Mokradło
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Mokradło
Znajdujące się w pobliżu moczary są jednym z głównych elementów dworku. Na swój sposób ozdabiają posiadłość. Większość gości stwierdza jednak, że są wyraźnie przerażające.
Istnieją legendy mówiące o tym, że mokradło jest nawiedzane przez tajemniczego ducha czarodzieja, który tragicznie zmarł podczas polowania. Inni mówią, że nieszczęśliwiec zgubił się we mgle i z tego powodu wprowadza w błąd każdego, kogo spotka na drodze.
Zaleca się aby na tym terenie korzystać z wodoodpornego, wysokiego obuwia.
Istnieją legendy mówiące o tym, że mokradło jest nawiedzane przez tajemniczego ducha czarodzieja, który tragicznie zmarł podczas polowania. Inni mówią, że nieszczęśliwiec zgubił się we mgle i z tego powodu wprowadza w błąd każdego, kogo spotka na drodze.
Zaleca się aby na tym terenie korzystać z wodoodpornego, wysokiego obuwia.
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'k15' : 13
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'k15' : 13
Do momentu pojawienia się bogina cała zabawa zapowiadała się nadzwyczaj sielsko. Michael w końcu zachowywał się swobodnie (czego nie można było powiedzieć o ich niebyłym spotkaniu w katedrze, czy w trakcie samej pełni), a sama Kerstin okazała się naprawdę radosną i zafascynowaną wszystkim wokół towarzyszką. Jej zachowanie kojarzyło się Gwen nieco z jej własnymi pierwszymi latami w szkole, kiedy magia zafascynowała młodą czarownicę. W przeciwieństwie jednak do Michaela czy jego rodzeństwa, ona nie miała rodziny, z którą mogłaby na ten temat porozmawiać.
– Nowy dom? – dopytała idąc w stronę skarbu, w pierwszej chwili nieco zdziwiona. Po chwili jednak wróciły wspomnienia: – Och, przez Londyn? – Gwen poczuła ucisk w gardle, który postarała się jak najprędzej odegnać. To było wesele, nie czas na smutki.
A przy boginie wszystko okazało się kompletnym fiaskiem. Dobry humor znikł jak za odjęciem ręki. Przynajmniej chwilowo. Widok trupa nie tylko przestraszył Gwen, ale również przyprawił ją o mdłości. Jakby tego było mało Kerstin, zamiast cofnąć się za brata zaczęła rzucać w bogina kamieniami. Michael próbował ją powstrzymać, ale wyszło z tego jedno wielkie fiasko. Gwen też próbowała krzyknąć stój, cofnij się!, jednak niewiele z tego wyszło. Kerstin już po chwili stała w otoczeniu płomieni. Gdy jej brat przejął inicjatywę widok zaś okazał się jeszcze bardziej przerażający nich dotychczas. Rudowłosa czuła na plecach ciarki na widok wilkołaka stojącego nad czyimś ciałem. Nawet, gdyby nie wiedziała, że Michael wyszedł przed bogina, próbując go odegnać, nie było jej trudno się domyślić, czyj to lęk.
Niestety, emocje chyba i nad Michaelem wzięły górę, bo jego riddiculus także okazało się fiaskiem. Gwen, nie do końca wiedząc, co ma w tej sytuacji zrobić, wstała na trzęsących się nogach i podeszła do stojącego przed nią Michaela, chwytając go za ramię:
– Michael, bierzmy ją i chodźmy stąd! – Głos Gwen drżał. – Nie będziemy się bawić z boginem! To miała być zabawa, a nie…! Kerstin, słyszysz? Chodź! – Nie puszczając Michaela, wyciągnęła drżącą rękę, aby pochwycić młodszą siostrę Aurora.
Wzięła głęboki oddech, próbując opanować targające nią emocje. Nie miała pojęcia, kto wpadł na tak lekkomyślny pomysł, aby do weselnej zabawy wplątywać bogina, ale w tej sytuacji ta gra naprawdę nie była warta świeczki. Nawet takiej ze szczerego złota.
– Nowy dom? – dopytała idąc w stronę skarbu, w pierwszej chwili nieco zdziwiona. Po chwili jednak wróciły wspomnienia: – Och, przez Londyn? – Gwen poczuła ucisk w gardle, który postarała się jak najprędzej odegnać. To było wesele, nie czas na smutki.
A przy boginie wszystko okazało się kompletnym fiaskiem. Dobry humor znikł jak za odjęciem ręki. Przynajmniej chwilowo. Widok trupa nie tylko przestraszył Gwen, ale również przyprawił ją o mdłości. Jakby tego było mało Kerstin, zamiast cofnąć się za brata zaczęła rzucać w bogina kamieniami. Michael próbował ją powstrzymać, ale wyszło z tego jedno wielkie fiasko. Gwen też próbowała krzyknąć stój, cofnij się!, jednak niewiele z tego wyszło. Kerstin już po chwili stała w otoczeniu płomieni. Gdy jej brat przejął inicjatywę widok zaś okazał się jeszcze bardziej przerażający nich dotychczas. Rudowłosa czuła na plecach ciarki na widok wilkołaka stojącego nad czyimś ciałem. Nawet, gdyby nie wiedziała, że Michael wyszedł przed bogina, próbując go odegnać, nie było jej trudno się domyślić, czyj to lęk.
Niestety, emocje chyba i nad Michaelem wzięły górę, bo jego riddiculus także okazało się fiaskiem. Gwen, nie do końca wiedząc, co ma w tej sytuacji zrobić, wstała na trzęsących się nogach i podeszła do stojącego przed nią Michaela, chwytając go za ramię:
– Michael, bierzmy ją i chodźmy stąd! – Głos Gwen drżał. – Nie będziemy się bawić z boginem! To miała być zabawa, a nie…! Kerstin, słyszysz? Chodź! – Nie puszczając Michaela, wyciągnęła drżącą rękę, aby pochwycić młodszą siostrę Aurora.
Wzięła głęboki oddech, próbując opanować targające nią emocje. Nie miała pojęcia, kto wpadł na tak lekkomyślny pomysł, aby do weselnej zabawy wplątywać bogina, ale w tej sytuacji ta gra naprawdę nie była warta świeczki. Nawet takiej ze szczerego złota.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Pomachał radośnie do lorda Notta Blake'a, czy może raczej pana Blake'a...? Wyglądał w tych szatach tak dostojnie i lordowsko, że trudno było nie brać go za prawdziwego arystokratę. Najwyraźniej szlachectwa nie da się odebrać, bo Isabella była dzisiaj równie piękna, ale ona zawsze była piękna, a pan Blake tylko czasem. Zmartwił się nieco, widząc przy nim pana Wrighta, bo wydawali się naprawdę silną drużyną, podobnie jak Keat i Justine... ale nie zamierzał się poddawać!
-Jesteśmy tutaj chyba drużyną mistrzów transmutacji! - zauważył, rozglądając się po parach. Uśmiechnął się radośnie do Charlie. -Wygramy to, w razie czego zamienimy się w... choć nie, przy tym liskach chyba lepiej pozostać ludźmi. - zaniepokoił się nagle, wyobrażając sobie szczurze mięsko szarpane przez liska. Nie miał też pojęcia, czy lisy polują na koty? Chyba nie, ale co jeśli tak?
Wszelkie obawy prysły jednak, gdy zobaczył wybranego przez Charlie lisa. Nadal oczywiście nie miał zamiaru ryzykować i się przemieniać, ale lis był zbyt słodki, aby bać się go w ludzkiej postaci.
-Wygląda tak mądro! I chyba cię lubi! - zachwycił się Steffen, obserwując jak lisek ociera się o nóżkę Charlie, a potem pozwolił liskowi prowadzić ich do skarbów. Pozostałe pary zniknęły im z oczu, a Steff nadal trajkotał, nie przejmując się tym, że dopiero co zasypał Charlie pytaniami.
-Jak myślisz, co jest do wygrania? Może po butelce ognistej? Lubisz ognistą? - dopytywał, idąc dalej w las. W końcu lisek doprowadził ich do... stosu pudeł i skrzyń.
-Ojej, zanim otworzymy wszystkie po kolei, kolejne pary wykonają już swoje zadania! Może jest tu jakaś wskazówka? Przyjrzymy się im... - zaproponował Steffen, bystro przesuwając wzrokiem po pudłach. Gdzie mógł być skarb, może w jakiejś szkatułce, lub w skrzyni? Naiwnie spodziewał się tutaj żadnych pułapek ani niczego utrudniającego im dalszą grę, ale sama konieczność spędzenia tutaj długich minut nie była zachęcająca.
spostrzegawczość II (+30)
k15 skarb
k20 zadanie
-Jesteśmy tutaj chyba drużyną mistrzów transmutacji! - zauważył, rozglądając się po parach. Uśmiechnął się radośnie do Charlie. -Wygramy to, w razie czego zamienimy się w... choć nie, przy tym liskach chyba lepiej pozostać ludźmi. - zaniepokoił się nagle, wyobrażając sobie szczurze mięsko szarpane przez liska. Nie miał też pojęcia, czy lisy polują na koty? Chyba nie, ale co jeśli tak?
Wszelkie obawy prysły jednak, gdy zobaczył wybranego przez Charlie lisa. Nadal oczywiście nie miał zamiaru ryzykować i się przemieniać, ale lis był zbyt słodki, aby bać się go w ludzkiej postaci.
-Wygląda tak mądro! I chyba cię lubi! - zachwycił się Steffen, obserwując jak lisek ociera się o nóżkę Charlie, a potem pozwolił liskowi prowadzić ich do skarbów. Pozostałe pary zniknęły im z oczu, a Steff nadal trajkotał, nie przejmując się tym, że dopiero co zasypał Charlie pytaniami.
-Jak myślisz, co jest do wygrania? Może po butelce ognistej? Lubisz ognistą? - dopytywał, idąc dalej w las. W końcu lisek doprowadził ich do... stosu pudeł i skrzyń.
-Ojej, zanim otworzymy wszystkie po kolei, kolejne pary wykonają już swoje zadania! Może jest tu jakaś wskazówka? Przyjrzymy się im... - zaproponował Steffen, bystro przesuwając wzrokiem po pudłach. Gdzie mógł być skarb, może w jakiejś szkatułce, lub w skrzyni? Naiwnie spodziewał się tutaj żadnych pułapek ani niczego utrudniającego im dalszą grę, ale sama konieczność spędzenia tutaj długich minut nie była zachęcająca.
spostrzegawczość II (+30)
k15 skarb
k20 zadanie
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 37
--------------------------------
#2 'k15' : 15
--------------------------------
#3 'k20' : 5
#1 'k100' : 37
--------------------------------
#2 'k15' : 15
--------------------------------
#3 'k20' : 5
Choć miała introwertyczną naturę, na dłuższą metę samotność przytłaczała ją i męczyła, zwłaszcza że nadal przeżywała utratę ukochanej siostry i nie znikła ta okropna pustka, którą czuła od dnia jej zaginięcia. Poza tym w głębi duszy marzyła o tym, żeby ktoś ją pokochał, żeby spotkało ją uczucie odwzajemnione i możliwe do zrealizowania. Póki co przeżywała złamane serce i wspinała się na wyżyny nędznych umiejętności aktorskich, żeby ukryć swój stan ducha za przyklejonym do bladej twarzy uśmiechem. Jej miłość kochała inną, jej nie kochał nikt, a przecież nieubłaganie zbliżała się do granicy staropanieństwa. Być może nadmiernie się tym przejmowała, ale cóż, może pierwsze w życiu zawody miłosne miały to do siebie i spotykały nie tylko kochliwe trzpiotki, ale i mądre, poukładane alchemiczki? Kto by pomyślał, że tuż przed rychłym zostaniem starą panną jednak odkryje w sobie iskierki romantycznej natury.
Humor poprawiło jej spotkanie Sue; panna Lovegood wiedziała, jak podnosić innych na duchu, więc dała Charlie trochę radości. Ucieszyło ją też zobaczenie Josepha, Hannah, Bena, a nawet Percivala, do którego się uśmiechnęła, ciesząc się, że się tu pojawił. I miała nadzieję, że był akceptowany. Na nich nie kończyła się lista znajomych twarzy, które widziała w miejscu rozpoczęcia zabawy, co sprawiło, że sama nabrała więcej chęci do udziału w niej.
- Można tak powiedzieć – rzekła cicho, choć nie do końca zgodnie z prawdą, bo odkąd straciła Verę, nic nie było do końca w porządku. Miała depresję i często było jej smutno, ale nie chciała martwić Steffena, poza tym nie byli na tyle blisko, by nabrała ochoty na osobiste zwierzenia. Niemniej jednak uśmiechnęła się, bo jego uśmiech był dość zaraźliwy. Można mu było pozazdrościć tej pogody ducha. – Tak, jest naprawdę pięknie. I dzięki, to miłe z twojej strony, że tak uważasz. Widzę, że ty się zdecydowałeś na dość nietypowe wdzianko – zlustrowała wzrokiem jego szkocką spódniczkę, którą zapewne chciał się wpasować w otoczenie. Zawsze zadziwiało ją to, że choć Macmillanowie od jakiegoś tysiąca lat mieszkali w Kornwalii, nadal kultywowali obyczaje odległych przodków. Podobnie zadziwiało ją to w przypadku Wrightów. Sama jednak czuła się Angielką, mieszkanką Kornwalii i nigdy nie identyfikowała się ze Szkocją. Pozostawało mieć nadzieję, że Steffen i inni ubrali coś pod ten kilt, bo nie chciałaby zobaczyć zbyt wiele, gdyby tak zerwał się mocniejszy wiatr.
- Zobaczymy. Fajnie byłoby wygrać, ale podejrzewam, że rywalizacja będzie wymagająca – zauważyła realistycznie, oceniając wzrokiem inne pary. – Ciekawe co będziemy musieli robić. Brałeś może udział w poszukiwaniu skarbu w Dolinie Godryka? – spytała; może będą musieli robić coś podobnego?
Lis, którego wybrała łypnął na nich ślepiami, w których czaiła się mądrość. Spoglądał na nią zupełnie tak, jakby potrafił zajrzeć przez jej oczy do samej duszy, ale po chwili otarł się o jej łydkę i ruszył do przodu.
- Chodźmy – odezwała się, ciekawa dokąd zaprowadzi ich lis. – Nie mam pojęcia, ale też jestem ciekawa. Niezbyt przepadam za alkoholem, ale wiem, że Macmillanowie wytwarzają naprawdę dobrą ognistą, mój ojciec ją lubi. A ty lubisz?
W końcu nawet taka zabawa była dobrą okazją, by lepiej poznać drugiego Zakonnika, a rozmowa pozwalała jej nie myśleć o złamanym sercu i Anthonym, który zapewne tańczył z Rią i pozostawał nieświadomy jej uczuć.
Przeskakiwała po kępach trawy, choć liczyła się z tym, że może się później wybrudzić. Nie było to jednak coś, z czym nie poradziłoby sobie proste chłoszczyść, zresztą alchemia także była zawodem, gdzie często dotykało się różnych niekoniecznie miłych ingrediencji, a i ich zdobywanie było czasem dość brudzącym zajęciem.
Lis doprowadził ich do niewielkiej polany, gdzie na trawie leżały rozmaite pudełka. Było ich dużo i nie wiadomo, w którym znajdował się skarb, gdyby chcieli otworzyć każde, to rzeczywiście zajęłoby im to zbyt wiele czasu. Zaczęła więc wraz ze Steffenem je oglądać… i wydawało się, że Cattermole po chwili znalazł coś obiecującego.
- Myślisz, że to jest to? – zapytała, przyglądając się pudełku w jego dłoniach.
| Steff wykonał zadanie, więc rzucam tylko k15
Humor poprawiło jej spotkanie Sue; panna Lovegood wiedziała, jak podnosić innych na duchu, więc dała Charlie trochę radości. Ucieszyło ją też zobaczenie Josepha, Hannah, Bena, a nawet Percivala, do którego się uśmiechnęła, ciesząc się, że się tu pojawił. I miała nadzieję, że był akceptowany. Na nich nie kończyła się lista znajomych twarzy, które widziała w miejscu rozpoczęcia zabawy, co sprawiło, że sama nabrała więcej chęci do udziału w niej.
- Można tak powiedzieć – rzekła cicho, choć nie do końca zgodnie z prawdą, bo odkąd straciła Verę, nic nie było do końca w porządku. Miała depresję i często było jej smutno, ale nie chciała martwić Steffena, poza tym nie byli na tyle blisko, by nabrała ochoty na osobiste zwierzenia. Niemniej jednak uśmiechnęła się, bo jego uśmiech był dość zaraźliwy. Można mu było pozazdrościć tej pogody ducha. – Tak, jest naprawdę pięknie. I dzięki, to miłe z twojej strony, że tak uważasz. Widzę, że ty się zdecydowałeś na dość nietypowe wdzianko – zlustrowała wzrokiem jego szkocką spódniczkę, którą zapewne chciał się wpasować w otoczenie. Zawsze zadziwiało ją to, że choć Macmillanowie od jakiegoś tysiąca lat mieszkali w Kornwalii, nadal kultywowali obyczaje odległych przodków. Podobnie zadziwiało ją to w przypadku Wrightów. Sama jednak czuła się Angielką, mieszkanką Kornwalii i nigdy nie identyfikowała się ze Szkocją. Pozostawało mieć nadzieję, że Steffen i inni ubrali coś pod ten kilt, bo nie chciałaby zobaczyć zbyt wiele, gdyby tak zerwał się mocniejszy wiatr.
- Zobaczymy. Fajnie byłoby wygrać, ale podejrzewam, że rywalizacja będzie wymagająca – zauważyła realistycznie, oceniając wzrokiem inne pary. – Ciekawe co będziemy musieli robić. Brałeś może udział w poszukiwaniu skarbu w Dolinie Godryka? – spytała; może będą musieli robić coś podobnego?
Lis, którego wybrała łypnął na nich ślepiami, w których czaiła się mądrość. Spoglądał na nią zupełnie tak, jakby potrafił zajrzeć przez jej oczy do samej duszy, ale po chwili otarł się o jej łydkę i ruszył do przodu.
- Chodźmy – odezwała się, ciekawa dokąd zaprowadzi ich lis. – Nie mam pojęcia, ale też jestem ciekawa. Niezbyt przepadam za alkoholem, ale wiem, że Macmillanowie wytwarzają naprawdę dobrą ognistą, mój ojciec ją lubi. A ty lubisz?
W końcu nawet taka zabawa była dobrą okazją, by lepiej poznać drugiego Zakonnika, a rozmowa pozwalała jej nie myśleć o złamanym sercu i Anthonym, który zapewne tańczył z Rią i pozostawał nieświadomy jej uczuć.
Przeskakiwała po kępach trawy, choć liczyła się z tym, że może się później wybrudzić. Nie było to jednak coś, z czym nie poradziłoby sobie proste chłoszczyść, zresztą alchemia także była zawodem, gdzie często dotykało się różnych niekoniecznie miłych ingrediencji, a i ich zdobywanie było czasem dość brudzącym zajęciem.
Lis doprowadził ich do niewielkiej polany, gdzie na trawie leżały rozmaite pudełka. Było ich dużo i nie wiadomo, w którym znajdował się skarb, gdyby chcieli otworzyć każde, to rzeczywiście zajęłoby im to zbyt wiele czasu. Zaczęła więc wraz ze Steffenem je oglądać… i wydawało się, że Cattermole po chwili znalazł coś obiecującego.
- Myślisz, że to jest to? – zapytała, przyglądając się pudełku w jego dłoniach.
| Steff wykonał zadanie, więc rzucam tylko k15
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
The member 'Charlene Leighton' has done the following action : Rzut kością
'k15' : 7
'k15' : 7
W pobliżu kręciły się same znajome twarze. Miałem ochotę ze wszystkimi się przywitać i faktycznie raz czy dwa machałem komuś z oddali, ale ostatecznie stwierdziłem, że nie dam rady przywitać się z każdym gościem na tym weselu. Ich obecność jednak sprawiała, że czułem się tutaj naprawdę dobrze, choć ten pałac i otaczające go bogactwo mogły na początku trochę przytłaczać.
Zaśmiałem się cicho, kiedy Marcella zwróciła moją uwagę na dzisiejszy strój Keata. Raz w życiu miałem okazję założyć kilt i pamiętam, że byłem mile zaskoczony – wcale nie był tak niewygodny jak mi się z początku wydawało, ale i tak dzisiaj nie zamierzałem znowu go zakładać. Czułem się w nim nieswojo. - Faktycznie! Keat, zgrabne łydki - skomplementowałem go, zdejmując swój nieistniejący kapelusz, kiedy staliśmy nieopodal przy klatkach z liskami.
Nie wtrącałem się w wybór Marcelli, chociaż miałem na oku kilku lisich kandydatów. Akurat na tego, który wybrała, nie zwróciłem uwagi. A szkoda, bo sprawiał wrażenie sympatycznego. - Cześć, lisie - przywitałem się, wahając się czy go pogłaskać, ale skoro już wyciągnąłem rękę to go pogłaskałem. Nie sądziłem, że będzie miał tak miękkie futro. Wydawało mi się, że lisy mają szorstką sierść, ale co ja tam wiedziałem o dzikich zwierzętach. - Wydaje się przyjazny - mógł mnie ugryźć, ale tego nie zrobił. To dobrze o nim wróżyło. Potem zaczął biec do jakiegoś drzewa i zatrzymał się przy nim, merdając swoją lisią kitą. A potem pobiegł dalej w mokradła, czasem zatrzymując się, żeby gapić się na owady. Poczułem z nim pewną nic zrozumienia. Też byłem rozkojarzony.
- Zobacz ile sów! - Zadzieram głowę do góry, a widok stada ptaków przypomina mi na chwilę o Kruczej Wieży. Świetnie, Floreanie, to idealny moment na takie wspomnienia. Mina mi trochę zrzedła, ale szybko doprowadziłem się do porządku. Przecież te ptaki nic nam nie zrobią. Odruchowo wyciągnąłem różdżkę, ale nie poczułem żadnego przepływu magii. - Sprytnie, magia nie działa - westchnąłem, chowając ją z powrotem do specjalnej kieszeni w marynarce. Było tylko jedno rozwiązanie tego problemu. - Sio, ptaszyska! - Powiedziałem donośnie, ale nie chciałem krzyczeć. Zacząłem głośno klaskać, bo z tego co wiedziałem, ptaki bały się takich dźwięków. - Puść to pudełko bo zaraz ten lis się do ciebie dobierze! - Dodałem, przyglądając się sowie jak bohater mugolskiego westernu o dwunastej w samo południe. - Na Merlina, ten lis w ogóle nie jest straszny - pożaliłem się Marcelli, na chwilę wychodząc z roli, ale kiedy odwróciłem się w stronę sowy, znowu przywdziałem minę jej wroga. - Sio, wynocha! - Dodałem dobitnie, machając rękami, ale chyba właśnie tak się odstraszało zwierzęta. Prawda? Hałas, chaos?
k100 na zastraszanie (-40)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zaśmiałem się cicho, kiedy Marcella zwróciła moją uwagę na dzisiejszy strój Keata. Raz w życiu miałem okazję założyć kilt i pamiętam, że byłem mile zaskoczony – wcale nie był tak niewygodny jak mi się z początku wydawało, ale i tak dzisiaj nie zamierzałem znowu go zakładać. Czułem się w nim nieswojo. - Faktycznie! Keat, zgrabne łydki - skomplementowałem go, zdejmując swój nieistniejący kapelusz, kiedy staliśmy nieopodal przy klatkach z liskami.
Nie wtrącałem się w wybór Marcelli, chociaż miałem na oku kilku lisich kandydatów. Akurat na tego, który wybrała, nie zwróciłem uwagi. A szkoda, bo sprawiał wrażenie sympatycznego. - Cześć, lisie - przywitałem się, wahając się czy go pogłaskać, ale skoro już wyciągnąłem rękę to go pogłaskałem. Nie sądziłem, że będzie miał tak miękkie futro. Wydawało mi się, że lisy mają szorstką sierść, ale co ja tam wiedziałem o dzikich zwierzętach. - Wydaje się przyjazny - mógł mnie ugryźć, ale tego nie zrobił. To dobrze o nim wróżyło. Potem zaczął biec do jakiegoś drzewa i zatrzymał się przy nim, merdając swoją lisią kitą. A potem pobiegł dalej w mokradła, czasem zatrzymując się, żeby gapić się na owady. Poczułem z nim pewną nic zrozumienia. Też byłem rozkojarzony.
- Zobacz ile sów! - Zadzieram głowę do góry, a widok stada ptaków przypomina mi na chwilę o Kruczej Wieży. Świetnie, Floreanie, to idealny moment na takie wspomnienia. Mina mi trochę zrzedła, ale szybko doprowadziłem się do porządku. Przecież te ptaki nic nam nie zrobią. Odruchowo wyciągnąłem różdżkę, ale nie poczułem żadnego przepływu magii. - Sprytnie, magia nie działa - westchnąłem, chowając ją z powrotem do specjalnej kieszeni w marynarce. Było tylko jedno rozwiązanie tego problemu. - Sio, ptaszyska! - Powiedziałem donośnie, ale nie chciałem krzyczeć. Zacząłem głośno klaskać, bo z tego co wiedziałem, ptaki bały się takich dźwięków. - Puść to pudełko bo zaraz ten lis się do ciebie dobierze! - Dodałem, przyglądając się sowie jak bohater mugolskiego westernu o dwunastej w samo południe. - Na Merlina, ten lis w ogóle nie jest straszny - pożaliłem się Marcelli, na chwilę wychodząc z roli, ale kiedy odwróciłem się w stronę sowy, znowu przywdziałem minę jej wroga. - Sio, wynocha! - Dodałem dobitnie, machając rękami, ale chyba właśnie tak się odstraszało zwierzęta. Prawda? Hałas, chaos?
k100 na zastraszanie (-40)
[bylobrzydkobedzieladnie]
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Ostatnio zmieniony przez Florean Fortescue dnia 03.05.20 23:51, w całości zmieniany 2 razy
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Florean Fortescue' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 96
--------------------------------
#2 'k15' : 9
--------------------------------
#3 'k20' : 13
#1 'k100' : 96
--------------------------------
#2 'k15' : 9
--------------------------------
#3 'k20' : 13
Zwiewne dygnięcie podziękowało za zgrabny komplement, a ważki rozsypały wokół jeszcze trochę magicznego pyłku, osiadającego już powoli na ramionach Bertiego. Pewnie zdążył się już przyzwyczaić do tego gestu, bardzo typowego dla panny Lovegood, która często odwzorowywała ruchem uczucia. Na szczęście pląsy nie zdradzały, jakiego zjawiskowego młynka wywinęło jej serce na widok zadziornego uśmiechu - musiałaby chyba zrobić kilka salt i piruetów. Zamiast tego lekko oddała swoją dłoń do eleganckiego przywitania; rumieńce mimowolnie wypłynęły na twarz, ale przy promiennym uśmiechu i tak zdawały się ginąć. Wcale nie miała ochoty wyciągać dłoni z palców Botta, ale zrobiła to, ponaglana wyrzutami sumienia.
- Dobrze się składa! Też już powiedziałam Josephowi, że bez skarbu nie wracam - przyznała się bez bicia. Co prawda na pewno wróci, nawet jeśli będzie musiała zerwać po drodze jakąś piękną konwalię, którą mogłaby nazwać największym skarbem okolic. Na pewno zastąpiłaby ten prawdziwy skarb w razie porażki, jednak w obecnej chwili nawet nie dopuszczała przegranej do rozumu. Nie i już. Gorzej, że ich lisek nie podzielał entuzjazmu...
Prowadzącemu kiwnęła głową, zdeterminowana żeby wypytać Rię o szczegóły, tak na wszelki wypadek - choć mężczyzna zdołał ją uspokoić i już nie przejmowała się przesadnie o godne życie tych pięknych lisków. Wybranego zaczęła głaskać, poważnie zastanawiając się, czy może nie powinna wziąć go na ręce i zdać się na instynkt w poszukiwaniu ukrytych skarbów, ale pan czarodziej postanowił trochę zwierzę pogonić.
- Armand - stwierdziła szybko, zerkając na Bertiego. Lis miał być lisem Armandem. Snuli się za nim w tempie bardziej żółwio-ślimaczym niż lisim, ale jednak GDZIEŚ ich prowadził. - Myślisz, że szuka jakiegoś wygodnego miejsca do spania? - zapytała cicho przyjaciela, mając nadzieję, że zwierzę nie słyszy, choć wiedziała o nich wystarczająco wiele - na pewno słyszał znacznie więcej niż oni. Prawdopodobnie do jego uszu dotarły też dźwięki gigantycznej cebuli, dlatego właśnie na nią trafiki.
- Ooooooooowwwwwwww, jaka waleczna cebulka! - zachwyciła się, widząc gotową do walki, gigantyczną kulkę. - Myślisz, że jest rycerzem? Albo rycerką. Widzę skarb - zwróciła uwagę, starając się trzymać blisko lisa, który chyba nie był zachwycony ich nowym towarzystwem. Sue wolałaby raczej zmniejszyć warzywo i schować je do kieszeni w nadziei, że później znajdą jeszcze marchewkę i ziemniaka do kompletu, ale chyba nie mogła tego zrobić. - Incendio - spróbowała, celując w cebulę, nieprzekonana do własnych umiejętności, ale w końcu Bertiemu kiedyś udało się ją trochę nauczyć. Musieli dostać się do tego skarbu!
| k100 na Incendio; +5 od liska
- Dobrze się składa! Też już powiedziałam Josephowi, że bez skarbu nie wracam - przyznała się bez bicia. Co prawda na pewno wróci, nawet jeśli będzie musiała zerwać po drodze jakąś piękną konwalię, którą mogłaby nazwać największym skarbem okolic. Na pewno zastąpiłaby ten prawdziwy skarb w razie porażki, jednak w obecnej chwili nawet nie dopuszczała przegranej do rozumu. Nie i już. Gorzej, że ich lisek nie podzielał entuzjazmu...
Prowadzącemu kiwnęła głową, zdeterminowana żeby wypytać Rię o szczegóły, tak na wszelki wypadek - choć mężczyzna zdołał ją uspokoić i już nie przejmowała się przesadnie o godne życie tych pięknych lisków. Wybranego zaczęła głaskać, poważnie zastanawiając się, czy może nie powinna wziąć go na ręce i zdać się na instynkt w poszukiwaniu ukrytych skarbów, ale pan czarodziej postanowił trochę zwierzę pogonić.
- Armand - stwierdziła szybko, zerkając na Bertiego. Lis miał być lisem Armandem. Snuli się za nim w tempie bardziej żółwio-ślimaczym niż lisim, ale jednak GDZIEŚ ich prowadził. - Myślisz, że szuka jakiegoś wygodnego miejsca do spania? - zapytała cicho przyjaciela, mając nadzieję, że zwierzę nie słyszy, choć wiedziała o nich wystarczająco wiele - na pewno słyszał znacznie więcej niż oni. Prawdopodobnie do jego uszu dotarły też dźwięki gigantycznej cebuli, dlatego właśnie na nią trafiki.
- Ooooooooowwwwwwww, jaka waleczna cebulka! - zachwyciła się, widząc gotową do walki, gigantyczną kulkę. - Myślisz, że jest rycerzem? Albo rycerką. Widzę skarb - zwróciła uwagę, starając się trzymać blisko lisa, który chyba nie był zachwycony ich nowym towarzystwem. Sue wolałaby raczej zmniejszyć warzywo i schować je do kieszeni w nadziei, że później znajdą jeszcze marchewkę i ziemniaka do kompletu, ale chyba nie mogła tego zrobić. - Incendio - spróbowała, celując w cebulę, nieprzekonana do własnych umiejętności, ale w końcu Bertiemu kiedyś udało się ją trochę nauczyć. Musieli dostać się do tego skarbu!
| k100 na Incendio; +5 od liska
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
The member 'Susanne Lovegood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 50
--------------------------------
#2 'k15' : 1
--------------------------------
#3 'k20' : 20
#1 'k100' : 50
--------------------------------
#2 'k15' : 1
--------------------------------
#3 'k20' : 20
Na widok Steffa chwycił sukienkę i dygnął, kłaniając się przed przyjacielem tak, jakby na salonach bywał... nigdy; rozejrzał się dyskretnie, licząc na to, że nikt więcej tego nie zauważył, i ostatni raz zerknął na to, jak Cattermole prezentuje się w skołowanym przez Burroughsa kilcie. Lawirując w tłumie zatrzymali się na chwilę przy rodzeństwie Tonks. - Miło poznać - właściwie tyle tyle zdążył powiedzieć do siostry Just, po czym posłał Kerstin przepraszający uśmiech, gdy ruszyli dalej, by wybrać swojego lisiego towarzysza. Do Gwen pomachał na odchodne, nie dopowiadając, w jaki sposób przypadkiem się poznali.
Marcelli posłał oczko, a Florkowi buziaka, niby przypadkiem podnosząc drugą ręką materiał kiltu tak, by zaprezentować mu nieco więcej łydki. Mijając Beara uścisnął mu dłoń, wspominając coś o tym, że musi mu koniecznie pokazać, jak się pije na szkockim weselu. Bear Keatowi, nie na odwrót. Dużo znajomych twarzy migało mu w tłumie, a uśmiech nie schodził z jego ust. Chciał się dzisiaj dobrze bawić i zapowiadało się na to, że ten jeden dzień będzie cudownie normalny.
Parsknął śmiechem, słysząc definicję szabli. - Myślę, że pan młody mógłby mieć inne zdanie na temat tego fikuśnego n... o co chodzi temu typowi? Czemu się na nas tak lampi? - brakowało tylko, żeby wskazał palcem na mężczyznę łypiącego na niego złowieszczo; powiedział to patrząc się wprost na niego, a mięśnie karku napięły się nieznacznie. Nie zamierzał pierwszy odwracać wzroku, wpatrywał się w niego jeszcze przez chwilę, zanim Just wspomniała coś o jakiejś poważnej rozmowie. Pierwsza myśl - coś pewnie zawalił. Musiał coś zawalić, bo o co innego mogłoby chodzić? - To nie może poczekać do po weselu? Chyba że to naprawdę ważne, ale... moment, zobacz, jaki jest piękny ten maluch - autentycznie, zakochał się od pierwszego wejrzenia, ruda kulka była prześliczna. - Myślisz, że dam radę przemycić go pod kiltem? - to nie był do końca żart, w sumie i tak nie miał nic pod tym kiltem poza tym, czym obdarzyła go natura, więc miejsca było sporo. Ruszył w ślad za ich towarzyszem, przypatrując się jego kicie. - Jak go nazwiemy, to już nie uwolnię się od tej myśli, lepiej go nie nazywajmy, dobra? Chociaż z drugiej strony... Kit... no wiesz, od kity, kit Keata, brzmi dobrze, nie? - niech spróbuje powiedzieć, że nie! - Ale dobra, zamykam się już, co cię dręczy? Pierwsza godzina sesji terapeutycznej jest za darmo, polecam się na przyszłość - kątem zerknął na Tonks, zastanawiając się, jak sobie poradzi w sukience, skoro to dla niej też - tak jak dla niego - coś na kształt debiutu, a przyjdzie im się zmierzyć z mokradłami, więc może być zabawnie w tych wdziankach. Zaoferował jej swoje ramię, tak asekuracyjnie - jak mieli się wywalać, to razem!
Mniej radośnie zrobiło się, kiedy dostrzegł w końcu to, z czym przyszło im się zmierzyć. Ekscytacja zmieszała się z goryczą, kiedy zdał sobie sprawę z tego, dlaczego w ogóle jest w stanie po raz pierwszy w życiu zobaczyć testrale. Piękne, dumne, mroczne testrale, te, które podążać miały za śmiercią.
- Widzisz je... od dawna? - z jakiegoś powodu był pewien, że Tonks też przyszło już obserwować czyjeś ostatnie chwile, być może nawet osoby, z którą była w jakimś stopniu związana emocjonalnie; on widział tylko bezimienne, wiotkie, kobiece ciało, załamujące się w zderzeniu z avadą.
Sięgnął po jedną z mioteł, chcąc czym prędzej znaleźć się pomiędzy skrzydlatą parą, absolutnie zachwycony tym, jak nietoperze skrzydła walczą z wiatrem; chciał zgarnąć pudełeczko i jednocześnie skorzystać z okazji, by spojrzeć się stworzeniom w oczy, które miały być wyjątkowe - puste, całe białe, przeszywające na wskroś.
latanie na miotle (I)
Marcelli posłał oczko, a Florkowi buziaka, niby przypadkiem podnosząc drugą ręką materiał kiltu tak, by zaprezentować mu nieco więcej łydki. Mijając Beara uścisnął mu dłoń, wspominając coś o tym, że musi mu koniecznie pokazać, jak się pije na szkockim weselu. Bear Keatowi, nie na odwrót. Dużo znajomych twarzy migało mu w tłumie, a uśmiech nie schodził z jego ust. Chciał się dzisiaj dobrze bawić i zapowiadało się na to, że ten jeden dzień będzie cudownie normalny.
Parsknął śmiechem, słysząc definicję szabli. - Myślę, że pan młody mógłby mieć inne zdanie na temat tego fikuśnego n... o co chodzi temu typowi? Czemu się na nas tak lampi? - brakowało tylko, żeby wskazał palcem na mężczyznę łypiącego na niego złowieszczo; powiedział to patrząc się wprost na niego, a mięśnie karku napięły się nieznacznie. Nie zamierzał pierwszy odwracać wzroku, wpatrywał się w niego jeszcze przez chwilę, zanim Just wspomniała coś o jakiejś poważnej rozmowie. Pierwsza myśl - coś pewnie zawalił. Musiał coś zawalić, bo o co innego mogłoby chodzić? - To nie może poczekać do po weselu? Chyba że to naprawdę ważne, ale... moment, zobacz, jaki jest piękny ten maluch - autentycznie, zakochał się od pierwszego wejrzenia, ruda kulka była prześliczna. - Myślisz, że dam radę przemycić go pod kiltem? - to nie był do końca żart, w sumie i tak nie miał nic pod tym kiltem poza tym, czym obdarzyła go natura, więc miejsca było sporo. Ruszył w ślad za ich towarzyszem, przypatrując się jego kicie. - Jak go nazwiemy, to już nie uwolnię się od tej myśli, lepiej go nie nazywajmy, dobra? Chociaż z drugiej strony... Kit... no wiesz, od kity, kit Keata, brzmi dobrze, nie? - niech spróbuje powiedzieć, że nie! - Ale dobra, zamykam się już, co cię dręczy? Pierwsza godzina sesji terapeutycznej jest za darmo, polecam się na przyszłość - kątem zerknął na Tonks, zastanawiając się, jak sobie poradzi w sukience, skoro to dla niej też - tak jak dla niego - coś na kształt debiutu, a przyjdzie im się zmierzyć z mokradłami, więc może być zabawnie w tych wdziankach. Zaoferował jej swoje ramię, tak asekuracyjnie - jak mieli się wywalać, to razem!
Mniej radośnie zrobiło się, kiedy dostrzegł w końcu to, z czym przyszło im się zmierzyć. Ekscytacja zmieszała się z goryczą, kiedy zdał sobie sprawę z tego, dlaczego w ogóle jest w stanie po raz pierwszy w życiu zobaczyć testrale. Piękne, dumne, mroczne testrale, te, które podążać miały za śmiercią.
- Widzisz je... od dawna? - z jakiegoś powodu był pewien, że Tonks też przyszło już obserwować czyjeś ostatnie chwile, być może nawet osoby, z którą była w jakimś stopniu związana emocjonalnie; on widział tylko bezimienne, wiotkie, kobiece ciało, załamujące się w zderzeniu z avadą.
Sięgnął po jedną z mioteł, chcąc czym prędzej znaleźć się pomiędzy skrzydlatą parą, absolutnie zachwycony tym, jak nietoperze skrzydła walczą z wiatrem; chciał zgarnąć pudełeczko i jednocześnie skorzystać z okazji, by spojrzeć się stworzeniom w oczy, które miały być wyjątkowe - puste, całe białe, przeszywające na wskroś.
latanie na miotle (I)
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 75
--------------------------------
#2 'k15' : 12
#1 'k100' : 75
--------------------------------
#2 'k15' : 12
Zadowolony był widząc, że i jego towarzyszce dopisuje wspaniały humor, bo toć to jasne, że ten niekłamany entuzjazm doprowadzi ich do zwycięstwa. Uśmiechał się więc szeroko i zaraz pokiwał głową, bo nic dodać nic ująć, po prostu muszą wygrać.
I ich entuzjazm najwidoczniej musi starczyć też za liska. Uniósł brew patrząc na leniucha jaki im się trafił. Nie obrażał go jednak w żaden sposób, bo Bertie zawsze szanował sen i uważał, że w gromadzeniu energii nie ma absolutnie niczego złego. W sumie to ta ospałość sprawiała, że nawet Bott z nim zaczął sympatyzować, choć w tej chwili miał nadzieję, że uda im się trochę zarazić Armanda entuzjazmem.
- To imię z jakiejś książki? - spytał, bo z czymś mu się kojarzyło i wydawało mu się, że z czegoś całkiem popularnego, ale nie był pewien. Pewnie zaraz się okaże, że tak nazywał się poprzedni król i będzie głupio, ale co tam, pytania są kluczem żeby być mądrym człowiekiem. Podobno.
- Możliwe. - przyznał, patrząc za ich liskiem. - Może miał ciężką noc. Może ma małe dziecko które go budziło. Albo problemy z żoną. Albo kończy mu się czas i musiał szybko skończyć coś do pracy. - zaczął zaraz wyjaśniać ospałość ich lisa.
- Albo taki ma styl i udaje, że ma konkurencję gdzieś, żeby zmylić inne lisy, a nam zrobić niespodziankę i zaraz wyskoczy na coś super. - ciągnął swoje teorie na temat lisiego świata, kiedy najpierw wyczuł jakiś dziwny ruch, potem go usłyszał, a na koniec przed ich oczami zjawiła się olbrzymia cebula.
Na twarzy Bertiego pojawiło się najpierw zdziwienie, potem rozbawienie.
- Myślisz, że jak MacMillan chce jajecznicę na cebulce to najpierw musi się z takim okazem boksoać? - spytał całkowicie poważnie, bo to w sumie wydawało mu się realne. Sue z resztą zaraz lekko podgrillowała. Musiał na moment przypomnieć sobie, jak rozłożyła go na łopatki jego własną dziedziną, niby nie tak dawno, a jednak dawno temu. Uśmiechnął się pod nosem, także dostrzegając ich cel.
- Idealnie! Stałaś się dzisiejszym mistrzem uroków. - puścił jej oczko, kierując się (nadal ostrożnie) ku skarbowi.
I ich entuzjazm najwidoczniej musi starczyć też za liska. Uniósł brew patrząc na leniucha jaki im się trafił. Nie obrażał go jednak w żaden sposób, bo Bertie zawsze szanował sen i uważał, że w gromadzeniu energii nie ma absolutnie niczego złego. W sumie to ta ospałość sprawiała, że nawet Bott z nim zaczął sympatyzować, choć w tej chwili miał nadzieję, że uda im się trochę zarazić Armanda entuzjazmem.
- To imię z jakiejś książki? - spytał, bo z czymś mu się kojarzyło i wydawało mu się, że z czegoś całkiem popularnego, ale nie był pewien. Pewnie zaraz się okaże, że tak nazywał się poprzedni król i będzie głupio, ale co tam, pytania są kluczem żeby być mądrym człowiekiem. Podobno.
- Możliwe. - przyznał, patrząc za ich liskiem. - Może miał ciężką noc. Może ma małe dziecko które go budziło. Albo problemy z żoną. Albo kończy mu się czas i musiał szybko skończyć coś do pracy. - zaczął zaraz wyjaśniać ospałość ich lisa.
- Albo taki ma styl i udaje, że ma konkurencję gdzieś, żeby zmylić inne lisy, a nam zrobić niespodziankę i zaraz wyskoczy na coś super. - ciągnął swoje teorie na temat lisiego świata, kiedy najpierw wyczuł jakiś dziwny ruch, potem go usłyszał, a na koniec przed ich oczami zjawiła się olbrzymia cebula.
Na twarzy Bertiego pojawiło się najpierw zdziwienie, potem rozbawienie.
- Myślisz, że jak MacMillan chce jajecznicę na cebulce to najpierw musi się z takim okazem boksoać? - spytał całkowicie poważnie, bo to w sumie wydawało mu się realne. Sue z resztą zaraz lekko podgrillowała. Musiał na moment przypomnieć sobie, jak rozłożyła go na łopatki jego własną dziedziną, niby nie tak dawno, a jednak dawno temu. Uśmiechnął się pod nosem, także dostrzegając ich cel.
- Idealnie! Stałaś się dzisiejszym mistrzem uroków. - puścił jej oczko, kierując się (nadal ostrożnie) ku skarbowi.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Bertie Bott' has done the following action : Rzut kością
'k15' : 3
'k15' : 3
Krótki piruet panny Macmillan wygiął usta Kostka jeszcze odrobinę bardziej ku górze. Przez kilka kolejnych chwil czas jakby zwolnił – może dlatego, że i oni przestali stawiać kroki tak spiesznie, na moment w spokoju podążając ku mokradłom.
– Porozmawiam z nim najpoważniej na świecie – odparł, ale jego twarz zdradzała, że nie tylko panna Macmillan stroiła sobie teraz żarty.
Atmosfera była przyjemnie lekka, pozbawiona napięć, które chyba wyładowały całą swoją energię przy ich poprzednim spotkaniu. Dobrze się stało, że wyrzucił z siebie co potrzebował – jednocześnie zrozumiał też w końcu, że jeżeli Virginia nie pojawiła się na wernisażu to miała po temu dobry powód. Nie zamierzał już do tego wracać, kierując się prośbą lady Macmillan z tamtego kwietniowego dnia. Wybaczyli sobie wszystko – taką miał przynajmniej nadzieję – i mogli bez przeszkód żartować i przekomarzać się nad znikaczami i nieśmiałkami.
– Dziękuję, lecz muszę przyznać, że Twój przydział też jest niezwykle trafny, nawet chyba bardziej niż mój – uśmiechnął się i zerknął na furkoczącego na czapeczce ptaszka, który momentami latał tak prędko, że rozmywał się w żółtą, niewyraźną smugę. Kątem oka złapał jeszcze Susanne w towarzystwie Bertiego oraz Percivala, toteż całą trójkę obdarzył ciepłym uśmiechem i powitalnym skinięciem głową. Później jednak zasłuchał się w objaśnieniu zasad i wyborze lisa, który był dość... cóż, szanował swój czas i nigdzie nie zamierzał się spieszyć. Ollivander to całkowicie akceptował – każdy mógł mieć swoje humory i preferencje, także lisy. Nie zamierzał więc go popędzać, uśmiechając się tylko do Gin. – Daj mu chwilę, chyba przeszkodziliśmy mu w drzemce – rzucił, starając się odciągnąć swoją towarzyszkę od patrzenia na negatywne aspekty tej sytuacji. Sam Constantine nie był tu po to, żeby wygrać, jednak dla panny Macmillan zamierzał dać z siebie wszystko. Kiedy więc lisek ruszył przed siebie niespiesznym krokiem ruszył w jego ślady, powstrzymując się jednak przez rozbawionymi komentarzami na temat zniecierpliwienia Virginii. Zresztą zaraz panna Macmillan odzyskała rezon i zaczęła tłumaczyć leśnemu lordowi, jak bezpiecznie poruszać się po bagnach, ten zaś słuchał ją z niezwykłą uwagą, starannie zapamiętując przekazywane informacje. Wszystko to miało w jego głowie taką złotawą otoczkę, jakby łunę wznoszącą się nad krawędziami rzeczywistości: odgłosy mokradeł był magiczne, o gąbczastej konsystencji, czasem zaskakujące nagłym srebrzystym chlupotem.
Dotarli w końcu pod drzewo, a Constantine zadarł głowę do góry. – Też nie znam się na runach, mogę za to powiedzieć, że mamy przed sobą bardzo stary jesion – oznajmił jak gdyby nigdy nic, po czym ruszył za Virginią i lisem. Przejął smycz i patrzył, jak czarownica skacze z kamienia na kamień, Kiedy powietrze przedarł donośny pisk, uniósł ręce do uszu. Na Merlina! To była okropna, okropnie jasna biel. Zacisnął zęby i przeczekał, jednak jeszcze przez chwilę dzwoniło mu w uszach. – Ja spróbuję – powiedział, oddając znów liska w dłonie panny Macmilan, po czym w trochę mniej taneczny i zdecydowanie bardziej asekuracyjny sposób zaczął przechodzić z kamienia na kamień, starając się zrobić to inaczej niż Gin.
| rzucam na zadanie, -40 za brak biegłości run; rzucam też na skarb (+0 z lisa) i na kolejne zadanie
– Porozmawiam z nim najpoważniej na świecie – odparł, ale jego twarz zdradzała, że nie tylko panna Macmillan stroiła sobie teraz żarty.
Atmosfera była przyjemnie lekka, pozbawiona napięć, które chyba wyładowały całą swoją energię przy ich poprzednim spotkaniu. Dobrze się stało, że wyrzucił z siebie co potrzebował – jednocześnie zrozumiał też w końcu, że jeżeli Virginia nie pojawiła się na wernisażu to miała po temu dobry powód. Nie zamierzał już do tego wracać, kierując się prośbą lady Macmillan z tamtego kwietniowego dnia. Wybaczyli sobie wszystko – taką miał przynajmniej nadzieję – i mogli bez przeszkód żartować i przekomarzać się nad znikaczami i nieśmiałkami.
– Dziękuję, lecz muszę przyznać, że Twój przydział też jest niezwykle trafny, nawet chyba bardziej niż mój – uśmiechnął się i zerknął na furkoczącego na czapeczce ptaszka, który momentami latał tak prędko, że rozmywał się w żółtą, niewyraźną smugę. Kątem oka złapał jeszcze Susanne w towarzystwie Bertiego oraz Percivala, toteż całą trójkę obdarzył ciepłym uśmiechem i powitalnym skinięciem głową. Później jednak zasłuchał się w objaśnieniu zasad i wyborze lisa, który był dość... cóż, szanował swój czas i nigdzie nie zamierzał się spieszyć. Ollivander to całkowicie akceptował – każdy mógł mieć swoje humory i preferencje, także lisy. Nie zamierzał więc go popędzać, uśmiechając się tylko do Gin. – Daj mu chwilę, chyba przeszkodziliśmy mu w drzemce – rzucił, starając się odciągnąć swoją towarzyszkę od patrzenia na negatywne aspekty tej sytuacji. Sam Constantine nie był tu po to, żeby wygrać, jednak dla panny Macmillan zamierzał dać z siebie wszystko. Kiedy więc lisek ruszył przed siebie niespiesznym krokiem ruszył w jego ślady, powstrzymując się jednak przez rozbawionymi komentarzami na temat zniecierpliwienia Virginii. Zresztą zaraz panna Macmillan odzyskała rezon i zaczęła tłumaczyć leśnemu lordowi, jak bezpiecznie poruszać się po bagnach, ten zaś słuchał ją z niezwykłą uwagą, starannie zapamiętując przekazywane informacje. Wszystko to miało w jego głowie taką złotawą otoczkę, jakby łunę wznoszącą się nad krawędziami rzeczywistości: odgłosy mokradeł był magiczne, o gąbczastej konsystencji, czasem zaskakujące nagłym srebrzystym chlupotem.
Dotarli w końcu pod drzewo, a Constantine zadarł głowę do góry. – Też nie znam się na runach, mogę za to powiedzieć, że mamy przed sobą bardzo stary jesion – oznajmił jak gdyby nigdy nic, po czym ruszył za Virginią i lisem. Przejął smycz i patrzył, jak czarownica skacze z kamienia na kamień, Kiedy powietrze przedarł donośny pisk, uniósł ręce do uszu. Na Merlina! To była okropna, okropnie jasna biel. Zacisnął zęby i przeczekał, jednak jeszcze przez chwilę dzwoniło mu w uszach. – Ja spróbuję – powiedział, oddając znów liska w dłonie panny Macmilan, po czym w trochę mniej taneczny i zdecydowanie bardziej asekuracyjny sposób zaczął przechodzić z kamienia na kamień, starając się zrobić to inaczej niż Gin.
| rzucam na zadanie, -40 za brak biegłości run; rzucam też na skarb (+0 z lisa) i na kolejne zadanie
speak to me in colours
Constantine Ollivander
Zawód : malarz, ilustrator, projektant różdżek
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
biegł zanosząc się łkaniem
uszy bolały go z zimna
biegł boso w piżamie
zając ścigany przez wilka
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mokradło
Szybka odpowiedź