Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wzgórze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wzgórze
Znajdujące się tuż przy brzegu morza wzgórze stanowi doskonały punkt widokowy. Nieporośnięte drzewami, wystawione na działanie mocnego, nadmorskiego wiatru, pozwala na obejrzenie terenu Festiwalu Miłości z góry. Przez pierwsze trzy dni sierpnia na szczycie wzniesienia stoi Wiklinowy Mag: kilkunastometrowy drewniany posąg czarodzieja. Zostaje on magicznie ożywiony oraz podpalony trzeciego dnia Festiwalu, przyciągając śmiałków chcących zademonstrować swoją odwagę. Gdy opadają popioły, wzgórze staje się miejscem spacerów zakochanych - gwarantuje ono intymną atmosferę, ciszę oraz niezapomniane widoki.
Grube, ciężkie, spadające z nieba krople deszczu wsiąknęły w jego ubranie od razu, nieprzyjemnie chłodnymi strumieniami spływając za kołnierz i sprawiając, że utrzymanie się na miotle stało się trudniejsze; przydługie włosy przykleiły mu się do czoła a woda zalała oczy, ale był na to przygotowany – początkowo mocniej zaciskając różdżkę w dłoni, a później chowając ją do przytwierdzonego do pasa pokrowca. Nie spoglądał w stronę brzegu, nie dostrzegł więc, że źle ocenił odległość, a rzucone zaklęcie objęło również stojących na wzniesieniu czarodziejów; skupił się na ramorze, pod opartą o jej bok dłonią wyczuwając narastające drżenie, bez trudu wychwytując też dźwięk, który z siebie wydawała – pomruk, westchnięcie? Jego palce przesunęły się wzdłuż pomarszczonego boku, ułamek sekundy zajęło mu zrozumienie, że to nie jego ręka drgnęła do góry – a ciało ryby przesunęło się w dół, spokojnie opadając niżej, po ukosie przesuwając się w stronę płycizny. Skierował miotłę w tym samym kierunku, nie oddalając się nadto, zmierzając ku wodzie razem z nią – a kiedy się zanurzyła, on również zsunął się z miotły, lądując w morzu sięgającym mu do pasa. Koszula i spodnie stały się ciężkie, pożałował, że nie ściągnął butów; te, napełnione wodą, utrudniały mu znacznie poruszanie się, ale zapomniał o nich prawie od razu, kiedy powietrze dookoła niego wypełniła zwierzęca pieśń – melodia tak przejmująca, że zdawała się przenikać Percivala na wskroś. Brzmiała jak lament; jak pożegnanie, jak błagalna prośba o pomoc – a wtedy, stojąc tuż obok szarego boku ramory wiedział już, że jedyną pomocą, jaką mógł jej zaoferować, było skrócenie przedłużających się cierpień.
Zbliżył się do niej jeszcze na moment, czując, jak oczy zachodzą mu łzami; w cierpieniu stworzenia było coś, co rezonowało w nim samym, coś, czego nie potrafiłby opisać, nawet gdyby chciał. Podobne odczucia wzbudziłby w nim zapewne widok konającego smoka; stojąc tuż przy rybie, z czołem niemal przytkniętym do jej zwilżonego deszczem boku, uniósł wzrok w górę – przyglądając się zniekształconym strugami mirażom, ogromnym stworzeniom otaczającym ramorę pożegnalnym korowodem. Czy pokazywała je im, ludziom – czy może dla niej samej stanowiły ostatnie pocieszenie?
Pojawienie się schodzących ze wzniesienia czarodziejów przyciągnęło jego uwagę, odwrócił się ku nim, robiąc kilka kroków w ich stronę – jako pierwszego dostrzegając Michaela. Wiedział, że to rzucone przez nich zaklęcia pomogły nakierować stworzenie, skinął Tonksowi, milcząco witając się też z towarzyszącą mu kobietą. Słysząc ich pytania, westchnął ciężko, po czym potrząsnął głową. – Nie przetrwa – powiedział; słowa opadły na dno jego klatki piersiowej ciężko, jakby były odlane z ołowiu. Odwrócił się na sekundę przez ramię, przelotnie spoglądając na ramorę. – Coś – meteoryt może – uszkodziło jej prawe skrzele. Lewe jest zdeformowane, podejrzewam, że ze starości. Jeśli popchniemy ją na głębiny… – zawahał się, powracając wzrokiem do Michaela – utopi się. Nie od razu, przeżyje pewnie jakiś czas, ale – pokręcił znów głową. – Jedynym, co możemy dla niej teraz zrobić, to ukrócić jej cierpienia – powiedział, czując się prawie tak, jakby wydawał na stworzenie wyrok. Przełknął z trudem ślinę, pytanie Tonksa ledwie do niego dotarło – ale po chwili przytaknął od razu, bez słowa oddając mu miotłę. Zapomniał, że w ogóle trzymał ją w ręce.
Mając wolne obie dłonie, sięgnął znów po różdżkę, żeby wskazać nią w niebo i wypowiedzieć bezgłośne finite incantatem. Liczył na to, że morska woda wystarczy, by schłodzić nagrzaną słońcem skórę ramory, ulewa utrudniała im wszystkim widzenie – a tego potrzebowali, jeśli chcieli… – Wydaje mi się, że jeżeli trafilibyśmy w pierwsze kręgi szyjne… Albo mózg – śmierć byłaby szybka i bezbolesna – powiedział, zwracając się zarówno do Michaela, jak i jasnowłosej kobiety (Adriany). – Lancea powinna wystarczyć, musielibyśmy wycelować ponad przednią płetwą, kilkadziesiąt centymetrów od oka. Tak myślę. Gdzie jest Ben? – zapytał, rozglądając się, jakby spodziewał się dostrzec schodzącego ze wzgórza Wrighta. Jaimie znał się na magicznych stworzeniach, z pewnością mógłby potwierdzić jego domysły albo rozwiać wątpliwości – czułby się pewniej, mając drugą opinię. Ostatnim czego chciał, było skazywanie ramory na niepotrzebne i wydłużone w czasie cierpienie.
| rzucam finite incantatem na pluviasso - to moje zaklęcie, więc bez kości; będę jeszcze pisać
Zbliżył się do niej jeszcze na moment, czując, jak oczy zachodzą mu łzami; w cierpieniu stworzenia było coś, co rezonowało w nim samym, coś, czego nie potrafiłby opisać, nawet gdyby chciał. Podobne odczucia wzbudziłby w nim zapewne widok konającego smoka; stojąc tuż przy rybie, z czołem niemal przytkniętym do jej zwilżonego deszczem boku, uniósł wzrok w górę – przyglądając się zniekształconym strugami mirażom, ogromnym stworzeniom otaczającym ramorę pożegnalnym korowodem. Czy pokazywała je im, ludziom – czy może dla niej samej stanowiły ostatnie pocieszenie?
Pojawienie się schodzących ze wzniesienia czarodziejów przyciągnęło jego uwagę, odwrócił się ku nim, robiąc kilka kroków w ich stronę – jako pierwszego dostrzegając Michaela. Wiedział, że to rzucone przez nich zaklęcia pomogły nakierować stworzenie, skinął Tonksowi, milcząco witając się też z towarzyszącą mu kobietą. Słysząc ich pytania, westchnął ciężko, po czym potrząsnął głową. – Nie przetrwa – powiedział; słowa opadły na dno jego klatki piersiowej ciężko, jakby były odlane z ołowiu. Odwrócił się na sekundę przez ramię, przelotnie spoglądając na ramorę. – Coś – meteoryt może – uszkodziło jej prawe skrzele. Lewe jest zdeformowane, podejrzewam, że ze starości. Jeśli popchniemy ją na głębiny… – zawahał się, powracając wzrokiem do Michaela – utopi się. Nie od razu, przeżyje pewnie jakiś czas, ale – pokręcił znów głową. – Jedynym, co możemy dla niej teraz zrobić, to ukrócić jej cierpienia – powiedział, czując się prawie tak, jakby wydawał na stworzenie wyrok. Przełknął z trudem ślinę, pytanie Tonksa ledwie do niego dotarło – ale po chwili przytaknął od razu, bez słowa oddając mu miotłę. Zapomniał, że w ogóle trzymał ją w ręce.
Mając wolne obie dłonie, sięgnął znów po różdżkę, żeby wskazać nią w niebo i wypowiedzieć bezgłośne finite incantatem. Liczył na to, że morska woda wystarczy, by schłodzić nagrzaną słońcem skórę ramory, ulewa utrudniała im wszystkim widzenie – a tego potrzebowali, jeśli chcieli… – Wydaje mi się, że jeżeli trafilibyśmy w pierwsze kręgi szyjne… Albo mózg – śmierć byłaby szybka i bezbolesna – powiedział, zwracając się zarówno do Michaela, jak i jasnowłosej kobiety (Adriany). – Lancea powinna wystarczyć, musielibyśmy wycelować ponad przednią płetwą, kilkadziesiąt centymetrów od oka. Tak myślę. Gdzie jest Ben? – zapytał, rozglądając się, jakby spodziewał się dostrzec schodzącego ze wzgórza Wrighta. Jaimie znał się na magicznych stworzeniach, z pewnością mógłby potwierdzić jego domysły albo rozwiać wątpliwości – czułby się pewniej, mając drugą opinię. Ostatnim czego chciał, było skazywanie ramory na niepotrzebne i wydłużone w czasie cierpienie.
| rzucam finite incantatem na pluviasso - to moje zaklęcie, więc bez kości; będę jeszcze pisać
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ben nie miał pojęcia, że ma obok siebie krewnego pewnej lafiryndy, która złamała mu serce - i dobrze, zapewne przesadnie skupiłby na nim swoją uwagę. Teraz koncentrował się tylko na przegonieniu i zdyscyplinowaniu tłumu, nie zaprzątając sobie myśli badaniem nastroju Artemisa. Uwadze Wrighta nie uszło jednak specyficzne spojrzenie grupki czarodziejów, najpierw spoglądających niespokojnie na niego, potem zaś na uroczą ramorę.
- Nie słyszeliście? Jazda stąd. To może być niebezpieczne - pogroził zdecydowanie grupce, szybko przenosząc spojrzenie na wykrzykującego coś rozpaczliwie faceta, przeciskającego się przez tłum. Ben westchnął, brakowało tu tylko romantycznych problemów. Informacje o zwłokach nie przeraziły go ani nie otrzeźwiły, zdawał sobie sprawę z ilości trupów, zaściełających wybrzeże, ale nic z tym nie mogli teraz zrobić. - Wybacz, chłopie, teraz dbamy o to, by do tych trupów nie doszły kolejne. Rozejść się, już-już. Im dalej, tym bezpieczniej - huknął raz jeszcze, wykazując się wyjątkową dojrzałością, nie zarechotał bowiem na niezwykle zabawny tekst dotyczący pilnowania żon.
- Zostań tu, co, chłopie? Jak coś, wołaj, a dopiero potem RZUCAJ W TŁUM TEN ELIKSIR ŁZAWIĄCY i ten co wywołuje biegunkę, dobrze? - klepnął Artemisa w ramię i specjalnie niezwykle głośno przytoczył nieprawdziwą groźbę, mając nadzieję, że gawiedź w nią uwierzy i będzie bardziej posłuszna wobec ewentualnych rozkazów Artemisa.
Gdy Ben upewnił się, że tłum pozostanie, przynajmniej na razie, w ryzach, odwrócił się z zamiarem podejścia bliżej czarodziejów opuszczających rybę. Patrzył w górę, coraz bardziej zafascynowany i zarazem coraz bardziej smutny. Instynktownie czuł, że zwierzę cierpi, że jest obolałe, samotne i pełne żalu - serce ścisnęło mu się równie boleśnie, pieśń dotarła i do jego uszu, sprawiając, że z kącików oczu popłynęły łzy. Gorące, mocne, niemal gęste; nawet nie próbował ich ocierać, szedł w stronę mielizny pozbawiony różdżki, obolały i bezbronny, z każdym krokiem dosłownie czując, jak wiele łączy go z tym stworzeniem. Zalewający go deszcz nie ułatwiał drogi w dół, ale udało mu się pokonać odcinek bez żadnych problemów, nie nadbiegł jednak wystarczająco szybko, by usłyszeć całą odpowiedź Notta - zwłaszcza, że najpierw ostrożnie obszedł zwierzę od boku, dołączając się do smutnego dźwięku ryby własnym nuceniem. Chcąc w ten sposób nie tylko okazać stworzeniu wsparcie, ale także poinformować go o swoim nadejściu z tej drugiej strony; ostatnie, czego pragnął, to wystraszenie istoty na śmierć. Śmierć przecież nie mogła nadejść, nie, wierzył w to święcie, chociaż podczas obchodu uważnie przyglądał się łuskom zwierzęcia a także generalnie jej imponującemu ciału, szukając jakichkolwiek wskazówek na temat stanu stworzenia, próbując wyciągnąć wnioski na podstawie podobieństw anatomicznych do innych ryb i bestii, które poznał na przestrzeni swych podróży i pracy w rezerwacie. Wyminął pysk ramory akurat w momencie, w którym do jego uszu dotarły ostatnie słowa Percy’ego. “...-przednią płetwą, kilkadziesiąt centymetrów od oka…”. Nie miał pojęcia, o co może chodzić, może o zranienie. - Jestem. Co z nią? Wygląda słabo, biedaczka. Znacie jakiegoś specjalistę od magicznych ryb albo morskich stworzeń? Trzeba go wezwać, jak najszybciej - odparł zaaferowany i coraz bardziej poruszony, wilgotne od łez spojrzenie odnalazło Percivala, podświadomie szukał właśnie jego. Przemoczonego do suchej nitki - co bardzo mu pasowało, absurdalna, obca, niewygodna myśl zalśniła zbyt jasno w tyle głowy, zalewając go przyjemnym ciepłem. Opuszki palców załaskotały, chętnie odgarnąłby mokre kosmyki z jego czoła, przesunął spierzchniętymi wargami po mokrym karku, wciągnął głęboko do nozdrzy ten dziwnie słodki zapach tuż pod kołnierzem koszuli i…Ben zamrugał gwałtownie, na moment robiąc dziwną minę, ni to zszokowaną ni zniesmaczoną, po czym odwrócił się do ramory. Na Merlina, co się z nim działo? I co działo się z tym pięknym, cierpiącym zjawiskiem? Łzy znowu pociekły mu z oczu, gdy przykucnął przy boku zwierzęcia, gładząc je dłonią. - Macie coś słodkiego? One lubią cukier, bestie tego rodzaju. Bardzo. Cukier krzepi - powiedział bardziej żałośnie niż przewidywał, a wielka, wilgotna gula w jego gardle zaczęła chyba hodować siostrę-bliźniaczkę, bo głos urwał mu się już przy ostatnim słowie. Tak bardzo współczuł temu stworzeniu. I tak bardzo nie wiedział, jak można mu pomóc.
schodze bez szwanku, niżej na ONMS (?)
- Nie słyszeliście? Jazda stąd. To może być niebezpieczne - pogroził zdecydowanie grupce, szybko przenosząc spojrzenie na wykrzykującego coś rozpaczliwie faceta, przeciskającego się przez tłum. Ben westchnął, brakowało tu tylko romantycznych problemów. Informacje o zwłokach nie przeraziły go ani nie otrzeźwiły, zdawał sobie sprawę z ilości trupów, zaściełających wybrzeże, ale nic z tym nie mogli teraz zrobić. - Wybacz, chłopie, teraz dbamy o to, by do tych trupów nie doszły kolejne. Rozejść się, już-już. Im dalej, tym bezpieczniej - huknął raz jeszcze, wykazując się wyjątkową dojrzałością, nie zarechotał bowiem na niezwykle zabawny tekst dotyczący pilnowania żon.
- Zostań tu, co, chłopie? Jak coś, wołaj, a dopiero potem RZUCAJ W TŁUM TEN ELIKSIR ŁZAWIĄCY i ten co wywołuje biegunkę, dobrze? - klepnął Artemisa w ramię i specjalnie niezwykle głośno przytoczył nieprawdziwą groźbę, mając nadzieję, że gawiedź w nią uwierzy i będzie bardziej posłuszna wobec ewentualnych rozkazów Artemisa.
Gdy Ben upewnił się, że tłum pozostanie, przynajmniej na razie, w ryzach, odwrócił się z zamiarem podejścia bliżej czarodziejów opuszczających rybę. Patrzył w górę, coraz bardziej zafascynowany i zarazem coraz bardziej smutny. Instynktownie czuł, że zwierzę cierpi, że jest obolałe, samotne i pełne żalu - serce ścisnęło mu się równie boleśnie, pieśń dotarła i do jego uszu, sprawiając, że z kącików oczu popłynęły łzy. Gorące, mocne, niemal gęste; nawet nie próbował ich ocierać, szedł w stronę mielizny pozbawiony różdżki, obolały i bezbronny, z każdym krokiem dosłownie czując, jak wiele łączy go z tym stworzeniem. Zalewający go deszcz nie ułatwiał drogi w dół, ale udało mu się pokonać odcinek bez żadnych problemów, nie nadbiegł jednak wystarczająco szybko, by usłyszeć całą odpowiedź Notta - zwłaszcza, że najpierw ostrożnie obszedł zwierzę od boku, dołączając się do smutnego dźwięku ryby własnym nuceniem. Chcąc w ten sposób nie tylko okazać stworzeniu wsparcie, ale także poinformować go o swoim nadejściu z tej drugiej strony; ostatnie, czego pragnął, to wystraszenie istoty na śmierć. Śmierć przecież nie mogła nadejść, nie, wierzył w to święcie, chociaż podczas obchodu uważnie przyglądał się łuskom zwierzęcia a także generalnie jej imponującemu ciału, szukając jakichkolwiek wskazówek na temat stanu stworzenia, próbując wyciągnąć wnioski na podstawie podobieństw anatomicznych do innych ryb i bestii, które poznał na przestrzeni swych podróży i pracy w rezerwacie. Wyminął pysk ramory akurat w momencie, w którym do jego uszu dotarły ostatnie słowa Percy’ego. “...-przednią płetwą, kilkadziesiąt centymetrów od oka…”. Nie miał pojęcia, o co może chodzić, może o zranienie. - Jestem. Co z nią? Wygląda słabo, biedaczka. Znacie jakiegoś specjalistę od magicznych ryb albo morskich stworzeń? Trzeba go wezwać, jak najszybciej - odparł zaaferowany i coraz bardziej poruszony, wilgotne od łez spojrzenie odnalazło Percivala, podświadomie szukał właśnie jego. Przemoczonego do suchej nitki - co bardzo mu pasowało, absurdalna, obca, niewygodna myśl zalśniła zbyt jasno w tyle głowy, zalewając go przyjemnym ciepłem. Opuszki palców załaskotały, chętnie odgarnąłby mokre kosmyki z jego czoła, przesunął spierzchniętymi wargami po mokrym karku, wciągnął głęboko do nozdrzy ten dziwnie słodki zapach tuż pod kołnierzem koszuli i…Ben zamrugał gwałtownie, na moment robiąc dziwną minę, ni to zszokowaną ni zniesmaczoną, po czym odwrócił się do ramory. Na Merlina, co się z nim działo? I co działo się z tym pięknym, cierpiącym zjawiskiem? Łzy znowu pociekły mu z oczu, gdy przykucnął przy boku zwierzęcia, gładząc je dłonią. - Macie coś słodkiego? One lubią cukier, bestie tego rodzaju. Bardzo. Cukier krzepi - powiedział bardziej żałośnie niż przewidywał, a wielka, wilgotna gula w jego gardle zaczęła chyba hodować siostrę-bliźniaczkę, bo głos urwał mu się już przy ostatnim słowie. Tak bardzo współczuł temu stworzeniu. I tak bardzo nie wiedział, jak można mu pomóc.
schodze bez szwanku, niżej na ONMS (?)
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
Połączone zaklęcia okazały się skuteczne. Ryba opadła na wybrzeże, co mogło oznaczać, że ich rola wkrótce się zakończy i zwierzę będzie wolne; przynajmniej na to w pierwszej chwili miał nadzieję Roger. Nie myśląc zbyt wiele, Bennett posłuchał Tonksa, który najwyraźniej już na dobre przejął dowodzenie nad organizacją i trzymając mocno różdżkę, nie przerywając zaklęcia, ruszył w dół zbocza, bokiem, starając się iść za innymi.
Czy to był kamyk, czy po prostu jego nieuwaga? Być może był tak skupiony na zaklęciu, które pochłaniało przecież część jego sił. Niezależnie od konkretnej przyczyny, wkrótce po rozpoczęciu schodzenia, Bennett poczuł, że traci równowagę i mimo odruchowej próby odzyskania jej, zaczął staczać się ze zbocza. Nie miał nawet czasu zakląć. Spadając, starał się jednak w miarę możliwości utrzymać zaklęcie, jednocześnie jedną głową chroniąc głowę przed mocniejszymi obrażeniami[/i]. Nie był w tym sam. Jasnowłosa kobieta, która wyraźnie znała Tonksa, choć Roger nie miał pojęcia, kim po prawdzie była, również zsunęła się na dół. Gdy więc obydwoje znaleźli się już na dole, zapytał [u]Adriannę:
— Nic pani nie jest? — zapytał, sam czując się nieco obolały. Wstał, próbując wciąż podtrzymywać czar i jednocześnie sprawdzając własne obrażenia. Nic szczególnego chyba mu się jednak nie stało; być może z jakiegoś obtarcia zaczęła lecieć krew, pewnie nabawił się paru siniaków, ale nie miał nic złamanego i raczej sam poradzi sobie z leczeniem obrażeń. Kobieta mogła jednak nie mieć tyle szczęścia.
Sprawy jednak wkrótce zaczęły toczyć się dalej. Nott wylądował na ziemi, niosąc złe wieści. Bennett zauważył wilgotne od łez spojrzenie, jednak sam przyjął jego wieści ze stoickim spokojem. Nie przetrwa to nie przetrwa, trudno; pewnie to strata dla świata nauki, przynajmniej mógł zgadywać, że tak było, ale przynajmniej nie była zagrożeniem dla zebranych wokół ludzi. Już miał się pytać, czy przerywać zaklęcie, czy rzucać to, które zaproponował Percival, gdy odezwał się Ben. Roger zmarszczył brwi, odruchowo sięgając ręką do kieszeni.
— Mam kilka cukierków — powiedział, pokazując kilka pomiętych cukierków i zbliżając się nieco do mężczyzny. — Ale to chyba jej nie pomoże co?
Nie do końca rozumiał, nad czym była cała ta afera; czemu Benjamin i Percival, dorośli mężczyźni, spuszczali się nad rybą, która według Notta i tak nie była już pierwszej młodości. Nie podobało mu się, że zwierzę cierpi, oczywiście, że nie, ale to przecież tylko duża ryba. One chyba nie słynęły ze swojej inteligencji, prawda? Chociaż może te magiczne to jednak były trochę inne... W każdym razie, nie miał zamiaru dzielić się swoimi przemyśleniami na głos, doskonale wiedząc, że ludzkie emocje potrafiły być skomplikowane na wielu poziomach.
| spadam, 192/212, -20 (tłuczone), brak kary do rzutu
Czy to był kamyk, czy po prostu jego nieuwaga? Być może był tak skupiony na zaklęciu, które pochłaniało przecież część jego sił. Niezależnie od konkretnej przyczyny, wkrótce po rozpoczęciu schodzenia, Bennett poczuł, że traci równowagę i mimo odruchowej próby odzyskania jej, zaczął staczać się ze zbocza. Nie miał nawet czasu zakląć. Spadając, starał się jednak w miarę możliwości utrzymać zaklęcie, jednocześnie jedną głową chroniąc głowę przed mocniejszymi obrażeniami[/i]. Nie był w tym sam. Jasnowłosa kobieta, która wyraźnie znała Tonksa, choć Roger nie miał pojęcia, kim po prawdzie była, również zsunęła się na dół. Gdy więc obydwoje znaleźli się już na dole, zapytał [u]Adriannę:
— Nic pani nie jest? — zapytał, sam czując się nieco obolały. Wstał, próbując wciąż podtrzymywać czar i jednocześnie sprawdzając własne obrażenia. Nic szczególnego chyba mu się jednak nie stało; być może z jakiegoś obtarcia zaczęła lecieć krew, pewnie nabawił się paru siniaków, ale nie miał nic złamanego i raczej sam poradzi sobie z leczeniem obrażeń. Kobieta mogła jednak nie mieć tyle szczęścia.
Sprawy jednak wkrótce zaczęły toczyć się dalej. Nott wylądował na ziemi, niosąc złe wieści. Bennett zauważył wilgotne od łez spojrzenie, jednak sam przyjął jego wieści ze stoickim spokojem. Nie przetrwa to nie przetrwa, trudno; pewnie to strata dla świata nauki, przynajmniej mógł zgadywać, że tak było, ale przynajmniej nie była zagrożeniem dla zebranych wokół ludzi. Już miał się pytać, czy przerywać zaklęcie, czy rzucać to, które zaproponował Percival, gdy odezwał się Ben. Roger zmarszczył brwi, odruchowo sięgając ręką do kieszeni.
— Mam kilka cukierków — powiedział, pokazując kilka pomiętych cukierków i zbliżając się nieco do mężczyzny. — Ale to chyba jej nie pomoże co?
Nie do końca rozumiał, nad czym była cała ta afera; czemu Benjamin i Percival, dorośli mężczyźni, spuszczali się nad rybą, która według Notta i tak nie była już pierwszej młodości. Nie podobało mu się, że zwierzę cierpi, oczywiście, że nie, ale to przecież tylko duża ryba. One chyba nie słynęły ze swojej inteligencji, prawda? Chociaż może te magiczne to jednak były trochę inne... W każdym razie, nie miał zamiaru dzielić się swoimi przemyśleniami na głos, doskonale wiedząc, że ludzkie emocje potrafiły być skomplikowane na wielu poziomach.
| spadam, 192/212, -20 (tłuczone), brak kary do rzutu
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wyrywała się poddając się temu, co zostało wcześniej ustalone. Nie miała większej wiedzy o magicznych stworzeniach - a wchodzenie w akcję którą prowadził Michael przyniosłoby tylko więcej chaosu. W końcu wszystkim im chodziło o to samo. Mniej więcej - ramora czy czymkolwiek to rybsko było - musiało zostać ściągnięte z nieba a oni musieli upewnić się, że ludziom wokół nie grozi niebezpieczeństwo. Rzuciła zaklęcie wzmacniające, by pomóc im w podejmowanych działaniach wyrzucając kilka słów odpowiedzi w stronę brata.
Ulewa, która spadła z nieba nie należała do przyjemnych. Ciarki przeszły jej po plecach i wystarczyła ledwie chwila, by przemokła całkiem. Uniosła dłonie, żeby odciągnąć jasne kosmyki z twarzy i założyć je za uszy zabierając się do rzucania zaklęcia. Próbując utrzymywać zalewany wodą wzrok na stworzeniu. Na słowa brata skinęła tylko głową nie mówiąc nic więcej, musiała włożyć cały wysiłek w to, by rzeczywiście utrzymać zaklęcie. Opór? a może ciężar, który czuła był nieporównywalny z niczym co czuła wcześniej. Zacisnęła mocniej szczękę uwydatniając mocniej kości na policzkach zaczynając stawiać uważne kroki. Nie śpieszyła się, zerkając raz na rybę a raz na podłoże. Wiedziała, że jeśli straci połączenie, może zepsuć wszystko. Spłoszyć też przy tym rybę. Nie było to łatwe - a właściwie, było jedną z trudniejszych rzeczy jakie próbowała ze sobą skoordynować. Jednoczesne skupianie się na zejściu jak i podtrzymaniu wywierającego nacisk zaklęcia zdawało jej się graniczyć z cudem. Oddychała coraz ciężej i tylko padajacy deszcz nie pokazywał kropli potu, które zmywał. Jeden zły ruch zdawał się posiadać siłę by złamać ją - a może bardziej gnieść w ziemię. Ciężar ryby zdawał się odbijać w zaklęciu, a ona czuć to na własnych ramionach. Niemal szczęśliwym był fakt, że jakoś dotarła do momentu w którym ryba naprawdę spoczęła na mieliźnie. Czuła każdy mięsień w dłoniach i ramionach i prawdopodobnie dzieliły ją ledwie sekundy, nim ta podtrzymująca różdżkę zaczęłaby się trząść.
Złapała ciężko powietrze, niemal się nim zachłysnąwszy, układając rękę na brzuchu, łapiąc kolejne oddechy jak po ciężkiej przebieżce. Nie miała pojęcia jak Michael mógł wyrzucić z siebie na raz tyle pytań kiedy ona walczyła o powietrze. Skrzywiła się, drugi raz w krótkim czasie uświadamiając sobie, jak marna jest jej własna kondycja. Podążyła jednak za nim, żeby znaleźć się przy Percivalu. Słuchając padających słów. Pojawienie się Bena skwitowała jedynie zerknięciem nadal próbując uspokoić własny oddech. Cukier? Jej brwi uniosły się ku górze. Pokręciła jedynie przecząco głową. Nie nosiła cukru w kieszeniach przecież.
- To nie czekaj Blake. - powiedziała do niego układając dłonie na bokach i wyginając plecy, na chwilę spoglądając w niebo. - Z tego co widziałam radzisz sobie dobrze w urokach. Największe - zatrzymała się, łapiąc ciężko powietrze. - prawdopodobieństwo jest że trafisz w te kręgi jak wiesz gdzie one są. Chyba że sądzisz że potrzebne będzie więcej niż jedno zaklęcie. - co jakiś czas między słowami łapała oddech. - co za ciężkie... - bydle zginęła w wciąganym powietrzu; wyrzuciła jako przerywnik nadal nie odzyskując spokojnego tętna. - to ci pomogę. - zadeklarowała.
| stoje!
Ulewa, która spadła z nieba nie należała do przyjemnych. Ciarki przeszły jej po plecach i wystarczyła ledwie chwila, by przemokła całkiem. Uniosła dłonie, żeby odciągnąć jasne kosmyki z twarzy i założyć je za uszy zabierając się do rzucania zaklęcia. Próbując utrzymywać zalewany wodą wzrok na stworzeniu. Na słowa brata skinęła tylko głową nie mówiąc nic więcej, musiała włożyć cały wysiłek w to, by rzeczywiście utrzymać zaklęcie. Opór? a może ciężar, który czuła był nieporównywalny z niczym co czuła wcześniej. Zacisnęła mocniej szczękę uwydatniając mocniej kości na policzkach zaczynając stawiać uważne kroki. Nie śpieszyła się, zerkając raz na rybę a raz na podłoże. Wiedziała, że jeśli straci połączenie, może zepsuć wszystko. Spłoszyć też przy tym rybę. Nie było to łatwe - a właściwie, było jedną z trudniejszych rzeczy jakie próbowała ze sobą skoordynować. Jednoczesne skupianie się na zejściu jak i podtrzymaniu wywierającego nacisk zaklęcia zdawało jej się graniczyć z cudem. Oddychała coraz ciężej i tylko padajacy deszcz nie pokazywał kropli potu, które zmywał. Jeden zły ruch zdawał się posiadać siłę by złamać ją - a może bardziej gnieść w ziemię. Ciężar ryby zdawał się odbijać w zaklęciu, a ona czuć to na własnych ramionach. Niemal szczęśliwym był fakt, że jakoś dotarła do momentu w którym ryba naprawdę spoczęła na mieliźnie. Czuła każdy mięsień w dłoniach i ramionach i prawdopodobnie dzieliły ją ledwie sekundy, nim ta podtrzymująca różdżkę zaczęłaby się trząść.
Złapała ciężko powietrze, niemal się nim zachłysnąwszy, układając rękę na brzuchu, łapiąc kolejne oddechy jak po ciężkiej przebieżce. Nie miała pojęcia jak Michael mógł wyrzucić z siebie na raz tyle pytań kiedy ona walczyła o powietrze. Skrzywiła się, drugi raz w krótkim czasie uświadamiając sobie, jak marna jest jej własna kondycja. Podążyła jednak za nim, żeby znaleźć się przy Percivalu. Słuchając padających słów. Pojawienie się Bena skwitowała jedynie zerknięciem nadal próbując uspokoić własny oddech. Cukier? Jej brwi uniosły się ku górze. Pokręciła jedynie przecząco głową. Nie nosiła cukru w kieszeniach przecież.
- To nie czekaj Blake. - powiedziała do niego układając dłonie na bokach i wyginając plecy, na chwilę spoglądając w niebo. - Z tego co widziałam radzisz sobie dobrze w urokach. Największe - zatrzymała się, łapiąc ciężko powietrze. - prawdopodobieństwo jest że trafisz w te kręgi jak wiesz gdzie one są. Chyba że sądzisz że potrzebne będzie więcej niż jedno zaklęcie. - co jakiś czas między słowami łapała oddech. - co za ciężkie... - bydle zginęła w wciąganym powietrzu; wyrzuciła jako przerywnik nadal nie odzyskując spokojnego tętna. - to ci pomogę. - zadeklarowała.
| stoje!
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Przybycie Rogera zarejestrował jako pierwsze, spojrzał na niego przelotnie, niedługo potem przenosząc uwagę na pojawiającą się na wybrzeżu Justine. Miała rację, z urokami radził sobie świetnie, przywołanie właściwego zaklęcia nie przysporzyłoby mu problemu; podskórnie wiedział też, że nie było nadziei na uratowanie ramory, a jednak – jakaś siła nie pozwalała mu jeszcze na sięgnięcie po różdżkę. Po pierwsze: miał zamiar zaczekać na decyzję Michaela, którego dowództwo nad całą akcją już jakiś czas temu zaakceptował; po drugie – po cichu, naiwnie, wciąż jeszcze liczył na to, że Jaimie wpadnie na coś, co jemu samemu umknęło. Pojawienie się przyjaciela przywitał więc z ulgą, odwracając się w jego stronę od razu, gdy usłyszał znajome jestem. – Zaczekaj – mruknął do Justine, rzucając jej jeszcze krótkie spojrzenie, a później zbliżył się do przyjaciela, brodząc w przyjemnie chłodnej wodzie. Wspomnienie o cukrze sprawiło, że coś nieprzyjemnie zacisnęło się wokół jego klatki piersiowej, a oczy znów mu zawilgotniały. Nie obchodziło go, co inni mogliby o tym sądzić – nie był w stanie pozostać obojętny na rozdzierające powietrze lamenty konającego stworzenia. Niezwykłego, legendarnego, jedynego w swoim rodzaju; spojrzał na nie znów, uświadamiając sobie, że byli najprawdopodobniej jednymi z nielicznych żyjących czarodziejów, którzy w ogóle ujrzeli ten gatunek na własne oczy. Czy tylko po to, żeby ukrócić jego cierpienia?
– Jaimie – odezwał się, wyciągając rękę, żeby ścisnąć Bena za ramię. Ufał mu bardziej niż komukolwiek na tym wybrzeżu, znał go na wylot; utrata pamięci nie mogła zmienić jego charakteru, wiedział, jak mocno zależało mu na losie magicznych stworzeń i jak dobrze sobie z nimi radził. Krzyżując z nim spojrzenie uśmiechnął się słabo, tak bardzo cieszył się, że miał go obok – zwłaszcza po tylu tygodniach niepewności i lęków, po niezliczonych wieczorach wypełnionych niemożliwą do opisania tęsknotą. Wciąż nie do końca zażegnaną; utrata pamięci sprawiła, że oddzielający ich dystans nie zniknął w pełni, Percival na pewien sposób nadal za przyjacielem tęsknił – ale póki co odepchnął od siebie te emocje, skupiając się wyłącznie na ramorze. – Spójrz – powiedział, ciągnąc go w stronę uszkodzonego skrzela i na nie wskazując; wiedząc, że nie musiał mówić więcej, Ben z pewnością sam miał połączyć ranę z ewentualnymi konsekwencjami. Nie chciał zresztą narzucać mu własnego toku myślenia. – Drugie skrzele jest mocno zdeformowane, myślę, że nie funkcjonuje prawidłowo – dodał. Na pytanie o specjalistę od morskich stworzeń pokręcił głową, Prudence wiedziała o nich dużo – ale od dawna nie miał z nią kontaktu. – Co myślisz? – zapytał, spoglądając z ukosa na Jaimiego. Nie był naiwny, potrzebował jednak potwierdzenia; a może: usprawiedliwienia. Jeżeli miał skazać na śmierć jedną z ostatnich przedstawicielek prehistorycznego gatunku, nie miał zamiaru zrobić tego lekkomyślnie.
| dorzucam na finite z poprzedniego postka
– Jaimie – odezwał się, wyciągając rękę, żeby ścisnąć Bena za ramię. Ufał mu bardziej niż komukolwiek na tym wybrzeżu, znał go na wylot; utrata pamięci nie mogła zmienić jego charakteru, wiedział, jak mocno zależało mu na losie magicznych stworzeń i jak dobrze sobie z nimi radził. Krzyżując z nim spojrzenie uśmiechnął się słabo, tak bardzo cieszył się, że miał go obok – zwłaszcza po tylu tygodniach niepewności i lęków, po niezliczonych wieczorach wypełnionych niemożliwą do opisania tęsknotą. Wciąż nie do końca zażegnaną; utrata pamięci sprawiła, że oddzielający ich dystans nie zniknął w pełni, Percival na pewien sposób nadal za przyjacielem tęsknił – ale póki co odepchnął od siebie te emocje, skupiając się wyłącznie na ramorze. – Spójrz – powiedział, ciągnąc go w stronę uszkodzonego skrzela i na nie wskazując; wiedząc, że nie musiał mówić więcej, Ben z pewnością sam miał połączyć ranę z ewentualnymi konsekwencjami. Nie chciał zresztą narzucać mu własnego toku myślenia. – Drugie skrzele jest mocno zdeformowane, myślę, że nie funkcjonuje prawidłowo – dodał. Na pytanie o specjalistę od morskich stworzeń pokręcił głową, Prudence wiedziała o nich dużo – ale od dawna nie miał z nią kontaktu. – Co myślisz? – zapytał, spoglądając z ukosa na Jaimiego. Nie był naiwny, potrzebował jednak potwierdzenia; a może: usprawiedliwienia. Jeżeli miał skazać na śmierć jedną z ostatnich przedstawicielek prehistorycznego gatunku, nie miał zamiaru zrobić tego lekkomyślnie.
| dorzucam na finite z poprzedniego postka
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
— Dopiero zawieramy znajomości — rzeczowość, zwłaszcza w ministerialnych raportach, zwłaszcza w chwili takiej jak ta, gdy liczyło się zachowanie skuteczne i prędkie, była niezwykle kluczowa. Spoglądała zatem na Michaela bez strachu, ale również bez niechęci. Nie był jej przełożonym, miał oczywiście swoje zadania. Sama poradzi sobie bez tegoż kontaktu, choć wolałaby mieć drzwi otwarte na przyszłość — bezsprzecznie jednak nie zamierzała wchodzić w drogę wykonującym swe obowiązki funkcjonariuszom Biura Aurorów. — Bratowa — uściśliła, gdy spytał o jej pokrewieństwo z Williamem, na moment wracając do niego myślami. Do niego i Hannah, co teraz się z nimi działo? I ich córka, czy wszyscy byli bezpieczni? Ted był, musiał — pewnie był gdzieś za jej plecami; nie słyszała nawoływań, które były wyrazem gorącej, nowożeńskiej miłości i wzburzenia, chwilowo poddając się myśli, że jeszcze nie znaleźli czasu, aby oznajmić jego rodzinie, że wzięli ślub.
Z rozmyślań, a jakże, wyrwał ją ponownie auror.
— Zrobisz, co będziesz musiał. Chcąc nie chcąc wspierają nas osoby o każdym pochodzeniu i zawodzie — podsumowała, wprost dając mu wolną rękę; jej przychodziło to zdecydowanie prościej, przede wszystkim dlatego, że nie miała wiedzy o czarnej magii, która miała kumulować się w ciałach tej grupy. Sama uznała ją za jakąś przemytniczą szajkę, nic więcej.
Deszcz nie był tym, czego się spodziewała. Niemniej jednak, pracować przychodziło im wszystkim w wielu różnych warunkach i ostatecznie przyjęła jego pojawienie się za coś dobrego. Myśli o ogniu, który przynosiły ze sobą meteoryty, a który mógł być ugaszony przez taką ulewę, dawały nadzieję, że i tutaj historia zakończy się pomyślnie, chociażby dla jednej z grup interesów. Spojrzenie, jak i różdżkę wciąż utrzymywała w kierunku wielkiej ryby, wraz z innymi kierując się w stronę mielizny. Starała się robić to ostrożnie — tym bardziej, że gdzieś obok usłyszała, jak ktoś inny traci równowagę; nie wiedziała jeszcze, kto to był, wolała się nie rozpraszać i skupić na zaklęciu. To zresztą stało się i jej przyczyną upadku. Błoto wymsknęło się spod pantofli, zdeterminowana, aby utrzymać zaklęcie wolała wykazać się dalszą solidarnością względem transportowanej ryby, niż przerwaniem jego wiązki. Sukienkę da się uprać, siniaki zaleczyć, chodziło tu przecież o coś zdecydowanie, zdecydowanie więcej. Podniosła się więc, najprędzej jak umiała, zważywszy na okoliczności i na to, że nie przerywała zaklęcia, nie zmieniała jego celu — by ostatecznie podążyć za resztą czarodziejów. Zatrzymawszy się przy Rogerze, posłała mu współczujące spojrzenie. Czy to on się wtedy poślizgnął?
Wsłuchawszy się w pieśń wielkiej ryby, poczuła charakterystyczny ścisk w sercu. Ścisk współczucia, silnego tak samo, jak za każdym razem, gdy odnajdywała kryjówki Zakonu, gdy spotykała się twarzą w twarz z tymi, którzy myśleli, że to już koniec. Nie sądziła, że da się takie uczucie, tak silnie, kierować także w stronę czegoś tak niezwykłego, jak wielka ramora. Przybyła tutaj bowiem dzielić skórę na niedźwiedziu, z założeniem, że już nie będzie żyć, albo zaraz żyć przestanie, ale gdy Percival przekazał swoją ekspertyzę i jej wyniki, wskazując wprost na beznadziejność położenia, w którym znalazło się stworzenie, zrozumiała, że wcale nie chciała, aby ryba umierała.
— Mamy tu uzdrowiciela, ale ludzkiego — gardło zaciśnięte z przejęcia ledwo przepuściło przez siebie cichszy niż dotychczas głos. Benjamin, pomimo swojej imponującej postury wydawał się — jak ona sama — przejęty do żywego. W jej własnych oczach zatańczyły wreszcie łzy, które chciała dumnie przełykać, choć nie było komu oglądać tego pokazu pozornej siły. — Myśli pan, że mógłby spróbować? Póki nie znajdziemy specjalisty, to chyba lepsze niż nic... — zasugerowała Benowi, chociaż jej słowa pewnie mogli dosłyszeć wszyscy zgromadzeni. Sama jednak nie zastanawiała się nad nimi dłużej, próbując odnaleźć w tłumie Teda. Ogień jej nadziei.
| k3, upadek
spostrzegawczość, szukam Teda
Z rozmyślań, a jakże, wyrwał ją ponownie auror.
— Zrobisz, co będziesz musiał. Chcąc nie chcąc wspierają nas osoby o każdym pochodzeniu i zawodzie — podsumowała, wprost dając mu wolną rękę; jej przychodziło to zdecydowanie prościej, przede wszystkim dlatego, że nie miała wiedzy o czarnej magii, która miała kumulować się w ciałach tej grupy. Sama uznała ją za jakąś przemytniczą szajkę, nic więcej.
Deszcz nie był tym, czego się spodziewała. Niemniej jednak, pracować przychodziło im wszystkim w wielu różnych warunkach i ostatecznie przyjęła jego pojawienie się za coś dobrego. Myśli o ogniu, który przynosiły ze sobą meteoryty, a który mógł być ugaszony przez taką ulewę, dawały nadzieję, że i tutaj historia zakończy się pomyślnie, chociażby dla jednej z grup interesów. Spojrzenie, jak i różdżkę wciąż utrzymywała w kierunku wielkiej ryby, wraz z innymi kierując się w stronę mielizny. Starała się robić to ostrożnie — tym bardziej, że gdzieś obok usłyszała, jak ktoś inny traci równowagę; nie wiedziała jeszcze, kto to był, wolała się nie rozpraszać i skupić na zaklęciu. To zresztą stało się i jej przyczyną upadku. Błoto wymsknęło się spod pantofli, zdeterminowana, aby utrzymać zaklęcie wolała wykazać się dalszą solidarnością względem transportowanej ryby, niż przerwaniem jego wiązki. Sukienkę da się uprać, siniaki zaleczyć, chodziło tu przecież o coś zdecydowanie, zdecydowanie więcej. Podniosła się więc, najprędzej jak umiała, zważywszy na okoliczności i na to, że nie przerywała zaklęcia, nie zmieniała jego celu — by ostatecznie podążyć za resztą czarodziejów. Zatrzymawszy się przy Rogerze, posłała mu współczujące spojrzenie. Czy to on się wtedy poślizgnął?
Wsłuchawszy się w pieśń wielkiej ryby, poczuła charakterystyczny ścisk w sercu. Ścisk współczucia, silnego tak samo, jak za każdym razem, gdy odnajdywała kryjówki Zakonu, gdy spotykała się twarzą w twarz z tymi, którzy myśleli, że to już koniec. Nie sądziła, że da się takie uczucie, tak silnie, kierować także w stronę czegoś tak niezwykłego, jak wielka ramora. Przybyła tutaj bowiem dzielić skórę na niedźwiedziu, z założeniem, że już nie będzie żyć, albo zaraz żyć przestanie, ale gdy Percival przekazał swoją ekspertyzę i jej wyniki, wskazując wprost na beznadziejność położenia, w którym znalazło się stworzenie, zrozumiała, że wcale nie chciała, aby ryba umierała.
— Mamy tu uzdrowiciela, ale ludzkiego — gardło zaciśnięte z przejęcia ledwo przepuściło przez siebie cichszy niż dotychczas głos. Benjamin, pomimo swojej imponującej postury wydawał się — jak ona sama — przejęty do żywego. W jej własnych oczach zatańczyły wreszcie łzy, które chciała dumnie przełykać, choć nie było komu oglądać tego pokazu pozornej siły. — Myśli pan, że mógłby spróbować? Póki nie znajdziemy specjalisty, to chyba lepsze niż nic... — zasugerowała Benowi, chociaż jej słowa pewnie mogli dosłyszeć wszyscy zgromadzeni. Sama jednak nie zastanawiała się nad nimi dłużej, próbując odnaleźć w tłumie Teda. Ogień jej nadziei.
| k3, upadek
spostrzegawczość, szukam Teda
It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Iris Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Pojawienie się srebrzystego wilka Michaela przykuło uwagę wszystkich czarodziejów, którzy pozostali przy zwierzęciu; patronus niósł z sobą ciepło i światło, dobro, przedziwnie splatające się z poruszającą pieśnią ramory, na jej tle budząc jeszcze większe wzruszenie. Blask zaklęcia mienił się podobnie jak tańczące nad ramorą miraże. Zwierzę poslusznie wykonało polecenie aurora, jego łapy ledwie dotykały ziemi, kiedy wskakiwał z powrotem na wzgórze i odnalazł Benjamina oraz Artemisa. Zwierzę pochyliło pysk przed młodszym Lovegoodem, nim rozwarło paszczę i przekazało komunikat - mówiąc głosem aurora pozostałego na wybrzeżu:
- Przywołaj Michaela Periculum, przybędę w razie potrzeby. - Następnie patronus stanął naprzeciw tłumu jak wcześniej zaklęcie Artemisa; kilku młodych ludzi z przodu kucnęło, by przyjrzeć mu się bliżej, ktoś wyciągnął dłoń, zastanawiając się, czy mógł go dotknąć. Jego obecność zdawała się łagodzić niezadowolenie gapiów, a przynajmniej tej części, która stała najbliżej - może odwracając uwagę od zwierzęcia własną niezwykłą aurą.
- On gada! - krzyknął ktoś, patronus otulał serca spokojem. Niósł pocieszenie, budził poruszenie, a ludzie zaczynami się przepychać, żeby obejrzeć świetlistego patronusa. Osoby, które wcześniej straciły zwierzę z oczu, wyrywały się na przód, ale natrafiły na ostry ton głosu Benjamina. Głos czarodzieja sprawił, że większość znów została zdyscyplinowana - kilka osób z niepokojem obejrzało się na Artemisa, poszukując u niego rzeczonych fiolek z eliksirami. Część ludzi zaczęła się rozchodzić - trudno powiedzieć, czy rzeczywiście zamierzali odejść, czy może jednak przenieść się na dalszą część plaży, z której widok na stworzenie byłby lepszy. Czujne oczy świetlistego wilka wpatrywały w tłum zza sylwetki Lovegooda. Nie mógł zastąpić jego zaklęcia, nie groził wszak niczym i nikomu, budził jednak respekt samą postawą i kształtem.
Ramora tymczasem powoli przesuwała się w kierunku płycizny; kilkoro czarodziejów prześlizgnęło się po rozmokniętym gruncie, lecz nie miało to większego wpływu na ich skuteczność. Adda pozostała skoncentrowana pomimo silnego otarcia, skóra jej barku została rozdarta, przeszedł ją ból, nie poczuła sączącej się z rany krwi, która wsiąknęła w przemoknięte ulewą ubranie. Zdołała podtrzymać wiązkę zaklęcia, dzielnie niosąc swoją magią ciężar pradawnej istoty pomimo trudnych warunków i narastających przeciwności losu. Noga Rogera ześlizgnęła się po mokrym błocie, ale czarodziej również zdołał wykazać się determinacją i utrzymać swoją magię łączącą go z ramorą - potłukł się w kilku miejscach na lewym boku, lecz ta niewygoda nie zdołała go rozproszyć. Z żywiołem przegrała również Iris, upadła na kolano, zdzierając je do krwi, niegroźnie, drażniące pieczenie sprawiało ból, a sukienka wydała się cięższa od błota, lecz zdołała - mimo tego bólu - podtrzymać zaklęcie dostatecznie długo, by ramora spoczęła na mieliźnie, opuszczona lekko, powoli, bezpiecznie.
Michael, Justine, a później także Benjamin, zeszli ze wzgórza bez szwanku.
Ulewa została przerwana, deszcz zelżał, z czarnych chmur opadały jeszcze pojedyncze krople wody; silny wiatr przegna je lada moment. Ciemne chmury wciąż kłębiły się nad głowami czarodziejów, dodając tej chwili ponurej i przykrej aury.
Głosy zebranych pozostały spokojne, Adda umyślnie ściszyła własny, by nie spłoszyć ramory. Zwierzę zdawało się reagować na poruszone serce Percivala, za którym wodziła błyszczącą smutkiem źrenicą. Podobną wrażliwością wykazał się Benjamin, uprzedzając zwierzę o swoim nadejściu rezonującą z jego pieśnią melodią, ramora zmrużyła wielkie oczy. Cichy głos Iris wpisywał się w tę atmosferę - ramora ostatecznie nie zareagowała nerwowością na nikogo.
Miraże pobłyskiwały nad stworzeniem coraz bledszą poświatą, lecz nie mniej radosną niż wcześniej, olbrzymie sylwetki kolejnych ramor wymieniały się kształtami i pozami, ogromne ogony obracały się w powietrzu, między tymi ciałami pojawił się niewielki okaz, najpewniej młode; żywiołowe i energiczne, zaczęło prędko kręcić wolty pomiędzy pozostałymi ramorami, zatańczyło gdzieś nad czołem tej ostałej - żywej i prawdziwej, choć umierającej.
Przyglądający się stworzeniu Benjamin mógł jedynie potwierdzić wcześniejsze słowa Percivala. Jeśli jedno skrzele było słabe, naznaczone zmianami starczymi, zbyt słabe, by utrzymać zwierzę przy życiu, drugie zostało zranione przez meteoryt, zbyt mocno, by stworzenie zdołało przeżyć w wodzie. Ramora w końcu udusi się zarówno wtedy, gdy zostanie zbyt długo na powierzchni, jak i wtedy, gdy zejdzie pod wodę. A śmierć ta będzie długa i bardzo bolesna. Trudno było oszacować, ile czasu upłynie od pierwszego podtopienia do całkowitego utonięcia. Obrażenia skrzela - obaj smokologowie mogli przyjrzeć im się teraz dokładniej - nie były może głębokie, ale rozszarpały delikatne struktury na tyle mocno, że ich regeneracja nie mogła okazać się możliwa. Niektóre mniejsze drapieżniki radziły sobie w ten sposób z morskimi smokami - nie były w stanie ich pokonać, ale zdolne były zranić je śmiertelnie jednym ryzykownym kłapnięciem paszczy, a potem odczekać, aż czas zrobi swoje. Nie był to rodzaj rany, którą dało się w jakikolwiek sposób opatrzeć. Benjamin wiedział, że cukier nie pomoże już ramorze - choć z pewnością sprawi jej nieco radości, nim zamknie oczy na zawsze.
Zarówno Percival, jak i Benjamin, zdawali sobie też sprawę z tego, co dzieje się z wieloma gatunkami tego typu po śmierci. Ponieważ ich układ trawienny nie przestawał pracować po śmierci, w ciele występowała silna akumulacja gazów, która w połączeniu z konsekwencjami procesów gnilnych prowadzić może do narastających obrzęków i następujących potem silnych eksplozji wnętrzności. Jeśli czarodzieje rozważali uśmiercenie stworzenia, musieli pamiętać również o tym, że należało pomóc tym gazom wydostać się z ciała - najlepiej od razu, by uchronić się przed potencjalną przykrą niespodzianką.
Poruszająca pieśń ramory płynęła dalej, przenikała w serca i umysły, budząc niezrozumiałe, ale szczere współczucie u wszystkich czarodziejów na wybrzeżu - również w sercu pozornie nieugiętego Rogera, mimowolnie naruszając jego przekonanie co do braku inteligencji tego stworzenia. Pieśń była pełna żalu, pełna bólu, dźwięczały w niej nuty strachu i dezorientacji, a w ostatnich nutach - zdradzała też niepewny przebłysk nadziei.
Iris znalazła się zbyt daleko od już wcześniej odsuniętego od czarodziejów tłumu, by móc wypatrzyć w nim kogokolwiek. Ted znał kierunek, w którym odeszła jego żona, na drodze stał mu teraz tylko świetlisty patronus naznaczony czystą i dobrą białą magią oraz Artemis, który być może miał eliksiry łzawiące wywołujące biegunkę - jako uzdrowiciel obeznany z ludzką anatomią i nie dostrzegający większego związku między łzami a biegunką mógł podejść do tego konceptu nieco krytycznie - a może ich nie miał. I oprych - który nie przestał przyglądać mu się wyzywająco, lecz - być może pod wpływem Benjamina - nie wykonał pierwszego ruchu.
Możecie wykonać do trzech akcji.
Czas na odpis do: wtorku, godziny 16.
Jeśli potrzebny będzie post uzupełniający - proszę o informację.
- Przywołaj Michaela Periculum, przybędę w razie potrzeby. - Następnie patronus stanął naprzeciw tłumu jak wcześniej zaklęcie Artemisa; kilku młodych ludzi z przodu kucnęło, by przyjrzeć mu się bliżej, ktoś wyciągnął dłoń, zastanawiając się, czy mógł go dotknąć. Jego obecność zdawała się łagodzić niezadowolenie gapiów, a przynajmniej tej części, która stała najbliżej - może odwracając uwagę od zwierzęcia własną niezwykłą aurą.
- On gada! - krzyknął ktoś, patronus otulał serca spokojem. Niósł pocieszenie, budził poruszenie, a ludzie zaczynami się przepychać, żeby obejrzeć świetlistego patronusa. Osoby, które wcześniej straciły zwierzę z oczu, wyrywały się na przód, ale natrafiły na ostry ton głosu Benjamina. Głos czarodzieja sprawił, że większość znów została zdyscyplinowana - kilka osób z niepokojem obejrzało się na Artemisa, poszukując u niego rzeczonych fiolek z eliksirami. Część ludzi zaczęła się rozchodzić - trudno powiedzieć, czy rzeczywiście zamierzali odejść, czy może jednak przenieść się na dalszą część plaży, z której widok na stworzenie byłby lepszy. Czujne oczy świetlistego wilka wpatrywały w tłum zza sylwetki Lovegooda. Nie mógł zastąpić jego zaklęcia, nie groził wszak niczym i nikomu, budził jednak respekt samą postawą i kształtem.
Ramora tymczasem powoli przesuwała się w kierunku płycizny; kilkoro czarodziejów prześlizgnęło się po rozmokniętym gruncie, lecz nie miało to większego wpływu na ich skuteczność. Adda pozostała skoncentrowana pomimo silnego otarcia, skóra jej barku została rozdarta, przeszedł ją ból, nie poczuła sączącej się z rany krwi, która wsiąknęła w przemoknięte ulewą ubranie. Zdołała podtrzymać wiązkę zaklęcia, dzielnie niosąc swoją magią ciężar pradawnej istoty pomimo trudnych warunków i narastających przeciwności losu. Noga Rogera ześlizgnęła się po mokrym błocie, ale czarodziej również zdołał wykazać się determinacją i utrzymać swoją magię łączącą go z ramorą - potłukł się w kilku miejscach na lewym boku, lecz ta niewygoda nie zdołała go rozproszyć. Z żywiołem przegrała również Iris, upadła na kolano, zdzierając je do krwi, niegroźnie, drażniące pieczenie sprawiało ból, a sukienka wydała się cięższa od błota, lecz zdołała - mimo tego bólu - podtrzymać zaklęcie dostatecznie długo, by ramora spoczęła na mieliźnie, opuszczona lekko, powoli, bezpiecznie.
Michael, Justine, a później także Benjamin, zeszli ze wzgórza bez szwanku.
Ulewa została przerwana, deszcz zelżał, z czarnych chmur opadały jeszcze pojedyncze krople wody; silny wiatr przegna je lada moment. Ciemne chmury wciąż kłębiły się nad głowami czarodziejów, dodając tej chwili ponurej i przykrej aury.
Głosy zebranych pozostały spokojne, Adda umyślnie ściszyła własny, by nie spłoszyć ramory. Zwierzę zdawało się reagować na poruszone serce Percivala, za którym wodziła błyszczącą smutkiem źrenicą. Podobną wrażliwością wykazał się Benjamin, uprzedzając zwierzę o swoim nadejściu rezonującą z jego pieśnią melodią, ramora zmrużyła wielkie oczy. Cichy głos Iris wpisywał się w tę atmosferę - ramora ostatecznie nie zareagowała nerwowością na nikogo.
Miraże pobłyskiwały nad stworzeniem coraz bledszą poświatą, lecz nie mniej radosną niż wcześniej, olbrzymie sylwetki kolejnych ramor wymieniały się kształtami i pozami, ogromne ogony obracały się w powietrzu, między tymi ciałami pojawił się niewielki okaz, najpewniej młode; żywiołowe i energiczne, zaczęło prędko kręcić wolty pomiędzy pozostałymi ramorami, zatańczyło gdzieś nad czołem tej ostałej - żywej i prawdziwej, choć umierającej.
Przyglądający się stworzeniu Benjamin mógł jedynie potwierdzić wcześniejsze słowa Percivala. Jeśli jedno skrzele było słabe, naznaczone zmianami starczymi, zbyt słabe, by utrzymać zwierzę przy życiu, drugie zostało zranione przez meteoryt, zbyt mocno, by stworzenie zdołało przeżyć w wodzie. Ramora w końcu udusi się zarówno wtedy, gdy zostanie zbyt długo na powierzchni, jak i wtedy, gdy zejdzie pod wodę. A śmierć ta będzie długa i bardzo bolesna. Trudno było oszacować, ile czasu upłynie od pierwszego podtopienia do całkowitego utonięcia. Obrażenia skrzela - obaj smokologowie mogli przyjrzeć im się teraz dokładniej - nie były może głębokie, ale rozszarpały delikatne struktury na tyle mocno, że ich regeneracja nie mogła okazać się możliwa. Niektóre mniejsze drapieżniki radziły sobie w ten sposób z morskimi smokami - nie były w stanie ich pokonać, ale zdolne były zranić je śmiertelnie jednym ryzykownym kłapnięciem paszczy, a potem odczekać, aż czas zrobi swoje. Nie był to rodzaj rany, którą dało się w jakikolwiek sposób opatrzeć. Benjamin wiedział, że cukier nie pomoże już ramorze - choć z pewnością sprawi jej nieco radości, nim zamknie oczy na zawsze.
Zarówno Percival, jak i Benjamin, zdawali sobie też sprawę z tego, co dzieje się z wieloma gatunkami tego typu po śmierci. Ponieważ ich układ trawienny nie przestawał pracować po śmierci, w ciele występowała silna akumulacja gazów, która w połączeniu z konsekwencjami procesów gnilnych prowadzić może do narastających obrzęków i następujących potem silnych eksplozji wnętrzności. Jeśli czarodzieje rozważali uśmiercenie stworzenia, musieli pamiętać również o tym, że należało pomóc tym gazom wydostać się z ciała - najlepiej od razu, by uchronić się przed potencjalną przykrą niespodzianką.
Poruszająca pieśń ramory płynęła dalej, przenikała w serca i umysły, budząc niezrozumiałe, ale szczere współczucie u wszystkich czarodziejów na wybrzeżu - również w sercu pozornie nieugiętego Rogera, mimowolnie naruszając jego przekonanie co do braku inteligencji tego stworzenia. Pieśń była pełna żalu, pełna bólu, dźwięczały w niej nuty strachu i dezorientacji, a w ostatnich nutach - zdradzała też niepewny przebłysk nadziei.
Iris znalazła się zbyt daleko od już wcześniej odsuniętego od czarodziejów tłumu, by móc wypatrzyć w nim kogokolwiek. Ted znał kierunek, w którym odeszła jego żona, na drodze stał mu teraz tylko świetlisty patronus naznaczony czystą i dobrą białą magią oraz Artemis, który być może miał eliksiry łzawiące wywołujące biegunkę - jako uzdrowiciel obeznany z ludzką anatomią i nie dostrzegający większego związku między łzami a biegunką mógł podejść do tego konceptu nieco krytycznie - a może ich nie miał. I oprych - który nie przestał przyglądać mu się wyzywająco, lecz - być może pod wpływem Benjamina - nie wykonał pierwszego ruchu.
Czas na odpis do: wtorku, godziny 16.
Jeśli potrzebny będzie post uzupełniający - proszę o informację.
Zachowanie i aura ramory wzbudzały w nim coraz większe współczucie. Choć na początku działał konkretnie, skupiony na wysłaniu na górę patronusa i pozyskaniu informacji, to obecność niezwykłego stworzenia i ściszone głosy sojuszników skłoniły go do zniżenia głosu i spokojniejszych gestów:
-Jeśli nic nie da się zrobić - spojrzał na Bena, Percivala i Just, która może i nie była uzdrowicielką ale jako była ratowniczka znała się na uzdrawianiu -to ukróć jej cierpienie, Percy. Póki tu jesteśmy, póki tłum jest daleko. Nie znamy specjalisty od magicznych stworzeń - z Prudence Macmillan już dawno stracili kontakt jako Zakon -a gdyby uzdrowiciel mógł jej pomóc, to moich komunikatów i jej widoku nie dało się przecież przegapić - skoro męża Iris nie było jeszcze wśród nich, to wątpił aby czuł się zdolny do leczenia ramory, tak różnej od ludzi. Nie mogli też czekać w nieskończoność, na sercu leżało mu bezpieczeństwo ludzi i niedopuszczenie do chaosu. -a nawet gdyby uzdrowiciel od ludzi mógłby ulżyć jej na krótk, to nie chcę przeciągać jej cierpień ani ryzykować, by zapolowali lub znaleźli ją przemytnicy albo natknęli się na nią cywile. - wydawała się teraz łagodna, ale i oni byli łagodni; spłoszona mogła doprowadzić do tragedii. Stworzenie tych gabarytów było niebezpieczne, dlatego teraz trzymał ludzi z daleka, a nie odgrodzą od nich całego wybrzeża, zwłaszcza w chaosie po tragedii. Jeśli jej zęby były wartościowe a przemytnicy już o niej wiedzieli, to nie chciał by pieniądze z krwi wieloryba trafiły do nich albo (jak podpowiedziała mu Iris) do Londynu. Jeśli ktokolwiek miał i mógł z nich skorzystać, to Zakon i (nie wiedział jak wiele mogł być warta, ale jeśli więcej niż mógł się spodziewać) poszkodowani tsunami. Mówił cicho, by nie spłoszyć ramory - zerknął w jej oko, smutno, wiedząc, że zapamięta ją na zawsze. Jak twarze wszystkich, których skazał na śmierć czy to w walce, czy na sądzie wojennym, czy skracając cierpienia. Oczy mu zwilgotniały, ale zamrugał prędko i wziął się w garść. Korciło go zerknąć na Addę, ale nie chciał widzieć jej smutku w decyzyjnym momencie. Poszukał wzrokiem potwierdzenia Percivala i Bena, a potem odchrząknął.
-Jeśli ktoś ma coś słodkiego i to bezpieczne jej to podać, śmiało. Gdy będziecie pewni, działaj, Blake. - powiedział, widząc jak Percy szukał go wcześniej wzrokiem. Ben nie miał różdżki, a Blake doskonale władał urokami, Tonks widział to sam. Zerknął też na Just, zdolną wesprzeć Blake’a gdyby pokazał jej gdzie i jak celować. -Daj znać, jakiej pomocy potrzebujecie, od nas. - nie zamierzał migać się od coup de grace, jeśli go potrzebowali, ale mógł się zająć każdą czynnością. -Magicus Extremos. - wypowiedział, czyniąc różdżką precyzyjny gest. Blake potrzebował niezawodności i każdej pomocy.
Przepraszam za jakość z nieobecki/telefonu!
-Jeśli nic nie da się zrobić - spojrzał na Bena, Percivala i Just, która może i nie była uzdrowicielką ale jako była ratowniczka znała się na uzdrawianiu -to ukróć jej cierpienie, Percy. Póki tu jesteśmy, póki tłum jest daleko. Nie znamy specjalisty od magicznych stworzeń - z Prudence Macmillan już dawno stracili kontakt jako Zakon -a gdyby uzdrowiciel mógł jej pomóc, to moich komunikatów i jej widoku nie dało się przecież przegapić - skoro męża Iris nie było jeszcze wśród nich, to wątpił aby czuł się zdolny do leczenia ramory, tak różnej od ludzi. Nie mogli też czekać w nieskończoność, na sercu leżało mu bezpieczeństwo ludzi i niedopuszczenie do chaosu. -a nawet gdyby uzdrowiciel od ludzi mógłby ulżyć jej na krótk, to nie chcę przeciągać jej cierpień ani ryzykować, by zapolowali lub znaleźli ją przemytnicy albo natknęli się na nią cywile. - wydawała się teraz łagodna, ale i oni byli łagodni; spłoszona mogła doprowadzić do tragedii. Stworzenie tych gabarytów było niebezpieczne, dlatego teraz trzymał ludzi z daleka, a nie odgrodzą od nich całego wybrzeża, zwłaszcza w chaosie po tragedii. Jeśli jej zęby były wartościowe a przemytnicy już o niej wiedzieli, to nie chciał by pieniądze z krwi wieloryba trafiły do nich albo (jak podpowiedziała mu Iris) do Londynu. Jeśli ktokolwiek miał i mógł z nich skorzystać, to Zakon i (nie wiedział jak wiele mogł być warta, ale jeśli więcej niż mógł się spodziewać) poszkodowani tsunami. Mówił cicho, by nie spłoszyć ramory - zerknął w jej oko, smutno, wiedząc, że zapamięta ją na zawsze. Jak twarze wszystkich, których skazał na śmierć czy to w walce, czy na sądzie wojennym, czy skracając cierpienia. Oczy mu zwilgotniały, ale zamrugał prędko i wziął się w garść. Korciło go zerknąć na Addę, ale nie chciał widzieć jej smutku w decyzyjnym momencie. Poszukał wzrokiem potwierdzenia Percivala i Bena, a potem odchrząknął.
-Jeśli ktoś ma coś słodkiego i to bezpieczne jej to podać, śmiało. Gdy będziecie pewni, działaj, Blake. - powiedział, widząc jak Percy szukał go wcześniej wzrokiem. Ben nie miał różdżki, a Blake doskonale władał urokami, Tonks widział to sam. Zerknął też na Just, zdolną wesprzeć Blake’a gdyby pokazał jej gdzie i jak celować. -Daj znać, jakiej pomocy potrzebujecie, od nas. - nie zamierzał migać się od coup de grace, jeśli go potrzebowali, ale mógł się zająć każdą czynnością. -Magicus Extremos. - wypowiedział, czyniąc różdżką precyzyjny gest. Blake potrzebował niezawodności i każdej pomocy.
Przepraszam za jakość z nieobecki/telefonu!
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 38
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 7, 4, 4, 6, 8, 6, 7, 8
#1 'k100' : 38
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 7, 4, 4, 6, 8, 6, 7, 8
Wszystko było mokre, od magicznego deszczu, łez, morskiej wody, lecz wcale nie przynosiło to ulgi ani Benjaminowi ani biednej wiekowej ramorze. Do tego ta nieznośna, wilgotna gula w gardle. Wright zacisnął wargi, delikatnie gładząc bok zwierzęcia, świadom, że ta pewnie nawet nie czuje tak niewielkiego dotyku, musiał jednak coś zrobić. Nienawidził bezsilności, zerknął przez ramię na niezbyt przejętego Rogera - przynajmniej zaoferował jakąś cukrową pomoc. - Jak możesz, to daj. Naprawdę lubią słodkie - odpowiedział mężczyźnie, zapanowując jakoś nad łamiącym się głosem; nie zamierzał grzebac Rogerowi po kieszeniach, czekał więc na jego inicjatywę, dalej klęcząc w wodzie. Wstał dopiero przywołany przez Percivala, pierwszy raz nie drżąc nerwowo, gdy ten dotknął jego ramienia. Kiwnął tylko głową i ruszył za nim, oglądając boki ryby. - Kurwa mać - mruknął pod nosem, cicho, skrzela nie nadawały się do użytku, nie istniało zaklęcie, które mogłoby naprawić tak delikatną tkankę. Im dłużej przyglądał się obrażeniom, tym smutniej mu się robiło. Pobladł, co jeszcze bardziej uwypukliło cienie pod oczami, siniaki i krwiaki otaczające połamany nos. Jeśli miał jakąkolwiek nadzieję na uchronienie ryby przed ostatecznym, okrutnym losem, teraz ta zniknęła zupełnie. Bezradnie powrócił spojrzeniem na Percy'ego, tym razem - łaskawie - zbyt smutny, by dać się porwać absurdalnym myślom. - Nic nie jesteśmy w stanie zrobić? - mimo pewności zapytał, podświadomie i w bliźniaczy sposób szukając potwierdzenia wprawnego smokologa. Nie chciał podejmować sam tej decyzji, chociaż stojący nieopodal ludzie, w tym cwany służbista, już chyba dokonali wyboru. Widział jednak, że jasnowłosy dryblas nieco spuścił z tonu, wydawał się przejęty losem ryby, Ben postanowił więc dać mu drugą szansę. Poza tym - chyba się lubili.
Z posępną miną wrócił, zapewne razem z Blake'em, do pozostałych. Spojrzał spode łba na zgromadzonych, łagodniejąc tylko wobec Adriany, którą znał i nieznajomej, ładnej dziewczyny, poruszającej kwestię uzdrowiciela.
- Ludzki nic tu nie pomoże, niestety - odparł na sugestie Iris z ciężkim westchnieniem, potwierdzając słowa Michaela. Może, gdyby transmutowali ramorę w kota uzdrowiciel byłby w stanie dopasować dawkę eliksiru albo złagodzić ból stworzenia jakimś uniwersalnym zaklęciem, ale to zadanie wydawało się niemożliwe. - Trzeba ukrócić jej męki. Jak najszybciej i umiejętnie. Ja wam za wiele nie pomogę, ale chcę być przy niej - mówił chropowato, niechętnie, słowa nie chciały przejść mu przez usta, ale musieli to zrobić. Zerknął z ukosa na Percy'ego, w duchu wdzięczny, że różdżki nie miał: chyba cały ciężar odpowiedzialności za odebranie życia prehistorycznemu stworzeniu spadnie na Blake'a. Chujowa sprawa, współczuł mu, ale bardziej - współczuł rybie. Podążył wzrokiem za Justine, opowiadającej o kręgach i skrzywił się na tę wizję; rozumiał, że dla ramory nie było już ratunku, ale i tak szlachtowanie tak potężnego i pięknego stworzenia wywoływało w nim same negatywne emocje. - Powinniście też dotrzeć do żołądka, przedziurawić go, inaczej nasza ramora może zamienić się w wielką bombę biologiczną - dodał ciszej, z powagą i smutkiem, zupełnie niepodobnym do swych zwykłych rubasznych żarcików, występujących w podobnych okolicznościach. - Ale to już raczej po jej...no, po jej odejściu. Nie dokładajmy jej bólu - zakończył zdecydowanie, przełykając głośno ślinę. Potem zaś spojrzał raz jeszcze na Rogera, zastanawiając się, czy ten poda mu wspomniane wcześniej słodycze. - Będę przy jej pysku. Spróbuję ją uspokoić - raczej stwierdził niż zaproponował, świadom, że w czasie śmierci ryba może wyrzucić z siebie raczej nieprzyjemne substancje, ale mimo to uważał, że stworzenie zasłużyło na to, by w ostatnich sekundach widzieć przed sobą kogoś, kto naprawdę otworzył przed nią serce i zdążył - choć na krótko - pokochać. - Możemy też nadać jej jakieś imię, zasłużyła na to...Może Słodyczek, jak myślicie? Albo...Melodia? - dorzucił jeszcze, nieświadom niewygody takiej propozycji. Mówił szczerze, olbrzymia ryba na pewno miała swoje imię, może wyśpiewała je im gdzieś między wierszami? Miał świadomość, że według większości zgromadzonych zachowuje się naiwnie, ale nie potrafił inaczej - obcowanie z tak niezwykłą istotą, do tego w okolicznościach końca świata, uczyniło z Wrighta jeszcze wrażliwszego miłośnika magicznych stworzeń. Osobiście przeżywającego cierpienie mitycznej ramory.
Z posępną miną wrócił, zapewne razem z Blake'em, do pozostałych. Spojrzał spode łba na zgromadzonych, łagodniejąc tylko wobec Adriany, którą znał i nieznajomej, ładnej dziewczyny, poruszającej kwestię uzdrowiciela.
- Ludzki nic tu nie pomoże, niestety - odparł na sugestie Iris z ciężkim westchnieniem, potwierdzając słowa Michaela. Może, gdyby transmutowali ramorę w kota uzdrowiciel byłby w stanie dopasować dawkę eliksiru albo złagodzić ból stworzenia jakimś uniwersalnym zaklęciem, ale to zadanie wydawało się niemożliwe. - Trzeba ukrócić jej męki. Jak najszybciej i umiejętnie. Ja wam za wiele nie pomogę, ale chcę być przy niej - mówił chropowato, niechętnie, słowa nie chciały przejść mu przez usta, ale musieli to zrobić. Zerknął z ukosa na Percy'ego, w duchu wdzięczny, że różdżki nie miał: chyba cały ciężar odpowiedzialności za odebranie życia prehistorycznemu stworzeniu spadnie na Blake'a. Chujowa sprawa, współczuł mu, ale bardziej - współczuł rybie. Podążył wzrokiem za Justine, opowiadającej o kręgach i skrzywił się na tę wizję; rozumiał, że dla ramory nie było już ratunku, ale i tak szlachtowanie tak potężnego i pięknego stworzenia wywoływało w nim same negatywne emocje. - Powinniście też dotrzeć do żołądka, przedziurawić go, inaczej nasza ramora może zamienić się w wielką bombę biologiczną - dodał ciszej, z powagą i smutkiem, zupełnie niepodobnym do swych zwykłych rubasznych żarcików, występujących w podobnych okolicznościach. - Ale to już raczej po jej...no, po jej odejściu. Nie dokładajmy jej bólu - zakończył zdecydowanie, przełykając głośno ślinę. Potem zaś spojrzał raz jeszcze na Rogera, zastanawiając się, czy ten poda mu wspomniane wcześniej słodycze. - Będę przy jej pysku. Spróbuję ją uspokoić - raczej stwierdził niż zaproponował, świadom, że w czasie śmierci ryba może wyrzucić z siebie raczej nieprzyjemne substancje, ale mimo to uważał, że stworzenie zasłużyło na to, by w ostatnich sekundach widzieć przed sobą kogoś, kto naprawdę otworzył przed nią serce i zdążył - choć na krótko - pokochać. - Możemy też nadać jej jakieś imię, zasłużyła na to...Może Słodyczek, jak myślicie? Albo...Melodia? - dorzucił jeszcze, nieświadom niewygody takiej propozycji. Mówił szczerze, olbrzymia ryba na pewno miała swoje imię, może wyśpiewała je im gdzieś między wierszami? Miał świadomość, że według większości zgromadzonych zachowuje się naiwnie, ale nie potrafił inaczej - obcowanie z tak niezwykłą istotą, do tego w okolicznościach końca świata, uczyniło z Wrighta jeszcze wrażliwszego miłośnika magicznych stworzeń. Osobiście przeżywającego cierpienie mitycznej ramory.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Udało jej się utrzymać zaklęcie. Ramora ― co za dziwne zjawisko ― wyglądała tak, jakby starała im się pomóc w tej próbie sprowadzenia ją na mieliznę, czego efektem było osadzenie wielkiej ryby w płytkiej wodzie. Powietrze przecięły kolejne dźwięki pełne smutku i cierpienia, a ona nie miała stworzeniu do zaoferowania nic więcej. Posłała ramorze uśmiech pełen współczucia i niemych przeprosin; kto wie, być może zwierzę będzie w jakiś niezrozumiały sposób zdolne do odczytania jej emocji? Może z racji zbiorowej opieki jej ostatnie chwile będą momentem ulgi, pojednania się z wielką niewiadomą i finalnym odpoczynkiem po tylu latach spędzonych w głębinach?
Z filozoficznych rozważań wyrwało ją pytanie nieznajomego czarodzieja. Widziała go wcześniej, na wzgórzu, towarzyszył Michaelowi praktycznie od samego początku. Nie kojarzyła go jednak ze struktur podziemnego Ministerstwa, ale mimo to, twarz wydawała się znajoma. Przez chwilę kusiło ją by komicznie zapytać czy już go może kiedyś śledziła, czy może trafił ostatnimi czasy na czarnego kota, ale powstrzymała się w ostatniej chwili, na pytanie odpowiadając miłym dla oka uśmiechem i zawadiacko puszczonym oczkiem.
― Wszystko w porządku, dziękuję za troskę ― oznajmiła; spojrzenie prześlizgnęło się po sylwetce czarodzieja, Adda zmrużyła zabawnie oczy. ― Pan też ładnie wyrżnął, więc odbijam pytanie: wszystko w porządku? Noga cała, staw biodrowy na miejscu? Ach, i proszę mi nie paniować, bo czuję się pięć lat starsza i mi wtedy smutno. Adriana. ― Wyciągnęła dłoń do towarzysza, chcąc porzucić zbędne konwenanse.
Nie była magizoologiem, nie była także wprawioną w urokach czarownicą. Znała się na wyciąganiu informacji i nawiązywaniu kontaktów, znała się na manipulacjach i mąceniu ludziom w głowach. Znała się także na transmutacji, kreatywny umysł podsuwał jej parę pomysłów transmutacji skrzela, ale nawet nie odważyła się ich wypowiedzieć na głos ― brak znajomości budowy skrzela, specyfiki gatunku, mógłby zwierzęciu jedynie zaszkodzić, przynieść jeszcze więcej bólu i zdestabilizować sytuację. Milczała zatem, z przejętą miną obserwując działania grupy, a w szczególności łagodnego olbrzyma poznanego na festiwalowych tańcach i jego kolegi.
Gdy dwóch specjalistów w dziedzinie powróciło do reszty ― złapała spojrzenie Bena i uśmiechnęła się do niego krótko, pokrzepiająco. Nie trzeba było być specjalnie spostrzegawczym by zauważyć jak emocjonalnie zareagował na stan zwierzęcia i jak wiele był gotów dla ramory zrobić. Płynnie przesunęła się bliżej czarodzieja i ułożyła dłoń na jego barku, chcąc mu dodać nieco otuchy.
― Słodyczek brzmi bardzo uroczo… ― dodała miękko, łagodnie, podświadomie odgadując, że Ben przeżywa chyba coś na kształt przyspieszonej żałoby. Ryba mogła stanowić dla niej wielką niewiadomą i zagadkę, ale z ludźmi potrafiła sobie radzić. ― Pójść z tobą? Mam w kieszeni landrynkę albo dwie, to się podzielimy. Powiesz parę ładnych słów, na pewno doceni… ― Puściła jego ramię i szybko przeszukała kieszenie kurtki. Faktycznie, palcami wyczuła znajome, obłe kształty zawinięte w papierek. Cud, że nie zamokły.
Krótko spojrzała w stronę Michaela i Justine; szwagierka mówiła dość brutalnie, ale z sensem, a na dodatek odkryła przed nią ostatnią niewiadomą ich przypadkowej grupy, zdradzając potencjalne nazwisko drugiego magizoologa ― Blake. Zaraz powtórzył je także Michael, podejmując decyzję w sprawie kolejnych działań. Skinęła krótko głową, nie podważając aurorskiej decyzji, a gdy rzucił swoje zaklęcie i opuścił rękę ― krótko musnęła jej wierzch palcami, w dotyku szukając jakiegokolwiek pocieszenia.
Z filozoficznych rozważań wyrwało ją pytanie nieznajomego czarodzieja. Widziała go wcześniej, na wzgórzu, towarzyszył Michaelowi praktycznie od samego początku. Nie kojarzyła go jednak ze struktur podziemnego Ministerstwa, ale mimo to, twarz wydawała się znajoma. Przez chwilę kusiło ją by komicznie zapytać czy już go może kiedyś śledziła, czy może trafił ostatnimi czasy na czarnego kota, ale powstrzymała się w ostatniej chwili, na pytanie odpowiadając miłym dla oka uśmiechem i zawadiacko puszczonym oczkiem.
― Wszystko w porządku, dziękuję za troskę ― oznajmiła; spojrzenie prześlizgnęło się po sylwetce czarodzieja, Adda zmrużyła zabawnie oczy. ― Pan też ładnie wyrżnął, więc odbijam pytanie: wszystko w porządku? Noga cała, staw biodrowy na miejscu? Ach, i proszę mi nie paniować, bo czuję się pięć lat starsza i mi wtedy smutno. Adriana. ― Wyciągnęła dłoń do towarzysza, chcąc porzucić zbędne konwenanse.
Nie była magizoologiem, nie była także wprawioną w urokach czarownicą. Znała się na wyciąganiu informacji i nawiązywaniu kontaktów, znała się na manipulacjach i mąceniu ludziom w głowach. Znała się także na transmutacji, kreatywny umysł podsuwał jej parę pomysłów transmutacji skrzela, ale nawet nie odważyła się ich wypowiedzieć na głos ― brak znajomości budowy skrzela, specyfiki gatunku, mógłby zwierzęciu jedynie zaszkodzić, przynieść jeszcze więcej bólu i zdestabilizować sytuację. Milczała zatem, z przejętą miną obserwując działania grupy, a w szczególności łagodnego olbrzyma poznanego na festiwalowych tańcach i jego kolegi.
Gdy dwóch specjalistów w dziedzinie powróciło do reszty ― złapała spojrzenie Bena i uśmiechnęła się do niego krótko, pokrzepiająco. Nie trzeba było być specjalnie spostrzegawczym by zauważyć jak emocjonalnie zareagował na stan zwierzęcia i jak wiele był gotów dla ramory zrobić. Płynnie przesunęła się bliżej czarodzieja i ułożyła dłoń na jego barku, chcąc mu dodać nieco otuchy.
― Słodyczek brzmi bardzo uroczo… ― dodała miękko, łagodnie, podświadomie odgadując, że Ben przeżywa chyba coś na kształt przyspieszonej żałoby. Ryba mogła stanowić dla niej wielką niewiadomą i zagadkę, ale z ludźmi potrafiła sobie radzić. ― Pójść z tobą? Mam w kieszeni landrynkę albo dwie, to się podzielimy. Powiesz parę ładnych słów, na pewno doceni… ― Puściła jego ramię i szybko przeszukała kieszenie kurtki. Faktycznie, palcami wyczuła znajome, obłe kształty zawinięte w papierek. Cud, że nie zamokły.
Krótko spojrzała w stronę Michaela i Justine; szwagierka mówiła dość brutalnie, ale z sensem, a na dodatek odkryła przed nią ostatnią niewiadomą ich przypadkowej grupy, zdradzając potencjalne nazwisko drugiego magizoologa ― Blake. Zaraz powtórzył je także Michael, podejmując decyzję w sprawie kolejnych działań. Skinęła krótko głową, nie podważając aurorskiej decyzji, a gdy rzucił swoje zaklęcie i opuścił rękę ― krótko musnęła jej wierzch palcami, w dotyku szukając jakiegokolwiek pocieszenia.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Syk wyrwał się z jej ust zupełnie niekontrolowany — podobnie, jak niekontrolowany był jej upadek w błoto. Ciężar upadku przyjęło kolano, na które nie mogła się teraz obejrzeć, nie bez szkody dla całego przedsięwzięcia. Czuła piekący ból, w odpowiedzi na który musiała mocno zacisnąć szczęki, czuła też ciężar sukienki ciągnący ją w dół. Ale przecież to wszystko nic w porównaniu z tym, co miało wydarzyć się dalej, czego wszyscy zgromadzeni mieli być świadkami.
Z bliska wielka ramora wyglądała jeszcze bardziej... żałośnie? Nie, nie o to chodziło. Biednie? To też niezbyt dobre słowo. Wzbudzała współczucie, tak duże jak ona sama, albo i większe. Przez moment przeszła jej nawet myśl, że dobrze byłoby ją po prostu przytulić. Iris nie miała przy sobie żadnych słodyczy — nie miała w zwyczaju nosić przy sobie zbyt wiele, a poza tym wyrosła już z etapu zachwytu landrynkami, podobnie jak jej najbliższa rodzina. Nie mogła więc dopomóc stworzeniu w sposób, jaki robili to inni i przez to właśnie czuła się jeszcze bardziej nie na miejscu. Myśli o podziale ramory, redystrybucji jej martwego ciała stały się w jednej chwili tak ciemne, jak chmury nad ich głowami. Inną rzeczą jest przybyć na gotowe, zupełnie inną być przy śmierci stworzenia, stworzenia, które przecież wyjątkowo cierpi, a swą obecnością — chyba albo przynajmniej do tej pory — nie robi nikomu krzywdy.
Słowa Michaela i Benjamina zdawały się przypieczętować los stworzenia. Wzruszonym spojrzeniem przesunęła po twarzy tego ostatniego, wykrzesując jednak z siebie tyle siły, aby posłać mu smutny, choć wdzięczny uśmiech. Dobrze, że byli na świecie jeszcze ludzie o takiej wrażliwości. Percivalowi, bezpośrednio zaangażowanemu w całość działania podziękuje później.
Odsunęła się o kilka kroków, wobec fiaska dostrzeżenia Teda przenosząc swą uwagę gdzieś indziej. Chciała z zadartą głową móc obserwować miraże nad rybą. Cokolwiek miało się teraz z nią stać, ktokolwiek stanie się miłosiernym katem ukrócającym jej cierpienia, nie chciała na to patrzeć. Miała wrażenie, jakby oglądała historię rybiej rodziny, może nawet całego rybiego rodu.
— Te obrazy... Czy to mogą być jej wspomnienia? — spytała wreszcie, głos utrzymując w cichej, choć coraz to bardziej ściętej żalem manierze. Może marzenia?, dopytała też sama siebie, tym razem w myślach. Rodzina, przyjaciele, skupisko takich jak ona istot, kiedyś żyły w radości, miały młode, a teraz została tylko ona. I to nie na długo. Jakaś część historii — wielkiej ramory i świata, który ją przyjął — miała zakończyć się na ich oczach.
Kolejne słowa Benjamina, te o przebiciu żołądka sprawiły, że Iris powróciła na moment na ziemię, znów oplatając swym spojrzeniem wielką rybę. Na usta cisnęły się jej pytania, przede wszystkim o to, co dalej będzie z ramorą, lecz wszystkie one były teraz nie na miejscu. Współczucie i szczery smutek wygrywały nad pytaniami typowymi dla jej zawodu — czy to jadalne, czy zdrowe, czy nie zagrozi komuś, co możemy zrobić z tego, a co z tego? — oraz, można by powiedzieć, klasycznie porządkowymi — jeżeli nie jest zdatna do spożycia, to co z jej ciałem? Nie może tu leżeć wiecznie. Zwłaszcza te porządkowe wydawały się przez moment najbardziej istotne, gdy myśli wróciły do cwaniaka bywającego w Ręce Glorii. Jeżeli nie zabezpieczą terenu, ludzie rzucą się do ciała ryby tak prędko, jak tylko uznają, że nic im za to nie grozi.
Żadne pytanie nie zdążyło jednak wybrzmieć — Iris uznała, że przyjdzie na nie jeszcze czas, bardziej godne okoliczności. Zamiast tego wsłuchała się w pieśń ramory, może ostatni raz. Pozwoliła jej wpływać wprost do serca, do duszy, gdy pochyliła wreszcie głowę, na znak oddania czci. To wciąż było przecież żywe, myślące, czujące stworzenie.
Z bliska wielka ramora wyglądała jeszcze bardziej... żałośnie? Nie, nie o to chodziło. Biednie? To też niezbyt dobre słowo. Wzbudzała współczucie, tak duże jak ona sama, albo i większe. Przez moment przeszła jej nawet myśl, że dobrze byłoby ją po prostu przytulić. Iris nie miała przy sobie żadnych słodyczy — nie miała w zwyczaju nosić przy sobie zbyt wiele, a poza tym wyrosła już z etapu zachwytu landrynkami, podobnie jak jej najbliższa rodzina. Nie mogła więc dopomóc stworzeniu w sposób, jaki robili to inni i przez to właśnie czuła się jeszcze bardziej nie na miejscu. Myśli o podziale ramory, redystrybucji jej martwego ciała stały się w jednej chwili tak ciemne, jak chmury nad ich głowami. Inną rzeczą jest przybyć na gotowe, zupełnie inną być przy śmierci stworzenia, stworzenia, które przecież wyjątkowo cierpi, a swą obecnością — chyba albo przynajmniej do tej pory — nie robi nikomu krzywdy.
Słowa Michaela i Benjamina zdawały się przypieczętować los stworzenia. Wzruszonym spojrzeniem przesunęła po twarzy tego ostatniego, wykrzesując jednak z siebie tyle siły, aby posłać mu smutny, choć wdzięczny uśmiech. Dobrze, że byli na świecie jeszcze ludzie o takiej wrażliwości. Percivalowi, bezpośrednio zaangażowanemu w całość działania podziękuje później.
Odsunęła się o kilka kroków, wobec fiaska dostrzeżenia Teda przenosząc swą uwagę gdzieś indziej. Chciała z zadartą głową móc obserwować miraże nad rybą. Cokolwiek miało się teraz z nią stać, ktokolwiek stanie się miłosiernym katem ukrócającym jej cierpienia, nie chciała na to patrzeć. Miała wrażenie, jakby oglądała historię rybiej rodziny, może nawet całego rybiego rodu.
— Te obrazy... Czy to mogą być jej wspomnienia? — spytała wreszcie, głos utrzymując w cichej, choć coraz to bardziej ściętej żalem manierze. Może marzenia?, dopytała też sama siebie, tym razem w myślach. Rodzina, przyjaciele, skupisko takich jak ona istot, kiedyś żyły w radości, miały młode, a teraz została tylko ona. I to nie na długo. Jakaś część historii — wielkiej ramory i świata, który ją przyjął — miała zakończyć się na ich oczach.
Kolejne słowa Benjamina, te o przebiciu żołądka sprawiły, że Iris powróciła na moment na ziemię, znów oplatając swym spojrzeniem wielką rybę. Na usta cisnęły się jej pytania, przede wszystkim o to, co dalej będzie z ramorą, lecz wszystkie one były teraz nie na miejscu. Współczucie i szczery smutek wygrywały nad pytaniami typowymi dla jej zawodu — czy to jadalne, czy zdrowe, czy nie zagrozi komuś, co możemy zrobić z tego, a co z tego? — oraz, można by powiedzieć, klasycznie porządkowymi — jeżeli nie jest zdatna do spożycia, to co z jej ciałem? Nie może tu leżeć wiecznie. Zwłaszcza te porządkowe wydawały się przez moment najbardziej istotne, gdy myśli wróciły do cwaniaka bywającego w Ręce Glorii. Jeżeli nie zabezpieczą terenu, ludzie rzucą się do ciała ryby tak prędko, jak tylko uznają, że nic im za to nie grozi.
Żadne pytanie nie zdążyło jednak wybrzmieć — Iris uznała, że przyjdzie na nie jeszcze czas, bardziej godne okoliczności. Zamiast tego wsłuchała się w pieśń ramory, może ostatni raz. Pozwoliła jej wpływać wprost do serca, do duszy, gdy pochyliła wreszcie głowę, na znak oddania czci. To wciąż było przecież żywe, myślące, czujące stworzenie.
It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wzgórze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset