Wydarzenia


Ekipa forum
Stadion Harpii, Walia
AutorWiadomość
Stadion Harpii, Walia [odnośnik]23.07.15 10:40

Stadion Harpii z Holyhead

★★
Miejsce treningów i meczy Harpii. Położony w okolicach rodzinnej miejscowości drużyny, czyli Holyhead w Walii. Obłożony zaklęciami chroniącymi przed wtargnięciem mugoli, dla niemagicznych wygląda jak... bagno. Prócz widowni gotowej pomieścić do 3 tysięcy widzów, można tu znaleźć biuro, sklepik z drużynowymi akcesoriami i oczywiście dwie szatnie.

Możliwość gry w quidditcha


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:27, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Stadion Harpii, Walia Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Stadion Harpii, Walia [odnośnik]23.07.15 10:50
- Idźcie, idźcie. - Gwendolyn opiera się niedbale o biurko, w kanciapie, która służy im za namiastkę przestrzeni biurowej. Wszędzie walają się papiery, które powinna pewnie posegregować nim zacznie udawać, że czyta je z ogromnym zainteresowaniem. Minusem opaski kapitana był fakt, że nadzwyczaj często zarząd plątał ją w sprawy ocierające się o administracyjne. Jakby miała o tym jakiekolwiek pojęcie! Mogła prowadzić treningi, układać strategię i decydować o składzie. Ale składki zdrowotne? Merlinie, przecież to dla niej obcy świat. I jeszcze zamykanie jej w tak małej przestrzeni to jak wyrok. Co ona chomik? Niechęć odbijała się na dnie jej tęczówek, ale na twarzy malowała się determinacja. - Muszę to kiedyś zrobić. Nie będę siedzieć długo. - uśmiechnęła się do stojących w drzwiach przyjaciółek, które jeszcze przez chwile obserwowały ją badawczo, jakby oceniały na ile mogą jej zaufać. Powszechnie wiadome było, że Gwen miała skłonność do wpadania w przesadę. Zarywała noce nad strategiami, zamęczała na miotle, przewalała znienawidzone sterty papierów - zupełnie tak jakby próbowała w ten sposób nie myśleć o innych spawach. Jednej sprawie, tak konkretnie. Te Harpie, które grały w pamiętnym meczu w 53 lubiły się z nią droczyć, że to przez pewnego Niemca. Morgan zwykła wtedy przewracać teatralnie oczyma i gonić je do roboty. "Czy tylko ja tutaj mam jakieś ambicje?" - furczała pod nosem jak rozjuszona kotka. Przez pierwszy rok zwykła się jeszcze rumienić, by potwierdzić wszystkie ich przypuszczenia, ale teraz już zupełnie przestała reagować na docinki. Wiedziała, że Harpie nie robią tego ze złej woli. Wreszcie duet pałkarek odpuścił i obie kobiety pomaszerowały do wyjścia z budynku. Gwen z westchnieniem opadła na krzesło i wsparła łokcie na blacie. Niczym znudzona uczennica ułożyła twarz na dłoniach i spróbowała się skupić na treści dokumentu. Po trzech zdaniach nie pamiętała już o czym czytała.
- Co za bezsens. - mruknęła odpychając się gwałtownie do tyłu i wbijając plecy w oparcie krzesła. Zacisnęła ze złością usta i potoczyła wzrokiem po małym pomieszczeniu. Była zmęczona po treningu. Włosy wciąż miała mokre po prysznicu, a na prawym ramieniu rozlewał jej się siniak, po przelotnym spotkaniu z tłuczkiem. Powinna iść do domu i odpocząć. Papiery nie uciekną, prawda..? Gdyby tylko znalazła jeszcze jakąś wymówkę!
W tym momencie usłyszała szybkie kroki na schodach. W drzwiach pojawiła się znów twarz jednej z jej towarzyszek, tym razem rozciągnięta w szerokim uśmiechu.
- Gdybym była Tobą, byłabym już na zewnątrz. - rzuciła enigmatycznie. Gwen przyglądała jej się przez chwilę z bardzo głupiutkim wyrazem twarzy, zupełnie nie rozumiejąc o co chodzi. Dziewczyna prychnęła zniecierpliwiona i siłą podniosła panią kapitan z krzesła, a potem popchnęła w kierunku schodów. - Idź, idź. - ponaglała z ekscytacją.
Więc Gwen poszła, bo przecież wszystko lepsze od siedzenia w biurze. Wciąż nie bardzo rozumiała o co całe zamieszanie. Jednak kiedy tylko wyszła przed budynek i rozejrzała się - zrozumiała. I oniemiała na dobre kilka sekund. Bo kogo jak kogo, ale jego się tu nie spodziewała!
Przynajmniej nie tak szybko.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Stadion Harpii, Walia [odnośnik]23.07.15 13:14
Nadszedł wreszcie wyczekiwany przez wszystkich dzień. Cała siódemka Sokołów zebrała się w niezbyt dużym salonie mieszkalnym Rudolfa w urokliwej dzielnicy Heidelbergu z widokiem na dolinę rzeki Neckar i stary most. Salon nie był przesadnie umeblowany. Właściwie najważniejszą funkcją jaką miał pełnić było ugoszczenie w nim całej drużyny. Wygodne kanapy, ława, półki na książki i parę plakatów najpopularniejszych europejskich stadionów Quidditcha. Rudolf Brand miał to szczęście, że uczestniczył w mecza rozgrywanych praktycznie na każdym z nich. Nie zawsze Sokołom udawało się wyjść zwycięsko z potyczek, ale jak do tej pory jeszcze żadna inna niemiecka drużyna nie odebrała im Pucharu Niemiec. Rudolf siedział w jednym z foteli z szeroko rozstawionymi kolanami. Podpierał twarz palcem wskazującym lewej ręki, opartej na poręczy fotela. Podręczna walizka podrózna, na którą zostało rzucone odpowiednie zaklęcia powiększające jej ukrytą pojemność leżała koło jego prawej nogi. Skrzad domowy, który zamieszkał z nim po wyprowadzce od ojca, od lat należał do jego rodziny. Właściwie był z nimi od kiedy Rudolf pamiętał. Nie miał pojęcia kto był takim śmieszkiem, by biedne stworzenie nazwać Kalafior. Po pierwszych śmiechach i chichach związanych z reakcją na usyszane imię, można było się do niego wreszcie przyzwyczaić. Skrzat domowy wysprzątał mieszkanie mężczyzny przed jego wyjazdem do Wielkiej Brytanii, a jego kolejnym zadaniem był powrót do mieszkania jego ojca w centrum miasta. Nie widział potrzeby w zabieraniu sługi ze sobą, pomimo tego, że nigdy nie traktował go jak swojego niewolnika. Słyszał jednak posmarkiwania i pojękiwania pod nosem, dobiegające z korytarza. Przygryzł wewnętrzną stronę policzka rozmyślając nad tym, że po przyjeździe do Anglii powinien jak najprędzej odnaleźć stadion Harpii z Holyhead. Nie, no co też on sobie wyobrażał, przecież jechali tam tylko w celach zawodowych. Ale czy na pewno? Odwrócił wzrok od drzwi, za którymi zniknął Kalafior, by odnieść do kuchni siedem szklanek po soku dyniowym. Czekali na trenera, który przygotował świstoklik, który miał ich przetransportować szybko i sprawnie w odpowiednie miejsce. Zawodnicy siedzieli rozluźnieni na kanapach, rozprawiając na temat tego, co będą robić w Londynie i które miejsca odwiedzą, gdy wreszcie tam trafią. Wszyscy mieli ochotę na wypad do Hogsmeade, popularnej nawet na stałym kontynencie. Oczywiście nie można było bezkarnie ominąć również ulicy Pokątnej, Alei Śmiertelnego Nokturnu oraz innych interesujących miejsc skrywanych przed oczami niemagicznych. Rudolf powrócił do przerwanej rozmowy z drugim pałkarzem, bowiem jego zamyślenie trwało jedynie kilka chwil. Wreszcie! Białe drzwi wejściowe otworzyły się, a w drzwiach stanął ich trener z przewieszoną przez ramię wygodną torbą. Pod pachą trzymał nadgryziony zębem czasu, wielki, słomiany kapelusz. Zgromadzeni wymienili spojrzenia, jednak bez zbędnego gadania zabrali swoje bagaże i wyszli za trenerem. Przy parterowym mieszkaniu znajdował się odgrodzony od wścibskich oczu ogródek, na którym przystanęli w okręgu. Wszyscy jednocześnie chwycili świstoklik. Nastąpiło szarpnięcie wytwarzające magiczną siłę, w którą wszyscy zostali wciągnięci. Wylądowali na środku opustoszałego placu z dala od centrum miasta. Minęło już popołudnie i nie widać było perspektyw na to, by zorganizować jakiś sensowny trening. Poza boiskiem na własny użytek czekały dwa mieszkania. Mieli podzielić się wedle własnego uznania w dwie grupy przyszłych lokatorów. Jednak Rudolf wcale nie zaprzątał sobie zbytnio tym głowy, ciągle jakiś nieobecny duchem. Razem z pałkarzem i szukającym dostali klucz do własnej kawalerki. Rudolf rozejrzał się pobieżnie, wymieniając poglądy z pozostałymi, że mieszkanie jest całkiem w porządku. Rzucili walizki w kątach. Rudolf musiał wejść pod lodowato zimną wodę, by uporządkować rozszalałe myśli. Od rana nie myślał o niczym innym niż o tym, by znaleźć boisko Harpii i mieć nadzieję. Jaką nadzieję? Że tam będzie? I jak zareagowałaby na jego widok? Być może już dawno o nim zapomniała. Zwłaszcza, że to on dał początek ich relacjom. Ciekawe było to, czy gdyby po tym najbardziej szalonym meczu w jakim przyszło mu brać do tej pory udział nie uczynił tego, co przeszło już do historii, to czy w ogóle zwróciłaby na niego uwagę.
- Ej, Rudolf, wychodzisz? – Usłszał za plecami, dokładnie w momencie gdy miał już przekroczyć próg mieszkania. Odwrócił się do dwóch towarzyszy, a na jego twarz wstąpił szeroki uśmiech.
Tak, idę się rozejrzeć po Londynie. Musimy przecież sprawdzić, gdzie najlepiej spędzić sobotni wieczór. Więc jak, kisicie się w tej klitce, czy idziecie? – Uniósł brew do góry, a kiedy obaj poderwali się z miejsca, wyszczerzył tylko zęby w uśmiechu.
Obeszli całą ul. Pokątną wzdłuż, wszerz i w poprzek, jednak można było się spodziewać, w którym miejscu zagoszczą najdłużej, wdając się w dyskusję na temat przewagi Świetlistej Smugi nad Zamiataczem 6 i odwrotnie. Rudolf cichaczem wycofał się do drzwi sklepu. Szukający sokołów, odwrócił się, by zapytać dokąd ten się wybiera, jednak pałkarz znów wciągnął kolegę w rozmowę, rzucając porozumiewawcze spojrzenie Rudolfowi, by ten jak najszybciej wyszedł. Brand zdumiał się nad domyślnością innych zawodników. Aż tak było to widać? No cóż, nie ważne. Oczywiście dużo wcześniej Rudolf przygotował się do tego, by znaleźć miejsce treningów najsłynniejszej kobiecej drużyny Quidditcha. Teleportował się, lądując dokładnie niedaleko stadionu. Rozejrzał się po okolicy, gdy za plecami usłyszał dziewczęce głosy. Serce podjechało mu do samego gardła, jednak kiedy odwrócił się, ujrzał plejadę końskich ogonów, w które ufryzowane były dziewczęta, jednak w ich gromadzie nie dostrzegł tej jednej konkretnej. Wszystkie zawodniczki wlepiły w niego spojrzenia wielkich, zdziwionych oczu, a z gardeł wydobyło im się przeciągłe – „Oooooooooch!” – pomieszane niekiedy z jego nazwiskiem. Już miał się odezwać, by poprosić którąś z zawodniczek, by zawołała koleżankę. Jednak dziewczyny, tak jak przypuszczał, były zsynchronizowane jak gdyby działały jako jeden organizm. Wymieniły kilka uwag, po czym jedna odbiegła, by zawołać Gwenolyn. Pozostałe posłały mu wszystkowiedzące spojrzenia i oddaliły się. Rudolf jednak tego nie zauważył, ponieważ z budynku wyszła Ona. Zatrzymał na niej spojrzenie, chłonąc wzrokiem każdy detal jej postaci. Po jej wyglądzie, zrozumiał, że niedawno skończyły trening. Ależ miał szczęście! Stał nieruchomo, nie bardzo wiedząc jak ma się zachować. A może po prostu paść przed nią ponownie na kolana? Nie, nie mógł tego zrobić. Mogłoby to zostać przez nią źle odebrane. Wreszcie, jako pierwszy przerwał milczenie. Ruszył w jej stronę powolnym krokiem, zatrzymując się, gdy dzieliło ich już tylko pół kroku. Ujął jej dłonie w swoje i uścisnął lekko, nie mogąc przestać się uśmiechać. To już nie był uśmiech. Rudolf śmiał się radośnie, widząc jej minę i uniósł jej dłonie do ust, czule całując ich wierzch. Wypuścił jej dłonie, wciąż nie mogąc przestać się uśmiechać.
- Szkoda, że nie mam lusterka. Powinnaś zobaczyć swoją minę. – Zaśmiał się, wpatrując się jednocześnie w jej twarz. Im dłużej się jej przyglądał, tym bardziej śmiech na jego ustach zamierał, a w zastępstwie tego w jego oczach mogła dostrzec odbicie skrywanej przez lata tęsknoty, której nawet teraz nie dawał ujścia, ponieważ czekał na jej reakcję.
Rudolf Brand
Rudolf Brand
Zawód : Pałkarz Sokołów z Heidelbergu
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczony
Oh, you can't tell me it's not worth tryin' for
I can't help it, there's nothin' I want more
Yeah, I would fight for you, I'd lie for you
Walk the wire for you - yeah, I'd die for you
You know it's true
Everything I do, oh, I do it for you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
one and only
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t680-rudolf-brand http://morsmordre.forumpolish.com/t811-poczta-rudolfa https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204
Re: Stadion Harpii, Walia [odnośnik]23.07.15 13:19
Stał sobie tam. Na nieco pożółkłym trawniku otaczającym stadion jej zespołu. Uśmiechnięty, spokojny i tak nieprzyzwoicie atrakcyjny. Najzwyczajniej w świecie, jakby wcale nie minęły dwa lata od ich ostatniego spotkania. Jakby wcale nie spędziła tych wszystkich miesięcy usiłując nie zastanawiać się co dalej. Najgorsze w tych minionych dniach i tygodniach było pytanie, które zadawała sobie raz po raz i bez końca. Czy nie popełniła błędu pozwalając mu wyjechać? Czy on kiedyś wróci? A może już nigdy więcej się nie zobaczą? Drżała przeglądając Europejską prasę sportową, zawsze pełna obaw, że gdzieś między reklamą kolejnej wyścigowej miotły, a wywiadem z trenerem miesiąca, zobaczy artykuł niemal plotkarski - a w nim Rudolfa z jakąś piękną Włoską modelką albo jedną z tych długonogich Francuzek, które nawet próbując przerzucić kafla przez obręcz wyglądały jak na wybiegu. A teraz był tutaj. W dniu, w którym jak wiedziała (bo przecież miała dość czasu, by zasięgnąć języka!) Sokoły zameldowały się w Londynie. A on zamiast zwiedzać miasto, swój nowy stadion czy cokolwiek innego - przyleciał do Walii. Do Holyhead. Do niej.
Nie mogła się ruszyć. Myśli szalały jej w głowie i zupełnie nie mogła dojść z nimi do ładu. Otwarła usta jakby chciała coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła. Chyba usłyszała cichy chichot za swoimi plecami - czy to nie jej droga koleżanka biegiem podąża za resztą zespołu? Nie zwróciła na to większej uwagi. Nawet na moment nie odrywała od niego wzroku. Czy się cieszyła? Głupie pytanie! Ona w tym momencie starała się nie oszaleć ze szczęścia! Nie chciała rzucać się w wir tych wszystkich marzeń i nadziei. Jakiś lęk, którego nabawiła się przez te dwa lata szeptał jej do ucha, że to może wcale nie tak jakby chciała? Może nie przyszedł tu by ponawiać swoją propozycję? Może chce się upewnić, że nie są już zaręczeni, może jakaś Włoszka czy Francuzka czeka na niego w Londynie... Merlinie, tylko nie to, chyba serce by mi pękło! - myślała rozpaczliwie.
Drgnęła lekko, gdy ruszył w jej stronę. Ona też jakby automatycznie wykonała pierwszy krok, potem drugi i trzeci. Niewiele brakowało, by rzuciła się do niego biegiem. Gdyby tylko nie była tak zszokowana pewnie zrobiłaby to od razu. Przecież tak strasznie tęskniła! Wreszcie byli tuż obok siebie. Gwendolyn chciwie przebiegła wzrokiem po jego twarzy, szukając na niej odpowiedzi na dręczące ją pytania. Na całe szczęście znalazła je bardzo szybko. Jakimś cudem serce, które już wcześniej wściekle tłukło jej się o żebra, zdołało jeszcze przyspieszyć, uniesione radością. Na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech - radosny i absolutnie przepiękny. Gdzieś w kącikach oczu czaiły się łzy. I kiedy usłyszała jego głoś, zaśmiała się i nie zwlekając już dłużej zarzuciła mu ręce na szyje.
- Nigdy więcej nie wyjeżdżaj beze mnie. - powiedziała, jak zwykle w chwilach stresu zdradzając się z walijskim akcentem. - Nigdy, rozumiesz? - dodała, a potem przycisnęła usta do jego policzka. Drżała lekko, ale to z pewnością kwestia emocji. Ciepły i suchy czerwiec sprawiały, że nie musiała się martwić ewentualnym przeziębieniem z powodu raczej kusego stroju i mokrej głowy. Zresztą nawet nie przyszłoby jej do głowy, by przejmować się teraz takimi drobiazgami. Może za chwile dotrze do niej jak niewyjściowo wygląda... Ale hej! Po tygodniowym meczu też nie była raczej szczególnie świeża, nie?
Gość
Anonymous
Gość
Re: Stadion Harpii, Walia [odnośnik]23.07.15 13:22
Widział niedowierzanie w jej oczach. Przez ułamek sekundy przyszła mu do głowy, wywołana zapewne stresem i niepewnością, pewna zupełnie idiotyczna myśl. A co jeśli by się teraz odwrócił i sobie poszedł? W zasadzie to nie miał gdzie. Boisko Quidditcha było doprawdy imponujące, pomio tego, że nie dorównywało tym, na których zazwyczaj rozgrywano Mistrzostwa Świata. Ale gdyby się teleportował. Tak, podczas stresu mózg podpowiada najdurniejsze pomysły z możliwych. Nie mógłby ruszyć się z miejsca, pod wpływem jej przeszywającego spojrzenia. Ba! W życiu nie chciałby się stąd ruszyć. Skoro dotarł aż tutaj, nie miał zamiaru dać się tak prędko spławić. Co tam Londyn. Świat nie zawali się od tego, że na jeden dzień przeniósł się kilkaset kilometrów dalej. Holyhead. Coż, można było uznać, że wkroczył w sam środek paszczy Harpii. I czuł się z tym faktem zadziwiająco dobrze. Nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że wrócił za późno. Co jeśli teraz była onieśmielona spotkaniem, by za chwilę przypomnieć wspomnieć mu o jakimś Jastrzębiu z Falmouth, albo Tajfunie z Tutshill, lub co jeszcze gorsze Zaklinaczu z Czamba? Już on by go pozaklinał. Od razu odświeżyłby sobie wszystko, czego nauczono go w Durmstrangu. Słyszał pogłoski, że Hogwart nie tolerował w swojej edukacji czegoś takiego jak Czarna Magia, co w Instytucie było na porządku dziennym. Jednak poprawni politycznie profesorowie woleli ją nazywać „magią wojenną”. Mugole mieli swoje wojny, więc w Durmstrang mógł mieć swoją magię wojenną. Tak, przyjemnie było wyobrażać sobie jak traktuje potencjalnego partnera Gwendolyn, któryąś z bardziej interesujących czarnomagicznych klątw. Z tych rozmyślań wyrwały go ponownie jej oczy. Niepewne spojrzenie, czuł jak przeczesuje jego twarz, jak gdyby chciała wyczytać z jego twarzy, czy rzeczywiście znalazł się tu dla niej. Gula, która rosła mu w gardle od początku, kiedy wylądował na terenie ośrodka, wreszcie zelżała. Obserwował uważnie, jak na jej twarz wstępuje uśmiech. Żaden wchód Słońca, nie mógł się z nim równać. Uniósł dłonie do jej policzków, wciąż nie mogąc przestać się śmiać. Bynajmniej nie był to śmiech wymierzony przeciwko niej.
- Rozumiem. – Powiedział z szerokim uśmiechem, oplatając ją ramionami w pasie. Poczuł jej usta na policzku i mimowolnie przyciągnął ją bliżej siebie. Spojrzenie Rudolfa spoczęło na boisku, uniósł lewą brew do góry. W czasie kiedy mówił, jego wzrok przesunął się ponownie na Gwendolyn.
- Świetna perspektywa, wyjechać razem z Tobą i jednocześnie osłabić konkurencyjną drużynę, pozbawiając ją świetnej zawodniczki. – Zażartawał.
Po raz kolejny poczuł, że zadrżała. W pierwszej chwili nie zwrócił na to uwagi, jednak teraz jego wzrok podążył po jej sylwetce. Skoro trening dobiegł końca, miał ochotę zabrać ją gdzieś, by mogli spokojnie porozmawiać. Jednak jej wygląd wskazywał na to, że bynajmniej gotowa do wyjścia jeszcze nie była. Pokręcił głową, posyłając jej prowokacyjny uśmiech. Przesunął prawą dłonią po jej plecach, by dotknąć jej wilgotnych jeszcze włosów.
- Zabawne. Kiedy padłem przed Tobą na kolana, byłaś cała mokra ze zmęczenia. Oboje byliśmy. Teraz, widzimy się ponownie, a Ty znowu jesteś mokra. – Zachichotał, oplatając sobie wokół palca wilgotny pukiel włosów. Woda ściekła mu po dłoni, jednak nie zwrócił na to uwagi. – Stare europejskie porzekadło mówi, że przed pojęciem swej wybranki za żonę, wypadałoby zobaczyć ją najpierw, jakby to powiedzieć… we wszystkich kombinacjach. – Zakończył z porozumiewawczym uśmiechem na ustach. Wciągnął głęboko powietrze, nie odrywając wzroku od jej twarzy. Usłyszał jak oddech mu zadrżał. Jako, że dzieliła ich pewna różnica we wzroście, oplótł ją ciaśniej ramionami, unosząc kilkanaście centymetrów nad ziemię. Zrobił to tak po prostu, niespecjalnie się nad tym zastanawiając.
Rudolf Brand
Rudolf Brand
Zawód : Pałkarz Sokołów z Heidelbergu
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczony
Oh, you can't tell me it's not worth tryin' for
I can't help it, there's nothin' I want more
Yeah, I would fight for you, I'd lie for you
Walk the wire for you - yeah, I'd die for you
You know it's true
Everything I do, oh, I do it for you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
one and only
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t680-rudolf-brand http://morsmordre.forumpolish.com/t811-poczta-rudolfa https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204
Re: Stadion Harpii, Walia [odnośnik]23.07.15 13:24
Z każdą kolejną chwilą coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, że to wszystko dzieje się naprawdę. To nie był jakiś nieprawdopodobny wytwór jej wyobraźni ani sen po którym obudzi się wściekła na swoją wybujałą fantazję. Rudolf faktycznie pojawił się pod stadionem. Obejmował ją teraz mocno, a każdy jego gest jasno mówił, że nie miała powodów do zmartwień. Nie przegapiła swojej szansy. Wręcz przeciwnie - te dwa lata dały jej dużo do myślenia i chyba mogła teraz bardziej docenić to co przynosił jej los. A nie każdemu szczęście sprzyjało tak bardzo jak pannie Morgan!
Odchyliła lekko głowę do tyłu, by móc swobodnie spoglądać mu w oczy. Z jej twarzy nie znikał uśmiech, ale sugestia o potencjalnym osłabianiu Harpii sprawiła, że blondynka minimalnie zmrużyła powieki. Uśmiech też zrobił się jakiś taki... ostrzejszy.
- Och, nie martw się. Wszystkie Niemieckie drużyny przyjmą mnie do siebie z otwartymi ramionami. - odparła szybko nie kryjąc nutki złośliwości w swoim głosie. - I zobaczymy jak długo utrzymacie tytuł mistrzów kraju. - swoje żartobliwe groźby zakończyła radosnym śmiechem. A może nie całkiem żartowała? Przecież nie dalej jak miesiąc temu dość poważnie rozważała szukanie dla siebie miejsca w zagranicznej drużynie. Tylko po to by być bliżej niego, choć wcale nie była wtedy pewna jego uczuć. Gdyby Sokoły nie pojawiły się w Anglii, może kontynent nawiedzałaby teraz samotna harpia? Gdybanie, gdybanie! To wszystko zdawało się teraz takie odległe! Wszystkie jej zmartwienia i rozterki, rozmywały się i znikały zastąpione niczym nieskrępowanym szczęściem. I choć w jego ramionach było jej niesamowicie wygodnie, to nie była stworzona do zbyt długiego przebywania w jednej pozycji. Emocje przekładały się na potrzebę ruchu i działania. No i on też nie mógł jej tak podnosić w nieskończoność! Swoje przecież ważyła. Zaczęła więc niespokojnie wiercić się w jego ramionach, bezgłośnie prosząc, by jej stopy znów mogły dotykać podłoża. Kiedy ta potrzeba została spełniona, lekko potrząsnęła mokrą czupryną, by pasemko, które przed chwilą nawinął na palec wróciło na miejsce i nie łaskotało jej zdradziecko po nosie.
- Jakbyś ty też był mokry, to może dostrzegłabym tu schemat. - parsknęła, a gdzieś z tyłu jej głowy pojawił się bardzo dziecinny pomysł sięgnięcia po różdżkę i oblania go wodą. Na szczęście myśl zniknęła równie szybko co się pojawiła i chyba nawet ona nie potraktowała jej poważnie. - Barbarzyńskie zwyczaje z Kontynentu... - wyzłośliwiała się dalej, choć po tej uwadze na jej policzkach pojawił się wyraźny rumieniec. Czyżby panna Morgan się speszyła? A może wręcz przeciwnie zrobiła sobie zbyt wiele nadziei?
Młoda kobieta zerknęła w dół na swój ubiór. Szorty z wysokim stanem i jakaś zwyczajna bluzka - wprawdzie najnowszy hit mody za Oceanem, ale chyba nie całkiem przystający na spotkanie z narzeczonym. Nie wspominając już o jakimkolwiek wyjściu do ludzi. Na swoją obronę miała tylko to, że nie spodziewała się dzisiaj żadnych zajęć poza drużynową biurokracją i leniwym wieczorem z książką. Na jej twarzy widać było konsternację.
- Chyba powinnam się przebrać. - bąknęła, przygryzając usta. - Moglibyśmy później pójść coś zjeść! Przejść się po Londynie! - dodała szybko, znów uśmiechając się radośnie i chwytając jego dłoń. - Oczywiście o ile masz czas. I ochotę. - no proszę. Czasem jednak umiała brzmieć jak dobrze wychowana młoda kobieta!
Gość
Anonymous
Gość
Re: Stadion Harpii, Walia [odnośnik]23.07.15 13:30
Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Dwa lata, siedemset trzydzieści dni, co dawa ponad siedemnaście tysięcy godzin, spędzonych głównie na rozmyśleniach, które obracały się wokół jednego pytania. Jak mógł do tego dopuścić? Które, pozbawione odpowiedzi, dawało powód do pojawiania się kolejnych. Jak mógł wypuścić z rąk taką szansę? Czy w życiu nie czekało go już nic innego niż sport? Quidditch był integralną częścią jego życia. Nie wyobrażał sobie jak funkcjonowałby bez chociażby jednego dnia spędzonego na boisku. Boisku, które było jedynie skrawkiem terenu. Nie było najważniejszym faktem to, w jakim regionie ten teren się znajdował. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Oderwał przelotne spojrzenie od imponującego placu rozgrywek pań Harpii z Holyhead, mając w duchu nadzieję, że sponsorzy mają im do zaoferowania coś równie okazałego. Przeniósł swój wzrok na Gwen, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. Nawet wtedy, kiedy jej powieki niebezpiecznie się zwęziły.
- Nie mam ku temu żadnych wątpliwości. – Odpowiedział z udawanym przestrachem w głosie. – Byłabyś cennym nabytkiem każdej cenionej drużyny. Wolałbym jednak gdybyś została na miejscu. – Nie zniósłbym kolejnego rozstania. Przemknęło mu przez głowę, nie wypowiedział tego jednak. Miał jednak przeczucie, że Gwendolyn potrafiła wyczytać jego myśli jak z otwartej księgi. Chrząknął, posyłając jej równie złośliwy uśmiech. – Niemieckie drużyny będą musiały się bez Ciebie obejść, kochanie. – Zakończył, unosząc brew ku górze. Wbrew pozorom nie odczuwał zmęczenia w związku z tym, że dziewczyna przez chwilę właściwie zamiast stać, wisiała w powietrzu. Jej ciężar rozłożył się dokładnie na jego korpusie. Nie sprawiało mu to żadnej trudności. Ba, więcej miał z tego przyjemności niż wysiłku. Przez chwilę udawał, że wcale nie dostrzega jej zniecierpliwienia z przebywania w jednej pozycji. Dopiero, kiedy jej stopa niebezpiecznie świsnęła mu koło kości piszczelowej. Odstawił Harpię na ziemię, ponownie spoglądając na nią lekko z góry. Słowa, które wypowiedziała, sprawiły, że go zatkało. Na ułamek sekundy, ponieważ do głowy przyszedł mu pewien pomysł. Nie zdając sobie sprawy z tego, jak jego myśli są zbliżone do jej własnych.
- Sugerujesz, że jestem Barbarzyńcą? – Zagaił, by odwrócić jej uwagę. Jednak stało się dokładnie odwrotnie. To Gwendolyn rozproszyła jego uwagę, już i tak wystawioną na próbę. Pobiegł wzrokiem po jej sylwetce. Krótkie szorty odsłaniające smukłe, długie nogi, których nie można było pozostawić niezauważonymi. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że spędził na studiowaniu jej ciała wzrokiem zbyt długo, by nie zostało to zauważone. Krew odpłynęła mu z twarzy w chwili gdy z jej ust padły przerażające słowa. Nie mógł uwierzyć własnym uszom. Przebrać się?! W jego wyobraźni zaczęły się już snuć obrazy, gdy te dwa skrawki materiału, jakie miała na sobie, lądują na ziemi w nogach biurka, razem z rozrzuconymi papierami, precz z nimi…
- Wyglądasz świetnie! – Zapewnił, lekko schrypniętym głosem, wybudzony ze snu na jawie. – Oczywiście, że mam czas. – Odpowiedział po krótkiej chwili. – Myślisz, że dlaczego tu jestem? – Zapytał, zniżając ton głosu. Odpowiedział odrobinie mechanicznie, od dłuższej chwili przypatrując się jej ustom. Przysunął się bliżej, a jego dłoń sama spoczęła na jej ramieniu, gładząc kciukiem delikatną skórę szyi. W nozdrza uderzył go uderzający zapach jaśminu, ten sam, który towarzyszył ich spotkaniu zaraz po meczu przed dwoma laty. Poczuł podmuch jej wstrzymanego oddechu, kiedy nachylił się i… złożył pocałunek na jej policzku.
- Umieram z głodu, włóż coś na siebie, wysusz włosy i chodźmy coś zjeść. – Powiedział, odsuwając się odrobinę i z uwagą badał jej reakcję. Rzeczywiście był głodny i to podwójnie, wolał jednak, by to ona decydowała o tym, który głód ugaszą prędzej. Perspektywa kolacji i spaceru po Londynie była równie przyjemna. To właśnie Londyńskie tawerny magiczne były najczęstszym miejscem spotkań Rudolfa i jego dwóch brytyjskich niegdysiejszych kompanów, którzy zrządzeniem losu znali się z Gwendolyn z czasów szkolnych. Na chwilę obecną jednak żaden z nich nie mógł zaprzątnąć mu głowy (lub zepsuć humoru swoim wspomnieniem) bardziej od blondwłosej Harpii.
Rudolf Brand
Rudolf Brand
Zawód : Pałkarz Sokołów z Heidelbergu
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczony
Oh, you can't tell me it's not worth tryin' for
I can't help it, there's nothin' I want more
Yeah, I would fight for you, I'd lie for you
Walk the wire for you - yeah, I'd die for you
You know it's true
Everything I do, oh, I do it for you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
one and only
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t680-rudolf-brand http://morsmordre.forumpolish.com/t811-poczta-rudolfa https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204
Re: Stadion Harpii, Walia [odnośnik]23.07.15 15:00
W głowie Gwen coraz częściej pojawiały się myśli o tym co będzie robiła, gdy jej czas na Quidditch dobiegnie końca. Poświęciła drużynie Harpii już blisko dekadę swojego życia. I Merlin jej świadkiem, że nie żałowała ani jednej chwili! Ale kobiety zawsze kończyły karierę szybciej niż mężczyźni. Ile jeszcze zostanie na stadionie w Holyhead? Pięć, sześć lat przy pomyślnych wiatrach? Często zaraz za rozmyślaniami o tym jak wielkiej szansie pozwoliła wymknąć się z rąk ("Zupełnie tak jakbym upuściła kafla w kluczowym momencie meczu."), przychodziły właśnie te. O nieubłaganym upływie czasu i o tym co będzie dalej. Teraz jednak będzie mogła patrzeć w przyszłość z nieco pogodniejszym nastawieniem.
- Masz rację, jakoś będą musiały się obyć. Nie mogę przecież zostawiać teraz Harpii! - i Ciebie. - Poza tym, teraz nie miałabym tam już czego szukać. - zakończyła cicho, niemal szeptem, bo wtedy była jeszcze na tyle blisko, by usłyszał ją bez problemu. Na krótki moment przytuliła go jeszcze mocniej, wiedząc, że zaraz - chcąc czy nie chcąc - będzie musiał odstawić ją na ziemię. Ale było w tym geście coś jeszcze, jakaś trudna do wyrażenia słowami radość, bo na dźwięk tego kochanie serce niemal jej stopniało.
Jednak z wyraźną ulgą znów stanęła na swoich nogach. Co prawda teraz musiała dość znacząco zadzierać głowę, bo wybranek jej serca był sporo wyższy, ale może nie nabawi się od tego jakiegoś niemiłego skurczu. Ramiona wsparła na biodrach, jak zawsze promieniując spokojną pewnością siebie i pogodą ducha. Choć rumieniec na policzkach zdradzał, że wciąż miała jeszcze kilka niekoniecznie szlachetnych myśli w głowie.
- Jakże bym śmiała... - odparła takim tonem, że było jasne, że na myśli miała dokładnie to czemu głośno zaprzeczyła. Temat jednak jakoś stracił na znaczeniu, gdy uświadomiła sobie jak dokładnie Rudolf jej się przygląda. Jej rumieniec tylko się pogłębił, myśli rozpierzchły się na wszystkie strony, w ustach dziwnie zaschło. Milczała, wpatrując się w niego wzrokiem nagle wyrażającym bardzo wiele pragnień, których spełnienie przecież wcale nie byłoby takie trudne! Ale jakże niestosowne. Wstrzymała oddech, gdy musnął palcami jej szyję, a potem pochylił się niżej ku jej ustom... które jednak niecnie oszukał, pocałunek składając na zaróżowionym policzku. Wypuściła powietrze z cichutkim westchnieniem, a potem zamrugała szybko jakby wybudzała się z transu.
- Obawiam się, że w tym stroju mogą nie wpuścić mnie do żadnej porządnej restauracji. - odpowiedziała wreszcie, uśmiechając się z zakłopotaniem. Zacisnęła mocniej palce na jego dłoni i pociągnęła go w kierunku stadionu.
- Nie daj Merlinie ktoś mi zrobi wtedy zdjęcie i znów mi się dostanie od zarządu za skandale obyczajowe. - rzuciła przez ramię ze szczerym rozbawieniem. Szybko wciągnęła go w chłodny półmrok budynku. Znała tu każdy kąt, więc bez wahania skręciła w prawo, do szatni zespołu. Na drzwiach widniał znak drużyny, podpisany krótkim: "Wstęp tylko dla Harpii". Ta zasada była najwyraźniej bardzo ważna, gdyż Gwen postukała palcem w symbol znacząco i uśmiechnęła się przepraszająco.
- Daj mi trzy minuty. - poprosiła, a potem zniknęła w środku. Gdy tylko drzwi się za nią zamknęła, oparła się o nie i na moment ukryła twarz w dłoniach. Pod palcami czuła swoje rozgrzane rumieńcem policzki i nieprzyzwoicie szeroki uśmiech. Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Tyle szczęścia! Nie chciała, by Rudolf czekał dłużej niż to konieczne, więc szybko wzięła się w garść i ruszyła na poszukiwania czegoś nadającego się do ubrania. Do swojej szafki nawet nie zaglądała, świadoma, że nic odpowiedniego tam nie znajdzie. Na szczęście szatnię dzieliło z nią sześć koleżanek z pierwszego składu i kolejne pięć pań rezerwy. Coś musi tu być! Już przy trzecim podejściu wyłowiła z szafki białą sukienkę w groszki. Była nieco za krótka, bo Gwen była wyższa od właścicielki, ale poza tym leżała całkiem nieźle. Cóż, potem podziękuje! Wciągnęła na siebie cudze ubranie, wcisnęła stopy w sandały (przynajmniej to było jej!) i zaklęciem osuszyła włosy. Jeszcze przypudrować nos, podkręcić rzęsy... Na resztę nie miała czasu. Przelotnie zerknęła w lustro i zaraz wróciła do Rudolfa. Gdy tylko zamknęła za sobą drzwi wykonała płynny obrót wokół własnej osi i pytająco uniosła brew, pytając go najwyraźniej o zdanie.
- Londyn? - zapytała jednocześnie, wyciągając do niego rękę. Równie dobrze mogłaby go zabrać do siebie do Cardiff, ale nie wiedziała czy taka propozycja wypada na pierwszej randce od lat.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Stadion Harpii, Walia [odnośnik]01.08.15 2:13
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Cienie rzucane przez trybuny na boisku stawały się coraz dłuższe, rzucając mrok na plac, przy którym się znajdowali. Zarówno Gwendolyn jak i Rudolf zdawali się tego nie zauważać, pogrążeni zarówno w rozmowie jak i we własnych myślach dotyczących przeszłości, która wreszcie zaczęła rysować się w jasnych barwach. Nawet słowa Gwendolyn o wyjeździe do Europy nie były w stanie pozbawić go świetnego humoru.
- Oczywiście, że nie możesz ich zostawić. Żadna nie nadaje się do prowadzenia drużyny tak jak Ty. – Wykrzywił usta w krzywym uśmiechu, który momentalnie złagodniał pod wpływem ich delikatnego acz silnego uścisku. Odwzajemnił go, oplatając ją ciaśniej ramionami w pasie, nim odstawił ją ponownie na ziemię. Ku jego niezadowoleniu nie mogli tak stać bez końca, a Gwendolyn nie należała do osób, które lubią przebywać zbyt długo w jednym miejscu.
Uniósł jedną brew do góry, a prawy kącik jego ust uniósł się nieznacznie w górę. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że dziewczyna się zarumieniła. Postanowił jednak nie dawać po sobie poznać, że zauważył iż na jej policzki wstąpiła urocza czerwień, zwłaszcza, że stała twarzą do zachodzącego słońca. Nie odpowiedział, bowiem nie był w stanie przywołać swojego umysłu do ponownego funkcjonowania. Przypominało to ich spotkanie na boisku, tygodniowy mecz, zażartą rywalizacje pomiędzy Harpiami a Sokołami, w którym momentami nie mógł utrzymać sprzętu pałkarza w dłoni z wrażenia.
Rudolf w tym momencie był niechętny wszystkim możliwym porządnym restauracjom. Najchętniej zaprosiłby Gwendolyn do swojego mieszkania, ale nie był pewien czy odpowiadałoby jej towarzystwo współlokatorów i jednocześnie członków drużyny. To jednak również nie było odpowiednie miejsce. Skinął głową, splatając dłoń z jej własną i pozwolił zaprowadzić się do środka.
- Myślisz, że pozostaniesz niezauważona wychodząc w moim towarzystwie? Nikomu nie zrobi różnicy w co będziesz ubrana, zapewniam Cię. – Urwał, marszcząc czoło w zastanowieniu. – Jeśli ktoś zrobi nam zdjęcie to skandal obyczajowy tak czy siak się odrodzi. Swoją drogą nie spodziewałem się, że aż tak Ci się za to oberwie. – Dodał, jednak niezbyt się przejął tą nowiną. Gwendolyn nie była niczemu winna, to on zaskoczył kilka tysięcy zebranych na stadionie ludzi swoim uczynkiem, stawiając ją w cokolwiek krępującej sytuacji. Gwendolyn zniknęła za drzwiami szatni, a Rudolf został dyplomatycznie w korytarzu, dając jej przywilej czasowy dłuższy niż trzy minuty, w końcu odwiedził ją bez zapowiedzi. Nie podzielił się z nią tym na głos, kiwając tylko głową. Rozejrzał się po ścianie, na której wywieszone były fragmenty wywiadów, zdjęć i wyróżnień dla drużyny bądź też dla poszczególnych członkiń zespołów. Ruchome zdjęcia przedstawiały siedem uśmiechniętych dziewcząt dzierżących w dłoniach swoje miotły, bądź też ujęcia przedstawiały Harpie uchwycone w locie. Zatrzymał spojrzenie na blondwłosej kapitan uśmiechającej się do obiektywu, a na jego twarz mimowolnie wstąpił uśmiech. Pod spodem widniał duży nagłówek dotyczący meczu z Sokołami z Heidelbergu. Drzwi od szatni stanęły otworem jednocześnie ze szczęką Branda. Sukienka, którą włożyła Gwendolyn była śliczna, jednak nie mogła odwrócić uwagi od urody dziewczyny, zwłaszcza, że wyjątkowo dokładnie podkreślała jej kształty. Rudolf z trudem przełknął ślinę, co wydało mu się jednocześnie zbyt głośnym dźwiękiem jak na standardy panującej w budynku ciszy. Automatycznie ujął jej wyciągniętą dłoń, splatając ze sobą ich palce.
- Londyn. – Przytaknął z uśmiechem. Poprowadził ją znów na zewnątrz budynku, gdzie wykonali teleportację do stolicy.
zt x2 <3
Rudolf Brand
Rudolf Brand
Zawód : Pałkarz Sokołów z Heidelbergu
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczony
Oh, you can't tell me it's not worth tryin' for
I can't help it, there's nothin' I want more
Yeah, I would fight for you, I'd lie for you
Walk the wire for you - yeah, I'd die for you
You know it's true
Everything I do, oh, I do it for you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
one and only
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t680-rudolf-brand http://morsmordre.forumpolish.com/t811-poczta-rudolfa https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204
Re: Stadion Harpii, Walia [odnośnik]17.03.16 21:31
29 grudnia, '55

Była zima. Było zimno i wiał wiatr. Owinięta po uszy, w ocieplanym kombinezonie i z goglami na oczach, Diana pojawiła się na stadionie Harpii, pełna optymizmu – jak zawsze. Padał śnieg, białe, delikatne płatki opadały na jej rude włosy, po chwili znikając, roztopione ciepłem jej ciała. Uśmiechała się radośnie, gdy odbijała się od ziemi, aby wznieść się w powietrze. Momentalnie poczuła piekący mróz na policzkach, palce skostniały jej na amen, zaciśnięte na trzonku miotły. Jej uśmiech jednak nie schodził z twarzy.

Kochała Quidditch. Kochała sport. Kochała adrenalinę. Kochała miotły. Kochała… wolność. Wolność, jaką dawało jej unoszenie się w powietrzu. Wolność, jaką czuła podczas meczów, kiedy zgrabnie pokonywała przeszkody, wyznaczane jej przez przeciwników. Wolność, jaką czuła, gdy wraz z przyjaciółkami z zespołu świętowała kolejne zwycięstwo.

Wirowała na miotle, robiąc coraz to kolejne zwroty. Rzucała piłką przez obręcze, by potem, samotnie lecieć i zbierać je, nim jeszcze dotknęły ziemi. Była tu sama, sama delektowała się swoim szczęściem, bo i zbytnio nie miała, z kim tego robić. Nie przeszkadzało jej to jednak, w końcu, póki co liczyła się dla niej tylko i wyłącznie kariera.
Nagle zawyło, zawiało, sypnęło mocniej śniegiem. Gogle, które miały ją przed nim chronić, zaszły białym puchem, przez co dziewczyna kompletnie nic nie widziała. Czuła tylko, jak miota ją na miotle na wszystkie strony.
Dzisiejszego dnia miała złe przeczucie. Zawsze jednak starała się w takich momentach zachować pozytywne myślenie, uśmiechnąć się szeroko i wmówić sobie, że to tylko bujna wyobraźnia i nic jej nie grozi. Nigdy nic złego się nie stało. A dzisiaj?
Czuła, że ledwo się trzyma. Skostniałe palce nie mogły mocniej zacisnąć się na miotle, a Diana, straciła nad nią kontrolę. Wiatr wiał mocno, bardzo mocno, tak, że przechylało ją na boki. Przechyliło w końcu tak, że zawisła nogami w dół, trzymając się rękoma trzonka. Bujało ją, tak bardzo ją bujało, a dziewczyna czuła, że długo nie wytrzyma. Patrzyła do góry, na swoje palce, które powoli się ześlizgiwały, mimo że cały czas starała się zacisnąć je mocniej i mocniej.

W końcu puściła.

- Do mnie! – wydarła się, ale miotła pofrunęła gdzieś, daleko.
Obolałymi rękoma sięgnęła za pazuchę, po różdżkę, ale ta z nieporadności i skostniałych palców, wyleciała jej z rąk. Czyżby było już za późno?
Leciała plecami w dół. Patrzyła przed siebie, na tyle, na ile pozwalał jej śnieg na okularach.

Quidditch.
Był dla niej wszystkim od pierwszego dnia, gdy tylko usiadła na swojej malutkiej miotełce i zrobiła pierwsze zakręty przy kuchennym stole.

Quidditch.
Był dla niej wszystkim od pierwszego dnia, który spędziła z członkami swojej nowej drużyny jeszcze w Hogwarcie, kiedy to wspólnie omawiali taktykę na pierwszy mecz.

Quidditch.
Był dla niej wszystkim od pierwszej sekundy meczu, pierwszego gwizdka, pierwszego krzyku radośni, pierwszego zdobytego punktu.

Harpie.
Były dla niej wszystkim od pierwszego meczu, na którym się pojawiła, aby kibicować swoim idolkom.

Harpie.
Były dla niej wszystkim od pamiętnego meczu w ’53, kiedy pokazały wszystkim, że są potęgą.

Harpie.
Były dla niej wszystkim od pierwszego wspólnego meczu, pierwszego wspólnie wygranego meczu i pierwszego wspólnie wypitego kufla piwa.

Harpie.
Były dla niej wszystkim odkąd zamarzyła, że zostanie kiedyś ich kapitanem.

Harpie. Qidditch. Czy ta miłość miała się właśnie zakończyć?

Przed jej oczyma pojawiły się ostatnie wspomnienia. Ostatnie wakacje, wypad do baru. Łzy popłynęły po policzkach, kiedy pomyślała, że więcej nie spotka rodziców, Alana, w którym przecież tak po kryjomu się podkochiwała, przyjaciół. Załkała cicho, wyciągając przed siebie rękę. Przecież była taka młoda, nie mogła jeszcze umierać. Dlaczego była taka głupia, dlaczego chociaż raz nie zaufała swojemu instynktowi, stawiając trening wyżej, nie bacząc na niebezpieczeństwo? Czemu była taka szalona?

Bo kochała. Kochała całym sercem. Kochała Quidditch.

Uderzając plecami i głową w twardą ziemię boiska była szczęśliwa. W pewnym sensie szczęśliwa. Szczęśliwa, że umiera tu. U siebie. Tu gdzie już dawno zostawiła swoje serce. Gdzie był jej dom, gdzie było jej miejsce.
Leżąc, nie mogła wziąć głębszego wdechu, z jej ust i nosa pociekła strużka krwi. Powoli przysypywał ją śnieg. Ktoś ją w końcu znajdzie, a wtedy zobaczy najsłodszą Harpię, jaką kiedykolwiek widział świat, z delikatnym uśmiechem na ustach. Już na zawsze zostanie w miejscu, które kochała całym sercem.

Miejsce, które było dla niej wszystkim, od zawsze na zawsze.

|KONIEC|
Gość
Anonymous
Gość
Re: Stadion Harpii, Walia [odnośnik]29.04.18 16:42
20 maj


Zegar wybił godzinę siódmą rano, łóżko Maxine w sypialni na piętrze było już puste. W kuchni na patelni skwierczał bekon, ze starego gramofonu, stojącego koło okna, cicho płynęła muzyka Elvisa Presleya, a Maxine smarowała zawzięcie duże kromki chleba masłem. Wrzuciła na patelnię jeszcze trzy jajka, a kiedy odpowiednio się ścięły, doprawiła je i razem z bekonem umieściła na kanapkach. Odpowiednie śniadanie na dzień pełen wyzwań. Czekał ją trening, długi i wyczerpujący trening, musiała się więc do niego przygotować. Ubiegłego wieczora położyła się do łóżka wyjątkowo wcześnie, a dzięki magicznym ziółkom, nie miała najmniejszego problemu z zaśnięciem - ledwo dotknęła głową poduszki, a natychmiast zmrużyła oczy i zasnęła snem głębokim, słodkim, pozbawionym koszmarów i trosk. Nie potrzebowała nawet budzika, przebudziła się o brzasku, w dobrym humorze i ubrawszy zwykłą szatę, zeszła do kuchni. Kwadrans później siedziała przy stole wcinając swoje kanapki i sącząc kubek mocnej, czarnej kawy z cukrem i odrobiną mleka - tak na wypadek, by jeszcze szerzej otworzyć oczy. Jean musiała jeszcze spać, nie zamierzała jej budzić. Zwykle nie zaczynały treningów tak wcześnie, by każda z nich stawiła się na boisku pełna energii, lecz straciły w maju sporo czasu i miały sporo do nadrobienia. Nie tylko podczas ścisłego treningu, lecz także w szatni. Gwendolina Morgan, kapitan Harpii z Holyhead, listownie zapowiedziała już rozmowę o taktyce i zbliżających się rozgrywkach - co najpewniej oznaczało niezwykle długą pogadankę, od których nie będzie można uciec.
Zjadła ostatnią kanapkę i dopiła kawę, czuła lekki niedosyt, lecz nie mogła też zjeść za dużo - miotła z pewnością by ją udźwignęła, Maxine była i tak bardzo lekka, jednakże przez ociężałe ruchy i uczucie pełności zmarnuje na treningu jedynie czas. Kudłacz spał pod schodami w holu, kiedy wychodziła z domu i zamykała za sobą drzwi, nawet nie chciało mu się podnieść łba, by ją pożegnać. Desmond prychnęła pod nosem i po chwili rozpłynęła się w powietrzu. Głośny trzask oznajmił jej teleportację, nieopodal stadionu Haprii. Resztę drogi przemierzyła pieszo, mając przy sobie jedynie różdżkę, wszystko czego potrzebowała miała w szatni. Wkroczywszy do holu przywitała się serdecznie z ochroniarzem i nie tracąc czasu weszła do szatni. Zjawiła się jako pierwsza, co wcale jej nie zdziwiło, godzina była nadzwyczaj wczesna. Dochodziło dopiero pół do ósmej. Miała sporo czasu, by się więc przygotować. Otworzyła swoją szafkę, stojącą w samym kącie szatni, by wyciągnąć zeń treningowe szaty - ciemnozielone ze złotym pazurem wyszytym na piersi. Zdecydowanie skromniejsze i prostsze od tych, w których rozgrywały mecze. Ściągnęła własną, mugolską sukienkę i wcisnęła ją do szafki, by zamiast niej wciągnąć na siebie strój do ćwiczeń. Podczas sznurowania butów zerkała co chwilę na zdjęcia, które zawiesiła na wewnętrznej stronie drzwiczek - na większości była ona i Jean, Jessa, kilka zdjęć z meczów, podczas których naprawdę widowiskowo złapała znicza. Uśmiechnęła się lekko i wyciągnęła z wnętrza szafki rzemień, którym związała włosy - zaplotła je w ciasny warkocz, aby długie pukle nie przeszkadzały podczas treningu. W międzyczasie inne dziewczyny zdążyły się zebrać. Maxine witała każdą serdecznie, z wszystkimi pragnęła dobrego kontaktu - były jedną drużyną, musiały się lubić i sobie ufać, aby jak najlepiej zgrać się na boisku. Dochodziła ósma, gdy zjawiła się sama Gwendolina Morgan - na jej palcu wciąż lśnił pierścionek zaręczynowy, który podarował jej Rudolf Brand z Sokołów z Heidebergu przed trzema laty, podczas meczu, który przeszedł do historii.
Wszystkie Harpie z Holyhead, także ich skład rezerwowy, przeszły do przylegającej do szatni komnaty, gdzie stał długi stół - nie służył jednak, by wspólnie przy nim biesiadowały. Wyrzeźbiono na nim czarami makietę boiska do quidditcha, a po środku stały zaczarowane figurki - Harpie z Holyhead i bezosobowi przeciwnicy, a wszystko to służyło do omawiania strategii i taktyki. Czarownice zajęły krzesła wokół - za wyjątkiem Morgan. Ona stanęła u szczytu stołu, zaciskając dłonie na oparciu i zaczęła mówić. Najpierw grzmiała o tym, ile straciły czasu przez majowe burze. Były wszak tak potężne i gwałtowne, że niemal uniemożliwiały treningi - co prawda kilka razy Morgan uparła się, że i tak muszą trenować, aby być przygotowane na każde warunki, lecz kiedy sama niemal zleciała z miotły, a potem wpadła w słup z trybunami przez potężny wiatr, pozwoliła wszystkim wrócić do domu. Maxine słuchała jej uważnie, niejednokrotnie wtrącając własne uwagi, a nawet sprzeczając się z nią krótko - czasami nie zgadzały się ze sobą. Desmond zadzierała nosa i sądziła, że wie lepiej, ale to nie do niej należało ostatnie słowo, a pani kapitan. Całe szczęście te sytuacje nie zdarzały się aż tak często - były zgodną i zgraną drużyną.
Morgan skończyła swoje przemówienie, klasnęła w dłonie i z szelmowskim uśmiechem oznajmiła, że pora na danie im prawdziwego wycisku; Maxine ochoczo wymaszerowała z budynku stadionu, wkraczając na boisko. Pogodę miały doskonałą: ciepłą, lecz nie zanadto, bezchmurne niebo i lekki wiatr. Desmond pomaszerowała na środek boiska, z miotłą w ręku, gdzie czekała już na nie wszystkie skrzynia z piłkami: dwoma złośliwymi tłuczkami, czerwonym kaflem i najważniejszą piłeczką - złotym zniczem. Morgan otworzyła skrzynię, a Maxine dorwała się do znicza. Przez kilka chwil wypuszczała go z dłoni i pozwalała mu uciec na kilka cali, by już po chwili zamknąć go znów w pewnym uścisku. Gwizdek Gwendoliny oznajmił, że pora dosiąść miotły, co Desmond bez zwłoki uczyniła. Przełożyła nogę przez sportowy model (który na ten moment należał do klubu, lecz obiecała sobie, że kupi jeszcze lepszą, gdy tylko jej skrytka bankowa jeszcze bardziej się zapełni), serce nie uderzyło nawet raz, gdy stopy oderwały się od miękkiej trawy. Wzbiła się wysoko w powietrze, w pozycji niemal pionowej, jakby pragnęła wzlecieć do samego słońca, lecz wrzask Morgan ją zatrzymał - to nie był czas ani na popisy, ani latanie dla przyjemności.
Wszystkie zaczęły od porządnej rozgrzewki. Wykonywały proste manewry na miotle, a potem coraz szybciej i szybciej, zaczynając te najbardziej skomplikowane. Ćwiczyły w parach, trójkach i całą grupą, by zgrać się jak najlepiej. Tłuczki wciąż tkwiły uwięzione w skrzyni, kafel spoczywał na miękkiej trawie nieruchomo, a znicz... Cóż, kątem oka czasami dostrzegła gdzieniegdzie złotą plamkę, lecz nie mogła zacząć go gonić. Jeszcze nie teraz. Po rozgrzewce i trenowaniu techniki lotu na miotle, nadeszła pora na trening z tłuczkami.
Zaangażowanie były wszystkie pałkarki, także rezerwowe; miały za zadanie odbijać tłuczki w inne Harpie - a reszta musiała lawirować na miotle, by ich unikać. Maxine co chwila złowieszczo świszczał nad uchem przelatujący tłuczek, który odbijano w nią z niezwykłą częstotliwością - jako szukająca była na te ataki na boisku narażona chyba nawet częściej, niż ścigające, bo była jedna, a od złapania znicza zależało tak wiele. Umykała jednak złośliwym tłuczkom zwinne i szybko, kilkukrotnie stosując nawet zwis leniwca, co wzbudziło śmiech u reszty dziewczyn. Morgan zarządziła, by zaczęła szukać znicza, a pałkarki miały nieustannie atakować ją tłuczkiem - wszystkie cztery, na raz. W tym samym czasie ścigające ćwiczyła manewr głowa jastrzębia, polegający na utworzeniu formacji o kształcie grotu strzały i szarży na bramkę, gdzie czekał już obrońca, gotów strzec bramek - trzech obręczy na wysokich słupach.
Trudno było chwytać znicza, lawirując pomiędzy czterema rozszalały tłuczkami, lecz taki już był jej los - przez chwilę sądziła, że łupnie ją w rękę, lecz w ostatniej chwili skręciła. Łapała złotą piłeczkę, starając się robić to za każdym razem inaczej, podlatując doń z innej strony; wykonała nawet zjawisko zwód Wrońskiego, pikując szaleńczo pionowo w dół, by w ostatniej chwili poderwać miotłę, coby nie roztrzaskać się o ziemię. Słońce wznosiło się już wysoko na niebie, przeminęło południe, lecz Harpie z Holyhead ani myślały zejść z boiska. Trenowały uparcie przez wiele godzin, szaty miały mokre od potu i brudne od ziemi; Maxine także zaliczyła z nią bliskie spotkanie, kiedy znicz szybował tak nisko, że muskał zieloną trawę.
Późnym popołudniem rozległ się w końcu gwizdek Morgan, który oznajmił koniec treningu. Lądując na ziemię Maxine czuła się absolutni wykończona, bolał ją każdy mięsień, lecz jednocześnie była... szczęśliwa. Bardzo. Świetnie im szło i miała dobre przeczucia co do nadchodzących rozgrywek. Udany trening przyprawiał ją jedynie o uśmiech, bez względu na zmęczenie. Morgan oszczędziła im jednak pochwał, nie była do nich skłonna, aby miały poczucie, że muszą trenować jeszcze więcej. Co niewątpliwie uczynią, bo zarządziła następne spotkanie za dwa dni - po tak długich ćwiczeniach potrzebowały czasu na regenerację. Idąc do szatni Maxine czuła, że ledwie wejdzie do domu, a zaśnie - i przebudzi się dopiero następnego dnia.


| zt



That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?

Maxine Desmond
Maxine Desmond
Zawód : Szukająca Harpii z Holyhead
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

she's mad, but she's magic
there's no lie
in her fire

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
mad max
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5560-maxine-desmond https://www.morsmordre.net/t5599-leopoldina#130569 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f103-swansea-st-helen-avenue-7 https://www.morsmordre.net/t5601-skrytka-bankowa-nr-1376#130573 https://www.morsmordre.net/t5600-maxine-desmond#130571
Re: Stadion Harpii, Walia [odnośnik]15.05.18 16:56
22 maja
Było jeszcze kilka takich miejsc w Wielkiej Brytanii, które Jessa mogła nazywać drugim domem; choć Otterton pozostawało za wszelką konkurencją, niektóre lokacje wzbudzały jej sentyment, wspominała je z rozrzewnieniem i zawsze chętnie do nich wracała. Jedną z nich był Hogwart, a chociaż ukończyła szkołę wiele lat temu, wciąż pamiętała zamkowe korytarze i mogłaby założyć się, że drogę z Wieży Gryffindoru na boisko pokonałaby z zamkniętymi oczami. Gdy opuściła Hogwart, szybko znalazła kolejne miejsce, które stało się drogie jej sercu – stadion Harpii z Holyhead. Nie było wcale określenie na wyrost, bowiem w swoim czasie spędzała tu więcej godzin niż w posiadanym wówczas londyńskim mieszkanku. Szereg wspomnień, jaki zawdzięczała temu miejscu, był nie do pogrzebania i chociaż nie wszystkie zawsze były pozytywne (na przykład kłótnie z panią kapitan drużyny), nie zamieniłaby by ich za nic ani nie dałaby ich sobie wymazać.
Za każdym razem powracała tu z wielką radością, rzadko jednak w interesach, dlatego dzisiejsze spotkanie z panią trener nie niosło ze sobą zwyczajowych emocji, jakie towarzyszyły pannie Diggory, gdy tylko teleportowała się na miejsce. Zamiast euforii na myśl o oglądaniu kolejnego meczu, czuła lekkie podniecenie  - być może jej opinie pomogą ukształtować Harpie na przyszły sezon. Poczucie obowiązku kazało jej podejść do sprawy profesjonalnie, dlatego ubrana była w dobrze skrojoną marynarkę i swoją ulubioną, butelkowozieloną spódnicę do połowy łydki. Włosy związała w wysoki kucyk i pomalowała oczy ciemną kredką, tak, jak lubiła. Z takim makijażem czuła się dojrzalsza, choć było to doprawdy uczucie godne nastolatki.
Zamiast udać się do szatni czy na trybuny, podążyła do pomieszczenia, które przeznaczone było na swojego rodzaju gabinet pani trener i jednocześnie jej miejsce spotkań z prasą czy członkami zarządu. Verona Oakheart była jej koleżanką jeszcze z czasów sportowej kariery – gdy rudowłosa zaczynała na stanowisku rezerwowej obrończyni, filigranowa blondynka błyszczała jako ścigająca, choć jej kariera chyliła się raczej ku końcowi. Gdy jej gwiazda zgasła, szybko zaproponowano jej posadę pomocniczki w składzie trenerskim, a po latach zajęła w nim główne stanowisko, dopinając swego i zostając wreszcie kapitanem, choć na pewno nie w takiej formie, jak marzyła kiedyś. Jessa musiała przyznać, że Verona prowadziła swoją drużynę dobrze, choć odrobinę zbyt surowo. Maxine opowiadała jej o ciężkich treningach, odbywanych zazwyczaj z samego rana i chociaż nie miała w zwyczaju narzekać, przyjaciółka była w stanie wyciągnąć z tonu jej głosu wiele przydatnych informacji na temat metod pani Oakheart. Zależało jej na wynikach, ale także na pięknej, widowiskowej grze, nic więc dziwnego, że wymagała od swoich zawodniczek, również tych rezerwowych, doskonałej formy. Nie była dla nich katem, jednak daleko było jej także od roli trenerki-matki, która zagłaskałaby swoje dziewczęta na śmierć (lub w tym przypadku zepchnęłaby je na sam dół kolejki).
Przekraczając próg jej gabinetu, Jessa nie czuła stresu. Wiedziała, że wywiązała się z powierzonego jej zadania nad wyraz dobrze. Pod pachą niosła grubą teczkę, a w niej wyniki swojego śledztwa. Powitanie z panią trener było bardzo uprzejme i wręcz przyjacielskie; kobieta wyraziła radość z powodu możliwości spotkania o tak wczesnej porze, zapytała jak miewa się Amos i sama Jessa, a zanim przeszła do konkretów, zaproponowała coś do picia. Diggory z uśmiechem odpowiedziała na zadane jej pytania, zapewniając, że syn miewa się dobrze; poprosiła także o wodę, będąc niemalże pewną, że po swoim długim monologu potrzebować będzie nawilżenia.
Na bukowym biurku położyła swoją teczkę i wyjęła z niej zawartość – kilkanaście czarodziejskich zdjęć przedstawiało potencjalne kandydatki na stanowisko pałkarki Harpii. Młode dziewczyny pozostawały na nich w całkowitym ruchu, popisując się zwodami i zagraniami, jakie miały zapewnić im wstęp do najlepszej (i jedynej!) żeńskiej drużyny Quidditcha w całej Wielkiej Brytanii. Do każdego ze zdjęć dołączona była odręczna notatka wykonana przez Jessę, zawierająca skrótową opinię o danej kandydatce. Wykonane one były oczywiście piórem samosprawdzającym pisownie, w innym wypadku roiłoby się tam od błędów.
- Każda z tych fotografii została wykonana przeze mnie, nie musisz się wiec martwić, że którakolwiek z opinii opiera się wyłącznie na tym, co dziewczyny prezentują na fotografii – zażartowała, wiedząc doskonale, że Verona ani przez moment nie wątpiła w jej oddanie sprawie.
- Wiedzą oczywiście, że to niemożliwe, bym spotkała się ze wszystkimi? – zapytała pani trener, przyglądając się powierzchownie wszystkim zdjęciom, by później zacząć układać je po kolei.
- Oczywiście. Byłabyś zdziwiona, jak świadome tego były nawet uczennice Hogwartu. Widocznie Twoja sława dociera aż tam – rudowłosa kolejnym żartem zakończyła wstęp i sięgnęła po szklankę wody.
Napiła się, odstawiła naczynie i przeszła do konkretów.
- Tak, jak prosiłaś, zajęłam się poszukiwaniem dziewczyny odpowiedniej na miejsce twojej pałkarki, która odchodzi po tym sezonie. Letnie okienko transferowe zacznie się lada chwila i nie możemy tracić czasu, jeśli we wrześniu chcesz mieć dobrą, zgraną drużynę. Przygotowałam zestawienie piętnastu najlepszych zawodniczek, na jakie się natknęłam, poza trzema uczennicami siódmych klas Hogwartu, które właśnie skończyły szkołę, reszta jest związana kontraktami z innymi klubami. Nie będziemy jednak musiały gimnastykować się aż tak bardzo, bo wiesz przecież, jak to wszystko działa w tym okresie – Jessa uśmiechnęła się uprzejmie, biorąc w rękę jedno ze zdjęć.
Transfery z jednej drużyny do drugiej były czymś w zupełności normalnym, ba, dzięki nim panna Diggory zarabiała! Uwielbiała swoją pracę, bo mogła wciąż obcować z pasją, jaką ukochała sobie w dzieciństwie, ale także miała realny wpływ na to, jak wyglądać będzie następny sezon Quidditcha. Czasem odpowiedni zawodnik na odpowiednim miejscu potrafił sprawić, że szale zwycięstwa przechylały się na korzyść klubu będącego czarnym koniem rozgrywek, innym razem źle dobrany zawodnik potrafił położyć kilka meczy pod rząd, o ile nie cały sezon. Ruda wiedziała więc doskonale, że poza przyjemnością spoczywa na niej całkiem spory obowiązek.
- Melanie Cattermole wygląda niepozornie, ale posyłała tłuczki w przeciwniczki z taką siłą, że być może sam Wright spadły po nich z miotły – zażartowała, podnosząc kolejną fotografię – Ta mała blondyneczka zrzuciła w tym roku krawat Hufflepuffu i tylko czeka na swoją szansę, uważam, że jako rezerwowa poradzi sobie doskonale, a pierwszy skład to dla niej tylko formalność – naprawdę wierzyła w to, co mówiła. Jej opinie o zawodnikach rzadko kiedy okazywały się mylne, więc musiała nieskromnie przyznać, że była naprawdę dobra w tym, co robiła.
- To jest Lauren Bagman, będą z niej ludzie i świetnie zgrałaby się z twoją obecną pałkarką, a wiadomo, że na tej pozycji szukamy kogoś, kto świetnie współpracuje w parze – zerknęła przelotnie na Veronę, która jedynie pokiwała głową, zgadzając się z jej słowami.
Trenerka wciąż spoglądała na zdjęcia kandydatek i dopytywała o najmniejsze szczegóły, a Jessa z radością odpowiadała na wszystkie pytania. Poświęciła wiele czasu na oglądanie tych dziewcząt w akcji i dzielenie się swoimi spostrzeżeniami przychodziło jej z łatwością. Wyczuwała, która z nich poważnie myśli o karierze, a która ma talent, ale brak jej samozaparcia. Nie wyobrażała sobie, by mogła wcisnąć Veronie kogoś, kto nie pasowałby do drużyny, dlatego bardzo skrupulatnie podeszła do swojego zadania.
Po godzinie debatowania jasnym było, że Oakheart szczególnie upodobała sobie pięć kandydatek i to właśnie ich fotografie zatrzymała dla siebie, resztę pozwalając schować Jessie do teczki. Rudowłosa uczyniła to czym prędzej, nie mając zamiaru pertraktować z decyzją, którą popierała.
- Doskonały wybór. Skontaktuję się z dziewczynami i dam znać, że masz je na oku. Jeśli nie mają w najbliższym czasie meczy do rozegrania, zaproszę je tutaj na sparring – doskonale widziała, jak wszystkie formalności wyglądały na dalszych etapach.
Nie była agentką jednej konkretnej osoby, dlatego mogła pozwolić sobie na obiektywność; nie przywiązywała się do nazwisk i imion, ceniła za to umiejętności. Musiała być profesjonalna, jeśli poważnie myślała o swojej karierze.
- Nie pożałujesz, że to mnie wybrałaś do tej roboty – zapewniła jeszcze, dopijając swoją wodę.
Upewniając się, że teczka i różdżka są na swoim miejscu, pożegnała się z Veroną i ruszyła do wyjścia. Nie mogła sobie odmówić spaceru po trybunach i rzucenia okiem po boisku, z którym wiązało się tyle jej radosnych wspomnień. Uśmiechnięta i z poczuciem dobrze wykonanej misji spoglądała na zieloną murawę, nad którą być może już niedługo wzniesie się jedna z kandydatek, które zaproponowała trenerce. Być może spełni tym samym czyjeś marzenie, więc miło by było, gdyby los zechciał spełnić też kilka jej własnych, lecz były to przemyślenia na zupełnie inny dzień i inną okazję, dlatego Diggory w końcu opuściła stadion i teleportowała się do Otterton.

zt


when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water

Jessa Diggory
Jessa Diggory
Zawód : łowczyni talentów
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
when it all goes
up in flames
we'll be
the last ones
s t a n d i n g
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Stadion Harpii, Walia Ce647ec3fe24bd170c32be56a874bb97
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5833-jessa-diggory https://www.morsmordre.net/t5851-krasna#138351 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f146-devon-otterton-dom-diggorych https://www.morsmordre.net/t5856-skrytka-bankowa-nr-1442#138516 https://www.morsmordre.net/t5854-jessa-diggory#138467
Re: Stadion Harpii, Walia [odnośnik]01.06.18 16:14
18.07

Minęło kilka długich dni odkąd dostała ostatni list od Uriena. Z samego rana zbiegła po schodach do kuchni zrobić sobie gorącą czekoladę - obowiązkowo z trzema listkami świeżej mięty oraz w ogromnym kubku z namalowanymi na gładkiej fakturze lisami. Sękate ucho nosiło ślad oszczerbienia tuż przy samej górze, ale Ria nigdy nie zwracała na to uwagi. To była wojenna rana. Jak miała pięć lat, rzuciła ceramicznym naczyniem w brata, ponieważ biegł za szybko, a ona nie mogła go dogonić. Nie chciała go zranić - raczej spowolnić. Chłopiec miał niesamowity refleks, szybko uchylił się przed nadciągającym atakiem, aczkolwiek kubek wylądował na drewnianej ścianie rozbijając się w drobny mak. Mamie udało się go złożyć na nowo za pomocą zaklęcia, ale tego jednego, niewielkiego elementu niestety nigdy nie udało im się odnaleźć. Weasley lubiła wspominać podobne historie podczas porannego rytuału oczekiwania na braterski list - siadała wtedy na szerokim parapecie przed ogromnym oknem w swoim pokoju. Ten poranek nie różnił się niczym od wszystkich pozostałych; z tym wyjątkiem, że znajoma sowa nie zapukała w znajdującą się tuż przy piegowatej twarzy szybę. Za to słońce wychyliło się spomiędzy rozłożystych koron drzew malując niebo różowo-pomarańczowym blaskiem. Wpatrywała się w ten spektakl natury przez parę godzin nim do nozdrzy dotarł znajomy zapach ciepłego jedzenia. W zawrotnym tempie przygotowała się do wyjścia, przyoblekając ciało w strój do harpiowych treningów. Prawie potknęła się o niestabilny schodek podczas dzikiego zlatywania ku parterowi domu - na szczęście barierka okazała się solidniejsza od drewnianego stopnia.
Elaine szykowała właśnie śniadanie dla siebie i córki - Dai opuścił dom skoro świt. Ria zasiadła przy stole podpierając policzek na wygiętej dłoni. Przymknęła oczy (dosłownie na sekundkę!), a kiedy otworzyła je na nowo, nosem niemalże zaryła w ciepłym toście tkwiącym na talerzu przed nią. Westchnęła, wciskając w siebie trójkątną kanapkę ze szpinakiem. Przypominała małego, zaspanego chow-chowa.
- Ny, mmo, uwjeljbiam twje szpynakwe tostły - powiedziała z pełną buzią w odpowiedzi na pytanie o jakość podanego śniadania. Jadły je codziennie, czasem także na kolację, ale Weasley nie odważyła się marudzić. Z nieznaną sobie dostojnością postanowiła przetrwać porę śniadaniową, myślami będąc już przy dalszej części dnia. - Nie mogę ci dziś pomóc. I tak, mam trening, ale nie tylko. Pokażę dziś stadion Neali! - ożywiła się po zakończonym posiłku. - Było pyszne, dziękuję - dodała naprędce. Krótkie cmoknięcie w policzek, wynitkowanie zębów miętową nicią (w łazience!) - była gotowa. Wybiegła z chatki niczym burzowe chmury w parny dzień. Skierowała się prosto na przystanek Błędnego Rycerza. Doprawdy, ostatnimi czasy podróżowanie stało się nieopisaną męką. Na szczęście podróż zwieńczona została sukcesem - do mieszkania kuzynostwa dotarła cała i zdrowa. Zabrała młodą siostrzyczkę pod pachę, po drodze opowiadając o ostatnim liście Uriena.
- Ta cała zorza, to musi być coś niesamowitego. Widziałaś kiedyś taką? - spytała, wyciągając ku niej wymięte, ruchome zdjęcie jakie przesłał brat. - Może kiedyś wyjedziemy do Skandynawii na puchar mistrzostw świata, co o tym myślisz? - Zagalopowała się we własnej ekscytacji. Właśnie docierały na stadion Harpii. Dla Rii zawsze prezentował się fenomenalnie - tym razem nie było inaczej.
- Patrz, to właśnie w ten słup uderzyłam podczas pierwszego meczu jak ścigający Nietoperzy z Ballycastle zepchnął mnie z toru - wskazała jeden z metalowych silosów, podskakując, jakby rudowłosa uznała doskoczenie do rzeczywistego miejsca wypadku za możliwe. - A tam… - dodała, wskazując na przeciwległy kraniec boiska. - Dobra, nie ma co, Neala. To jest miotła. - Ria nigdy nie wykazywała pedagogicznego zacięcia. Z typową dla siebie manierą przeskakiwała również z tematu na temat. - Na miotle się lata. Trzeba jej dosiąść i wzbić się w powietrze - kontynuowała skomplikowany, pełen niespodziewanych zwrotów akcji wykład. - Lecimy? - Tak, myślami była już gdzie indziej.



Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Ria Macmillan
Ria Macmillan
Zawód : ścigająca Harpii z Holyhead
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
be brave
especially when you're scared
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6105-ria-weasley https://www.morsmordre.net/t6110-rudy-rydz https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f143-kornwalia-puddlemere-dwor-macmillanow https://www.morsmordre.net/t6112-skrytka-nr-1520 https://www.morsmordre.net/t6111-ria-weasley
Re: Stadion Harpii, Walia [odnośnik]02.06.18 17:41
Musiałam porozmawiać z Brendanem - ale tak na poważnie całkowicie i trochę dłużej niż przez ułamek czasu w którym jadł coś. Ostatnio bywał w domu jeszcze mniej i rozumiała to. Widziałam ostatnie gazety a i pan Celeb ze sklepu na Pokątnej wytłumaczył mi to i owo. Ale to nie był właściwie jedyny powód. Naszą sąsiadka, staruszka mieszkająca z kilkoma kotami, która jak nikt znała sie na astronomii, powiedziała mi podczas mojej ostatniej wizyty, że zamierza wyprowadzić sie z Londynu. To już nie na moje stare kości, Nela - mówiła do mnie kilka dni temu, gdy weszłam do niej by zanieść jej trochę potrawki, którą ugotowałam - sama pewnie wiesz, jak te anomalie krwi napsuć potrafią. A ja za stara jestem już, żeby z magii nie korzystać. Moja córka  mi pomoże, wiesz, moja wnuczka ma córkę w twoim wieku, Nela. Eh, ale rozsądku to ona nie ma wcale.
Zaśmiałam się wtedy jak to mówiła. Bo w sumie ja też nie sądziłam, że jakiś mam - chociaż ona chyba sądziła inaczej. Ale też nie o tym chciałam, tylko o tym, że się wyprowadza. bo to zrodziło w mojej głowie krótką myśl, że może Brendan - albo najlepiej ja z nim, bo on to średnio umiał z niektórymi ludźmi rozmawiać - by usiadł i pogadał z panią Cecylią. Moglibyśmy odkupić od niej mieszkanie, a robiąc drzwi w jednej ze ścian zdecydowanie poszerzylibyśmy nasz mały grajdołek. I kupili Brenowi łóżko. Tak, zdecydowanie by mu się przydało. Zwłaszcza, że teraz pracował więcej niż ostatnio, a minę miał jeszcze bardziej ponurą.
Ale, to wcale nie był temat na tę konkretną chwilę, jednak wychodząc, zostawiłam mu przy przyszykowanym jedzeniu kartkę, że wychodzę z Rią i że musimy porozmawiać jakoś niedługo i poważnie i żeby na siebie uważał - oczywiście. I wypadłam z domu, gdy tylko Ria do niego wpadła.
- Ria! - zawołałam entuzjastycznie, jeszcze ją na początek mocno ściskając, bo jakoś tak ostatnio wychodziło, że wszyscy zalatani byli i mało na wszystko czasu było. Nawet ja, zdawałam się mocniej zarobiona, ale mi to akurat nawet nie przeszkadzało, bo jakoś zawsze sobie potrafiłam zajęcie znaleźć.
- Oh, nie! - zawołałam odbierając od niej fotografię, patrzyłam na nią zachwycona, podciągając ja zaraz pod nosem, by potem znów odciągnąć. - Ale wygląda fenomenalnie, prawda? - zapytałam oddając zdjęcie kuzynce, bo na pewno chciała ja mieć ze sobą i wcale nie dziwiłam się temu, bo przecież zdjęcie wyglądało przepięknie! Ale zaraz już byłyśmy na stadionie i jakoś tak nie mogłam powstrzymywać lekkiego podskakiwania, które wkradło się co czwarty, czy piąty krok. Bo to nie tak, że byłam nigdy na stadionie - bo byłam! Ale nigdy aż tak tu, na środku. Powędrowałam wzrokiem na słup który wskazywała. Trochę zmartwiona, bo wyglądał na masywny i duży. I już pytać miałam ale Ria zmieniła tor rozmów. Zaśmiałam się serdecznie na słowa kuzynki. - Umiem latać trochę. - zapewniłam ją częstując rozległym uśmiechem, który rozlewał się od ucha do ucha. Złapałam za miotłę i wzbiłam się do góry. No jakimś mistrzem jak ona to nie byłam, ale latać umiałam, bo Bren mnie dość szybko nauczył. Mając na sobie namiar i nie potrafiąc jeszcze teleportacji potrzebowałam jakiegoś środku transportu innego, niż Błędny Rycerz.
Gdy doleciała do mnie, miałam zmarszczone brwi, bo mocno myślałam nad tym o czym ostatnio mówił Titus.
- Wiesz pani Ollivander zaprosiła mnie ostatnio do siebie, Titus mówił, że to sfaty były, ale on zawsze takie głupoty gada, że czasem dziwię się, że jeszcze mu język nie zwiędł. - nie przestawała marszczyć brwi, trochę krzycząc bo do góry jakby mocniej wiało. - Ciebie też na nie zapraszali? - zapytała ciekawa tego, czy tylko ją to spotkało, czy też to rzeczywiście jakieś dziwne arystokratyczne zagrywki, których nie chciała i nie zamierzała pojmować.


she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
felix felicis
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t4071-neala-weasley https://www.morsmordre.net/t4260-victoria-sowa-brena-ale-tez-moja#87876 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f171-ottery-st-catchpole https://www.morsmordre.net/t9744-skrytka-bankowa-nr-1054#295656 https://www.morsmordre.net/t4240-neala-weasley#86909
Re: Stadion Harpii, Walia [odnośnik]04.06.18 1:52
Czas nie stał po niczyjej stronie - najsłabiej trzymając się Weasley’ów. Niespokojne dusze, które nieustannie gdzieś gnały, kojarzyły się wszystkim z niecierpliwością. Ria nie odbiegała od tego schematu pozostając szybującym pod niebo ptakiem. Zwykła robić wiele rzeczy na raz, nie ograniczając się absolutnie w niczym; myśli zazwyczaj następowały stłoczone jedne po drugich lub wszystkie na raz, a słowa wyślizgiwały się spomiędzy warg w zawrotnym tempie. Uwielbiała szaleństwo pośpiechu - większość krewnych żyła właśnie w ten sposób. A jeśli jakimś cudem nie, to zawsze ryzykowali wiele kładąc na szali własne życie. To też wymagało nie tylko odwagi, ale przede wszystkim całkowitego oddania. Pasja zawsze wymagała ofiar, najczęstszym trupem pozostawał czas wolny, pozbawiony wszelkich trosk oraz zmartwień. Rozmowa stała się rzadkim towarem żądającym nagięcia skrupulatnie upakowanych planów; tak wyglądała aktualna rzeczywistość, w której przyszło im żyć. Nie wątpiła, że trudne czasy dotknęły nie tylko walczącego ze złem Uriena, Brendana czy Sama, ale też ich najbliższych. Neala. Weasley martwiła się o nią odkąd postanowiła opuścić Ottery St. Catchpole udając się do Londynu. Zdaniem starszej, rudowłosej siostry krok ten nosił znamiona niepotrzebnego, wręcz zagrażającego życiu. Rodzinny dom może nie zachwycał przepychem, przestrzenią bądź wysokim standardem wykończenia, ale na pewno pomieściłby wszystkich Weasley’ów - nie tylko jedną z połówek rodzeństwa. Dzięki temu krewni Rii nie musieliby się cisnąć w przymałej kawalerce, a codziennie na stole stałby przygotowany obiad; w sypialni każdy odnalazłby własne łóżko wzbogacone miękkim materacem. Jeśli ich ród był znany z czegokolwiek, to na pewno byłby to ośli upór. To powodowało, że Harpia nie domagała się powrotu do dawnych czasów. Szkoda, ponieważ ogromne, piegowate serce odzyskiwało spokój właśnie wtedy, gdy miała najważniejsze osoby tuż obok. Elaine wyraźnie podobało się towarzystwo pomocnej, wesołej Neali; dobrze, że memortki jeszcze nie wyfrunęły z rodzinnego gniazda pozostawiając gospodynię sam na sam z tłukącymi się w piersi obawami. Czerń spowijająca niebo przypominała o śmierci każdego dnia.
Rhiannon planując ten dzień zanurzyła się w miękkim obłoku bezpieczeństwa. Oddaliła od siebie wszelkie troski wyznaczając sobie konkretne zadania - spotkanie z siostrą, trening. W pierwszej kolejności pojawił się relaks i radość ze wspólnie spędzanego czasu, drugim w kolejce miał być morderczy wycisk. Bywały dni, kiedy Weasley potrzebowała wyżąć z siebie uporczywe, negatywne myśli, przekreślone, najczarniejsze scenariusze i zdać się tym samym na zmęczenie pozwalające na wyciszenie. Nikt nie mógł nieustannie gonić za wiatrem - każdy zasługiwał na nabranie powietrza w płuca, zregenerowanie nadwątlonych sił. Osiemnastego lipca samospełniający się plan prezentował się po prostu dobrze, a Ria mogła go spokojnie realizować; wraz z odwagą przodków na barkach. Mocny uścisk poprawiał nastrój, dodawał energii. Ruchoma fotografia zorzy przypominała o marzeniach oraz tęsknocie, aczkolwiek rudowłosa ścisnęła ją w ryzach, świadomie ignorując każdy jej zryw.
- Na pewno tak - potwierdziła cicho, zaraz koncentrując się na opowiadaniu o stadionie oraz lataniu. Nie było sensu zadręczać Nealę osobistymi uczuciami pieguski, ponieważ w zamierzeniu miały się dobrze bawić. Oddychać atmosferą najlepszego stadionu w Wielkiej Brytanii, napawać się chlubą Harpii i cieszyć czasem - tym, który jeszcze nie umarł.
- Trochę? Koniecznie musimy to zmienić. Najlepiej na fenomenalnie - odezwała się na stwierdzenie młodszej Weasley. Krótko po tym zaśmiała się donośnie, wraz z dobrym humorem odpychając się od ziemi. Mogłaby zamieszkać na tych kilkunastu metrach wysokości - przestworza podnosiły poziom adrenaliny oraz hormonów szczęścia we krwi. Ria trzymała się blisko towarzyszącej jej Neali, z zadowoleniem odnotowując u niej podobne odczucia. Nastrój zmienił się diametralnie wraz z rewelacjami wygłoszonymi przez siostrę - Rhiannon zatrzymała miotłę i wyhamowała tak gwałtownie, że gdyby ktoś leciał za nią, na pewno wskoczyłby jej na plecy. - Naprawdę? - spytała zaskoczona. Jasne brwi uniosły się ku niebu, usta wykrzywiła w zdziwieniu nadając im kształtu litery o. Nie mogła się temu nadziwić. - Swaty? Ten Titus to ma wyobraźnię - prychnęła, czemu towarzyszyło pokręcenie głową. Weasley’owie byli najlepsi na świecie, acz Rii trudno było wyobrazić pragnienie arystokratów do związania się właśnie z nimi. - Mam to szczęście, że mnie na nic nie zapraszają - rzuciła rozbawiona, pozbywając się tym samym nieprzyjemnego uczucia, jakie wywarły na niej słowa Neali. Czy raczej wyobrażenia pewnego chłopca. - Fajny chociaż? - Nie mogła powstrzymać języka przed poruszeniem tego tematu. Mrugnęła do czarownicy porozumiewawczo kiedy udało im się zrównać lot.



Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Ria Macmillan
Ria Macmillan
Zawód : ścigająca Harpii z Holyhead
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
be brave
especially when you're scared
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6105-ria-weasley https://www.morsmordre.net/t6110-rudy-rydz https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f143-kornwalia-puddlemere-dwor-macmillanow https://www.morsmordre.net/t6112-skrytka-nr-1520 https://www.morsmordre.net/t6111-ria-weasley

Strona 1 z 5 1, 2, 3, 4, 5  Next

Stadion Harpii, Walia
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach