Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Wioska Tinworth
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wioska Tinworth
Tinworth jest niewielkim miasteczkiem położonym na południowym wybrzeżu Kornwalii. Od lat zamieszkuje je kilka rodzin czarodziejów, którzy z jakiegoś powodu zdecydowali się osiedlić właśnie tam, być może urzeczeni niezwykłym klimatem nadmorskiej wioski, znacznie spokojniejszej od tętniących życiem większych miast. Główna część miasteczka rozciąga się wzdłuż jednej ulicy i kilku jej bocznych rozgałęzień, choć część magicznych rodzin osiedliła się na uboczu, w pewnym oddaleniu od głównej ulicy. Nierzadkim widokiem są niewielkie domki położone w sąsiedztwie klifów porośniętych nadmorską trawą oraz plaży, choć większość czarodziejów ukrywa je zaklęciami przed wzrokiem mugoli, przez co dla niemagicznych wybrzeże może wyglądać na opustoszałe i ciche. Wyjątkowo szerokie, piaszczyste plaże leżące nieopodal zabudowań są lubianym miejscem spędzania czasu zarówno przez dorosłych, jak i dzieci. Co ciekawe, niektóre domki znajdujące się w sąsiedztwie wybrzeża mają ściany udekorowane morskimi muszlami.
W centrum wioski, na jej głównej ulicy, są zlokalizowane takie miejsca, jak pub posiadający zarówno mugolską, jak i ukrytą przed mugolami magiczną część; w tej drugiej jest położony ogólnodostępny kominek podpięty do sieci Fiuu. Znajduje się tam także kilka niewielkich sklepików. Przez większość czasu miejscowość sprawia wrażenie sennej i spokojnej, choć ożywia się w sezonie letnim; to dobre miejsce na wypoczynek dla magicznych rodzin z dziećmi. Przez lata wioska ta była miejscem, gdzie czarodzieje i mugole żyli obok siebie w spokoju i nie przeszkadzali sobie wzajemnie; magiczni mieszkańcy Tinworth starali się nie zakłócać spokoju mugolskich sąsiadów i ukrywali przed nimi swoją odmienność.
W centrum wioski, na jej głównej ulicy, są zlokalizowane takie miejsca, jak pub posiadający zarówno mugolską, jak i ukrytą przed mugolami magiczną część; w tej drugiej jest położony ogólnodostępny kominek podpięty do sieci Fiuu. Znajduje się tam także kilka niewielkich sklepików. Przez większość czasu miejscowość sprawia wrażenie sennej i spokojnej, choć ożywia się w sezonie letnim; to dobre miejsce na wypoczynek dla magicznych rodzin z dziećmi. Przez lata wioska ta była miejscem, gdzie czarodzieje i mugole żyli obok siebie w spokoju i nie przeszkadzali sobie wzajemnie; magiczni mieszkańcy Tinworth starali się nie zakłócać spokoju mugolskich sąsiadów i ukrywali przed nimi swoją odmienność.
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 18
--------------------------------
#2 'k100' : 77
--------------------------------
#3 'k10' : 4
--------------------------------
#4 'k8' : 5
--------------------------------
#5 'k100' : 45
#1 'k100' : 18
--------------------------------
#2 'k100' : 77
--------------------------------
#3 'k10' : 4
--------------------------------
#4 'k8' : 5
--------------------------------
#5 'k100' : 45
wracamy z tarczą
168 PŻ (-9 psychiczne, -21 tłuczone, -5 oparzenia), kara -5
Pojedynek dobiegł końca, z ciężkiego dymu wyłonił zwycięzców - Wren w końcu opuściła różdżkę, cofnęła się też o kilka kroków, by zwiększyć dystans między sobą a kłębem smolistej szarości pożerającej ciało Greybacka. Zaklęcie wciąż trwało. Otaczało go koroną stworzoną z tańczących języków, izolowało od wykrwawiającego się towarzysza, Crabbe'a, który czarnomagiczną sztuczką zaoferował jej wcześniej okrutne tortury. Nie wiedziała jakim cudem odszyfrował skrywany w ścianach umysłu strach - przed wodą, przed żyjącymi w niej stworzeniami o ogromnych zębiskach, przed utraceniem kontroli i zanurzeniem się pod porywistą falą wtłaczającą do płuc ciecz. Być może zawierzył szczęśliwemu losowi. Zaryzykował pierwszą inkantacją przychodzącą na myśl, tym samym zapewniając sobie jej wściekłość. Zajadłą chęć zemsty - tam, gdzie spoczywać mogły ostatnie pokłady litości, nie ostało się nic. Wypruła z niego krew za pomocą ostrych sztyletów wbitych w ciało, ten sam urok powtarzając później w kierunku dominującego w tej specyficznej parze Willarda. To na swój sposób romantyczne, ich krew łączyła się teraz w jedność. Szkarłat osiadał na bruku, płynął między fugami, tworzył wzory na podobieństwo brutalnego kalejdoskopu. Przyglądała się temu przez moment, cieszyła oczy - swoją wygraną, swoją zemstą, faktem, że udowodniła im jak wielki błąd popełnili zaczepiając ją pod osłoną nocy. Dopiero po kilku głębszych oddechach spojrzała ponownie na nieznanego mężczyznę, który posłużył jej za sojusznika. Magia płatała mu figle, ale ostatecznie wykrzesał z siebie kilka silnych inkantacji dających się we znaki Greybackowi, a może przede wszystkim - po prostu odwrócił jego uwagę, rozkładając równomiernie siły pomiędzy ich czwórkę. Dłoń dzierżąca różdżkę zadrżała lekko po wysiłku i dopiero wówczas poczuła promieniujący po ciele ból. Rozchodził się głównie od pleców, którymi uderzyła o ziemię na skutek rzuconego wcześniej everte stati. I z tym należało się rozprawić. Nie mogła przecież, poobijana i zmęczona, powrócić do planowanych na ten wieczór zajęć - niechybnie przestraszyłaby mugolkę schronioną w domku nieopodal klifów.
- Wren - przedstawiła się mężczyźnie cichym pomrukiem, zaoferowała mu jedynie ledwo dostrzegalny uśmiech, pojednawczy, może nawet odrobinę na swój sposób dziękczynny. W końcu podjął jej grę. Nie zostawił jej samej, choć mógł: przedstawił się jako jej kochanie, a potem rozprawiał się z Greybackiem w imię jej honoru, znosząc wszelkie obelgi padające z ust rzezimieszka. - Ugaś płomienie. Nie daj Merlinie ściągniemy na siebie uwagę kolejnych im podobnych i cyrk zacznie się od nowa - poleciła, z odrazą wskazując drewnem kasztanowca na dwóch nieprzytomnych oprychów. Mogła zrobić to sama, jednak ognisty okrąg kontrolował Michael; to on rzucił zaklęcie. Tym bardziej, że jej uwaga zogniskowała się w innej materii - kobieta wolnym krokiem ruszyła w stronę krawężnika, na którym przysiadła, po czym uniosła dłoń i przyłożyła kraniec różdżki do swojego barku, chcąc pozbyć się dokuczającego bólu. Wraz z powolnym spadkiem adrenaliny stawał się coraz wyraźniejszy. - Episkey maxima - zaintonowała szeptem, na moment przymykając powieki.
168 PŻ (-9 psychiczne, -21 tłuczone, -5 oparzenia), kara -5
Pojedynek dobiegł końca, z ciężkiego dymu wyłonił zwycięzców - Wren w końcu opuściła różdżkę, cofnęła się też o kilka kroków, by zwiększyć dystans między sobą a kłębem smolistej szarości pożerającej ciało Greybacka. Zaklęcie wciąż trwało. Otaczało go koroną stworzoną z tańczących języków, izolowało od wykrwawiającego się towarzysza, Crabbe'a, który czarnomagiczną sztuczką zaoferował jej wcześniej okrutne tortury. Nie wiedziała jakim cudem odszyfrował skrywany w ścianach umysłu strach - przed wodą, przed żyjącymi w niej stworzeniami o ogromnych zębiskach, przed utraceniem kontroli i zanurzeniem się pod porywistą falą wtłaczającą do płuc ciecz. Być może zawierzył szczęśliwemu losowi. Zaryzykował pierwszą inkantacją przychodzącą na myśl, tym samym zapewniając sobie jej wściekłość. Zajadłą chęć zemsty - tam, gdzie spoczywać mogły ostatnie pokłady litości, nie ostało się nic. Wypruła z niego krew za pomocą ostrych sztyletów wbitych w ciało, ten sam urok powtarzając później w kierunku dominującego w tej specyficznej parze Willarda. To na swój sposób romantyczne, ich krew łączyła się teraz w jedność. Szkarłat osiadał na bruku, płynął między fugami, tworzył wzory na podobieństwo brutalnego kalejdoskopu. Przyglądała się temu przez moment, cieszyła oczy - swoją wygraną, swoją zemstą, faktem, że udowodniła im jak wielki błąd popełnili zaczepiając ją pod osłoną nocy. Dopiero po kilku głębszych oddechach spojrzała ponownie na nieznanego mężczyznę, który posłużył jej za sojusznika. Magia płatała mu figle, ale ostatecznie wykrzesał z siebie kilka silnych inkantacji dających się we znaki Greybackowi, a może przede wszystkim - po prostu odwrócił jego uwagę, rozkładając równomiernie siły pomiędzy ich czwórkę. Dłoń dzierżąca różdżkę zadrżała lekko po wysiłku i dopiero wówczas poczuła promieniujący po ciele ból. Rozchodził się głównie od pleców, którymi uderzyła o ziemię na skutek rzuconego wcześniej everte stati. I z tym należało się rozprawić. Nie mogła przecież, poobijana i zmęczona, powrócić do planowanych na ten wieczór zajęć - niechybnie przestraszyłaby mugolkę schronioną w domku nieopodal klifów.
- Wren - przedstawiła się mężczyźnie cichym pomrukiem, zaoferowała mu jedynie ledwo dostrzegalny uśmiech, pojednawczy, może nawet odrobinę na swój sposób dziękczynny. W końcu podjął jej grę. Nie zostawił jej samej, choć mógł: przedstawił się jako jej kochanie, a potem rozprawiał się z Greybackiem w imię jej honoru, znosząc wszelkie obelgi padające z ust rzezimieszka. - Ugaś płomienie. Nie daj Merlinie ściągniemy na siebie uwagę kolejnych im podobnych i cyrk zacznie się od nowa - poleciła, z odrazą wskazując drewnem kasztanowca na dwóch nieprzytomnych oprychów. Mogła zrobić to sama, jednak ognisty okrąg kontrolował Michael; to on rzucił zaklęcie. Tym bardziej, że jej uwaga zogniskowała się w innej materii - kobieta wolnym krokiem ruszyła w stronę krawężnika, na którym przysiadła, po czym uniosła dłoń i przyłożyła kraniec różdżki do swojego barku, chcąc pozbyć się dokuczającego bólu. Wraz z powolnym spadkiem adrenaliny stawał się coraz wyraźniejszy. - Episkey maxima - zaintonowała szeptem, na moment przymykając powieki.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 83
--------------------------------
#2 'k8' : 4
#1 'k100' : 83
--------------------------------
#2 'k8' : 4
190/202
Wygrał, wygrali. Nie było zresztą innej możliwości, praca Michaela wymagała, by wracał do domu z tarczą lub na tarczy. Chociaż jego uroki kilkakrotnie chybiły, co ostatecznie przedłużyło pojedynek, to był z siebie zadowolony. Doświadczenie zdobyte w pracy, a nawet w Klubie Pojedynków nie wybijało go z rytmu. Wiedział, jak przedłużać walkę na tyle, by osłabić przeciwnika, a nie zmęczyć się samemu. Trochę się potłukł, ale nic mu nie dolegało, kilkakrotnie zrezygnował nawet z obrony aby zyskać efekt zaskoczenia przy ofensywie. Zanotował w myślach, by poćwiczyć jeszcze Lamino, choć akurat do tego trudno będzie namówić Dearborna. Za to Circo Igni nie zawiodło, jak nigdy. Obserwowanie Greybacka w ognistej pułapce sprawiło mu nawet pewną satysfakcję.
Serce biło szybko, adrenalina rozlewała się po ciele, źrenice zwęziły na widok krwi.
To dlatego, że walczył o słuszną sprawę, że wykonywał polecenie Longbottoma, że właśnie ochronił napastowaną dziewczynę i zadbał o bezpieczeństwo mugoli w Tinworth.
To nie dlatego, że sama walka sprawiła mu przyjemność, prawda? Szybko zdusił chłodną myśl, która przelotnie prześlizgnęła się po rozpalonym umyśle. Od zawsze uwielbiał być aurorem i to nie miejsce ani czas, by roztrząsać dlaczego. Taki był - i już. Używał przecież swoich zdolności w dobrym celu i tylko to się liczyło.
Finite Incantatem - zdjął własne zaklęcie równolegle z prośbą nieznajomej. Ach, znajomej. Przedstawiła się.
-Paul. - odpowiedział szybko, odrywając wzrok od krwi i przenosząc jasne tęczówki na Wren. Jego fałszywe imię miło układało się na języku, pasowało do nikogo ważnego.
-Nic ci nie jest? Salvio Hexia. - rzucił, najpierw przyglądając się uważnie dziewczynie, a potem kierując różdżkę na ulicę aby oddzielić ich od niepowołanych spojrzeń. Ku jego zdziwieniu, brunetka okazała się jednak nie tylko biegła w urokach - najwyraźniej zaczęła się uzdrawiać!
No proszę. Korzystając z jej skupienia, przykucnął przy rannym Crabbe. Trudno określić, czy przeżyje - oddychał, ale stracił dużo krwi. Tonksowi przemknęło przez głowę, że czarna magia bywa paradoksalnie bardziej elegancka niż uroki. Bez brudu, bez krwi, bez długotrwałej agonii. Zostawiała ślady innego rodzaju.
-Oblivate. - nie zdecydował, czy dobić Crabbe'a, ale postanowił zadbać, by ten nie pamiętał nic jeśli dotrwa do rana. Zerknął z ukosa na Wren, a potem, zasłaniając się barkiem, wsunął dłoń do kieszeni mężczyzny. Powie jej, że chciał poznać jego tożsamość i zabrać różdżkę, ale szukał też czegoś innego.
Pieniędzy.
Nie napawało go to dumą, ale praca aurora była teraz bardziej misją niż pracą. Nie mógł zarabiać regularnie, jeśli poświęcał cały czas dla Longbottoma, a prace dorywcze odkładał na bok, jeśli był bardziej potrzebny Biuru i Zakonowi.
Każdy grosz się przyda.
finite bez st
1. Salvio Hexia
2. Oblivate na Crabbe'a
3. zręczne ręce (0, -40) - st 30 żeby Wren nie zauważyła że kradnę
Wygrał, wygrali. Nie było zresztą innej możliwości, praca Michaela wymagała, by wracał do domu z tarczą lub na tarczy. Chociaż jego uroki kilkakrotnie chybiły, co ostatecznie przedłużyło pojedynek, to był z siebie zadowolony. Doświadczenie zdobyte w pracy, a nawet w Klubie Pojedynków nie wybijało go z rytmu. Wiedział, jak przedłużać walkę na tyle, by osłabić przeciwnika, a nie zmęczyć się samemu. Trochę się potłukł, ale nic mu nie dolegało, kilkakrotnie zrezygnował nawet z obrony aby zyskać efekt zaskoczenia przy ofensywie. Zanotował w myślach, by poćwiczyć jeszcze Lamino, choć akurat do tego trudno będzie namówić Dearborna. Za to Circo Igni nie zawiodło, jak nigdy. Obserwowanie Greybacka w ognistej pułapce sprawiło mu nawet pewną satysfakcję.
Serce biło szybko, adrenalina rozlewała się po ciele, źrenice zwęziły na widok krwi.
To dlatego, że walczył o słuszną sprawę, że wykonywał polecenie Longbottoma, że właśnie ochronił napastowaną dziewczynę i zadbał o bezpieczeństwo mugoli w Tinworth.
To nie dlatego, że sama walka sprawiła mu przyjemność, prawda? Szybko zdusił chłodną myśl, która przelotnie prześlizgnęła się po rozpalonym umyśle. Od zawsze uwielbiał być aurorem i to nie miejsce ani czas, by roztrząsać dlaczego. Taki był - i już. Używał przecież swoich zdolności w dobrym celu i tylko to się liczyło.
Finite Incantatem - zdjął własne zaklęcie równolegle z prośbą nieznajomej. Ach, znajomej. Przedstawiła się.
-Paul. - odpowiedział szybko, odrywając wzrok od krwi i przenosząc jasne tęczówki na Wren. Jego fałszywe imię miło układało się na języku, pasowało do nikogo ważnego.
-Nic ci nie jest? Salvio Hexia. - rzucił, najpierw przyglądając się uważnie dziewczynie, a potem kierując różdżkę na ulicę aby oddzielić ich od niepowołanych spojrzeń. Ku jego zdziwieniu, brunetka okazała się jednak nie tylko biegła w urokach - najwyraźniej zaczęła się uzdrawiać!
No proszę. Korzystając z jej skupienia, przykucnął przy rannym Crabbe. Trudno określić, czy przeżyje - oddychał, ale stracił dużo krwi. Tonksowi przemknęło przez głowę, że czarna magia bywa paradoksalnie bardziej elegancka niż uroki. Bez brudu, bez krwi, bez długotrwałej agonii. Zostawiała ślady innego rodzaju.
-Oblivate. - nie zdecydował, czy dobić Crabbe'a, ale postanowił zadbać, by ten nie pamiętał nic jeśli dotrwa do rana. Zerknął z ukosa na Wren, a potem, zasłaniając się barkiem, wsunął dłoń do kieszeni mężczyzny. Powie jej, że chciał poznać jego tożsamość i zabrać różdżkę, ale szukał też czegoś innego.
Pieniędzy.
Nie napawało go to dumą, ale praca aurora była teraz bardziej misją niż pracą. Nie mógł zarabiać regularnie, jeśli poświęcał cały czas dla Longbottoma, a prace dorywcze odkładał na bok, jeśli był bardziej potrzebny Biuru i Zakonowi.
Każdy grosz się przyda.
finite bez st
1. Salvio Hexia
2. Oblivate na Crabbe'a
3. zręczne ręce (0, -40) - st 30 żeby Wren nie zauważyła że kradnę
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 66
--------------------------------
#2 'k100' : 100
--------------------------------
#3 'k100' : 96
#1 'k100' : 66
--------------------------------
#2 'k100' : 100
--------------------------------
#3 'k100' : 96
182 PŻ (-9 psychiczne, -7 tłuczone, -5 oparzenia)
Przedstawił się prędko, mało przekonująco, ale Wren nie dociekała; złączyła ich dziś wspólna walka, za moment mieli się rozstać i najpewniej nigdy więcej nie spotkać, czy istniał więc jakikolwiek sens, by tworzyć rzeczywistą przyjaźń? Dociekać gdzie zaczynała się prawda, gdzie kończyło kłamstwo? Ciężki, zmęczony oddech wyrywał się z piersi, czarownica rozumiała, że pierwszorzędnym i najważniejszym zadaniem jest zadbanie o przywrócenie pełni własnych sił. Widział ją tu dziś, najpierw pozornie bezbronną, zaczepioną przez dwóch rosłych oprychów, w rzeczywistości jednak wilk równy był wilkowi, a oprawca oprawcy; powód jej przybycia do Tinworth również nie był niewinny. Ale w jego oczach była tylko Wren, zwykłą dziewczyną, która przyciągnęła nieodpowiednią uwagę. Niech tak zostanie.
Magia lecznicza zadziałała i już po chwili Chang poczuła tchnienie lekkiego ukojenia. Mięśnie bolały nie tylko od obrażeń, ale i wysiłku. W porównaniu do towarzysza jej kondycja wydawała się okrutnie wręcz zaniedbana, refleks nie tak skuteczny jak kilka lat temu; czyżby rozleniwiła się na tyle, by nieświadomie działać na własną niekorzyść? Niemądrze. W bezpiecznych okolicznościach, najlepiej w swym domu, będzie musiała powrócić do tych wydarzeń myślami i rozważyć powzięcie pewnych kroków w kierunku poprawy choćby płynności ruchów. Ale to potem - niewerbalnie umorzone płomienie zgasły, pozostały po nich jedynie chmury czarnego dymu unoszące się ku granatowemu niebu, odsłoniły krwawiącą sylwetkę Greybacka.
- Paul - powtórzyła po nim i kiwnęła głową, lecz zaraz po tym pokręciła nią przecząco, trochę zbyt szybko, zbyt gwałtownie. - Nic mi nie jest. Tylko jedno zaklęcie... Miałam wrażenie, jakbym nagle wpadła pod wodę, nie mogła się z niej wydostać - mruknęła z brwiami ściągniętymi w wyrazie zamyślenia, obrzydzenia na samo wspomnienie. Nie znała użytej przez Crabbe'a inkantacji. Wątpiła zatem, by ta klasyfikowała się do dziedziny uroków, nieobcej i ukochanej, nie tak zdradliwej, nieprzesadnie brutalnej. Czym zatem była? Zaklęciem zakazanym? Ręce zadrżały lekko gdy przykładała kraniec kasztanowego drewna do skroni, chcąc uspokoić nadszarpnięty nerwami i emocją umysł. Musiała myśleć trzeźwo, spokojnie, jeśli zamierzała tej nocy doprowadzić wcześniej uwity plan do skutku. - Paxo maxima - zaintonowała półszeptem. Później spojrzała na niego ponownie, klęczącego przy mniejszym z poszkodowanych mężczyzn, oprawiając go pozbawiającym pamięci zaklęciem. Dobrze. Jedyne czego im jeszcze brakowało to patrolu na karku, lub żądnych zemsty katów o ugodzonej dumie. - Raczej nie przeżyją, chyba że znajdą ich szybko - zwróciła się do swojego wybawcy. Noże cały czas tkwiły w ich ciałach, ich ucisk sprawiał, że krwotok nie był tak rozległy, jak być mógł. A ona nie zamierzała ich ratować, broń Merlinie. Nie dziś, nie teraz, nie w momencie gdy to oni pierwotnie pragnęli zrobić jej krzywdę. - A ty? Potrzebujesz pomocy? - oberwał, na pewno, ale ile razy - tego nie wiedziała, nie pamiętała, zbyt pochłonięta własną sytuacją.
Trochę narozrabialiśmy, co się dzieje?
k1 - zwróciliśmy uwagę zamieszkujących w domu obok staruszków, którzy, przestraszeni, wyglądają z okna i pytają nas co się stało, pytają, czy należy zawiadomić odpowiednie służby
k2 - Crabbe w swojej kieszeni oprócz złota miał jeszcze nieśmiałka, który gryzie Michaela w palec i próbuje obronić kosztowności
k3 - dookoła jest cicho i spokojnie, chyba nam się upiekło
Przedstawił się prędko, mało przekonująco, ale Wren nie dociekała; złączyła ich dziś wspólna walka, za moment mieli się rozstać i najpewniej nigdy więcej nie spotkać, czy istniał więc jakikolwiek sens, by tworzyć rzeczywistą przyjaźń? Dociekać gdzie zaczynała się prawda, gdzie kończyło kłamstwo? Ciężki, zmęczony oddech wyrywał się z piersi, czarownica rozumiała, że pierwszorzędnym i najważniejszym zadaniem jest zadbanie o przywrócenie pełni własnych sił. Widział ją tu dziś, najpierw pozornie bezbronną, zaczepioną przez dwóch rosłych oprychów, w rzeczywistości jednak wilk równy był wilkowi, a oprawca oprawcy; powód jej przybycia do Tinworth również nie był niewinny. Ale w jego oczach była tylko Wren, zwykłą dziewczyną, która przyciągnęła nieodpowiednią uwagę. Niech tak zostanie.
Magia lecznicza zadziałała i już po chwili Chang poczuła tchnienie lekkiego ukojenia. Mięśnie bolały nie tylko od obrażeń, ale i wysiłku. W porównaniu do towarzysza jej kondycja wydawała się okrutnie wręcz zaniedbana, refleks nie tak skuteczny jak kilka lat temu; czyżby rozleniwiła się na tyle, by nieświadomie działać na własną niekorzyść? Niemądrze. W bezpiecznych okolicznościach, najlepiej w swym domu, będzie musiała powrócić do tych wydarzeń myślami i rozważyć powzięcie pewnych kroków w kierunku poprawy choćby płynności ruchów. Ale to potem - niewerbalnie umorzone płomienie zgasły, pozostały po nich jedynie chmury czarnego dymu unoszące się ku granatowemu niebu, odsłoniły krwawiącą sylwetkę Greybacka.
- Paul - powtórzyła po nim i kiwnęła głową, lecz zaraz po tym pokręciła nią przecząco, trochę zbyt szybko, zbyt gwałtownie. - Nic mi nie jest. Tylko jedno zaklęcie... Miałam wrażenie, jakbym nagle wpadła pod wodę, nie mogła się z niej wydostać - mruknęła z brwiami ściągniętymi w wyrazie zamyślenia, obrzydzenia na samo wspomnienie. Nie znała użytej przez Crabbe'a inkantacji. Wątpiła zatem, by ta klasyfikowała się do dziedziny uroków, nieobcej i ukochanej, nie tak zdradliwej, nieprzesadnie brutalnej. Czym zatem była? Zaklęciem zakazanym? Ręce zadrżały lekko gdy przykładała kraniec kasztanowego drewna do skroni, chcąc uspokoić nadszarpnięty nerwami i emocją umysł. Musiała myśleć trzeźwo, spokojnie, jeśli zamierzała tej nocy doprowadzić wcześniej uwity plan do skutku. - Paxo maxima - zaintonowała półszeptem. Później spojrzała na niego ponownie, klęczącego przy mniejszym z poszkodowanych mężczyzn, oprawiając go pozbawiającym pamięci zaklęciem. Dobrze. Jedyne czego im jeszcze brakowało to patrolu na karku, lub żądnych zemsty katów o ugodzonej dumie. - Raczej nie przeżyją, chyba że znajdą ich szybko - zwróciła się do swojego wybawcy. Noże cały czas tkwiły w ich ciałach, ich ucisk sprawiał, że krwotok nie był tak rozległy, jak być mógł. A ona nie zamierzała ich ratować, broń Merlinie. Nie dziś, nie teraz, nie w momencie gdy to oni pierwotnie pragnęli zrobić jej krzywdę. - A ty? Potrzebujesz pomocy? - oberwał, na pewno, ale ile razy - tego nie wiedziała, nie pamiętała, zbyt pochłonięta własną sytuacją.
Trochę narozrabialiśmy, co się dzieje?
k1 - zwróciliśmy uwagę zamieszkujących w domu obok staruszków, którzy, przestraszeni, wyglądają z okna i pytają nas co się stało, pytają, czy należy zawiadomić odpowiednie służby
k2 - Crabbe w swojej kieszeni oprócz złota miał jeszcze nieśmiałka, który gryzie Michaela w palec i próbuje obronić kosztowności
k3 - dookoła jest cicho i spokojnie, chyba nam się upiekło
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 35
--------------------------------
#2 'k8' : 5
--------------------------------
#3 'k3' : 2
#1 'k100' : 35
--------------------------------
#2 'k8' : 5
--------------------------------
#3 'k3' : 2
Wojna uczyła go podejrzliwości, ale jeszcze nie paranoi. Choć pewna bezwzględność i nadzwyczajna biegłość nieznajomej w urokach były zastanawiające, to Tonks wciąż działał pod wpływem adrenaliny. Musiał zatrzeć ślady, upewnić się, że nie przyciągną niepowołanej uwagi, wymazać gamoniom pamięć, pożyczyć sobie ich pieniądze (na zawsze) i zadbać o to, by dziewczyna nie nabrała względem niego żadnych podejrzeń. Nie ufał jej, przedstawił się fałszywym imieniem i chciał stąd odejść nieniepokojony - będzie musiał pozbyć się towarzystwa Wren zanim sam uda się szukać mugoli. W końcu, co właśnie udowodniła, ona na pewno była czarodziejką. Może szlamą, może nie - żadne z nich nie chciało pewnie wchodzić na ten temat. Zbyt wygodnie było mu zgrywać przypadkowego przechodnia, który niczym błędny rycerz przybył na pomoc damie w opałach. Ją zaś podświadomie uznał za młodą i ładną dziewczynę, która pechowo padła ofiarą przygłupich rzezimieszków. Może mieli powody, by uznać ją za szlamę? Bardziej prawdopodobne wydawało się jednak, że chcieli zabawić się z uroczą panienką, a fałszywe podejrzenia były doskonałym pretekstem do zaczepki. Wydawało mu się mało prawdopodobne, by naprawdę, regularnie, pomagała mugolom - gdyby w Tinworth działała zorganizowana pomoc, Michael nie musiałby patorlować tej wioski. Równie nieprawdopodobne byłoby ją jednak brać za kogoś, kto czynnie działa na szkodę szlam. Inaczej nie opierałaby się tak napastnikom, nie krzywdziła ich bez wahania.
Korciło go, by spytać o więcej, poznać ją lepiej. By wyjaśnić jej działanie czarnomagicznego zaklęcia, którym oberwała. Zmusił się jednak do roztropnego milczenia. Może i Michael wyjaśniłby jej teraz jak działają niektóre klątwy torturujące, ale Paul nie powinien mówić ani wiedzieć o takich sprawach. Paul był nikim, zwykłym i pomocnym szarakiem.
-To dobrze. - zapewnił z ulgą na wieść, że nic jej nie jest. Potem zmarszczył brwi, z pozorowanym namysłem. -Nie znam takich zaklęć. Może to jakaś... zaawansowana magia? Albo... zakazana? - nie mógł powstrzymać się od naiwnej hipotezy, wygłoszonej tonem kogoś, kto nie miał nigdy do czynienia z czarną magią.
Spojrzał na Crabbe'a z obrzydzeniem, choć w duchu czuł satysfakcję. Poczuł, że Oblivate udało się, a jego różdżka zapulsowała jakąś wyjątkową energią. Możliwe, że wymazał mężczyźnie jeszcze więcej wspomnień niż zamierzał, że ten obudzi się (jeśli się obudzi) całkowicie zdezorientowany. Musiał tylko upewnić się, że i Greyback nie będzie problemem. Najpierw dyskretnie wymacał sakiewkę Carbbe'a, chwycił ją w dłoń i...
...syknął cicho, cofając gwałtownie rękę, i próbując strząsnąć z niej nieśmiałka.
-Próbowałem zabrać mu różdżkę i... - warknął, upuszczając na ziemię i różdżkę i pieniądze. Zbierze je potem, choć teraz nie mógł już ukryć próby kradzieży przed Wren. Może to nic, ale w sercu i tak poczuł wstyd.
Zwrócił gniew i zażenowanie ku praktycznemu działaniu.
-Oblivate. - syknął, kierując się w stronę Greybacka. A skoro już wszystko się wydało, to jemu też powinien przeszukać kieszenie.
1. Nieudolnie strząsam z siebie nieśmiałka, uczepia się mojej nogawki i próbuje atakować dalej
2. Strząsam nieśmiałka... który przestaje się ruszać...
3. Strząsam nieśmiałka, zaczyna się mnie bać i kuli się pod nogą Crabbe'a
Korciło go, by spytać o więcej, poznać ją lepiej. By wyjaśnić jej działanie czarnomagicznego zaklęcia, którym oberwała. Zmusił się jednak do roztropnego milczenia. Może i Michael wyjaśniłby jej teraz jak działają niektóre klątwy torturujące, ale Paul nie powinien mówić ani wiedzieć o takich sprawach. Paul był nikim, zwykłym i pomocnym szarakiem.
-To dobrze. - zapewnił z ulgą na wieść, że nic jej nie jest. Potem zmarszczył brwi, z pozorowanym namysłem. -Nie znam takich zaklęć. Może to jakaś... zaawansowana magia? Albo... zakazana? - nie mógł powstrzymać się od naiwnej hipotezy, wygłoszonej tonem kogoś, kto nie miał nigdy do czynienia z czarną magią.
Spojrzał na Crabbe'a z obrzydzeniem, choć w duchu czuł satysfakcję. Poczuł, że Oblivate udało się, a jego różdżka zapulsowała jakąś wyjątkową energią. Możliwe, że wymazał mężczyźnie jeszcze więcej wspomnień niż zamierzał, że ten obudzi się (jeśli się obudzi) całkowicie zdezorientowany. Musiał tylko upewnić się, że i Greyback nie będzie problemem. Najpierw dyskretnie wymacał sakiewkę Carbbe'a, chwycił ją w dłoń i...
...syknął cicho, cofając gwałtownie rękę, i próbując strząsnąć z niej nieśmiałka.
-Próbowałem zabrać mu różdżkę i... - warknął, upuszczając na ziemię i różdżkę i pieniądze. Zbierze je potem, choć teraz nie mógł już ukryć próby kradzieży przed Wren. Może to nic, ale w sercu i tak poczuł wstyd.
Zwrócił gniew i zażenowanie ku praktycznemu działaniu.
-Oblivate. - syknął, kierując się w stronę Greybacka. A skoro już wszystko się wydało, to jemu też powinien przeszukać kieszenie.
1. Nieudolnie strząsam z siebie nieśmiałka, uczepia się mojej nogawki i próbuje atakować dalej
2. Strząsam nieśmiałka... który przestaje się ruszać...
3. Strząsam nieśmiałka, zaczyna się mnie bać i kuli się pod nogą Crabbe'a
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 29
#1 'k3' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 29
182 PŻ (-9 psychiczne, -7 tłuczone, -5 oparzenia)
Magia lecznicza bywała kapryśna, odpowiedziała jej zatem milczeniem, niezabawnym i złośliwym, pozostawiając dłoń wciąż drżącą. Wren westchnęła głęboko, kojąc powietrzem wciąganym do płuc ukłucie wzbierającego w niej zdenerwowania na przejaw własnej, wewnętrznej niesubordynacji; bez problemu otworzyła ciała dwóch oprychów bezbłędnie rzuconym lamino, dlaczego teraz nie potrafiła ujarzmić zaklęcia o wiele prostszego? Paul krzątał się przy obtoczonych kałużą krwi ciałach, ona natomiast wciąż nie ruszyła się z krawężnika, zdeterminowana, by odniesionym tego wieczora obrażeniom położyć kres. Były zbyt rozpraszające. Zbyt niewygodny. Czarownica wzięła kolejny długi oddech.
- Paxo maxima - zaintonowała ponownie, tym razem próbując odpowiednio modulować głosem tak, by brzmiał zdecydowanie, wymagająco. Nieprosząco. Spojrzała przy tym kątem oka na swojego towarzysza, gdy potwierdził jej przypuszczenia własnymi. - Myślisz, że to czarna magia? - podjęła. - Dobrze, że reszta podobnych zaklęć mu nie wyszła. Jedno mi wystarczy - a i tego było za dużo. Spody stóp wciąż piekły oparzeniem, a bark przy każdym ruchu bolał tępo, jakby od czasu uderzenia siniak zdążył już uformować się na bladej skórze. Rozległy, okropny, fioletowy, choć z pewnością mniejszy niż jeszcze chwilę temu, gdy sięgnęła po potężniejszą wersję nadchodzącej inkantacji - Wren nie miała zamiaru pozwolić obrażeniu wyleczyć się we własnym tempie. Miało stać się to tu i teraz. - Episkey - wyszeptała, różdżkę przyłożyła do bolącego ramienia, a potem skierowała ją w dół, wolną dłonią ściągając buty i zwracając ją na zaczerwienioną skórę stóp. - Cauma Sanavi - spróbowała.
Dopiero wtedy uwagę spojrzenia znów przykuły dziwne pląsy Paula zgarbionego nad Crabbe'm. Cofnął dłoń jak oparzony, strzepnął na ziemię coś zielonego, coś nieruchomego, przypominającego zaplątaną, przyczepioną wcześniej do jego palca gałązkę.
- To nieśmiałek? - zapytała, choć nie to stało się teraz problemem. Nieścisłość. Rażąca wręcz nieścisłość, którą zaoferował jej mężczyzna w nadziei, że będzie chyba zbyt głupia, zbyt rozkojarzona własnymi kłopotami żeby ją dostrzec. - Przecież ich różdżki leżą na chodniku. Upuścili je tracąc przytomność - wytknęła nagle chłodno, podejrzliwie. Zarówno Greyback, jak i Crabbe do ostatnich momentów próbowali defensywy, próbowali wyswobodzić się z nieuchronnie nadchodzącego momentu utraty przytomności na skutek rozległych obrażeń odniesionych podczas pojedynku... Nie mieli czasu schować z powrotem za pazuchę jedynego oręża, jakim dysponowali. A już na pewno nie mieli na to ochoty. Wren zmarszczyła brwi, przyglądając się plecom maga. Jej dłoń mocniej zacisnęła się na drewnie kasztanowca. - Co ty knujesz, Paul? Czego u nich szukasz? - nie prosiła o odpowiedź, domagała się jej, nawet jeśli miałoby to znaczyć przetasowanie sił na szachownicy i obrócenie jego sprzymierzenia przeciw niej.
Czy coś odwróci naszą uwagę?
k1 - ni z tego, ni z owego zaczyna strasznie lać. Krople deszczu rozmywają gęste kałuże krwi, a my musimy znaleźć schronienie przed ulewą, tym bardziej, że czarne niebo zaczynają przecinać błyskawice.
k2 - dookoła jest spokojnie i pusto, jak wcześniej.
k3 - dostrzegamy zbliżające się sylwetki i odgłosy męskich rozmów; wydają się szukać dwóch zagubionych kompanów, rozsądnie byłoby zatem przed nimi zwiewać. Jest ich więcej, my jesteśmy zmęczeni, raczej nie damy im rady.
k4 - z kieszeni Crabbe'a wydostaje się więcej nieśmiałków, które rzucają się zajadle na Michaela, bo ten przed momentem zabił jednego z ich krewniaków. Broń się!
k5 - obudziliśmy kogoś rabanem pojedynku, mieszkaniec wioski wygląda przez okno i zaczyna krzyczeć, posądzając nas o dwukrotne, bestialskie morderstwo w centrum spokojnej wsi. Chyba czas zmienić miejscówkę.
k6 - orientujemy się, że skulona nieopodal para mugoli przygląda nam się w absolutnym przerażeniu.
Magia lecznicza bywała kapryśna, odpowiedziała jej zatem milczeniem, niezabawnym i złośliwym, pozostawiając dłoń wciąż drżącą. Wren westchnęła głęboko, kojąc powietrzem wciąganym do płuc ukłucie wzbierającego w niej zdenerwowania na przejaw własnej, wewnętrznej niesubordynacji; bez problemu otworzyła ciała dwóch oprychów bezbłędnie rzuconym lamino, dlaczego teraz nie potrafiła ujarzmić zaklęcia o wiele prostszego? Paul krzątał się przy obtoczonych kałużą krwi ciałach, ona natomiast wciąż nie ruszyła się z krawężnika, zdeterminowana, by odniesionym tego wieczora obrażeniom położyć kres. Były zbyt rozpraszające. Zbyt niewygodny. Czarownica wzięła kolejny długi oddech.
- Paxo maxima - zaintonowała ponownie, tym razem próbując odpowiednio modulować głosem tak, by brzmiał zdecydowanie, wymagająco. Nieprosząco. Spojrzała przy tym kątem oka na swojego towarzysza, gdy potwierdził jej przypuszczenia własnymi. - Myślisz, że to czarna magia? - podjęła. - Dobrze, że reszta podobnych zaklęć mu nie wyszła. Jedno mi wystarczy - a i tego było za dużo. Spody stóp wciąż piekły oparzeniem, a bark przy każdym ruchu bolał tępo, jakby od czasu uderzenia siniak zdążył już uformować się na bladej skórze. Rozległy, okropny, fioletowy, choć z pewnością mniejszy niż jeszcze chwilę temu, gdy sięgnęła po potężniejszą wersję nadchodzącej inkantacji - Wren nie miała zamiaru pozwolić obrażeniu wyleczyć się we własnym tempie. Miało stać się to tu i teraz. - Episkey - wyszeptała, różdżkę przyłożyła do bolącego ramienia, a potem skierowała ją w dół, wolną dłonią ściągając buty i zwracając ją na zaczerwienioną skórę stóp. - Cauma Sanavi - spróbowała.
Dopiero wtedy uwagę spojrzenia znów przykuły dziwne pląsy Paula zgarbionego nad Crabbe'm. Cofnął dłoń jak oparzony, strzepnął na ziemię coś zielonego, coś nieruchomego, przypominającego zaplątaną, przyczepioną wcześniej do jego palca gałązkę.
- To nieśmiałek? - zapytała, choć nie to stało się teraz problemem. Nieścisłość. Rażąca wręcz nieścisłość, którą zaoferował jej mężczyzna w nadziei, że będzie chyba zbyt głupia, zbyt rozkojarzona własnymi kłopotami żeby ją dostrzec. - Przecież ich różdżki leżą na chodniku. Upuścili je tracąc przytomność - wytknęła nagle chłodno, podejrzliwie. Zarówno Greyback, jak i Crabbe do ostatnich momentów próbowali defensywy, próbowali wyswobodzić się z nieuchronnie nadchodzącego momentu utraty przytomności na skutek rozległych obrażeń odniesionych podczas pojedynku... Nie mieli czasu schować z powrotem za pazuchę jedynego oręża, jakim dysponowali. A już na pewno nie mieli na to ochoty. Wren zmarszczyła brwi, przyglądając się plecom maga. Jej dłoń mocniej zacisnęła się na drewnie kasztanowca. - Co ty knujesz, Paul? Czego u nich szukasz? - nie prosiła o odpowiedź, domagała się jej, nawet jeśli miałoby to znaczyć przetasowanie sił na szachownicy i obrócenie jego sprzymierzenia przeciw niej.
Czy coś odwróci naszą uwagę?
k1 - ni z tego, ni z owego zaczyna strasznie lać. Krople deszczu rozmywają gęste kałuże krwi, a my musimy znaleźć schronienie przed ulewą, tym bardziej, że czarne niebo zaczynają przecinać błyskawice.
k2 - dookoła jest spokojnie i pusto, jak wcześniej.
k3 - dostrzegamy zbliżające się sylwetki i odgłosy męskich rozmów; wydają się szukać dwóch zagubionych kompanów, rozsądnie byłoby zatem przed nimi zwiewać. Jest ich więcej, my jesteśmy zmęczeni, raczej nie damy im rady.
k4 - z kieszeni Crabbe'a wydostaje się więcej nieśmiałków, które rzucają się zajadle na Michaela, bo ten przed momentem zabił jednego z ich krewniaków. Broń się!
k5 - obudziliśmy kogoś rabanem pojedynku, mieszkaniec wioski wygląda przez okno i zaczyna krzyczeć, posądzając nas o dwukrotne, bestialskie morderstwo w centrum spokojnej wsi. Chyba czas zmienić miejscówkę.
k6 - orientujemy się, że skulona nieopodal para mugoli przygląda nam się w absolutnym przerażeniu.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'k8' : 7
--------------------------------
#3 'k100' : 4
--------------------------------
#4 'k8' : 8
--------------------------------
#5 'k100' : 18
--------------------------------
#6 'k8' : 5
--------------------------------
#7 'k6' : 2
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'k8' : 7
--------------------------------
#3 'k100' : 4
--------------------------------
#4 'k8' : 8
--------------------------------
#5 'k100' : 18
--------------------------------
#6 'k8' : 5
--------------------------------
#7 'k6' : 2
Malutki nieśmiałek nie miał szans z energiczną i silną ręką Tonksa. Michael strzepnął go bez trudu, mocno... za mocno? Stworzenie spadło na chodnik i przestało się ruszać, a Mike tylko przez moment poczuł w sercu nieprzyjemne ukłucie winy. To tylko niewinne zwierzątko, które usiłowało bronić swojego głupiego pana. Westchnął ciężko, omiatając wzrokiem i nieśmiałka i rosnącą plamę krwi pod Crabbe'm.
-Czarna magia? Może? Nie wiem. - wzruszył lekko ramionami, usiłując przybrać ton człowieka, którego nic to nie obchodzi, -Magia to magia, grunt, że nic ci nie jest. - burknął prostolinijnie, Nie zważał już na lecznicze zaklęcia Wren - wyglądała na całą i tylko to się dla niego liczyło. A nie to, jak bardzo się potłukła lub przestraszyła.
Przykucnął na ziemi, zbierając z powrotem sakiewkę z pieniędzmi i obie różdżki. Przydadzą się. Wcisnął wszystko do kieszeni i zabrał się za przeszukiwanie kolejnego rannego, ale akurat wtedy panna Wren postanowiła zrobić się podejrzliwa. Nie bawiąc się w sentymenty, gwałtownie wyciągnął z kieszeni Greybacka kolejne drobne (mało, mniej niż się spodziewał) i obejrzał przez ramię, drugą ręką sięgając po różdżkę. Ona miała w końcu swoją w dłoni.
-A jak myślisz? - warknął, pozwalając by kilka knutów upadło z brzękiem na chodnik i by Wren to zauważyła. Zmiana planów, Paul nie może już być prostolinijnym poczciwcem.
Wstał szybko (upewniając się przy tym, że różdżki tych popaprańców są bezpiecznie za jego pas), górując nad brunetką. Zmusił usta do podłego, ironicznego uśmieszku. Przesłuchiwałeś w ten sposób kobiety w porcie, pamiętasz jak się to robi.
-Kradnę. Myślałaś, że jestem tu na spacerze? Albo żeby ratować damy w opałach? Każdy sobie rzepkę skrobie, dziewczyno, więc zostaw mnie w spokoju, dobrze ci radzę. - przewrócił oczyma, mocniej zaciskając dłoń na różdżce. Nie miał pewności, czy jego zaklęcie zadziała i czy brunetka się nie obroni, a miał tylko jedną szansę.
Jeśli go zapamięta, to niech pamięta niemiłego kieszonkowca.
-Confundus. - syknął, celując szybko w brunetkę. Zaklęcie nie było tak silne, jak się spodziewał, ale promień i tak pomknął we Wren. Michael zobaczył błysk tarczy, zaklął w myślach i postanowił nie ryzykować. Musiał stąd spływać, a życie tych dwojga zostawi w rękach uzdrowicielki. Albo przechodniów.
-Abesio. - szepnął i teleportował się do sąsiedniej uliczki, gdzie nie miała już szans go dogonić. Stamtąd będzie mógł teleportować się dalej, w stronę mugolskich siedzib.
/zt x2 :c
zastraszanie (II)
rzuty (połowicznie udane Confundus, udane Abesio, trzeci rzut rzuciłam przypadkiem i jest na nic), obrona Wren udana
Co z Crabbe'm i Greybackiem?
1. Ulica jest pusta, wykrwawiają się, ich życie jest w rękach Wren - jeśli nie wezwałą pomocy, umrą.
2. Po zniknięciu Wren zapala się światło w okolicznym oknie. Ktoś obserwował nas z przerażeniem i ściągnie do nich pomoc, przeżyją.
3. Jak wyżej, ale przeżyje tylko Crabbe - a po Oblivate Michaela straci pamięć z ostatnich kilku lat i będzie potrzebował kilku miesięcy by dojść do siebie po ranach fizycznych i psychicznych.
-Czarna magia? Może? Nie wiem. - wzruszył lekko ramionami, usiłując przybrać ton człowieka, którego nic to nie obchodzi, -Magia to magia, grunt, że nic ci nie jest. - burknął prostolinijnie, Nie zważał już na lecznicze zaklęcia Wren - wyglądała na całą i tylko to się dla niego liczyło. A nie to, jak bardzo się potłukła lub przestraszyła.
Przykucnął na ziemi, zbierając z powrotem sakiewkę z pieniędzmi i obie różdżki. Przydadzą się. Wcisnął wszystko do kieszeni i zabrał się za przeszukiwanie kolejnego rannego, ale akurat wtedy panna Wren postanowiła zrobić się podejrzliwa. Nie bawiąc się w sentymenty, gwałtownie wyciągnął z kieszeni Greybacka kolejne drobne (mało, mniej niż się spodziewał) i obejrzał przez ramię, drugą ręką sięgając po różdżkę. Ona miała w końcu swoją w dłoni.
-A jak myślisz? - warknął, pozwalając by kilka knutów upadło z brzękiem na chodnik i by Wren to zauważyła. Zmiana planów, Paul nie może już być prostolinijnym poczciwcem.
Wstał szybko (upewniając się przy tym, że różdżki tych popaprańców są bezpiecznie za jego pas), górując nad brunetką. Zmusił usta do podłego, ironicznego uśmieszku. Przesłuchiwałeś w ten sposób kobiety w porcie, pamiętasz jak się to robi.
-Kradnę. Myślałaś, że jestem tu na spacerze? Albo żeby ratować damy w opałach? Każdy sobie rzepkę skrobie, dziewczyno, więc zostaw mnie w spokoju, dobrze ci radzę. - przewrócił oczyma, mocniej zaciskając dłoń na różdżce. Nie miał pewności, czy jego zaklęcie zadziała i czy brunetka się nie obroni, a miał tylko jedną szansę.
Jeśli go zapamięta, to niech pamięta niemiłego kieszonkowca.
-Confundus. - syknął, celując szybko w brunetkę. Zaklęcie nie było tak silne, jak się spodziewał, ale promień i tak pomknął we Wren. Michael zobaczył błysk tarczy, zaklął w myślach i postanowił nie ryzykować. Musiał stąd spływać, a życie tych dwojga zostawi w rękach uzdrowicielki. Albo przechodniów.
-Abesio. - szepnął i teleportował się do sąsiedniej uliczki, gdzie nie miała już szans go dogonić. Stamtąd będzie mógł teleportować się dalej, w stronę mugolskich siedzib.
/zt x2 :c
zastraszanie (II)
rzuty (połowicznie udane Confundus, udane Abesio, trzeci rzut rzuciłam przypadkiem i jest na nic), obrona Wren udana
Co z Crabbe'm i Greybackiem?
1. Ulica jest pusta, wykrwawiają się, ich życie jest w rękach Wren - jeśli nie wezwałą pomocy, umrą.
2. Po zniknięciu Wren zapala się światło w okolicznym oknie. Ktoś obserwował nas z przerażeniem i ściągnie do nich pomoc, przeżyją.
3. Jak wyżej, ale przeżyje tylko Crabbe - a po Oblivate Michaela straci pamięć z ostatnich kilku lat i będzie potrzebował kilku miesięcy by dojść do siebie po ranach fizycznych i psychicznych.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
24 VIII
Ciepły powiew leśnego wiatru chłodził rozgrzaną skórę. W cieniu zagajnika dało się skraść kilka chwil wytchnienia od żarliwych promieni słonecznych. Lato trwało w najlepsze, roztaczając nad wyspami pozornie pogodną, malowniczą aurę, odcinającą się od niepokojów wciąż trwających w sercach Brytyjczyków. Maleńkie Tintworth złudnie wydawało się być nietknięte ciężarem wojny, jednak podążając jego wąskimi uliczkami, krok za krokiem, można było dostrzec, że życie nie toczyło się tak jak wcześniej. Niegdyś wypełniona magiczną społecznością wioska zdawała się być opustoszała. Nie było dzieci pędzących na malutkich miotełkach ledwie utrzymujących tor wydeptanych między budynkami ścieżek, mieszkańców przekrzykujących się przez ogrodzenia. Była cisza i pustka, jedynie ślad uchylonych okiennic, kilku ludzi krzątających się po swoich posesjach zdradzało, że miejsce to całkowicie nie obumarło. Jedynie tkwiło w próżni jak oni wszyscy, oczekując kolejnych wydarzeń, przygotowując się do kolejnej nocy, która mogła wyrwać ich z łóżek.
Oczekiwała Williama w kilka dni wcześniej umówionym miejscu. Pacjenci Lecznicy zbierali się z coraz to odleglejszych miasteczek, znajdując w pracujących tam uzdrowicielach niezbędną pomoc. Opatrując rany, słuchała ich historii i jeśli tylko nadarzała się okazja by pomóc, starała się to zrobić. Owdowiała pani Beckett niegdyś pracowała jako pracownik administracyjny w Magicznej Policji, Londyn opuściła tak szybko jak nadarzyło się jej ku temu okazja. Świadoma nadchodzących zagrożeń musiała chronić dwójkę dzieci przed surowymi prawami trwających konfliktów. Nosiła w sobie ciężar jak do tej pory przykładnie ułożonego życia, mimo doświadczonych tragedii i trudów. W Londynie miała życie na jakie sobie zapracowała, teraz jednak pozostał jej stary dom jej dziadków, skryty między skalistymi ścieżkami Kornwalii. Stary komin ogrzewający ich w letnie wieczory krztusił się dymem, klepki drewnianej podłogi odpadały, a okiennice trzeszczały nieprzyjemnie i był to zaledwie skrawek niedogodności starej chaty, którą niemłoda wdówka musiała nazywać domem swoich dzieci.
Rose nie była w stanie jej pomóc. Nie na własną rękę. Pod tym względem życie w Londynie ją rozpieściło - w tej samej kamienic, tuż przy wejściu czekał na nią od ponad roku na nowo otwarty czarodziejski warsztat Genthona, a gdy potrzebowała pomocy, łatwo było znaleźć majsterkowicza, która za kilka galeonów był w stanie naprawić wszystko.
Wojenna rzeczywistość chociaż twarda i nieprzystępna znała ludzi którzy jednak nie żyli tylko dla siebie. Gotowi pomagać sobie nawzajem w ciężkich chwilach, tak też wiedziała że tego rodzaju wsparcie może znaleźć u Billly’ego Moore.
Wskazówki zegara wybijały godzinę spotkania. Ciche pukanie małych trybików towarzyszyło jej jeszcze kilka minut, gdy zza obrośnietego krzewem zakrętu wyrosła sylwetka byłego szukającego Jastrzębi z Falmouth. - Witaj, Billy - usta wygięły się w krótkim, przyjaznym uśmiechu. - Dom pani Beckett jest jeszcze niecałą milę stąd, ale nie wiedziałam jak dokładnie wytłumaczyć ci drogę, uznałam że lepiej będzie nam spotkać się tutaj - powiedziała, dłonią wskazując kierunek, w którym mieli podążać. - To jakieś piętnaście minut drogi - dodała, opuszczając chłodny cień drzew by ruszyć w stronę wybrzeża. - Zapomniałam cię o to spytać - potrafisz nakładać zabezpieczenia? Pani Beckett mówiła, że nałożyła tylko te najmniej skomplikowane, a jednak nie czuje się tu do końca bezpiecznie - zapytała, skupiając spojrzenie na twarzy mężczyzny.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
kontyuujemy...
W tak spokojnym miejscu jak to można było właściwie zapomnieć o tym, co działo się wiele mil stąd. Zwłaszcza w Londynie. Odetchnąć pełną piersią, wyciszyć myśli, skupić się na czymś innym albo wprost przeciwnie. Pozwolić sobie na całkowite rozluźnienie. Ja właściwie od dawna nie potrafiłem tego zrobić. Poczuć się całkowicie swobodnie. Nawet w Oazie, gdzie przyszło mi od kilku dni mieszkać, wciąż spałem snem płytkim i czujnym, a każdy hałas mnie budził. Nie mieli prawa wstępu tam ni Rycerze Walpurgii, ni Ministerstwo Magii, Debbie, moja matka i siostra pozostawały bezpieczne, lecz coś we mnie nakazywało zachowanie stałej czujności.
Może wczorajszy wieczór okazał się wyjątkiem potwierdzającym regułę. Nie sądziłem, że kilka szklaneczek whisky aż tak mocno uderzy mi do głowy. Na dziwny pojedynek alkoholowy, będący częścią tradycji weselnych Macmillanów, dotarłem już mocno wstawiony - jak nigdy. Właściwie to chyba mogłem się spodziewać, że podawana u nich whisky będzie naprawdę mocna i być oszczędnym, lecz smakowała tak dobrze, że trudno było sobie powiedzieć nie....
- Kac morderca jest bez serca - rzuciłem żartobliwie, klepiąc Vincenta przyjacielsko po ramieniu, bo za mną był równie ciężki poranek. Nie miałem zamiaru wyśmiewać wczorajszego wieczoru, bo przecież sam nie byłem w lepszym stanie. Moim plusem było jedynie to, że w odpowiedniej chwili po prostu umilkłem, aby nie kompromitować się jeszcze bardzie. Ceną było wycofanie się z rywalizacji, lecz wolałem to, niż zapisani się w pamięci tylu znamienitych gości jako błazen-pijaczyna bez nazwiska.
Pokręciłem głową stanowczo, gdy Rineheart (a może Spoonheart) wyciągnął butelkę, unosząc dłoń w powstrzymującym geście.
- O nie, nie, nie. Mam dość na najbliższe kilka dni - zaśmiałem się. Stare porzekadło mówiło czym się strułeś, tym się lecz, ale niekoniecznie uznawałem je za prawdziwe w przypadku alkoholu... i trucizn. Na usta cisnęły mi się słowa wyrażające żal, że nie mam przy sobie słoika zupy, który mógłbym Vincentowi zaproponować, ugryzłem się jednak w miejscu. Nie wypada wyszydzać chwili słabości przyjaciela. Nie byłem przecież taki.
- Piękna ceremonia. Znakomity alkohol, jak się o tym przekonaliśmy, wyśmienite jedzenie, miła atmosfera. Niczego innego nie spodziewałem się po uroczystości weselnej u lorda Macmillana - odparłem. Zapewne miał cały sztab służby, aby zadbała o każdy szczegół i detal, by zachwycić gości i zapewnić im dobrą zabawę. -Można było przez chwilę poczuć się... normalnie - stwierdziłem, wzdychając po tym z żalem. Już wiele miesięcy wcześniej skończyły się jako-takie czasy, bo dobrych w tym kraju to nie było już od bardzo dawna. - Anthony i Ria, mimo szlacheckich tytułów, nie mają zwyczaju się wywyższać. To dobrzy ludzie - powiedziałem z uśmiechem. Nie było w tej dwójce wyniosłości właściwej innym szlachcicom, choć nie równało się to brakowi dumy ze swego pochodzenia.
Oddaliliśmy się od wioski, aby nie zakłócać spokoju mieszkańców, jednakże wciąż mieliśmy domy w zasięgu wzroku i byliśmy na tyle blisko, aby móc się tam doczłapać, nawet nieco poturbowani przez siebie wzajemnie. Stanąłem tak, by żadnemu z nas słońce nie świeciło w oczy i oślepiało, mniej więcej w takiej odległości jaka dzieliła przeciwników na arenie klubu pojedynków.
- Gotowy? - upewniłem się, po czym wysunąłem różdżkę z kieszeni. - Casa Araena - zawołałem zaraz po tym.
W tak spokojnym miejscu jak to można było właściwie zapomnieć o tym, co działo się wiele mil stąd. Zwłaszcza w Londynie. Odetchnąć pełną piersią, wyciszyć myśli, skupić się na czymś innym albo wprost przeciwnie. Pozwolić sobie na całkowite rozluźnienie. Ja właściwie od dawna nie potrafiłem tego zrobić. Poczuć się całkowicie swobodnie. Nawet w Oazie, gdzie przyszło mi od kilku dni mieszkać, wciąż spałem snem płytkim i czujnym, a każdy hałas mnie budził. Nie mieli prawa wstępu tam ni Rycerze Walpurgii, ni Ministerstwo Magii, Debbie, moja matka i siostra pozostawały bezpieczne, lecz coś we mnie nakazywało zachowanie stałej czujności.
Może wczorajszy wieczór okazał się wyjątkiem potwierdzającym regułę. Nie sądziłem, że kilka szklaneczek whisky aż tak mocno uderzy mi do głowy. Na dziwny pojedynek alkoholowy, będący częścią tradycji weselnych Macmillanów, dotarłem już mocno wstawiony - jak nigdy. Właściwie to chyba mogłem się spodziewać, że podawana u nich whisky będzie naprawdę mocna i być oszczędnym, lecz smakowała tak dobrze, że trudno było sobie powiedzieć nie....
- Kac morderca jest bez serca - rzuciłem żartobliwie, klepiąc Vincenta przyjacielsko po ramieniu, bo za mną był równie ciężki poranek. Nie miałem zamiaru wyśmiewać wczorajszego wieczoru, bo przecież sam nie byłem w lepszym stanie. Moim plusem było jedynie to, że w odpowiedniej chwili po prostu umilkłem, aby nie kompromitować się jeszcze bardzie. Ceną było wycofanie się z rywalizacji, lecz wolałem to, niż zapisani się w pamięci tylu znamienitych gości jako błazen-pijaczyna bez nazwiska.
Pokręciłem głową stanowczo, gdy Rineheart (a może Spoonheart) wyciągnął butelkę, unosząc dłoń w powstrzymującym geście.
- O nie, nie, nie. Mam dość na najbliższe kilka dni - zaśmiałem się. Stare porzekadło mówiło czym się strułeś, tym się lecz, ale niekoniecznie uznawałem je za prawdziwe w przypadku alkoholu... i trucizn. Na usta cisnęły mi się słowa wyrażające żal, że nie mam przy sobie słoika zupy, który mógłbym Vincentowi zaproponować, ugryzłem się jednak w miejscu. Nie wypada wyszydzać chwili słabości przyjaciela. Nie byłem przecież taki.
- Piękna ceremonia. Znakomity alkohol, jak się o tym przekonaliśmy, wyśmienite jedzenie, miła atmosfera. Niczego innego nie spodziewałem się po uroczystości weselnej u lorda Macmillana - odparłem. Zapewne miał cały sztab służby, aby zadbała o każdy szczegół i detal, by zachwycić gości i zapewnić im dobrą zabawę. -Można było przez chwilę poczuć się... normalnie - stwierdziłem, wzdychając po tym z żalem. Już wiele miesięcy wcześniej skończyły się jako-takie czasy, bo dobrych w tym kraju to nie było już od bardzo dawna. - Anthony i Ria, mimo szlacheckich tytułów, nie mają zwyczaju się wywyższać. To dobrzy ludzie - powiedziałem z uśmiechem. Nie było w tej dwójce wyniosłości właściwej innym szlachcicom, choć nie równało się to brakowi dumy ze swego pochodzenia.
Oddaliliśmy się od wioski, aby nie zakłócać spokoju mieszkańców, jednakże wciąż mieliśmy domy w zasięgu wzroku i byliśmy na tyle blisko, aby móc się tam doczłapać, nawet nieco poturbowani przez siebie wzajemnie. Stanąłem tak, by żadnemu z nas słońce nie świeciło w oczy i oślepiało, mniej więcej w takiej odległości jaka dzieliła przeciwników na arenie klubu pojedynków.
- Gotowy? - upewniłem się, po czym wysunąłem różdżkę z kieszeni. - Casa Araena - zawołałem zaraz po tym.
becomes law
resistance
becomes duty
Wioska Tinworth
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia