Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis
Ben Nevis
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ben Nevis
Ben Nevis (a właściwie Beinn Nibheis), jako najwyższy szczyt Szkocji i całej Wielkiej Brytanii, stanowił niegdyś popularny punkt wycieczek turystycznych, jednak po wybuchu anomalii w maju 1956 roku, cała okolica uległa nieodwracalnemu przeistoczeniu. Niestabilna magia odcisnęła szczególne piętno na tutejszej florze i faunie, które - zwłaszcza po zapadnięciu zmroku - stały się szczególnie niebezpieczne, sprawiając, że mugole zaczęli omijać to miejsce szerokim łukiem. Czarodzieje wciąż jednak lubią się tutaj zapuszczać, choć nie tylko, by podziwiać roztaczające się z wysokości 1345 metrów nad poziomem morza widoki; zbocza Ben Nevis szczególnie upodobali sobie łowcy i badacze magicznych stworzeń, głównie górskich trolli i testrali; z kolei pogłoski o rzekomo pojawiających się w okolicy banshee i leśnych lichach, działają niczym magnes na samozwańczych poszukiwaczy przygód.
Od czasu pojawiania się anomalii, miejsce to słynie również z niespotykanie kapryśnej pogody, zmieniającej się niczym w kalejdoskopie. Próbując zdobyć szczyt, należy mieć więc na uwadze błyskawicznie zmieniające się warunki. Po pojawieniu się w lokacji, jeden z graczy powinien wykonać rzut kością k10, a następnie zinterpretować wynik według poniższej rozpiski:
1, 2 - pogoda nie zmienia się;
3 - w trakcie wspinaczki gwałtownie obniża się temperatura, spadając o 15 stopni Celsjusza względem tej, która towarzyszyła wam u podnóży góry; zrywa się porywisty wiatr;
4 - w trakcie wspinaczki gwałtownie podnosi się temperatura, rosnąc o 15 stopni Celsjusza względem tej, która towarzyszyła wam u podnóży góry; wiatr cichnie całkowicie;
5 - nad waszymi głowami gromadzą się gęste chmury, po czym rozpoczyna się gwałtowna ulewa, a ścieżka staje się niebezpiecznie śliska;
6 - nad waszymi głowami gromadzą się gęste chmury, z których - bez względu na porę roku - zaczyna lecieć gęsty śnieg, utrudniając wam widoczność;
7 - rozpoczyna się burza z piorunami, zmuszając was do jak najszybszego odszukania schronienia;
8 - wokół was podnosi się gęsta, mlecznobiała mgła, która niemal zupełnie ogranicza waszą widoczność;
9 - niezależnie od tego, o której godzinie rozpoczęliście wspinaczkę, w jej trakcie zapada zmrok, otaczając was czarną, bezgwiezdną nocą; na niebie nie widać nawet księżyca;
10 - jeżeli niebo było do tej pory zasnute chmurami, te rozpraszają się - czeka was słoneczny, bezchmurny dzień.
Od czasu pojawiania się anomalii, miejsce to słynie również z niespotykanie kapryśnej pogody, zmieniającej się niczym w kalejdoskopie. Próbując zdobyć szczyt, należy mieć więc na uwadze błyskawicznie zmieniające się warunki. Po pojawieniu się w lokacji, jeden z graczy powinien wykonać rzut kością k10, a następnie zinterpretować wynik według poniższej rozpiski:
1, 2 - pogoda nie zmienia się;
3 - w trakcie wspinaczki gwałtownie obniża się temperatura, spadając o 15 stopni Celsjusza względem tej, która towarzyszyła wam u podnóży góry; zrywa się porywisty wiatr;
4 - w trakcie wspinaczki gwałtownie podnosi się temperatura, rosnąc o 15 stopni Celsjusza względem tej, która towarzyszyła wam u podnóży góry; wiatr cichnie całkowicie;
5 - nad waszymi głowami gromadzą się gęste chmury, po czym rozpoczyna się gwałtowna ulewa, a ścieżka staje się niebezpiecznie śliska;
6 - nad waszymi głowami gromadzą się gęste chmury, z których - bez względu na porę roku - zaczyna lecieć gęsty śnieg, utrudniając wam widoczność;
7 - rozpoczyna się burza z piorunami, zmuszając was do jak najszybszego odszukania schronienia;
8 - wokół was podnosi się gęsta, mlecznobiała mgła, która niemal zupełnie ogranicza waszą widoczność;
9 - niezależnie od tego, o której godzinie rozpoczęliście wspinaczkę, w jej trakcie zapada zmrok, otaczając was czarną, bezgwiezdną nocą; na niebie nie widać nawet księżyca;
10 - jeżeli niebo było do tej pory zasnute chmurami, te rozpraszają się - czeka was słoneczny, bezchmurny dzień.
Lokacja zawiera kości.
| a tutaj rzucam Conjunctivitis z krytycznym sukcesem
Chociaż ich misja od samego początku naszpikowana była pułapkami i turbulencjami – od zniekształconych przez anomalie górskich zboczy począwszy, na cudem unikniętym pogrzebaniu żywcem skończywszy – to wtedy, wewnątrz wypełnionego dziwnym, poszatkowanym światłem skarbca, po raz pierwszy pomyślał, że mogą zawieść. Jak mieli pokonać rozwścieczonego olbrzyma tych rozmiarów? Zacisnął mocniej palce na palisandrowym drewnie, prawie odruchowo przesuwając się wzdłuż jednej ze ścian, myśląc gorączkowo; miał doświadczenie z unieszkodliwianiem smoków, jednak nigdy nie zabierał się za to w pojedynkę lub w duecie – niemal zawsze towarzyszyła mu grupa wyszkolonych łowców, działających zgodnie, jak jeden organizm. On i Gabriel ledwie się znali, wzajemne przyzwyczajenia były im obce – nie mówiąc już o tym, że żaden z nich nie był specjalistą w walce z olbrzymami. Wchodząc tutaj, nie omówili konkretnego planu, nie mieli strategii na tę walkę; musieli improwizować – i Percival miał ochotę zaśmiać się gorzko, kiedy sobie to uświadomił.
Zerknął szybko w stronę swojego towarzysza, w myślach układając zarys planu, ten zakładał jednak obejście olbrzyma dookoła i zaatakowanie go od tyłu, z miejsca, którego jego zmrużone oczka nie mogły sięgnąć; łatwiej było jednak powiedzieć, niż tego dokonać – bo odkąd tylko nieforemna głowa zwróciła się w jego stronę, nie przestawała podążać za każdym jego krokiem. Musiał odwrócić jakoś jego uwagę – ale jak? Przełknął z trudem ślinę, czując nagłą suchość w ustach, ale z odsieczą przyszedł mu Gabriel; Percival bardziej wyczuł niż dostrzegł przemykające po jego prawej zaklęcie, na sekundę wypełniające jaskinię rozbłyskiem światła. Chybione – ale to nie miało znaczenia, bo i tak spełniło swoją rolę, uderzając w skałę tuż obok olbrzyma i zmuszając go, żeby odwrócił się w tamtą stronę – być może chcąc ocenić, czy niebezpieczeństwo nadal istniało.
Nie potrzebował niczego więcej – z powolnego marszu przeszedł do truchtu, jak najprędzej obiegając masywną postać dookoła i wyciągając różdżkę, celując prosto w podstawę grubej szyi. – Conjunctivitis – wypowiedział pewnie, w myślach zaklinając wiązkę zaklęcia, by okazała się celna – i taka właśnie była. Silna, silniejsza, niż się spodziewał (być może adrenalina krążyła w jego żyłach szybciej, niż mu się wydawało), ugodziła oszalałego olbrzyma we wrażliwsze miejsce tuż poniżej czaszki. Percival oglądał – jak w spowolnionym tempie – jak istota odwraca się, a ciężkie, szare powieki mrugają kilkakrotnie w dezorientacji; przez cały czas nie opuszczał różdżki, gotów na wzniesienie przed sobą tarczy w razie ewentualnego ataku – i przez sekundę rzeczywiście był pewien, że nadejdzie. Olbrzym wydał z siebie kolejny ogłuszający ryk, po czym chwycił podłużny, bliżej nieokreślony przedmiot, i zamachnął się, z całą pewnością mając zamiar rozgnieść Percivala na miazgę; siła włożona w ten ruch, połączona z działaniem zaklęcia, odebrała mu poczucie równowagi – pokryte bielmem oczy przesunęły się do góry, ukrywając się pod powiekami, a sam olbrzym zwalił się z hukiem na ziemię, wywołując małe trzęsienie ziemi. Ściany i posadzka zadrżały, z sufitu posypało się kilka kamieni – ale nie mieli czasu, by ocenić ewentualne szkody. – Szybko, bierz hełm! Podejrzewam, że nie będzie tak leżał w nieskończoność. – Olbrzym, nie hełm; choć chwilowo pozbawiony przytomności, miał ją prawdopodobnie wkrótce odzyskać, i byłoby idealnie, gdyby znajdowali się już wtedy daleko – jak najdalej – poza jego zasięgiem. Najlepiej u podnóży wioski zbudowanej przez jego dawnych kamratów. – Jest cały? – upewnił się, miał nadzieję, że solidna konstrukcja nie ugięła się w momencie upadku. – Ugh, pomogę ci – dodał po chwili, uświadamiając sobie gabaryty hełmu. To nie było zwykłe nakrycie głowy; przeznaczone do noszenia przez istoty znacznie większe od ludzi, było gigantyczne – i z całą pewnością też sporo ważyło. Podbiegł do leżącej postaci, obchodząc go ostrożnie dookoła i zatrzymując się przy głowie. Powieki olbrzyma były lekko uchylone, co tylko spotęgowało jego niepokój. – Na trzy? – zaproponował, chwytając za metalową, pokrytą złotem krawędź.
Chociaż ich misja od samego początku naszpikowana była pułapkami i turbulencjami – od zniekształconych przez anomalie górskich zboczy począwszy, na cudem unikniętym pogrzebaniu żywcem skończywszy – to wtedy, wewnątrz wypełnionego dziwnym, poszatkowanym światłem skarbca, po raz pierwszy pomyślał, że mogą zawieść. Jak mieli pokonać rozwścieczonego olbrzyma tych rozmiarów? Zacisnął mocniej palce na palisandrowym drewnie, prawie odruchowo przesuwając się wzdłuż jednej ze ścian, myśląc gorączkowo; miał doświadczenie z unieszkodliwianiem smoków, jednak nigdy nie zabierał się za to w pojedynkę lub w duecie – niemal zawsze towarzyszyła mu grupa wyszkolonych łowców, działających zgodnie, jak jeden organizm. On i Gabriel ledwie się znali, wzajemne przyzwyczajenia były im obce – nie mówiąc już o tym, że żaden z nich nie był specjalistą w walce z olbrzymami. Wchodząc tutaj, nie omówili konkretnego planu, nie mieli strategii na tę walkę; musieli improwizować – i Percival miał ochotę zaśmiać się gorzko, kiedy sobie to uświadomił.
Zerknął szybko w stronę swojego towarzysza, w myślach układając zarys planu, ten zakładał jednak obejście olbrzyma dookoła i zaatakowanie go od tyłu, z miejsca, którego jego zmrużone oczka nie mogły sięgnąć; łatwiej było jednak powiedzieć, niż tego dokonać – bo odkąd tylko nieforemna głowa zwróciła się w jego stronę, nie przestawała podążać za każdym jego krokiem. Musiał odwrócić jakoś jego uwagę – ale jak? Przełknął z trudem ślinę, czując nagłą suchość w ustach, ale z odsieczą przyszedł mu Gabriel; Percival bardziej wyczuł niż dostrzegł przemykające po jego prawej zaklęcie, na sekundę wypełniające jaskinię rozbłyskiem światła. Chybione – ale to nie miało znaczenia, bo i tak spełniło swoją rolę, uderzając w skałę tuż obok olbrzyma i zmuszając go, żeby odwrócił się w tamtą stronę – być może chcąc ocenić, czy niebezpieczeństwo nadal istniało.
Nie potrzebował niczego więcej – z powolnego marszu przeszedł do truchtu, jak najprędzej obiegając masywną postać dookoła i wyciągając różdżkę, celując prosto w podstawę grubej szyi. – Conjunctivitis – wypowiedział pewnie, w myślach zaklinając wiązkę zaklęcia, by okazała się celna – i taka właśnie była. Silna, silniejsza, niż się spodziewał (być może adrenalina krążyła w jego żyłach szybciej, niż mu się wydawało), ugodziła oszalałego olbrzyma we wrażliwsze miejsce tuż poniżej czaszki. Percival oglądał – jak w spowolnionym tempie – jak istota odwraca się, a ciężkie, szare powieki mrugają kilkakrotnie w dezorientacji; przez cały czas nie opuszczał różdżki, gotów na wzniesienie przed sobą tarczy w razie ewentualnego ataku – i przez sekundę rzeczywiście był pewien, że nadejdzie. Olbrzym wydał z siebie kolejny ogłuszający ryk, po czym chwycił podłużny, bliżej nieokreślony przedmiot, i zamachnął się, z całą pewnością mając zamiar rozgnieść Percivala na miazgę; siła włożona w ten ruch, połączona z działaniem zaklęcia, odebrała mu poczucie równowagi – pokryte bielmem oczy przesunęły się do góry, ukrywając się pod powiekami, a sam olbrzym zwalił się z hukiem na ziemię, wywołując małe trzęsienie ziemi. Ściany i posadzka zadrżały, z sufitu posypało się kilka kamieni – ale nie mieli czasu, by ocenić ewentualne szkody. – Szybko, bierz hełm! Podejrzewam, że nie będzie tak leżał w nieskończoność. – Olbrzym, nie hełm; choć chwilowo pozbawiony przytomności, miał ją prawdopodobnie wkrótce odzyskać, i byłoby idealnie, gdyby znajdowali się już wtedy daleko – jak najdalej – poza jego zasięgiem. Najlepiej u podnóży wioski zbudowanej przez jego dawnych kamratów. – Jest cały? – upewnił się, miał nadzieję, że solidna konstrukcja nie ugięła się w momencie upadku. – Ugh, pomogę ci – dodał po chwili, uświadamiając sobie gabaryty hełmu. To nie było zwykłe nakrycie głowy; przeznaczone do noszenia przez istoty znacznie większe od ludzi, było gigantyczne – i z całą pewnością też sporo ważyło. Podbiegł do leżącej postaci, obchodząc go ostrożnie dookoła i zatrzymując się przy głowie. Powieki olbrzyma były lekko uchylone, co tylko spotęgowało jego niepokój. – Na trzy? – zaproponował, chwytając za metalową, pokrytą złotem krawędź.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Właśnie w takich chwilach przypominał sobie słowa aurora, który podczas pierwszych lat pracy Gabriela w Biurze Aurorów stał się jego mentorem: przygotuj plan, wciel go w życie, spodziewaj się, że coś nie wypali, olej plan. Gabrielowi wydawało się, że przegapili szansę na planowanie dalszych kroków, dlatego postanowił zadziałać instynktownie, w pełni ufając Percivalowi, jego wiedzy i doświadczeniu. Prawdę mówiąc, niewiele miał do stracenia, przynajmniej w zderzeniu tego z samotną walką z olbrzymem, o których nie miał bladego pojęcia. Zaledwie mgliste wspomnienie zaklęcia, które mogłoby tu coś pomóc. W końcu poczuł się sobą, przestał analizować ryzyko każdego podjętego kroku i zdecydowanie przystąpił do akcji. Pozwolił sobie na działanie, zupełnie, jakby urwał się ze smyczy. Wyszedł z klatki. Jednakże nie analizował teraz tego uczucia wolności, a skupił się na olbrzymie, który wlepił swoje pokryte bielmem ślepia w, porównaniu z nim, karłowatą postać Gabriela. Na kolejny ruch nie miał większego pomysłu. Liczył, że tym razem sprawność i spostrzegawczość go nie zawiodą, a on zdąży uskoczyć przed atakiem ze strony przeciwnika. Następne sekundy zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Niczym w zwolnionym tempie, bliżej nieokreślony przedmiot nakreślił koło nad głową olbrzyma. W jego głowie pojawiła się pustka, ale zaklęcie zadziałało, a po chwili olbrzym z hukiem opadł na kamienną posadzkę. Odruchowo uniósł rękę, zasłaniając swoją głowę przed uszkodzeniem. Dopiero po chwili dotarły do niego słowa Blake'a, potrząsnął głową, jakby miało mu to przywrócić trzeźwość myślenia i doskoczył do chwilowo unieszkodliwionego strażnika. - Wydaje się być cały - rzucił, mrużąc oczy, jednocześnie robiąc oględziny hełmu, zastanawiając się, jak oni to na brudne gacie Merlina wyniosą stąd i uciekną przed rozwścieczonym, tymczasowym właścicielem. Nie był głupcem, z pewnością nie miał zamiaru porywać się z motyką na słońce przez samodzielną próbę dźwignięcia tego żelastwa, ryzykował w końcu przebudzeniem olbrzyma, a tego nie chciał chyba żaden z nich, no może sam zainteresowany byłby zadowolony z faktu zatrzymania zdobyczy. - Dobra - rzucił krótko w odpowiedzi, upewnił się, że chwycił stabilnie za krawędź. - Raz, dwa, trzy - wraz z ostatnim słowem, zaciskając zęby, pociągnął hełm, dokładając wszelkiego wysiłku, aby nie upuścić hełmu i jednocześnie utrzymać się na nogach. Obejrzał się przez ramię, lokalizując wejście, przez które tutaj dotarli. Chociaż chciał gwałtownie zedrzeć hełm z wielkiej głowy, zdawał sobie sprawę, że musieli być nieco bardziej delikatni, nie chcąc zbyt wcześnie ocucić - Spieprzajmy, zanim się obudzi - mruknął półgębkiem w stronę Percivala. Powoli zaczął wycofywać się w stronę tunelu, próbując zgrać swój krok z krokiem towarzysza.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ściągnięcie wielkiego hełmu z głowy obezwładnionego olbrzyma okazało się jedną z najprostszych części zadania – znacznie trudniejsze było manewrowanie z nim w ograniczonej przestrzeni; Percival zdawał sobie sprawę, że mógł rzucić na przedmiot zaklęcie i przetransportować go za pomocą magii, ale biorąc pod uwagę wąskie korytarze i jeszcze węższą wyrwę, przez którą się tutaj przecisnęli, wolał nie ryzykować – nie był pewien, jak gurg zareagowałby, gdyby w ramach daru przynieśli mu hełm choćby częściowo zniszczony. Idąc tyłem, a przed sobą mając Gabriela, starał się więc odnaleźć złoty środek pomiędzy pośpiechem, a ostrożnością; niemrawe posapywanie budzącego się giganta sprawiało, że miał ochotę rzucić się do biegu, ale zdusił w sobie ten instynkt, powoli zmierzając w stronę wyjścia – i pozwalając sobie na swobodniejszy oddech dopiero, gdy owiało go chłodne, górskie powietrze. – Merlinie, niewiele brakowało – mruknął, schylając się i na moment delikatnie odkładając hełm; wyprostował się, żeby krawędzią swetra otrzeć twarz, spoconą od wysiłku i stresu – i dopiero widząc krwawe ślady na materiale przypominając sobie o ranie po rozszczepieniu. Zaklął pod nosem, ale wyprostował się, podciągając ubranie do góry – na pierwszy rzut oka wyglądało to paskudnie, a zimne powietrze szczypało zdartą skórę, ale wydawało mu się, że przerwane tkanki już nie krwawiły – być może mogły więc zaczekać. Musiały; jeden rzut oka na niebo ponad nimi wystarczył, by Percival zorientował się, że spędzili w skarbcu więcej czasu niż początkowo zakładali, a dzień chylił się ku końcowi; jeśli chcieli jeszcze dzisiaj dotrzeć do wioski, musieli się pospieszyć.
Na otwartym terenie nie czuł już potrzeby delikatnego manewrowania zdobyczą, wyciągnął więc różdżkę i jednym machnięciem uniósł hełm w górę. Nim ruszyli dalej, z wewnętrznej kieszeni peleryny wyłuskał jeszcze mapę, sprawdzając dokładnie, gdzie się znajdowali – i gdzie, według informacji otrzymanych od Zakonu Feniksa, szkockie olbrzymy zdecydowały się założyć nową wioskę. – Będziemy musieli uważać na słowa – przypomniał, zarówno sobie, jak i Gabrielowi. – Gurg podobno niezbyt lubi czarodziejów. Uważa, że celowo zesłali na jego wioskę anomalie. – I przekonanie go, że było inaczej, mogło być mocno problematyczne; miał nadzieję, że karta przetargowa w postaci hełmu goblińskiej roboty hełmu wystarczy – ale istniało też prawdopodobieństwo, że przywódca plemienia rozkaże swoim poddanym stłuc ich na miazgę, a potem sam odbierze im podarek.
Starał się odganiać od siebie te radosne wizje, gdy już ruszyli w dalszą drogę, skupiając się głównie na pilnowaniu kierunku i w dużej mierze tracąc poczucie czasu – kiedy więc dostrzegł zarysy położonej w dolinie wioski, prawie zapadł już zmierzch, a ich jedynymi drogowskazami były płonące na dwóch pionowych kamieniach pochodnie. Przed wejściem niemal natychmiast drogę zagrodziły im dwa potężne olbrzymy. – Mamy pokojowe zamiary – odezwał się Percival, dbając o to, by jego głos brzmiał pewnie, głośno i wyraźnie – po pierwsze dlatego, że nie był pewien, na ile górskie istoty rozumiały angielski, a po drugie dlatego, że okazanie zawahania lub słabości mogłoby skończyć się dla nich tragicznie. – I niesiemy ze sobą dar dla wielkiego gurga, Bugalnara – dodał, wskazując na lewitujący za nimi hełm, którego widok zdawał się przekonać olbrzymów bardziej niż słowa – bo przepuścili ich dalej.
Bugalnar rzeczywiście był wielki – nawet jak na swój gatunek – choć wrażenie mógł potęgować fakt, że przywitał ich, siedząc na gigantycznym, kamiennym tronie; Percival zatrzymał się w odległości, którą ocenił jako względnie bezpieczną, po czym ukłonił się nisko. Nie był pewien, czy był to gest rozpoznawany przez olbrzymy, ale wydawał mu się uniwersalny – sporo gatunków zwierząt czyniło wszak podobnie. – Bugalnarze, nazywam się Percival, a to jest Gabriel – przedstawił ich, wskazując najpierw na siebie, a później na Tonksa. – Przybywamy do ciebie z tym oto darem – jestem pewien, że go rozpoznajesz. – Wiedział, że hełm, oprócz tego, że był cenny, miał dla plemienia znaczenie symboliczne, stanowiąc oznakę władzy. – Zerwaliśmy go z głowy oszalałego z samotności olbrzyma, który próbował bezprawnie zagarnąć go dla siebie, razem z całą resztą należących do ciebie skarbów. – Te zostawili w skarbcu – ale bez strzegącego ich strażnika, odzyskanie ich nie powinno stanowić już problemu. – Chcielibyśmy zaoferować ci go jako wyraz naszego szacunku dla twojej siły i potęgi – a także jako symbol współpracy pomiędzy naszymi plemionami. – Zrobił krótką pauzę, mierząc gurga spojrzeniem – i starając się wyglądać przy tym na pewniejszego, niż się czuł. Skłamałby, twierdząc, że groźna postać przywódcy nie robiła na nim wrażenia. – Nazywamy siebie Zakonem Feniksa i stanęliśmy do walki z ludźmi, którzy próbują wprowadzić do naszego świata chaos. Którzy uważają za gorszych wszystkich, oprócz czarodziejów – i chcą ich sobie podporządkować – mówił dalej, celowo uderzając w tę strunę; nie kłamał – choć Rycerze Walpurgii również rekrutowali olbrzymów, wątpił, by mieli traktować ich jak równych sobie – a wiedział, że istot tak dumnych i silnych jak olbrzymy, nic nie oburzy tak mocno, jak chęć stłamszenia ich przez czarodziejów; tych samych, których oskarżali o zniszczenie swojej poprzedniej wioski. – Stańcie w tej walce u naszego boku, a będziemy waszymi dłużnikami. Tylko wspólnie mamy szansę pokonać wroga – powiedział wreszcie, kończąc swoją przemowę i spoglądając pytająco na Bugalnara. Hełm wylądował miękko pomiędzy nimi, w połowie drogi – ale on obserwował jedynie reakcje gurga, gdyż to od niej zależało wszystko – jeśli ten by ich odesłał, to cała ta wyprawa straciłaby swój sens. Miał jednak wrażenie, że gdzieś pomiędzy jednym groźnym łypnięciem a drugim, dostrzegł w oczach olbrzyma błysk aprobaty.
| perswazja III; zt x2
Na otwartym terenie nie czuł już potrzeby delikatnego manewrowania zdobyczą, wyciągnął więc różdżkę i jednym machnięciem uniósł hełm w górę. Nim ruszyli dalej, z wewnętrznej kieszeni peleryny wyłuskał jeszcze mapę, sprawdzając dokładnie, gdzie się znajdowali – i gdzie, według informacji otrzymanych od Zakonu Feniksa, szkockie olbrzymy zdecydowały się założyć nową wioskę. – Będziemy musieli uważać na słowa – przypomniał, zarówno sobie, jak i Gabrielowi. – Gurg podobno niezbyt lubi czarodziejów. Uważa, że celowo zesłali na jego wioskę anomalie. – I przekonanie go, że było inaczej, mogło być mocno problematyczne; miał nadzieję, że karta przetargowa w postaci hełmu goblińskiej roboty hełmu wystarczy – ale istniało też prawdopodobieństwo, że przywódca plemienia rozkaże swoim poddanym stłuc ich na miazgę, a potem sam odbierze im podarek.
Starał się odganiać od siebie te radosne wizje, gdy już ruszyli w dalszą drogę, skupiając się głównie na pilnowaniu kierunku i w dużej mierze tracąc poczucie czasu – kiedy więc dostrzegł zarysy położonej w dolinie wioski, prawie zapadł już zmierzch, a ich jedynymi drogowskazami były płonące na dwóch pionowych kamieniach pochodnie. Przed wejściem niemal natychmiast drogę zagrodziły im dwa potężne olbrzymy. – Mamy pokojowe zamiary – odezwał się Percival, dbając o to, by jego głos brzmiał pewnie, głośno i wyraźnie – po pierwsze dlatego, że nie był pewien, na ile górskie istoty rozumiały angielski, a po drugie dlatego, że okazanie zawahania lub słabości mogłoby skończyć się dla nich tragicznie. – I niesiemy ze sobą dar dla wielkiego gurga, Bugalnara – dodał, wskazując na lewitujący za nimi hełm, którego widok zdawał się przekonać olbrzymów bardziej niż słowa – bo przepuścili ich dalej.
Bugalnar rzeczywiście był wielki – nawet jak na swój gatunek – choć wrażenie mógł potęgować fakt, że przywitał ich, siedząc na gigantycznym, kamiennym tronie; Percival zatrzymał się w odległości, którą ocenił jako względnie bezpieczną, po czym ukłonił się nisko. Nie był pewien, czy był to gest rozpoznawany przez olbrzymy, ale wydawał mu się uniwersalny – sporo gatunków zwierząt czyniło wszak podobnie. – Bugalnarze, nazywam się Percival, a to jest Gabriel – przedstawił ich, wskazując najpierw na siebie, a później na Tonksa. – Przybywamy do ciebie z tym oto darem – jestem pewien, że go rozpoznajesz. – Wiedział, że hełm, oprócz tego, że był cenny, miał dla plemienia znaczenie symboliczne, stanowiąc oznakę władzy. – Zerwaliśmy go z głowy oszalałego z samotności olbrzyma, który próbował bezprawnie zagarnąć go dla siebie, razem z całą resztą należących do ciebie skarbów. – Te zostawili w skarbcu – ale bez strzegącego ich strażnika, odzyskanie ich nie powinno stanowić już problemu. – Chcielibyśmy zaoferować ci go jako wyraz naszego szacunku dla twojej siły i potęgi – a także jako symbol współpracy pomiędzy naszymi plemionami. – Zrobił krótką pauzę, mierząc gurga spojrzeniem – i starając się wyglądać przy tym na pewniejszego, niż się czuł. Skłamałby, twierdząc, że groźna postać przywódcy nie robiła na nim wrażenia. – Nazywamy siebie Zakonem Feniksa i stanęliśmy do walki z ludźmi, którzy próbują wprowadzić do naszego świata chaos. Którzy uważają za gorszych wszystkich, oprócz czarodziejów – i chcą ich sobie podporządkować – mówił dalej, celowo uderzając w tę strunę; nie kłamał – choć Rycerze Walpurgii również rekrutowali olbrzymów, wątpił, by mieli traktować ich jak równych sobie – a wiedział, że istot tak dumnych i silnych jak olbrzymy, nic nie oburzy tak mocno, jak chęć stłamszenia ich przez czarodziejów; tych samych, których oskarżali o zniszczenie swojej poprzedniej wioski. – Stańcie w tej walce u naszego boku, a będziemy waszymi dłużnikami. Tylko wspólnie mamy szansę pokonać wroga – powiedział wreszcie, kończąc swoją przemowę i spoglądając pytająco na Bugalnara. Hełm wylądował miękko pomiędzy nimi, w połowie drogi – ale on obserwował jedynie reakcje gurga, gdyż to od niej zależało wszystko – jeśli ten by ich odesłał, to cała ta wyprawa straciłaby swój sens. Miał jednak wrażenie, że gdzieś pomiędzy jednym groźnym łypnięciem a drugim, dostrzegł w oczach olbrzyma błysk aprobaty.
| perswazja III; zt x2
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| przychodzimy stąd
Poranek był zimny lecz chłodne, jesienne powietrze nie dostało się do zaczarowanego namiotu, pozwalając im nacieszyć się ciepłem oraz dłuższym porankiem... A raczej byłoby to zapewne jedynie idealne wyobrażenie Wren, nie mającej pojęcia o myśliwskich nawykach swojego narzeczonego bowiem Friedrich Schmidt obudził się jeszcze przed świtem. W domu sypiał snem dłuższym, acz znacznie płytszym, rozpraszany nokturnowymi szumami. Tutaj jednak spał głębiej i zwykle to uważał za przyczynę wstawania o drakońskiej porze. Wypoczęty oraz zadowolony wygrzebał się z ramion Chang oraz ciepłej, flanelowej pościeli. - Masz półtorej godziny. - Rzucił z rozbawieniem, odrobinę złośliwie ściągając kołdrę z całej jej sylwetki, wystawiając Chang na rześkie powietrze poranka, by chwilę później zniknąć w dalszych częściach namiotu.
Gorąca kawa, szybkie obmycie twarzy w lodowatej wodzie i szmalcownik z czystym sumieniem opuścił namiot, aby przejść się po zastawionych wcześniej wnykach. Los zdawał się im sprzyjać, gdyż wrócił z dwoma dorodnymi, tłustymi królikami. W sam raz na gulasz dziadka Schmidt, który zapewne przyjdzie mu poczynić w późniejszych godzinach, na obiad po długiej wspinaczce. Późniejsze minuty minęły szybko - przygotowania do wyjścia, śniadanie, spakowanie prowiantu oraz wody na drogę by finalnie spakować plecaki oraz złożyć wielki namiot.
Ruszyli w dalszą drogę gdy tylko słońce zaczęło nieśmiało wyłaniać się zza horyzontu, powoli budząc świat do życia. Dolina w której przyszło im nocować pozostawała niezwykle cicha, jak gdyby wszystko wokół pogrążone było jeszcze w głębokim śnie. Słońce powoli rozgrzewało ziemię, rosa pokrywała roślinne liście a woda leniwie spływała w dół wielkiego wodospadu. Zdawać by się mogło, że jedynie Otto oraz jego właściciel zdawali się mieć niezliczone pokłady energii, zwarci oraz chętni do dalszej drogi. Podeszli do końca trawiastego szlaku, aby zatrzymać się tuż przed wejściem na skalną ścieżkę.
- Komm zu mir, Otto. - Friedrich przywołał swoje zwierzę, by przykucnąć przy nim i wyciąć pozszywane w dziwny sposób kawałki skóry. - Gib mir eine pfote. - rzucił kolejnym poleceniem, by ostrożnie założyć prowizoryczny but na psią łapę, zabezpieczając je troczkami tak, aby przypadkiem się nie zsunął. Czynność tą powtórzył przy każdej, kolejnej łapie a spokój psa jedynie utwierdzał w myśli, iż nie pierwszy raz przyszło mu nosić podobne zabezpieczenie. Schmidt przesunął dłonią po psim łbie, by podnieść się z kucków. Uważne spojrzenie zielonych ślepi przesunęło się po jej sylwetce, a irytacja pojawiła się na jego twarzy. Prychnięcie niezadowolenia uleciało z jego ust, po czym, bez uprzedzenia podszedł do niej, by zacząć majstrować przy jej plecaku. Wpierw poprawił jego zapięcie, później poprawił długość ramiączek, aby była odpowiednia, a Wren wygodnie się szło. Ostrożnie ustawił plecak na jej ramionach tak, by przypadkiem nie popsuła sobie kręgosłupa, finalnie spojrzenie zatrzymując na jej butach.
- Zawiąż porządnie te buty. - Mruknął z niezadowoleniem, kręcąc przy tym głową. - Tu będzie stromiej, musisz mieć odpowiednio usztywnione kostki, żeby stąpać stabilnie i się nie połamać. No już. - Dodał, ponaglając ją przy tym chłodnym spojrzeniem. W końcu, nie miał zamiaru dźwigać jej na ramionach i wysłuchiwać marudzenia. Choć tego, zapewne i tak przyjdzie mu słuchać dzisiejszego dnia. - Zabrałaś ciepłe ciuchy, tak jak mówiłem? - Dodał, z pewną dozą podejrzliwości w swoim głosie. Był przekonany, że ta nie dostosuje się do polecenia, przezornie więc zabrał kilka swetrów więcej. Tak, na wszelki wypadek... Oczywiście, aby nie słuchać marudzenia.
Poranek był zimny lecz chłodne, jesienne powietrze nie dostało się do zaczarowanego namiotu, pozwalając im nacieszyć się ciepłem oraz dłuższym porankiem... A raczej byłoby to zapewne jedynie idealne wyobrażenie Wren, nie mającej pojęcia o myśliwskich nawykach swojego narzeczonego bowiem Friedrich Schmidt obudził się jeszcze przed świtem. W domu sypiał snem dłuższym, acz znacznie płytszym, rozpraszany nokturnowymi szumami. Tutaj jednak spał głębiej i zwykle to uważał za przyczynę wstawania o drakońskiej porze. Wypoczęty oraz zadowolony wygrzebał się z ramion Chang oraz ciepłej, flanelowej pościeli. - Masz półtorej godziny. - Rzucił z rozbawieniem, odrobinę złośliwie ściągając kołdrę z całej jej sylwetki, wystawiając Chang na rześkie powietrze poranka, by chwilę później zniknąć w dalszych częściach namiotu.
Gorąca kawa, szybkie obmycie twarzy w lodowatej wodzie i szmalcownik z czystym sumieniem opuścił namiot, aby przejść się po zastawionych wcześniej wnykach. Los zdawał się im sprzyjać, gdyż wrócił z dwoma dorodnymi, tłustymi królikami. W sam raz na gulasz dziadka Schmidt, który zapewne przyjdzie mu poczynić w późniejszych godzinach, na obiad po długiej wspinaczce. Późniejsze minuty minęły szybko - przygotowania do wyjścia, śniadanie, spakowanie prowiantu oraz wody na drogę by finalnie spakować plecaki oraz złożyć wielki namiot.
Ruszyli w dalszą drogę gdy tylko słońce zaczęło nieśmiało wyłaniać się zza horyzontu, powoli budząc świat do życia. Dolina w której przyszło im nocować pozostawała niezwykle cicha, jak gdyby wszystko wokół pogrążone było jeszcze w głębokim śnie. Słońce powoli rozgrzewało ziemię, rosa pokrywała roślinne liście a woda leniwie spływała w dół wielkiego wodospadu. Zdawać by się mogło, że jedynie Otto oraz jego właściciel zdawali się mieć niezliczone pokłady energii, zwarci oraz chętni do dalszej drogi. Podeszli do końca trawiastego szlaku, aby zatrzymać się tuż przed wejściem na skalną ścieżkę.
- Komm zu mir, Otto. - Friedrich przywołał swoje zwierzę, by przykucnąć przy nim i wyciąć pozszywane w dziwny sposób kawałki skóry. - Gib mir eine pfote. - rzucił kolejnym poleceniem, by ostrożnie założyć prowizoryczny but na psią łapę, zabezpieczając je troczkami tak, aby przypadkiem się nie zsunął. Czynność tą powtórzył przy każdej, kolejnej łapie a spokój psa jedynie utwierdzał w myśli, iż nie pierwszy raz przyszło mu nosić podobne zabezpieczenie. Schmidt przesunął dłonią po psim łbie, by podnieść się z kucków. Uważne spojrzenie zielonych ślepi przesunęło się po jej sylwetce, a irytacja pojawiła się na jego twarzy. Prychnięcie niezadowolenia uleciało z jego ust, po czym, bez uprzedzenia podszedł do niej, by zacząć majstrować przy jej plecaku. Wpierw poprawił jego zapięcie, później poprawił długość ramiączek, aby była odpowiednia, a Wren wygodnie się szło. Ostrożnie ustawił plecak na jej ramionach tak, by przypadkiem nie popsuła sobie kręgosłupa, finalnie spojrzenie zatrzymując na jej butach.
- Zawiąż porządnie te buty. - Mruknął z niezadowoleniem, kręcąc przy tym głową. - Tu będzie stromiej, musisz mieć odpowiednio usztywnione kostki, żeby stąpać stabilnie i się nie połamać. No już. - Dodał, ponaglając ją przy tym chłodnym spojrzeniem. W końcu, nie miał zamiaru dźwigać jej na ramionach i wysłuchiwać marudzenia. Choć tego, zapewne i tak przyjdzie mu słuchać dzisiejszego dnia. - Zabrałaś ciepłe ciuchy, tak jak mówiłem? - Dodał, z pewną dozą podejrzliwości w swoim głosie. Był przekonany, że ta nie dostosuje się do polecenia, przezornie więc zabrał kilka swetrów więcej. Tak, na wszelki wypadek... Oczywiście, aby nie słuchać marudzenia.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
The member 'Friedrich Schmidt' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 4
'k10' : 4
Tej nocy spała jak suseł. Nie licząc krótkiego, jednorazowego zrywu nieprzyzwyczajonego do wszechobecnej ciszy umysłu, który w środku słodkiego relaksu rozbudził się podejrzliwością względem harmonijnych dźwięków uśpionej natury, Wren nie śmiała wcale narzekać na otrzymany po długim, ciężkim dniu odpoczynek: nie dość, że otulał ją wełniany koc, to na wierzchu ciała osiadła gruba kołdra zapewniona im obojgu przez Friedricha. Czarownica nie mogła wiedzieć, że zagarnęła większą jej część. Owinęła wokół swych rąk, podsunęła pod głowę i zamruczała niemrawo w nieświadomym niezadowoleniu, gdy Schmidt spróbował pled ten jej odebrać. Nie miał szans. Nie dlatego, że rzeczywiście była od niego silniejsza - od początku wyprawy cechowała go jednak pewna przedziwna wyrozumiałość wystosowana w jej kierunku, łagodność, której nie widziała nigdy wcześniej. Normalność? Partnerska ugoda i zepchnięty gdzieś na dalszy plan egoizm; cóż, cokolwiek to było, z pewnością przypłacił jego istnienie ciałem mocniej schłodzonym niż jej własne. Ale i to odeszło o poranku - Wren jęknęła, naburmuszona, gdy nagle pozbawiono ją tej rozkosznej tarczy chroniącej organizm przed poranną zimnicą, kopnęła też nogą na oślep, próbując jej dosięgnąć po to, by znów nawlec ją na siebie, lecz na to nie miała już szans. Austriak z premedytacją pozbawił ją pierzyny, a ona skuliła się na łóżku w buntowniczej niezgodzie, półnaga, zaraz szczelniej okryta jednak gryzącym, wełnianym kocem, którym przykrył ją poprzedniego wieczora przy kominku. Wymamrotała coś pod nosem. Przekleństwo, niewyraźne, wciąż senne, zagubione w materiale przyciągającej ją niczym siła grawitacji poduszki; półtorej godziny starczyłoby na długą drzemkę, pomyślała, i tak też wykorzystała znamienitą część przeznaczonego jej czasu. Dopiero po około czterdziestu czy pięćdziesięciu minutach podniosła głowę ku górze, leniwie uniosła powieki i rozejrzała się po wyraźniejącym namiocie, niezdolna odnaleźć narzeczonego w pobliżu. Wstał przed nią, mogła być pewna. Nie ociągał się, od samego rana uwikłany w cokolwiek strzeliło mu do oślego rozumku, zaś Wren, cóż, przewróciła się po prostu na plecy i westchnęła głęboko, ciesząc nozdrza świeżym zapachem poranka. Delikatne podmuchy wiatru docierające do wnętrza ich tymczasowego lokum rzeczywiście były orzeźwiające. Dopiero potem zwlekła się z łóżka, korzystając tym razem z namiotowej toalety; przeczucie podpowiadało, że woda w małym jeziorze wychłodziła się podczas nocy na tyle, że wejście do niej w celu obmycia ciała okazałoby się torturą. Później ubrała się w świeże ubrania, na tors naciągnęła sweter i dołączyła do Schmidta przy śniadaniu; wspaniałomyślnie przygotował je dla nich obojga, co za wyśmienity gospodarz.
- Co znowu nie tak? - mruknęła, marszcząc nos, gdy Friedrich prychnął i podszedł do niej, by poprawić zwisający zbyt nisko plecak i nastawić odpowiednio długość jego ramiączek. Wren nie widziała różnicy, przeszła bowiem w ten sposób cały dystans dnia poprzedniego - ale teraz czekała na nich o wiele trudniejsza trasa, kamienna, pod ostrym kątem, który wcale nie przypadał jej do gustu. A stali dopiero u podnóża owego odcinka. - Przecież mam zawiązane - oburzyła się i spojrzała w dół, na swoje obuwie. Do diabła. Znów miał rację: jedna ze sznurówek ciężkich, spacerowych butów rozluźniła kokardę, odstając niechlujnie, na co Azjatka znów mruknęła coś do siebie pod nosem, schyliła się także, by poprawić oba ze splotów. Na wszelki wypadek. - Będziesz też patrzył od dzisiaj czy jestem schludnie ubrana do pracy? - prowokowała krnąbrnie; przypominał ojca wyprawiającego dziecko na pierwszy dzień nowej szkoły, co uznała za skądinąd dość urzekające. Z drugiej strony - musiał też robić to dla swojego dobra. Jeśli Wren na szlaku odniosłaby obrażenia, niósłby ją na szczyt na własnych plecach. - Zabrałam, ale po co? Robi się ciepło. Nie czujesz? - istotnie: odkąd zaczęli poruszać się w górę, chmury zdawały się ulotnić z błękitnego nieba, zaś słońce ogrzewało ich szczodrze. Zamiast zabezpieczać szyję szalikiem czy naciągać na dłonie rękawiczki, Wren podwinęła rękawy, pewna, że jeśli temperatura jeszcze urośnie, a ona mocniej się spoci, będzie musiała pozbyć się swetra raz na zawsze. - Nie widać stąd wierzchołka, myślisz, że dojdziemy do niego przed nocą? - spytała, zacisnąwszy dłonie na uchwytach plecaka. Jej organizm wciąż pozostawał wyjałowiony po wczesnowrześniowym wybryku, siły odzyskiwała powoli - i tym właśnie tłumaczyła sobie ten okrutny brak kondycji, którym spowalniała ich wycieczkę. Przeszkadzało mu to? Zapytałaby, ale chyba nie chciała słyszeć odpowiedzi. Zamiast tego nabrała do płuc więcej powietrza i zwróciła uwagę na sposób stawiania stóp, by jak najmniej ślizgać się z płaskich kamieni, zaś głowę przechyliła na bok, by odegnać z czoła kosmyk; krucze włosy miała spięte w dwa mniejsze koczki ulokowane w tylnym dole czaszki.
- Co znowu nie tak? - mruknęła, marszcząc nos, gdy Friedrich prychnął i podszedł do niej, by poprawić zwisający zbyt nisko plecak i nastawić odpowiednio długość jego ramiączek. Wren nie widziała różnicy, przeszła bowiem w ten sposób cały dystans dnia poprzedniego - ale teraz czekała na nich o wiele trudniejsza trasa, kamienna, pod ostrym kątem, który wcale nie przypadał jej do gustu. A stali dopiero u podnóża owego odcinka. - Przecież mam zawiązane - oburzyła się i spojrzała w dół, na swoje obuwie. Do diabła. Znów miał rację: jedna ze sznurówek ciężkich, spacerowych butów rozluźniła kokardę, odstając niechlujnie, na co Azjatka znów mruknęła coś do siebie pod nosem, schyliła się także, by poprawić oba ze splotów. Na wszelki wypadek. - Będziesz też patrzył od dzisiaj czy jestem schludnie ubrana do pracy? - prowokowała krnąbrnie; przypominał ojca wyprawiającego dziecko na pierwszy dzień nowej szkoły, co uznała za skądinąd dość urzekające. Z drugiej strony - musiał też robić to dla swojego dobra. Jeśli Wren na szlaku odniosłaby obrażenia, niósłby ją na szczyt na własnych plecach. - Zabrałam, ale po co? Robi się ciepło. Nie czujesz? - istotnie: odkąd zaczęli poruszać się w górę, chmury zdawały się ulotnić z błękitnego nieba, zaś słońce ogrzewało ich szczodrze. Zamiast zabezpieczać szyję szalikiem czy naciągać na dłonie rękawiczki, Wren podwinęła rękawy, pewna, że jeśli temperatura jeszcze urośnie, a ona mocniej się spoci, będzie musiała pozbyć się swetra raz na zawsze. - Nie widać stąd wierzchołka, myślisz, że dojdziemy do niego przed nocą? - spytała, zacisnąwszy dłonie na uchwytach plecaka. Jej organizm wciąż pozostawał wyjałowiony po wczesnowrześniowym wybryku, siły odzyskiwała powoli - i tym właśnie tłumaczyła sobie ten okrutny brak kondycji, którym spowalniała ich wycieczkę. Przeszkadzało mu to? Zapytałaby, ale chyba nie chciała słyszeć odpowiedzi. Zamiast tego nabrała do płuc więcej powietrza i zwróciła uwagę na sposób stawiania stóp, by jak najmniej ślizgać się z płaskich kamieni, zaś głowę przechyliła na bok, by odegnać z czoła kosmyk; krucze włosy miała spięte w dwa mniejsze koczki ulokowane w tylnym dole czaszki.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Schmidt wywrócił zielonymi ślepiami. W końcu, z jej plecakiem wszystko było nie tak jak powinno, w odpowiedzi jednak otrzymała jedynie pomruk pełen niezadowolenia. Droga miała być ciężka, stroma, zupełnie inna od tej, jaką szli do tej pory.
- Nie masz. - Odpowiedział odrobinę kąśliwie, w ten swój dziwny sposób okazując troskę. W inny sposób nie umiał, innego sposobu nigdy mu nie pokazano, to też z niezadowoleniem wypisanym w ostrych rysach przyglądał się dokładnie temu, jak poprawia wiązanie butów. Tego brakowało, żeby skręciła bądź złamała nogę w połowie górskiego szlaku, przyprawiając go o kolejne problemy i zapewne, wizytę w tym paskudnym Mungu.
- Pieprz się, Wren. - Rzucił na jej komentarz dotyczący kontroli ubrań. W jego głosie brakowało złości, gdyż dominowało w nim dziwne rozbawienie. Tego brakowało, żeby, na Merlina, musiał ją pilnować co do tego, jak się ubierała. Powoli ruszyli szlakiem, pogoda jednak zdawała się być zupełnie inna niż to, czego oczekiwał - przywykł, że im wyżej w górę tym robi się chłodniej. Może było to sprawką anomalii, o których słyszał od jednego z kumpli? Nie był pewien, nie miał również zamiaru o to pytać.
- To dziwne, że jest ciepło. Jestem jednak pewien, że na szczycie zmarzniemy. - Rzucił, przystając na chwilę, aby zsunąć plecak ze swoich pleców oraz pozbyć się swetra pozostając w samym podkoszulku. Plecak ponownie znalazł się na jego ramionach, a Austriak ruszył dalej. Wiedział, gdzie stawiać stopy, jak poruszać się po górzystych terenach, aby nie ucierpieć.
- Powinniśmy. Na szczycie jest schron w którym możemy przenocować. Jeśli się nie uda, spróbuję znaleźć miejsce na namiot... Albo będziemy szli przez całą noc aż do rana. - Wzruszył szerokimi ramionami, ostatnie słowa dodając specjalnie, by zrobić narzeczonej na złość. Ledwie odrobinę, pewien, że marsz przez góry nocą z nowicjuszem nie był najmądrzejszym ruchem. Droga, choć stroma, przebiegała całkiem spokojnie, a ciepła pogada oraz bezchmurne niebo sprzyjało wspinaczce... Chodź samego Schmidta kusiło by obrać trudniejszy szlak, prowadzący przez niemal pionowe ściany.
W pewnym momencie Otto podbiegł do właściciela, łapiąc zębami za nogawkę jego spodni, próbując pociągnąć go w stronę niewielkiej dróżki w bok. Zielone spojrzenie przesunęło się na Wren, szybko jednak powróciło do psa.
- Was ist los? - Spytał zwierzę, uważnie się mu przyglądając. Pies przebiegł kilka kroków, obrócił się i zaczął nagląco szczekać na właściciela. Coś musiało być nie tak, Austriak jednak nie był pewien, o co mogło chodzić. Ostrożnie ściągnął z pleców czarodziejską kuszę, po czym kiwnął głową, wskazując Wren aby ta podążała za nim.
Uważnie szedł drogą jaką prowadził go pies, by ledwie po kilku minutach znaleźć się przy wejściu do jaskini. Friedrich wyjął różdżkę z kieszeni. - Homenum Revelio. - Wypowiedział inkantację, zaklęcie nie wykazało jednak niczyjej obecności. Konsternacja pojawiła się na jego twarzy, Otto szczekał chcąc, aby ten wszedł do środka. - Idziemy? - Spytał, lecz doskonale wiedział, iż nie musi zdawać tego pytania. Chang zbyt często lubiła pakować się w tarapaty. Kusza znalazła się u jego boku, drewno różdżki nie opuszczało jego dłoni a oni weszli do środka jaskini.
Z początku miejsce przypominało jaskinię, jak każdą inną - ciemną, przesiąkniętą wilgocią oraz specyficznym zapachem skał. - Lumos - Wyczarował kulę światła, która miała rozświetlić im drogę. Zielone spojrzenie uważnie wodziło po otoczeniu, gdy powoli wchodzili dalej w jaskinię i... Plusk.
- Słyszałaś? - Spytał, zerkając w kierunku narzeczonej. Nagle coś błysnęło, a na jednej ze ścian ukazał się obraz Otto, wiercącego się pośród soczystych, tłustych kawałów surowego mięsa. Chwilę później obraz zmieniał się na psa goniącego za królikiem, bądź gryzącego ulubioną parę butów Chang. - Co do...? - Rzucił, obraz zgasł jednak, kroki rozległy się po jaskini a Otto podbiegł do nich cały mokry od zimnej wody.
- Nie masz. - Odpowiedział odrobinę kąśliwie, w ten swój dziwny sposób okazując troskę. W inny sposób nie umiał, innego sposobu nigdy mu nie pokazano, to też z niezadowoleniem wypisanym w ostrych rysach przyglądał się dokładnie temu, jak poprawia wiązanie butów. Tego brakowało, żeby skręciła bądź złamała nogę w połowie górskiego szlaku, przyprawiając go o kolejne problemy i zapewne, wizytę w tym paskudnym Mungu.
- Pieprz się, Wren. - Rzucił na jej komentarz dotyczący kontroli ubrań. W jego głosie brakowało złości, gdyż dominowało w nim dziwne rozbawienie. Tego brakowało, żeby, na Merlina, musiał ją pilnować co do tego, jak się ubierała. Powoli ruszyli szlakiem, pogoda jednak zdawała się być zupełnie inna niż to, czego oczekiwał - przywykł, że im wyżej w górę tym robi się chłodniej. Może było to sprawką anomalii, o których słyszał od jednego z kumpli? Nie był pewien, nie miał również zamiaru o to pytać.
- To dziwne, że jest ciepło. Jestem jednak pewien, że na szczycie zmarzniemy. - Rzucił, przystając na chwilę, aby zsunąć plecak ze swoich pleców oraz pozbyć się swetra pozostając w samym podkoszulku. Plecak ponownie znalazł się na jego ramionach, a Austriak ruszył dalej. Wiedział, gdzie stawiać stopy, jak poruszać się po górzystych terenach, aby nie ucierpieć.
- Powinniśmy. Na szczycie jest schron w którym możemy przenocować. Jeśli się nie uda, spróbuję znaleźć miejsce na namiot... Albo będziemy szli przez całą noc aż do rana. - Wzruszył szerokimi ramionami, ostatnie słowa dodając specjalnie, by zrobić narzeczonej na złość. Ledwie odrobinę, pewien, że marsz przez góry nocą z nowicjuszem nie był najmądrzejszym ruchem. Droga, choć stroma, przebiegała całkiem spokojnie, a ciepła pogada oraz bezchmurne niebo sprzyjało wspinaczce... Chodź samego Schmidta kusiło by obrać trudniejszy szlak, prowadzący przez niemal pionowe ściany.
W pewnym momencie Otto podbiegł do właściciela, łapiąc zębami za nogawkę jego spodni, próbując pociągnąć go w stronę niewielkiej dróżki w bok. Zielone spojrzenie przesunęło się na Wren, szybko jednak powróciło do psa.
- Was ist los? - Spytał zwierzę, uważnie się mu przyglądając. Pies przebiegł kilka kroków, obrócił się i zaczął nagląco szczekać na właściciela. Coś musiało być nie tak, Austriak jednak nie był pewien, o co mogło chodzić. Ostrożnie ściągnął z pleców czarodziejską kuszę, po czym kiwnął głową, wskazując Wren aby ta podążała za nim.
Uważnie szedł drogą jaką prowadził go pies, by ledwie po kilku minutach znaleźć się przy wejściu do jaskini. Friedrich wyjął różdżkę z kieszeni. - Homenum Revelio. - Wypowiedział inkantację, zaklęcie nie wykazało jednak niczyjej obecności. Konsternacja pojawiła się na jego twarzy, Otto szczekał chcąc, aby ten wszedł do środka. - Idziemy? - Spytał, lecz doskonale wiedział, iż nie musi zdawać tego pytania. Chang zbyt często lubiła pakować się w tarapaty. Kusza znalazła się u jego boku, drewno różdżki nie opuszczało jego dłoni a oni weszli do środka jaskini.
Z początku miejsce przypominało jaskinię, jak każdą inną - ciemną, przesiąkniętą wilgocią oraz specyficznym zapachem skał. - Lumos - Wyczarował kulę światła, która miała rozświetlić im drogę. Zielone spojrzenie uważnie wodziło po otoczeniu, gdy powoli wchodzili dalej w jaskinię i... Plusk.
- Słyszałaś? - Spytał, zerkając w kierunku narzeczonej. Nagle coś błysnęło, a na jednej ze ścian ukazał się obraz Otto, wiercącego się pośród soczystych, tłustych kawałów surowego mięsa. Chwilę później obraz zmieniał się na psa goniącego za królikiem, bądź gryzącego ulubioną parę butów Chang. - Co do...? - Rzucił, obraz zgasł jednak, kroki rozległy się po jaskini a Otto podbiegł do nich cały mokry od zimnej wody.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
- Nie - odparła swobodnie na złośliwe polecenie. Przyzwyczaiła się do jego ciężkiego języka, przyzwyczaiła do niewybrednych słów i nieprzemyślanych komentarzy rzucanych w przypływie złości - przyzwyczaiła się też do niemieckich wiązanek kierowanych pod jej adresem, których nie rozumiała ani trochę, choć była pewna, że ich rozszyfrowanie roztopiłoby jej ostatnie z pary uszu. - I ty też nie będziesz - dodała w krnąbrnej sugestii, że z miłego wieczoru przed kominkiem nici. Ostatniej nocy była zbyt zmęczona, by domagać się jakiejkolwiek pieszczoty, a teraz Fried sam zaskarbił sobie jej wojowniczą dumę; dobrze, to znaczy, że będą mogli w pełni skupić się na doznaniach wyprawy, nie mącić ich podnieceniem czy ekstazą. Nawet alkohol wydawał się odległym urozmaiceniem wieczorów. Za sobą miała dopiero pierwszy z noclegów, ale absolutne wyczerpanie organizmu z resztek sił sprawiło, że zasnęła jak kamień, niezdolna utrzymać się na tafli świadomości choćby po to, żeby zagrać w pokera czy oczko - a gry karciane należały przecież do jej ulubionych. Wren uśmiechnęła się zatem butnie, po czym znów utkwiła spojrzenie w nogach nieporadnie poruszających się na kamieniach. Niektóre z nich były płaskie i śliskie, inne ostro zakończone, zmuszały ją do przedziwnego tańca na stromej powierzchni podczas wspinania się do góry. Ile czasu minęło odkąd wyruszyli? Nie miała pojęcia, choć powoli wkradające się do ciała zmęczenie sugerowało, że przynajmniej dobrych kilka godzin.
- Chyba wolałabym chłód - przyznała i przystanęła przy jednym z większych głazów, by ułożyć na nim plecak, zanim podążyła śladami Austriaka i również ściągnęła z siebie sweter. Kilkadziesiąt kroków wystarczyło, by zalał ją pot. Wcisnęła zatem ubranie do torby i zabezpieczyła ją dobrze, poprawiwszy kremową koszulkę o krótkim rękawie, tak będąc gotową do dalszej drogi. Korzystając z okazji upiła też kilka łyków przyjemnie zimnej wody ze szklanej butelki. - Myślisz, że ktoś inny będzie tej nocy korzystał ze schronu? - spytała czarownica; głos miała beznamiętny, ale gdzieś w jego melodii czaił się zalążek potencjalnego niezadowolenia. Wolałaby aby byli sami. Bez rozgadanych turystów, pijanych, naćpanych czy chrapiących wprost do ucha. - Chociaż wątpię, żebyśmy w ogóle tam doszli. Przecież to strasznie wysoko - zasępiła się, a oczy błysnęły po chwili w przypływie dziwnej, niezrozumiałej ekscytacji. Toksycznej. Ciężkiej. - Wyobrażasz sobie co by było skręcić tu nogę, złamać? Osunąć się po skałach albo ugrząźć gdzieś między nimi podczas samotnej wędrówki? To byłby koniec - snuła raptownie i tylko zrządzeniem losu poślizgnęła się na jednej ze skał; równowagę odzyskała szybko, lecz serce w piersi zabiło mocniej, gorąco, posyłając na jej policzki głębokie rumieńce momentalnej paniki. Co za wspaniałe uczucie. Wren oparła się dłońmi o sąsiadujący kamień i odetchnęła głęboko, zanim ponownie wyprostowała plecy i poprawiła plecak, tym razem nogę stawiając już ostrożniej. Musiała uważać - nawet jeśli doznała chwilowego objawienia, zrozumienia uroku drzemiącego we wspinaczce. Postawienie wszystkiego na szali, byle tylko zdobyć szczyt... Przypominało to zakład z przeznaczeniem, którego niewielu mogło wygrać. Azjatka uśmiechnęła się do własnych myśli i ruszyła za Schmidtem.
Niebawem Otto zaalarmował ich o nowym odkryciu. Czarownica zmarszczyła lekko brwi i podążyła za nimi bez słowa, dobyła też własnej różdżki, gdy znaleźli się w ciemnicy, przecisnąwszy się przez otwór w skałach do środka jaskini. Kamienne podłoże było tu śliskie. Mokrawe, gdzieniegdzie pokryte jakby podgniłym mchem.
- Strumień? - zasugerowała na charakterystyczny dźwięk psich łap przemierzających płytką wodę; obróciła się w porę, by zobaczyć jak kilka wystających z ziemi stożkowych skał rozświetla się niespodziewaną feerią barw, powoli przybierającą rozmyte kształty. Nie było to łatwe, odgadnąć, czym dokładnie były, choć im dłużej skośne oczy przyglądały się ich sugestii, tym lepiej mogła rozróżnić co przedstawiały. - Psi raj - skomentowała w zadumie, a wzrok skierował się na źródełko, z którego po chwili wyskoczył zadowolony Otto. - Najwyraźniej jest zaczarowane. Spodziewałabym się, że ktoś by go pilnował, gdyby odpowiadała za to ludzka ręka - wymamrotała i ostrożnie poruszyła się na grząskich głazach. Nieprzyzwyczajone do utrzymywania takiej równowagi nogi zsunęły się samoistnie, lecz czarownica zdołała ochronić się przed wypadkiem, by potem pochylić dłoń nad akwenem i zanurzyć ją w chłodnej wodzie. - Co widzisz? - rzuciła do Friedricha, następnie samej spoglądając przez ramię, na skały, które wcześniej ujawniły obraz; tym razem stało się to samo, lecz jego treść była inna. Zupełnie inna. Przewijało się tam złoto, przeistoczyło się później w jedwab, w korale pełne pereł, w szlachecki dworek - a finalnie konstrukcję domu, którego widok na chwilę zatrzymał w piersi jej oddech.
- Chyba wolałabym chłód - przyznała i przystanęła przy jednym z większych głazów, by ułożyć na nim plecak, zanim podążyła śladami Austriaka i również ściągnęła z siebie sweter. Kilkadziesiąt kroków wystarczyło, by zalał ją pot. Wcisnęła zatem ubranie do torby i zabezpieczyła ją dobrze, poprawiwszy kremową koszulkę o krótkim rękawie, tak będąc gotową do dalszej drogi. Korzystając z okazji upiła też kilka łyków przyjemnie zimnej wody ze szklanej butelki. - Myślisz, że ktoś inny będzie tej nocy korzystał ze schronu? - spytała czarownica; głos miała beznamiętny, ale gdzieś w jego melodii czaił się zalążek potencjalnego niezadowolenia. Wolałaby aby byli sami. Bez rozgadanych turystów, pijanych, naćpanych czy chrapiących wprost do ucha. - Chociaż wątpię, żebyśmy w ogóle tam doszli. Przecież to strasznie wysoko - zasępiła się, a oczy błysnęły po chwili w przypływie dziwnej, niezrozumiałej ekscytacji. Toksycznej. Ciężkiej. - Wyobrażasz sobie co by było skręcić tu nogę, złamać? Osunąć się po skałach albo ugrząźć gdzieś między nimi podczas samotnej wędrówki? To byłby koniec - snuła raptownie i tylko zrządzeniem losu poślizgnęła się na jednej ze skał; równowagę odzyskała szybko, lecz serce w piersi zabiło mocniej, gorąco, posyłając na jej policzki głębokie rumieńce momentalnej paniki. Co za wspaniałe uczucie. Wren oparła się dłońmi o sąsiadujący kamień i odetchnęła głęboko, zanim ponownie wyprostowała plecy i poprawiła plecak, tym razem nogę stawiając już ostrożniej. Musiała uważać - nawet jeśli doznała chwilowego objawienia, zrozumienia uroku drzemiącego we wspinaczce. Postawienie wszystkiego na szali, byle tylko zdobyć szczyt... Przypominało to zakład z przeznaczeniem, którego niewielu mogło wygrać. Azjatka uśmiechnęła się do własnych myśli i ruszyła za Schmidtem.
Niebawem Otto zaalarmował ich o nowym odkryciu. Czarownica zmarszczyła lekko brwi i podążyła za nimi bez słowa, dobyła też własnej różdżki, gdy znaleźli się w ciemnicy, przecisnąwszy się przez otwór w skałach do środka jaskini. Kamienne podłoże było tu śliskie. Mokrawe, gdzieniegdzie pokryte jakby podgniłym mchem.
- Strumień? - zasugerowała na charakterystyczny dźwięk psich łap przemierzających płytką wodę; obróciła się w porę, by zobaczyć jak kilka wystających z ziemi stożkowych skał rozświetla się niespodziewaną feerią barw, powoli przybierającą rozmyte kształty. Nie było to łatwe, odgadnąć, czym dokładnie były, choć im dłużej skośne oczy przyglądały się ich sugestii, tym lepiej mogła rozróżnić co przedstawiały. - Psi raj - skomentowała w zadumie, a wzrok skierował się na źródełko, z którego po chwili wyskoczył zadowolony Otto. - Najwyraźniej jest zaczarowane. Spodziewałabym się, że ktoś by go pilnował, gdyby odpowiadała za to ludzka ręka - wymamrotała i ostrożnie poruszyła się na grząskich głazach. Nieprzyzwyczajone do utrzymywania takiej równowagi nogi zsunęły się samoistnie, lecz czarownica zdołała ochronić się przed wypadkiem, by potem pochylić dłoń nad akwenem i zanurzyć ją w chłodnej wodzie. - Co widzisz? - rzuciła do Friedricha, następnie samej spoglądając przez ramię, na skały, które wcześniej ujawniły obraz; tym razem stało się to samo, lecz jego treść była inna. Zupełnie inna. Przewijało się tam złoto, przeistoczyło się później w jedwab, w korale pełne pereł, w szlachecki dworek - a finalnie konstrukcję domu, którego widok na chwilę zatrzymał w piersi jej oddech.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Parsknięcie podszyte rozbawieniem wymsknęło się z jego ust, gdy krnąbrna odpowiedź dotarła do jego uszu. Uznał ją za zabawną, lecz nie był w stanie stwierdzić powodu tego odbioru informacji. Szli po szlaku pnąc się w górę, słońce grzało a zielone spojrzenie Schdmita prześlizgnęło się po sylwetce narzeczonej, gdy zdejmowała z siebie sweter, by jeszcze uważniej przyjrzeć się temu, jak zabezpiecza sweter przy swoim plecaku. Kiwnął głową na wspomnienie o chłodzie, samemu sądząc, że kilka stopni mniej z pewnością by nie zaszkodziło. Sam preferował umiarkowane temperatury, zwłaszcza gdy zdawało się, że z każdym kolejnym krokiem przybliżali się do nieba oraz słońca.
- Nie, raczej nie. - Zaczął, z zamyśleniem w głosie. - Za późno na wspinaczki, za wcześnie na polowania. A nawet jeśli, mamy namiot, możemy nocować gdzie tylko będzie trochę miejsca na obóz. - Dodał, wzruszając ramionami. Zapewne byłoby lepiej, gdyby nie spotkali nikogo - Schmidt był pewien, że pijani myśliwi bądź turyści nie byli dobrym połączeniem z nim oraz Wren; pewien, że jeśli ktokolwiek by na nią krzywo spojrzał, zapewne zatłukłby go gołymi rękoma. - Zrzęda. Całą wycieczkę chcesz marudzić? - Mruknął, wywracając zielonymi ślepiami. Stawiał przed nią wielkie wyzwanie, doskonale o tym wiedział, był jednak ciekaw, jak ona do tego podejdzie. Czy je przyjmie oraz w jaki sposób zniesie coś, bez czego on nie wyobrażał sobie swojej codzienności. Pewne nawyki bowiem, miał zbyt mocno zaszczepione w sobie.
Mięśnie Austriaka automatycznie napięły się, gdy Wren poślizgnęła się na jednej ze skał. Uważne spojrzenie powędrowało w kierunku jej sylwetki, gotów w każdym momencie rzucić się na jej na pomoc. Na szczęście, udało się jej złapać równowagę. Odetchnął widząc, że stabilnie stoi na ziemi.
- Wyobrażam sobie, Wren. - Odpowiedział chłodno, rzucając jej nieodgadnione spojrzenie zielonych ślepi. - Kiedyś, jak miałem czternaście lat wybraliśmy się na coroczne polowanie. Nie wchodziliśmy wysoko, ruszyłem za sarną. Nierozważnie, nie zauważyłem wystających korzeni. Skręciłem nogę w kostce, przeszedłem ponad trzy kilometry na zmianę człapiąc na czworaka i czołgając się. - Zielone spojrzenie dziwnie błysnęło na wspomnienie tamtego felernego wypadku. W ogólnym rozrachunku nic wielkiego mu się nie stało, najadł się jednak niezwykle wielkiej porcji strachu która zaszyła się w jego pamięci. Specyficznego strachu, takiego, gdy to nie wiadomo, czy w ogóle uda się przeżyć. A pierwsze takie uczucie zawsze zapada w pamięć.
Szli dalej, dopóty Otto nie postanowił powieść ich boczną ścieżką, wprost do przedziwnej jaskini. Zielone, bystre oczy rozglądały się uważnie po wnętrzu jaskini, wyszukując jakiejkolwiek wskazówki dotyczącej tego pomieszczenia.
- Nie, chyba nie. - Odpowiedział na jej sugestię, nie będąc jednak pewnym, co wywoływało dziwny chlupot. Zagadka rozwiązała się dopiero, kiedy na ścianie wybrzmiały obrazy będące spełnieniem psich marzeń. - To chyba były twoje buty... - Mruknął z wyraźnym rozbawieniem w głosie. Mięśnie napięły się ponownie, gdy nogi Wren zsunęły się na głazach, a jego place odruchowo zacisnęły się mocno na jej ramieniu. Na chwilę, uścisk poluźnił gdy tylko złapała równowagę.
- Albo ktoś zdążył o nim zapomnieć... - Mruknął, przenosząc spojrzenie na plecy Chang. A gdy ta zanurzyła dłoń w sadzawce, ślepia Schmidta przeniosły się na ścianę. Czyżby to były pragnienia jego narzeczonej? A może jej myśli? Nie był pewien, było to jednak niezwykle interesujące.
- Złoto, jedwabie, perły, jakiś dwór i jakiś dom... - W kilku lakonicznych słowach opisał to, co pojawiało się na ścianie. - Znasz te budynki? Byłaś tam kiedyś?- Spytał z wyraźnym zaciekawieniem w głosie, zerkając w jej kierunku. Był ciekaw, co też pokazała mu sadzawka, sam jednak nie zrobił w jej kierunku choćby jednego kroku.
- Nie, raczej nie. - Zaczął, z zamyśleniem w głosie. - Za późno na wspinaczki, za wcześnie na polowania. A nawet jeśli, mamy namiot, możemy nocować gdzie tylko będzie trochę miejsca na obóz. - Dodał, wzruszając ramionami. Zapewne byłoby lepiej, gdyby nie spotkali nikogo - Schmidt był pewien, że pijani myśliwi bądź turyści nie byli dobrym połączeniem z nim oraz Wren; pewien, że jeśli ktokolwiek by na nią krzywo spojrzał, zapewne zatłukłby go gołymi rękoma. - Zrzęda. Całą wycieczkę chcesz marudzić? - Mruknął, wywracając zielonymi ślepiami. Stawiał przed nią wielkie wyzwanie, doskonale o tym wiedział, był jednak ciekaw, jak ona do tego podejdzie. Czy je przyjmie oraz w jaki sposób zniesie coś, bez czego on nie wyobrażał sobie swojej codzienności. Pewne nawyki bowiem, miał zbyt mocno zaszczepione w sobie.
Mięśnie Austriaka automatycznie napięły się, gdy Wren poślizgnęła się na jednej ze skał. Uważne spojrzenie powędrowało w kierunku jej sylwetki, gotów w każdym momencie rzucić się na jej na pomoc. Na szczęście, udało się jej złapać równowagę. Odetchnął widząc, że stabilnie stoi na ziemi.
- Wyobrażam sobie, Wren. - Odpowiedział chłodno, rzucając jej nieodgadnione spojrzenie zielonych ślepi. - Kiedyś, jak miałem czternaście lat wybraliśmy się na coroczne polowanie. Nie wchodziliśmy wysoko, ruszyłem za sarną. Nierozważnie, nie zauważyłem wystających korzeni. Skręciłem nogę w kostce, przeszedłem ponad trzy kilometry na zmianę człapiąc na czworaka i czołgając się. - Zielone spojrzenie dziwnie błysnęło na wspomnienie tamtego felernego wypadku. W ogólnym rozrachunku nic wielkiego mu się nie stało, najadł się jednak niezwykle wielkiej porcji strachu która zaszyła się w jego pamięci. Specyficznego strachu, takiego, gdy to nie wiadomo, czy w ogóle uda się przeżyć. A pierwsze takie uczucie zawsze zapada w pamięć.
Szli dalej, dopóty Otto nie postanowił powieść ich boczną ścieżką, wprost do przedziwnej jaskini. Zielone, bystre oczy rozglądały się uważnie po wnętrzu jaskini, wyszukując jakiejkolwiek wskazówki dotyczącej tego pomieszczenia.
- Nie, chyba nie. - Odpowiedział na jej sugestię, nie będąc jednak pewnym, co wywoływało dziwny chlupot. Zagadka rozwiązała się dopiero, kiedy na ścianie wybrzmiały obrazy będące spełnieniem psich marzeń. - To chyba były twoje buty... - Mruknął z wyraźnym rozbawieniem w głosie. Mięśnie napięły się ponownie, gdy nogi Wren zsunęły się na głazach, a jego place odruchowo zacisnęły się mocno na jej ramieniu. Na chwilę, uścisk poluźnił gdy tylko złapała równowagę.
- Albo ktoś zdążył o nim zapomnieć... - Mruknął, przenosząc spojrzenie na plecy Chang. A gdy ta zanurzyła dłoń w sadzawce, ślepia Schmidta przeniosły się na ścianę. Czyżby to były pragnienia jego narzeczonej? A może jej myśli? Nie był pewien, było to jednak niezwykle interesujące.
- Złoto, jedwabie, perły, jakiś dwór i jakiś dom... - W kilku lakonicznych słowach opisał to, co pojawiało się na ścianie. - Znasz te budynki? Byłaś tam kiedyś?- Spytał z wyraźnym zaciekawieniem w głosie, zerkając w jej kierunku. Był ciekaw, co też pokazała mu sadzawka, sam jednak nie zrobił w jej kierunku choćby jednego kroku.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Istnienie schroniska na szczycie wcale nie zwiastowało warunków wygodniejszych niż te zastane zeszłej nocy w myśliwskim namiocie. Wyziębione deski, wyleżane prycze i brak uzupełnionego drewna na opał, to rodziło się powoli w jej wyobraźni, z każdym kolejnym krokiem w górę wybranego szlaku, obdarte z wielkomiejskich nadziei. Na pewno nie odnajdzie tam nienagannie czystej wanny i przygotowanej zastawy na kolację. I o ile na spartańskie warunki narzekała dość rzadko, tym razem wybitnie dokuczające jej zmęczenie domagało się odrobiny zasłużonego wysiłkiem luksusu. Całe szczęście - rozciągające ćwiczenia polecone przez Mei Ling robiły swoje. Czarownica odpowiednio rozgrzewała mięśnie przed wyruszeniem w podróż, wiedziała już - mniej lub więcej - na co jej ciało może sobie pozwolić, a czego absolutnie unikać, i choć nie tańczyła na skałach z pięknym wachlarzem w dłoni, umiejętne dobieranie kroków zdawało się w pewnym stopniu przypominać zajęcia pod okiem surowej, starszej mistrzyni. Wren niespecjalnie czekała teraz na ich kolejne spotkanie; z chęcią odpoczęłaby po morderczej wycieczce przez szkockie tereny zamiast wskakiwać w objęcia kolejnej porcji treningów.
- Nie marudzę, a stwierdzam fakt. To jest wysoko - żachnęła się w irytacji; czy dla Friedricha ten dystans naprawdę nie stanowił żadnego wyzwania? O ile Wren starała się zachowywać beznamiętną twarz i iść z rezonem, mięśnie jej nóg coraz częściej domagały się przerw, a twarz coraz mocniej rumieniła wściekłą czerwienią. Wściekłą chyba tylko dlatego, że szło jej wyraźnie gorzej niż jemu. Lecz, z drugiej strony, trudno się zdziwić: na podobnych szlakach i polowaniach Schmidt spędził dobre pół życia, jeśli nie więcej, a to czyniło go odpornym na większość burzliwych elementów wspinaczki. Kiedy opowiadał co przytrafiło mu się w przeszłości, słuchała z uwagą; takie doświadczenie z pewnością budowało charakter, a i wiele młodzieńców mogłoby bezpowrotnie złamać. Zniechęcić do dalszych prób, przestraszyć, zatruć umysł gorzkim smakiem pourazowej traumy. Ale jej oczy nie wyrażały współczucia - a raczej niespodziewane podekscytowanie. - Musiałeś być przerażony. Wyobrażam to sobie. Wycieńczony, w bólu, a jednak tak zdeterminowany, by wrócić do swoich - westchnęła z migoczącym w kącikach ust uśmiechem; nie chciała go urazić, nie umniejszała też zasłudze, wręcz przeciwnie - podkreślała ją w swoim rozumieniu, może nie w tak konwencjonalny sposób, jakiego spodziewać mógłby się szmalcownik. - Niczego mniej nie mogłabym się po tobie spodziewać - dodała z zadowoleniem, a potem nagle gwałtownie nabrała do płuc powietrza, kiedy but zahaczył się o jeden z kamieni. Byłoby łatwiej gdyby podróżowali prostą drogą, lecz oni poruszali się po głazach, jeszcze mocniej angażując jej nieprzyzwyczajone do podobnych wspinaczek mięśnie; Wren zręcznie zmitygowała się przed upadkiem i znów spojrzała pod nogi, niechętnie utwierdzona w przekonaniu, że odrywanie od nich uwagi mogło skończyć się katastrofą. Rozkoszna myśl.
- Od moich butów wara - stwierdziła niby to poważnie, choć właściwie nie było sensu ukrywać faktu, że na Otto wcale by się nie pogniewała. A o ile upatrywała w jaskini możliwości poczynienia krótkiej pauzy na regenerację i przekąskę, o tyle atencja prędko powędrowała do źródełka. Azjatka uniosła dłoń ku górze gdy Friedrich ruszył jej na ratunek, sygnalizując w ten sposób, że nic się nie stało, jedynie lekko otarła opierającą się o skalną ściankę dłoń. To strumień był istotniejszy. Płytki, z dziwnymi, połyskującymi błękitem organizmami przytwierdzonymi do dna; przypominały małe kwiatki lub ukwiały, a gdy czarownica zanurzyła dłoń w wodzie, rozkwitły jakby mocniej. Wszystko to było okropnie dziwne. - Nie jestem pewna... - mruknęła posępnie, zanim szybko cofnęła dłoń, a na opalizujące głazy powróciła poprzednia nijaka ciemność. Zakończyła się jej projekcja - znikły perły, szlacheckie zamki i stojący obecnie pusto dom dziadków, zaś Wren podniosła się z kucek i zmarszczyła brwi w zadumie. Dlaczego na kamiennej powierzchni ukazały się akurat te obrazy? - Powinniśmy byli sprawdzić czy to przeklęte źródło. Dość mam jednej klątwy na sobie - rzuciła po chwili twardo i uniosła różdżkę w kierunku akwenu. - Hexa revelio - zainkantowała, lecz powietrze nie zgęstniało. Pozostawało tak samo wilgotne i przesiąknięte pieczarowym nalotem, transparentne, nie mlecznobiałe. A ona - nie tego wyczekiwała, skonsternowana, pewna, że za tym miejscem kryła się mroczna tajemnica; spojrzała więc przez ramię na narzeczonego i przesunęła się w bok, tym samym tworząc dlań swobodny dostęp do zagadkowej wody. - Próbujesz? Czy tchórzysz? - zmrużyła oczy, po czym wspięła się ponownie na główny poziom ścieżki jaskini, wsparłszy się na jego ramieniu.
- Nie marudzę, a stwierdzam fakt. To jest wysoko - żachnęła się w irytacji; czy dla Friedricha ten dystans naprawdę nie stanowił żadnego wyzwania? O ile Wren starała się zachowywać beznamiętną twarz i iść z rezonem, mięśnie jej nóg coraz częściej domagały się przerw, a twarz coraz mocniej rumieniła wściekłą czerwienią. Wściekłą chyba tylko dlatego, że szło jej wyraźnie gorzej niż jemu. Lecz, z drugiej strony, trudno się zdziwić: na podobnych szlakach i polowaniach Schmidt spędził dobre pół życia, jeśli nie więcej, a to czyniło go odpornym na większość burzliwych elementów wspinaczki. Kiedy opowiadał co przytrafiło mu się w przeszłości, słuchała z uwagą; takie doświadczenie z pewnością budowało charakter, a i wiele młodzieńców mogłoby bezpowrotnie złamać. Zniechęcić do dalszych prób, przestraszyć, zatruć umysł gorzkim smakiem pourazowej traumy. Ale jej oczy nie wyrażały współczucia - a raczej niespodziewane podekscytowanie. - Musiałeś być przerażony. Wyobrażam to sobie. Wycieńczony, w bólu, a jednak tak zdeterminowany, by wrócić do swoich - westchnęła z migoczącym w kącikach ust uśmiechem; nie chciała go urazić, nie umniejszała też zasłudze, wręcz przeciwnie - podkreślała ją w swoim rozumieniu, może nie w tak konwencjonalny sposób, jakiego spodziewać mógłby się szmalcownik. - Niczego mniej nie mogłabym się po tobie spodziewać - dodała z zadowoleniem, a potem nagle gwałtownie nabrała do płuc powietrza, kiedy but zahaczył się o jeden z kamieni. Byłoby łatwiej gdyby podróżowali prostą drogą, lecz oni poruszali się po głazach, jeszcze mocniej angażując jej nieprzyzwyczajone do podobnych wspinaczek mięśnie; Wren zręcznie zmitygowała się przed upadkiem i znów spojrzała pod nogi, niechętnie utwierdzona w przekonaniu, że odrywanie od nich uwagi mogło skończyć się katastrofą. Rozkoszna myśl.
- Od moich butów wara - stwierdziła niby to poważnie, choć właściwie nie było sensu ukrywać faktu, że na Otto wcale by się nie pogniewała. A o ile upatrywała w jaskini możliwości poczynienia krótkiej pauzy na regenerację i przekąskę, o tyle atencja prędko powędrowała do źródełka. Azjatka uniosła dłoń ku górze gdy Friedrich ruszył jej na ratunek, sygnalizując w ten sposób, że nic się nie stało, jedynie lekko otarła opierającą się o skalną ściankę dłoń. To strumień był istotniejszy. Płytki, z dziwnymi, połyskującymi błękitem organizmami przytwierdzonymi do dna; przypominały małe kwiatki lub ukwiały, a gdy czarownica zanurzyła dłoń w wodzie, rozkwitły jakby mocniej. Wszystko to było okropnie dziwne. - Nie jestem pewna... - mruknęła posępnie, zanim szybko cofnęła dłoń, a na opalizujące głazy powróciła poprzednia nijaka ciemność. Zakończyła się jej projekcja - znikły perły, szlacheckie zamki i stojący obecnie pusto dom dziadków, zaś Wren podniosła się z kucek i zmarszczyła brwi w zadumie. Dlaczego na kamiennej powierzchni ukazały się akurat te obrazy? - Powinniśmy byli sprawdzić czy to przeklęte źródło. Dość mam jednej klątwy na sobie - rzuciła po chwili twardo i uniosła różdżkę w kierunku akwenu. - Hexa revelio - zainkantowała, lecz powietrze nie zgęstniało. Pozostawało tak samo wilgotne i przesiąknięte pieczarowym nalotem, transparentne, nie mlecznobiałe. A ona - nie tego wyczekiwała, skonsternowana, pewna, że za tym miejscem kryła się mroczna tajemnica; spojrzała więc przez ramię na narzeczonego i przesunęła się w bok, tym samym tworząc dlań swobodny dostęp do zagadkowej wody. - Próbujesz? Czy tchórzysz? - zmrużyła oczy, po czym wspięła się ponownie na główny poziom ścieżki jaskini, wsparłszy się na jego ramieniu.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Pomruk niezadowolenia wyrwał się z jego ust, nawet jeśli posiadał pełną świadomość, iż nie mógł oczekiwać od niej pozytywnego nastawienia. Góra była wysoka, droga stroma... Gdzieś w środku miał jednak nadzieję, że dziewczyna doceni przygotowaną, kilkudniową wycieczkę. Miast tego marudziła, jakoby pomysł górskiej wędrówki w ogóle nie przypadł jej do gustu. I jak tu zrozumieć kobiety? Nie wiedział.
- Ta. Gdyby ktoś to opisał, pewnie tak by to wyglądało. - Prawda, przynajmniej w jego pojęciu, zdawała się być odrobinę inna. Nie poddał się ze zwykłego, oślego uporu oraz odrobiny chęci zrobienia całemu światu na złość; pokazania losowi środkowego palca i udowodnienia, że ma gdzieś jego plany... A przynajmniej tak to sobie wtedy tłumaczył. - Uznam to za komplement. - Dodał jedynie na jej kolejne słowa. W zasadzie mogła spodziewać się po nim wielu rzeczy, które nie pasowały do jego osobowości - znali się stosunkowo krótko, a on nigdy nie należało do jednostek, które chętnie dzieliły się swoimi przeżyciami.
Jaskinia, w jego pojęciu,posiadała dziwną aurę. W pewien sposób wydawała się zupełnie taka sama jak wszystkie inne jaskinie, które miał okazję widzieć w swoim życiu. W pewien sposób jednak wydawała się być odrobinę inna od tych wszystkich jaskiń. Jeziorko połyskiwało błękitem i gdyby to on podejmował decyzję, z pewnością nie wpakowałby do niego łap bez wcześniejszego sprawdzenia otoczenia. I o ile był gotów skoczyć jej na pomoc, nie miał zamiaru bawić się w ojca własnej narzeczonej - posiadała jakiś tam rozum, a to oznaczało, że mogła podejmować swoje decyzje... Nawet, jeśli one w jego pojęciu nie raz pozostawiały wiele do życzenia.
- No, to nie głupie. Chociaż ja sprawdzałbym je przed włożeniem do niego łap. - Mruknął jedynie, zwyczajnie wyrażając swoje zdanie. Bez nagany w głosie, bez jakiegokolwiek wyrzutu. Czekał, aż dziewczyna sprawdzi okolicę zaklęciem spokojnie, w pewien sposób przypominając marmurową figurę.
Uniósł brew słysząc wyzwanie, nie będąc pewnym czy w ogóle chciał, aby źródło ukazało jej to, co siedziało w jego głowie. I nie chodziło tu o brak zaufania, które po szpitalnym wybryku narzeczona dopiero powoli odbudowywała. Chodziło o to, iż sam nie miał pojęcia, co też jezioro było w stanie pokazać, a podobne uzewnętrznianie się nigdy nie należało do czegoś, za czym mógłby przepadać.
- Ja? Tylko nie ucieknij na to, co możesz zobaczyć. - Mruknął w końcu, niemal przekonany, że to nie będą przyjemne widoki. Ostrożnie podszedł do źródła by przykucnąć na jego początku i zatopić dłoń w jego toni.
Z początku skała nie pokazywała nic, chwilę później jednak rozbłysła widokami. Wpierw góry błyszczącego złota i ośnieżone alpejskie szczyty. Później dym, walące się budynki oraz krew niewielką rzeką spływająca ulicami; on sam cały okryty krwią pośród płomieni trawiących otoczenie; pokój wypełniony bronią. Wielka rezydencja - posępna acz elegancka pośród leśnej głuszy... Aż w końcu Wren mogła ujrzeć siebie samą, z dwójką szkrabów na swoich kolanach, które chwilę później wyciagnęły rączki do kogoś innego i... Friedrich wyjął dłoń z toni, przerywając pokaz. Z posępną miną odszedł od jaskini, nie obdarzając narzeczonej chociaż jednym, krótkim spojrzeniem, samemu trawiąc to, co przyszło mu zobaczyć. Nie pewien swojej reakcji oddał jej w tej kwestii pierwszeństwo.
- Ta. Gdyby ktoś to opisał, pewnie tak by to wyglądało. - Prawda, przynajmniej w jego pojęciu, zdawała się być odrobinę inna. Nie poddał się ze zwykłego, oślego uporu oraz odrobiny chęci zrobienia całemu światu na złość; pokazania losowi środkowego palca i udowodnienia, że ma gdzieś jego plany... A przynajmniej tak to sobie wtedy tłumaczył. - Uznam to za komplement. - Dodał jedynie na jej kolejne słowa. W zasadzie mogła spodziewać się po nim wielu rzeczy, które nie pasowały do jego osobowości - znali się stosunkowo krótko, a on nigdy nie należało do jednostek, które chętnie dzieliły się swoimi przeżyciami.
Jaskinia, w jego pojęciu,posiadała dziwną aurę. W pewien sposób wydawała się zupełnie taka sama jak wszystkie inne jaskinie, które miał okazję widzieć w swoim życiu. W pewien sposób jednak wydawała się być odrobinę inna od tych wszystkich jaskiń. Jeziorko połyskiwało błękitem i gdyby to on podejmował decyzję, z pewnością nie wpakowałby do niego łap bez wcześniejszego sprawdzenia otoczenia. I o ile był gotów skoczyć jej na pomoc, nie miał zamiaru bawić się w ojca własnej narzeczonej - posiadała jakiś tam rozum, a to oznaczało, że mogła podejmować swoje decyzje... Nawet, jeśli one w jego pojęciu nie raz pozostawiały wiele do życzenia.
- No, to nie głupie. Chociaż ja sprawdzałbym je przed włożeniem do niego łap. - Mruknął jedynie, zwyczajnie wyrażając swoje zdanie. Bez nagany w głosie, bez jakiegokolwiek wyrzutu. Czekał, aż dziewczyna sprawdzi okolicę zaklęciem spokojnie, w pewien sposób przypominając marmurową figurę.
Uniósł brew słysząc wyzwanie, nie będąc pewnym czy w ogóle chciał, aby źródło ukazało jej to, co siedziało w jego głowie. I nie chodziło tu o brak zaufania, które po szpitalnym wybryku narzeczona dopiero powoli odbudowywała. Chodziło o to, iż sam nie miał pojęcia, co też jezioro było w stanie pokazać, a podobne uzewnętrznianie się nigdy nie należało do czegoś, za czym mógłby przepadać.
- Ja? Tylko nie ucieknij na to, co możesz zobaczyć. - Mruknął w końcu, niemal przekonany, że to nie będą przyjemne widoki. Ostrożnie podszedł do źródła by przykucnąć na jego początku i zatopić dłoń w jego toni.
Z początku skała nie pokazywała nic, chwilę później jednak rozbłysła widokami. Wpierw góry błyszczącego złota i ośnieżone alpejskie szczyty. Później dym, walące się budynki oraz krew niewielką rzeką spływająca ulicami; on sam cały okryty krwią pośród płomieni trawiących otoczenie; pokój wypełniony bronią. Wielka rezydencja - posępna acz elegancka pośród leśnej głuszy... Aż w końcu Wren mogła ujrzeć siebie samą, z dwójką szkrabów na swoich kolanach, które chwilę później wyciagnęły rączki do kogoś innego i... Friedrich wyjął dłoń z toni, przerywając pokaz. Z posępną miną odszedł od jaskini, nie obdarzając narzeczonej chociaż jednym, krótkim spojrzeniem, samemu trawiąc to, co przyszło mu zobaczyć. Nie pewien swojej reakcji oddał jej w tej kwestii pierwszeństwo.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Podkreślenie ewidentnej odległości dzielącej ich od szczytu nie równało się brakiem docenienia. Wręcz przeciwnie, Wren od razu dostrzegła ilość przemyśleń poświęconych planowaniu ich wyprawy oraz to, jak mężczyzna uważnie oceniał każde potencjalne zagrożenie mogące przeciąć ich drogę, zewnętrzne i to, które zgotowałaby sobie sama zarazem. Jedynie nie mówiła o tym głośno. Jeszcze nie - niebawem nadejdzie dzień gdy oboje powrócą do swoich rzeczywistości z daleka od szkockiej puszczy, wtedy będzie też czas na podsumowania i komentarze. Na ewentualne marzenie kolejnej takiej wycieczki czy kategoryczną odmowę szarżowania na takich dystansach i wysokościach bez uprzedniego przygotowania kondycji. Tej jej brakło, choć wizyta w jaskini zdążyła uspokoić krótki, urywany oddech i przywrócić odrobinę naturalnej bladości do wściekle rumianych policzków. Kolor podtrzymywało głównie podniecenie na myśl jego młodzieńczej przygody. Nic dziwnego, że Friedrich przypominał człowieka ze stali; całą adolescencję spędził pod surowym okiem naznaczającego go losu, a jeśli nie jego, to ćwiczącego go ojca.
- Uznaj - odparła swobodnie. Może zbyt swobodnie w stosunku do traumatycznych wydarzeń, do których szmalcownik powracał myślami. - Rozczarowałabym się gdybyś ugrzązł w błocie i zaczął wołać o pomoc. Innymi słowy: gdybyś się poddał - Azjatka wzruszyła lekko ramieniem, wszelkie następne wzmianki na ten temat komentując już ciszą. Powiedziała to, co chciała powiedzieć; pochwaliła go, doceniła, nie w taki sposób jak mógł tego oczekiwać, ale w swój własny, specyficzny i czasem trudny w odgadnięciu. Jej głos poniósł się łagodnym echem po wąskim gardle pieczary. Powinien spłoszyć przynajmniej kilka nietoperzy, a jednak nic nie drgnęło w ciemności, nic nie przebudziło się do życia, skore do ucieczki; wydawało się jakby byli tu zupełnie sami, bez śladu innej wciąż dychającej istoty. To nie wróżyło dobrze.
- Mogłeś sprawdzić zanim to zrobiłam - wypomniała mu kwaśno, obdarowawszy szmalcownika długim, skądinąd karcącym spojrzeniem. W wodzie akwenu wcześniej wytaplał się Otto, o jego bezpieczeństwo dobry pan również powinien był się martwić: tymczasem Friedrich nawet nie drgnął, jak typowy mężczyzna zrzucając wszystkie obowiązki na jej barki. - Ale nie czuję się inaczej. Chyba rzeczywiście nie jest niebezpieczne - mruknęła i przyjrzała się jeszcze raz połyskującej błękitem tafli. Pod powierzchnią, na kamieniach tworzących dno, niezidentyfikowane ukwiały znów powróciły do zamkniętej formy, otaczając się tarczą ściśle przylegających do siebie listków. Otwarły się dopiero wtedy, gdy Friedrich zanurzył dłoń w otaczającym je chłodzie, a kamienie rozświetliły się na nowo gamą najpierw niewyraźnych, później coraz ostrzejszych obrazów.
Wren przyglądała się im w skupieniu, patrzyła jak krew i austriacka ziemia zmieniają się w widok wielkiego, starego domu położonego gdzieś w środku lasu, a potem i to przerodziło się w następną wizję: jej własną postać, z dwoma brzdącami krzątającymi się na kolanach. Ledwo mogła utrzymać je w swoich objęciach, nim wzrok powędrował w górę, ku zbliżającemu się cieniowi, rosłemu, postawnemu... I wszystko zniknęło. A ona zastygła w bezruchu. W ciszy. Ostatnimi czasy zewsząd pojawiał się jeden i ten sam komunikat pchający ją w kierunku decyzji, której nie była pewna, której się obawiała. Powinnaś mieć już dzieci. Uderzał w chudą formę niczym chmura strzał spadająca z nieba jak umierające ptactwo. Co powinna mu powiedzieć, co zagwarantować? Po tak krótkim czasie pragnął mieć z nią dwójkę dzieci, nie jedno, dwójkę; gdy mijał ją pośród wilgotnych kamieni bez słowa uciekła spojrzeniem na podłoże, ustępując mu drogi. Tylko nie ucieknij powiedział wcześniej, dopiero teraz rozumiała co miał na myśli. Tego chciał - chore ale nasze.
Sama wyszła z jaskini dopiero po kilku minutach, kiedy doszła do ładu z niespokojnym, poruszonym raptownie umysłem; wyszła bez słowa, stwierdzając, że najlepiej będzie jeszcze do tego tematu nie wracać. Obnażyli dziś zbyt dużo. I on, i ona, choć żadne z nich nie zdawało sobie sprawy z jej własnej prawdy; podążała więc za nim w pozornym spokoju, mając wzrok czarnych tęczówek utkwiony w stromym podłożu, zanim nie zrozumiała, że to przeobraziło się nagle w ścianę kamieni prowadzącą do następnego poziomu, niedostępną innym sposobem. Czarownica zmarszczyła brwi.
- Co teraz? - zapytała głucho. Pionowy dystans nie wydawał się zbyt wysoki; dla Schmidta z pewnością będzie niczym. - Nie umiem się wspinać - przypomniała mu głosem zbyt niepewnym, zbyt zamyślonym, względem jej normalnego tonu. Zaciśnięte na rączkach plecaka dłonie ścisnęły materiał jeszcze mocniej. - Mam teleportować się tam wyżej? - spojrzała na niego w końcu, niespiesznie i dość płochliwie, jakby spodziewając się w jego sylwetce dostrzec ten sam obraz, który ujawniło źródło.
- Uznaj - odparła swobodnie. Może zbyt swobodnie w stosunku do traumatycznych wydarzeń, do których szmalcownik powracał myślami. - Rozczarowałabym się gdybyś ugrzązł w błocie i zaczął wołać o pomoc. Innymi słowy: gdybyś się poddał - Azjatka wzruszyła lekko ramieniem, wszelkie następne wzmianki na ten temat komentując już ciszą. Powiedziała to, co chciała powiedzieć; pochwaliła go, doceniła, nie w taki sposób jak mógł tego oczekiwać, ale w swój własny, specyficzny i czasem trudny w odgadnięciu. Jej głos poniósł się łagodnym echem po wąskim gardle pieczary. Powinien spłoszyć przynajmniej kilka nietoperzy, a jednak nic nie drgnęło w ciemności, nic nie przebudziło się do życia, skore do ucieczki; wydawało się jakby byli tu zupełnie sami, bez śladu innej wciąż dychającej istoty. To nie wróżyło dobrze.
- Mogłeś sprawdzić zanim to zrobiłam - wypomniała mu kwaśno, obdarowawszy szmalcownika długim, skądinąd karcącym spojrzeniem. W wodzie akwenu wcześniej wytaplał się Otto, o jego bezpieczeństwo dobry pan również powinien był się martwić: tymczasem Friedrich nawet nie drgnął, jak typowy mężczyzna zrzucając wszystkie obowiązki na jej barki. - Ale nie czuję się inaczej. Chyba rzeczywiście nie jest niebezpieczne - mruknęła i przyjrzała się jeszcze raz połyskującej błękitem tafli. Pod powierzchnią, na kamieniach tworzących dno, niezidentyfikowane ukwiały znów powróciły do zamkniętej formy, otaczając się tarczą ściśle przylegających do siebie listków. Otwarły się dopiero wtedy, gdy Friedrich zanurzył dłoń w otaczającym je chłodzie, a kamienie rozświetliły się na nowo gamą najpierw niewyraźnych, później coraz ostrzejszych obrazów.
Wren przyglądała się im w skupieniu, patrzyła jak krew i austriacka ziemia zmieniają się w widok wielkiego, starego domu położonego gdzieś w środku lasu, a potem i to przerodziło się w następną wizję: jej własną postać, z dwoma brzdącami krzątającymi się na kolanach. Ledwo mogła utrzymać je w swoich objęciach, nim wzrok powędrował w górę, ku zbliżającemu się cieniowi, rosłemu, postawnemu... I wszystko zniknęło. A ona zastygła w bezruchu. W ciszy. Ostatnimi czasy zewsząd pojawiał się jeden i ten sam komunikat pchający ją w kierunku decyzji, której nie była pewna, której się obawiała. Powinnaś mieć już dzieci. Uderzał w chudą formę niczym chmura strzał spadająca z nieba jak umierające ptactwo. Co powinna mu powiedzieć, co zagwarantować? Po tak krótkim czasie pragnął mieć z nią dwójkę dzieci, nie jedno, dwójkę; gdy mijał ją pośród wilgotnych kamieni bez słowa uciekła spojrzeniem na podłoże, ustępując mu drogi. Tylko nie ucieknij powiedział wcześniej, dopiero teraz rozumiała co miał na myśli. Tego chciał - chore ale nasze.
Sama wyszła z jaskini dopiero po kilku minutach, kiedy doszła do ładu z niespokojnym, poruszonym raptownie umysłem; wyszła bez słowa, stwierdzając, że najlepiej będzie jeszcze do tego tematu nie wracać. Obnażyli dziś zbyt dużo. I on, i ona, choć żadne z nich nie zdawało sobie sprawy z jej własnej prawdy; podążała więc za nim w pozornym spokoju, mając wzrok czarnych tęczówek utkwiony w stromym podłożu, zanim nie zrozumiała, że to przeobraziło się nagle w ścianę kamieni prowadzącą do następnego poziomu, niedostępną innym sposobem. Czarownica zmarszczyła brwi.
- Co teraz? - zapytała głucho. Pionowy dystans nie wydawał się zbyt wysoki; dla Schmidta z pewnością będzie niczym. - Nie umiem się wspinać - przypomniała mu głosem zbyt niepewnym, zbyt zamyślonym, względem jej normalnego tonu. Zaciśnięte na rączkach plecaka dłonie ścisnęły materiał jeszcze mocniej. - Mam teleportować się tam wyżej? - spojrzała na niego w końcu, niespiesznie i dość płochliwie, jakby spodziewając się w jego sylwetce dostrzec ten sam obraz, który ujawniło źródło.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Friedrich Schmidt pokręcił z rozbawieniem głową, jednocześnie wzruszając szerokimi ramionami.
- Mogłem, ale tego nie zrobiłem. - Rzucił ot tak, jakoby rozmawiali o pogodzie a nie możliwości podłej klątwy. Milczał przez chwilę, nie pewien, czy jego słowa nie wywołają u niej oburzenia... On jednak nie widział innej możliwości. - Chcę, żebyś była bezpieczna. Nie mogę jednak myśleć za Ciebie, Wren. - Wypowiedział w końcu swoje myśli. Mógł zamknąć ją w złotej klatce, odcinając wszelkie możliwe zagrożenia, to jednak nie było sposobem. Pozwolił jej więc popełnić błąd, wskazał go z nadzieją, że ta następnym razem podobnego nie popełni. Rozwiązanie było proste. I miał nadzieję, że będzie skuteczne.
Zanurzył dłoń w wodzie, błękit rozlał się po sadzawce, a skała pokryła się obrazami. Absurdalnie skrajnymi, niejako oddającymi to, co siedziało w głowie Austriaka. Ostatni obraz zaskoczył również i jego. Skłamałby twierdząc, że nie chciał kiedyś obserwować podobnej scenki. Zobaczyć Wren uśmiechniętą, z ich dziećmi na kolanach gdzieś we wspólnej przyszłości. Do tej pory jednak, nie pozwalał sobie w pełni dopuścić podobnej myśli do głowy. Absurdalnej, odrobinę abstrakcyjnej, w końcu stabilna przyszłość nie do końca pasowała do ich obecnej teraźniejszości - niestabilnej, pełnej ryzyka oraz niepewności połączonej z tym, co ich połączyło... Tym, czego nie potrafił nazwać w żaden znany mu sposób.
I on milczał podczas drogi, ze spojrzeniem wbitym w psa, nie obdarzając Chang choćby jednym, krótkim spojrzeniem. Nie mógł, nie potrafił przenieść spojrzenia zielonych oczu na narzeczoną, nie będąc pewnym, co w nich ujrzy. Rozczarowanie? A może gniew bądź strach? Wiedział, z jaką chorobą przychodziło się jej mierzyć, był jednak pewien, że znał jedynie niewielką część jej obaw.
I chyba w tym momencie nie chciał zagłębiać się w ten temat.
Dopiero wysoka, skalna ścianka oraz jej uwaga sprawiły, że spojrzał w jej kierunku. - Idziemy dalej. - Odpowiedział spokojnie, pewny swoich słów oraz tego, że uda im się zdobyć szczyt. Sama ściana w jego oczach nie wyglądała na wyzwanie. Pełna była występów oraz wnęk, w których można było ze spokojem odnaleźć oparcie. Schmidt zsunął z ramion plecak, by wyjąć sprzęt do wspinaczki. - Nie umiesz, ale się nauczysz... No chyba, że się boisz. - Rzucił z błyskiem w zielonych ślepiach. Nie miał zamiaru jej zmuszać do wspinaczki, niemal pewien, że to zadanie może nie przypaść jej do gustu. - Jeśli tchórzysz, możesz się teleportować. - Dodał, nie potrafiąc odmówić sobie rzuconego wyzwania. Pokazywał jej swój świat, to co lubił robić najbardziej po za krwawymi polowaniami oraz sypialnianymi uniesieniami.
Uważne spojrzenie powiodło po ściance, a wprawne dłonie posegregowały sprzęt na ten, który wyląduje w plecaku oraz ten, który przyda im się podczas wspinaczki. Pierwszym, co zrobił Friedrich było założenie szelek na psa, którego miał zamiar wnieść po zboczu. Robił to w końcu już wiele razy. A gdy Otto leniwie rozłożył się pod ścianą w skórzanych szelkach, Schmidt podszedł do Wren,by przykucnąć tuż obok.
- Włóż nogi w te dziury. - Polecił, odpowiednio rozkładając przed nią uprząż. Pewnym ruchem wsunął ją na jej biodra zapinając główny pas, by później odpowiednio dopasować uprząż do jej ciała... Zapewne kilka ray przebiegając palcami po jej ciele w miejscach, w których zakładanie uprzęży tego nie wymagało - nie potrafił nie skorzystać z jakże pięknej okazji. Chwilę później sam wskoczył w uprząż.
- Zaczniemy od prostszej metody. Zabezpieczę linę na górze zaklęciem, żebyś nie spadła. - Zaczął, dopinając popręgi swojej uprzęży. A później wsunął na plecy plecak oraz Otto w szelkach, po czym za pomocą kilku zaklęć zakotwiczył dwie, długie liny na szczycie wzniesienia. Magia, którą kiedyś pokazał mu ojciec, wydawała się niezwykle przydatna.
Friedrich ujął w dłonie kawałek liny, by za pomocą odpowiedniego sprzętu przytwierdzić Wren do liny, chwilę później samemu odpowiednio się zabezpieczając.
- Masz za słabe ręce, żeby wspiąć się po ścianie, spróbujemy więc na nią wejść. Linę przesuwasz w taki sposób... - Tu dokładnie zaprezentował jej, jak powinna pracować z liną podczas wspinaczki. - Ustawiasz stopy na ścianie, odchylasz się delikatnie i wchodzisz, trochę jak po schodach... Patrz uważnie. - Polecił, po czym zaprezentował jej jak powinna zacząć. Wszedł na dwie wystające skałki, odchylił się powoli po czym zrobił kilka kroków w górę, poprawiając linę tak, jak jej pokazywał. Następnie wrócił do niej, by stanąć tuż obok. - Pomogę ci. Stań tam gdzie ja, a później połóż się na moich rękach. Wtedy popraw linę i zacznij wchodzić. - Po tych słowach stanął tuż za nią, wyciągając dłonie przed siebie. Z oparciem powinno pójść jej lepiej.
- Mogłem, ale tego nie zrobiłem. - Rzucił ot tak, jakoby rozmawiali o pogodzie a nie możliwości podłej klątwy. Milczał przez chwilę, nie pewien, czy jego słowa nie wywołają u niej oburzenia... On jednak nie widział innej możliwości. - Chcę, żebyś była bezpieczna. Nie mogę jednak myśleć za Ciebie, Wren. - Wypowiedział w końcu swoje myśli. Mógł zamknąć ją w złotej klatce, odcinając wszelkie możliwe zagrożenia, to jednak nie było sposobem. Pozwolił jej więc popełnić błąd, wskazał go z nadzieją, że ta następnym razem podobnego nie popełni. Rozwiązanie było proste. I miał nadzieję, że będzie skuteczne.
Zanurzył dłoń w wodzie, błękit rozlał się po sadzawce, a skała pokryła się obrazami. Absurdalnie skrajnymi, niejako oddającymi to, co siedziało w głowie Austriaka. Ostatni obraz zaskoczył również i jego. Skłamałby twierdząc, że nie chciał kiedyś obserwować podobnej scenki. Zobaczyć Wren uśmiechniętą, z ich dziećmi na kolanach gdzieś we wspólnej przyszłości. Do tej pory jednak, nie pozwalał sobie w pełni dopuścić podobnej myśli do głowy. Absurdalnej, odrobinę abstrakcyjnej, w końcu stabilna przyszłość nie do końca pasowała do ich obecnej teraźniejszości - niestabilnej, pełnej ryzyka oraz niepewności połączonej z tym, co ich połączyło... Tym, czego nie potrafił nazwać w żaden znany mu sposób.
I on milczał podczas drogi, ze spojrzeniem wbitym w psa, nie obdarzając Chang choćby jednym, krótkim spojrzeniem. Nie mógł, nie potrafił przenieść spojrzenia zielonych oczu na narzeczoną, nie będąc pewnym, co w nich ujrzy. Rozczarowanie? A może gniew bądź strach? Wiedział, z jaką chorobą przychodziło się jej mierzyć, był jednak pewien, że znał jedynie niewielką część jej obaw.
I chyba w tym momencie nie chciał zagłębiać się w ten temat.
Dopiero wysoka, skalna ścianka oraz jej uwaga sprawiły, że spojrzał w jej kierunku. - Idziemy dalej. - Odpowiedział spokojnie, pewny swoich słów oraz tego, że uda im się zdobyć szczyt. Sama ściana w jego oczach nie wyglądała na wyzwanie. Pełna była występów oraz wnęk, w których można było ze spokojem odnaleźć oparcie. Schmidt zsunął z ramion plecak, by wyjąć sprzęt do wspinaczki. - Nie umiesz, ale się nauczysz... No chyba, że się boisz. - Rzucił z błyskiem w zielonych ślepiach. Nie miał zamiaru jej zmuszać do wspinaczki, niemal pewien, że to zadanie może nie przypaść jej do gustu. - Jeśli tchórzysz, możesz się teleportować. - Dodał, nie potrafiąc odmówić sobie rzuconego wyzwania. Pokazywał jej swój świat, to co lubił robić najbardziej po za krwawymi polowaniami oraz sypialnianymi uniesieniami.
Uważne spojrzenie powiodło po ściance, a wprawne dłonie posegregowały sprzęt na ten, który wyląduje w plecaku oraz ten, który przyda im się podczas wspinaczki. Pierwszym, co zrobił Friedrich było założenie szelek na psa, którego miał zamiar wnieść po zboczu. Robił to w końcu już wiele razy. A gdy Otto leniwie rozłożył się pod ścianą w skórzanych szelkach, Schmidt podszedł do Wren,by przykucnąć tuż obok.
- Włóż nogi w te dziury. - Polecił, odpowiednio rozkładając przed nią uprząż. Pewnym ruchem wsunął ją na jej biodra zapinając główny pas, by później odpowiednio dopasować uprząż do jej ciała... Zapewne kilka ray przebiegając palcami po jej ciele w miejscach, w których zakładanie uprzęży tego nie wymagało - nie potrafił nie skorzystać z jakże pięknej okazji. Chwilę później sam wskoczył w uprząż.
- Zaczniemy od prostszej metody. Zabezpieczę linę na górze zaklęciem, żebyś nie spadła. - Zaczął, dopinając popręgi swojej uprzęży. A później wsunął na plecy plecak oraz Otto w szelkach, po czym za pomocą kilku zaklęć zakotwiczył dwie, długie liny na szczycie wzniesienia. Magia, którą kiedyś pokazał mu ojciec, wydawała się niezwykle przydatna.
Friedrich ujął w dłonie kawałek liny, by za pomocą odpowiedniego sprzętu przytwierdzić Wren do liny, chwilę później samemu odpowiednio się zabezpieczając.
- Masz za słabe ręce, żeby wspiąć się po ścianie, spróbujemy więc na nią wejść. Linę przesuwasz w taki sposób... - Tu dokładnie zaprezentował jej, jak powinna pracować z liną podczas wspinaczki. - Ustawiasz stopy na ścianie, odchylasz się delikatnie i wchodzisz, trochę jak po schodach... Patrz uważnie. - Polecił, po czym zaprezentował jej jak powinna zacząć. Wszedł na dwie wystające skałki, odchylił się powoli po czym zrobił kilka kroków w górę, poprawiając linę tak, jak jej pokazywał. Następnie wrócił do niej, by stanąć tuż obok. - Pomogę ci. Stań tam gdzie ja, a później połóż się na moich rękach. Wtedy popraw linę i zacznij wchodzić. - Po tych słowach stanął tuż za nią, wyciągając dłonie przed siebie. Z oparciem powinno pójść jej lepiej.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Ujrzałby bunt. I wątpliwość. Gdyby tylko przedarł się wzrokiem pod skórę i odnalazł fałdy jej mózgu, gdyby wpełzł do serca i dotarł do jego najcenniejszych włókien, poznałby cierpki smak budzącej się w niej opozycji względem ostatnich nacisków, które dostrzegała we wszelkich znakach na niebie i ziemi. Nie tylko od niego samego - ale również w błahych, pozornie niewiele znaczących spotkaniach uwydatniających jej skrajne nieprzygotowanie do macierzyństwa, jej niechęć przekazania zdradliwego, zatrutego genu następnemu pokoleniu wiedząc jak wielkim ciężarem stawał się rozrost albioni. Friedrich widział jego pokłosie, obserwował atak i na własnych rękach niósł ją do szpitala, ale nie czuł kości rozrywających mięso, wijących się w środku niczym zgniłe larwy o zdwojonej mocy. To blokowało. Wzbudzało w niej sprzeciw, ten sam, odwieczny, który kierował nią już wcześniej - podczas pierwszej ciąży nie wiedziała nawet o istnieniu choroby, a i tak pozbyła się tego dziecka. Podczas drugiej miałaby już większą świadomość. Miałaby kochającego mężczyznę u boku i zrozumienie bólu, na jaki skazałaby to maleństwo własnym egoistycznym wyrokiem, ciekawością założenia rodziny. Na dodatek on pragnął dwójki: podwójnego grzechu szarzącego resztki jej skorumpowanej duszy, podwójnej winy zamotanej w matczynej miłości i pragnieniu trzymania dzieci z daleka od wszelkiego zagrożenia. Co w sytuacji, gdy to matka staje się zagrożeniem? To co przekazuje razem z mlekiem, razem z całą sobą? Czy zwariowałaby w końcu, tak jak Euclid Chang? Wszystkie z tych myśli splatały się w niej w jedność, tworzyły wir, który odsuwał ją od Schmidta na bezpieczną odległość, i który ujawni się przy każdej próbie dotyku.
- Nie tchórzę - odpowiedziała spokojnie. Spojrzał na nią, a z jej oczu momentalnie zniknął wszelki ślad wcześniejszej zadumy; wiedziała jak manipulować swoją fasadą nawet przed nim, by nie dodawać mu zmartwień, nie ujawniać zbyt wiele. Miała nie kłamać, ale subtelnie filtrowała przekazywane mu informacje. To przecież nie kłamstwo. - Spróbuję. Teleportować się można zawsze - wzruszyła lekko ramionami i przyjrzała się czyniącemu przygotowania Friedrichowi. Wyglądał na kogoś, kto doskonale wie co robi. To dobrze. Pierwszą uwagę otrzymał Otto, później ta zwróciła się także w jej kierunku. Azjatka rozstawiła szerzej nogi i usłuchała, nie oponując, gdy wsuwał na jej biodra specjalnie przygotowaną do wspinaczki uprząż, choć dotyk błądzących tu i ówdzie dłoni wydawał się palący; nie wzdrygnęła się, jedynie nabrała więcej powietrza do płuc, co szmalcownik równie dobrze mógł uznać za niewerbalne oświadczenie zadowolenia. - Nie zamierzam spadać - wtrąciła z szelmowskim uśmiechem, pewnym, krnąbrnym. Jej imię oznaczało przecież ptaka - zapewne poszybuje w przestworzach jeśli lina nie wytrzyma, ręce przeistoczą się w skrzydła i odleci gdzieś daleko, może do Chin. Irracjonalna, acz przyjemna myśl. - Tak? - powtórzyła jego gest kiedy objaśniał jak wspinać się ku górze z użyciem sprzętu przypominającego klamry; nie znała jego poprawnej terminologii, a głęboko wierzyła, że taka istniała.
Fried zaprezentował w jaki sposób poruszać się w górę na samej ściance, czemu przyglądała się z należytą uwagą, to w końcu wiedza, która może uratować ją od nieszczęśliwego, nieeleganckiego wypadku; skinęła głową i podążyła do wyznaczonego miejsca, pozwalając ciału łagodnie ułożyć się na jego rękach. Był silniejszy od niej, zapewne w jego mniemaniu wcale nie ważyła wiele.
- Uwaga - zapowiedziała półszeptem i zawisła, poprawiając uchwyt liny, następnie stawiając pierwsze kroki na wnękach w kamieniach. A potem pierwsze przerodziły się w następne, już samodzielne, choć powolne i raczej ostrożne, nawet jeśli w jej żyłach zabuzowała pierwsza dawka przytłaczającej adrenaliny. Nie było pod nią już stabilnego podłoża. Wisiała w powietrzu, przeczyła grawitacji jak pająk, nagle uśmiechnięta szeroko, zafascynowana. - Zobacz! Wspinam się jak rasowy Schmidt - stwierdziła uradowana. Zadanie nie było proste, nie było lekkie, ale radziła sobie z podstawami, czując, jak współpracują ze sobą wszystkie mięśnie w jej ciele. - I tak do samego szczytu? Przegonię cię - to nic, że mieli pokonać dystans dzielący ich zaledwie do następnej dróżki; podekscytowana Wren wierzyła, że dałaby radę wspinać się już do zmierzchu; nieistotne, że policzki znów pokrywał rumieniec a po karku spływały kropelki potu. - Od dzisiaj będę nazywać cię kozicą. To kozice wspinają się po górskich, prawie pionowych ścianach, prawda? Prawda, kozico? - zawołała, zbyt skupiona na przeciąganiu uprzęży w górę, by spojrzeć na Friedricha, który dodatkowo targał ze sobą ciężar Otto. Wzdrygnęła się wtedy na moment, kiedy ułożona na wyższym kamieniu dłoń drasnęła śpiącą jaszczurkę, a ta uciekła w popłochu, ewidentnie niezadowolona.
- Nie tchórzę - odpowiedziała spokojnie. Spojrzał na nią, a z jej oczu momentalnie zniknął wszelki ślad wcześniejszej zadumy; wiedziała jak manipulować swoją fasadą nawet przed nim, by nie dodawać mu zmartwień, nie ujawniać zbyt wiele. Miała nie kłamać, ale subtelnie filtrowała przekazywane mu informacje. To przecież nie kłamstwo. - Spróbuję. Teleportować się można zawsze - wzruszyła lekko ramionami i przyjrzała się czyniącemu przygotowania Friedrichowi. Wyglądał na kogoś, kto doskonale wie co robi. To dobrze. Pierwszą uwagę otrzymał Otto, później ta zwróciła się także w jej kierunku. Azjatka rozstawiła szerzej nogi i usłuchała, nie oponując, gdy wsuwał na jej biodra specjalnie przygotowaną do wspinaczki uprząż, choć dotyk błądzących tu i ówdzie dłoni wydawał się palący; nie wzdrygnęła się, jedynie nabrała więcej powietrza do płuc, co szmalcownik równie dobrze mógł uznać za niewerbalne oświadczenie zadowolenia. - Nie zamierzam spadać - wtrąciła z szelmowskim uśmiechem, pewnym, krnąbrnym. Jej imię oznaczało przecież ptaka - zapewne poszybuje w przestworzach jeśli lina nie wytrzyma, ręce przeistoczą się w skrzydła i odleci gdzieś daleko, może do Chin. Irracjonalna, acz przyjemna myśl. - Tak? - powtórzyła jego gest kiedy objaśniał jak wspinać się ku górze z użyciem sprzętu przypominającego klamry; nie znała jego poprawnej terminologii, a głęboko wierzyła, że taka istniała.
Fried zaprezentował w jaki sposób poruszać się w górę na samej ściance, czemu przyglądała się z należytą uwagą, to w końcu wiedza, która może uratować ją od nieszczęśliwego, nieeleganckiego wypadku; skinęła głową i podążyła do wyznaczonego miejsca, pozwalając ciału łagodnie ułożyć się na jego rękach. Był silniejszy od niej, zapewne w jego mniemaniu wcale nie ważyła wiele.
- Uwaga - zapowiedziała półszeptem i zawisła, poprawiając uchwyt liny, następnie stawiając pierwsze kroki na wnękach w kamieniach. A potem pierwsze przerodziły się w następne, już samodzielne, choć powolne i raczej ostrożne, nawet jeśli w jej żyłach zabuzowała pierwsza dawka przytłaczającej adrenaliny. Nie było pod nią już stabilnego podłoża. Wisiała w powietrzu, przeczyła grawitacji jak pająk, nagle uśmiechnięta szeroko, zafascynowana. - Zobacz! Wspinam się jak rasowy Schmidt - stwierdziła uradowana. Zadanie nie było proste, nie było lekkie, ale radziła sobie z podstawami, czując, jak współpracują ze sobą wszystkie mięśnie w jej ciele. - I tak do samego szczytu? Przegonię cię - to nic, że mieli pokonać dystans dzielący ich zaledwie do następnej dróżki; podekscytowana Wren wierzyła, że dałaby radę wspinać się już do zmierzchu; nieistotne, że policzki znów pokrywał rumieniec a po karku spływały kropelki potu. - Od dzisiaj będę nazywać cię kozicą. To kozice wspinają się po górskich, prawie pionowych ścianach, prawda? Prawda, kozico? - zawołała, zbyt skupiona na przeciąganiu uprzęży w górę, by spojrzeć na Friedricha, który dodatkowo targał ze sobą ciężar Otto. Wzdrygnęła się wtedy na moment, kiedy ułożona na wyższym kamieniu dłoń drasnęła śpiącą jaszczurkę, a ta uciekła w popłochu, ewidentnie niezadowolona.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Pomruk wydobył się z jego ust, gdy dziewczyna potwierdziła przyjęcie wyzwania, jakie postanowił jej rzucić. Ściana nie była wysoka acz pionowa, gdyby jednak Friedrich nie miał pewności, że Wren sobie nie poradzi, zapewne zostawiłby ją w Londynie, na wycieczkę wybierając się w towarzystwie przyrodniego brata bądź Cilliana, bądź ich dwójki, lecz wtedy zapewne wspinaliby się w stanie, w którym ledwo mogliby ustać na nogach, zbyt upojeni austriackimi alkoholami. Wizja ta była niezwykle piękna - Friedrich Schmidt nie lubił niczego bardziej, niż wspinaczki pod wpływem, gdy skały dwoją się w oczach, a on nie posiada żadnego zabezpieczenia. Odkrycie wspaniałe, dokonane po paskudnym rozstaniu z Gertrude.
- I dobrze, nie chciałoby mi się Ciebie zbierać. - Rzucił pozornie z wrednie i z przekąsem, Azjatka powinna jednak doskonale rozpoznać nuty rozbawienia, jakie wkradły się do jego głosu. Zbliżenie się do ściany, a co za tym idzie pasji jaką przejawiał w swoim życiu od bardzo dawna, napawało go nowym pokładem energii, zmąconej przez doświadczenia w jaskini. Rozmyślania o nich odsunął w czasie, nie chcąc teraz zaprzątać sobie nimi głowy - musiał upewnić się, że żadne z nich nie spadnie ze ściany, zapewne łamiąc kości na twardych skałach. Objaśnił jej wszystko co powinien, by w końcu rozpocząć wspinaczkę. Bystre spojrzenie zielonych ślepi co jakiś czas wędrowało w kierunku narzeczonej. - Nie przekręcaj tak lewej stopy, skręcisz kostkę. - Rzucił ostrzegawczo, zauważając popełniany przez nią błąd. Słysząc kolejne słowa, pokręcił z rozbawieniem głową.
- Prawdziwy Schmidt wspiąłby się tu bez zabezpieczeń pijany jak bela... Ale jesteś na dobrej drodze. - Wszelkie inne docinki, że spieszno jej zostać Schmidtem pozostawił na inny dzień, zbyt skupiony na wspinaniu się pod górę. Jego droga była cięższa, dopełniona ciężarem psa spokojnie siedzącego na jego plecach. - Do samego szczytu. Nie przegonisz mnie, nawet gdy mam psa na plecach. - Rzucił, wierząc w siłę swoich ramion. Był większy, ale i posiadał znacznie większą siłę w swoich mięśniach, co do tego nie było jakichkolwiek wątpliwości. W potwierdzeniu swoich słów rozpoczął wspinać się szybciej - coraz mniej zwracając uwagę na linę, a coraz więcej na zbliżającym się szczycie. I w swych ruchach z pewnością przypominał górskie stworzenie - wiedział, jak poruszać się po skale, robiąc to sprawnie oraz płynnie.
- Prawda. Widziałaś kiedyś jakąś? Ja widziałem, podczas jednej wycieczki z byłą. Te skurczybyki potrafią wspiąć się na pionową, gładką ścianę, w dodatku posiadając kopyta, zamiast palców. - Rzucił, wspinając się ku górze. W końcu jego głowa znalazła się ponad krawędzią ściany. Austriak ostrożnie wsunął się na górę ściany, zsunął z pleców szelki z psem, po czym wychylił się w dół, wyciągając dłoń w kierunku Wren, będącej ledwie dwa kroki za nim. - Ostrożnie i spokojnie, podejść najwyżej, jak dasz radę i uważaj na wystające skały. - Poinstruował, wyciągając w jej stronę drżące dłonie.
| zt.x2
- I dobrze, nie chciałoby mi się Ciebie zbierać. - Rzucił pozornie z wrednie i z przekąsem, Azjatka powinna jednak doskonale rozpoznać nuty rozbawienia, jakie wkradły się do jego głosu. Zbliżenie się do ściany, a co za tym idzie pasji jaką przejawiał w swoim życiu od bardzo dawna, napawało go nowym pokładem energii, zmąconej przez doświadczenia w jaskini. Rozmyślania o nich odsunął w czasie, nie chcąc teraz zaprzątać sobie nimi głowy - musiał upewnić się, że żadne z nich nie spadnie ze ściany, zapewne łamiąc kości na twardych skałach. Objaśnił jej wszystko co powinien, by w końcu rozpocząć wspinaczkę. Bystre spojrzenie zielonych ślepi co jakiś czas wędrowało w kierunku narzeczonej. - Nie przekręcaj tak lewej stopy, skręcisz kostkę. - Rzucił ostrzegawczo, zauważając popełniany przez nią błąd. Słysząc kolejne słowa, pokręcił z rozbawieniem głową.
- Prawdziwy Schmidt wspiąłby się tu bez zabezpieczeń pijany jak bela... Ale jesteś na dobrej drodze. - Wszelkie inne docinki, że spieszno jej zostać Schmidtem pozostawił na inny dzień, zbyt skupiony na wspinaniu się pod górę. Jego droga była cięższa, dopełniona ciężarem psa spokojnie siedzącego na jego plecach. - Do samego szczytu. Nie przegonisz mnie, nawet gdy mam psa na plecach. - Rzucił, wierząc w siłę swoich ramion. Był większy, ale i posiadał znacznie większą siłę w swoich mięśniach, co do tego nie było jakichkolwiek wątpliwości. W potwierdzeniu swoich słów rozpoczął wspinać się szybciej - coraz mniej zwracając uwagę na linę, a coraz więcej na zbliżającym się szczycie. I w swych ruchach z pewnością przypominał górskie stworzenie - wiedział, jak poruszać się po skale, robiąc to sprawnie oraz płynnie.
- Prawda. Widziałaś kiedyś jakąś? Ja widziałem, podczas jednej wycieczki z byłą. Te skurczybyki potrafią wspiąć się na pionową, gładką ścianę, w dodatku posiadając kopyta, zamiast palców. - Rzucił, wspinając się ku górze. W końcu jego głowa znalazła się ponad krawędzią ściany. Austriak ostrożnie wsunął się na górę ściany, zsunął z pleców szelki z psem, po czym wychylił się w dół, wyciągając dłoń w kierunku Wren, będącej ledwie dwa kroki za nim. - Ostrożnie i spokojnie, podejść najwyżej, jak dasz radę i uważaj na wystające skały. - Poinstruował, wyciągając w jej stronę drżące dłonie.
| zt.x2
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Ben Nevis
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis