. Dlaczego ilekroć się widzieli, ktoś musiał się żegnać? Może to dlatego, że doskonale wiedzieli, że to się stanie, a jednak niczym szaleńcy trafiali na siebie raz za razem, z każdym spotkaniem raniąc się jeszcze mocniej.
- Jakiej odpowiedzi oczekujesz? Że z przyjemnością siedziałabym sobie wygodnie w pałacu, sprawdzając co rano gazetę w poszukiwaniu nekrologu mojego ojca? Moich kuzynów? Moich przyjaciół? Twojego? - Ściągnęła brwi, ale głos nie zdradzał wzburzenia, które ogarnęło ją szczelnie niczym nocne powietrze. Za to oczy... One zdradzały wszystko. Nie miał prawa martwić się o nią; ona nie miała prawa martwić się o niego. Nie to jej kiedyś niebezpośrednio powiedział? Że nie powinna zajmować się czymś, co nie stanowi jej zmartwień? Sęk w tym, że on już zawsze miał tym dla niej pozostać. Zmartwieniem. Wiedziała to już wtedy, kiedy odwiedził ją na wyspie Man, a teraz jedynie utwierdziła się w tym przekonaniu. Nieważne, czy dzieliłyby ich tysiące kilometrów czy stany cywilne. Nie należeli do siebie, wydawało się nawet, że nie należą do jednego świata, ale to nie do końca była prawda. Choć zawsze żyła w pół kroku w Egipcie, pół w Anglii, to ta ostatnia okazała się jej domem. Miała ochotę błagać go, by się zatrzymał, by nie podchodził bliżej, bo nie zniesie go w swoim pobliżu z bolesnością przekonania, że każdy gest wykonany w jego kierunku byłby błędem, którego nie wybaczyłaby sobie nigdy. Nie cofnęła się jednak, stawiając mu czoła mimo tego, że napierał. Mimo że czuła, że powinna się zaciekle bronić. - Co znaczyłoby moje bezpieczeństwo, skoro wszystko co mi bliskie zostawiłam tutaj? - Wiedziała, że miał rację na jakimś poziomie. Nawet jeżeli całe jej jestestwo buntowało się, by to przyznać. Owszem, nie powinna była wracać. Ale niczego nie pragnęła tak gorąco jak tego, by ją zrozumiał. By pojął, że ona tak nie potrafiła. Myślał może, że była naiwna; nie pomylił się zbyt wiele. To ona sama pomyliła się co do siebie. Jak niewiele trzeba było by pojąć, że cały ten rozsądek, całą powściągliwość starł w pył chłopiec o zielonym spojrzeniu? Wszystkie przekonania, budowane tak mozolnie, wszystko to zwyczajnie runęło pod jego dotykiem. Jak to możliwe, że do lipca była tak ślepa?
- Nie jestem twoją odpowiedzialnością, Morgo. - Jego imię w jej ustach wydawało się smakować łyk wody po długiej wędrówce na pustyni. W jej słowach odbił się żal, a w oczach ból. Nic na nią nie czekało? Czy tak? Zaatakował ją tą prostą prawdą, a ona nie pozostała mu dłużna. Nie czuła jednak z tego powodu dumy czy satysfakcji. Frustracja dusiła, a dłonie skryte głęboko w obszernych rękawach szaty drżały. I tylko kolorowy kamyk stanowił jedyną stałą. Zaciskała wokół niego boleśnie palce, jakby samo to miało ją przenieść lata wstecz. Słaby przebłysk fizycznego bólu wydawał się ją otrzeźwiać, na tym starała się skupić by nie zwariować już do reszty. Oni oszaleli? Czy świat oszalał? A może wszystko skumulowało się, a szaleństwo spadło na nich wraz z deszczem i burzą z Nocy Duchów?
Przyniósł mi ciebie.
- A więc przyniósł ci pecha - odparła niemal bezgłośnie, bardziej do siebie niż do niego, porażona wagą tego odkrycia. Nie tym chciała dla niego być, ale to czego pragnęli dawno już było pozbawione znaczenia; właściwie nie miało go nigdy. Bo czyż nie tym dla siebie byli? Przekleństwem, które uderzyło znienacka, niczym ostrze sztyletu wbitego w plecy, dzierżonego dłonią najlepszego przyjaciela? Swoje szczęście mieli odnaleźć gdzie indziej, z daleka od siebie, a jednak traciła dech na samą myśl o tym, że ich rozmowy, w świetle etykiety nieprzyzwoite, musiały się skończyć. Ograniczyć do suchej wymiany zdań na bankietach, spojrzeń obdartych z prywatności, wymienianych ukradkiem gdzieś ponad tłumem w trakcie przerwy w przedstawieniu teatralnym. Choć czy na pewno? Czy jeśli wybuchnie wojna, ktokolwiek będzie miał czas na tak przyziemne rozrywki? Odkąd pamiętała Morgoth oznaczał dla niej nieodłączną część domu. Oznaczał akceptację, bezpieczeństwo, pomoc, którą bez wątpienia otrzymałaby, gdyby tylko o to poprosiła. Czy nie powinna więc poprosić o to, by pozwolił jej odejść? By to on wypowiedział słowa, których ona nie potrafiła wykrztusić? Nie, bo sama wszystko zniweczyła, wracając skąd miała nie wrócić już nigdy. A jednak była tutaj, zupełnie jakby wróciła po ostateczny cios, nie mogąc zostawić spraw takimi, jakimi były cztery miesiące temu. Dumny potomek wojowników. Poskramiający smoki. Nestor, u którego boku stała już kobieta. Patrzył na nią teraz, zapierając jej dech, tuż przed tym, jak zmierzch rozleje się po zachmurzonym niebie, a ona widziała w jego oczach odbicie samej siebie. Słabości, którą dla niego była. Jak mogłaby w ogóle z tym dyskutować? Byłaś. Czas przeszły chwycił za serce, chcąc wydusić stamtąd resztki wzruszenia. Tych już jednak tam nie było. Smutek hulał w jej duszy jak wiatr po pustyni, wymiatając wszystkie inne emocje.
- Nigdy nie potrafiłam się z tobą pożegnać, pamiętasz? - Zapytała retorycznie. Spojrzała na chwilę gdzieś ponad jego ramieniem wiedząc, że nie zniosłaby teraz naporu jego spojrzenia. Chociaż przecież i na to było za późno. - Cały ten czas szukałam domu w Egipcie, a tymczasem on okazał się być tutaj - dokończyła, przenosząc na niego spojrzenie. Dlaczego ilekroć się widzieli, ktoś musiał się żegnać? Może to dlatego, że doskonale wiedzieli, że to się stanie, a jednak niczym szaleńcy trafiali na siebie raz za razem, z każdym spotkaniem raniąc się jeszcze mocniej.
- Jakiej odpowiedzi oczekujesz? Że z przyjemnością siedziałabym sobie wygodnie w pałacu, sprawdzając co rano gazetę w poszukiwaniu nekrologu mojego ojca? Moich kuzynów? Moich przyjaciół? Twojego? - Ściągnęła brwi, ale głos nie zdradzał wzburzenia, które ogarnęło ją szczelnie niczym nocne powietrze. Za to oczy... One zdradzały wszystko. Nie miał prawa martwić się o nią; ona nie miała prawa martwić się o niego. Nie to jej kiedyś niebezpośrednio powiedział? Że nie powinna zajmować się czymś, co nie stanowi jej zmartwień? Sęk w tym, że on już zawsze miał tym dla niej pozostać. Zmartwieniem. Wiedziała to już wtedy, kiedy odwiedził ją na wyspie Man, a teraz jedynie utwierdziła się w tym przekonaniu. Nieważne, czy dzieliłyby ich tysiące kilometrów czy stany cywilne. Nie należeli do siebie, wydawało się nawet, że nie należą do jednego świata, ale to nie do końca była prawda. Choć zawsze żyła w pół kroku w Egipcie, pół w Anglii, to ta ostatnia okazała się jej domem. Miała ochotę błagać go, by się zatrzymał, by nie podchodził bliżej, bo nie zniesie go w swoim pobliżu z bolesnością przekonania, że każdy gest wykonany w jego kierunku byłby błędem, którego nie wybaczyłaby sobie nigdy. Nie cofnęła się jednak, stawiając mu czoła mimo tego, że napierał. Mimo że czuła, że powinna się zaciekle bronić. - Co znaczyłoby moje bezpieczeństwo, skoro wszystko co mi bliskie zostawiłam tutaj? - Wiedziała, że miał rację na jakimś poziomie. Nawet jeżeli całe jej jestestwo buntowało się, by to przyznać. Owszem, nie powinna była wracać. Ale niczego nie pragnęła tak gorąco jak tego, by ją zrozumiał. By pojął, że ona tak nie potrafiła. Myślał może, że była naiwna; nie pomylił się zbyt wiele. To ona sama pomyliła się co do siebie. Jak niewiele trzeba było by pojąć, że cały ten rozsądek, całą powściągliwość starł w pył chłopiec o zielonym spojrzeniu? Wszystkie przekonania, budowane tak mozolnie, wszystko to zwyczajnie runęło pod jego dotykiem. Jak to możliwe, że do lipca była tak ślepa?
- Nie jestem twoją odpowiedzialnością, Morgo. - Jego imię w jej ustach wydawało się smakować łyk wody po długiej wędrówce na pustyni. W jej słowach odbił się żal, a w oczach ból. Nic na nią nie czekało? Czy tak? Zaatakował ją tą prostą prawdą, a ona nie pozostała mu dłużna. Nie czuła jednak z tego powodu dumy czy satysfakcji. Frustracja dusiła, a dłonie skryte głęboko w obszernych rękawach szaty drżały. I tylko kolorowy kamyk stanowił jedyną stałą. Zaciskała wokół niego boleśnie palce, jakby samo to miało ją przenieść lata wstecz. Słaby przebłysk fizycznego bólu wydawał się ją otrzeźwiać, na tym starała się skupić by nie zwariować już do reszty. Oni oszaleli? Czy świat oszalał? A może wszystko skumulowało się, a szaleństwo spadło na nich wraz z deszczem i burzą z Nocy Duchów?
شاهدني من فوق
Z każdą kolejną chwilą, mijaną minutą czy sekundą, Morgoth zdawał sobie sprawę z tego, że nawet jeśli ich rody wspierały jedną sprawę, ich koniec mógł być zdecydowanie różny. Owszem, Shafiqowie trwali na ziemiach brytyjskich wiele wieków, lecz nie byli stąd; ich skóra sama krzyczała do dalekich lądów o ciepły promień słońca i piasek pustyni; ich mitologia nie była tą samą, którą posiadali oni - chłodni, zdystansowani Brytyjczycy. Byli jedynie gośćmi, wędrowcami, którzy zatrzymali się, by odpocząć na malutkiej wyspie, która stała się ich azylem, kolonią, miejscem, do którego przybywali, żeby wypocząć. Nie angażowali się w małżeństwa z lokalnymi rodami, pozostając w ścisłej segregacji, którą sami sobie stworzyli. Domagali się praw, choć na dobrą sprawę nie powinni ich posiadać. Gdyby nie pozwalali swoim córkom rodzić na terenach Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, ich dzieci nie byłyby tak zagubione w definiowaniu domu. A jednak popełniali ten błąd za błędem, nie wyciągając lekcji. Morgoth podziwiał ich suwerenność na obcym lądzie, lecz to nie był czas pokoju. Pozostanie na Wyspach w czasie wojny było narażeniem swojej rodziny na niebezpieczeństwo konfliktu i można by podejrzewać, że nestor wykazywał się ignorancją wobec zagrożenia, skoro siłą nie ściągał swoich krewnych ku bezpiecznej przystani, jaką był dla nich Kair. Jaki Zale miał w tym interes, żeby tego nie robić? Yaxley nie potrafił pojąć znaczenia tych działań, w szczególności, że jak się okazało, na wyspie Man pozostali już tylko chorzy starcy i kobiety. Czy to nie stanowiło łatwego celu? Podanego niczym na tacy? Sama myśl o tym zlekceważeniu ogólnie panującego chaosu budziło w Śmierciożercy odrazę i nastawienie pełne niezrozumienia. Sam zawsze trwał przy rodzinie, w miejscu, gdzie się urodził, gdzie czcił każdą cząstkę gleby, gdzie znał najdrobniejszy ustępek, gdzie pobierał nauki i stawał się z chłopca mężczyzną. Gdzie pojął za żonę kobietę z innego rodu i miał wzmocnić ich linię. To był jego dom. To była jego ziemia. Jego przyszłość, o którą chciał walczyć.
A więc przyniósł ci pecha.
Uśmiechnął się blado na jej słowa, bo jeśli patrzyli na to, co stało się na końcu, do czego te wspólne momenty ich doprowadziły, to miała rację. Los skrzyżował ich ścieżki dla własnego kaprysu i rozrywki, jednak oni mogli dzięki temu odznaczyć się wstrzemięźliwością, a każdy moment próby sfinalizowany sukcesem miał wzmocnić charakter. Tak musieli sobie tłumaczyć zdarzenia rozgrywające się między nimi i Morgoth był gotów przyjąć każdy scenariusz, każdy fortel byle tylko uwolnić się od kajdan przeszłości, które sam sobie nałożył. Nie mógł tkwić w tym, co było i nigdy nie miało się stać, bo to teraz wymagało jego uwagi. Wszyscy, których zostawił w Yaxley's Hall. Ojciec wraz z matką, Cyneric, Rosalie i ich nienarodzone dziecko. Leia. I ona. Siedząca zapewne za ciężkim fortepianem i spisująca kolejne nuty utworu, o którym mu wspominała. Wyczekująca jego powrotu, który jej obiecał. Bo to z nią miał dzielić się wątpliwościami i decyzjami, które rozważał. Jej miał poświęcać czas i w niej odnajdywać spokój — to ona miała być jego bezpieczną wyspą pomiędzy szalejącymi sztormami. Myśl o Marine sprawiła, że mimika Morgotha wyostrzyła się, zupełnie jakby sam nakładał na siebie karę za to wszystko, co wydarzyło się między nim a Nephthys. Jakby nie pozostawał szczery w relacjach ze swoją żoną i chociaż sięgało to innego czasu, tak właśnie się czuł. A teraz nie potrafił powstrzymać oczywistych emocji buchających z jego ciała, gdy natknął się na potomkinię egipskich królów. Ona też nie ułatwiała mu odejść. Bo to wszystko działało obustronnie; złamała bezpieczny pakt, który ich oddzielał swoim powrotem. - Ten dom istniał tylko w naszej wyobraźni. Nigdy nie był i nie mógł być prawdziwy. Dobrze to wiesz - zaczął, łamiąc nie tylko jej, ale również i własne przekonania. Wspomnienia i dzieciństwo. Bo jeśliby potrzebowała pomocy, jeśliby szukała schronienia, jeśli chciałaby się ukryć przed światem w jakiejkolwiek formie — nigdy by nie odmówił. Dałby jej azyl, o który by poprosiła. Lecz słowa raniły, nawet te zakłamane, chociaż oboje zdawali sobie sprawę, że w wielu płaszczyznach to nie było kłamstwem. - Nie ma go tu. - Nie ma mnie dla ciebie. - Cokolwiek się między nami działo, nie ma miejsca w twojej przyszłości. Ani w mojej. - Mówienie na głos rzeczy oczywistych nigdy nie miało między nimi miejsca, bo nie musiało mieć. Znali swoje oczekiwania i to, że wystarczyło jedno spojrzenie, milczenie, gest, żeby zrozumieć się wzajemnie. Do wielu spraw podchodzili jednomyślnie, jednak gdy zostały między nich wplątane emocje, których nie rozumieli, jedność runęła, pozostawiając za sobą dogorywające zgliszcza. Gdy wspomniała o nekrologach, zaskoczył go fakt, że nie potrafiła się z tym pogodzić. Od tragedii w Stonehenge wiedziała, cały świat wiedział, kim był i za kim podążał. Że nie posiadał prywatności czy świadomości bezpieczeństwa. Gdziekolwiek się udał, znali jego twarz i wiedzieli, kim był. Był w pierwszej linii, szanse na przeżycie malały z każdym kolejnym odsłoniętym faktem. A jeśli tego nie rozumiała, nie znała go. - Wszyscy ponosimy jakieś ofiary. Jeśli taka ma być moja, niech i tak będzie - odpowiedział, wpatrując się w jej oczy, nie bojąc się prawdy, która okrutnie wybrzmiewała w jego głosie. Jej brzemieniem było dźwiganie świadomości przeżycia, jednak to właśnie różniło kobiety od mężczyzn. Od wieków zostawały poza polem wojny, by opłakiwać, nieść ciężar żałoby, cierpieć, lecz żyć. Życie. Właśnie w tym słowie leżało całe ich zadanie i powinność. Były przeciwieństwem swych ojców, braci i mężów, którzy reprezentowali śmierć i wołali do Morrigan, gdy nadchodził ich kres. Modlili się do bogini wojny, końca i wiedzieli, że to w niej odkryją swoje prawdziwe przeznaczenie. Kobiety były matkami, żonami, córkami. Ich obowiązkiem było przetrwanie najsilniejszej z wojen.
Co znaczyłoby moje bezpieczeństwo, skoro wszystko, co mi bliskie zostawiłam tutaj?
- Jesteś kobietą, Nephthys. Chcesz, żeby fala uderzyła w ciebie? I kto stanie między nią a tobą? Nie wiesz tego wszystkiego, co działo się pod ziemią i wypełzło na powierzchnię. - Powszechna to wada ludzi nie pamiętać o burzy, gdy morze spokojne. Oczywiście, że rozumiał łaknienie bycia z bliskimi, bycia w miejscu, w którym się wychowywało, ale nie była mężczyzną, który mógł pozwolić sobie na podobne sentymenty, łapiąc za broń i wychodząc naprzeciw niebezpieczeństwu. Naprzeciw tym wszystkim, którzy zagrażali jego rodzinie. Rozumiał lepiej niż mogła sobie uzmysłowić, lecz nie mógł tego akceptować. Nie byli już dziećmi, dla których pójście w las kończyło się tylko naganą. Teraz wyjście w las groziło napotkaniem bestii, które bezlitośnie mogły rozszarpać ich na kawałki.
Nie jestem twoją odpowiedzialnością, Morgo.
Nie chciał słyszeć swojego imienia padającego z jej ust. Nie chciał przypominać sobie ponownie tych wszystkich chwil, które sprawiały, że gorąco jej skóry wracało do niego wzmocnione i spotęgowane do granicy trzeźwości zmysłów. Nie mogła mu tego robić. Nie miała prawa już wymawiać jego imienia w ten sposób. Należało już do kogoś innego, tak samo, jak i on. - Nie. Nie jesteś - odparł bez zawahania się. - Wszyscy, którzy tu zostali nią są. - Czarodzieje, nawet jeśli pogubieni całkowicie nie mogli być skazani na zniszczenie. Co z tymi, którzy chcieli po prostu żyć w spokoju i trwać przy rodzinach? Fala promugolskiego szturmu uderzała w każdego, a oni nie mogli czekać i patrzeć, aż pochłonie wszystkich. Aż pochłonie magię w tych, którzy na nią zasługiwali i szanowali. Co z tymi, którzy byli zbyt starzy lub zbyt młodzi, żeby się opowiedzieć? Nie. Nie potrafił myśleć tylko o sobie. Jego problemem było to, że martwił się o zdecydowanie za wiele osób, lecz po prostu nie potrafił inaczej i to zapewne miało ściągnąć go ku końcowi.
A więc przyniósł ci pecha.
Uśmiechnął się blado na jej słowa, bo jeśli patrzyli na to, co stało się na końcu, do czego te wspólne momenty ich doprowadziły, to miała rację. Los skrzyżował ich ścieżki dla własnego kaprysu i rozrywki, jednak oni mogli dzięki temu odznaczyć się wstrzemięźliwością, a każdy moment próby sfinalizowany sukcesem miał wzmocnić charakter. Tak musieli sobie tłumaczyć zdarzenia rozgrywające się między nimi i Morgoth był gotów przyjąć każdy scenariusz, każdy fortel byle tylko uwolnić się od kajdan przeszłości, które sam sobie nałożył. Nie mógł tkwić w tym, co było i nigdy nie miało się stać, bo to teraz wymagało jego uwagi. Wszyscy, których zostawił w Yaxley's Hall. Ojciec wraz z matką, Cyneric, Rosalie i ich nienarodzone dziecko. Leia. I ona. Siedząca zapewne za ciężkim fortepianem i spisująca kolejne nuty utworu, o którym mu wspominała. Wyczekująca jego powrotu, który jej obiecał. Bo to z nią miał dzielić się wątpliwościami i decyzjami, które rozważał. Jej miał poświęcać czas i w niej odnajdywać spokój — to ona miała być jego bezpieczną wyspą pomiędzy szalejącymi sztormami. Myśl o Marine sprawiła, że mimika Morgotha wyostrzyła się, zupełnie jakby sam nakładał na siebie karę za to wszystko, co wydarzyło się między nim a Nephthys. Jakby nie pozostawał szczery w relacjach ze swoją żoną i chociaż sięgało to innego czasu, tak właśnie się czuł. A teraz nie potrafił powstrzymać oczywistych emocji buchających z jego ciała, gdy natknął się na potomkinię egipskich królów. Ona też nie ułatwiała mu odejść. Bo to wszystko działało obustronnie; złamała bezpieczny pakt, który ich oddzielał swoim powrotem. - Ten dom istniał tylko w naszej wyobraźni. Nigdy nie był i nie mógł być prawdziwy. Dobrze to wiesz - zaczął, łamiąc nie tylko jej, ale również i własne przekonania. Wspomnienia i dzieciństwo. Bo jeśliby potrzebowała pomocy, jeśliby szukała schronienia, jeśli chciałaby się ukryć przed światem w jakiejkolwiek formie — nigdy by nie odmówił. Dałby jej azyl, o który by poprosiła. Lecz słowa raniły, nawet te zakłamane, chociaż oboje zdawali sobie sprawę, że w wielu płaszczyznach to nie było kłamstwem. - Nie ma go tu. - Nie ma mnie dla ciebie. - Cokolwiek się między nami działo, nie ma miejsca w twojej przyszłości. Ani w mojej. - Mówienie na głos rzeczy oczywistych nigdy nie miało między nimi miejsca, bo nie musiało mieć. Znali swoje oczekiwania i to, że wystarczyło jedno spojrzenie, milczenie, gest, żeby zrozumieć się wzajemnie. Do wielu spraw podchodzili jednomyślnie, jednak gdy zostały między nich wplątane emocje, których nie rozumieli, jedność runęła, pozostawiając za sobą dogorywające zgliszcza. Gdy wspomniała o nekrologach, zaskoczył go fakt, że nie potrafiła się z tym pogodzić. Od tragedii w Stonehenge wiedziała, cały świat wiedział, kim był i za kim podążał. Że nie posiadał prywatności czy świadomości bezpieczeństwa. Gdziekolwiek się udał, znali jego twarz i wiedzieli, kim był. Był w pierwszej linii, szanse na przeżycie malały z każdym kolejnym odsłoniętym faktem. A jeśli tego nie rozumiała, nie znała go. - Wszyscy ponosimy jakieś ofiary. Jeśli taka ma być moja, niech i tak będzie - odpowiedział, wpatrując się w jej oczy, nie bojąc się prawdy, która okrutnie wybrzmiewała w jego głosie. Jej brzemieniem było dźwiganie świadomości przeżycia, jednak to właśnie różniło kobiety od mężczyzn. Od wieków zostawały poza polem wojny, by opłakiwać, nieść ciężar żałoby, cierpieć, lecz żyć. Życie. Właśnie w tym słowie leżało całe ich zadanie i powinność. Były przeciwieństwem swych ojców, braci i mężów, którzy reprezentowali śmierć i wołali do Morrigan, gdy nadchodził ich kres. Modlili się do bogini wojny, końca i wiedzieli, że to w niej odkryją swoje prawdziwe przeznaczenie. Kobiety były matkami, żonami, córkami. Ich obowiązkiem było przetrwanie najsilniejszej z wojen.
Co znaczyłoby moje bezpieczeństwo, skoro wszystko, co mi bliskie zostawiłam tutaj?
- Jesteś kobietą, Nephthys. Chcesz, żeby fala uderzyła w ciebie? I kto stanie między nią a tobą? Nie wiesz tego wszystkiego, co działo się pod ziemią i wypełzło na powierzchnię. - Powszechna to wada ludzi nie pamiętać o burzy, gdy morze spokojne. Oczywiście, że rozumiał łaknienie bycia z bliskimi, bycia w miejscu, w którym się wychowywało, ale nie była mężczyzną, który mógł pozwolić sobie na podobne sentymenty, łapiąc za broń i wychodząc naprzeciw niebezpieczeństwu. Naprzeciw tym wszystkim, którzy zagrażali jego rodzinie. Rozumiał lepiej niż mogła sobie uzmysłowić, lecz nie mógł tego akceptować. Nie byli już dziećmi, dla których pójście w las kończyło się tylko naganą. Teraz wyjście w las groziło napotkaniem bestii, które bezlitośnie mogły rozszarpać ich na kawałki.
Nie jestem twoją odpowiedzialnością, Morgo.
Nie chciał słyszeć swojego imienia padającego z jej ust. Nie chciał przypominać sobie ponownie tych wszystkich chwil, które sprawiały, że gorąco jej skóry wracało do niego wzmocnione i spotęgowane do granicy trzeźwości zmysłów. Nie mogła mu tego robić. Nie miała prawa już wymawiać jego imienia w ten sposób. Należało już do kogoś innego, tak samo, jak i on. - Nie. Nie jesteś - odparł bez zawahania się. - Wszyscy, którzy tu zostali nią są. - Czarodzieje, nawet jeśli pogubieni całkowicie nie mogli być skazani na zniszczenie. Co z tymi, którzy chcieli po prostu żyć w spokoju i trwać przy rodzinach? Fala promugolskiego szturmu uderzała w każdego, a oni nie mogli czekać i patrzeć, aż pochłonie wszystkich. Aż pochłonie magię w tych, którzy na nią zasługiwali i szanowali. Co z tymi, którzy byli zbyt starzy lub zbyt młodzi, żeby się opowiedzieć? Nie. Nie potrafił myśleć tylko o sobie. Jego problemem było to, że martwił się o zdecydowanie za wiele osób, lecz po prostu nie potrafił inaczej i to zapewne miało ściągnąć go ku końcowi.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie byli stąd, byli obcy. Ale czy można było to powiedzieć o którymś już pokoleniu, które urodzone tutaj, zapuściło w brytyjskiej ziemi korzenie tak stałe, jak korzenie innych gałęzi ich rodu, które pozostały na egipskich ziemiach? Ich przodkowie owszem, zrodzili się wśród piasków pustyni, gdzie gorące powietrze otulało szczelnie niczym tkanina z sierści wielbłądów, z której wytwarzano kolorowe namioty. Ale później ich drogi zaczęły się rozchodzić, a wraz z dotarciem do Anglii, zaangażowaniem się w sprawy banku Gringotta, ród Shafiq miał swój wkład w rozwój społeczności brytyjskich czarodziejów, czym tym ostatnim się to podobało, czy nie. Uzyskali herb, uzyskali prawa do rozwijania interesów i zostali przyjęci jak swoi. Czymże byłoby zatem wypominanie im tego teraz, zwłaszcza w czasach tak nieprzychylnych, gdzie każda różdżka uniesiona w słusznej sprawie, powinna stanowić sojusznika, nie zaś nieproszonego gościa? Niejednokrotnie Nephthys zastanawiała się, skąd ten upór jej przodków, by tu pozostać. W klimacie tak surowym, wśród ludzi tak odmiennych, niż oni sami. Różniący się większą ilością czynników, niż tylko powierzchownością czy upodobaniami. Sięgały głębiej; ba, odzwierciedlały się nawet w różnym spojrzeniu na magię jako taką, w to, jak ją wykorzystywać. Obyczajowość stanowiła wobec tego marginalny problem, z którym zresztą na przestrzeni czasu sobie poradzono. Żadne z dzieci egipskich szajchów nie miało przekroczyć murów Hogwartu, ale czy różnice były aż tak drastyczne, gdy w późniejszym czasie stawali ramię w ramię na salonach? Rozumiała kontrowersyjność decyzji czarodziejów, którzy kilka pokoleń wstecz postanowili tutaj osiąść. Nie zrobili tego jednak wbrew czyjejkolwiek woli, pozwolono im wszak na to. A choć decyzja ich Nestora, stanowisko wygłoszone przez niego na tragicznym w skutkach szczycie politycznym w Stonehenge trąciło niebezpiecznie hipokryzją, nie Nephthys było je kwestionować. Najwyraźniej Zale miał wobec nich plany, które teraz mogły się wydawać jeszcze pozornie niezrozumiałe. Wierzyła jednak, że mędrzec wie, co robi i kieruje się dobrem rodu. Możliwe, że sam będzie musiał zweryfikować nieco swoje poglądy. Szła wojna, a ta nienawidziła neutralności. Równie dobrze Nestor mógł zdecydować o całkowitym opuszczeniu Anglii przez wszystkich członków rodu, porzuceniu Wyspy Man. Taka możliwość również wszak istniała. Nie sądziła, by Chonsu to poparł, ale należało spodziewać się wszystkiego. Nephthys wychowała się tutaj; podobnie jak jej siostry i jej ojciec. Nie rościła sobie prawa do tych ziem, boleśnie świadoma, że przez większość życia jej serce tęskniło do czegoś, czego nie potrafiło pojąć. Bo ostatecznie to chłód Anglii stał się ojczyzną, nie oazy Egiptu. Tak naprawdę jednak, prawdziwy tragizm jej sytuacji polegał na tym, że nie pasowała nigdzie; wychowana tutaj, zawsze już miała być kimś obcym zarówno dla angielskich czarodziejów, jak i dla egipskich.
Byli dla siebie obustronnym, niewysłowionym pechem, bo stanowili wobec siebie obietnicę, która choć niewypowiedziana i nigdy przez nich nie złożona, majaczyła gdzieś odmętach podświadomości i kusiła utopijnością. Nawet jeżeli doskonale wiedzieli, że nie ma szans się wypełnić. Na tym polegało jej piękno. Nie miała tego za złe światu; tak to już wszystko funkcjonowało, a Morgothowi była wręcz wdzięczna, że to na swoje barki wziął ciężar wypowiedzenia na głos tego, co nie chciało przejść przez gardło. Każde słowo było jak sztylet, ale wraz z bólem i krwią z jej ciała zdawało się wypływać i to ogarniające ją szaleństwo. Koniec, naprawdę koniec. Wraz z końcem miał nadejść upragniony spokój. Dlatego spoglądała na niego, wyczekując kolejnych ciosów owego noża, odnajdując ukojenie w chłodzie stali. Morgoth miał swoje zobowiązania, a ona miała swoje. W postaci ojca, nestora, kuzynów, sióstr, ciotki. Zignorowanie ich wszystkich kosztem własnego bezpieczeństwa byłoby nie tylko krótkowzroczne. Byłoby zwyczajnym przejawem braku szacunku i honoru. Jeśli nestor każe jej wrócić do Egiptu, to bez wątpienia tak właśnie uczyni; dopóty dopóki jednak takie życzenie nie padło, zamierzała trwać u boku ojca, który stanowczo odmówił powrotu w rodzinne strony, z równym Nephthys uporem oświadczając, że nie porzuci swojego dziedzictwa tutaj jak tonącego okrętu. A choć ich stosunki odbiegały od dobrych, ba! Nawet poprawnych, w tej jednej kwestii potrafiła ojca zrozumieć. Chciała wierzyć w słowa Morgotha. Na ich fali chciała poczuć złość, znienawidzić go za to, że obracał w perzynę łączącą ich przyjaźń. Nie mogła jednak tego zrobić, czując, że zasłużyli sobie na to, by te słowa padły, raniąc ich oboje obusiecznym mieczem. Nie chciała być dla niego tym, kim on był dla niej; zakazanym postępkiem, czymś, co wymykało się wszelkim prawom logiki i zasad, na których oparła całe swoje życie. Zasady były dobre; jasne, nienaruszalne zębem czasu, uniwersalne. Pewne. Nie mogła pozwolić sobie na taką słabość charakteru, tak, jak nie mógł zrobić tego Morgoth. Rozumiała to. Więc choć w jej oczach przebijał się wyraz odczuwanego bólu, pozostała spokojna.
- Masz słuszność - usłyszała swoje słowa z oddali, jakby to wcale nie ona mówiła. Tak pozbawione emocji, tak całkowicie wyzute z jakiejkolwiek uczuciowości, odbiły się echem w jej głowie, aż sama przeraziła się ich. Jakby podstępny djinn opętał jej ciało i zaczął robić, co mu się tylko żywnie podoba. Nie wierzyła w to, co powiedział; możliwe że on sam w to nie wierzył. W tej jednak chwili tak miało być najlepiej i była to gotowa zaakceptować, byle tylko nie sprowadzić na nich hańby, która niczym widmo wisiała im nad głowami od czasu pożegnania w rękawie praplatanów. To zabawne, bo tak, jak nigdy nie było między nimi owej potrzeby mówienia pewnych rzeczy na głos, tak zaistniała ona teraz. A może w tym wypadku też jej nie było? Może potrzebowali to usłyszeć, by samych siebie przekonać, że tak być musi? Przecież oboje znali swoje obowiązki, znali swoje miejsce, a ich przeznaczeniem nigdy nie miało być zajęcie owego miejsca przy swoim boku. W czym tkwił zatem problem?
- Twoi bliscy z pewnością docenią taką ofiarę - odparowała, odwzajemniając bez lęku jego spojrzenie. Nie zabrzmiała w nim kpina, na tę by sobie nie pozwoliła; nie dało się jednak nie wyczuć pewnej przekory. Martwy już nikomu nie pomoże i o nikogo nie będzie się martwić. Nie obroni siostry, żony, matki, nie wspomoże w boju braci. Odwaga była piękną cechą, ale tutaj wychodziła pomiędzy nimi pewna naturalna różnica w rozumowaniu. Morgoth był mężczyzną, był wojownikiem, gotowym do poświęceń w imię lepszego jutra. Ale Nephthys spoglądała na tę sprawę z kobiecej perspektywy; z perspektywy tych, które zostawały potem na świecie bez oparcia w postaci męża, brata czy syna. To one opłakiwały poległych, to one musiały mierzyć się później z rzeczywistością, w której zostały samotnie. Tu nie było jednego, dobrego rozwiązania. Próbując je odnaleźć odbiliby się jedynie od muru z napisem tak być musi, bo tak działa świat od zarania dziejów. Nie pierwszy raz zresztą. Oczywiście, że wiedziała, z czym wiązało się to, co zrobił w Stonehenge. Nie usłyszała tego od niego, nie musiała; ale nie był pierwszą osobą, od której biło dalekie echo władzy czarodzieja zwanego Lordem Voldemortem. A chociaż miała do tego wszystkiego złe, przepotworne przeczucia, nie zamierzała ich wyjawiać komukolwiek, nie mając ku temu żadnych praw jako kobieta. Tym bardziej w stosunku do Morgotha. Nie mam do ciebie żadnych praw. To, że w tej chwili zamierzania Czarnego Pana pokrywały się z tym, czego pragnęli jego poplecznicy nie znaczyło, że tak samo będzie po tym, gdy pierwszy kurz wojenny opadnie. Coś jej jednak podpowiadało, że kto jak kto, ale Morgoth doskonale zdaje sobie z tego sprawę i nie dał zaślepić się żarliwością, za którą tak łatwo było podążać i polegać na niej, bo przemawiała do tłumów złaknionych sprawiedliwości.
Miała ochotę krzyczeć. Wyrzucić z siebie to wszystko, co kłębiło się w jej duszy; wszystkie wątpliwości, kłamstwa, wszystko to, co dławiła w sobie przez całe życie. Nie była już dzieckiem. Była jednak kobietą, a to w oczach innych czyniło z niej kogoś stawianego tylko odrobinę wyżej, niż dziecko. I tak oszczędzano jej połowy okrucieństw tego świata, jakby miało ją to przed czymś ochronić. W rzeczywistości tylko uzależniało to jej być albo nie być od silniejszych od niej. Oczekiwano posłuszeństwa, nie myślenia. Pogodziła się z tym już, ale słowa tego typu padające z właśnie jego ust, tych samych, z których przecież jeszcze nie tak dawno spijała pocałunki, wydawało się zupełnie nowym rodzajem tortury.
- Fale nie pytają, czy uderzyć. I nie, nie wiem wszystkiego. Powiem więcej... Tak naprawdę nie wiem zupełnie nic. Dano mi do ręki elementy układanki, nie pokazując co ma z niej powstać. Jeśli jednak jest tak źle, jak mówisz, wkrótce nigdzie nie będzie już bezpiecznie. Gdzie wtedy wszystkich odeślesz? - Jakaś nieokreślona emocja iskrzyła w jej wzroku, choć głos pozostał spokojny. Rozumiała go; chyba nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo. Ale tak, jak nie wszystkich dało się ocalić, tak oni najwyraźniej nie mieli dojść do porozumienia na tym polu, choć tak naprawdę przecież oboje mówili dokładnie o tym samym. Nawet jeżeli z dwóch, całkowicie różnych perspektyw i stanowisk. Odruchowo owinęła się ciaśniej szalem, chroniąc przed niewyczuwalnym chłodem, który nadchodził znad spokojnej tafli jeziora. Wyczuwała rozdarcie Morgotha, ale wiedziała też, że ściągnie to na niego zgubę. Nie mogła mu pomóc. O ile łatwiej byłoby rzec, że rozumie to, co powiedział, że wróci do Egiptu. Ale ona była tutaj. Reszta jej rodziny również. I tylko decyzja ojca lub nestora mogła to zmienić, przynajmniej dopóki nie była zamężna.
Byli dla siebie obustronnym, niewysłowionym pechem, bo stanowili wobec siebie obietnicę, która choć niewypowiedziana i nigdy przez nich nie złożona, majaczyła gdzieś odmętach podświadomości i kusiła utopijnością. Nawet jeżeli doskonale wiedzieli, że nie ma szans się wypełnić. Na tym polegało jej piękno. Nie miała tego za złe światu; tak to już wszystko funkcjonowało, a Morgothowi była wręcz wdzięczna, że to na swoje barki wziął ciężar wypowiedzenia na głos tego, co nie chciało przejść przez gardło. Każde słowo było jak sztylet, ale wraz z bólem i krwią z jej ciała zdawało się wypływać i to ogarniające ją szaleństwo. Koniec, naprawdę koniec. Wraz z końcem miał nadejść upragniony spokój. Dlatego spoglądała na niego, wyczekując kolejnych ciosów owego noża, odnajdując ukojenie w chłodzie stali. Morgoth miał swoje zobowiązania, a ona miała swoje. W postaci ojca, nestora, kuzynów, sióstr, ciotki. Zignorowanie ich wszystkich kosztem własnego bezpieczeństwa byłoby nie tylko krótkowzroczne. Byłoby zwyczajnym przejawem braku szacunku i honoru. Jeśli nestor każe jej wrócić do Egiptu, to bez wątpienia tak właśnie uczyni; dopóty dopóki jednak takie życzenie nie padło, zamierzała trwać u boku ojca, który stanowczo odmówił powrotu w rodzinne strony, z równym Nephthys uporem oświadczając, że nie porzuci swojego dziedzictwa tutaj jak tonącego okrętu. A choć ich stosunki odbiegały od dobrych, ba! Nawet poprawnych, w tej jednej kwestii potrafiła ojca zrozumieć. Chciała wierzyć w słowa Morgotha. Na ich fali chciała poczuć złość, znienawidzić go za to, że obracał w perzynę łączącą ich przyjaźń. Nie mogła jednak tego zrobić, czując, że zasłużyli sobie na to, by te słowa padły, raniąc ich oboje obusiecznym mieczem. Nie chciała być dla niego tym, kim on był dla niej; zakazanym postępkiem, czymś, co wymykało się wszelkim prawom logiki i zasad, na których oparła całe swoje życie. Zasady były dobre; jasne, nienaruszalne zębem czasu, uniwersalne. Pewne. Nie mogła pozwolić sobie na taką słabość charakteru, tak, jak nie mógł zrobić tego Morgoth. Rozumiała to. Więc choć w jej oczach przebijał się wyraz odczuwanego bólu, pozostała spokojna.
- Masz słuszność - usłyszała swoje słowa z oddali, jakby to wcale nie ona mówiła. Tak pozbawione emocji, tak całkowicie wyzute z jakiejkolwiek uczuciowości, odbiły się echem w jej głowie, aż sama przeraziła się ich. Jakby podstępny djinn opętał jej ciało i zaczął robić, co mu się tylko żywnie podoba. Nie wierzyła w to, co powiedział; możliwe że on sam w to nie wierzył. W tej jednak chwili tak miało być najlepiej i była to gotowa zaakceptować, byle tylko nie sprowadzić na nich hańby, która niczym widmo wisiała im nad głowami od czasu pożegnania w rękawie praplatanów. To zabawne, bo tak, jak nigdy nie było między nimi owej potrzeby mówienia pewnych rzeczy na głos, tak zaistniała ona teraz. A może w tym wypadku też jej nie było? Może potrzebowali to usłyszeć, by samych siebie przekonać, że tak być musi? Przecież oboje znali swoje obowiązki, znali swoje miejsce, a ich przeznaczeniem nigdy nie miało być zajęcie owego miejsca przy swoim boku. W czym tkwił zatem problem?
- Twoi bliscy z pewnością docenią taką ofiarę - odparowała, odwzajemniając bez lęku jego spojrzenie. Nie zabrzmiała w nim kpina, na tę by sobie nie pozwoliła; nie dało się jednak nie wyczuć pewnej przekory. Martwy już nikomu nie pomoże i o nikogo nie będzie się martwić. Nie obroni siostry, żony, matki, nie wspomoże w boju braci. Odwaga była piękną cechą, ale tutaj wychodziła pomiędzy nimi pewna naturalna różnica w rozumowaniu. Morgoth był mężczyzną, był wojownikiem, gotowym do poświęceń w imię lepszego jutra. Ale Nephthys spoglądała na tę sprawę z kobiecej perspektywy; z perspektywy tych, które zostawały potem na świecie bez oparcia w postaci męża, brata czy syna. To one opłakiwały poległych, to one musiały mierzyć się później z rzeczywistością, w której zostały samotnie. Tu nie było jednego, dobrego rozwiązania. Próbując je odnaleźć odbiliby się jedynie od muru z napisem tak być musi, bo tak działa świat od zarania dziejów. Nie pierwszy raz zresztą. Oczywiście, że wiedziała, z czym wiązało się to, co zrobił w Stonehenge. Nie usłyszała tego od niego, nie musiała; ale nie był pierwszą osobą, od której biło dalekie echo władzy czarodzieja zwanego Lordem Voldemortem. A chociaż miała do tego wszystkiego złe, przepotworne przeczucia, nie zamierzała ich wyjawiać komukolwiek, nie mając ku temu żadnych praw jako kobieta. Tym bardziej w stosunku do Morgotha. Nie mam do ciebie żadnych praw. To, że w tej chwili zamierzania Czarnego Pana pokrywały się z tym, czego pragnęli jego poplecznicy nie znaczyło, że tak samo będzie po tym, gdy pierwszy kurz wojenny opadnie. Coś jej jednak podpowiadało, że kto jak kto, ale Morgoth doskonale zdaje sobie z tego sprawę i nie dał zaślepić się żarliwością, za którą tak łatwo było podążać i polegać na niej, bo przemawiała do tłumów złaknionych sprawiedliwości.
Miała ochotę krzyczeć. Wyrzucić z siebie to wszystko, co kłębiło się w jej duszy; wszystkie wątpliwości, kłamstwa, wszystko to, co dławiła w sobie przez całe życie. Nie była już dzieckiem. Była jednak kobietą, a to w oczach innych czyniło z niej kogoś stawianego tylko odrobinę wyżej, niż dziecko. I tak oszczędzano jej połowy okrucieństw tego świata, jakby miało ją to przed czymś ochronić. W rzeczywistości tylko uzależniało to jej być albo nie być od silniejszych od niej. Oczekiwano posłuszeństwa, nie myślenia. Pogodziła się z tym już, ale słowa tego typu padające z właśnie jego ust, tych samych, z których przecież jeszcze nie tak dawno spijała pocałunki, wydawało się zupełnie nowym rodzajem tortury.
- Fale nie pytają, czy uderzyć. I nie, nie wiem wszystkiego. Powiem więcej... Tak naprawdę nie wiem zupełnie nic. Dano mi do ręki elementy układanki, nie pokazując co ma z niej powstać. Jeśli jednak jest tak źle, jak mówisz, wkrótce nigdzie nie będzie już bezpiecznie. Gdzie wtedy wszystkich odeślesz? - Jakaś nieokreślona emocja iskrzyła w jej wzroku, choć głos pozostał spokojny. Rozumiała go; chyba nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo. Ale tak, jak nie wszystkich dało się ocalić, tak oni najwyraźniej nie mieli dojść do porozumienia na tym polu, choć tak naprawdę przecież oboje mówili dokładnie o tym samym. Nawet jeżeli z dwóch, całkowicie różnych perspektyw i stanowisk. Odruchowo owinęła się ciaśniej szalem, chroniąc przed niewyczuwalnym chłodem, który nadchodził znad spokojnej tafli jeziora. Wyczuwała rozdarcie Morgotha, ale wiedziała też, że ściągnie to na niego zgubę. Nie mogła mu pomóc. O ile łatwiej byłoby rzec, że rozumie to, co powiedział, że wróci do Egiptu. Ale ona była tutaj. Reszta jej rodziny również. I tylko decyzja ojca lub nestora mogła to zmienić, przynajmniej dopóki nie była zamężna.
شاهدني من فوق
He ealle ða cuman to blóte gedyde.
Odkąd tylko sięgał pamięcią, ów werset z pieśni życiorysu protoplasty rodu Yaxley ukrywał się w jego podświadomości, opowiadając przeszłość. Brzmiał w głowie małego chłopca przerażająco, brutalnie i niezwykle krwawo w każdym najdrobniejszym, twardym dźwięku języka przodków. Była w tym jednak zaklęta pierwotna moc, od której zaczęła się cała jego historia. Odkąd zaczęła się ich historia. Krótkie zdanie, które otwierało księgi pełne zdarzeń na przestrzeni wieków, trwających bez końca. Pieśń o dokonaniach nieustraszonych wojowników, nie tylko w magii pokładających swoją potęgę — zaklinacze oręża, poskramiacze groźnych leśnych bestii, buntownicy o wolność. Byli niczym postacie z legend, które na ruchomych obrazach bez przerwy zderzały się z potężniejszymi od siebie armiami i wygrywały wrogie siły każdego dnia. Zdziesiątkowane ciała pokrywały ziemię niczym całun, gdy kruki posilały się truchłem poległych, ogłaszając zwycięstwo wytrwałych. W wyobraźni, jak i na płótnach wyglądało to dojmująco, wzbudzając w każdym młodym ziarnie lordów Cambridgeshire chęć dążenia do podobnej władzy i zmysłu strategii. Do zwycięstw nawet pomimo oczywistego stanięcia twarzą w twarz z klęską. Poświęcenie i wola walki, którą wykazywali się potomkowie Yaxleatha Srogiego nie miało sobie równych, a czczone przez następne pokolenia wyniosłe czyny zasługiwały, by znajdować miejsce w pamięci następnych dziedziców. To właśnie w historii znajdowali wiele odpowiedzi na najtrudniejsze kwestie i motywację, by nie bać się, sięgać po najwyższe szczyty — Yaxleyowie szli przed siebie, nie bacząc na konsekwencje i zrównując nawet najbardziej strome góry, by zdobyć to, czego pragnęli. Krew, która płynęła w ich stalowych żyłach, trwała również w osłabionym przez genetyczną chorobę organizmie młodego nestora, przypominając mu każdego dnia o tym, że pomimo słabości, pomimo przeciwności, pomimo wątpliwości, nosił w sobie ducha wielkich wojowników. Zdobili swe klingi czerwienią i zaklinali krzyki przy każdym uderzeniu oręża; on rozrywał gardła i spijał krew tryskającą z ran wrogów. Czy zasługiwał, by znaleźć się ramię w ramię wraz z nimi na obrazie i stoczyć ostateczny bój? Czy był godzien? Zadawał sobie to pytanie, odkąd ojciec opowiedział mu o bitwie pod Aylesford i ukazał pamiętliwe płótno. A później ów werset, który miał wyrzeźbić każde słowo w pamięci młodego lorda. Przy każdym jego wymówieniu, napięcie w nim narastało, aż wreszcie teraz, po dwudziestu latach przeraził się własnej przeszłości. Tego, jak wiernie się jej oddawał, nie rozumiejąc dokładnego przekazu słów. Nie dostrzegając jak okrutnym to było. Bo cytat, który nosił w sercu mówił nie tylko o tym, jacy byli jego przodkowie. Głosił również to jaki był i on sam.
Nie odezwał się od razu, nie zamierzając kontynuować tematu, który między nimi padł. Słowa zrozumienia, które padły z ust Shafiq nie były tym, co myślała naprawdę, lecz oszukiwali siebie wzajemnie. Grali, mimo że doskonale zdawali sobie z tego sprawę. A jednak odstawiali tę szopkę, nie zamierzając się wycofywać i zaprzeczać fałszowi, który wypływał z nich w obrzydliwie oczywisty sposób. Grali w tę grę pozorów, bo tak należało. Bo tak miało być łatwiej i prościej pogodzić się z całością, która rysowała się przed nimi coraz wyraźniej i coraz boleśniej. Przepaść, w którą skoczyli, odgrodziła ich i nie pozwoliła do siebie wrócić. Nigdy zresztą nie powinni byli znaleźć drogi ku sobie, a jednak zignorowali zaskoczenie i zrobili to wbrew rozsądkowi. Postąpili jak głupcy i teraz musieli nieść ciężar zdrady, której się dopełnili. Bo czy wtedy nie zerwali wszystkich wpajanych im zasad? Czy nie zdradzili tych, którym w przyszłości mieli złożyć obietnicę lojalności i wierności? Łamiąc przysięgę czekania na odpowiedni moment z właściwym człowiekiem wskazanym im przez rodziców? Tak. Miał rację, lecz gdyby uprzednio nie wyciągnął dłoni i nie poczuł ciepła jej skóry, nie musiałby spalać się każdego razu, napotykając swoją drażniącą obecność. Morgoth czuł się obdarty z własnych myśli, z prywatności tam, w operze. Czy i ona tak to odczuwała między tym tłumem, zerkającym w ich stronę z głodem informacji wypisanym w oczach? Czy czytając wydanie kolejnych gazet o tym, co wydarzyło się w Stonehenge, nie zrozumiała, w kim pokładała nadzieje? Czy to nie wystarczyło jej, by zrozumieć, że należało zapomnieć i uciec jak najdalej? A tymczasem wychodziła wygłodniałym wilkom naprzeciw, nie zważając na ostrzeżenia. Nawet teraz hardo patrzyła mu w oczy, testując najdrobniejszy kawałek jego duszy, zupełnie jakby wiedziała co zrobić, by zabolało.
Twoi bliscy z pewnością docenią taką ofiarę.
Nie odpowiedział. Jego bliscy rozumieli, kto stał na czele ich rodziny i to, kim był najmłodszy nestor w historii. Należał do potomków anglosaskich żołnierzy, a każdy żołnierz znał swoją powinność i przeznaczenie. Śmierć na polu bitwy w chwale. Umrzeć za swoje przekonania. Umrzeć za swój dom, bliskich. Umrzeć nie bojąc się, stanąć twarzą w twarz z Kostuchą. Nephthys nie mogła tego zrozumieć. Widział to w jej oczach tak samo jak ona dostrzegała twardość tej decyzji i przekonania w jego. Śmierć w odpowiednim miejscu, z odpowiednim czarodziejem, za odpowiednią sprawę mogła pociągnąć za sobą zdecydowanie więcej niż sądziła. Mogła stać się filarem umacniającym dom, a nie osłabiać go. Dekady historii jego rodziny nauczyły go tej właśnie lekcji i Morgoth nie przestał w nią wierzyć. Musiała uszanować jego wybór, bo właśnie w ten sposób łatwiej byłoby się jej z tym pogodzić. Jeśli nie, cierpienie, które odczuwała było zbędne. Każdy kiedyś musiał umrzeć, a stanie w pierwszej linii nie odganiało wątpliwości co do łaknienia przetrwania za wszelką cenę. To idea była warta poświęcenia. To lojalność tym, którymi obiecał się opiekować.
Gdzie wtedy wszystkich odeślesz?
- Kiedy skończę to, co zacząłem, nie będę musiał tego robić - odpowiedział jej, a głos zdawał się wydobywać niby spod ziemi. Wilczy pomruk krył w sobie groźbę i definitywny rozkaz, któremu nie można było się przeciwstawić. Jednak ten gniew nie był skierowany w jej stronę. Ta obietnica nie była dla niej. Wojna nadeszła, a ostateczna rozgrywka szykowała się w podziemiu, gdzie wszyscy wrogowie zalęgli się w szczurzych dziurach. Walczył ze sobą czy nie powiedzieć jej prawdy. By nie wyjawić, że to właśnie rzeczywistość była niczym zimna opowieść — odrealniona i nie do uwierzenia. Nie do pojęcia. Nie zrobił tego jednak, wiedząc, że gdyby spytała, powiedziałby. Na razie jednak pozwolił jednak na to, by cisza zalęgła się między nimi i trwała w podmuchach wiatru, który targał jego płaszczem, a jej szatą. Ile to trwało, nie wiedział. W końcu jednak poruszył się. Początkowo nie patrzył na nią, gdy postąpił pierwszy krok w jej stronę. Drugi był prostszy, a gdy w końcu dzieliły ich już jedynie wyciągnięte ramiona, zatrzymał się. Jego wzrok jednak unosił się gdzieś ponad nią, poza nią. Wpatrywał się w odległe drzewa, które ponownie stawały się świadkami zakopanej obietnicy. Tym razem jednak to w jego słowach do niej zaklęta była prośba, nie zaś na odwrót jak zdarzyło się to lata temu. - Obiecaj mi coś, Nephthys. - Jego głos był spokojny i można by sądzić, że pod tym wszechogarniającym smutkiem i bezsilnością kryło się również i ciepło. Niemalże niewyczuwalne, zapomniane, odtrącone. Jednak ono zawsze miało się tlić nawet w najdrobniejszej iskrze, jeśli przychodziło do spotkania dwójki młodych czarodziejów. Jej imię zasmakowało w jego ustach niczym skóra, którą naznaczył już na zawsze. Tam, gdzie nigdy nie powinien paść nawet jego wzrok. Tam, gdzie dostęp winien mieć jedynie przyszły małżonek córki faraonów. Jednak to nie tam patrzył, przenosząc spojrzenie w jej stronę. Znów odnalazł te oczy, które nie potrafiły mu kłamać. I właśnie to zamierzał teraz wykorzystać. - Obiecaj, że tym razem nie wejdziesz do lasu. - Obraz jej drobnej sylwetki idącej dziarsko między drzewa w poszukiwaniu centaurów był wyraźny jak teraz. Nawiedzany odbijającym się wersetem w swych myślach niczym echem musiał dostrzec tę obietnicę w jej oczach. Nawet jeśli niewypowiedzianą, to wyrażoną niemym potwierdzeniem. Nie znała jego drugiego oblicza. Nie tego ukrywanego pod maską, lecz tego zwierzęcego i równie czujnego. Tego, które pozwalało mu na bycie bestią i poruszanie się za własnymi instynktami. Za pragnieniami i prawdą. Tego, w którym obezwładniał go krwawy gniew i głód krwi. Tego, w którym czasami zapominał kim naprawdę był, pragnąc jedynie za wszelką cenę obronić swojego domu. Obiecaj, że tym razem przede mną uciekniesz.
I złożył wszystkich obcych na ofiarnym ołtarzu.
Odkąd tylko sięgał pamięcią, ów werset z pieśni życiorysu protoplasty rodu Yaxley ukrywał się w jego podświadomości, opowiadając przeszłość. Brzmiał w głowie małego chłopca przerażająco, brutalnie i niezwykle krwawo w każdym najdrobniejszym, twardym dźwięku języka przodków. Była w tym jednak zaklęta pierwotna moc, od której zaczęła się cała jego historia. Odkąd zaczęła się ich historia. Krótkie zdanie, które otwierało księgi pełne zdarzeń na przestrzeni wieków, trwających bez końca. Pieśń o dokonaniach nieustraszonych wojowników, nie tylko w magii pokładających swoją potęgę — zaklinacze oręża, poskramiacze groźnych leśnych bestii, buntownicy o wolność. Byli niczym postacie z legend, które na ruchomych obrazach bez przerwy zderzały się z potężniejszymi od siebie armiami i wygrywały wrogie siły każdego dnia. Zdziesiątkowane ciała pokrywały ziemię niczym całun, gdy kruki posilały się truchłem poległych, ogłaszając zwycięstwo wytrwałych. W wyobraźni, jak i na płótnach wyglądało to dojmująco, wzbudzając w każdym młodym ziarnie lordów Cambridgeshire chęć dążenia do podobnej władzy i zmysłu strategii. Do zwycięstw nawet pomimo oczywistego stanięcia twarzą w twarz z klęską. Poświęcenie i wola walki, którą wykazywali się potomkowie Yaxleatha Srogiego nie miało sobie równych, a czczone przez następne pokolenia wyniosłe czyny zasługiwały, by znajdować miejsce w pamięci następnych dziedziców. To właśnie w historii znajdowali wiele odpowiedzi na najtrudniejsze kwestie i motywację, by nie bać się, sięgać po najwyższe szczyty — Yaxleyowie szli przed siebie, nie bacząc na konsekwencje i zrównując nawet najbardziej strome góry, by zdobyć to, czego pragnęli. Krew, która płynęła w ich stalowych żyłach, trwała również w osłabionym przez genetyczną chorobę organizmie młodego nestora, przypominając mu każdego dnia o tym, że pomimo słabości, pomimo przeciwności, pomimo wątpliwości, nosił w sobie ducha wielkich wojowników. Zdobili swe klingi czerwienią i zaklinali krzyki przy każdym uderzeniu oręża; on rozrywał gardła i spijał krew tryskającą z ran wrogów. Czy zasługiwał, by znaleźć się ramię w ramię wraz z nimi na obrazie i stoczyć ostateczny bój? Czy był godzien? Zadawał sobie to pytanie, odkąd ojciec opowiedział mu o bitwie pod Aylesford i ukazał pamiętliwe płótno. A później ów werset, który miał wyrzeźbić każde słowo w pamięci młodego lorda. Przy każdym jego wymówieniu, napięcie w nim narastało, aż wreszcie teraz, po dwudziestu latach przeraził się własnej przeszłości. Tego, jak wiernie się jej oddawał, nie rozumiejąc dokładnego przekazu słów. Nie dostrzegając jak okrutnym to było. Bo cytat, który nosił w sercu mówił nie tylko o tym, jacy byli jego przodkowie. Głosił również to jaki był i on sam.
Nie odezwał się od razu, nie zamierzając kontynuować tematu, który między nimi padł. Słowa zrozumienia, które padły z ust Shafiq nie były tym, co myślała naprawdę, lecz oszukiwali siebie wzajemnie. Grali, mimo że doskonale zdawali sobie z tego sprawę. A jednak odstawiali tę szopkę, nie zamierzając się wycofywać i zaprzeczać fałszowi, który wypływał z nich w obrzydliwie oczywisty sposób. Grali w tę grę pozorów, bo tak należało. Bo tak miało być łatwiej i prościej pogodzić się z całością, która rysowała się przed nimi coraz wyraźniej i coraz boleśniej. Przepaść, w którą skoczyli, odgrodziła ich i nie pozwoliła do siebie wrócić. Nigdy zresztą nie powinni byli znaleźć drogi ku sobie, a jednak zignorowali zaskoczenie i zrobili to wbrew rozsądkowi. Postąpili jak głupcy i teraz musieli nieść ciężar zdrady, której się dopełnili. Bo czy wtedy nie zerwali wszystkich wpajanych im zasad? Czy nie zdradzili tych, którym w przyszłości mieli złożyć obietnicę lojalności i wierności? Łamiąc przysięgę czekania na odpowiedni moment z właściwym człowiekiem wskazanym im przez rodziców? Tak. Miał rację, lecz gdyby uprzednio nie wyciągnął dłoni i nie poczuł ciepła jej skóry, nie musiałby spalać się każdego razu, napotykając swoją drażniącą obecność. Morgoth czuł się obdarty z własnych myśli, z prywatności tam, w operze. Czy i ona tak to odczuwała między tym tłumem, zerkającym w ich stronę z głodem informacji wypisanym w oczach? Czy czytając wydanie kolejnych gazet o tym, co wydarzyło się w Stonehenge, nie zrozumiała, w kim pokładała nadzieje? Czy to nie wystarczyło jej, by zrozumieć, że należało zapomnieć i uciec jak najdalej? A tymczasem wychodziła wygłodniałym wilkom naprzeciw, nie zważając na ostrzeżenia. Nawet teraz hardo patrzyła mu w oczy, testując najdrobniejszy kawałek jego duszy, zupełnie jakby wiedziała co zrobić, by zabolało.
Twoi bliscy z pewnością docenią taką ofiarę.
Nie odpowiedział. Jego bliscy rozumieli, kto stał na czele ich rodziny i to, kim był najmłodszy nestor w historii. Należał do potomków anglosaskich żołnierzy, a każdy żołnierz znał swoją powinność i przeznaczenie. Śmierć na polu bitwy w chwale. Umrzeć za swoje przekonania. Umrzeć za swój dom, bliskich. Umrzeć nie bojąc się, stanąć twarzą w twarz z Kostuchą. Nephthys nie mogła tego zrozumieć. Widział to w jej oczach tak samo jak ona dostrzegała twardość tej decyzji i przekonania w jego. Śmierć w odpowiednim miejscu, z odpowiednim czarodziejem, za odpowiednią sprawę mogła pociągnąć za sobą zdecydowanie więcej niż sądziła. Mogła stać się filarem umacniającym dom, a nie osłabiać go. Dekady historii jego rodziny nauczyły go tej właśnie lekcji i Morgoth nie przestał w nią wierzyć. Musiała uszanować jego wybór, bo właśnie w ten sposób łatwiej byłoby się jej z tym pogodzić. Jeśli nie, cierpienie, które odczuwała było zbędne. Każdy kiedyś musiał umrzeć, a stanie w pierwszej linii nie odganiało wątpliwości co do łaknienia przetrwania za wszelką cenę. To idea była warta poświęcenia. To lojalność tym, którymi obiecał się opiekować.
Gdzie wtedy wszystkich odeślesz?
- Kiedy skończę to, co zacząłem, nie będę musiał tego robić - odpowiedział jej, a głos zdawał się wydobywać niby spod ziemi. Wilczy pomruk krył w sobie groźbę i definitywny rozkaz, któremu nie można było się przeciwstawić. Jednak ten gniew nie był skierowany w jej stronę. Ta obietnica nie była dla niej. Wojna nadeszła, a ostateczna rozgrywka szykowała się w podziemiu, gdzie wszyscy wrogowie zalęgli się w szczurzych dziurach. Walczył ze sobą czy nie powiedzieć jej prawdy. By nie wyjawić, że to właśnie rzeczywistość była niczym zimna opowieść — odrealniona i nie do uwierzenia. Nie do pojęcia. Nie zrobił tego jednak, wiedząc, że gdyby spytała, powiedziałby. Na razie jednak pozwolił jednak na to, by cisza zalęgła się między nimi i trwała w podmuchach wiatru, który targał jego płaszczem, a jej szatą. Ile to trwało, nie wiedział. W końcu jednak poruszył się. Początkowo nie patrzył na nią, gdy postąpił pierwszy krok w jej stronę. Drugi był prostszy, a gdy w końcu dzieliły ich już jedynie wyciągnięte ramiona, zatrzymał się. Jego wzrok jednak unosił się gdzieś ponad nią, poza nią. Wpatrywał się w odległe drzewa, które ponownie stawały się świadkami zakopanej obietnicy. Tym razem jednak to w jego słowach do niej zaklęta była prośba, nie zaś na odwrót jak zdarzyło się to lata temu. - Obiecaj mi coś, Nephthys. - Jego głos był spokojny i można by sądzić, że pod tym wszechogarniającym smutkiem i bezsilnością kryło się również i ciepło. Niemalże niewyczuwalne, zapomniane, odtrącone. Jednak ono zawsze miało się tlić nawet w najdrobniejszej iskrze, jeśli przychodziło do spotkania dwójki młodych czarodziejów. Jej imię zasmakowało w jego ustach niczym skóra, którą naznaczył już na zawsze. Tam, gdzie nigdy nie powinien paść nawet jego wzrok. Tam, gdzie dostęp winien mieć jedynie przyszły małżonek córki faraonów. Jednak to nie tam patrzył, przenosząc spojrzenie w jej stronę. Znów odnalazł te oczy, które nie potrafiły mu kłamać. I właśnie to zamierzał teraz wykorzystać. - Obiecaj, że tym razem nie wejdziesz do lasu. - Obraz jej drobnej sylwetki idącej dziarsko między drzewa w poszukiwaniu centaurów był wyraźny jak teraz. Nawiedzany odbijającym się wersetem w swych myślach niczym echem musiał dostrzec tę obietnicę w jej oczach. Nawet jeśli niewypowiedzianą, to wyrażoną niemym potwierdzeniem. Nie znała jego drugiego oblicza. Nie tego ukrywanego pod maską, lecz tego zwierzęcego i równie czujnego. Tego, które pozwalało mu na bycie bestią i poruszanie się za własnymi instynktami. Za pragnieniami i prawdą. Tego, w którym obezwładniał go krwawy gniew i głód krwi. Tego, w którym czasami zapominał kim naprawdę był, pragnąc jedynie za wszelką cenę obronić swojego domu. Obiecaj, że tym razem przede mną uciekniesz.
I złożył wszystkich obcych na ofiarnym ołtarzu.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Bez trudu mogła w pamięci przywołać wszystkie te popołudnia, kiedy siadywała u boku ciotki w ich obszernej bibliotece, wypełnionej artefaktami przeszłości, które niezmiernie interesowały ją jako małą dziewczynkę. Antyczna broń z czasów, które znała tylko z opowieści i z zakurzonych zwojów, które czasem miała okazję oglądać; zaklęta biżuteria, której najmniejszy nawet dotyk na nagiej skórze niczego niespodziewającej się ofiary, poskutkowałby bolesną śmiercią. Historia każdego rodu była naznaczona długim pasmem krwi i cierpienia, na które z jednej strony byli narażeni, z drugiej natomiast sami snuli je niczym pieśń, zadając ból innym. Świat działał rządząc się prawem najsilniejszego, strzegąc zazdrośnie dostępu do zapisów na kartach historii tych słabszych. Imiona całych rodów wykreślane z kronik, zamazywane w egipskich świątyniach znaki władców, których lud uznał za niegodnych pamięci. Śmierć miała wiele oblicz, a zapomnienie było jednym z nich. Dlatego tak ważnym było pielęgnowanie przekazywanych tradycji, traktowanie z należytym namaszczeniem dumy, którą przekazano im w genach, a którą z taką łatwością niektóre rody były gotowe odrzucić. Kimże byliby sprzeciwiając się temu, co nieuchronne? Nie chodziło tu jednak o ślepe podążanie za tym, co nakazano. Każde z ich dwójki, choć wychowane w zupełnie skrajnie różnych kulturach wiedziało wszak, gdzie plasuje się ich miejsce na wielkiej szachownicy. Mieli jednak tę możliwość, by wykonać dowolny ruch; choć trzymani w ryzach zasad, mieli wytoczone kilka dróg, którymi mogli podążać, ich decyzją pozostawało, którą wybiorą. Żadna z nich nie miała się jednak przeciąć, nie na dłuższą metę. Akceptowali to, przypieczętowali ten los, mimo to nie do końca mogąc się z tym pogodzić. Coś wciąż pchało ich ku sobie, wbrew wszystkiemu i wszystkim. Jednak musiał dla nich nadejść zmierzch, a potem zapaść czarna noc. Sami byli sobie winni, że wszystko to bolało tak dotkliwie, że zdawało się wpijać w skórę niczym kły wyjątkowo jadowitego węża. Nephthys miała wrażenie, że czuje truciznę płynącą w jej żyłach. Truciznę, która choć sprawiała ogrom bólu, paradoksalnie nie mogła jej zabić. Miast szybkiego, precyzyjnego cięcia, które powinno ich rozdzielić już na zawsze, woleli posługiwać się przytępionym, zardzewiałym ostrzem; zadane nim rany miały jątrzyć się jeszcze długo.
Chciała emanować siłą. Przypominała sobie w takich chwilach surową Zorayę, jej wyprostowaną sylwetkę i ciemne, bystre spojrzenie. Choć nie pałała do despotycznej ciotki sympatią, żywiła do niej ogrom szacunku. Do jej nieprzeniknionej postawy, do braku zawahania się przed wyborem tego, co słuszne. Ale pod wszystkimi tymi warstwami drogich tkanin, zdobionych złotem i szlachetnymi kamieniami, czuła się zupełnie krucha i bezbronna, pozbawiona pancerza, którego wszak nigdy nie było jej dane założyć, bo to nie był jej bój. To nie była jej bitwa ani jej wojna. Czuła się okropnie z tym że stali teraz przed sobą, kłamiąc sobie w żywe oczy; coś, co było w ich wykonaniu nie do pomyślenia, bo chociaż nie mówili sobie o wszystkim, czasem prawdę zdarzało im się przemilczeć. Mawia się, że przemilczenie też jest formą kłamstwa, być może nawet bardziej perfidną; nie zgodziłaby się z tym, nie, kiedy prowadziła taki tryb życia, jaki prowadziła. Gdzie pozór stawał się sposobem na przeżycie w świecie, który stale wystawiał ich na atak opinii publicznej. Gdzie jej reputacja była wszystkim, co miała, gdzie honor jej rodu był wszystkim, czym musiała się przejmować. Jednak tak oczywiste, krzywdzące kłamstwo, nigdy z ich ust wobec siebie nie padło, a teraz okazało się koniecznością i jedynym słusznym wyborem, by żyć dalej bez oglądania się za siebie przez ramię na to, co minęło i czego odzyskać się już nie da. Bo chociaż zostały wspomnienia, których nikt nie mógł im odebrać, wciąż miała wrażenie, że wydarła je z życia należącego do kogoś innego, bo nie miały prawa przytrafić się akurat im. Wróciła, bo paradoksalnie zawsze wracała; zawsze koniec końców lądowała tam, gdzie to wszystko się zaczęło, zupełnie tak, jak miało to miejsce teraz. Wychodziła wilkom naprzeciw. Dostrzegała je w jego spojrzeniu, słyszała w wyciu, które nocami niosło się gdzieś ponad koronami drzew. Zagrożenie, przed którym ostrzegał, gdy wkraczała pomiędzy pnie drzew w Charnwood okazało się tkwić w nim, nawet jeżeli teraz jeszcze nie miała o tym pojęcia. Towarzyszyło jej przez całe życie, w mniejszym lub większym stopniu. Ale nie w jej gestii było próbować je oswoić. Nie należało do niej. Nic już do niej nie należało, nawet jej własne życie.
Kiedy skończę to, co zacząłem, nie będę musiał tego robić
- To się nigdy nie skończy. - Czy to dało się skończyć? Czy po tej potyczce nie nadejdą kolejne? Naturą ludzką była walka, a pokój to kruchy konstrukt. Może zwyczajnie nie potrafili żyć w zgodzie, a gdy już świat magii się ustabilizuje, nadejdzie kolejne zagrożenie? Szaleństwo było zaraźliwe, podobnie jak radykalizm. Co, jeśli walka miała się nigdy nie skończyć? Wiedziała, że Morgothowi nie brakuje determinacji i zawsze w nim to podziwiała. Ale czasem determinacja to było za mało. Pozostawało wierzyć, że i innym owej determinacji nie zabraknie, a Yaxley nie pozostanie na polu boju samotnie. Biorąc pod uwagę deklaracje, które zasłyszała choćby od swojego kuzyna, wątpiła by tak się stało. Wbiła spojrzenie w mężczyznę, kiedy ruszył się z miejsca, mimo że miała ochotę poprosić, by tego nie robił. Łatwiej było uwierzyć, że to co robili było słuszne, gdy dzieliły ich długie metry. A jednak nie odezwała się, nawet wtedy, gdy był na wyciągnięcie ręki. Jak całe ich życie. Dzieliło ich przecież tak niewiele, a jednocześnie była to prawdziwa, bezdenna przepaść. Przymknęła powieki, na krótką chwilę zatracając się w tembrze jego głosu. Wolałaby nie usłyszeć tam tego ciepła, a zimną stal. Powietrze wydawało się ciężkie i gęste, a ostatnie śpiewy ptaków oddalone o długie kilometry. Kamyk ciążył jej w dłoni. Miała wrażenie, że minęły wieki, nim uniosła powieki i skonfrontowała spojrzenie z Yaxleyem, jakby ważyła jego słowa.
- Obiecuję. Tym razem to nie Charnwood - odparła po chwili przyglądania się mu w milczeniu, mimo że przecież nie musiała tego robić. Nie łączyły ich zobowiązania wznioślejszej natury, ale łączyły obietnice składane dawno temu i teraz, rozdzierające jej serce tak, że niemal odczuwała to jako fizyczny ból. Było to jedyne, co kiedykolwiek miało ich jeszcze łączyć. Dlatego przystała na jego prośbę, nawet jeżeli coś w jego tonie, oczach sprawiało, że miała ochotę raz jeszcze zapytać, w co się wplątał. Gubiła się już w grze niedopowiedzeń, którymi raczyli ją wszyscy wkoło. - I nie labirynt. - Nie będzie chłopca, który w odpowiednim momencie złapie za rękę i powstrzyma. Nie będzie ciekawskiej dziewczynki, bo ta nauczy się w końcu, że angielskie powiedzenie curiosity killed the cat, nie wzięło się znikąd. Tym razem wilk nie będzie u jej boku, a wyłoni się spomiędzy drzew z obnażonymi kłami. Właściwie już to zrozumiała, teraz zbierając jedynie żniwo. Weszli oboje do labiryntu, ale każde podążyło inną drogą do wyjścia. Wyciągnęła do niego rękę, przez chwilę niczego nie mówiąc. Omiotła spojrzeniem każdy cal jego twarzy z czułością, która nie należała już do niej, a do lady Yaxley. Teraz to jej zmartwienie miał stanowić Morgoth, a mimo to Nephthys wiedziała, że nie wyzbędzie się tej grozy i niepokoju nigdy. Że nigdy nie przestanie przeglądać gazet i nasłuchiwać znajomego nazwiska, trzymać kciuków za powodzenie jego misji, cokolwiek miałaby ona oznaczać. Że zawsze będzie gotowa mu pomóc, jeśli tylko poprosi. Tylko tyle mogła mu dać, a rozpaczliwe pragnienia serca i ciała, które boleśnie odczuwało teraz jego bliskość, musiała skryć głęboko, tak by nikt ich nigdy nie odnalazł. Nawet ona sama.
- Pamiętaj tylko, by walcząc za innych nie utracić samego siebie, Morgoth. Bo wtedy nikomu już nie pomożesz. - Słowa te padły cicho, brzmiąc jak westchnienie wiatru. Kryła się w nich niema prośba, do której nie miała prawa. Może było już za późno? W jej oczach krył się smutek, ale też akceptacja i zrozumienie. Wiem, na jaką drogę wkroczyłeś. Nie mówiła o śmierci. Mówiła o czymś znacznie gorszym niż ona. Zatracanie przychodziło łatwo, wydawało się wygodne i proste, oferowało rozwiązania, których uzyskanie trudniejszą drogą byłoby mozolne. Nie wiedziała wszystkiego; zdawała sobie jednak sprawę, jakie arkana magii oferował Lord Voldemort. Mogła tylko zgadywać, jak głęboko jest w to uwikłany tak jej wszak drogi przyjaciel, ale czuła, że jeszcze nie jest za późno. A przynajmniej taką chciała mieć nadzieję. Ta natomiast miała umierać ostatnia.
Chciała emanować siłą. Przypominała sobie w takich chwilach surową Zorayę, jej wyprostowaną sylwetkę i ciemne, bystre spojrzenie. Choć nie pałała do despotycznej ciotki sympatią, żywiła do niej ogrom szacunku. Do jej nieprzeniknionej postawy, do braku zawahania się przed wyborem tego, co słuszne. Ale pod wszystkimi tymi warstwami drogich tkanin, zdobionych złotem i szlachetnymi kamieniami, czuła się zupełnie krucha i bezbronna, pozbawiona pancerza, którego wszak nigdy nie było jej dane założyć, bo to nie był jej bój. To nie była jej bitwa ani jej wojna. Czuła się okropnie z tym że stali teraz przed sobą, kłamiąc sobie w żywe oczy; coś, co było w ich wykonaniu nie do pomyślenia, bo chociaż nie mówili sobie o wszystkim, czasem prawdę zdarzało im się przemilczeć. Mawia się, że przemilczenie też jest formą kłamstwa, być może nawet bardziej perfidną; nie zgodziłaby się z tym, nie, kiedy prowadziła taki tryb życia, jaki prowadziła. Gdzie pozór stawał się sposobem na przeżycie w świecie, który stale wystawiał ich na atak opinii publicznej. Gdzie jej reputacja była wszystkim, co miała, gdzie honor jej rodu był wszystkim, czym musiała się przejmować. Jednak tak oczywiste, krzywdzące kłamstwo, nigdy z ich ust wobec siebie nie padło, a teraz okazało się koniecznością i jedynym słusznym wyborem, by żyć dalej bez oglądania się za siebie przez ramię na to, co minęło i czego odzyskać się już nie da. Bo chociaż zostały wspomnienia, których nikt nie mógł im odebrać, wciąż miała wrażenie, że wydarła je z życia należącego do kogoś innego, bo nie miały prawa przytrafić się akurat im. Wróciła, bo paradoksalnie zawsze wracała; zawsze koniec końców lądowała tam, gdzie to wszystko się zaczęło, zupełnie tak, jak miało to miejsce teraz. Wychodziła wilkom naprzeciw. Dostrzegała je w jego spojrzeniu, słyszała w wyciu, które nocami niosło się gdzieś ponad koronami drzew. Zagrożenie, przed którym ostrzegał, gdy wkraczała pomiędzy pnie drzew w Charnwood okazało się tkwić w nim, nawet jeżeli teraz jeszcze nie miała o tym pojęcia. Towarzyszyło jej przez całe życie, w mniejszym lub większym stopniu. Ale nie w jej gestii było próbować je oswoić. Nie należało do niej. Nic już do niej nie należało, nawet jej własne życie.
Kiedy skończę to, co zacząłem, nie będę musiał tego robić
- To się nigdy nie skończy. - Czy to dało się skończyć? Czy po tej potyczce nie nadejdą kolejne? Naturą ludzką była walka, a pokój to kruchy konstrukt. Może zwyczajnie nie potrafili żyć w zgodzie, a gdy już świat magii się ustabilizuje, nadejdzie kolejne zagrożenie? Szaleństwo było zaraźliwe, podobnie jak radykalizm. Co, jeśli walka miała się nigdy nie skończyć? Wiedziała, że Morgothowi nie brakuje determinacji i zawsze w nim to podziwiała. Ale czasem determinacja to było za mało. Pozostawało wierzyć, że i innym owej determinacji nie zabraknie, a Yaxley nie pozostanie na polu boju samotnie. Biorąc pod uwagę deklaracje, które zasłyszała choćby od swojego kuzyna, wątpiła by tak się stało. Wbiła spojrzenie w mężczyznę, kiedy ruszył się z miejsca, mimo że miała ochotę poprosić, by tego nie robił. Łatwiej było uwierzyć, że to co robili było słuszne, gdy dzieliły ich długie metry. A jednak nie odezwała się, nawet wtedy, gdy był na wyciągnięcie ręki. Jak całe ich życie. Dzieliło ich przecież tak niewiele, a jednocześnie była to prawdziwa, bezdenna przepaść. Przymknęła powieki, na krótką chwilę zatracając się w tembrze jego głosu. Wolałaby nie usłyszeć tam tego ciepła, a zimną stal. Powietrze wydawało się ciężkie i gęste, a ostatnie śpiewy ptaków oddalone o długie kilometry. Kamyk ciążył jej w dłoni. Miała wrażenie, że minęły wieki, nim uniosła powieki i skonfrontowała spojrzenie z Yaxleyem, jakby ważyła jego słowa.
- Obiecuję. Tym razem to nie Charnwood - odparła po chwili przyglądania się mu w milczeniu, mimo że przecież nie musiała tego robić. Nie łączyły ich zobowiązania wznioślejszej natury, ale łączyły obietnice składane dawno temu i teraz, rozdzierające jej serce tak, że niemal odczuwała to jako fizyczny ból. Było to jedyne, co kiedykolwiek miało ich jeszcze łączyć. Dlatego przystała na jego prośbę, nawet jeżeli coś w jego tonie, oczach sprawiało, że miała ochotę raz jeszcze zapytać, w co się wplątał. Gubiła się już w grze niedopowiedzeń, którymi raczyli ją wszyscy wkoło. - I nie labirynt. - Nie będzie chłopca, który w odpowiednim momencie złapie za rękę i powstrzyma. Nie będzie ciekawskiej dziewczynki, bo ta nauczy się w końcu, że angielskie powiedzenie curiosity killed the cat, nie wzięło się znikąd. Tym razem wilk nie będzie u jej boku, a wyłoni się spomiędzy drzew z obnażonymi kłami. Właściwie już to zrozumiała, teraz zbierając jedynie żniwo. Weszli oboje do labiryntu, ale każde podążyło inną drogą do wyjścia. Wyciągnęła do niego rękę, przez chwilę niczego nie mówiąc. Omiotła spojrzeniem każdy cal jego twarzy z czułością, która nie należała już do niej, a do lady Yaxley. Teraz to jej zmartwienie miał stanowić Morgoth, a mimo to Nephthys wiedziała, że nie wyzbędzie się tej grozy i niepokoju nigdy. Że nigdy nie przestanie przeglądać gazet i nasłuchiwać znajomego nazwiska, trzymać kciuków za powodzenie jego misji, cokolwiek miałaby ona oznaczać. Że zawsze będzie gotowa mu pomóc, jeśli tylko poprosi. Tylko tyle mogła mu dać, a rozpaczliwe pragnienia serca i ciała, które boleśnie odczuwało teraz jego bliskość, musiała skryć głęboko, tak by nikt ich nigdy nie odnalazł. Nawet ona sama.
- Pamiętaj tylko, by walcząc za innych nie utracić samego siebie, Morgoth. Bo wtedy nikomu już nie pomożesz. - Słowa te padły cicho, brzmiąc jak westchnienie wiatru. Kryła się w nich niema prośba, do której nie miała prawa. Może było już za późno? W jej oczach krył się smutek, ale też akceptacja i zrozumienie. Wiem, na jaką drogę wkroczyłeś. Nie mówiła o śmierci. Mówiła o czymś znacznie gorszym niż ona. Zatracanie przychodziło łatwo, wydawało się wygodne i proste, oferowało rozwiązania, których uzyskanie trudniejszą drogą byłoby mozolne. Nie wiedziała wszystkiego; zdawała sobie jednak sprawę, jakie arkana magii oferował Lord Voldemort. Mogła tylko zgadywać, jak głęboko jest w to uwikłany tak jej wszak drogi przyjaciel, ale czuła, że jeszcze nie jest za późno. A przynajmniej taką chciała mieć nadzieję. Ta natomiast miała umierać ostatnia.
شاهدني من فوق
Rzeczywistość, w której istnieli nie miała ich przygotowywać na walkę z emocjami i wytłumienie najmniejszych ich oznak. Zakładano z góry, że wyzbyci, wyjałowieni z uczuć nie popadną w tak przyziemną melancholię, jaką było przywiązanie do drugiego człowieka. Obcego, który nie był w żaden sposób związany z ich rodziną; nie miał więc prawa żądać przychylnego spojrzenia; stał poniżej lojalności, honoru i odpowiedzialności, które stanowiły podwaliny arystokratycznego wychowania. Był nieznajomy. Od początku pilnowano, by w chłopcach nie rozwijały się żadne słabości, dlatego odbierano ich matkom w wieku sześciu lat i prowadzono ich ku ojcom, stryjom, opiekunom. Morgoth był wtedy zbyt mały, by pamiętać dokładnie to zdarzenie, lecz swój chrzest przeszedł o wiele wcześniej od innych potomków ze swojego rodu. Oczekiwano od niego od początku więcej, wymagano silniej, uważniej, mocniej. Bezkompromisowo podchodzono do spraw matczynej opieki, odgradzając chłonny, dziecięcy umysł i stawiano go przed chłodem oraz stalą. Nie odczuwaj, obserwuj. Nie sądź, myśl. Pierwszy człon tak wyraźnego polecenia skierowanego ku małemu chłopcu, podkreślał istotę braku empatii czy otwierania się na innych. Miał być twardy i nieprzystępny niczym skalny klif, o który odbijały się silne fale. Nie ważne jak mocne, nieważne jak długo starały się go zwyciężyć — wciąż trwał w bezruchu, nie dając po sobie poznać, że cokolwiek go atakowało. Niewzruszony czekał jedynie aż ostatnie z kropel spłynie po jego chropowatej powierzchni. Wrodzony dystans pozwalał mu zachowywać umiar w kontaktach z rówieśnikami przez lata, nie dopuszczając do siebie nikogo bliżej. Nikogo kto mógłby mieć nad nim realną władzę. Jednak jak woda zawsze znajdzie swoją drogę, tak kryzys własnego odczuwania i rozsądku musiał nadejść również do kogoś tak wstrzemięźliwego jak Yaxley. Było to ogłuszające, zbijające z rozsądkowego toku myślenia, lecz równocześnie zwycięstwo nad tym nieznanym dla siebie uczuciem, miało równać się największym triumfom bitewnym. Bo czy pokonanie własnej słabości nie niosło za sobą siły? Uleganie było oznaką niedojrzałości i braku wierności, a pogarda wobec tych dwóch rzeczy rosła z każdym zetknięciem się u innych czy we własnym wnętrzu. Nie chciał taki być. Obłudny, obślizgły, gad w ludzkiej skórze. Dlatego też nie zamierzał sobie pozwolić na więcej. Na gest, słowa, spojrzenia. Uklęknął już tam w operze pod ciężarem rzeczywistości, lecz nad brzegami Loch Ness powstał ponownie pomimo bólu rozrywające z wysiłku mięśnie. Wiedział, że i ona miała dać radę stanąć twarzą w twarz z błędami przeszłości i zweryfikować je w nowym świetle. Byli potomkami wielkich rodów; nigdy dla siebie nieprzeznaczeni, nigdy niemający napełnić płuc swoim zapachem w sposób całkowicie odpowiedni. Czy więc nie byli złodziejami, pozwalając sobie na ukradzenie momentów wśród praplatanów? Oszustami tradycji i kłamcami wobec tych, którzy wpoili im pradawne nauki? Nie byli wolni od obowiązków nałożonych w chwili urodzenia. Nie byli wolni nawet od własnych myśli. Bo czy gdyby mógł wybrać postąpiłby zgodnie z pragnieniami? Okrutnie prawdziwa odpowiedź wybrzmiała w jego umyśle, podpisując jednym Nie kontrakt o odrzuceniu. Nie byli wyjątkami zgubnych uniesień i wielu innych miało im ulec również i po nich, lecz to zgniecenie wężowej głowy wywyższało ich do rangi nawróconych. I nic oraz nikt nie miał stać na drodze do ogrodzenia się od siebie.
To się nigdy nie skończy.
- Innego końca świata nie będzie. - To, co rozpoczęło się wraz z pojawieniem się pierwszego aktu pierwszej sceny pierwszego dnia, nie miało przestać toczyć się własnym życiem, lecz czy nie miało to swojej nazwy? Nie było to Losem, którego sieć tkana przez wieki plątała się, pękała w niektórych miejscach, w innych tworząc nowe powiązania i tak bez ustanku? Myliła się. Wraz z ich śmiercią walka miała osiągnąć apogeum, a wraz z tym zaprzestać się toczyć dalej. Zapomną o wypowiedzianych dumnie słowach w Kamiennym Kręgu, zasypią ich domy popiołem, a ziemię osnują solą. Nikt nie będzie o nich pamiętać, lecz pojawią się inne wojny, inne walki. Tak długo, jak człowiek miał istnieć, tak długo miał posiadać ambicję posiadania więcej. To z jednego pragnienia wybuchła Wojna Trojańska, a ileż takich słabości wędrowało po świecie dokoła ludzkości? Sami zapoznali się z niektórymi z nich, a teraz płacili odpowiednią cenę. Gdy wyciągnęła rękę w jego stronę, cofnął się o pół kroku, wymownie podkreślając, że nie tego gestu oczekiwał. Jej dotyk był toksycznym przypomnieniem o słabościach, które nie miały prawa bytu. Nic nie miało mieć już miejsca. Nigdy. Żadnych podarunków. Żadnych obietnic. Czas się skończył, a wraz z nim wolność. Jak dotkliwe się wydawało to wszystko, a jednak ukryty za kolejną maską dystansu, poczuł się bezpieczny. Poczuł jakby prawie zapominał.
Pamiętaj tylko, by walcząc za innych nie utracić samego siebie.
- Nie oddałem im wszystkiego. Jeszcze nie. - Jego głos nie był ani cichy, ani niepewny. Twardy ton rozbrzmiewający między nimi nie zamierzał uginać się pod kobiecymi słowami, a jej ostrzeżenie nie miało zostać przyjęte. Ten czas minął, a wyraźnie zarysowana linia między mężczyzną, nestorem, mężem lśniła krwistą czerwienią, odgradzając go od egzotycznej panny, której przeznaczeniem było oczekiwanie na kolejnego kandydata na męża. Tym byli, tym mieli być dla siebie i nikim więcej. Gdy padły słowa, w których oznajmiała mu, że pozostanie w bezpiecznych pałacowych ścianach, równocześnie zakończyło się coś, czego nie sposób było materialnie oddać. Oboje jednak wiedzieli, co się za tym kryło. Biedne, zaślepione sobą dzieci umarły. Morgoth czuł to słodkie ostrze wbijające się głębiej w jego ciało, gdy oddał jej pokłon — dokładnie taki sam jak przy wielu innych pożegnaniach; wyuczony i wyzuty z poprzedzającego go ciepła. - Lady Shafiq - znów to powiedział. Kolejny raz. Jak w noc w labiryncie, jak na wyspie, jak w operze, jak nad jeziorem. Dwa słowa zdawały się scalać razem z ich reakcją na swoją obecność. Jak kiedyś było wyrazem szacunku, tak miało się spotkać z nowym obowiązkiem, nowym wymiarem i nowym znaczeniem. Od teraz nie miały w sobie kryć niczego. Stanowiły jedynie pozdrowienie. A czas, który dla siebie mieli i tak był ograbieniem rodzin. Cudowne zapomnienie i surowa kara. Tak jak wyminięcie egzotycznej sylwetki, staranie się nieodwracania spojrzenia i powstrzymanie przed ostatecznym zapamiętaniem najmniejszej nuty zapachu unoszącym się od jej ciała. Przeszedł parę kroków, zanim pozwolił, by czarny obłok porwał go znad brzegów Loch Ness, pozostawiając osamotnioną szlachciankę pomiędzy setką wyjątkowych kolorowych kamyków. Bo każdy z nich krył w sobie złamaną kiedyś obietnicę.
|zt
To się nigdy nie skończy.
- Innego końca świata nie będzie. - To, co rozpoczęło się wraz z pojawieniem się pierwszego aktu pierwszej sceny pierwszego dnia, nie miało przestać toczyć się własnym życiem, lecz czy nie miało to swojej nazwy? Nie było to Losem, którego sieć tkana przez wieki plątała się, pękała w niektórych miejscach, w innych tworząc nowe powiązania i tak bez ustanku? Myliła się. Wraz z ich śmiercią walka miała osiągnąć apogeum, a wraz z tym zaprzestać się toczyć dalej. Zapomną o wypowiedzianych dumnie słowach w Kamiennym Kręgu, zasypią ich domy popiołem, a ziemię osnują solą. Nikt nie będzie o nich pamiętać, lecz pojawią się inne wojny, inne walki. Tak długo, jak człowiek miał istnieć, tak długo miał posiadać ambicję posiadania więcej. To z jednego pragnienia wybuchła Wojna Trojańska, a ileż takich słabości wędrowało po świecie dokoła ludzkości? Sami zapoznali się z niektórymi z nich, a teraz płacili odpowiednią cenę. Gdy wyciągnęła rękę w jego stronę, cofnął się o pół kroku, wymownie podkreślając, że nie tego gestu oczekiwał. Jej dotyk był toksycznym przypomnieniem o słabościach, które nie miały prawa bytu. Nic nie miało mieć już miejsca. Nigdy. Żadnych podarunków. Żadnych obietnic. Czas się skończył, a wraz z nim wolność. Jak dotkliwe się wydawało to wszystko, a jednak ukryty za kolejną maską dystansu, poczuł się bezpieczny. Poczuł jakby prawie zapominał.
Pamiętaj tylko, by walcząc za innych nie utracić samego siebie.
- Nie oddałem im wszystkiego. Jeszcze nie. - Jego głos nie był ani cichy, ani niepewny. Twardy ton rozbrzmiewający między nimi nie zamierzał uginać się pod kobiecymi słowami, a jej ostrzeżenie nie miało zostać przyjęte. Ten czas minął, a wyraźnie zarysowana linia między mężczyzną, nestorem, mężem lśniła krwistą czerwienią, odgradzając go od egzotycznej panny, której przeznaczeniem było oczekiwanie na kolejnego kandydata na męża. Tym byli, tym mieli być dla siebie i nikim więcej. Gdy padły słowa, w których oznajmiała mu, że pozostanie w bezpiecznych pałacowych ścianach, równocześnie zakończyło się coś, czego nie sposób było materialnie oddać. Oboje jednak wiedzieli, co się za tym kryło. Biedne, zaślepione sobą dzieci umarły. Morgoth czuł to słodkie ostrze wbijające się głębiej w jego ciało, gdy oddał jej pokłon — dokładnie taki sam jak przy wielu innych pożegnaniach; wyuczony i wyzuty z poprzedzającego go ciepła. - Lady Shafiq - znów to powiedział. Kolejny raz. Jak w noc w labiryncie, jak na wyspie, jak w operze, jak nad jeziorem. Dwa słowa zdawały się scalać razem z ich reakcją na swoją obecność. Jak kiedyś było wyrazem szacunku, tak miało się spotkać z nowym obowiązkiem, nowym wymiarem i nowym znaczeniem. Od teraz nie miały w sobie kryć niczego. Stanowiły jedynie pozdrowienie. A czas, który dla siebie mieli i tak był ograbieniem rodzin. Cudowne zapomnienie i surowa kara. Tak jak wyminięcie egzotycznej sylwetki, staranie się nieodwracania spojrzenia i powstrzymanie przed ostatecznym zapamiętaniem najmniejszej nuty zapachu unoszącym się od jej ciała. Przeszedł parę kroków, zanim pozwolił, by czarny obłok porwał go znad brzegów Loch Ness, pozostawiając osamotnioną szlachciankę pomiędzy setką wyjątkowych kolorowych kamyków. Bo każdy z nich krył w sobie złamaną kiedyś obietnicę.
|zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Być może dlatego dziewczętom było pod pewnymi względami trudniej? Od nich nie wymagał nieprzystępności; nie miały być jak skała, bo to nie była ich rola. Jeśli w tym porównaniu miały jakąś przyjąć, przypominałyby raczej właśnie tę falę. Wodę, która cierpliwie drąży kamień. Nieraz spokojnie, innym razem gwałtownie. Nikt nie wymagał od nich poświęceń, myślenia, przejawów odwagi. Nie oczekiwał nadstawiania karku, ba, wszelkie przejawy podobnej samowolki traktując jako coś hańbiącego. To posłuszeństwo było atutem, umiejętność dopasowania się do wymagań wpierw ojca, następnie męża. Czy to w tym tkwił problem? Również nie do końca. Wszak i Nephthys uczono, by dla własnego dobra nie pozwalała sobie na coś tak prozaicznego, jak uczucia. Nie dlatego, że ktoś pragnął zrobić jej na złość; by próbował zabronić, strzegąc dostępu do czegoś jawiącego się jako fundamentalne prawo. Wszystkie te słowa i ostrzeżenia padały właśnie po to, by nie dopuścić do takich sytuacji jak ta, która miała miejsce w lipcu. By lepiej przygotować ją na to, że zawarte przez nią w przyszłości małżeństwo w niczym nie będzie przypominało mrzonek o porywczej miłości, w które obfitowała literatura i którą opiewały legendy. Ludzie kreowali fikcję taką, jaką chcieli ją widzieć, nie po to, by stanowiła odzwierciedlenie rzeczywistości. Tymczasem ich dwójka postanowiła zobaczyć, jak to jest posmakować wolności. Jak to jest poczuć krew krążącą szybko w żyłach, pożądanie uderzające do głowy, porywające ze sobą, wypełniające po brzegi, odurzające. Jak to jest zasmakować wieczności, która upłynęła w ułamku sekundy. I zasmakowali jej, a teraz trzeba było z tym żyć, nawet jeżeli wygodniej byłoby sięgnąć po sprawdzone zapomnienie obliviate. W jakiś sposób to na barki Morgotha spadło tym razem sprowadzenie ich na ziemię; tak, jak w lipcu był to jej obowiązek. Teraz to on był mężem, to on stał u progu założenia własnej rodziny, nie ona. Oszukawszy los ten jeden, jedyny raz, sama wymknęła się jeszcze na chwilę z żelaznych sideł obowiązków, nawet jeżeli nie na długo. Czuła na plecach pościg, wiedziała, że kwestią czasu będzie oświadczenie jej, że właśnie patrzy na swojego nowego narzeczonego. I jak nigdy, w tej chwili wolałaby, żeby tak się stało. By dać usprawiedliwienie dla tej pustki, którą poczuła z każdym kolejnym słowem Yaxleya. Jej smutek mógłby być podszyty złością, tak byłoby najpewniej dużo łatwiej. Niestety nie potrafiła wykrzesać z siebie najmniejszej iskry nienawiści. Ten brak konsekwencji w odczuwanych emocjach zaczynał ją drażnić i tak naprawdę tylko w tym mogła upatrywać się jakiejkolwiek irytacji dzisiejszego wieczoru. To był jednak tylko jej problem.
Innego końca świata nie będzie.
Dotykanie go nie było jej intencją. Na ustach zatańczył jej jedynie smutny uśmiech, a wzrok opadł z czymś na kształt nie tyle rezygnacji, co zrozumienia. Gorzki śmiech uwiązł gdzieś w gardle, a ściskany w garści kamień, parzył żywym ogniem. Nie czuła się rozczarowana; po to tutaj przyszła, tego właśnie oczekiwała, tak miało się stać. Raz jeszcze, ostatni, pożegnanie. Tym razem o tyle trudne, że wiążące się tak naprawdę jedynie z końcem jakiejś ery. Chcieli sobie ulżyć, mogąc ruszyć w końcu dalej, nie do wnętrza labiryntu, a jak najdalej od niego. Ich ścieżki rozchodziły się właśnie tutaj, w tym miejscu, gdzie niegdyś się zeszły. A jedyną pamiątkę tego wydarzenia, trzymała właśnie ważąc w dłoni. Odrzucony podarek, zwrócony jak część zaciągniętego niegdyś długu. Tak podobnego do tego, który zaciągnęli narodzinami w rodach tak odległych od siebie, tak różnych, że nie mieli prawa nigdy się spotkać. A jednak tak właśnie się stało, a teraz należało w końcu przyznać samemu przed sobą, że należy temu położyć kres. Wyrosnąć ponad to, spojrzeć na wszystko z szerszej perspektywy, a tłukące się w piersi serce zrzucić całkowicie na karb młodzieńczego wybryku, którego zniewolona dusza zechciała zasmakować, zanim zostanie związana już na zawsze z innym człowiekiem.
- Obyś nigdy nie oddał. Tego ci życzę - odparła miękko. Na twarz przywdziała tę samą maskę, która zawsze skrywała jej oblicze w czasie sabatów. Enigmatyczny uśmiech, którym mógł zostać obdarzony każdy, choć tylko Morgoth wiedział, co się za tym kryło. Nie musiał się już jednak nad tym zastanawiać, właściwie ona również nie. Najlepiej byłoby, gdyby stał się dla niej kolejnym dumnym lordem, z którym w zasadzie nie było potrzeby rozmawiać, gdzie tam jej bowiem do równej partnerki w rozmowie o polityce czy biznesie? Może tylko przez chwilę przemknęło jej przez myśl, jak to w ogóle możliwe tak strasznie okłamywać samą siebie; szybko pogrzebała jednak tę myśl tak szybko, jak pogrzebała wspomnienia. Wiedziała, że to chwilowe i złudne, zbudowane na obojętności, która wyzierała z Yaxleya. Wszystko było bowiem zaakceptować łatwiej, niż obojętność; a jednak widziała tylko ją. Podstępną, raniącą bardziej niż słowo, czy jakikolwiek krzyk. Łatwiej było znieść cudzą nienawiść, niż całkowitą beznamiętność. A jednak Nephthys stała, wciąż nieporuszona, pozwalając by wiatr bawił się jej szatą i włosami. Przez chwilę chciała poczuć się tak lekka, by dać się mu porwać, daleko stąd, gdzie absurdalność znanej jej od samego początku prawdy, nie obowiązywała.
- Lordzie Yaxley - odparła. Nie odprowadziła go wzrokiem, ale wyczuła, gdy jego obecności zabrakło. Ciężar spoczywający na piersi zniknął, zostawiając za sobą jedynie lekkość pustki, w której musiała znaleźć odpowiedź na to, co właśnie się wydarzyło. Spojrzeniem potoczyła po otoczeniu, wciągając głęboko w płuca chłodne, nocne powietrze. Nie powinna być tutaj sama; czas wracać do domu. Poczucie pewnej nieodwracalnej zmiany oblepiło ją zupełnie jak panosząca się na wietrze wilgoć. Niebo było ciemne, a gwiazdy nie miały oświetlać jej drogi. Burza emocji osłabła, pozostawiając ją całkowicie spokojną, niemal melancholijną. Innego końca świata nie będzie. Dzisiaj natomiast definitywnie nastąpił koniec czegoś innego; przynajmniej tak chciała o tym myśleć. Należało przełknąć to gorzkie lekarstwo i żywić nadzieję, że zadziała, a gdy następnym razem ich spojrzenia skrzyżują się gdzieś na sabacie, serce nie zdradzi jej niczym najbardziej podstępny z wrogów. Gra skończona, zwycięzca bierze wszystko. Samotna, dziewczęca sylwetka pozostała nad brzegiem jeszcze krótką chwilę, nim ciemność spowiła taflę jeziora. Zamachnęła się, a kamień z cichym pluskiem, ginącym w ciszy, opadł na dno Loch Ness. Niechaj tam zostanie; wraz ze wspomnieniem dzieci, które dzisiejszego wieczoru umarły. Yjb 'an yakun bihadhih altariqa.
| z/t
Innego końca świata nie będzie.
Dotykanie go nie było jej intencją. Na ustach zatańczył jej jedynie smutny uśmiech, a wzrok opadł z czymś na kształt nie tyle rezygnacji, co zrozumienia. Gorzki śmiech uwiązł gdzieś w gardle, a ściskany w garści kamień, parzył żywym ogniem. Nie czuła się rozczarowana; po to tutaj przyszła, tego właśnie oczekiwała, tak miało się stać. Raz jeszcze, ostatni, pożegnanie. Tym razem o tyle trudne, że wiążące się tak naprawdę jedynie z końcem jakiejś ery. Chcieli sobie ulżyć, mogąc ruszyć w końcu dalej, nie do wnętrza labiryntu, a jak najdalej od niego. Ich ścieżki rozchodziły się właśnie tutaj, w tym miejscu, gdzie niegdyś się zeszły. A jedyną pamiątkę tego wydarzenia, trzymała właśnie ważąc w dłoni. Odrzucony podarek, zwrócony jak część zaciągniętego niegdyś długu. Tak podobnego do tego, który zaciągnęli narodzinami w rodach tak odległych od siebie, tak różnych, że nie mieli prawa nigdy się spotkać. A jednak tak właśnie się stało, a teraz należało w końcu przyznać samemu przed sobą, że należy temu położyć kres. Wyrosnąć ponad to, spojrzeć na wszystko z szerszej perspektywy, a tłukące się w piersi serce zrzucić całkowicie na karb młodzieńczego wybryku, którego zniewolona dusza zechciała zasmakować, zanim zostanie związana już na zawsze z innym człowiekiem.
- Obyś nigdy nie oddał. Tego ci życzę - odparła miękko. Na twarz przywdziała tę samą maskę, która zawsze skrywała jej oblicze w czasie sabatów. Enigmatyczny uśmiech, którym mógł zostać obdarzony każdy, choć tylko Morgoth wiedział, co się za tym kryło. Nie musiał się już jednak nad tym zastanawiać, właściwie ona również nie. Najlepiej byłoby, gdyby stał się dla niej kolejnym dumnym lordem, z którym w zasadzie nie było potrzeby rozmawiać, gdzie tam jej bowiem do równej partnerki w rozmowie o polityce czy biznesie? Może tylko przez chwilę przemknęło jej przez myśl, jak to w ogóle możliwe tak strasznie okłamywać samą siebie; szybko pogrzebała jednak tę myśl tak szybko, jak pogrzebała wspomnienia. Wiedziała, że to chwilowe i złudne, zbudowane na obojętności, która wyzierała z Yaxleya. Wszystko było bowiem zaakceptować łatwiej, niż obojętność; a jednak widziała tylko ją. Podstępną, raniącą bardziej niż słowo, czy jakikolwiek krzyk. Łatwiej było znieść cudzą nienawiść, niż całkowitą beznamiętność. A jednak Nephthys stała, wciąż nieporuszona, pozwalając by wiatr bawił się jej szatą i włosami. Przez chwilę chciała poczuć się tak lekka, by dać się mu porwać, daleko stąd, gdzie absurdalność znanej jej od samego początku prawdy, nie obowiązywała.
- Lordzie Yaxley - odparła. Nie odprowadziła go wzrokiem, ale wyczuła, gdy jego obecności zabrakło. Ciężar spoczywający na piersi zniknął, zostawiając za sobą jedynie lekkość pustki, w której musiała znaleźć odpowiedź na to, co właśnie się wydarzyło. Spojrzeniem potoczyła po otoczeniu, wciągając głęboko w płuca chłodne, nocne powietrze. Nie powinna być tutaj sama; czas wracać do domu. Poczucie pewnej nieodwracalnej zmiany oblepiło ją zupełnie jak panosząca się na wietrze wilgoć. Niebo było ciemne, a gwiazdy nie miały oświetlać jej drogi. Burza emocji osłabła, pozostawiając ją całkowicie spokojną, niemal melancholijną. Innego końca świata nie będzie. Dzisiaj natomiast definitywnie nastąpił koniec czegoś innego; przynajmniej tak chciała o tym myśleć. Należało przełknąć to gorzkie lekarstwo i żywić nadzieję, że zadziała, a gdy następnym razem ich spojrzenia skrzyżują się gdzieś na sabacie, serce nie zdradzi jej niczym najbardziej podstępny z wrogów. Gra skończona, zwycięzca bierze wszystko. Samotna, dziewczęca sylwetka pozostała nad brzegiem jeszcze krótką chwilę, nim ciemność spowiła taflę jeziora. Zamachnęła się, a kamień z cichym pluskiem, ginącym w ciszy, opadł na dno Loch Ness. Niechaj tam zostanie; wraz ze wspomnieniem dzieci, które dzisiejszego wieczoru umarły. Yjb 'an yakun bihadhih altariqa.
| z/t
شاهدني من فوق
30 Kwietnia 1957 roku
Balansował na skraju dziwnej przepaści.
W zasadzie nie powinno to nikogo dziwić, ekscentryczny lord od zawsze wyróżniał się na tle wszystkich innych lordów. Był uosobieniem sztormu. Szalony w swych czynach, nieprzewidywalny, wprowadzający zamęt pośród swojego otoczenia... Potwierdzenie tezy, co by Traversowie byli czarodziejami czynu.
Nie wiedział, przed czym dokładnie przyszło mu się bronić. Wszak wszystko szło tak, jak powinno, czyż nie? Interesy w porcie kwitły, handel również, ród miał szanse na zawarcie odpowiedniego sojuszu przez jego ślub, a poszukiwania odpowiedniej lady już dawno przerodziły się w wielki plan. Tak, wszystko szło tak, jak powinno. W tym wszystkim jednak coś sprawiało, że w lordzie Travers narastały nerwy, a wszystko rozpoczęło się od spotkania z pewną, ognistą Włoszką która zapewne kiedyś wpędzi go w jakąś nerwicę bądź coś, znacznie gorszego. Czyżby faktycznie, coraz bardziej zatracał się w szaleństwie?
Nie przybywał tu często. Ot, ledwie kilka razy na przestrzeni tych wszystkich lat, w większości spędzonych na głębokim morzu nie posiadał wiele czasu na wyprawy, zwłaszcza nad słodką wodę, zwykle preferując słone fale. Czasem jednak, gdy potrzebował spędzić trochę czasu z kimś, kto odpowiadał mu inteligencją ( a dokładniej z nim samym) wyrywał się z pięknego zamku Corbeic by teleportować się właśnie w to miejsce.
Jezioro Loch Ness, mimo złej sławy, pełnej najróżniejszych legend oraz historii, zdawało się idealnym miejscem na odpoczynek, zwłaszcza takimi wieczorami, jak ten. Było już po zachodzie słońca, gdy mężczyzna zjawił się na brzegu wielkiego jeziora, od razu zauważając, że wybrał odpowiedni wieczór na wycieczkę. W zasięgu swojego wzroku nie widział ani jednej żywej duszy, a przynajmniej tak uznał po krótkim rozejrzeniu się po okolicy. Nie czekał więc więcej, postanawiając pozostawić swoje rzeczy przy pniu jednego z drzew. Odwiesił na jedną z gałęzi sweter, koszulę, ręcznik oraz spodnie pod gałęzią pozostawiając swoje buty. I jedynie pas z różdżką, owinięty wokół jego bioder pozostał na młodym lordzie.
Nim odszedł ukrył swoje ciuchy przed wzrokiem, aby przypadkiem ktoś nie postanowił spłatać mu mało zabawnego figla. Ledwie trzy kroki starczyły, by jego stopy obmyła rześka woda oraz kolejne cztery kroki, by jego ciało zniknęło w wodzie niemal do pasa. Bez większego zastanowienia, mężczyzna zanurkował, by wypłynąć kilka metrów dalej.
Dzień coraz mocniej ustępował nocy sprawiając, że świat powoli zaczynał pogrążać się z ciemności, co napawało radością serce młodego lorda. Lubił noc. Świat spowity mrokiem zdawał mu się przyjaźniejszy, z pewnością spokojniejszy niż normalnie. Gwiazdy lśniły zimnym, odległym światłem kojąc niespokojne dusze. Gdyby był na pełnym morzu, na pokładzie swojego statku zapewne to byłby moment, gdyby odpalił wieczorną fajkę, siedząc na wsparty o piękną, rzeźbioną syrenę na dziobie.
Nie wiedział, ile czasy upłynęło odkąd wszedł do wody. Szarość nieba jednak coraz mocniej zamieniała się w czerń, a to oznaczało, że niewiele czasu pozostawało mu na trenowanie nurkowania oraz pracy nad zawartością jego płuc. Był gdzieś w okolicy środka jeziora, gdy postanowił ostatni raz zanurkować. Zanurzył się więc, przepłynął kilka metrów i wynurzył głowę aby zaczerpnąć powietrza, by ponownie zanurkować. Kilka kolejnych metrów dalej (a trzeba zauważyć, że mężczyzna przez długie lata wyrobił się na tyle, iż potrafił pozostać pod wodą przez długie minuty) jego głowa uderzyła... W coś. Wielkim zaskoczeniem mężczyzny było napotkanie przeszkody w coraz to ciemniejszych wodach jeziora, jeszcze większym zaskoczeniem był jednak fakt, że przeszkoda zdawała się być wyjątkowo miękka jak na coś, napotkanego w wodzie. Czyżby legendy o potworze okazały się prawdą? Odpłynął z dobry metr od przeszkody, by ostrożnie wynurzyć się na powierzchnię i odkryć, że wpadł nie na coś a na kogoś.
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Dzisiejszy dzień wydawał się idealny na kilkugodzinną ucieczkę z miasta, opuszczenie stolicy, która już parę lat temu przestała ją jakkolwiek urzekać, a stała się po prostu jednym z kolejnych miast nie mających w sobie nic szczególnego. Co prawda, obecnie Londyn zdecydowanie miał coś co go wyróżniało na tle innych, lecz nie było to nic miłego i wartego wychwalania ponad miarę. Brak możliwości teleportowania się z samego mieszkania, zmusił ją do dłuższego spaceru, który tylko upewniał w przekonaniu, że taka wycieczka jej się przyda. Miała jasny cel, możliwy do osiągnięcia dzięki odpowiedniej ilości wolnego czasu, który planowała dobrze spożytkować. Wybranie się do Szkocji, nie było zwykle takie proste, jeśli nie chciała robić wszystkiego w biegu, a tam dokąd zmierzała zdecydowania chciała posiedzieć w spokoju bez przejmowania się czasem.
Jezioro Loch Ness.
Nie potrafiła zliczyć ile raz pojawiały się właśnie tutaj, początkowo jako dziecko towarzyszyła matce, gdy ta szukała wytchnienia i twórczej weny nad brzegiem zbiornika. Piękno tego miejsca zachwycało o każdej porze dnia oraz nocy, stopniowo uzależniając od siebie co twórcze dusze. Później również samej, kiedy stając przed sztalugą nie potrafiła pokierować pędzla tak, aby stworzyć coś wartego uwagi. Szukała tu ratunku dla braku weny, niemożności tworzenia czegokolwiek. Tamten okres przeminął, ale jezioro pozostało ulubionym miejscem do przesiadywania i cieszenia oczu widokiem. Cichą ostoją, która odrywała od psychicznego zmęczenia i denerwowania się o bliskie osoby.
Stając na brzegu, łapała się chwilę wspomnień, gdy jako paroletni podrostek biegała zbierając co ładniejsze kamienie, które swą barwą urzekały lub pływała pod czujnym spojrzeniem, chcąc zobaczyć tego słynnego potwora. Mimowolnie przypomniała sobie początkowe rozczarowanie i bezduszne zabicie dziecięcej ciekawości, kiedy starszy brat któregoś dnia zdradził jej tajemnicę, że nieznana bestia z Loch Ness jest tylko najpewniej największa kelpią jaką widziano. Żadne monstrum, nic ponad zwierzę, które w mniejszej wersji można spotkać też w innych miejscach. Beztroska tamtych lat wywołała uśmiech na jej ustach, którego nie próbowała opanować, będąc tu pozornie sama. W duchu cieszyła się, że dziś jest tu tak spokojnie, jednak zważywszy na miesiąc, było to raczej normalne. Nikogo jeszcze nie przyciągało to miejsce, gdy temperatury nie były najwyższe, a woda bez wątpienia należała do chłodnych.
Sięgnęła po jeden z kamieni, by zaraz pod odpowiednim kątem wrzucić go do jeziora i obserwować jak dwa razy odbija się od powierzchni nim znika z oczu.
Rozejrzała się uważnie, lecz nie natrafiając na nikogo schyliła się do zapięcia botków, by po chwili pozostawić je na brzegu. Weszła do wody, zatrzymując się dopiero, gdy ta sięgnęła kolan, łapczywie spijana przez materiał sukienki. Pierwsze nieprzyjemne zetknięcie chłodu z ciepłą skórą sprawiało wrażenie drobnych szpileczek sięgających nerwów, lecz nie sprawiło to, że chciała uciec. Zimno nie było tak przenikające, dlatego z czystej ostrożności powiodła znów spojrzeniem po otoczeniu, walcząc z chęcią, aby popływać mimo świadomości, że pewnie skończy się to przeziębieniem. Jednak skoro już znalazła czas na tą wycieczkę, czemu by nie ulec pokusie?
Jak nie jeden już raz planowała kompletnie zignorować konsekwencje i robiła to znów z pełną świadomością.
Wyszła na chwilę na brzeg, aby zostawić swoje rzeczy, a w tym różdżkę, lecz schowane przed wzrokiem przypadkowych osób. Ostatnie co chciała to stracić wszystko.
Zanurkowała, gdy tylko znalazła się w wodzie, by szybciej przyzwyczaić ciało do różnicy temperatury. Okropne uczucie ustąpiło po paru minutach, pozornie zaczęło być cieplej. Wypływając na powierzchnie, wzięła nieco głębszy wdech czując, że zdecydowanie nie miała już takich umiejętności pływackich jak kiedyś. Zaniedbanie w tej kwestii było wyraźne, stąd nie ryzykowała nawet wypłynięcia dalej. Co prawda nawet w obecnym miejscu nie czuła dna pod stopami, ale po szybkim sprawdzeniu wiedziała, że znajduje się jakieś pół metra, a może metr niżej, a to dawało poczucie bezpieczeństwa.
Nurkując znów, przysiadła na moment na dnie, odliczając kolejne sekundy i sprawdzając na ile może sobie pozwolić… a tym samym jak zmniejszyła się pojemność płuc. Dopiero wypływając zdarzyło się coś czego zdecydowanie nie mogła przewidzieć. Poczuła lekkie uderzenie w bok tuż pod żebrami. Nie było mocne, nie wywołało bezmyślnej paniki, chociaż prawie zachłysnęła się wodą i wyraźnie przyspieszyła w dotarciu na powierzchnię. Odpłynęła kawałek, by zaraz nieco dalej zobaczyć nieznajomego najwyraźniej tak samo zaskoczonego jej obecnością, jak ona jego.
- Co ty… - urwała, nie wiedząc nawet co powiedzieć. Nie było tu nikogo, skąd on? Nie mógł znaleźć sobie innego jeziora?
Zanurzyła się delikatnie, ukrywając pod powierzchnią wody ramiona.
- Mógłbyś uważać jak płyniesz... - rzuciła w końcu.- Przestraszyłeś mnie - dodała ledwie szeptem, przez co śmiało mógł nie zrozumieć.
Ostatnim czego chciała to spotkać tutaj kogokolwiek i znaleźć się w takiej właśnie sytuacji.
Jezioro Loch Ness.
Nie potrafiła zliczyć ile raz pojawiały się właśnie tutaj, początkowo jako dziecko towarzyszyła matce, gdy ta szukała wytchnienia i twórczej weny nad brzegiem zbiornika. Piękno tego miejsca zachwycało o każdej porze dnia oraz nocy, stopniowo uzależniając od siebie co twórcze dusze. Później również samej, kiedy stając przed sztalugą nie potrafiła pokierować pędzla tak, aby stworzyć coś wartego uwagi. Szukała tu ratunku dla braku weny, niemożności tworzenia czegokolwiek. Tamten okres przeminął, ale jezioro pozostało ulubionym miejscem do przesiadywania i cieszenia oczu widokiem. Cichą ostoją, która odrywała od psychicznego zmęczenia i denerwowania się o bliskie osoby.
Stając na brzegu, łapała się chwilę wspomnień, gdy jako paroletni podrostek biegała zbierając co ładniejsze kamienie, które swą barwą urzekały lub pływała pod czujnym spojrzeniem, chcąc zobaczyć tego słynnego potwora. Mimowolnie przypomniała sobie początkowe rozczarowanie i bezduszne zabicie dziecięcej ciekawości, kiedy starszy brat któregoś dnia zdradził jej tajemnicę, że nieznana bestia z Loch Ness jest tylko najpewniej największa kelpią jaką widziano. Żadne monstrum, nic ponad zwierzę, które w mniejszej wersji można spotkać też w innych miejscach. Beztroska tamtych lat wywołała uśmiech na jej ustach, którego nie próbowała opanować, będąc tu pozornie sama. W duchu cieszyła się, że dziś jest tu tak spokojnie, jednak zważywszy na miesiąc, było to raczej normalne. Nikogo jeszcze nie przyciągało to miejsce, gdy temperatury nie były najwyższe, a woda bez wątpienia należała do chłodnych.
Sięgnęła po jeden z kamieni, by zaraz pod odpowiednim kątem wrzucić go do jeziora i obserwować jak dwa razy odbija się od powierzchni nim znika z oczu.
Rozejrzała się uważnie, lecz nie natrafiając na nikogo schyliła się do zapięcia botków, by po chwili pozostawić je na brzegu. Weszła do wody, zatrzymując się dopiero, gdy ta sięgnęła kolan, łapczywie spijana przez materiał sukienki. Pierwsze nieprzyjemne zetknięcie chłodu z ciepłą skórą sprawiało wrażenie drobnych szpileczek sięgających nerwów, lecz nie sprawiło to, że chciała uciec. Zimno nie było tak przenikające, dlatego z czystej ostrożności powiodła znów spojrzeniem po otoczeniu, walcząc z chęcią, aby popływać mimo świadomości, że pewnie skończy się to przeziębieniem. Jednak skoro już znalazła czas na tą wycieczkę, czemu by nie ulec pokusie?
Jak nie jeden już raz planowała kompletnie zignorować konsekwencje i robiła to znów z pełną świadomością.
Wyszła na chwilę na brzeg, aby zostawić swoje rzeczy, a w tym różdżkę, lecz schowane przed wzrokiem przypadkowych osób. Ostatnie co chciała to stracić wszystko.
Zanurkowała, gdy tylko znalazła się w wodzie, by szybciej przyzwyczaić ciało do różnicy temperatury. Okropne uczucie ustąpiło po paru minutach, pozornie zaczęło być cieplej. Wypływając na powierzchnie, wzięła nieco głębszy wdech czując, że zdecydowanie nie miała już takich umiejętności pływackich jak kiedyś. Zaniedbanie w tej kwestii było wyraźne, stąd nie ryzykowała nawet wypłynięcia dalej. Co prawda nawet w obecnym miejscu nie czuła dna pod stopami, ale po szybkim sprawdzeniu wiedziała, że znajduje się jakieś pół metra, a może metr niżej, a to dawało poczucie bezpieczeństwa.
Nurkując znów, przysiadła na moment na dnie, odliczając kolejne sekundy i sprawdzając na ile może sobie pozwolić… a tym samym jak zmniejszyła się pojemność płuc. Dopiero wypływając zdarzyło się coś czego zdecydowanie nie mogła przewidzieć. Poczuła lekkie uderzenie w bok tuż pod żebrami. Nie było mocne, nie wywołało bezmyślnej paniki, chociaż prawie zachłysnęła się wodą i wyraźnie przyspieszyła w dotarciu na powierzchnię. Odpłynęła kawałek, by zaraz nieco dalej zobaczyć nieznajomego najwyraźniej tak samo zaskoczonego jej obecnością, jak ona jego.
- Co ty… - urwała, nie wiedząc nawet co powiedzieć. Nie było tu nikogo, skąd on? Nie mógł znaleźć sobie innego jeziora?
Zanurzyła się delikatnie, ukrywając pod powierzchnią wody ramiona.
- Mógłbyś uważać jak płyniesz... - rzuciła w końcu.- Przestraszyłeś mnie - dodała ledwie szeptem, przez co śmiało mógł nie zrozumieć.
Ostatnim czego chciała to spotkać tutaj kogokolwiek i znaleźć się w takiej właśnie sytuacji.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Woda działała kojąco na ekscentrycznego lorda. Najbardziej umiłował sobie morze, zwykle pływając w rodowym kąpielisku… Jednak nawet on czasem potrzebował chwili wytchnienia od otoczenia rodziny. Loch Ness zdawało się być do tego idealne, zwłaszcza o tej porze roku, gdy woda była jeszcze zimna oraz tej porze dnia, gdy większość czarodziejów wolała pozostać w bezpiecznych domach. Cieszył się z faktu, że jego spojrzenie w szarówce dnia nie zauważyło ani jednej żywej duszy, tym chętniej oddając się pływaniu. Nie musiał być lordem, nie musiał być kapitanem… W zasadzie w tej chwili nie musiał być nikim, w pełni chowając się pod taflą zimnej wody.
Może to właśnie to sprawiło, że nie dostrzegł czyjejś sylwetki w wodzie? Nie, z pewnością nie. Pora dnia oraz mętna woda jeziora skutecznie utrudniały widoczność pod wodą, zaskoczeniem więc dla niego było zderzenie.
Wynurzył się chwilę później po… Kobiecie. Odruchowo uśmiech pojawił się na ustach ekscentrycznego lorda, gdy w szarówce wieczoru zamajaczyła mu delikatna, kobieca uroda. Ach, jakie to miał dziś szczęście! Wszak mógł trafić na kelpię albo innego mężczyznę, a jemu przyszło wpaść na ładną (zwłaszcza w szarówce wieczoru) kobietę. Haverlock Travers o większości kobiet posiadał zdanie co najmniej kiepskie, zwykle sprowadzając je do roli specyficznych domowych zwierzątek, zdobiących salony. Mimo to potrafił jednak docenić urodę przedstawicielek, z pewnością piękniejszej płci. Bo czy to nie było głównym zadaniem ich istnienia? Miały się pięknie prezentować, zabawiać mężczyzn oraz cieszyć ich oczy. Tego jednak nie miał zamiaru mówić na dzień dobry, skupiając intensywnie niebieskie tęczówki na buzi niespodziewanej towarzyszki. A korciło, aby przenieść spojrzenie kilkanaście centymetrów w dół, nawet jeśli wiele by nie ujrzał.
- Wybacz mi, nie chciałem nikogo przestraszyć. - Zaczął, posyłając jej przepraszające spojrzenie zbitego szczeniaczka, w zasadzie nie rozmijając się wiele z prawdą.
- W zasadzie nie sądziłem, że kogokolwiek przyjdzie mi tu spotkać, a widoczność pod wodą, jest co najmniej kiepska. - Dodał, posyłając dziewczynie przyjazny uśmiech, nie chcąc, aby ta jeszcze bardziej się go przestraszyła. Wydawało się, że znaleźli się tu przypadkiem i w tak wielkim jeziorze przypadkiem wpadli wprost na siebie… Przypadkiem, bądź zrządzeniem losu. I nawet jeśli los z nimi igrał, spotkanie zdawało się być odrobinę niezręczne.
- Gdzie zostawiłaś swoje rzeczy? Nie chciałbym, abyś posądziła mnie o to, że Cię śledzę bądź przestraszyła się jeszcze bardziej. - Pytanie zdawało się mieć sens, podług takiego spotkania, a przynajmniej tak pozornie się mu wydawało.
Może to właśnie to sprawiło, że nie dostrzegł czyjejś sylwetki w wodzie? Nie, z pewnością nie. Pora dnia oraz mętna woda jeziora skutecznie utrudniały widoczność pod wodą, zaskoczeniem więc dla niego było zderzenie.
Wynurzył się chwilę później po… Kobiecie. Odruchowo uśmiech pojawił się na ustach ekscentrycznego lorda, gdy w szarówce wieczoru zamajaczyła mu delikatna, kobieca uroda. Ach, jakie to miał dziś szczęście! Wszak mógł trafić na kelpię albo innego mężczyznę, a jemu przyszło wpaść na ładną (zwłaszcza w szarówce wieczoru) kobietę. Haverlock Travers o większości kobiet posiadał zdanie co najmniej kiepskie, zwykle sprowadzając je do roli specyficznych domowych zwierzątek, zdobiących salony. Mimo to potrafił jednak docenić urodę przedstawicielek, z pewnością piękniejszej płci. Bo czy to nie było głównym zadaniem ich istnienia? Miały się pięknie prezentować, zabawiać mężczyzn oraz cieszyć ich oczy. Tego jednak nie miał zamiaru mówić na dzień dobry, skupiając intensywnie niebieskie tęczówki na buzi niespodziewanej towarzyszki. A korciło, aby przenieść spojrzenie kilkanaście centymetrów w dół, nawet jeśli wiele by nie ujrzał.
- Wybacz mi, nie chciałem nikogo przestraszyć. - Zaczął, posyłając jej przepraszające spojrzenie zbitego szczeniaczka, w zasadzie nie rozmijając się wiele z prawdą.
- W zasadzie nie sądziłem, że kogokolwiek przyjdzie mi tu spotkać, a widoczność pod wodą, jest co najmniej kiepska. - Dodał, posyłając dziewczynie przyjazny uśmiech, nie chcąc, aby ta jeszcze bardziej się go przestraszyła. Wydawało się, że znaleźli się tu przypadkiem i w tak wielkim jeziorze przypadkiem wpadli wprost na siebie… Przypadkiem, bądź zrządzeniem losu. I nawet jeśli los z nimi igrał, spotkanie zdawało się być odrobinę niezręczne.
- Gdzie zostawiłaś swoje rzeczy? Nie chciałbym, abyś posądziła mnie o to, że Cię śledzę bądź przestraszyła się jeszcze bardziej. - Pytanie zdawało się mieć sens, podług takiego spotkania, a przynajmniej tak pozornie się mu wydawało.
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Brzeg jeziora
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness