Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Wioska Tinworth
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wioska Tinworth
Tinworth jest niewielkim miasteczkiem położonym na południowym wybrzeżu Kornwalii. Od lat zamieszkuje je kilka rodzin czarodziejów, którzy z jakiegoś powodu zdecydowali się osiedlić właśnie tam, być może urzeczeni niezwykłym klimatem nadmorskiej wioski, znacznie spokojniejszej od tętniących życiem większych miast. Główna część miasteczka rozciąga się wzdłuż jednej ulicy i kilku jej bocznych rozgałęzień, choć część magicznych rodzin osiedliła się na uboczu, w pewnym oddaleniu od głównej ulicy. Nierzadkim widokiem są niewielkie domki położone w sąsiedztwie klifów porośniętych nadmorską trawą oraz plaży, choć większość czarodziejów ukrywa je zaklęciami przed wzrokiem mugoli, przez co dla niemagicznych wybrzeże może wyglądać na opustoszałe i ciche. Wyjątkowo szerokie, piaszczyste plaże leżące nieopodal zabudowań są lubianym miejscem spędzania czasu zarówno przez dorosłych, jak i dzieci. Co ciekawe, niektóre domki znajdujące się w sąsiedztwie wybrzeża mają ściany udekorowane morskimi muszlami.
W centrum wioski, na jej głównej ulicy, są zlokalizowane takie miejsca, jak pub posiadający zarówno mugolską, jak i ukrytą przed mugolami magiczną część; w tej drugiej jest położony ogólnodostępny kominek podpięty do sieci Fiuu. Znajduje się tam także kilka niewielkich sklepików. Przez większość czasu miejscowość sprawia wrażenie sennej i spokojnej, choć ożywia się w sezonie letnim; to dobre miejsce na wypoczynek dla magicznych rodzin z dziećmi. Przez lata wioska ta była miejscem, gdzie czarodzieje i mugole żyli obok siebie w spokoju i nie przeszkadzali sobie wzajemnie; magiczni mieszkańcy Tinworth starali się nie zakłócać spokoju mugolskich sąsiadów i ukrywali przed nimi swoją odmienność.
W centrum wioski, na jej głównej ulicy, są zlokalizowane takie miejsca, jak pub posiadający zarówno mugolską, jak i ukrytą przed mugolami magiczną część; w tej drugiej jest położony ogólnodostępny kominek podpięty do sieci Fiuu. Znajduje się tam także kilka niewielkich sklepików. Przez większość czasu miejscowość sprawia wrażenie sennej i spokojnej, choć ożywia się w sezonie letnim; to dobre miejsce na wypoczynek dla magicznych rodzin z dziećmi. Przez lata wioska ta była miejscem, gdzie czarodzieje i mugole żyli obok siebie w spokoju i nie przeszkadzali sobie wzajemnie; magiczni mieszkańcy Tinworth starali się nie zakłócać spokoju mugolskich sąsiadów i ukrywali przed nimi swoją odmienność.
Donośny trzask oznajmił teleportację, lecz zmaterializowali się dość daleko od wioski, resztę drogi pokonali pieszo, brnąc przez śnieg. Mroźny wiatr szczypał Sigrun w blade policzki, ale parła przed siebie, zdecydowana i pewna, na twarzy malowała się wyłącznie determinacja.
- To tamten dom - poinformowała swego towarzysza, rzucając niedopalonego papierosa gdzieś w bok, nie patrząc gdzie, przygasł w śniegu, który grubo przylgnął do piaszczystej plaży, gdzie wzniesiono kilka czarodziejskich domów. W niektórych okiennicach paliły się światła; Rookwood wskazywała na jeden z nich, stojący bardziej na uboczu, wzniesiony z czerwonej cegły, z czarnym dachem. Wydawał się lekko przechylony, lecz dzięki czarom konstrukcja była stabilna. Gdzie ukrywali mugolaków? Na poddaszu, w piwnicy jak szczury? Zsunęła z głowy kaptur. Nie było już powodu, by ukrywała pod nim twarz, nie nosiła też maski Śmierciożercy. Mieli wiedzieć kim byli i dlaczego ginęli. Spojrzała w bok, gdzie zmaterializował się lord Bastien Selwyn. Miał jej dziś towarzyszyć, dowieść, że pragnie działać i jest gotów na wiele, zacząć zmazywać hańbę, która przylgnęła do ich rodziny - przez lata wspierania polityki promugolskiej i osobę Alexandra, nie mogące już nosić tego nazwiska. Ponoć ciągnęło go do czarnej magii, a do Rycerzy Walpurgii dołączył nie tylko z poczucia obowiązku - to dobrze, lecz słowa należało przekuć w czyny. Czarny Pan nakazywał im wymordowanie wszystkich, którzy wspierali Harolda Longbottoma, podsycali jego rebelię, sprzeciwiali się nowej władzy, a także tych ukrywających rebeliantów.
Wytropienie jednego z podobnych głupców nie było Rookwood problemem; była dobrym łowcą, nie tylko zwierząt, nie jedynie wilkołaków. Potrafiła śledzić, tropić, zdobywać informacje, miała swoje ptaszki, będącymi jej uszami i oczami tam, gdzie być nie mogła. Z tego, co udało jej się ustalić, to Willem Blackwood, właściciel wskazanego domu, ukrywał tam rebeliantów mugolskiej krwi, aktywnie działających w podziemiu, które wspierało Longbottoma.
- Tutaj słuchasz moich poleceń bez zająknięcia, rozumiemy się, lordzie Selwyn? - zwróciła się do mężczyzny, ostrym i zdecydowanym tonem. Zapewne przywykł do tego, że to on wydaje rozkazy - zwłaszcza kobietom. W świecie, w którym się wychował, czarownice były winne mu posłuszeństwo, tańczyć jak im zagra. Tyle, że to nie parkiet sali balowej, nie dwór; to ona nosiła na przedramieniu Mroczny Znak, winien był jej szacunek i wypełnienia poleceń. Nie wiedziała, czy ktoś wyjaśnił mu już strukturę hierarchii w ich zgrupowaniu, a może nie - ale to było ich pierwsze spotkanie w podobnych okolicznościach, czuła wiec, że powinna to wyjaśnić. - Gotowy? - spytała niemal beznamiętnie, wysuwając różdżkę z rękawa szaty, gdy znaleźli się bliżej domu Blackwooda.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie spodziewał się tego. Dzisiejszy dzień nie zapowiadał się interesująco. Jednak jedna wiadomość, jedno polecenie i był gotów ruszyć z nią do nieznanego mu miejsca, czując, że właśnie w tym momencie wiele może się w jego życiu zmienić. Po zmaterializowaniu się skierował wzrok na wskazany przez nią dom i uniósł nieco brwi. Miejsce idealne do ukrywania mugolaków, w tym momencie przeszły go ciarki, bynajmniej nie z zimna.
Ten dzień musiał kiedyś nastąpić, w końcu musiał pokazać, ze nie rzuca słów na wiatr, że naprawdę jest gotowy na każde poświecenie, aby udowodnić wszystkim, jaki jest naprawdę, że nadaje się na Rycerza, że chce oficjalnie do nich dołączyć. Nigdy nie rzucał słów na wiatr, najwidoczniej dzisiaj miała nadejść decydująca faza w jego życiu. Nie czuł niepokoju. Jedynie dreszcz ekscytacji przeszedł po jego plecach, sprawiając że w tak mroźny dzień nieco ciepła zagościło w jego ciele. O dzisiejszym dniu wiedział tyle, ile wiedzieć powinien, nikt nie mówił mu o szczegółach, oczekiwano od niego jedynie pokazania lojalności i udowodnienia prawdomówności swoich słów. Miał nadzieję, że mu się to uda, że zmaże hańbę swojego rodu i naprawdę udowodni, że obecna polityka jest mu na rękę i że może stać się taki sam jak on.
Popatrzył na blondynkę zimnym spojrzeniem niebieskich oczu, jednak skinął jedynie głową, na znak tego że rozumie. Gdyby sytuacja była inna, najpewniej by zaprotestował, ale on sam doskonale wiedział, że w tym miejscu, że przy niej, nie jest to możliwe. Znają się nie od dzisiaj, nie są sobie obcy, ona doskonale wiedziała, że gdyby nie okoliczności, najpewniej usłyszałaby z jego ust kilka kąśliwych uwag. Wyczuł jednak sytuację, więc postanowił to przemilczeć, trzymając się blisko niej brnął przez śnieg, czujnym spojrzeniem rozglądając się dookoła, nasłuchując. Był w pełni skupiony, w tym młodym ciele szalało obecnie wiele, może i sprzecznych ze sobą emocji, jednak po jego oczach widać wyraźnie, że najbardziej dominującą emocją jest podekscytowanie. To widać w każdym jego ruchu, nawet wtedy, kiedy z mankietu płaszcza wyjął różdżkę i zacisnął na niej dłoń, stając tuż u jej boku, gdy podeszli bliżej domu.
- Od dawna. – odparł krótko, pozwalając sobie na krzywy uśmiech, zachodząc w głowę, co po dzisiejszym dniu go czeka. Doskonale wiedział, że wszystko się zmieni, że to, co zamierza teraz zrobić razem z tą kobietą może zaważyć na jego przyszłości, jednak nie dbał o to, rozumiejąc, że znajduje się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, robiąc to, do czego przygotowywał się mentalnie od długiego czasu. W końcu mógł pokazać innym, jaki jest naprawdę, jakie emocje w nim drzemią, do czego jest zdolny się posunąć, aby udowodnić wszystkim naokoło, że się mylą, mając go za spokojnego, oddanego sztuce lorda. Nie widząc w nim tych złych cech, które coraz bardziej dominują w jego dotychczasowym życiu.
Ten dzień musiał kiedyś nastąpić, w końcu musiał pokazać, ze nie rzuca słów na wiatr, że naprawdę jest gotowy na każde poświecenie, aby udowodnić wszystkim, jaki jest naprawdę, że nadaje się na Rycerza, że chce oficjalnie do nich dołączyć. Nigdy nie rzucał słów na wiatr, najwidoczniej dzisiaj miała nadejść decydująca faza w jego życiu. Nie czuł niepokoju. Jedynie dreszcz ekscytacji przeszedł po jego plecach, sprawiając że w tak mroźny dzień nieco ciepła zagościło w jego ciele. O dzisiejszym dniu wiedział tyle, ile wiedzieć powinien, nikt nie mówił mu o szczegółach, oczekiwano od niego jedynie pokazania lojalności i udowodnienia prawdomówności swoich słów. Miał nadzieję, że mu się to uda, że zmaże hańbę swojego rodu i naprawdę udowodni, że obecna polityka jest mu na rękę i że może stać się taki sam jak on.
Popatrzył na blondynkę zimnym spojrzeniem niebieskich oczu, jednak skinął jedynie głową, na znak tego że rozumie. Gdyby sytuacja była inna, najpewniej by zaprotestował, ale on sam doskonale wiedział, że w tym miejscu, że przy niej, nie jest to możliwe. Znają się nie od dzisiaj, nie są sobie obcy, ona doskonale wiedziała, że gdyby nie okoliczności, najpewniej usłyszałaby z jego ust kilka kąśliwych uwag. Wyczuł jednak sytuację, więc postanowił to przemilczeć, trzymając się blisko niej brnął przez śnieg, czujnym spojrzeniem rozglądając się dookoła, nasłuchując. Był w pełni skupiony, w tym młodym ciele szalało obecnie wiele, może i sprzecznych ze sobą emocji, jednak po jego oczach widać wyraźnie, że najbardziej dominującą emocją jest podekscytowanie. To widać w każdym jego ruchu, nawet wtedy, kiedy z mankietu płaszcza wyjął różdżkę i zacisnął na niej dłoń, stając tuż u jej boku, gdy podeszli bliżej domu.
- Od dawna. – odparł krótko, pozwalając sobie na krzywy uśmiech, zachodząc w głowę, co po dzisiejszym dniu go czeka. Doskonale wiedział, że wszystko się zmieni, że to, co zamierza teraz zrobić razem z tą kobietą może zaważyć na jego przyszłości, jednak nie dbał o to, rozumiejąc, że znajduje się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, robiąc to, do czego przygotowywał się mentalnie od długiego czasu. W końcu mógł pokazać innym, jaki jest naprawdę, jakie emocje w nim drzemią, do czego jest zdolny się posunąć, aby udowodnić wszystkim naokoło, że się mylą, mając go za spokojnego, oddanego sztuce lorda. Nie widząc w nim tych złych cech, które coraz bardziej dominują w jego dotychczasowym życiu.
Turn me on take me for a hard ride
Burn me out leave me on the otherside
Burn me out leave me on the otherside
Bastian Selwyn
Zawód : Lord, krytyk teatralny i scenarzysta
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Lick the blood off my hands little demon girl
Lick the blood off my hands little darling
Lick the blood off my hands little darling
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy zwykłe domostwo w wiosce Tinworth rzeczywiście wydawało się idealnym miejscem na kryjówkę dla rebeliantów i mugolaków? Nie do końca. Wyglądało niepozornie, oczywiście, w pobliżu mieszkało zaledwie kilka rodzin, najpewniej zaufanych i bliskich, ale wioskę tę łatwo było odnaleźć na mapie, nietrudno tu dotrzeć. Na okolicę, te skromne domy nie nałożono zaklęć ochronnych, dzięki czemu zadanie będzie prostsze niż sądzili.
Dostrzegła w jego oczach tę iskrę, kiedy podkreśliła, kto w tym momencie - i nie tylko w tym - dowodzi, że teraz winien jest jej posłuszeństwo; buntu i oburzenia, doskonale ją już znała, nie był pierwszym mężczyzną ze szlacheckim tytułem, któremu świadomość, że znalazł się pod czarownicą z klasy niższej była jak ostry kamień w bucie. Nie znała go od wczoraj, ich znajomość sięgała lat szkolnych, gdzie wspólnie odbębnili kilka szlabanów, pamiętała, że lord Bastien miał w sobie iskrę - lecz czy po latach nadal potrafił wykrzesać z niej prawdziwy ogień?
- Miejmy nadzieję, że sporo się od tego dawna nauczyłeś, sir - odrzekła na jego zadziorne stwierdzenie, uśmiechając się kącikiem ust; śmiałe słowa jak na kogoś, kto jeszcze nie tak dawno milczał, gdy jego wuj swymi czynami i słowem wspierał politykę promugolską - poniekąd rozumiała jednak, że mógł czuć się do tego zmuszony. Niełatwo jest uwolnić się spod jarzma rodziny, spod władczego, ojcowskiego buta. Doskonale to rozumiała, sama to przerobiła w swoim życiu; może jej było łatwiej, nie ciążyły nań szlacheckie obowiązki, nie ograniczały tak sztywne konwenanse. - Nie ma co zwlekać - powiedziała cicho, gdy pokonali kilka metrów brukowanej ścieżki, dzielącej ich od drzwi. Zamiast dłoni, by w nie zapukać, uniosła różdżkę. Kilka szybko i z wprawą rzuconych czarów zniszczyło zamki, otworzyło drzwi na rozcież. - Incarcerare - wyszeptała wiedźma, zaś fale magicznej energii rozeszły się płynnie po holu, pogrążonym w półmroku, zniknęły w ścianach. Nikt nie mógł opuścić już tego domu. Nie, dopóki z nimi nie skończy. Na piętrze zbudzone hukiem dziecko zaczęło płakać; z kuchni dobiegły ich poddenerwowane kobiece głosy, jakiś mężczyzna syczał Uciekaj, po czym wypadł na korytarz z uniesioną różdżką. Był starszym mężczyzną o posiwiałym zaroście i wysokich zakolach, średniego wzrostu i przeciętnej wagi, na twarzy malowała się zacięta determinacja.
- Wynocha z mojego domu! - warknął, nie zadając zbędnych pytań o to kim są, dlaczego tu przyszli - bo podskórnie to wiedział. Wiedział, że ta chwila w końcu nadejdzie. Machnął różdżką, próbując cisnąć w nich zaklęcie. - Duna!
Ruchome piaski nie zatrzymałyby ich na wieczność, urok nie był trudny do przełamania, ale Rookwood nie lubiła czekać - śpieszyło jej się do sprawdzenia chęci i umiejętności Selwyna. Nakreśliła różdżką tarczę w powietrzu, chroniąc siebie i swego towarzysza; gdy zmaterializowała się tarcza, zwróciła głowę ku mężczyźnie z lekkim, zachęcającym uśmiechem. No dalej.
Dostrzegła w jego oczach tę iskrę, kiedy podkreśliła, kto w tym momencie - i nie tylko w tym - dowodzi, że teraz winien jest jej posłuszeństwo; buntu i oburzenia, doskonale ją już znała, nie był pierwszym mężczyzną ze szlacheckim tytułem, któremu świadomość, że znalazł się pod czarownicą z klasy niższej była jak ostry kamień w bucie. Nie znała go od wczoraj, ich znajomość sięgała lat szkolnych, gdzie wspólnie odbębnili kilka szlabanów, pamiętała, że lord Bastien miał w sobie iskrę - lecz czy po latach nadal potrafił wykrzesać z niej prawdziwy ogień?
- Miejmy nadzieję, że sporo się od tego dawna nauczyłeś, sir - odrzekła na jego zadziorne stwierdzenie, uśmiechając się kącikiem ust; śmiałe słowa jak na kogoś, kto jeszcze nie tak dawno milczał, gdy jego wuj swymi czynami i słowem wspierał politykę promugolską - poniekąd rozumiała jednak, że mógł czuć się do tego zmuszony. Niełatwo jest uwolnić się spod jarzma rodziny, spod władczego, ojcowskiego buta. Doskonale to rozumiała, sama to przerobiła w swoim życiu; może jej było łatwiej, nie ciążyły nań szlacheckie obowiązki, nie ograniczały tak sztywne konwenanse. - Nie ma co zwlekać - powiedziała cicho, gdy pokonali kilka metrów brukowanej ścieżki, dzielącej ich od drzwi. Zamiast dłoni, by w nie zapukać, uniosła różdżkę. Kilka szybko i z wprawą rzuconych czarów zniszczyło zamki, otworzyło drzwi na rozcież. - Incarcerare - wyszeptała wiedźma, zaś fale magicznej energii rozeszły się płynnie po holu, pogrążonym w półmroku, zniknęły w ścianach. Nikt nie mógł opuścić już tego domu. Nie, dopóki z nimi nie skończy. Na piętrze zbudzone hukiem dziecko zaczęło płakać; z kuchni dobiegły ich poddenerwowane kobiece głosy, jakiś mężczyzna syczał Uciekaj, po czym wypadł na korytarz z uniesioną różdżką. Był starszym mężczyzną o posiwiałym zaroście i wysokich zakolach, średniego wzrostu i przeciętnej wagi, na twarzy malowała się zacięta determinacja.
- Wynocha z mojego domu! - warknął, nie zadając zbędnych pytań o to kim są, dlaczego tu przyszli - bo podskórnie to wiedział. Wiedział, że ta chwila w końcu nadejdzie. Machnął różdżką, próbując cisnąć w nich zaklęcie. - Duna!
Ruchome piaski nie zatrzymałyby ich na wieczność, urok nie był trudny do przełamania, ale Rookwood nie lubiła czekać - śpieszyło jej się do sprawdzenia chęci i umiejętności Selwyna. Nakreśliła różdżką tarczę w powietrzu, chroniąc siebie i swego towarzysza; gdy zmaterializowała się tarcza, zwróciła głowę ku mężczyźnie z lekkim, zachęcającym uśmiechem. No dalej.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Bastian nie podejrzewałby, że tak niepozorne miejsce może być kryjówką brudnej krwi, kryjówką tych, których należało się pozbyć. Teraz, kiedy wszystko zmierza w odpowiednim kierunku, w końcu ma okazję się wykazać, w końcu może pokazać, na co stać lorda, który po kryjomu szkolił się w Czarnej Magii, który wygłaszał mocne słowa w kierunku tych, którzy stają się coraz silniejsi i liczniejsi. W niebieskich oczach pojawiły się iskierki podekscytowania, adrenalina powoli zaczynała krążyć w jego żyłach, jednak po jego twarzy nie spostrzeżesz, że jest nadmiernie podekscytowany. Czuł się jak dziecko w sklepie z cukierkami. Kiwnął głową swojej towarzyszce, będąc pewnym, że od tego momentu ona sama zacznie oceniać jego umiejętności. Dzięki niej ma szansę dostania się do tych, którzy powinni wieść prym w tym świecie.
- Nie zawiodę cię. – odparł z pewnością w głosie, mocniej ściskając różdżkę i podążając za kobietą, bystrym spojrzeniem obserwując wszystko, każdy cień, każdy ruch był zarejestrowany przez jego umysł. Spokojnie stawiał stopy na brukowanym dziedzińcu, puszczając kobietę przodem. Miała większe doświadczenie, wiedziała, czego mogą się spodziewać, on nadal był żółtodziobem, któremu jednak nie brakowało werwy i odwagi.
Desperacką obronę napotkanego mężczyzny skwitował jedynie paskudnym uśmiechem, widząc jak tarcza towarzyszki skutecznie przełamuje zaklęcie. Dostrzegł jej gest i wiedział, że przyszła jego pora. Wyciągnął więc różdżkę przed siebie, robiąc krok do przodu.
- Ictusosio. – powiedział gładko celując różdżką w rękę mężczyzny, w której trzymał różdżkę. Po chwili do jego uszu dobiegł trzask łamanej kończyny i potępieńczy krzyk człowieka, nie wiadomo, czy bardziej z szoku, czy z bólu, jednak nie było czasu na podziwianie efektów swojej pracy, miał działać szybko, instynktownie. I subtelnie, by ten dom nie stał się jednym morzem krwi. - Bucco. – kolejne wypowiedziane zaklęcie sprawiło, że mężczyzna na ułamek sekundy wyskoczył w powietrze, jakby otrzymał silny cios w szczękę, po czym zaczął osuwać się na ziemię. Selwyn podszedł do niego, kopnął różdżkę mężczyzny w kąt i tknął go czubkiem wypastowanego buta w brzuch. Nie, nie zabił go. Wolał działać spokojnie, nie dać się ponieść. Jeśli jednak dostanie takie polecenie, zakończy żywot mężczyzny jednym zaklęciem. Bastian zrobił kolejny krok, zerkając szybko do pokoju, którego tak zawzięcie bronił mężczyzna. Różdżkę miał nadal w pogotowiu, gotowy do działania zerknął na blondynkę czekając na kolejne polecenie. Może chciał coś dostrzec w jej oczach? Nie spodziewał się fanfarów. Może jedynie aprobaty?
- Nie zawiodę cię. – odparł z pewnością w głosie, mocniej ściskając różdżkę i podążając za kobietą, bystrym spojrzeniem obserwując wszystko, każdy cień, każdy ruch był zarejestrowany przez jego umysł. Spokojnie stawiał stopy na brukowanym dziedzińcu, puszczając kobietę przodem. Miała większe doświadczenie, wiedziała, czego mogą się spodziewać, on nadal był żółtodziobem, któremu jednak nie brakowało werwy i odwagi.
Desperacką obronę napotkanego mężczyzny skwitował jedynie paskudnym uśmiechem, widząc jak tarcza towarzyszki skutecznie przełamuje zaklęcie. Dostrzegł jej gest i wiedział, że przyszła jego pora. Wyciągnął więc różdżkę przed siebie, robiąc krok do przodu.
- Ictusosio. – powiedział gładko celując różdżką w rękę mężczyzny, w której trzymał różdżkę. Po chwili do jego uszu dobiegł trzask łamanej kończyny i potępieńczy krzyk człowieka, nie wiadomo, czy bardziej z szoku, czy z bólu, jednak nie było czasu na podziwianie efektów swojej pracy, miał działać szybko, instynktownie. I subtelnie, by ten dom nie stał się jednym morzem krwi. - Bucco. – kolejne wypowiedziane zaklęcie sprawiło, że mężczyzna na ułamek sekundy wyskoczył w powietrze, jakby otrzymał silny cios w szczękę, po czym zaczął osuwać się na ziemię. Selwyn podszedł do niego, kopnął różdżkę mężczyzny w kąt i tknął go czubkiem wypastowanego buta w brzuch. Nie, nie zabił go. Wolał działać spokojnie, nie dać się ponieść. Jeśli jednak dostanie takie polecenie, zakończy żywot mężczyzny jednym zaklęciem. Bastian zrobił kolejny krok, zerkając szybko do pokoju, którego tak zawzięcie bronił mężczyzna. Różdżkę miał nadal w pogotowiu, gotowy do działania zerknął na blondynkę czekając na kolejne polecenie. Może chciał coś dostrzec w jej oczach? Nie spodziewał się fanfarów. Może jedynie aprobaty?
Turn me on take me for a hard ride
Burn me out leave me on the otherside
Burn me out leave me on the otherside
Bastian Selwyn
Zawód : Lord, krytyk teatralny i scenarzysta
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Lick the blood off my hands little demon girl
Lick the blood off my hands little darling
Lick the blood off my hands little darling
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nic w tym dziwnego, że Bastien nie podejrzewał tego miejsca o bycie kryjówką dla robactwa brudnej krwi. Nie miał ani doświadczenia w tropieniu i poszukiwaniu innych, śledzeniu, czy walce. Wychowano go na lorda, artystę, zajmował się teatrem, a nie walką. Miał przed sobą jeszcze długą drogę, mnóstwo nauki i wiedzy do zdobycia. Sigrun mogła pomóc mu w jej zdobyciu, co tego wieczoru postanowiła uczynić, zabierając go ze sobą w te niezbyt przyjemne odwiedziny. Widziała podekscytowanie w jego oczach. Niecierpliwość, niczym u dziecka, które nie może doczekać się bożonarodzeniowego poranka. Cieszyła ją ta reakcja. Chciał się uczyć. Pożądał tego, czarna magia go kusiła, nie było w tym nic dziwnego. Nic nie uwodziło tak mocno jak ciemność.
- Oby. Ostrzegam, że nie mam zbyt wiele cierpliwości - odpowiedziała mu, uśmiechając się kącikiem ust; nie zamierzała owijać w bawełnę, kłamać. Była wybuchowa, niecierpliwa i porywcza. Rookwood nie nadawała się na nauczycielkę, a mimo wszystko się tego podjęła, powinien był więc naprawdę przyłożyć się, by nie straciła dobrego humoru, w który wprawiło ją jego podekscytowanie.
W chwili, gdy lord Selwyn sięgał po paskudne zaklęcia, posyłając je w kierunku mężczyzny, ona zajęła się oczyszczeniem drogi. Osłoniła ich przed ruchomymi piachami, ale jedynie podłogę pod stopami, nie mogli ruszyć naprzód, dopóki pozostała część pozostawała pod wpływem zaklęcia. Trzask pękającej kości, doskonale słyszalny w tak małym pomieszczeniu, przyprawił ją o jeszcze szerszy uśmiech, zwłaszcza, kiedy dołączył do niego pełen bólu wrzask.
- Ty skurwysynu! - wrzasnął mężczyzna, lecz kolejne zaklęcie zasznurowało mu usta; po brodzie pociekła strużka krwi, gdy przez to niewidzialne uderzenie przygryzł mocno własną wargę.
Sigrun zsunęła kaptur z głowy, odsłaniając prawdziwą twarz, chciała, aby ten parszywy głupiec spojrzał w jej oczy umierając. Pragnęła, by widział w nich satysfakcję. Uchwyciła wzrok Bastiena, kiwnęła głową z zadowoleniem, pozwalając jednocześnie, by działał dalej. Niech się uczy, a najlepszym nauczycielem jest przecież praktyka.
Mężczyzna wykorzystał tę chwilę, by posłać w kierunku Selwyna zaklęcie; tym razem jednak nie osłoniła go swoją tarczą,pozwalając, by uczynił to sam, z pełną świadomością, że cokolwiek by się nie stało - mieli przewagę.
- Oszczędź czasu i sobie, i nam - gdzie ich ukrywasz? W piwnicach? Na poddaszu? - zwróciła się do leżącego na ziemi czarodzieja beztroskim, lekkim tonem, rozglądając się wokół, gdy zaczęła iść do przodu, jakby pytała gdzieś podziewają się jej ulubieni bratankowie. Nie przestawała celować różdżką w szeroką pierś ofiary.
- Oby. Ostrzegam, że nie mam zbyt wiele cierpliwości - odpowiedziała mu, uśmiechając się kącikiem ust; nie zamierzała owijać w bawełnę, kłamać. Była wybuchowa, niecierpliwa i porywcza. Rookwood nie nadawała się na nauczycielkę, a mimo wszystko się tego podjęła, powinien był więc naprawdę przyłożyć się, by nie straciła dobrego humoru, w który wprawiło ją jego podekscytowanie.
W chwili, gdy lord Selwyn sięgał po paskudne zaklęcia, posyłając je w kierunku mężczyzny, ona zajęła się oczyszczeniem drogi. Osłoniła ich przed ruchomymi piachami, ale jedynie podłogę pod stopami, nie mogli ruszyć naprzód, dopóki pozostała część pozostawała pod wpływem zaklęcia. Trzask pękającej kości, doskonale słyszalny w tak małym pomieszczeniu, przyprawił ją o jeszcze szerszy uśmiech, zwłaszcza, kiedy dołączył do niego pełen bólu wrzask.
- Ty skurwysynu! - wrzasnął mężczyzna, lecz kolejne zaklęcie zasznurowało mu usta; po brodzie pociekła strużka krwi, gdy przez to niewidzialne uderzenie przygryzł mocno własną wargę.
Sigrun zsunęła kaptur z głowy, odsłaniając prawdziwą twarz, chciała, aby ten parszywy głupiec spojrzał w jej oczy umierając. Pragnęła, by widział w nich satysfakcję. Uchwyciła wzrok Bastiena, kiwnęła głową z zadowoleniem, pozwalając jednocześnie, by działał dalej. Niech się uczy, a najlepszym nauczycielem jest przecież praktyka.
Mężczyzna wykorzystał tę chwilę, by posłać w kierunku Selwyna zaklęcie; tym razem jednak nie osłoniła go swoją tarczą,pozwalając, by uczynił to sam, z pełną świadomością, że cokolwiek by się nie stało - mieli przewagę.
- Oszczędź czasu i sobie, i nam - gdzie ich ukrywasz? W piwnicach? Na poddaszu? - zwróciła się do leżącego na ziemi czarodzieja beztroskim, lekkim tonem, rozglądając się wokół, gdy zaczęła iść do przodu, jakby pytała gdzieś podziewają się jej ulubieni bratankowie. Nie przestawała celować różdżką w szeroką pierś ofiary.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
14. maj
Nie pamiętałem, kiedy miało miejsce nasze ostatnie spotkanie z Vincentem. Poza tym sprzed tygodnia, rzecz jasna, przypadkowym i po latach, zwieńczonym krótką rozmową i szybką kolejką w irlandzkim pubie Pod Leprokonusem, by powspominać stare lata. Chyba dobrych kilka lat temu. Nie potrafiłem odnaleźć w pamięci dokładniej daty. Wiedziałem jedynie, że wyjechał. Znacznie więcej czasu, właściwie to mnóstwo, spędzałem z jego ojcem, który stał się moim mentorem, kiedy to zostałem młodym aurorem, jednakże rzadko poruszaliśmy tematy prywatne. Znałem także Jackie, siostrę Vincenta, ale i z nią nigdy o byłym współłokatorze z krukońskiego dormitorium nie rozmawiałem. Nie zwykłem wtykać nos w nieswoje sprawy. Byłem jednak ciekaw, gdzie mój stary znajomy się podziewał przez te wszystkie lata - i przede wszystkim, czy naprawdę spuści mi łomot tak jak się wygrażał. Zarówno przed laty w Klubie Pojedynków, jak i przed tygodniem, bardziej w żartach.
Może to i żart, lecz właściwie dlaczego by naprawdę nie spróbować? Potrzebowałem przecież treningu, możliwości zaś w obecnej chwili miałem ograniczone, zwłaszcza odkąd Biuro Aurorów zostało rozwiązane. Od dłuższego czasu, kiedy Cronus Malfoy wtrącał się w działalność naszego Departamentu i aurorzy zmuszeni byli do poszukiwania rzekomych sprzymierzeńców Grindelwalda, w moim życiu o wiele mniej było praktyki, której potrzebowałem. Zwłaszcza teraz. Chciałem skorzystać więc z propozycji, Vincent nigdy wszak nie stronił od pojedynków, oboje braliśmy udział w spotkaniach szkolnego klubu i wracając wspomnieniami do tamtych lat, przypominałem sobie o dziwnej rywalizacji, którą praktykowaliśmy przez pierwsze klasy.
Moja sowa, Nike, przyniosła mi odpowiedź potwierdzającą od starego druha, dlatego tak jak napisałem, przybyłem do wioski Tinworth w Kornwalii. Teleportowałem się na jej obrzeżach, pozostawało jeszcze pół godziny do godziny szesnastej, dlatego na jedynym, maleńkim straganie kupiłem dwa precle i odrywając nieśpiesznie kawałek po kawałku jadłem je w ramach obiadu, docierając do kawałka zniszczonego płotu, który nie wiadomo po co tam stał. Wsparłem się jednak o niego i czekałem na pojawienie Vincenta. Ja na spotkania przybywałem punktualnie, to wyniosłem z domu, lecz wiosenna pogoda sprzyjała przebywaniu na zewnątrz. Ten maj wyglądał tak jak powinien - ciepły, przyjemny, pachniał bzem i na drzewach wkrótce dojrzeją czereśnie.
Nie pamiętałem, kiedy miało miejsce nasze ostatnie spotkanie z Vincentem. Poza tym sprzed tygodnia, rzecz jasna, przypadkowym i po latach, zwieńczonym krótką rozmową i szybką kolejką w irlandzkim pubie Pod Leprokonusem, by powspominać stare lata. Chyba dobrych kilka lat temu. Nie potrafiłem odnaleźć w pamięci dokładniej daty. Wiedziałem jedynie, że wyjechał. Znacznie więcej czasu, właściwie to mnóstwo, spędzałem z jego ojcem, który stał się moim mentorem, kiedy to zostałem młodym aurorem, jednakże rzadko poruszaliśmy tematy prywatne. Znałem także Jackie, siostrę Vincenta, ale i z nią nigdy o byłym współłokatorze z krukońskiego dormitorium nie rozmawiałem. Nie zwykłem wtykać nos w nieswoje sprawy. Byłem jednak ciekaw, gdzie mój stary znajomy się podziewał przez te wszystkie lata - i przede wszystkim, czy naprawdę spuści mi łomot tak jak się wygrażał. Zarówno przed laty w Klubie Pojedynków, jak i przed tygodniem, bardziej w żartach.
Może to i żart, lecz właściwie dlaczego by naprawdę nie spróbować? Potrzebowałem przecież treningu, możliwości zaś w obecnej chwili miałem ograniczone, zwłaszcza odkąd Biuro Aurorów zostało rozwiązane. Od dłuższego czasu, kiedy Cronus Malfoy wtrącał się w działalność naszego Departamentu i aurorzy zmuszeni byli do poszukiwania rzekomych sprzymierzeńców Grindelwalda, w moim życiu o wiele mniej było praktyki, której potrzebowałem. Zwłaszcza teraz. Chciałem skorzystać więc z propozycji, Vincent nigdy wszak nie stronił od pojedynków, oboje braliśmy udział w spotkaniach szkolnego klubu i wracając wspomnieniami do tamtych lat, przypominałem sobie o dziwnej rywalizacji, którą praktykowaliśmy przez pierwsze klasy.
Moja sowa, Nike, przyniosła mi odpowiedź potwierdzającą od starego druha, dlatego tak jak napisałem, przybyłem do wioski Tinworth w Kornwalii. Teleportowałem się na jej obrzeżach, pozostawało jeszcze pół godziny do godziny szesnastej, dlatego na jedynym, maleńkim straganie kupiłem dwa precle i odrywając nieśpiesznie kawałek po kawałku jadłem je w ramach obiadu, docierając do kawałka zniszczonego płotu, który nie wiadomo po co tam stał. Wsparłem się jednak o niego i czekałem na pojawienie Vincenta. Ja na spotkania przybywałem punktualnie, to wyniosłem z domu, lecz wiosenna pogoda sprzyjała przebywaniu na zewnątrz. Ten maj wyglądał tak jak powinien - ciepły, przyjemny, pachniał bzem i na drzewach wkrótce dojrzeją czereśnie.
becomes law
resistance
becomes duty
Dobrze było choć na chwilę oderwać skołatane myśli od wojennego i deszczowego miasta. Przyjemna, majowa aura roztaczała swój urzekający urok. Przejrzyste, spokojne niebo przepuszczało coraz więcej ciepłych promieni pomarańczowego słońca. Zachęcało do celebrowania namiastki normalności przez pozostałe, zapracowane jednostki. Życie toczyło się swym własnym, monotonnym rytmem, do którego mieszkańcy przyzwyczaili się w naprawdę zawrotnym tempie. Ministerialny reżim choć niebezpieczny zdawał się przeniknąć do codzienności – nie stanowić już tak ogromnego zagrożenia. Miejsce, w którym kilkanaście lat temu doświadczał apogeum młodości, zmieniło się nie do poznania. Idąc brukową, zakurzoną ulicą – błądził. Załatwiając jedno z niewielkich zleceń, próbował odszukać zapisany w liście, właściwy adres. Aby przejść do ukrytego domostwa, musiał wyjść z zupełnie innej, okrężnej strony. Martwił się, iż niespodziewanie zadanie opóźni przybycie na wyznaczone spotkanie. Ciekawy zbieg okoliczności, nieprawdaż? Niespełna tydzień temu napotkał na swej drodze znajomy, zmieniony profil. Sylwetkę rosłego mężczyzny, z którym kilkanaście lat temu współdzielił szkolną komnatę. Błękitne tęczówki lustrowały wyraźne rysy twarzy przekształcone i naznaczone nabywanym doświadczeniem. Zajmując barową przestrzeń, zdążyli wymienić kilka słów, odległych wspomnień. Szeroka wizja dawnych, beztroskich czasów otworzyła się całkowicie, na oścież. Widzieli klasowe perypetie, klubowe potyczki, zimowe wypady do sąsiedniej wioski. Co się z nim działo? Jakie wyzwania postawił przed nim zwodniczy los? Czy podjął wymarzoną karierę? Ułożył żywot, założył rodzinę? Tak wiele pytań kłębiło się wewnątrz chłonnego umysłu. Mężczyzna zatrzymał się na chwilę pogrążony w dziwnej zadumie. Na co powinien być gotowy, czy dobrze zrobił? Miał nadzieję, że uniknie niewygodnych pytań na temat nieprzyjemnej przeszłości. Nie spodziewał się także, że krukoński druh, przez cały czas współpracował z jego rodziną. Czy świat nie jest przypadkiem trochę za mały?
Nie marnował okazji do darmowego treningu. Odkąd zwodnicza magia przysporzyła kilku niewygodnych i nieoczekiwanych sytuacji, postanowił zawzięcie doskonalić i ulepszać nabyte umiejętności. Pochłonięty pracą zawodową, jeszcze przed powrotem zaprzestał regularności, zapomniał teorii niektórych zaklęć. Potrafiły stawiać opór, zawieść w najmniej oczekiwanym momencie. Wyraźne obrazy niedawnych, przegranych pojedynków ściskały wnętrzności w okropnym niezadowoleniu, zawodzie i rozczarowaniu. Popełniał kluczowe błędy, rozpraszał uwagę, tracił koncentrację. Oddalał się od ukochanej perfekcji. Czy dziś będzie tak samo? Czy ulegnie czynnikom otoczenia?
Kilka godzin później teleportował się we właściwe miejsce. Lądując na miękkiej, zielonej trawie rozejrzał się wokoło. Znajoma, malownicza wioska witała zbłąkanego wędrowca. Zmarszczył brwi, dlaczego akurat tutaj? Poprawił pasek skórzanej torby, w której oprócz fiolek z pojedynczymi ingrediencjami, przechowywał butelkę ognistej, wygranej w weselnym konkursie. Wypełniał jedynie życzenie kolegi. Przyspieszył kroku obawiając się rychłego spóźnienia. Chłodny wiatr uderzał w policzki. Czuł zapach morza, wiosny, oraz pobudzonej przyrody. Obserwował rzadko rozstawione domostwa zaskakujące kształtem, umiejscowieniem, a także muszlowym wykończeniem. Pamiętał te miejscowość jako idealny azyl dla obu światów. Magiczni i niemagiczni przeplatali rzeczywistość nie robiąc żadnych problemów. To wszystko zmieniło się tak dynamicznie. Idąc piaszczystą dróżką, wypatrzył męski profil. Oparty o chyboczący płot konsumował popołudniową strawę. Wyglądał na rozluźnionego, odrobinę beztroskiego – zaraz się przekona jak to jest dostać prawdziwy łomot. Lekki uśmiech wniknął na blade usta, gdy znajdując się w odpowiedniej odległości rzucił głośne: – Samczego! – podchodząc bliżej wyciągną rękę w geście powitania. Uzupełnił jeszcze: – Wybacz lekkie spóźnienie, musiałem pilnie dostarczyć jedno zamówienie. – wyjaśnił zgodnie z prawdą i założył dłonie na klatce piersiowej. Oparł ciężar ciała na jednej nodze i zrzucił z ramienia ciążącą torbę. Prześlizgnął wzrok po pobliskiej polanie i nieco zaskoczony zapytał: – Jesteś pewny, że możemy zrobić tu magiczne pobojowisko? – zaśmiał się krótko. W głowie układał strategię pierwszych ruchów. Nie obiecał, iż zaprezentowany krajobraz pozostanie nietknięty. A ty przyjacielu, jesteś gotowy do walki?
Nie marnował okazji do darmowego treningu. Odkąd zwodnicza magia przysporzyła kilku niewygodnych i nieoczekiwanych sytuacji, postanowił zawzięcie doskonalić i ulepszać nabyte umiejętności. Pochłonięty pracą zawodową, jeszcze przed powrotem zaprzestał regularności, zapomniał teorii niektórych zaklęć. Potrafiły stawiać opór, zawieść w najmniej oczekiwanym momencie. Wyraźne obrazy niedawnych, przegranych pojedynków ściskały wnętrzności w okropnym niezadowoleniu, zawodzie i rozczarowaniu. Popełniał kluczowe błędy, rozpraszał uwagę, tracił koncentrację. Oddalał się od ukochanej perfekcji. Czy dziś będzie tak samo? Czy ulegnie czynnikom otoczenia?
Kilka godzin później teleportował się we właściwe miejsce. Lądując na miękkiej, zielonej trawie rozejrzał się wokoło. Znajoma, malownicza wioska witała zbłąkanego wędrowca. Zmarszczył brwi, dlaczego akurat tutaj? Poprawił pasek skórzanej torby, w której oprócz fiolek z pojedynczymi ingrediencjami, przechowywał butelkę ognistej, wygranej w weselnym konkursie. Wypełniał jedynie życzenie kolegi. Przyspieszył kroku obawiając się rychłego spóźnienia. Chłodny wiatr uderzał w policzki. Czuł zapach morza, wiosny, oraz pobudzonej przyrody. Obserwował rzadko rozstawione domostwa zaskakujące kształtem, umiejscowieniem, a także muszlowym wykończeniem. Pamiętał te miejscowość jako idealny azyl dla obu światów. Magiczni i niemagiczni przeplatali rzeczywistość nie robiąc żadnych problemów. To wszystko zmieniło się tak dynamicznie. Idąc piaszczystą dróżką, wypatrzył męski profil. Oparty o chyboczący płot konsumował popołudniową strawę. Wyglądał na rozluźnionego, odrobinę beztroskiego – zaraz się przekona jak to jest dostać prawdziwy łomot. Lekki uśmiech wniknął na blade usta, gdy znajdując się w odpowiedniej odległości rzucił głośne: – Samczego! – podchodząc bliżej wyciągną rękę w geście powitania. Uzupełnił jeszcze: – Wybacz lekkie spóźnienie, musiałem pilnie dostarczyć jedno zamówienie. – wyjaśnił zgodnie z prawdą i założył dłonie na klatce piersiowej. Oparł ciężar ciała na jednej nodze i zrzucił z ramienia ciążącą torbę. Prześlizgnął wzrok po pobliskiej polanie i nieco zaskoczony zapytał: – Jesteś pewny, że możemy zrobić tu magiczne pobojowisko? – zaśmiał się krótko. W głowie układał strategię pierwszych ruchów. Nie obiecał, iż zaprezentowany krajobraz pozostanie nietknięty. A ty przyjacielu, jesteś gotowy do walki?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Tego majowego dnia w wiosce Tinworth panował taki spokój, jakby czas zatrzymał się tutaj nawet nie kilka, ale i kilkadziesiąt lat temu, gdy Europą nie targała jedna wojna za drugą, zarówno mugolskie, jak i czarodziejskie, kiedy tego kraju nie trzymał w garści Gellert Grindelwald. Wciąż mieszkali tu zarówno niemagiczni, jak i czarodzieje, którzy w głównej mierze chronili swoich sąsiadów. Jak długo im się to uda? Kiedy wojenna zawierucha spustoszy i także to miejsce? O tym wolałem nie myśleć. Wciąż wierzyłem, że uda nam się odbić Londyn.
Przemyślenia przerwało mi przybycie Vincenta. Nie zerkałem na zegarek z niecierpliwością, więc lekkie spóźnienie uszło mojej uwadze.
- Dziękuję - odpowiedziałem, przełknąwszy kawałek słonego precla, po czym otrzepawszy dłonie z okruchów, podałem Vincentowi prawą dłoń, by się z nim przywitać, a mój uścisk jak zawsze był pewny i silny. Nie na tyle, rzecz jasna, by zmiażdzyć mu palce, nie czułem aż takiej potrzeby udowadniania swojej dominacji. - Nic się nie stało, choć zastanawiałem się, czy to może kac po weselu wciąż cię dręczy... - powiedziałem z przekąsem, nie mogąc powstrzymać się od żartu, nawiązującego do zabawy na weselu państwa Macmillanów, w której obaj braliśmy przed kilkoma dniami udział. Wciąż nie wiedziałem co mi strzeliło do głowy, by tak się narazić na śmieszność, zwłaszcza w takim towarzystwie, lecz było warto. Na całe szczęście znałem sposoby, by bólu głowy o poranku pozbyć się bardzo szybko.
- Nie będziemy się pojedynkować na środku wioski. Przejdźmy się - odparłem, zaśmiawszy się, bo mieszkańcy Tinworth z pewnością nie byliby zadowoleni, gdyby promienie zaklęć błyskały im w okiennicach, a ziemia drżała w posadach, jeśli to Rineheart miał na myśli. Ani teraz, ani kilka lat wcześniej, kiedy sytuacja w kraju była spokojniejsza. O ile w ogóle można było tak powiedzieć. - Może masz ochotę? - wyciągnąłem w kierunku Vincenta drugi, nietknięty jeszcze precel w pergaminowym woreczku, bo nieuprzejmie było tak jeść samemu.
- Nie mniej jednak, jeśli miałeś zamiar spróbować ściągać mi na głowę meteoryt, to może być jednak nieodpowiednie miejsce. Ze znalezieniem takiego w pobliżu jakiegokolwiek uzdrowiciela mógłby być jednak problem... - rzuciłem żartobliwie, choć i trochę prowokująco. Obaj byliśmy dorośli, lata szkolne dawno mieliśmy już za sobą, to nie pora, by bić się na metaforyczne drewniane mieczyki. Liczyłem na porządny trening. Potrzebowałem go, teraz chyba bardziej, niż kiedykolwiek, bo nadszedł czas prawdziwej próby. Wiedziałem już, że wszyscy, których dotąd ścigałem w swojej pracy, byli tak naprawdę niczym w porównaniu z tym, który trzymał teraz w garści Ministerstwo Magii i drżał przed nim cały kraj, chyba jeszcze bardziej niż przed Grindelwaldem. Lord Voldemort i ślepo oddani mu Rycerze Walpurgii posiedli zbyt wielką moc, z tego, co zdążyłem już się dowiedzieć. Nie chciałem zginąć w pierwszej potyczce z nimi, musiałem ćwiczyć, szlifować swoje umiejętności, które teraz wydawały mi się zbyt marne.
Przemyślenia przerwało mi przybycie Vincenta. Nie zerkałem na zegarek z niecierpliwością, więc lekkie spóźnienie uszło mojej uwadze.
- Dziękuję - odpowiedziałem, przełknąwszy kawałek słonego precla, po czym otrzepawszy dłonie z okruchów, podałem Vincentowi prawą dłoń, by się z nim przywitać, a mój uścisk jak zawsze był pewny i silny. Nie na tyle, rzecz jasna, by zmiażdzyć mu palce, nie czułem aż takiej potrzeby udowadniania swojej dominacji. - Nic się nie stało, choć zastanawiałem się, czy to może kac po weselu wciąż cię dręczy... - powiedziałem z przekąsem, nie mogąc powstrzymać się od żartu, nawiązującego do zabawy na weselu państwa Macmillanów, w której obaj braliśmy przed kilkoma dniami udział. Wciąż nie wiedziałem co mi strzeliło do głowy, by tak się narazić na śmieszność, zwłaszcza w takim towarzystwie, lecz było warto. Na całe szczęście znałem sposoby, by bólu głowy o poranku pozbyć się bardzo szybko.
- Nie będziemy się pojedynkować na środku wioski. Przejdźmy się - odparłem, zaśmiawszy się, bo mieszkańcy Tinworth z pewnością nie byliby zadowoleni, gdyby promienie zaklęć błyskały im w okiennicach, a ziemia drżała w posadach, jeśli to Rineheart miał na myśli. Ani teraz, ani kilka lat wcześniej, kiedy sytuacja w kraju była spokojniejsza. O ile w ogóle można było tak powiedzieć. - Może masz ochotę? - wyciągnąłem w kierunku Vincenta drugi, nietknięty jeszcze precel w pergaminowym woreczku, bo nieuprzejmie było tak jeść samemu.
- Nie mniej jednak, jeśli miałeś zamiar spróbować ściągać mi na głowę meteoryt, to może być jednak nieodpowiednie miejsce. Ze znalezieniem takiego w pobliżu jakiegokolwiek uzdrowiciela mógłby być jednak problem... - rzuciłem żartobliwie, choć i trochę prowokująco. Obaj byliśmy dorośli, lata szkolne dawno mieliśmy już za sobą, to nie pora, by bić się na metaforyczne drewniane mieczyki. Liczyłem na porządny trening. Potrzebowałem go, teraz chyba bardziej, niż kiedykolwiek, bo nadszedł czas prawdziwej próby. Wiedziałem już, że wszyscy, których dotąd ścigałem w swojej pracy, byli tak naprawdę niczym w porównaniu z tym, który trzymał teraz w garści Ministerstwo Magii i drżał przed nim cały kraj, chyba jeszcze bardziej niż przed Grindelwaldem. Lord Voldemort i ślepo oddani mu Rycerze Walpurgii posiedli zbyt wielką moc, z tego, co zdążyłem już się dowiedzieć. Nie chciałem zginąć w pierwszej potyczce z nimi, musiałem ćwiczyć, szlifować swoje umiejętności, które teraz wydawały mi się zbyt marne.
becomes law
resistance
becomes duty
pozwalam sobie wbić bo minęło już trochę czasu, panowie
Tinworth było specyficzną kryjówką. Zamieszkałą wciąż przez niemagicznych, otwartą na ich obecność, lecz wisząca nad Anglią czarna chmura drastycznych zmian wprowadzała niepokój w objęcia każdego zakątka o podobnym rozłożeniu sił - londyńscy pasjonaci nowego porządku rozpierzchli się po kraju, gdy w znajomych okolicach ustanowiono nowy porządek, skorzy nieść ze sobą pieśń promagicznej rewolucji już z daleka od serca stolicy. Ryzykowała - wiedziała o tym dobrze, wiedziała, gdy lokowała jedną z dziewcząt w oddalonym od wioski domku, pod opieką mugolskiej krwi bezdzietnej rodziny obłaskawionej historią o niesieniu pomocy. O wsparciu w ucieczce z płonącego miasta i odszukaniu ciepłego kąta, bezpiecznego, w którym szesnastoletnia dziewczyna mogłaby w spokoju przeżyć żałobę po straconych w płomieniach rodzicach. Pasowali do siebie jak ulał, oni stęsknieni obecności nowego pokolenia pośród pustych czterech ścian, ona głodna życzliwego wsparcia, chwili wytchnienia, miejsca, gdzie w bezpiecznych, kontrolowanych warunkach mogłaby oddawać krew na potrzeby maści wszelakiej. Wren nie mówiła jej o tym, co z nią robiła. Za każdym razem czyściła pamięć, wmawiała nowym opiekunom, że prywatne spotkania w zabezpieczonym zaklęciem pokoju polegały na przeprowadzaniu uzdrowicielskich badań - bo i za uzdrowiciela właśnie się podawała, znachora czuwającego nad nieistniejącą chorobą. Była zdrowa. Silna, młoda, śliczna - jedynym jej grzechem była czystość sprowadzająca nadeń ostrze kata, pijawki raz na jakiś czas pozbawiającej jej krwi. Dom małżeństwa znajdował się przy linii brzegowej, ściany pokrywały własnoręcznie zbierane muszelki, a od głównej części osady dzieliło ich dostatecznie dużo kroków, by nieopodal nie kręcili się okoliczni młodzieńcy; czarownica zadbała i o to, nie chciała przecież pozbawiać się najważniejszej z kart w trakcie gry. Przestrzegła przed tym jej stróżów - by nie pozwolili łagodnemu dziewczęciu naiwnie dać się zbałamucić żadnemu z tutejszych chłystków. Powinni mieć to na uwadze, gdy jej zabraknie w okolicy; przyrzekli, że tak też uczynią, że zadbają, by w samotności doszła do siebie, a o jej obecności w ich domu nie dowiedział się nikt, skoro w obliczu nowych rozporządzeń była teraz zbiegiem.
Tym razem do ich niewielkich włości umieszczonych u podnóży porośniętego zielenią klifu zmierzała po zmierzchu. Wieczorne powietrze było ciepłe lecz gęste, okolica zdawała się podejrzanie cicha, wyludniona; dość prędkim krokiem Wren dostała się na jedną z bocznych uliczek Tinworth i skrzyżowała ręce na piersi, przeklinając w myślach to, że nie aportowała się bliżej - i przeklinała to jeszcze bardziej, gdy na horyzoncie pośród zaciemnionych alejek dostrzegła dwie sylwetki oparte o ścianę jednego z budynków. Roześmiani mężczyźni nie wzbudzali zaufania; raz po raz strzepywali popiół papierosów na jasne chodniki, zanosili się kolejnymi salwami śmiechu. Z ich słów rozumiała póki co strzępki, ale i one nie zwiastowały niczego dobrego; jeden opowiadał drugiemu o apogeum londyńskich zamieszek, o tym, jak jeszcze niedawno dzielnie brał w nich udział. Chang zmarszczyła brwi, przyspieszyła kroku, licząc na odwróconą niewyszukaną konwersacją uwagę - lecz przeliczyła się, gdy wyższy z mężczyzn nagle odbił się od ściany i pewnym krokiem ruszył jej na spotkanie. Obaj odziani byli w czerń.
- A dokąd ci się tak spieszy, co? Może zapalisz z nami? - zapytał z szelmowskim uśmiechem. Znała jego gatunek, wiedziała, że zwiastował kłopoty. Najpewniej nie był też miejscowym - a psem gończym uznającym tropienie mugoli za swój obywatelski obowiązek, licząc, że nowa władza nagrodzi go sowicie.
- Nie palę - mruknęła pod nosem, wyminęła go beznamiętnie i w tym samym czasie, wiedziona instynktem, sięgnęła do kieszeni płaszcza, zaciskając dłoń na różdżce.
- To zaczniesz - żachnął się w odpowiedzi przewyższający ją przynajmniej o dwie głowy jegomość, słyszał wtórującą za plecami zgodę towarzysza, który na jego wzór również zagrodził jej drogę. - A może ty to jesteś ta szlama co mieszka dwa domy stąd? Nie widziałem cię tu, pewnie chowasz się po kątach ze swoimi brudnymi bachorami. Szukamy was już kilka dni - z wątpliwie nęcącego tembr jego głosu zamienił się w lodowaty, groźny, oczy zalśniły ostrzegawczo. Widziała jak i jego dłoń sunie w kierunku kieszeni.
Poczuła, że znalazła się między młotem a kowadłem - dosłownie, magowie otoczyli ją bowiem z dwóch stron gdy przystanęła i uważnym spojrzeniem śledziła ich ruchy, gotowa do natychmiastowej obrony, jeśli zajdzie taka konieczność. Nie mówiła też nic, jedynie obserwowała - i wtedy gdzieś za nimi pojawiła się następna męska sylwetka o szerszych ramionach i przyjemnie postawnej budowie. Sylwetka, którą mogła wykorzystać jako tarczę; Merlin nie mógł być tak okrutny, by z deszczu wrzucić ją pod rynnę, a dwóch oprychów zamienić na jednego, podwójnie niebezpiecznego.
- Kochanie, jak dobrze, że już jesteś - odezwała się więc głośno, modelowała głos by brzmiał przekonująco; chwilę nieuwagi zaskoczonych towarzystwem magów wykorzystała na zręczne wyminięcie jednego z nich i szybkim krokiem podeszła do nieznajomego, bezpardonowo chwytając go pod rękę. - Może wyjaśnisz tym dżentelmenom, że mieszkamy tu od lat, a z mugolami nie mamy nic wspólnego? Wydają się zagubieni, pomylili mnie z sąsiadką - mówiła słodko, niewinnie, wzrok wyrażał jednak znacznie więcej. Oczy błyszczały desperacją - nie chciała zostać z nimi sam na sam. Potrzebowała sojusznika. I zaryzykowała - tytułując go czarodziejem, na to mogła przecież mieć jedynie nadzieję. Póki co.
4 lipca
Tinworth było specyficzną kryjówką. Zamieszkałą wciąż przez niemagicznych, otwartą na ich obecność, lecz wisząca nad Anglią czarna chmura drastycznych zmian wprowadzała niepokój w objęcia każdego zakątka o podobnym rozłożeniu sił - londyńscy pasjonaci nowego porządku rozpierzchli się po kraju, gdy w znajomych okolicach ustanowiono nowy porządek, skorzy nieść ze sobą pieśń promagicznej rewolucji już z daleka od serca stolicy. Ryzykowała - wiedziała o tym dobrze, wiedziała, gdy lokowała jedną z dziewcząt w oddalonym od wioski domku, pod opieką mugolskiej krwi bezdzietnej rodziny obłaskawionej historią o niesieniu pomocy. O wsparciu w ucieczce z płonącego miasta i odszukaniu ciepłego kąta, bezpiecznego, w którym szesnastoletnia dziewczyna mogłaby w spokoju przeżyć żałobę po straconych w płomieniach rodzicach. Pasowali do siebie jak ulał, oni stęsknieni obecności nowego pokolenia pośród pustych czterech ścian, ona głodna życzliwego wsparcia, chwili wytchnienia, miejsca, gdzie w bezpiecznych, kontrolowanych warunkach mogłaby oddawać krew na potrzeby maści wszelakiej. Wren nie mówiła jej o tym, co z nią robiła. Za każdym razem czyściła pamięć, wmawiała nowym opiekunom, że prywatne spotkania w zabezpieczonym zaklęciem pokoju polegały na przeprowadzaniu uzdrowicielskich badań - bo i za uzdrowiciela właśnie się podawała, znachora czuwającego nad nieistniejącą chorobą. Była zdrowa. Silna, młoda, śliczna - jedynym jej grzechem była czystość sprowadzająca nadeń ostrze kata, pijawki raz na jakiś czas pozbawiającej jej krwi. Dom małżeństwa znajdował się przy linii brzegowej, ściany pokrywały własnoręcznie zbierane muszelki, a od głównej części osady dzieliło ich dostatecznie dużo kroków, by nieopodal nie kręcili się okoliczni młodzieńcy; czarownica zadbała i o to, nie chciała przecież pozbawiać się najważniejszej z kart w trakcie gry. Przestrzegła przed tym jej stróżów - by nie pozwolili łagodnemu dziewczęciu naiwnie dać się zbałamucić żadnemu z tutejszych chłystków. Powinni mieć to na uwadze, gdy jej zabraknie w okolicy; przyrzekli, że tak też uczynią, że zadbają, by w samotności doszła do siebie, a o jej obecności w ich domu nie dowiedział się nikt, skoro w obliczu nowych rozporządzeń była teraz zbiegiem.
Tym razem do ich niewielkich włości umieszczonych u podnóży porośniętego zielenią klifu zmierzała po zmierzchu. Wieczorne powietrze było ciepłe lecz gęste, okolica zdawała się podejrzanie cicha, wyludniona; dość prędkim krokiem Wren dostała się na jedną z bocznych uliczek Tinworth i skrzyżowała ręce na piersi, przeklinając w myślach to, że nie aportowała się bliżej - i przeklinała to jeszcze bardziej, gdy na horyzoncie pośród zaciemnionych alejek dostrzegła dwie sylwetki oparte o ścianę jednego z budynków. Roześmiani mężczyźni nie wzbudzali zaufania; raz po raz strzepywali popiół papierosów na jasne chodniki, zanosili się kolejnymi salwami śmiechu. Z ich słów rozumiała póki co strzępki, ale i one nie zwiastowały niczego dobrego; jeden opowiadał drugiemu o apogeum londyńskich zamieszek, o tym, jak jeszcze niedawno dzielnie brał w nich udział. Chang zmarszczyła brwi, przyspieszyła kroku, licząc na odwróconą niewyszukaną konwersacją uwagę - lecz przeliczyła się, gdy wyższy z mężczyzn nagle odbił się od ściany i pewnym krokiem ruszył jej na spotkanie. Obaj odziani byli w czerń.
- A dokąd ci się tak spieszy, co? Może zapalisz z nami? - zapytał z szelmowskim uśmiechem. Znała jego gatunek, wiedziała, że zwiastował kłopoty. Najpewniej nie był też miejscowym - a psem gończym uznającym tropienie mugoli za swój obywatelski obowiązek, licząc, że nowa władza nagrodzi go sowicie.
- Nie palę - mruknęła pod nosem, wyminęła go beznamiętnie i w tym samym czasie, wiedziona instynktem, sięgnęła do kieszeni płaszcza, zaciskając dłoń na różdżce.
- To zaczniesz - żachnął się w odpowiedzi przewyższający ją przynajmniej o dwie głowy jegomość, słyszał wtórującą za plecami zgodę towarzysza, który na jego wzór również zagrodził jej drogę. - A może ty to jesteś ta szlama co mieszka dwa domy stąd? Nie widziałem cię tu, pewnie chowasz się po kątach ze swoimi brudnymi bachorami. Szukamy was już kilka dni - z wątpliwie nęcącego tembr jego głosu zamienił się w lodowaty, groźny, oczy zalśniły ostrzegawczo. Widziała jak i jego dłoń sunie w kierunku kieszeni.
Poczuła, że znalazła się między młotem a kowadłem - dosłownie, magowie otoczyli ją bowiem z dwóch stron gdy przystanęła i uważnym spojrzeniem śledziła ich ruchy, gotowa do natychmiastowej obrony, jeśli zajdzie taka konieczność. Nie mówiła też nic, jedynie obserwowała - i wtedy gdzieś za nimi pojawiła się następna męska sylwetka o szerszych ramionach i przyjemnie postawnej budowie. Sylwetka, którą mogła wykorzystać jako tarczę; Merlin nie mógł być tak okrutny, by z deszczu wrzucić ją pod rynnę, a dwóch oprychów zamienić na jednego, podwójnie niebezpiecznego.
- Kochanie, jak dobrze, że już jesteś - odezwała się więc głośno, modelowała głos by brzmiał przekonująco; chwilę nieuwagi zaskoczonych towarzystwem magów wykorzystała na zręczne wyminięcie jednego z nich i szybkim krokiem podeszła do nieznajomego, bezpardonowo chwytając go pod rękę. - Może wyjaśnisz tym dżentelmenom, że mieszkamy tu od lat, a z mugolami nie mamy nic wspólnego? Wydają się zagubieni, pomylili mnie z sąsiadką - mówiła słodko, niewinnie, wzrok wyrażał jednak znacznie więcej. Oczy błyszczały desperacją - nie chciała zostać z nimi sam na sam. Potrzebowała sojusznika. I zaryzykowała - tytułując go czarodziejem, na to mogła przecież mieć jedynie nadzieję. Póki co.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Odkąd Michael przeprowadził się na Wybrzeże Somerset, dyskretnie zapuszczał się do Kornwalii, obserwował, patrolował. Najpierw z własnej, prywatnej potrzeby - w głębi lądu mieszkał przecież jego ojciec, samotny, ale bezpieczny, obwarowany milionem magicznych pułapek, których nie rozumiał. Upewniwszy się, że spokoju tamtych okolic na razie nic nie zakłóca, Michael wziął się za odwiedzanie innych kornwalijskich wiosek. Wyszedł nawet z tą inicjatywą do Rinehearta i Longbottoma, starając się ich przekonać, że - choć Londyn był priorytetem - potrzebowali oczu i uszu w całej Wielkiej Brytanii. Prywatna misja, której oddawał się, gdy akurat nie był potrzebny w Oazie ani w stolicy, szybko przerodziła się w zawodową. Na razie zbierał informacje i upewniał się, czy mugole i mugolacy są bezpieczni. W razie potrzeby koordynował ewakuacje - najpierw czarodziejów o nieczystej krwi, tak było prościej. Do ochrony licznych mugoli potrzeba było taktu, konkretnego planu, nierzadko Oblivate. Wolał trzymać się od nich z daleka, niczym milczący stróż. Planować - na spokojnie.
Bowiem w jego sercu gorzało coś więcej niż chęć ochrony. Tliła się tam również żądza zemsty - na razie przyczajona, czekająca na dogodną okazję. Nie zamierzał działać za plecami Zakonu i Biura, nie bez najwyższej konieczności. Zamierzał za to dowiedzieć się jak najwięcej o sprawcach Bezksiężycowej Nocy, o łotrach bezkarnie krążących po Anglii. Zamierzał powoli przekonać Harolda i Gwardię do tego, by zaczęli nie tylko chronić, ale i karać. Czynnie, aktywnie, znienacka. Najlepszą obroną bywa przecież atak.
Krążył po Tinworth czujny i zakapturzony, korzystając z chłodnego wieczoru i zastanawiając się, czy sierpniowe upały zmuszą go do rezygnacji z wygodnego płaszcza. Wioska była znana z tego, że mugole i czarodzieje żyli tutaj obok siebie - mogła więc kłuć fanatyków czystej krwi w oczy; bardziej niż stuprocentowo mugolskie siedliska. Intuicja go nie myliła - możliwie niepostrzeżenie podążał tropem dwójki mężczyzn, którzy wymieniali strzępy słów o tępieniu szlam. Chciał usłyszeć więcej, dowiedzieć się więcej.
Nie zamierzał się mieszać, nie bez potrzeby. Tyle, żeokazja potrzeba właśnie się nadarzyła. Łotrzy zaczęli zaczepiać jakąś kobietę - czarodziejkę, mugolkę, mugolaczkę? Michael nic o niej wiedział, ale nie chciał stać bezczynnie, gdy komuś groziło... niebezpieczeństwo? A może niechciany flirt?
Wymiana zdań między typami i młodą damą zapowiadała się nieprzyjemnie, ale gdy zaczęli mówić o szlamach, zrobiło się niepokojąco. Tonks po raz pierwszy usłyszał coś więcej niż ich szepty i przekonał się, że szukają kogoś konkretnego. Zmarszczył lekko brwi, i zacisnął mocniej palce na trzymanej w kieszeni różdżce, wychodząc zarazem z cienia.
Pierwsza zauważyła go nieznajoma - zwracając się do niego i zwracając uwagę wszystkich na jego skromną osobę. Kłamała całkiem dobrze, ale Michael nie mógł powstrzymać spojrzenia w jej gorejące oczy z lekką pretensją - właśnie odebrała mu element zaskoczenia.
Nie miał bowiem zamiaru się tłumaczyć.
-Nic się nie przejmuj, kochanie... - odrzekł ciepłym tonem, chcąc jedynie na moment uśpić czujność przeciwników - przyglądających się im podejrzliwie i gotowych do ataku.
Jako auror wiedział, że bycie gotowym nie wystarczy. Trzeba po prostu atakować, szybko, uprzedzając przeciwnika.
-Wskażę panom drogę. Fontesio. - warknął, celując różdżką prosto pod ich nogi. Chętnie użyłby czegoś mocniejszego, ale musiał mieć pewność, że zajmie ich obu i umożliwi kobiecie ucieczkę. Wydawała się mieć trochę oleju w głowie.
Wiej, dziewczyno.
Bowiem w jego sercu gorzało coś więcej niż chęć ochrony. Tliła się tam również żądza zemsty - na razie przyczajona, czekająca na dogodną okazję. Nie zamierzał działać za plecami Zakonu i Biura, nie bez najwyższej konieczności. Zamierzał za to dowiedzieć się jak najwięcej o sprawcach Bezksiężycowej Nocy, o łotrach bezkarnie krążących po Anglii. Zamierzał powoli przekonać Harolda i Gwardię do tego, by zaczęli nie tylko chronić, ale i karać. Czynnie, aktywnie, znienacka. Najlepszą obroną bywa przecież atak.
Krążył po Tinworth czujny i zakapturzony, korzystając z chłodnego wieczoru i zastanawiając się, czy sierpniowe upały zmuszą go do rezygnacji z wygodnego płaszcza. Wioska była znana z tego, że mugole i czarodzieje żyli tutaj obok siebie - mogła więc kłuć fanatyków czystej krwi w oczy; bardziej niż stuprocentowo mugolskie siedliska. Intuicja go nie myliła - możliwie niepostrzeżenie podążał tropem dwójki mężczyzn, którzy wymieniali strzępy słów o tępieniu szlam. Chciał usłyszeć więcej, dowiedzieć się więcej.
Nie zamierzał się mieszać, nie bez potrzeby. Tyle, że
Wymiana zdań między typami i młodą damą zapowiadała się nieprzyjemnie, ale gdy zaczęli mówić o szlamach, zrobiło się niepokojąco. Tonks po raz pierwszy usłyszał coś więcej niż ich szepty i przekonał się, że szukają kogoś konkretnego. Zmarszczył lekko brwi, i zacisnął mocniej palce na trzymanej w kieszeni różdżce, wychodząc zarazem z cienia.
Pierwsza zauważyła go nieznajoma - zwracając się do niego i zwracając uwagę wszystkich na jego skromną osobę. Kłamała całkiem dobrze, ale Michael nie mógł powstrzymać spojrzenia w jej gorejące oczy z lekką pretensją - właśnie odebrała mu element zaskoczenia.
Nie miał bowiem zamiaru się tłumaczyć.
-Nic się nie przejmuj, kochanie... - odrzekł ciepłym tonem, chcąc jedynie na moment uśpić czujność przeciwników - przyglądających się im podejrzliwie i gotowych do ataku.
Jako auror wiedział, że bycie gotowym nie wystarczy. Trzeba po prostu atakować, szybko, uprzedzając przeciwnika.
-Wskażę panom drogę. Fontesio. - warknął, celując różdżką prosto pod ich nogi. Chętnie użyłby czegoś mocniejszego, ale musiał mieć pewność, że zajmie ich obu i umożliwi kobiecie ucieczkę. Wydawała się mieć trochę oleju w głowie.
Wiej, dziewczyno.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 8
--------------------------------
#2 'k3' : 1, 1, 2
#1 'k100' : 8
--------------------------------
#2 'k3' : 1, 1, 2
Spokojna, sielankowa atmosfera owładnęła nadchodzącego, ciemnowłosego przybysza. Świat pobudzony do natychmiastowego działania napawał optymizmem, a przede wszystkim upragnioną nadzieją. Lekkie promienie zatrzymywały się na bladej twarzy chłonącej widok niewielkiej, malowniczej wioski. Ogromna przestrzeń pokryta warstwą soczystej zieleni, pozwalała na chwilę oddechu od zatłoczonego, zakurzonego, zakrwawionego miasta. Przynosiła coraz bardziej odległe wizje niedalekiej przeszłości, gdy podczas wieloletnich wędrówek widywał, poznawał jedne z najpiękniejszych miejsc potężnego globu. Właśnie tak smakowała wolność, indywidualizm, kreowanie rzeczywistości według własnych standardów. Bez obaw, niepewności, walki o lepsze jutro. Świadome niebezpieczeństwo było niepoznanym, nieistniejącym doświadczeniem. On sam zetknął się z jego obliczem, kiedy po raz pierwszy od jedenastu lat przekroczył granicę macierzystej ziemi. Postawił nogę na zaśnieżonym, zabłoconym londyńskim bruku. Wciągnął haust zatrutego, nieznanego powietrza. Rozejrzał po kamiennych, obdrapanych ścianach. Nie było już tego pamiętnego miasta, do którego wracał z rozmarzoną nostalgią podczas długich opowieści. Już tu nie przynależał, więc dlaczego tak bardzo się przejmował?
Lekki uśmiech błądził na bladych wargach. Ciepłe, błękitne spojrzenie okalało sylwetkę współtowarzysza kończącego zapomniany, obiadowy posiłek. Ciepło rozgościło się na szerokich ramionach odzianych w grafitowy sweter. Uścisk, który nastąpił po krótkiej chwili, należał do solidnych, lekko demonstracyjnych, dlatego też postanowił pójść w jego ślady. Odchrząknął lekko napierając na drewniany płotek i z tym samym, niewinnym uśmiechem odpowiedział: – Na szczęście zdążyłem się go pozbyć, choć nie było łatwo. – westchnął zrezygnowany wspominając niedawne zdarzenia. Pokręcił głową z dezaprobatą, gdyż wewnętrzne, nieprzyjemne odczucia nie pozwalały zapomnieć o wstydliwych przejściach. Początkowo nie dowierzał w przedstawianą wersję wydarzeń – jakim prawem stracił całkowitą kontrolę po kilku kieliszkach ognistej? Jakim cudem dotarł na tereny rozległych, bagiennych mokradeł grając w tą kompromitującą grę? Dlaczego spotkało się tam tak różnorodne i znamienite towarzystwo? Dlaczego nikt nie odciągnął go od destruktywnej decyzji? Musiał odwrócić od siebie uwagę, pozwolić, aby okrutne plotki rozpłynęły się w rozgrzewającym eterze nadchodzących miesięcy. Ileż można, prawda? Nachylił się powolnie, aby dosięgnąć bezwładnego, skórzanego paska wysłużonej torby. Zaglądając do zawartości, wyciągnął zgrabną butelkę oznaczoną sygnaturą Macmillanów. Zwycięski podarunek miał osłodzić nadchodzące starcie, zacieśniać więzi, pozwolić na powspominane lepszych, a przede wszystkim prostszych czasów. Pamiętasz nocne rozmowy w naszym Dormitorium? – Mam tutaj lekarstwo na łzy po Twojej hucznej przegranej, która zbliża się wielkimi krokami. – zażartował bezpośrednio, posyłając nieco zawadiackie spojrzenie. Był zdeterminowany, chciał rozłożyć przeciwnika na łopatki. Postanowił wykorzystać wszystkie sztuczki, umiejętności, aby powalić go na miękkiej połacie wiejskiej ziemi. Rejestrując wypowiedziane zdanie, kiwnął głową i zebrał porozrzucane rzeczy. Pozwolił, aby znajomy kierował ów wyprawą. Wydawał się bardzo dobrze zaznajomiony z pobliskim terenem. Schował butelkę i wkładając ręce do kieszeni milczał przez kilka sekund. Z zamyślenia wyrwała go niespodziewana, smakowita propozycja. Uniósł głowę i wyrzucił: Nie, nie, dziękuję. Jadłem niedawno. – odparł szybko niezgodnie z prawdą. Nie był głodny, nie przepadał również za słodyczami. Postanowił kontynuować niedawno rozpoczęty temat: – Jak ci się podobało wesele? – zaczął powolnie w wyraźnym zaciekawieniu. Obecność mężczyzny była dla niego zaskoczeniem, dlatego też nie odpuścił okazji, aby uprzejmie dopytać: – Znasz się z Młodą Parą? Byłem zaskoczony kilkukrotnie widząc tak wiele znajomych twarzy. – zaśmiał się pod nosem dopełniając wypowiedź. Sylwetki dawno niewidzianych osobistości migały na każdym kroku. Ich koligacje były głębsze, inne. Ten świat potrafił go zaskoczyć – bezwzględnie. – Meteoryt byłby za bardzo przewidywalny. – odrzucił w zastanowieniu, lekko przyciszonym tonem. Dróżka wydawała się nieskończona. Przedzierali się przez piaszczysty teren porośnięty coraz wyższą, polną trzciną i niepotrzebnym chwastem. Myśli błądziły wokół nadchodzącej potyczki. Potrzebował solidnego warsztatu, łapania każdej możliwości. Musiał stawać się lepszy, silniejszy, a może po prostu chciał coś sobie udowodnić? Przerwać okrutną passę porażek? Otoczenie ewoluowało, a on musiał iść za ciosem.
Lekki uśmiech błądził na bladych wargach. Ciepłe, błękitne spojrzenie okalało sylwetkę współtowarzysza kończącego zapomniany, obiadowy posiłek. Ciepło rozgościło się na szerokich ramionach odzianych w grafitowy sweter. Uścisk, który nastąpił po krótkiej chwili, należał do solidnych, lekko demonstracyjnych, dlatego też postanowił pójść w jego ślady. Odchrząknął lekko napierając na drewniany płotek i z tym samym, niewinnym uśmiechem odpowiedział: – Na szczęście zdążyłem się go pozbyć, choć nie było łatwo. – westchnął zrezygnowany wspominając niedawne zdarzenia. Pokręcił głową z dezaprobatą, gdyż wewnętrzne, nieprzyjemne odczucia nie pozwalały zapomnieć o wstydliwych przejściach. Początkowo nie dowierzał w przedstawianą wersję wydarzeń – jakim prawem stracił całkowitą kontrolę po kilku kieliszkach ognistej? Jakim cudem dotarł na tereny rozległych, bagiennych mokradeł grając w tą kompromitującą grę? Dlaczego spotkało się tam tak różnorodne i znamienite towarzystwo? Dlaczego nikt nie odciągnął go od destruktywnej decyzji? Musiał odwrócić od siebie uwagę, pozwolić, aby okrutne plotki rozpłynęły się w rozgrzewającym eterze nadchodzących miesięcy. Ileż można, prawda? Nachylił się powolnie, aby dosięgnąć bezwładnego, skórzanego paska wysłużonej torby. Zaglądając do zawartości, wyciągnął zgrabną butelkę oznaczoną sygnaturą Macmillanów. Zwycięski podarunek miał osłodzić nadchodzące starcie, zacieśniać więzi, pozwolić na powspominane lepszych, a przede wszystkim prostszych czasów. Pamiętasz nocne rozmowy w naszym Dormitorium? – Mam tutaj lekarstwo na łzy po Twojej hucznej przegranej, która zbliża się wielkimi krokami. – zażartował bezpośrednio, posyłając nieco zawadiackie spojrzenie. Był zdeterminowany, chciał rozłożyć przeciwnika na łopatki. Postanowił wykorzystać wszystkie sztuczki, umiejętności, aby powalić go na miękkiej połacie wiejskiej ziemi. Rejestrując wypowiedziane zdanie, kiwnął głową i zebrał porozrzucane rzeczy. Pozwolił, aby znajomy kierował ów wyprawą. Wydawał się bardzo dobrze zaznajomiony z pobliskim terenem. Schował butelkę i wkładając ręce do kieszeni milczał przez kilka sekund. Z zamyślenia wyrwała go niespodziewana, smakowita propozycja. Uniósł głowę i wyrzucił: Nie, nie, dziękuję. Jadłem niedawno. – odparł szybko niezgodnie z prawdą. Nie był głodny, nie przepadał również za słodyczami. Postanowił kontynuować niedawno rozpoczęty temat: – Jak ci się podobało wesele? – zaczął powolnie w wyraźnym zaciekawieniu. Obecność mężczyzny była dla niego zaskoczeniem, dlatego też nie odpuścił okazji, aby uprzejmie dopytać: – Znasz się z Młodą Parą? Byłem zaskoczony kilkukrotnie widząc tak wiele znajomych twarzy. – zaśmiał się pod nosem dopełniając wypowiedź. Sylwetki dawno niewidzianych osobistości migały na każdym kroku. Ich koligacje były głębsze, inne. Ten świat potrafił go zaskoczyć – bezwzględnie. – Meteoryt byłby za bardzo przewidywalny. – odrzucił w zastanowieniu, lekko przyciszonym tonem. Dróżka wydawała się nieskończona. Przedzierali się przez piaszczysty teren porośnięty coraz wyższą, polną trzciną i niepotrzebnym chwastem. Myśli błądziły wokół nadchodzącej potyczki. Potrzebował solidnego warsztatu, łapania każdej możliwości. Musiał stawać się lepszy, silniejszy, a może po prostu chciał coś sobie udowodnić? Przerwać okrutną passę porażek? Otoczenie ewoluowało, a on musiał iść za ciosem.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pretensji przeoczyć się nie dało. Odczytała ją, pochwyciła w locie, odpowiedziała nań odrobinę zbyt butnym błyskiem - bo mimo wszystko zdecydował się zagrać w jej małą grę. Określił ją równie czułym mianem, podszył pod naprędce wymyśloną tożsamość mieszkańca wioski, wypiął groźnie pierś. Dobrze. Im bliżej było mu do rozsierdzonego niedźwiedzia stającego na dwóch łapach, prezentującego księżycowi dumne pazury, tym bliżej jej samej było do ucieczki. Do bezpieczeństwa. Zamierzała wykorzystać ten moment nieuwagi. Spojrzenia nieznajomych mężczyzn skierowane były na niego, na wydobytą z kieszeni różdżkę, której nie mogli pomylić ze zwykłym kawałkiem drewna, jak uczynić mogli by to zamieszkujący okolicę mugole; instynktownie szarpnęli się, obaj, dobywając zza pazuchy płaszczy własne oręża, gotowi do kontrataku... Lecz atak wcale nie nastąpił. Nieznajomy wypowiedział inkantację, owszem, jednak magia zawiodła, zakpiła z niego, nie wykrzesała z dzikiego bzu ni jednej iskry niosącej zagrożenie. Wren przyglądała się temu z niedowierzaniem. Czyżby jednak, mimo wszystko, trafiła z deszczu pod tę okrutną rynnę? Gdyby teraz uciekła, pytanie, czy dwójka rosłych osiłków nie skatuje heroicznego nieszczęśnika. A ona nie mogła go tak zostawić, tak irytująco nie mogła poddać jego umiejętności samotnej próbie. Nie teraz, gdy dzielnie zadeklarował, że zostanie jej bohaterem, jej kulą u nogi. Czarownica wywróciła ciemnymi oczyma, zacisnęła rękę wokół jego przedramienia, bo uścisku do tej pory jeszcze nie rozluźniła, i szarpnęła nim do tyłu, na widok ognia rozbawienia igrającego w oczach narzuconych przez przeznaczenie oponentów. Powinni zwiększyć panujący między nimi dystans.
- To im pokazałeś, skarbie - sarknęła pod nosem zaraz po tym, gdy niższy z magów wybuchł gromkim, zdecydowanie aroganckim śmiechem. Z kieszeni własnego płaszcza wydobyła różdżkę. Niefortunne spotkanie miało przybrać konkretny obrót, czuła to w powietrzu, nie mogła już uciekać. Nie mogła wiać, jak tego oczekiwał. Być może magia zawiodła go tylko raz, może w rzeczywistości był pełnym werwy wojownikiem posyłającym na klęczki nawet najgroźniejszego wroga - ale teraz był nikim innym jak kilkuminutowym nieudacznikiem, w którego obronie to ona winna stanąć.
- Patrz, Cole, charłak bawi się kijkiem - zawył w śmiechu czarnowłosy, wyższy z feralnej dwójki. Piwne oczy zmrużyły się w rozbawieniu - a potem zalśniły groźnie. Salwa ustała. Pozostało po niej jedynie niesione po okolicy wioski echo, zapomniane i odległe, nagle zwiastujące kłopoty. Zmężniał, wyprostował się, uniósł przed siebie różdżkę i wycelował nią w Michaela. - Co ty sobie myślisz, kolego? Pokażesz nam drogę? Może do szlam nam pokaż. Wyglądasz na takiego co to chowa je po kątach, masz to wypisane na mordzie - niski, lodowaty tembr głosu niejakiego Willarda Greybacka był wyzwaniem, rzuconą pod stopy byłego aurora rękawicą.
- No, na mordzie - zawtórował mu niższy, przysadzisty mężczyzna imieniem Cole, zrzucając papierosa na ziemię i gasząc go podeszwą masywnego, ubłoconego buta.
- W sypialni też tak machasz kijem? Że nic nie tryska? - emanował złością. Emanował niebezpieczeństwem. W głowie Wren jarzyły się czerwienią wszelkie ostrzegawcze zmysły, wiedziała, że wiszące w powietrzu ostrze konfliktu za króciutki moment eskaluje do rozmiarów żądnej krwi gilotyny, z której objęć zwycięsko wyjdzie tylko jedna strona. Nie miała co do takowej wyboru. Odruchowo szarpnęła nieznajomym raz jeszcze, gdy usta górującego maga otwarły się i tym razem wypluły spomiędzy warg zaklęcie zamiast kolejnej obelgi. - Lancea! - celował w Michaela.
- Everte stati! - odparowała prędko, niemal w tym samym momencie, ujawniając w końcu trzymaną przez siebie różdżkę nakierowaną na prowodyra ulicznej bójki, Greybacka. Nie miała czasu skoncentrować się na inkantacji zanadto, liczyła jednak, że lata praktyk zrobią swoje, zapewnią jej los inny, odmienny od zawodu, jakiego doznał Tonks. Nie mieli już wyboru. Mleko zostało rozlane - nie przez nią, choć jej obecność najwyraźniej okazała się zapalnikiem wypielęgnowanego między testosteronem konfliktu. Niższy z oprawców nie zareagował tak szybko, spojrzał w kierunku swojego towarzysza i zdawał się oczekiwać polecenia, werbalnego, niewerbalnego, nieważne; liczyło się tylko to, że z jego strony nie dosięgło ich jeszcze dodatkowe zaklęcie. Jeszcze.
idziemy do szafki!!
1. rzut na lancea
2. rzut na everte stati + 5 x k8
- To im pokazałeś, skarbie - sarknęła pod nosem zaraz po tym, gdy niższy z magów wybuchł gromkim, zdecydowanie aroganckim śmiechem. Z kieszeni własnego płaszcza wydobyła różdżkę. Niefortunne spotkanie miało przybrać konkretny obrót, czuła to w powietrzu, nie mogła już uciekać. Nie mogła wiać, jak tego oczekiwał. Być może magia zawiodła go tylko raz, może w rzeczywistości był pełnym werwy wojownikiem posyłającym na klęczki nawet najgroźniejszego wroga - ale teraz był nikim innym jak kilkuminutowym nieudacznikiem, w którego obronie to ona winna stanąć.
- Patrz, Cole, charłak bawi się kijkiem - zawył w śmiechu czarnowłosy, wyższy z feralnej dwójki. Piwne oczy zmrużyły się w rozbawieniu - a potem zalśniły groźnie. Salwa ustała. Pozostało po niej jedynie niesione po okolicy wioski echo, zapomniane i odległe, nagle zwiastujące kłopoty. Zmężniał, wyprostował się, uniósł przed siebie różdżkę i wycelował nią w Michaela. - Co ty sobie myślisz, kolego? Pokażesz nam drogę? Może do szlam nam pokaż. Wyglądasz na takiego co to chowa je po kątach, masz to wypisane na mordzie - niski, lodowaty tembr głosu niejakiego Willarda Greybacka był wyzwaniem, rzuconą pod stopy byłego aurora rękawicą.
- No, na mordzie - zawtórował mu niższy, przysadzisty mężczyzna imieniem Cole, zrzucając papierosa na ziemię i gasząc go podeszwą masywnego, ubłoconego buta.
- W sypialni też tak machasz kijem? Że nic nie tryska? - emanował złością. Emanował niebezpieczeństwem. W głowie Wren jarzyły się czerwienią wszelkie ostrzegawcze zmysły, wiedziała, że wiszące w powietrzu ostrze konfliktu za króciutki moment eskaluje do rozmiarów żądnej krwi gilotyny, z której objęć zwycięsko wyjdzie tylko jedna strona. Nie miała co do takowej wyboru. Odruchowo szarpnęła nieznajomym raz jeszcze, gdy usta górującego maga otwarły się i tym razem wypluły spomiędzy warg zaklęcie zamiast kolejnej obelgi. - Lancea! - celował w Michaela.
- Everte stati! - odparowała prędko, niemal w tym samym momencie, ujawniając w końcu trzymaną przez siebie różdżkę nakierowaną na prowodyra ulicznej bójki, Greybacka. Nie miała czasu skoncentrować się na inkantacji zanadto, liczyła jednak, że lata praktyk zrobią swoje, zapewnią jej los inny, odmienny od zawodu, jakiego doznał Tonks. Nie mieli już wyboru. Mleko zostało rozlane - nie przez nią, choć jej obecność najwyraźniej okazała się zapalnikiem wypielęgnowanego między testosteronem konfliktu. Niższy z oprawców nie zareagował tak szybko, spojrzał w kierunku swojego towarzysza i zdawał się oczekiwać polecenia, werbalnego, niewerbalnego, nieważne; liczyło się tylko to, że z jego strony nie dosięgło ich jeszcze dodatkowe zaklęcie. Jeszcze.
idziemy do szafki!!
1. rzut na lancea
2. rzut na everte stati + 5 x k8
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 39
--------------------------------
#2 'k100' : 62
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 8, 5, 1, 1
#1 'k100' : 39
--------------------------------
#2 'k100' : 62
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 8, 5, 1, 1
Rozszerzył lekko oczy, zdumiony zbyt słabym przepływem magii po drewienku różdżki, za słabym aby posłać w dwóch typów jedno z podstawowych zaklęć używanych przez każdego aurora. Czyżby z przyzwyczajenia wypowiedział je zbyt niedbale lub zbyt arogancko? Nieważne - szybko opanował zdziwienie, nie zważając również na irytujący śmiech i kpiny tych gamoniów. Skutecznie oduczył się męskiej dumy w życiu zawodowym (prywatne to inna historia). W takich sytuacjach liczyły się skuteczność i przetrwanie, a do nich potrzeba było skupienia i szybkiego działania. Niech przeciwnicy rozpraszają się dla własnych satysfakcji, priorytetem dla Michaela było odciągnięcie ich uwagi od dziewczyny.
Dziewczyny, której dłoń poczuł na swoim przedramieniu, która jeszcze nie uciekła. Rzucił jej krótkie, ostre spojrzenie. Głupia!
-Zmykaj! - syknął szybko, ale ona zaskoczyła go ponownie, wznosząc różdżkę i wyprowadzając skuteczny atak na wyższego mężczyznę. Czyżby wcale nie znalazł damy w opałach?
W sumieniu zakłuła go przykra świadomość, że być może właśnie pogorszył jej sytuację. Nieznajoma byłaby im w stanie wyjaśnić, pokazać, że nie jest mugolką. Może chcieli uczynić jej coś złego, a może by odpuścili. Na to jednak za późno. Jemu nie wybaczą wmieszania się, a on nie mógł ich tak zostawić. Polowali tutaj na mugoli, słyszał to wyraźnie.
Wymierzona w niego Lancea minęła celu, wycelował więc różdżką w niższego czarodzieja.
-Circo Igni. - syknął Michael, atmosfera i tak była już zaogniona. Sięgnął po zaklęcie bez wahania, wiedząc jak skutecznie potrafiło unieszkodliwić przeciwnika i w Klubie Pojedynków i w trakcie aurorskich akcji. Tyle, że nie chronił go juz immunitet aurora, a przeciwnicy zdawali się znać czarną magię.
-Jak śmiesz podnosić na nas głos i różdżkę, ty szlamolubna suko! - udowodnił to Crabbe, spoglądając ze wściekłością na Wren - najwyraźniej bardziej zdziwiony jej atakiem na swojego kolegę, niż interwencją Michaela. Myślał sobie, że tym charłakiem zajmie się później - najpierw zaś pokaże kobiecie, gdzie jej miejsce. -Aquassus!
Greyback został zaś zapchnięty do defensywy. -Protego! - syknął, broniąc się przed Everte Stati.
podsumowanie npc: lancea A nieudana, B broni się przed everte stati
1. circo igni Michaela (na B)
2. Aquassus (B, CM 5) na Wren
3. k10 na CM (B)
4. k8 na obrażenia Aquassusa
5. Protego (A, OPCM 15)
kontynuujemy w szafce
Dziewczyny, której dłoń poczuł na swoim przedramieniu, która jeszcze nie uciekła. Rzucił jej krótkie, ostre spojrzenie. Głupia!
-Zmykaj! - syknął szybko, ale ona zaskoczyła go ponownie, wznosząc różdżkę i wyprowadzając skuteczny atak na wyższego mężczyznę. Czyżby wcale nie znalazł damy w opałach?
W sumieniu zakłuła go przykra świadomość, że być może właśnie pogorszył jej sytuację. Nieznajoma byłaby im w stanie wyjaśnić, pokazać, że nie jest mugolką. Może chcieli uczynić jej coś złego, a może by odpuścili. Na to jednak za późno. Jemu nie wybaczą wmieszania się, a on nie mógł ich tak zostawić. Polowali tutaj na mugoli, słyszał to wyraźnie.
Wymierzona w niego Lancea minęła celu, wycelował więc różdżką w niższego czarodzieja.
-Circo Igni. - syknął Michael, atmosfera i tak była już zaogniona. Sięgnął po zaklęcie bez wahania, wiedząc jak skutecznie potrafiło unieszkodliwić przeciwnika i w Klubie Pojedynków i w trakcie aurorskich akcji. Tyle, że nie chronił go juz immunitet aurora, a przeciwnicy zdawali się znać czarną magię.
-Jak śmiesz podnosić na nas głos i różdżkę, ty szlamolubna suko! - udowodnił to Crabbe, spoglądając ze wściekłością na Wren - najwyraźniej bardziej zdziwiony jej atakiem na swojego kolegę, niż interwencją Michaela. Myślał sobie, że tym charłakiem zajmie się później - najpierw zaś pokaże kobiecie, gdzie jej miejsce. -Aquassus!
Greyback został zaś zapchnięty do defensywy. -Protego! - syknął, broniąc się przed Everte Stati.
podsumowanie npc: lancea A nieudana, B broni się przed everte stati
1. circo igni Michaela (na B)
2. Aquassus (B, CM 5) na Wren
3. k10 na CM (B)
4. k8 na obrażenia Aquassusa
5. Protego (A, OPCM 15)
kontynuujemy w szafce
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wioska Tinworth
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia