Hotel Transylvania
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Hotel Transylvania
Raz do roku, dokładnie o zachodzie słońca 31. października na obrzeżach Londynu pojawiało się ukryte przed wzrokiem mugoli stare zamczysko, znane wszystkim czarodziejom jako Hotel Transylvania. Pojawiał się znikąd i znikał, kiedy tylko nadchodził świt. Nikt nie miał pojęcia dlaczego tak się działo, jednak wszyscy doskonale wiedzieli, co pojawienie się zamku oznaczało. Wraz z wybiciem północy śmiałkowie mogli zmierzyć się z kryjącymi się wewnątrz potwornej budowli tajemnicami, wyzwaniami tak przerażającymi, że tylko najodważniejsi - lub ci najbardziej ciekawscy - decydowali się na przekroczenie progu warowni. Na tych, którzy pokonali upiorne pokoje czekała nagroda - jednak co roku we wnętrzu czaiło się coś innego, nigdy nie wiadomo było, czego można się po starym zamczysku spodziewać. Podobno ci, którzy nie wydostali się ze środka zostawali uwięzieni w murach na zawsze, stając się straszącymi w zamku duchami - trzeba było więc zdążyć uciec z objęć wilgotnych murów przed pierwszym pianiem koguta.
Zasada była tylko jedna: nie używać magii.
To jak - wchodzisz, czy się boisz?
Zasada była tylko jedna: nie używać magii.
To jak - wchodzisz, czy się boisz?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 16.07.19 20:20, w całości zmieniany 3 razy
Jakie diabelskie rośliny mogłyby zachowywać się w ten sposób? Gwen nie miała pojęcia, ale była przekonana, że kimkolwiek był ich stwórca na pewno musiał być potworem. Nie ważne, czy był Bogiem, czy szalonym botanikiem. Miała wrażenie, że za chwilę zemdleje: ścisk, w jakim się znalazła, utrudniał jej oddychanie i przed oczami rudowłosej zaczęły pojawiać się mroczki. Powoli odpływała w mrok, przekonana, że to już koniec, niezdatna do jakiejkolwiek próby ucieczki…
I nagle poczuła, jak uderza o posadzkę. Nagły upadek sprawił, że z jej gardła wydostało się głośne „ała”, a Gwen nagle otrzeźwiała, choć czuła, że dokucza jej gardło. Owinięte wokół szyi pnącza nie tylko zostawiły czerwony ślad, ale też źle wpłynęły na struny głosowe malarki.
Wstała, rozglądając się. Znalazła wzrokiem Bojczuka. Jemu chyba też nic nie było. Johnatan wyglądał na całego i zdrowego, może tylko nieco poturbowanego.
Pokręciła odruchowo głową, słysząc pytanie chłopaka, ale już po chwili i do niej dotarły dźwięki. Co to było? Chwilę później muzyka stała się głośniejsza, w pomieszczeniu pojawiły się kościotrupy, a wszystko zaczęło wiroooować wokół, przyprawiając Gwen o zawrotu głowy. Wciąż nie doszła jeszcze do siebie po przygodzie z pnączami, a tu tyle kolorów, tyle dźwięków…
Nie do końca wiedziała kiedy kościotrupy porwały ją do tańca, a jej ciało zostało zmuszone dziwną siłą do poruszania się w rytm muzyki. Na całe szczęście Johny złapał ją, nie pozwalając im się rozdzielić. Ona sama nie miałaby do tego głowy. Była zbyt zdezorientowana i przestraszona.
– Johny, drzwi, chodźmy… do tych drzwi – powiedziała cichym, niepewnym tonem, próbując zmierzać z Bojczukiem właśnie w tamtą stronę. Nie było to jednak proste. Gwen co prawda znała podstawy tańca, ale magia w pomieszczeniu była dość silna, a dziewczyna zmęczona po całym pracowitym dniu i nocy pełnej przygód, których w gruncie rzeczy wcale nie chciała. Naprawdę wolałaby spędzić Noc Duchów nawet samotnie, byleby w spokoju i bez tych wszystkich, absolutnie przerażających sytuacji.
| Taniec balowy I
I nagle poczuła, jak uderza o posadzkę. Nagły upadek sprawił, że z jej gardła wydostało się głośne „ała”, a Gwen nagle otrzeźwiała, choć czuła, że dokucza jej gardło. Owinięte wokół szyi pnącza nie tylko zostawiły czerwony ślad, ale też źle wpłynęły na struny głosowe malarki.
Wstała, rozglądając się. Znalazła wzrokiem Bojczuka. Jemu chyba też nic nie było. Johnatan wyglądał na całego i zdrowego, może tylko nieco poturbowanego.
Pokręciła odruchowo głową, słysząc pytanie chłopaka, ale już po chwili i do niej dotarły dźwięki. Co to było? Chwilę później muzyka stała się głośniejsza, w pomieszczeniu pojawiły się kościotrupy, a wszystko zaczęło wiroooować wokół, przyprawiając Gwen o zawrotu głowy. Wciąż nie doszła jeszcze do siebie po przygodzie z pnączami, a tu tyle kolorów, tyle dźwięków…
Nie do końca wiedziała kiedy kościotrupy porwały ją do tańca, a jej ciało zostało zmuszone dziwną siłą do poruszania się w rytm muzyki. Na całe szczęście Johny złapał ją, nie pozwalając im się rozdzielić. Ona sama nie miałaby do tego głowy. Była zbyt zdezorientowana i przestraszona.
– Johny, drzwi, chodźmy… do tych drzwi – powiedziała cichym, niepewnym tonem, próbując zmierzać z Bojczukiem właśnie w tamtą stronę. Nie było to jednak proste. Gwen co prawda znała podstawy tańca, ale magia w pomieszczeniu była dość silna, a dziewczyna zmęczona po całym pracowitym dniu i nocy pełnej przygód, których w gruncie rzeczy wcale nie chciała. Naprawdę wolałaby spędzić Noc Duchów nawet samotnie, byleby w spokoju i bez tych wszystkich, absolutnie przerażających sytuacji.
| Taniec balowy I
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Ledwie dotknęła stopą pali, gdy runa pod nią zapaliła się. Teraz przeklinała w duchu, że odpuściła sobie ten przedmiot podczas edukacji w Hogwarcie, jednak czasu na zastanawianie się nad tym było naprawdę niewiele, po chwilę później wylądowała w wodzie i nawet fakt, że potrafiła pływać niewiele tutaj pomógł. Rzeka porwała ją niczym tornado, niemal rzucając nią na wszystkie strony. I bała się, nie mogąc oddychać, a z pewnością bałaby się jeszcze bardziej, gdyby zupełnie nie była za pan brat z wodą. Zamknęła oczy, wstrzymując powietrze na chwilę zdecydowanie zbyt długą, by nie zmroziła jej krwi w żyłach. W dodatku woda również nie była cieplutka. Dostała gęsiej skórki, a mięśnie nieco zesztywniały.
Wygrzebała się na brzeg, gdy woda wyrzuciła ją na płytszej, piaszczystej części brzegu. Oparła się dłońmi o grunt, ciesząc się niesamowicie, że tutaj był. Widziała już wszystkie sceny ze swojego życia przed oczami przez dłuższą chwilę. Odkaszlnęła i wypluła wodę, która nagromadziła się w jej ustach, pewnie pełną rybich sików. W końcu zaczerpnęła głęboki, przyjemny oddech powietrza. Nadal oddychała, a to znaczy, że jest dobrze, prawda? Wstała w końcu na równe nogi, zauważając, że nadal ma w sobie dość siły, by się unieść. Szybko przebiegła znów w stronę towarzysza, a gdy spojrzała mu ponownie w oczy... Udawała, że wszystko jest w porządku, choć zdecydowanie nie było. Włosy przylgnęły jej do twarzy i przybrały ciemniejszy, bardziej kasztanowy kolor od wody, która również spływała po całym ubraniu kobiety. - Idziemy? - Rzuciła jak gdyby nigdy nic, pozwalając, by mogli w końcu przejść przez kolejne drzwi.
Sądziła, że ponownie będą w środku, o jak bardzo się pomyliła, gdy leśne powietrze uderzyło ją w twarz. Pachniało igliwiem, to był zdecydowanie przyjemny zapach. Ruszyła przodem, zupełnie jakby nie nauczyła się niczego. Po prostu zdawała sobie sprawę, że nie mają jak wrócić - droga więc była jedna.
Atak nadszedł szybciej niż się spodziewała. Oplotła ją jakaś roślina, zaczynając od obu nóg, a kończąc na gardle, na którym coraz mocniej zaciskała swoje pnącza niczym szpony. Z paniką łapała ostatnie oddechy, odruchowo łapiąc za to, co próbowało ją spętać. Próbowała spojrzeć w dół, skąd te rośliny w ogóle się pojawiły i jak wyglądają grubsze pnącza.
| zielarstwo - 0 (-40), spostrzegawczość - II (+30)
Wygrzebała się na brzeg, gdy woda wyrzuciła ją na płytszej, piaszczystej części brzegu. Oparła się dłońmi o grunt, ciesząc się niesamowicie, że tutaj był. Widziała już wszystkie sceny ze swojego życia przed oczami przez dłuższą chwilę. Odkaszlnęła i wypluła wodę, która nagromadziła się w jej ustach, pewnie pełną rybich sików. W końcu zaczerpnęła głęboki, przyjemny oddech powietrza. Nadal oddychała, a to znaczy, że jest dobrze, prawda? Wstała w końcu na równe nogi, zauważając, że nadal ma w sobie dość siły, by się unieść. Szybko przebiegła znów w stronę towarzysza, a gdy spojrzała mu ponownie w oczy... Udawała, że wszystko jest w porządku, choć zdecydowanie nie było. Włosy przylgnęły jej do twarzy i przybrały ciemniejszy, bardziej kasztanowy kolor od wody, która również spływała po całym ubraniu kobiety. - Idziemy? - Rzuciła jak gdyby nigdy nic, pozwalając, by mogli w końcu przejść przez kolejne drzwi.
Sądziła, że ponownie będą w środku, o jak bardzo się pomyliła, gdy leśne powietrze uderzyło ją w twarz. Pachniało igliwiem, to był zdecydowanie przyjemny zapach. Ruszyła przodem, zupełnie jakby nie nauczyła się niczego. Po prostu zdawała sobie sprawę, że nie mają jak wrócić - droga więc była jedna.
Atak nadszedł szybciej niż się spodziewała. Oplotła ją jakaś roślina, zaczynając od obu nóg, a kończąc na gardle, na którym coraz mocniej zaciskała swoje pnącza niczym szpony. Z paniką łapała ostatnie oddechy, odruchowo łapiąc za to, co próbowało ją spętać. Próbowała spojrzeć w dół, skąd te rośliny w ogóle się pojawiły i jak wyglądają grubsze pnącza.
| zielarstwo - 0 (-40), spostrzegawczość - II (+30)
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
The member 'Marcella Figg' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 72
--------------------------------
#2 'k15' : 10
#1 'k100' : 72
--------------------------------
#2 'k15' : 10
-Marcella! - Mike krzyknął odruchowo, gdy dziewczyna wpadła do wody. Pożałował, że pozwolił jej iść jako pierwszej. Nie znał run, równie dobrze to on mógł i powinien wpaść do rzeki. Wahał się, czy skoczyć za nią, ale instynkt kazał mu iść do przodu - z dala od dementorów będzie mógł trzeźwiej myśleć, skuteczniej jej pomóc. Wybrał na oślep, inny pal niż Figg. Jakimś cudem wybór okazał się trafny, tak jak każdy kolejny. Nie wierząc w swoje szczęście, Michael przedostał się na drugi brzeg suchą stopą. Dementory zostały z tyłu, przed nosem Michaela były drzwi, ale aurorem targał lęk o swoją towarzyszkę.
-Figg! Marcella! - rozglądał się za policjantką, nie chcąc opuścić pomieszczenia bez niej. Na szczęście ujrzał, jak dziewczyna wygrzebuje się z wody. Pobiegł w jej stronę, a ona dobiegła do niego.
-Ja...jasne. Idziemy. Dobrze, że jesteś cała. - zamiast spytać jak się ma, odruchowo przybrał równie konkretny ton jak ona. Grała twardą, chociaż widział, że tak nie jest. Gdyby była mu bliższa, odgarnąłby jej włosy z twarzy, może nawet przytulił. Ale tak zachowałby się w stosunku do przyjaciółki, albo chociaż dobrej koleżanki. Wciąż wyczuwał, że Figg trzyma wobec niego profesjonalny dystans.
Przeszli do kolejnego pomieszczenia, a Mike z ulgą dostrzegł kolejne drzwi. Nie było przy nich żadnych potworów, więc ochoczo ruszył w ich stronę i bardzo się pomylił. Coś oplotło mu się wokół kostki, podcinając mu nogę. Gdy się potknął, pnącza powędrowały wyżej.
-Uważa... - spróbował ostrzec towarzyszkę, ale i ona szamotała się już z drapieżnymi roślinami. Michael poczuł uścisk na gardle i po raz kolejny tego wieczoru naszedł go strach o własne życie. Po co oni w ogóle tutaj szli?!
Nie znał się zupełnie na roślinach, a ciemność utrudniała mu dostrzeżenie, z czym właściwie walczy. Wysilił jednak wzrok i pamięć, próbując przypomnieć sobie cokolwiek z lekcji zielarstwa w Hogwarcie i rozpoznać jakoś te okropne pnącza - jego myśli mknęły szybko, bo bał się, że zaraz zabraknie mu tlenu.
| zielarstwo - 0 (-40), spostrzegawczość - III (+60)/(-15 do ST)
-Figg! Marcella! - rozglądał się za policjantką, nie chcąc opuścić pomieszczenia bez niej. Na szczęście ujrzał, jak dziewczyna wygrzebuje się z wody. Pobiegł w jej stronę, a ona dobiegła do niego.
-Ja...jasne. Idziemy. Dobrze, że jesteś cała. - zamiast spytać jak się ma, odruchowo przybrał równie konkretny ton jak ona. Grała twardą, chociaż widział, że tak nie jest. Gdyby była mu bliższa, odgarnąłby jej włosy z twarzy, może nawet przytulił. Ale tak zachowałby się w stosunku do przyjaciółki, albo chociaż dobrej koleżanki. Wciąż wyczuwał, że Figg trzyma wobec niego profesjonalny dystans.
Przeszli do kolejnego pomieszczenia, a Mike z ulgą dostrzegł kolejne drzwi. Nie było przy nich żadnych potworów, więc ochoczo ruszył w ich stronę i bardzo się pomylił. Coś oplotło mu się wokół kostki, podcinając mu nogę. Gdy się potknął, pnącza powędrowały wyżej.
-Uważa... - spróbował ostrzec towarzyszkę, ale i ona szamotała się już z drapieżnymi roślinami. Michael poczuł uścisk na gardle i po raz kolejny tego wieczoru naszedł go strach o własne życie. Po co oni w ogóle tutaj szli?!
Nie znał się zupełnie na roślinach, a ciemność utrudniała mu dostrzeżenie, z czym właściwie walczy. Wysilił jednak wzrok i pamięć, próbując przypomnieć sobie cokolwiek z lekcji zielarstwa w Hogwarcie i rozpoznać jakoś te okropne pnącza - jego myśli mknęły szybko, bo bał się, że zaraz zabraknie mu tlenu.
| zielarstwo - 0 (-40), spostrzegawczość - III (+60)/(-15 do ST)
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
Pokiwała głową ze zrozumieniem. Oczywiście, to, że kot poluje na myszy, czy ptaki, to naturalna kolej rzecz, to część łańcucha pokarmowego, sama czułaby się jednak co najmniej dziwnie, gdyby poczuła taką chęć... Ciężko było to sobie uzdrowicielce wyobrazić. Tak jak bycie kotem w ogóle. Pamiętała, że podczas feralnego pojedynku w klubie lord Selwyn przemienił ją w gęś i było to jedno z najdziwniejszych doświadczeń jej życia. Animagia to fascynująca umiejętność, ale zdecydowanie nie la panny Pomfrey.
- Nie wiem co ci powiedzieć Charlie... - odezwała się ostrożnie Poppy. Jeśli Charlene była pewna, że siostrze nie zlecono tajnego zlecenia, to powinna zgłosić zaginięcie odpowiednim służbom. - Może to coś żwiązanego, wiesz, z Zakonem... - ostatnie słowa wypowiedziała szeptem, nie mogła mieć pewności, że ktoś ich w tym zamczysku nie podsłuchała.
Podobno tyluż śmiałków odwiedza Hotel Transylvania co rok, a dotychczas nie spotkały nikogo! Nikogo prócz zbroi o morderczych zamiarach i stada nietoperzy. Czy na pewno były to nietoperze? Może to jakieś zaczarowane stworzenia? Klątwa? Poppy była delikatna, zbyt miękka, by wysłuchiwać takich obrzydliwości. Serce boleśnie obijało się o żebra, a ręce drżały. Uniosła lewą rękę do ucha, próbując uchronić się przed tymi głosami, zacisnęła mocno oczy, a i tak rozbrzmiewały głośno w jej głowie, wprawiając w drgawki. Ledwie powstrzymała łzy cisnące się do oczu.
Nietoperze zniknęły, nie ruszyła jednak w stronę drzwi od razu, czuła, że ma kolana jak z waty i pierwsze kilka kroków były dla niej trudne. Weź się w garść, Poppy, nakazała sobie. Była zdecydowana, by odnaleźć wyjście. To nie na jej nerwy. Prędzej padnie tu na zawał, niż odnajdzie sekretne, alchemiczne receptury.
W następnej komnacie przywitał ich dziwny, nierówny szum. Tykanie setek, o ile nie tysięcy zegarów! Znów trzasnęły za nimi drzwi. - Co z nimi jest nie tak! - westchnęła Poppy, próbując je otworzyć, bezskutecznie. - Ten zamek chyba naprawdę chce nas zabić... Cośmy narobiły... - jęknęła żałośnie, a głos miała dziwnie piskliwy ze strachu.
Serce biło jej nierówno i szybko, zupełnie nie wpasowywało się w rytm wybijany przez zegary, ale co by mogło? Wszystkie tykały w innym tempie. Było w tym jednak coś złowieszczego, coś niepokojącego, a Poppy poczuła, że traci nad sobą panowanie. Chwiejnym krokiem zbliżyła się do podwyższenia, otworzyła pudełko, najpierw jedno, później drugie.
- Jeden mechanizm jest popsuty... - oceniła ostrożnie, przyglądając się działającemu, próbując zapamiętać schemat połączeń części i ogólne działanie. - Chodź, pomóż mi, spróbujmy to naprawić, chyba tylko to unormuje te zegary. Inaczej zwariuję, przysięgam... - wyrzekła błagalnie Poppy. - Pokażę ci co robić.
Tłumaczenie panny Pomfrey brzmiały niepewnie, bo nigdy nie zajmowała się przecież majsterkowaniem, ale miała niejakie pojęcie o mugolskich wynalazkach i starała się podzielić tą wiedzą z Charlene; to bystra dziewczyna, być może sama także na coś wpadnie.
| zręczne ręce 0, mugoloznastwo I, dzielę się wskazówkami z Charlene
- Nie wiem co ci powiedzieć Charlie... - odezwała się ostrożnie Poppy. Jeśli Charlene była pewna, że siostrze nie zlecono tajnego zlecenia, to powinna zgłosić zaginięcie odpowiednim służbom. - Może to coś żwiązanego, wiesz, z Zakonem... - ostatnie słowa wypowiedziała szeptem, nie mogła mieć pewności, że ktoś ich w tym zamczysku nie podsłuchała.
Podobno tyluż śmiałków odwiedza Hotel Transylvania co rok, a dotychczas nie spotkały nikogo! Nikogo prócz zbroi o morderczych zamiarach i stada nietoperzy. Czy na pewno były to nietoperze? Może to jakieś zaczarowane stworzenia? Klątwa? Poppy była delikatna, zbyt miękka, by wysłuchiwać takich obrzydliwości. Serce boleśnie obijało się o żebra, a ręce drżały. Uniosła lewą rękę do ucha, próbując uchronić się przed tymi głosami, zacisnęła mocno oczy, a i tak rozbrzmiewały głośno w jej głowie, wprawiając w drgawki. Ledwie powstrzymała łzy cisnące się do oczu.
Nietoperze zniknęły, nie ruszyła jednak w stronę drzwi od razu, czuła, że ma kolana jak z waty i pierwsze kilka kroków były dla niej trudne. Weź się w garść, Poppy, nakazała sobie. Była zdecydowana, by odnaleźć wyjście. To nie na jej nerwy. Prędzej padnie tu na zawał, niż odnajdzie sekretne, alchemiczne receptury.
W następnej komnacie przywitał ich dziwny, nierówny szum. Tykanie setek, o ile nie tysięcy zegarów! Znów trzasnęły za nimi drzwi. - Co z nimi jest nie tak! - westchnęła Poppy, próbując je otworzyć, bezskutecznie. - Ten zamek chyba naprawdę chce nas zabić... Cośmy narobiły... - jęknęła żałośnie, a głos miała dziwnie piskliwy ze strachu.
Serce biło jej nierówno i szybko, zupełnie nie wpasowywało się w rytm wybijany przez zegary, ale co by mogło? Wszystkie tykały w innym tempie. Było w tym jednak coś złowieszczego, coś niepokojącego, a Poppy poczuła, że traci nad sobą panowanie. Chwiejnym krokiem zbliżyła się do podwyższenia, otworzyła pudełko, najpierw jedno, później drugie.
- Jeden mechanizm jest popsuty... - oceniła ostrożnie, przyglądając się działającemu, próbując zapamiętać schemat połączeń części i ogólne działanie. - Chodź, pomóż mi, spróbujmy to naprawić, chyba tylko to unormuje te zegary. Inaczej zwariuję, przysięgam... - wyrzekła błagalnie Poppy. - Pokażę ci co robić.
Tłumaczenie panny Pomfrey brzmiały niepewnie, bo nigdy nie zajmowała się przecież majsterkowaniem, ale miała niejakie pojęcie o mugolskich wynalazkach i starała się podzielić tą wiedzą z Charlene; to bystra dziewczyna, być może sama także na coś wpadnie.
| zręczne ręce 0, mugoloznastwo I, dzielę się wskazówkami z Charlene
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 63
--------------------------------
#2 'k15' : 2
#1 'k100' : 63
--------------------------------
#2 'k15' : 2
Wyraz twarzy Åsbjørna na wspomnienie rogów zmienił się diametralnie. Norweg skrzywił się nagle, przez moment patrząc na Susanne niemal z oburzeniem. Zaraz jednak uzmysłowił sobie, że nie było to zbyt grzeczne się tak gapić. Schował więc lekko głowę w ramiona i od razu złagodniał - nie sprawiło to jednak, że zamierzał zrezygnować z uzmysłowienia panny Lovegood, jak bardzo się myliła.
- To bardzo, ale to bardzo zależy - zaczął powoli, wpychając dłonie w przepastne fałdy szaty. Zaraz nabrał głęboko powietrza - zupełnie, jakby chciał bardzo głośno wrzasnąć - ale zamiast tego zaczął po prostu mówić. - Dużo osób tak myśli. Że wikingowie, że hełmy, że rogi. A to nie tak. Owszem, faktycznie, istnieją wikińskie hełmy z rogami, ale były one zakładane tylko jako ozdoba - w tym miejscu zaczął się rozpędzać, wyciągając jednak ręce z kieszeni i zaczynając nimi gestykulować. - To wiesz, jak trofeum. Jak myśliwy wiesza sobie głowę jelenia na ścianie, tak jak zabijano krowę to wykorzystywano jej poświęcenie całkowicie. Marnowanie jest wyrazem braku szacunku do matki natury. Do życiowej energii - tu jego dłonie wykonały zakręcone wywijasy, wędrując do góry - która krąży we wszystkim, co jest na świecie. Ale normalnie w czasie walki, kiedy masz dookoła siebie mnóstwo ludzi, wszystko naokoło ciebie zmienia się w zastraszającym tempie - tutaj wyskoczył do przodu, obskakując Susanne z kilku stron, okręcając się dookoła własnej osi - i ktoś zamachnie się na ciebie mieczem - stanął nagle w miejscu, machnął ręką, zatrzymując ją dosłownie milimetry od jednego z nastroszonych kosmyków Sue - to łatwiej jest ci uchylić się przed ostrzem gdy twój hełm jest gładki i przylega do twojej czaszki, czy kiedy wystają ponad niego dwa wygięte rogi? - zapytał, przekrzywiając lekko głowę i przez parę sekund patrząc na kroczącą z nim korytarzem Susanne. Zaraz jednak wyprostował się i na powrót schował ręce w szatę, wzruszając ramionami, kwitując niemo, tak jakby wyczerpał właśnie swój tygodniowy limit słów. Co tak właściwie się zgadzało, bywało, że przez cały tydzień mówił mniej, niż przed chwilą. Lecz wniosek był jeden. Są niepraktyczne.
Spojrzał po sobie, kiedy zaczęła opisywać śmierciotulę i musiał przyznać, że faktycznie pasował do opisu. Zerknął na Susanne z ukosa, unosząc brwi do góry. - A może śmierciotula to ja. I po prostu porywam ludzi i przerabiam na eliksiry? - zapytał. Tak właściwie to lubił jej towarzystwo, coraz częściej zdarzało mu się autentycznie zrzucać przy niej warstwy. Bo Skandynawowie byli jak cebula. mieli warstwy. Takie białe, nie to końca ciekawi i szczypiące w oczy. A w środku - taki mały, zieloniutki listek, cierpliwie czekający na szansę by wykiełkować. - Świętujemy światło doceniając je. W każdym oknie w każdym domu stoi przynajmniej jedna świeczka. Lampion. Cokolwiek. Okna zawsze są jasne, drogowskazy wśród nocy, przy blasku ognia bez obaw zasnę, płomienie osłonią od szponów złych mocy - powiedział, powtarzając dokładnie to, co kiedyś powiedziała mu matka.
Jednak to nie był najlepszy moment na wspominanie rodzinnych stron. Nietoperki nie były bowiem zachwycone ich wejściem do jaskini. Åsbjørn wpierw stał sparaliżowany strachem, jednak kiedy dotarł do niego sens słów Susanne - zobaczył. Odetchnął z ulgą, nadal stojąc jak słup soli. Cierpliwie czekał, aż odlecą. Obserwował ich zdezorientowanie. Zerkał na Lovegood, a kiedy znieruchomiała powiódł spojrzeniem w to samo miejsce. I tak samo jak ona zapatrzył się na księżyc. Był piękny, jednak napełniał jego wnętrze nerwowością. Mimo, że wiedział, że to nie jest prawdziwa pełnia. Gdyby była to nigdy nie wyszedłby z domu.
S k r z y p.
Susanne ruszyła przed siebie do kolejnych drzwi, a on przeszedł za nią dalej. I bardzo mu się ten pokój nie podobał. Norweg miał swoją własną, wewnętrzną harmonię. I nie dopasowywała się ona do niczego. To inne fale się dostrajały. Albo od początku były odpowiednie. Nigdy na odwrót. Dlatego ściągnął brwi, niezwykle rozdrażniony tym tykającym chaosem. Podszedł bez słowa do tych dziwnych pudełek, nie rozumiejąc ich ani na jotę, co wyraził zirytowanym pokręceniem głową. Niestety, żadne z nich nie było Bottem. Nachylił się jednak, roztaczając swój korzenno-ziołowy zapach wokół czarownicy, biorąc kilka elementów i starając się razem z nią na zasadzie analogii złożyć drugie... coś.
| nananana, brak biegłości
- To bardzo, ale to bardzo zależy - zaczął powoli, wpychając dłonie w przepastne fałdy szaty. Zaraz nabrał głęboko powietrza - zupełnie, jakby chciał bardzo głośno wrzasnąć - ale zamiast tego zaczął po prostu mówić. - Dużo osób tak myśli. Że wikingowie, że hełmy, że rogi. A to nie tak. Owszem, faktycznie, istnieją wikińskie hełmy z rogami, ale były one zakładane tylko jako ozdoba - w tym miejscu zaczął się rozpędzać, wyciągając jednak ręce z kieszeni i zaczynając nimi gestykulować. - To wiesz, jak trofeum. Jak myśliwy wiesza sobie głowę jelenia na ścianie, tak jak zabijano krowę to wykorzystywano jej poświęcenie całkowicie. Marnowanie jest wyrazem braku szacunku do matki natury. Do życiowej energii - tu jego dłonie wykonały zakręcone wywijasy, wędrując do góry - która krąży we wszystkim, co jest na świecie. Ale normalnie w czasie walki, kiedy masz dookoła siebie mnóstwo ludzi, wszystko naokoło ciebie zmienia się w zastraszającym tempie - tutaj wyskoczył do przodu, obskakując Susanne z kilku stron, okręcając się dookoła własnej osi - i ktoś zamachnie się na ciebie mieczem - stanął nagle w miejscu, machnął ręką, zatrzymując ją dosłownie milimetry od jednego z nastroszonych kosmyków Sue - to łatwiej jest ci uchylić się przed ostrzem gdy twój hełm jest gładki i przylega do twojej czaszki, czy kiedy wystają ponad niego dwa wygięte rogi? - zapytał, przekrzywiając lekko głowę i przez parę sekund patrząc na kroczącą z nim korytarzem Susanne. Zaraz jednak wyprostował się i na powrót schował ręce w szatę, wzruszając ramionami, kwitując niemo, tak jakby wyczerpał właśnie swój tygodniowy limit słów. Co tak właściwie się zgadzało, bywało, że przez cały tydzień mówił mniej, niż przed chwilą. Lecz wniosek był jeden. Są niepraktyczne.
Spojrzał po sobie, kiedy zaczęła opisywać śmierciotulę i musiał przyznać, że faktycznie pasował do opisu. Zerknął na Susanne z ukosa, unosząc brwi do góry. - A może śmierciotula to ja. I po prostu porywam ludzi i przerabiam na eliksiry? - zapytał. Tak właściwie to lubił jej towarzystwo, coraz częściej zdarzało mu się autentycznie zrzucać przy niej warstwy. Bo Skandynawowie byli jak cebula. mieli warstwy. Takie białe, nie to końca ciekawi i szczypiące w oczy. A w środku - taki mały, zieloniutki listek, cierpliwie czekający na szansę by wykiełkować. - Świętujemy światło doceniając je. W każdym oknie w każdym domu stoi przynajmniej jedna świeczka. Lampion. Cokolwiek. Okna zawsze są jasne, drogowskazy wśród nocy, przy blasku ognia bez obaw zasnę, płomienie osłonią od szponów złych mocy - powiedział, powtarzając dokładnie to, co kiedyś powiedziała mu matka.
Jednak to nie był najlepszy moment na wspominanie rodzinnych stron. Nietoperki nie były bowiem zachwycone ich wejściem do jaskini. Åsbjørn wpierw stał sparaliżowany strachem, jednak kiedy dotarł do niego sens słów Susanne - zobaczył. Odetchnął z ulgą, nadal stojąc jak słup soli. Cierpliwie czekał, aż odlecą. Obserwował ich zdezorientowanie. Zerkał na Lovegood, a kiedy znieruchomiała powiódł spojrzeniem w to samo miejsce. I tak samo jak ona zapatrzył się na księżyc. Był piękny, jednak napełniał jego wnętrze nerwowością. Mimo, że wiedział, że to nie jest prawdziwa pełnia. Gdyby była to nigdy nie wyszedłby z domu.
S k r z y p.
Susanne ruszyła przed siebie do kolejnych drzwi, a on przeszedł za nią dalej. I bardzo mu się ten pokój nie podobał. Norweg miał swoją własną, wewnętrzną harmonię. I nie dopasowywała się ona do niczego. To inne fale się dostrajały. Albo od początku były odpowiednie. Nigdy na odwrót. Dlatego ściągnął brwi, niezwykle rozdrażniony tym tykającym chaosem. Podszedł bez słowa do tych dziwnych pudełek, nie rozumiejąc ich ani na jotę, co wyraził zirytowanym pokręceniem głową. Niestety, żadne z nich nie było Bottem. Nachylił się jednak, roztaczając swój korzenno-ziołowy zapach wokół czarownicy, biorąc kilka elementów i starając się razem z nią na zasadzie analogii złożyć drugie... coś.
| nananana, brak biegłości
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Asbjorn Ingisson' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 47
'k100' : 47
Zawsze się tak oburzała. Zadzierała nosa, który z natury i tak był już zadarty. Prychała, przewracała oczyma i wygłaszała kąśliwe uwagi. Wright doskonale o tym wiedział i z premedytacją prowokował takie reakcje. Sam był sobie winien.
- Oooch, a więc to randka, tak? Myślałam, że szukamy skarbów - powiedziała rozbawiona. Właściwie dlaczego wcale nie dziwiło ją to, że będzie teraz podkreślał, że to ona zaprosiła jego na randkę. Skoro czuł się z tym lepiej, niech mu będzie. Była przecież kobietą nowoczesną, liberalną i wyzwoloną. Jeśli chciała zaprosić mężczyznę na randkę, to nie widziała ujmy w tym, by to zrobić, ot co. Nawet jeśli mężczyzna nazywał się Joseph Wright i będzie o tym gadał przez następne pięć lat.
Spodziewała się opowieści o jego bohaterskich uczynkach i łatwości z jaką pokonywał przeszkody i trudności czyhające w Hotelu Transylvania. A tu proszę, pomyliła się. Ledwo, padło jedynie z ust Wrighta, na co odpowiedziała uniesieniem brwi. Czy to mogło oznaczać, że to nie tylko bajeczka dla dzieci, a w Hotelu czekają ich naprawdę mroczne przeżycia?
- A ciebie nawiedził, że wiesz, że mogą? - drążyła temat. Musiała przecież wiedzieć, czy duch może wniknąć w jej ciało i przejąć nad nim kontrolę. Jeśli tak, to będzie zdecydowana unikać nieżywych. Nigdy więcej nie pojawi się na bitwie na śnieżki organizowanej przez Duszne Towarzystwo.
Chyba, że dołączy do nich jako duch. Brzoskwiniowa, dotąd gładka skóra Maxine marszczyła się w zastraszającym tempie. Pojawiały się na niej starcze, wątrobowe plamy. W krzyżu jej coś łupnęło, kolana zaczęły boleć - starzała się. Zbyt szybko.
- Nie chcę być stara - odwarknęła. To ją opętało. - Jeżeli kiedykolwiek będziesz chciał umówić się na kawę z czterdziestolatką, to nad podrywem musisz jeszcze popracować - stwierdziła podirytowana. Do śmiechu wcale jej nie było. Czuła, że ten obraz wysysa z niej siły witalne i bynajmniej jej się to nie podobało. - Masz inny pomysł? Bo ja nie - odpowiedziała mu, zawzięcie maziając po obrazie. Z przerażeniem obserwowała jak dłoń, w której trzyma pędzel niemal więdnie. Chyba zaraz się przewrócili. Próbowała dorysować oczy i pozostałe, brakujące elementy, ale naprawdę bazgrala jak kura pazurem. To mogłoby się komuś spodobać tak mniej więcej za pięćdziesiąt lat, gdy mugole zaczną interesować się sztuką współczesną.
- ZOSTAW MNIE PASKUDO - krzyknęła, gdy nagle postaci z obrazu wyciągnęły po nich łapska - młode i jędrne, bo ona i Wright całkiem się zestarzali. Próbowała się szarpać i walczyć, ale bezskutecznie; wszystko ją bolało, była obolała i schorowana. Postaciom udało się wciągnąć ją do obrazu, a potem chwilę leciała i leciała, jakby spadała z miotły, aż...
Wylądowała na posadzce wilgotnej, ponurej groty. W kolana wbiły się igiełki bólu. Desmond uniosła dłonie, aby rozmasować szyję.
- Dalej jestem taka stara? - zwróciła się do Josepha, w ciemnościach bowiem nie potrafiła tego ocenić; wykręciła głowę, by na niego spojrzeć, a wtedy z sufitu runęły setki, o ile nie tysiące nietoperzy.
Tyle, że zamiast nich widziała wykrzywione w grymasie twarze. W uszach Maxine rozbrzmiewały głosy, zniekształcone i paskudne, wypowiadające rzeczy tak plugawe i ohydne o jakich nie śniła w najbardziej przerażających koszmarach. Próbowała się temu oprzeć, przecież była silna, potrafiła oprzeć się czarnej magii - i to i Hotel Transylvania nie złamie w niej ducha.
onms I, spostrzegawczość III
- Oooch, a więc to randka, tak? Myślałam, że szukamy skarbów - powiedziała rozbawiona. Właściwie dlaczego wcale nie dziwiło ją to, że będzie teraz podkreślał, że to ona zaprosiła jego na randkę. Skoro czuł się z tym lepiej, niech mu będzie. Była przecież kobietą nowoczesną, liberalną i wyzwoloną. Jeśli chciała zaprosić mężczyznę na randkę, to nie widziała ujmy w tym, by to zrobić, ot co. Nawet jeśli mężczyzna nazywał się Joseph Wright i będzie o tym gadał przez następne pięć lat.
Spodziewała się opowieści o jego bohaterskich uczynkach i łatwości z jaką pokonywał przeszkody i trudności czyhające w Hotelu Transylvania. A tu proszę, pomyliła się. Ledwo, padło jedynie z ust Wrighta, na co odpowiedziała uniesieniem brwi. Czy to mogło oznaczać, że to nie tylko bajeczka dla dzieci, a w Hotelu czekają ich naprawdę mroczne przeżycia?
- A ciebie nawiedził, że wiesz, że mogą? - drążyła temat. Musiała przecież wiedzieć, czy duch może wniknąć w jej ciało i przejąć nad nim kontrolę. Jeśli tak, to będzie zdecydowana unikać nieżywych. Nigdy więcej nie pojawi się na bitwie na śnieżki organizowanej przez Duszne Towarzystwo.
Chyba, że dołączy do nich jako duch. Brzoskwiniowa, dotąd gładka skóra Maxine marszczyła się w zastraszającym tempie. Pojawiały się na niej starcze, wątrobowe plamy. W krzyżu jej coś łupnęło, kolana zaczęły boleć - starzała się. Zbyt szybko.
- Nie chcę być stara - odwarknęła. To ją opętało. - Jeżeli kiedykolwiek będziesz chciał umówić się na kawę z czterdziestolatką, to nad podrywem musisz jeszcze popracować - stwierdziła podirytowana. Do śmiechu wcale jej nie było. Czuła, że ten obraz wysysa z niej siły witalne i bynajmniej jej się to nie podobało. - Masz inny pomysł? Bo ja nie - odpowiedziała mu, zawzięcie maziając po obrazie. Z przerażeniem obserwowała jak dłoń, w której trzyma pędzel niemal więdnie. Chyba zaraz się przewrócili. Próbowała dorysować oczy i pozostałe, brakujące elementy, ale naprawdę bazgrala jak kura pazurem. To mogłoby się komuś spodobać tak mniej więcej za pięćdziesiąt lat, gdy mugole zaczną interesować się sztuką współczesną.
- ZOSTAW MNIE PASKUDO - krzyknęła, gdy nagle postaci z obrazu wyciągnęły po nich łapska - młode i jędrne, bo ona i Wright całkiem się zestarzali. Próbowała się szarpać i walczyć, ale bezskutecznie; wszystko ją bolało, była obolała i schorowana. Postaciom udało się wciągnąć ją do obrazu, a potem chwilę leciała i leciała, jakby spadała z miotły, aż...
Wylądowała na posadzce wilgotnej, ponurej groty. W kolana wbiły się igiełki bólu. Desmond uniosła dłonie, aby rozmasować szyję.
- Dalej jestem taka stara? - zwróciła się do Josepha, w ciemnościach bowiem nie potrafiła tego ocenić; wykręciła głowę, by na niego spojrzeć, a wtedy z sufitu runęły setki, o ile nie tysiące nietoperzy.
Tyle, że zamiast nich widziała wykrzywione w grymasie twarze. W uszach Maxine rozbrzmiewały głosy, zniekształcone i paskudne, wypowiadające rzeczy tak plugawe i ohydne o jakich nie śniła w najbardziej przerażających koszmarach. Próbowała się temu oprzeć, przecież była silna, potrafiła oprzeć się czarnej magii - i to i Hotel Transylvania nie złamie w niej ducha.
onms I, spostrzegawczość III
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
The member 'Maxine Desmond' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'k15' : 7
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'k15' : 7
Oczywiście, że to była randka. I oczywiście, że Joe był zachwycony z zaproszenia Maxine i będzie się nim chełpił ile wlezie - taki typ. Zresztą jak widać Max dobrze go znała i wiedziała czego może się po nim spodziewać.
- Nie nawiedził, nie nawiedził - burknął lekko urażony jej pytaniem - ale słyszałem różne historie. Na przykład mord popełniony przez ducha, który w kogoś przeniknął, żeby się zemścić na swoim mordercy... Takie rzeczy się zdarzają - stwierdził z przekonaniem w głosie. Ileż to się bardziej lub mniej strasznych historii nasłuchał w życiu...! Miał przecież starszego brata, nie? I sporo kolegów, którzy chętnie dzielili się tego typu opowieściami, coby się nawzajem trochę postraszyć.
Co do ćwiczenia tekstów na podryw czterdziestolatek, to...
- ...sądziłem, że mam na to jeszcze czas - odpowiedział słabym, mocno zmienionym przez starość głosem.
Dobrze pamiętał: łażenie po tym hotelu to ani trochę nie była frajda. Teraz, kiedy życie z niego wyciekało jak whiskey z pękniętej szklanki, zaczął się przeklinać, że dał się tak łatwo podejść i sprowokować do powrotu tutaj. Nie, żeby się bał! On się ANI TROCHĘ NIE BAŁ. Po prostu czuł się wyjątkowo niekomfortowo tracąc kontrolę nad własnym ciałem, własnymi mięśniami, rękami, dłońmi. Kiedy wzrok mu się pogarszał, plecy bolały i był tak straszliwie słaby, że uniesienie pędzla zdawało się niewyobrażalnym wysiłkiem, doprowadzało go to do szału. Przez głowę przebiegła mu przerażająca myśl - nie, że tu zaraz umrze - tego się nie bał - ale że już taki zostanie. Niedołężny. Niesprawny. Niesamodzielny. To chyba najgorszy los, jaki może spotkać sportowca. W dodatku całkiem młodego (mimo jego obecnego wyglądu).
Kiepsko im szło to malowanie. Na domiar złego z każdą chwilą coraz gorzej. Z trzęsącej się coraz bardziej ręki Josepha wypadł na koniec pędzel, po który chciał się schylić... ale przez słabszy wzrok i bujną, niemal sięgającą ziemi, siwą brodę, nigdzie nie mógł go dostrzec. Między innymi przez zaaferowanie tym, Joe nie miał najmniejszych szans na zareagowanie na czas, kiedy obraz znienacka chwycił go za gardło i zaczął ciągnąć wgłąb siebie przyduszając przy okazji. Wright próbował się jeszcze słabo bronić, charcząc coś niewyraźnie... po czym poczuł jak spada i uderza o podłogę. Żeby też właśnie w ten sposób ich koszmar się skończył... ale nie zapowiadało się na to.
Znaleźli się w ciemnej, wilgotnej grocie. Podejrzanie cichej trzeba dodać. Joe wyraźnie słyszał swoje mocno bijące w piersi serce, oddech swój i Maxine i jej szept...
- Nie wiem - odpowiedział jej równie cicho, po czym spróbował się podnieść. Na nierównym i śliskim podłożu w ciemnościach nie było to wcale takie proste. I wtedy właśnie to usłyszał. Jakiś szum i jakby głosy... ktoś przeklinał, ktoś inny jakby z oddali wrzeszczał wściekle. Joe nie widział dobrze, nie mógł nawet sprecyzować skąd dokładnie dobiegają dźwięki, jakby dochodziły do niego zewsząd... i nagle dopadły ich jakieś stwory. Pewnie jakieś magiczne zwierzęta, które zawsze tak agresywnie reagowały na jego osobę.
Odruchowo złapał Maxine i przyciągnął do siebie, żeby osłonić ją przed atakiem w jak największym stopniu.
- To nie dzieje się naprawdę - powiedział, choć sam nie był pewny czy bardziej do niej czy do siebie. - Pomyśl, że to nie dzieje się naprawdę - powtórzył. Wciąż słyszał te głosy i obelgi, przed oczami mignęły mu szyderczo wykrzywione twarze. Co to za diabelstwo?
Brak ONMS (-40)
Spostrzegawczość II (+10)
ST 40+40-10 = 70
- Nie nawiedził, nie nawiedził - burknął lekko urażony jej pytaniem - ale słyszałem różne historie. Na przykład mord popełniony przez ducha, który w kogoś przeniknął, żeby się zemścić na swoim mordercy... Takie rzeczy się zdarzają - stwierdził z przekonaniem w głosie. Ileż to się bardziej lub mniej strasznych historii nasłuchał w życiu...! Miał przecież starszego brata, nie? I sporo kolegów, którzy chętnie dzielili się tego typu opowieściami, coby się nawzajem trochę postraszyć.
Co do ćwiczenia tekstów na podryw czterdziestolatek, to...
- ...sądziłem, że mam na to jeszcze czas - odpowiedział słabym, mocno zmienionym przez starość głosem.
Dobrze pamiętał: łażenie po tym hotelu to ani trochę nie była frajda. Teraz, kiedy życie z niego wyciekało jak whiskey z pękniętej szklanki, zaczął się przeklinać, że dał się tak łatwo podejść i sprowokować do powrotu tutaj. Nie, żeby się bał! On się ANI TROCHĘ NIE BAŁ. Po prostu czuł się wyjątkowo niekomfortowo tracąc kontrolę nad własnym ciałem, własnymi mięśniami, rękami, dłońmi. Kiedy wzrok mu się pogarszał, plecy bolały i był tak straszliwie słaby, że uniesienie pędzla zdawało się niewyobrażalnym wysiłkiem, doprowadzało go to do szału. Przez głowę przebiegła mu przerażająca myśl - nie, że tu zaraz umrze - tego się nie bał - ale że już taki zostanie. Niedołężny. Niesprawny. Niesamodzielny. To chyba najgorszy los, jaki może spotkać sportowca. W dodatku całkiem młodego (mimo jego obecnego wyglądu).
Kiepsko im szło to malowanie. Na domiar złego z każdą chwilą coraz gorzej. Z trzęsącej się coraz bardziej ręki Josepha wypadł na koniec pędzel, po który chciał się schylić... ale przez słabszy wzrok i bujną, niemal sięgającą ziemi, siwą brodę, nigdzie nie mógł go dostrzec. Między innymi przez zaaferowanie tym, Joe nie miał najmniejszych szans na zareagowanie na czas, kiedy obraz znienacka chwycił go za gardło i zaczął ciągnąć wgłąb siebie przyduszając przy okazji. Wright próbował się jeszcze słabo bronić, charcząc coś niewyraźnie... po czym poczuł jak spada i uderza o podłogę. Żeby też właśnie w ten sposób ich koszmar się skończył... ale nie zapowiadało się na to.
Znaleźli się w ciemnej, wilgotnej grocie. Podejrzanie cichej trzeba dodać. Joe wyraźnie słyszał swoje mocno bijące w piersi serce, oddech swój i Maxine i jej szept...
- Nie wiem - odpowiedział jej równie cicho, po czym spróbował się podnieść. Na nierównym i śliskim podłożu w ciemnościach nie było to wcale takie proste. I wtedy właśnie to usłyszał. Jakiś szum i jakby głosy... ktoś przeklinał, ktoś inny jakby z oddali wrzeszczał wściekle. Joe nie widział dobrze, nie mógł nawet sprecyzować skąd dokładnie dobiegają dźwięki, jakby dochodziły do niego zewsząd... i nagle dopadły ich jakieś stwory. Pewnie jakieś magiczne zwierzęta, które zawsze tak agresywnie reagowały na jego osobę.
Odruchowo złapał Maxine i przyciągnął do siebie, żeby osłonić ją przed atakiem w jak największym stopniu.
- To nie dzieje się naprawdę - powiedział, choć sam nie był pewny czy bardziej do niej czy do siebie. - Pomyśl, że to nie dzieje się naprawdę - powtórzył. Wciąż słyszał te głosy i obelgi, przed oczami mignęły mu szyderczo wykrzywione twarze. Co to za diabelstwo?
Brak ONMS (-40)
Spostrzegawczość II (+10)
ST 40+40-10 = 70
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Joseph Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
Astronomia I, spostrzegawczość II
Nie wiem o co tu chodzi, ale nie podoba mi się to za bardzo. Znaczy, nie boję się książek ani dziwnych kolesi o jeszcze dziwniejszym głosie, ale no. Ogólnie atmosfera jest trochę taka ciężka. Staram się rozglądać uważnie i określić co jest nie tak, a raczej kto jest źródłem tych przerażających anomalii, ale blask między półkami nagle blaknie. Patrzę na Florkę trochę zdziwiony, trochę zmieszany, bo wolę jednak walczyć z kimś, kogo widzę. - W ogóle o jakich siniakach ty mówisz, jak mnie uderzysz to ci oddam - zastrzegam od razu, tak na wszelki wypadek. Gdzieś pomiędzy kolejnym czytaniem grzbietów książek, a wypatrywaniem zagrożenia. - Jeśli uzdrowicielskie sztuczki obejmują ratunek usta-usta, to myślę, że mogę przełknąć zszarganą dumę i rzeczywiście zemdleć w twoje ramiona - dodaję już całkiem wesolutko i puszczam kobiecie oczko. Taki ze mnie amant. Tak naprawdę to się tylko zgrywam.
- Dziwne to imię, ale nie będę cię z tego powodu wyśmiewał, to w końcu nie twoja wina - stwierdzam neutralnie i wzruszam ramionami. - Istotnie nie mam nic do ukrycia pani Mandy Oczytana - potwierdzam jej zeznania, chociaż jeśli o mnie chodzi, to chyba bym jej nie uwierzył. To znaczy, sam nie wiedziałem czy dobrze skłamałem, ale starałem się być jak najbardziej neutralny. Ciężko powiedzieć czy to coś dało, ale liczę na to, że wszystko się powiedzie. No, prawie rzeczywiście wyszło, tylko Florence spaliła naszą przykrywkę. Niech to.
- Whoah, nie tak agresywnie - rzucam do rozzłoszczonego kolesia, przez którego trzęsie się podłoga i w ogóle jest nieciekawie. - Nie peniaj Fortescue, to tylko jakiś stary zgred - mówię spokojnie, kiedy już wydaje się, że jest po wszystkim, a czarownica jest trochę bledsza niż jeszcze chwilę temu. Nie, żebym jej kibicował, bo to ja chcę wygrać, ale jest jak jest. Czasem się trochę przejmuję innymi. Trochę.
Wkrótce okazuje się zresztą, że to trzęsienie spowodowało zanik grawitacji, bo nagle unoszę się w powietrzu. I Oczytana też, zerkam na górę, żeby przypatrzeć się dziwnemu świetlikowi, kulom i połyskującym lasso. Jak super. Jednak szybko orientuję się, że to nie chodzi o żadne rodeo, a o ułożenie tych piłek jako planet. Zaczynam więc to robić, przyglądając się uważnie wszystkim kształtom i promieniom. Jowisz tu, Mars tu, powinno być dobrze. O ile wystarczy nam powietrza, bo chyba zaczynam się dusić. Wspaniale.
Nie wiem o co tu chodzi, ale nie podoba mi się to za bardzo. Znaczy, nie boję się książek ani dziwnych kolesi o jeszcze dziwniejszym głosie, ale no. Ogólnie atmosfera jest trochę taka ciężka. Staram się rozglądać uważnie i określić co jest nie tak, a raczej kto jest źródłem tych przerażających anomalii, ale blask między półkami nagle blaknie. Patrzę na Florkę trochę zdziwiony, trochę zmieszany, bo wolę jednak walczyć z kimś, kogo widzę. - W ogóle o jakich siniakach ty mówisz, jak mnie uderzysz to ci oddam - zastrzegam od razu, tak na wszelki wypadek. Gdzieś pomiędzy kolejnym czytaniem grzbietów książek, a wypatrywaniem zagrożenia. - Jeśli uzdrowicielskie sztuczki obejmują ratunek usta-usta, to myślę, że mogę przełknąć zszarganą dumę i rzeczywiście zemdleć w twoje ramiona - dodaję już całkiem wesolutko i puszczam kobiecie oczko. Taki ze mnie amant. Tak naprawdę to się tylko zgrywam.
- Dziwne to imię, ale nie będę cię z tego powodu wyśmiewał, to w końcu nie twoja wina - stwierdzam neutralnie i wzruszam ramionami. - Istotnie nie mam nic do ukrycia pani Mandy Oczytana - potwierdzam jej zeznania, chociaż jeśli o mnie chodzi, to chyba bym jej nie uwierzył. To znaczy, sam nie wiedziałem czy dobrze skłamałem, ale starałem się być jak najbardziej neutralny. Ciężko powiedzieć czy to coś dało, ale liczę na to, że wszystko się powiedzie. No, prawie rzeczywiście wyszło, tylko Florence spaliła naszą przykrywkę. Niech to.
- Whoah, nie tak agresywnie - rzucam do rozzłoszczonego kolesia, przez którego trzęsie się podłoga i w ogóle jest nieciekawie. - Nie peniaj Fortescue, to tylko jakiś stary zgred - mówię spokojnie, kiedy już wydaje się, że jest po wszystkim, a czarownica jest trochę bledsza niż jeszcze chwilę temu. Nie, żebym jej kibicował, bo to ja chcę wygrać, ale jest jak jest. Czasem się trochę przejmuję innymi. Trochę.
Wkrótce okazuje się zresztą, że to trzęsienie spowodowało zanik grawitacji, bo nagle unoszę się w powietrzu. I Oczytana też, zerkam na górę, żeby przypatrzeć się dziwnemu świetlikowi, kulom i połyskującym lasso. Jak super. Jednak szybko orientuję się, że to nie chodzi o żadne rodeo, a o ułożenie tych piłek jako planet. Zaczynam więc to robić, przyglądając się uważnie wszystkim kształtom i promieniom. Jowisz tu, Mars tu, powinno być dobrze. O ile wystarczy nam powietrza, bo chyba zaczynam się dusić. Wspaniale.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Hotel Transylvania
Szybka odpowiedź