Stadion Harpii, Walia
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
Stadion Harpii z Holyhead
Miejsce treningów i meczy Harpii. Położony w okolicach rodzinnej miejscowości drużyny, czyli Holyhead w Walii. Obłożony zaklęciami chroniącymi przed wtargnięciem mugoli, dla niemagicznych wygląda jak... bagno. Prócz widowni gotowej pomieścić do 3 tysięcy widzów, można tu znaleźć biuro, sklepik z drużynowymi akcesoriami i oczywiście dwie szatnie.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:27, w całości zmieniany 1 raz
- Nie zastanawiałam się nad wyborem dogodnego momentu. Miałam nadzieję, że odpowiednia chwila pojawi się sama - odpowiedziała Maxine, starając się zachować spokój, pozornie pozostała obojętna na ironię sączoną w pytania przyjaciółki; nie mogła winić Rii za to, że miała żal, że się denerwowała, wściekała i nie potrafiła powstrzymać od uszczypliwości. Na jej miejscu poczułaby się najpewniej tak samo. Pomyślałaby, że jej nie ufają, że w nią nie wierzą... Prawda była jednak zupełnie inna. - Nie powiedziałam Rowan - powiedziała, choć nie chciała w tym momencie mówić, że z innych względów, niż w przypadku drugiej Harpii. - Nikomu nie powiedziałam, Ria - wydusiła w końcu z siebie cichym głosem, mówiąc całą prawdę. - Przez długi czas nawet nie mogłam nikomu powiedzieć. Musi minąć pewien okres, nim zaufają ci na tyle, by powierzyć pewne tajemnice... I pozwolić, byś ty przekazywała je dalej - wytłumaczyła Maxine. Nie kłamała. Dopóki nie otrzymała pierścienia Zakonu Feniksa nie miała prawda, aby zdradzić sekret jego istnienia. - Pozwolono mi na to dopiero niedawno.
Długie tygodnie o to walczyła, udowadniając, że jest godna zaufania. Podejmowała próby ukojenia anomalii, wiele z nich kończyło się niepowodzeniem, niektóre okupiła już krwią; poszukiwała kamienia wskrzeszenia, wybrała się z Jessą Diggory w daleką, trudną podróż na środek morza, aby odnaleźć legendarną Wyspę. Wciąż dla Zakonu Feniksa zrobiła niewiele, w porównaniu z innymi, była jednak zdeterminowana, rwała się do działania; nie mówiła wyłącznie o tym, że pragnie uczynić świat lepszym miejscem, lecz podejmowała konkretne kroki - choć kończyło się to różnie. Zaufali jej więc bardziej, powierzyli tajemnicę położenia starej chaty i magiczny pierścień. Dopiero teraz mogła zwerbować zaufanego czarodzieja, bądź czarownicę, by do nich dołączyli.
Potrzebowali utalentowanych czarodziejów i czarownic w swych szeregach, było ich zbyt niewiele, by mogli przeciwstawić się tak potężnemu wrogowi, złu, które nabrało wielkiej siły. Osamotnieni nie byli w stanie skutecznie stawić temu czoła. Powinna była powiedzieć Rii, ale...
... bała się o nią. Naprawdę się bała, to wszystko. Chciała dla Jean, dla swych przyjaciół jak najlepiej, chciała, aby pozostali bezpieczni, bo martwiła się o nich. Wciągnięcie do Zakonu Feniksa to zaprzeczenie zapewnienia im bezpieczeństwa, to świadoma zachęta do ryzykowania własnym zdrowiem i życiem, do położenia swego życia na szali. Wolała to uczynić za nie - sama wolała się poświęcić.
Długie tygodnie o to walczyła, udowadniając, że jest godna zaufania. Podejmowała próby ukojenia anomalii, wiele z nich kończyło się niepowodzeniem, niektóre okupiła już krwią; poszukiwała kamienia wskrzeszenia, wybrała się z Jessą Diggory w daleką, trudną podróż na środek morza, aby odnaleźć legendarną Wyspę. Wciąż dla Zakonu Feniksa zrobiła niewiele, w porównaniu z innymi, była jednak zdeterminowana, rwała się do działania; nie mówiła wyłącznie o tym, że pragnie uczynić świat lepszym miejscem, lecz podejmowała konkretne kroki - choć kończyło się to różnie. Zaufali jej więc bardziej, powierzyli tajemnicę położenia starej chaty i magiczny pierścień. Dopiero teraz mogła zwerbować zaufanego czarodzieja, bądź czarownicę, by do nich dołączyli.
Potrzebowali utalentowanych czarodziejów i czarownic w swych szeregach, było ich zbyt niewiele, by mogli przeciwstawić się tak potężnemu wrogowi, złu, które nabrało wielkiej siły. Osamotnieni nie byli w stanie skutecznie stawić temu czoła. Powinna była powiedzieć Rii, ale...
... bała się o nią. Naprawdę się bała, to wszystko. Chciała dla Jean, dla swych przyjaciół jak najlepiej, chciała, aby pozostali bezpieczni, bo martwiła się o nich. Wciągnięcie do Zakonu Feniksa to zaprzeczenie zapewnienia im bezpieczeństwa, to świadoma zachęta do ryzykowania własnym zdrowiem i życiem, do położenia swego życia na szali. Wolała to uczynić za nie - sama wolała się poświęcić.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Dogodny moment. Czy taki nastąpiłby kiedykolwiek? Ria patrzyła na Maxine jakby chciała zrozumieć, dostrzec w niej coś, czego nie dostrzegła na gładkiej powierzchni pozorów. Jak wiele skrywała przed Weasley, czego ona nie była zwyczajnie świadoma? Ile sekretów mieściło się za niebieskimi oczami przyjaciółki? Nie wiedziała, prawdopodobnie o większości z nich - choć stanowiło to gorzką pigułkę, rudowłosa miała na to dziś zbyt dobry humor. Może powinna się obrazić, dąsać, może nawet podnieść głos dając znać, że to nie tak to wszystko działa. Mechanizm przyjaźni był skomplikowany, powinien działać w obie strony, choć Rhiannon nie miała żadnych tajemnic. Jej życie składało się ze szczęśliwych, prostych momentów, nieobdarzonych aurą niedopowiedzeń. Nie miała czego ukrywać. Wtedy. Teraz miała stać się częścią Zakonu Feniksa, więc automatycznie wielki ciężar spoczął na piegowatych barkach. To, co za tym szło, to odpowiedzialność. I umiejętność trzymania języka za zębami. Jednak dotąd czarownica nie była tego w pełni świadoma, nie pojmowała zawiłości działań sekretnych organizacji, to wszystko prezentowało się zbyt świeżo, natomiast ona sama była zbyt niedoświadczona. To wszystko miało się dopiero zmienić. - Dogodny moment… myślałam, że to wymówka mężczyzn kiedy tłumaczą się dlaczego nie wyznali swoich uczuć wcześniej - zakpiła, choć nie mogła się powstrzymać; na piegowatej buzi pojawił się szeroki uśmiech, mocno kontrastujący z tonem głosu oraz treścią przekazaną chwilę temu. Nie mogła nic na to poradzić, po prostu była szczęśliwa, nawet jeśli Desmond w pewien sposób naruszyła zaufanie Rii. Pomimo nieznacznego bólu odczuwanego na myśl, że to nie od niej usłyszała prawdę, to rozumiała. W jakiś pokrętny sposób usiłowała wybronić blondynkę z ognia własnych oskarżeń.
Przez moment kręciły się na miotle po stadionie, pracowały z kaflem - dopiero wtedy kontynuowały temat Rowan. Weasley czuła się dziwnie, ponieważ z jednej strony ucieszyła się, że druga z przyjaciółek o niczym nie wiedziała, z drugiej stwarzało to kolejny problem. Powiedzieć jej czy nie? Jak właściwie wygląda decyzja o podzieleniu się tajemnicą istnienia Zakonu? Miała tak wiele pytań, żadnej odpowiedzi! Na razie musiała cierpliwie oczekiwać pierwszego spotkania, ale cierpliwość nigdy nie była mocną stroną ścigającej Harpii. - To trzeba… przejść jakąś próbę? Czy wystarczy odpowiednia ilość czasu? - zadała pytania, z czystej ciekawości. Nie oczekiwała szczegółów, to było zbyt niebezpieczne, żeby o nich rozmawiać tutaj. Choć Rhiannon liczyła oczywiście na choćby mgliste potwierdzenie lub zaprzeczenie. Myślała, że przynajmniej tyle Max powinna jej powiedzieć. Cokolwiek, co mogłoby uspokoić zawiedzione serce rudzielca. - Powiedziałabyś mi w ogóle? Tak szczerze? - Szybko pojawiło się kolejne pytanie, ponieważ czarownica przeczuwała, że za tym wszystkim kryło się coś więcej. Coś, o czym znów szukająca jej nie mówiła. Powinna, powinny sobie ufać, zwłaszcza teraz, kiedy wspólnie będą zmagać się ze światem mroku oraz czarnej magii. Zaraz szybko powróciła do treningu, żeby nie wzbudzać podejrzeń pani kapitan ani trenerki.
Przez moment kręciły się na miotle po stadionie, pracowały z kaflem - dopiero wtedy kontynuowały temat Rowan. Weasley czuła się dziwnie, ponieważ z jednej strony ucieszyła się, że druga z przyjaciółek o niczym nie wiedziała, z drugiej stwarzało to kolejny problem. Powiedzieć jej czy nie? Jak właściwie wygląda decyzja o podzieleniu się tajemnicą istnienia Zakonu? Miała tak wiele pytań, żadnej odpowiedzi! Na razie musiała cierpliwie oczekiwać pierwszego spotkania, ale cierpliwość nigdy nie była mocną stroną ścigającej Harpii. - To trzeba… przejść jakąś próbę? Czy wystarczy odpowiednia ilość czasu? - zadała pytania, z czystej ciekawości. Nie oczekiwała szczegółów, to było zbyt niebezpieczne, żeby o nich rozmawiać tutaj. Choć Rhiannon liczyła oczywiście na choćby mgliste potwierdzenie lub zaprzeczenie. Myślała, że przynajmniej tyle Max powinna jej powiedzieć. Cokolwiek, co mogłoby uspokoić zawiedzione serce rudzielca. - Powiedziałabyś mi w ogóle? Tak szczerze? - Szybko pojawiło się kolejne pytanie, ponieważ czarownica przeczuwała, że za tym wszystkim kryło się coś więcej. Coś, o czym znów szukająca jej nie mówiła. Powinna, powinny sobie ufać, zwłaszcza teraz, kiedy wspólnie będą zmagać się ze światem mroku oraz czarnej magii. Zaraz szybko powróciła do treningu, żeby nie wzbudzać podejrzeń pani kapitan ani trenerki.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
- Nie kpij - poprosiła ją cicho, nie dostrzegając początkowo szerokiego uśmiechu na twarzy przyjaciółki, bo spojrzenie modrych oczu było zogniskowane na kaflu, z którym ćwiczyły. Czuła się winna, choć tak naprawdę nie powinna była - gdyby to zależało od niej, wtajemniczyłaby rudowłosą przyjaciółkę dużo szybciej (kiedy sama przekonałaby się czym naprawdę jest Zakon Feniksa i z czym mają do czynienia), ale nie miała takiego prawa, bo ograniczały ją zasady organizacji stworzonej przez zaginionego krewnego Rii. Dlaczego Garrett jej o tym wcześniej nie powiedział? Albo Brendan? Czy do nich również miała pretensje tak jak do niej? Jej zabroniono wcielać nowych członków - oni cieszyli się pozycją Gwardzisty. Nie było jej z tym dobrze, że to na niej skupiła się złość Rii o brak zaufania, ale poniekąd ją rozumiała. Sama czuła nieco żalu, że Margaux również zwlekała ze zdradzeniem jej tej tajemnicy, choć znała przyczynę - Francuzka chciała ją chronić.
Spojrzała wreszcie na Rie, ale nie odwzajemniła jej uśmiechu. Miała nadzieję, że do przyjaciółki wreszcie coś dotarło i przestanie się dąsać, atakować ją ironią i kpiną jak obrażona kotka; kiwnęła jedynie głową, łapiąc kafla. Czy wszyscy, którym jeszcze nie powiedziała - by ich chronić - zareagują podobnie? Westchnęła ciężko, próbując zwizualizować sobie reakcję Rowan.
Rudowłosej uzdrowicielki, wszędzie biegającej w wysokich obcasach - nawet po leśnych ścieżkach wybrzeża Weymouth, gdzie odbywał się Festiwal Lata - nie wyobrażała sobie w szeregach Zakonu Feniksa. Kochała ją, uwielbiała poczucie humoru i sposób bycia, ale... Rowan nie nadawała się do walki. I chyba nie chciałaby nawet tego robić. Takie miała wrażenie.
- Próbę przechodzą Gwardziści. O niej nic jednak nie wiem, więc mnie nie pytaj o to. Chodziło mi o to, że musi... Minąć trochę czasu, nim reszta nabierze do ciebie zaufania. Trzeba się po prostu zaangażować. Coś zrobić. Działać, nie siedzieć bezczynnie. Tylko tyle i aż tyle. O nic się nie martw, znając ciebie, to nie zajmie wiele czasu - odpowiedziała jej cicho, gdy po krótkich ćwiczeniach w powietrzu znów znalazły się blisko siebie i wystarczająco daleko od innych, by móc szeptem rozmawiać dyskretnie.
- Jasne, że bym ci powiedziała - żachnęła się oburzona, a w tonie głosu blondynki rozbrzmiała nieco uraza. - Przecież już ci to powiedziałam, że Brendan mnie ubiegł. Potrzebujemy cię, Ria.
Ścigająca Harpii była wszak utalentowaną w białej magii czarownicą, bystrą i czujną, twardą sztuką, choć czasami zachowywała się tak staromodnie, że uśmiech tańczył w kącikach ust Maxine.
- Ufam ci jak mało komu.
Spojrzała wreszcie na Rie, ale nie odwzajemniła jej uśmiechu. Miała nadzieję, że do przyjaciółki wreszcie coś dotarło i przestanie się dąsać, atakować ją ironią i kpiną jak obrażona kotka; kiwnęła jedynie głową, łapiąc kafla. Czy wszyscy, którym jeszcze nie powiedziała - by ich chronić - zareagują podobnie? Westchnęła ciężko, próbując zwizualizować sobie reakcję Rowan.
Rudowłosej uzdrowicielki, wszędzie biegającej w wysokich obcasach - nawet po leśnych ścieżkach wybrzeża Weymouth, gdzie odbywał się Festiwal Lata - nie wyobrażała sobie w szeregach Zakonu Feniksa. Kochała ją, uwielbiała poczucie humoru i sposób bycia, ale... Rowan nie nadawała się do walki. I chyba nie chciałaby nawet tego robić. Takie miała wrażenie.
- Próbę przechodzą Gwardziści. O niej nic jednak nie wiem, więc mnie nie pytaj o to. Chodziło mi o to, że musi... Minąć trochę czasu, nim reszta nabierze do ciebie zaufania. Trzeba się po prostu zaangażować. Coś zrobić. Działać, nie siedzieć bezczynnie. Tylko tyle i aż tyle. O nic się nie martw, znając ciebie, to nie zajmie wiele czasu - odpowiedziała jej cicho, gdy po krótkich ćwiczeniach w powietrzu znów znalazły się blisko siebie i wystarczająco daleko od innych, by móc szeptem rozmawiać dyskretnie.
- Jasne, że bym ci powiedziała - żachnęła się oburzona, a w tonie głosu blondynki rozbrzmiała nieco uraza. - Przecież już ci to powiedziałam, że Brendan mnie ubiegł. Potrzebujemy cię, Ria.
Ścigająca Harpii była wszak utalentowaną w białej magii czarownicą, bystrą i czujną, twardą sztuką, choć czasami zachowywała się tak staromodnie, że uśmiech tańczył w kącikach ust Maxine.
- Ufam ci jak mało komu.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Gdy się obudziła, deszcz intensywnie zacinał o parapet. Cóż, żadna nowość, biorąc pod uwagę że zacinał tak od początku listopada i w końcu nauczyła się zasypiać przy tym dźwięku a także mimo grzmotów i migoczących błyskawic. W grudniu do tego doszedł i paskudny śnieg, nie mający wiele wspólnego z miękkim białym puchem, z którego można było lepić bałwany w Dolinie Godryka kiedy była dzieckiem. Latanie stało się w tych warunkach wyjątkowo niebezpieczne i choć od czasu zaniku teleportacji podróżowała głównie na miotle, nie raz pokonując w powietrzu duże odległości, od listopada o wiele częściej decydowała się na Błędnego Rycerza.
Jeszcze wczoraj wieczorem przyjechała do Walii, gdzie przed treningami nocowała w sprawdzonym miejscu. Nie chciała ryzykować że podczas dalekiej podróży z Doliny Godryka wydarzy się coś nieprzewidzianego, co uniemożliwi jej dotarcie na czas, więc wiedząc z wyprzedzeniem o planach treningowych przyjeżdżała odpowiednio wcześniej. Kiedyś, między zostaniem Harpią a śmiercią ojca w pożodze trawiącej ministerstwo, mieszkała znacznie bliżej miejsca treningów, ale gdy ojca zabrakło, przeniosła się z powrotem do Doliny, by mieć baczenie na matkę i młodszą siostrę. Było to pewne utrudnienie, ale rodzina była najważniejsza. Żałowała że przed tą tragedią spędzała z bliskimi zbyt mało czasu, tak bardzo pochłonięta karierą i treningami. Nie zdążyła powiedzieć ojcu tak wielu rzeczy, myśląc że mieli jeszcze czas.
Przez chwilę leżała na łóżku w nieswoim pokoju, wpatrując się w sufit, a potem przekręciła wzrok w stronę okna, za którym było ciemno, choć zegarek pokazywał siódmą rano. Przez burzowe chmury nie przedzierał się jednak nawet fragment porannego nieba, nie mówiąc o słońcu. Trenowanie w takich warunkach dalekie było od przyjemnego, ale musiały pozostać w formie. W końcu nie wiadomo czy do nadchodzącego meczu cokolwiek się poprawi, więc musiały być zahartowane i gotowe na wszystko. W quidditchu zwykle nie przejmowano się takimi szczegółami jak deszcz, śnieg czy burza, i mimo jej początkowych obaw, że wszelkie rozgrywki zostaną zawieszone, te wciąż się toczyły mimo stanu wojennego i pogarszających się anomalii. Dla nich, jako zawodniczek żyjących z latania, ale i robiących to, co robiły z pasji, niemożność gry byłaby tragedią. Dla Jamie to zawsze było coś znacznie większego niż tylko zarobek, choć po śmierci ojca potrzebowała tych pieniędzy, by pomagać matce i siostrze, i nawet zakup nowej sportowej miotły chwilowo został odwleczony w czasie. Poza tym granie dawało przynajmniej iluzję normalności – zarówno im, jak i kibicom, którzy mogli choć na chwilę zapomnieć o atmosferze strachu i niepewności.
Nie chciałaby też utkwić na długie miesiące w domu, a przez to, że po Hogwarcie skupiła się tak mocno na trenowaniu, w innych, bardziej życiowych umiejętnościach, miała spore braki. I prawdę mówiąc, naprawdę nie chciałaby szukać innej, normalnej pracy. Chciała być Harpią, marzyła o tym od lat, aż w końcu to marzenie się spełniło i od jakichś dwóch lat była częścią tej drużyny, czując się w niej lepiej niż w Osach. Na swoim miejscu.
Zjadła szybkie, choć pożywne śniadanie, które przyniosła jej do pokoju pulchna, starsza właścicielka niedużej, czarodziejskiej gospody, w której regularnie wynajmowała pokój odkąd nie mieszkała już w Walii. Ubrała się, włożyła przeciwdeszczowy płaszcz, po czym zarzuciła na ramię torbę z szatami treningowymi oraz ubraniami na powrót (bo obecne pewnie nie zdążą wyschnąć do czasu końca treningu), wzięła także miotłę. Zamknęła pokój i wyszła na zewnątrz, nakładając na oczy miotlarskie gogle, a na włosy kaptur i wystartowała prosto w ulewę. Na szczęście do stadionu było naprawdę blisko i w normalnych warunkach lot trwałby może pięć minut, ale przez obecne zajęło to trochę dłużej, tym bardziej że musiała lecieć nisko, by uniknąć porażenia piorunem. W końcu jednak dotarła, ale gdy wylądowała przed stadionem była mokra i zziębnięta, ale pełna determinacji.
Udała się prosto do szatni, gdzie na ten moment oprócz niej były już dwie zawodniczki. Zrzuciła z siebie mokry płaszcz i przebrała się w treningowe szaty w barwach Harpii, w międzyczasie witając kolejne wchodzące dziewczyny. Były jedyną w pełni żeńską drużyną w kraju, a na boisku udowadniały, że wcale nie ustępują facetom, że nie brak im umiejętności i odwagi.
Ich trenerka, która pojawiła się niedługo po tym, jak już wszystkie się przebrały, również była kobietą – jak mogłoby być inaczej? Przed wyruszeniem na boisko posłuchały więc wstępnego wykładu o taktyce, co w zasadzie było stałym elementem treningów, z tą różnicą, że były dopasowywane do drużyny, z jaką miał się odbyć najbliższy mecz, a teraz dodatkowo pogadanka była zwieńczona przestrogą odnośnie warunków pogodowych, które były trudniejsze niż podczas zwykłych burz. Wszystkie wiedziały, że to nie przelewki, podczas poprzednich treningów już zdarzały się urazy, a jedna z pałkarek została rażona piorunem i konieczna była interwencja uzdrowicielska.
- Nie wiadomo, czy do nadchodzącego meczu z Osami coś się zmieni. Jest wysoce prawdopodobne, że zagramy z nimi we właśnie takich warunkach. – Lub gorszych, ale tego nikt nie powiedział na głos. Było wystarczająco źle i niebezpiecznie, ale trudno było przewidzieć sytuację, bo anomalie były nieprzewidywalne. – Dlatego tak ważne jest, byście były do nich dobrze przygotowane. Podczas meczu ze Strzałami poradziłyście sobie dobrze, choć mogło być lepiej – spojrzała na nie uważnie, a Jamie przypomniała sobie poprzedni mecz, którego wynik w zasadzie uratowało tylko złapanie znicza przez Desmond. Groziła im wtedy porażka, bo ścigający Strzał lepiej poradzili sobie z lataniem w tych warunkach. Musiały to koniecznie nadrobić. – Ale nie zapominajcie o bezpieczeństwie i unikajcie zbędnej brawury. Wolałabym nie musieć wystawiać do meczu z Osami samych rezerwowych – dodała na sam koniec. Żadna z nich nie chciała zostać wyeliminowana z meczu.
Jamie wiedziała, że Osy były dobrą drużyną. Może nie najlepszą w lidze, ale niezłą. Sama kiedyś dla nich grała i wciąż czuła się nieco dziwnie, stając po przeciwnej stronie, chociaż starała wyzbyć się resztek sentymentów, skupiając się na tu i teraz. Osy nigdy nie były dla niej celem samym w sobie, a środkiem do osiągnięcia innego, jakim było dostanie się do Harpii. Nie miała większego problemu z tym, by po dołączeniu do Harpii opowiedzieć współzawodniczkom co nieco o strategii jej byłej, a obecnie już konkurencyjnej drużyny. W końcu to one musiały być najlepsze.
Opuściły szatnię, zabierając ze sobą miotły. Jamie ciągle brakowało jej sportowej miotły, która niestety przez anomalie uległa zniszczeniu, więc musiała latać na gorszej, jednak ufała, że jej umiejętności zrównoważą gorszą jakość sprzętu. Przynajmniej przez jakiś czas, bo może po nowym roku wreszcie uda jej się kupić nową. Ta nie była zła, ale brakowało jej zwrotności i wyważenia tamtej.
Znów naciągnęła na oczy miotlarskie gogle, by w ogóle coś widzieć w tych warunkach. Kiedy wyszła na murawę, miała wrażenie, że zapadała się po kostki w błocie. Trawnik rzeczywiście bardziej przypominał teraz rozmokłe błocko, a kiedy wyciągnęła z niego stopę, by usiąść na miotle, rozległo się plaśnięcie, które pewnie byłoby dość głośne gdyby nie to, że zagłuszał je deszcz i grzmoty. Chociaż miała na głowie kaptur, czuła uderzenia kropli o swoją głowę, a wilgoć wciskała się wszędzie. Nie raz grała w deszczu, a także zimą, ale to, co działo się w tym roku, przechodziło wszelkie pojęcie.
To nie był mecz, dziś nie towarzyszyła im faktyczna presja, ale Jamie starała się dawać z siebie wszystko, ćwicząc z pozostałymi ścigającymi manewry i jednocześnie starając się utrzymać kurs w podmuchach wiatru niosącego ze sobą lodowate, marznące krople deszczu i nie dać się rozproszyć migającym wysoko nad głowami błyskawicom. Grzmoty i deszcz były na tyle głośne, że nie słyszała głosów innych zawodniczek ani furkotu tłuczków, których odbijanie ćwiczyły pałkarki. Raz dosłownie w ostatniej chwili zdążyła zastosować zwis leniwca, by uniknąć ciosu złośliwej piłki. Przez wzgląd na deszcz i mokry trzonek miotły powrót do normalnej pozycji był utrudniony i o mały włos ześlizgnęłaby się, jednak jej ramiona okazały się dość silne, by ją utrzymać i pozwolić znów zająć miejsce na miotle.
Razem z pozostałą dwójką musiały poćwiczyć zarówno podawanie sobie kafla i rzuty na bramkę, biorąc poprawkę na wiatr i deszcz, przez co niekiedy trzeba było włożyć więcej siły w to, by piłka poleciała jak należy do drugiej zawodniczki lub do pętli, które próbowała bronić ich obrończyni. Gdy Jamie próbowała podać kafel do Rii, wiatr nagle zdmuchnął go, jednak druga Harpia poradziła sobie z jego złapaniem zanim pomknął ku ziemi. Później zabrały się też za trudniejsze manewry, jak manewr Porskowej. Jamie pomknęła nagle w górę, udając że zamierza rzucić do bramki, a jednocześnie wypuściła rzuciła kafel w bok, do trzeciej ścigającej, która pojawiła się po jej lewej stronie i po chwili posłała kafel w stronę bramki, gdzie w ostatniej chwili pochwyciła go obrończyni. Starała się nie zwracać uwagi na to, że jest przemoczona i że krople deszczu zalewają jej miotlarskie gogle, pokrywając je mętną zupą. Tylko dobremu zmysłowi spostrzegawczości zawdzięczała to, że mogła odpowiednio szybko dostrzec tłuczki lub poczynania współzawodniczek, przynajmniej tych, które były najbliżej, bo szukającą i pałkarki straciła już z oczu. Tłuczki były zauważalne dopiero wtedy, gdy znajdowały się blisko, więc czasu na reakcję było niewiele.
W pewnym momencie zaczął jednak padać grad, a kule z każdą chwilą stawały się coraz większe, więc konieczne było przerwanie treningu dla bezpieczeństwa zawodniczek. Jamie i tak była pewna że porobi jej się sporo siniaków od uderzeń, które otrzymała zanim zdążyła schronić się pod zadaszeniem. Matka na szczęście zaopatrzyła ją zarówno w eliksiry zapobiegające przeziębieniom, jak i remedium na siniaki, które były bardzo częste podczas treningów i meczy nawet bez gradu. Czasem jednak nie omijały jej kontakty z uzdrowicielami, przeżyła też dość poważny wypadek podczas burzy, która wtedy wydawała się bardzo silna, a jednak bladła w porównaniu z obecną. Zdawała sobie sprawę, że trenowanie i gra w takich warunkach któregoś dnia naprawdę mogą skończyć się dla niej lub którejś z koleżanek z drużyny w sposób bardzo nieszczęśliwy, ale starała się o tym nie myśleć. Co ma być, to będzie, w tych czasach równie dobrze mogła się poranić lub nawet zabić podczas rzucania najprostszego zaklęcia.
Gdy kule, które w pewnym momencie osiągnęły wymiary odpowiadające kurzym jajom przestały lecieć z nieba, ich trenerka zarządziła powrót do treningu. Harpie ponownie dosiadły mioteł i odbiły się od podłoża, mknąc na odpowiednie pozycje. Marznący deszcz nie przestawał zacinać gęstymi i licznymi strugami, więc wykonywanie Woollongong Shimmy było naprawdę karkołomnym zadaniem, po którym sama była nieco skonfundowana, bo nadal widać było niewiele i w pewnym momencie prawie wpadła na drugą ścigającą, niemal zrzucając ją z miotły. Do meczu było jeszcze dużo czasu, więc nie pozostawało im nic innego jak nadzieja, że sytuacja anomaliowo-pogodowa będzie jednak szła w stronę poprawy, a nie pogorszenia. Dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby horror anomalii wreszcie się skończył.
Gdy trening dobiegł końca, na Jamie nie znajdowała się nawet jedna sucha nitka. W szatni od razu zdjęła mokre szaty, wytarła się i założyła suche ubrania z mocnym postanowieniem, że zaraz po dotarciu do tymczasowej kwatery wypije solidną porcję eliksiru zapobiegającego przeziębieniu, bo tego zdecydowanie nie potrzebowała, skoro regularnie musiała trenować.
| koniec.
Westchnęła ciężko, powracając wspomnieniami do majowego popołudnia, kiedy Margaux opowiedziała jej o Zakonie Feniksa. Nic wtedy nie zapowiadało, że to się stanie, to było absolutnym zaskoczeniem. To były dopiero pierwsze tygodnie, kiedy szalały anomalie, nie wiedziała jeszcze co i kto za tym stoi, nie rozumiała tego zupełnie. Wiedziała tylko, że w ich kraju sytuacja robi się coraz gorsza, a ona i Jean znalazły się w niebezpieczeństwie tylko i wyłącznie przez swój status krwi. Urodziły się córkami mugoli, miały to nieszczęście, tym większe, ze nie pasowały najwyraźniej do żadnego ze światów. Ten mugolski odrzucał je, bo były inne, dziwne. A czarodziejski - bo urodziły się w mugolskim, bo były brudnej krwi. To błędne koło, które nigdy się nie zamykało. Czuła chęć, by coś zrobić - ale nie bardzo wiedziała co. Sama, w pojedynkę, nie miała najmniejszych szans. Vance wtedy zdawała się wyczytać jej myśli, dostrzegła w Maxine tę iskrę i chęć podjęcia działania, nieustraszone i waleczne serce. Zdradziła przyjaciółce sekret istnienia Zakonu Feniksa, wcieliła ją w jego szeregi, zmieniając życie Harpii z Holyhead raz na zawsze. To był dla szukającej szok. Nie można tego nazwać przyjemną niespodzianką, bo sam fakt, że musiała zaistnieć podobna organizacja nie miała nic wspólnego z przyjemnością. To była jednak ulga, że było też tylu innych czarodziejów zdecydowanych, by działać. Silnych, zorganizowanych, mając konkretny plan. Nie byli zbieraniną przypadkowych osób. Aurorzy, utalentowani w białej magii czarodzieje i czarownice, medycy i naukowcy - wszyscy oni narażali swoje życie, starając się nieść światło w tych mrocznych czasach. Desmond cieszyła się, że może zawalczyć razem z nimi.
Wierzyła, że i Ria do nich dołączy. W odpowiednim momencie. Sama nie mogła zdradzić jej tej tajemnicy, nie od razu, obowiązywały ją ściśle określone reguły; dopóki jej samej nie obdarzono pełniejszym zaufaniem, nie mogła zdradzać sekretu istnienia Zakonu. Brendan ją ubiegł, powinien był to zrobić, był Gwardzistą i jej krewnym, to on powinien był Rii o Zakonie Feniksa powiedzieć.
A jednak Weasleyówna miała o to do Maxine pretensje - i raniła ją, wbijając szpilę w serce, sugerując, że Desmond w nią wątpiła, ale jej nie ufała. Miała jedynie nadzieję, że pewnego dnia zrozumie.
Trenerka zauważyła ich rozmowę, prowadzoną gorączkowym szeptem, podleciała do nich na miotle i zagrzmiała gniewnie, krzycząc, że to nie czas na plotki, a ćwiczenia. Przydzieliła Maxine do ćwiczeń z rezerwową szukającą - i do końca treningu cierpiała zarówno z powodu kpiny i ironii Rii, jak i towarzystwa dziewczyny, której nie potrafiła polubić.
| zt
Wierzyła, że i Ria do nich dołączy. W odpowiednim momencie. Sama nie mogła zdradzić jej tej tajemnicy, nie od razu, obowiązywały ją ściśle określone reguły; dopóki jej samej nie obdarzono pełniejszym zaufaniem, nie mogła zdradzać sekretu istnienia Zakonu. Brendan ją ubiegł, powinien był to zrobić, był Gwardzistą i jej krewnym, to on powinien był Rii o Zakonie Feniksa powiedzieć.
A jednak Weasleyówna miała o to do Maxine pretensje - i raniła ją, wbijając szpilę w serce, sugerując, że Desmond w nią wątpiła, ale jej nie ufała. Miała jedynie nadzieję, że pewnego dnia zrozumie.
Trenerka zauważyła ich rozmowę, prowadzoną gorączkowym szeptem, podleciała do nich na miotle i zagrzmiała gniewnie, krzycząc, że to nie czas na plotki, a ćwiczenia. Przydzieliła Maxine do ćwiczeń z rezerwową szukającą - i do końca treningu cierpiała zarówno z powodu kpiny i ironii Rii, jak i towarzystwa dziewczyny, której nie potrafiła polubić.
| zt
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Od ponad dwóch tygodni żadnego z czarów Maxine, Jean, czy kogokolwiek w Anglii, Walii, Szkocji i Irlandii nie zakłóciła anomalia. Naprawdę dobiegły końca. Udało im się zniszczyć ich źródło, anomalię-matkę, ponad dwa tygodnie wcześniej, a Maxine przyłożyła do tego swoją różdżkę, stając jej naprzeciw i używając wszystkich swych sił, by biała magia zniszczyła ją ostatecznie. Udało im się: uratowali wiele niewinnych istnień, uwolnili dzieci i niemagicznych od dręczących ich wybuchów niekontrolowanej magii, udało im się tego dokonać bez poświęcania życia trójki innych nieletnich - Emmy, Piersa i Julii. Nastał nowy rok, ale czy miał być lepszy? Koniec anomalii bynajmniej nie równał się zakończeniu wojny. Mieli wciąż innego wroga, potężnego i niebezpiecznego, nieustannie rosnącego w siłę. Sytuacja polityczna kraju obracała się przeciwko nim, przeciwko takim jak Maxine, mugolakom, czarodziejom i czarownicom mugolskiego pochodzenia. Czytała i słyszała o kolejnych zwolnieniach takich osób - tylko ze względu na status krwi.
Nie zaprzeczała temu, że dręczy ją zmartwienie o własną przyszłość. Jej praca wystawiała ją przed szereg, stawała się powoli osobą publiczną, wschodząc jako gwiazda quidditcha; szukająca popularnego klubu w kraju nigdy nie będzie anonimowa. Ale jak długo to jeszcze potrwa? Czy macki Rycerzy Walpurgii sięgały Brytyjsko-Irlandzkiej Ligi Quidditcha i zmuszą szefostwo Harpii z Holyhead, aby przenieśli Maxine na ławkę rezerwowych? Albo w ogóle wyrzucili z klubu?
Choć nieustannie gdzieś obok ginęli i po cichu znikali ludzie, dręczono ich i maltretowano wyłącznie przez status krwi, zwalniano następnych mugolaków, zastępując ich czarodziejami i czarownicami czystej krwi, to zwyczajne życie toczyło się dalej. Wisiały nad nimi ciężkie chmury, teraz już wyłącznie metaforycznie, ale wciąż musieli rano wstać, iść do pracy, zarobić na chleb. Desmond na początku trudno było z tym wszystkim funkcjonować, zaczynała się jednak przyzwyczajać - i to przerażało ją i Jean najbardziej. To, że podczas gdy ona jadła śniadanie - zastanawiając się kiedy przyjdą po nią i siostrę, kiedy odnajdą ich dom na walijskim wybrzeżu - inni mogli być torturowani, członkowie Zakonu Feniksa mogli własnie walczyć do upadłego z wrogiem, nie dawało jej spokoju. Oczywiste, że nie mogła być wszędzie i zawsze, że musiała zarabiać na własne życie, że nie mogła się przecież ujawnić - ale poczucie bezsilności i bezczynności było frustrujące.
W takiej atmosferze trudno było skupić się na czymś tak błahym jak quidditch. Desmond była to nie tylko gra, traktowała ten sport niezwykle poważnie, umiłowała go całym sercem, ale w hierarchii wartości spadł, gdy zaangażowała się w działalność Zakonu Feniksa. Jak mogła poświęcić się w pełni magicznej grze, kiedy życie tylu niewinnych mugolaków, mugoli i przeciwników Lorda Voldemorta było w niebezpieczeństwie? To trudne, musiała to jednak ze sobą pogodzić - jeśli nie po to, by mieć za co utrzymać siebie i Jean, to po to, aby nie zwariować. Wsiadając na miotłę mogła oderwać myśli od ponurych wizji przyszłości - i teraźniejszości.
Piętnastego stycznia wyszła na boisko z ponurą miną.
- Świetne warunki, co? - zagadnęła ją dziarsko trzecia ścigająca, współpracująca na boisku przede wszystkim z Rią Weasley i Jamie McKinnon. Maxine odpowiedziała jej jedynie skinięciem głowy: to prawda, nie mogły wymarzyć sobie lepszej pogody. Niebo zasnuwały jasne, lekkie chmury, przysłaniające słońce, ale nie zwiastowały ulewnego deszczu. Słoneczny blask, odbijający się od śniegu, mógł je oślepić, w przypadku szukającej utrudnić złapanie znicza. Wiatr wiał delikatny: jeszcze rok temu Maxine piałaby z zachwytu, ucieszona i rozradowana sprzyjającymi warunkami. Teraz walczyła z własnymi myślami, próbując przegnać te ponure i skupić się na grze.
Na boisko wymaszerowała je siódemka: wszystkie obleczone w ciemnozielone szaty ze złotymi pazurami harpii na piersiach. Stanęły naprzeciw innej walijskiej drużyny, Katapult z Caerphilly; Maxine na pierwszym i drugim roku nauki w Hogwarcie nie mogła się zdecydować, czy powinna kibicować im, czy też Harpiom. Obie drużyny pochodziły z jej rodzinnej Walii i były naprawdę świetne - jednakże do feministyczny duch z Holyhead skradł całe serce blondynki. Gra dla nich stała się jej marzeniem, nigdy jednak nie przestała doceniać Katapult, wielokrotnych laureatów mistrzostw Ligi. Przed dwoma laty stracili jednak swoje najsilniejsze ogniwo, Llelewyna Groźnego podczas wakacji w Grecji pożarła mantykora, nie znaleźli dotąd nikogo, kto by mu dorównał - dla ich przeciwniczek była to dobra wiadomość, jednakże Maxine czuła żal. Śmierć Llelewyna była wielką stratą dla świata sportu.
Dosiadła swojej miotły, najnowszego modelu Zmiataczki, odbiła się od ziemi i wzniosła w powietrze - natychmiast poczuła się lżej, lepiej, jakby pozostawiała większość swych zmartwień na ziemi, na murawie. Kilka chwil wisiała w powietrzu, obserwując uważnie ustawienie przeciwników, później kątem oka ściskających swe dłonie kapitanów drużyn. Rozległ się gwizdek, doskonale słyszalny, co było miłą odmianą po miesiącach huków i szumu deszczu, kiedy ciężko było cokolwiek usłyszeć. Teraz zamiast grzmotów słyszała kibiców: wypełnili trybuny, pragnąc rozrywki, która pozwalała im poczuć się jak dawniej - trochę bardziej beztrosko i normalnie.
Maxine zaczęła krążyć nad boiskiem, uważnie wypatrując znicza; wypuszczony przez sędziego zniknął natychmiast. Starała się też obserwować szukającego Katapult: nie mogła pozwolić, aby dostrzegł złotą piłeczkę przed nią. Nie upłynęły trzy minuty meczu, a tłuczek pomknął w jej stronę, odbity z dużą siłą przez pałkarzy przeciwników. Poderwała miotłę gwałtownie do góry, czując niewysłowioną przyjemność z tego jak łatwe były podobne manewry na nowym sprzęcie; Katapulty nie zamierzały jednak pozostawić jej w spokoju, wiedząc, że na najnowszej Zmiataczce jest jeszcze groźniejsza - kolejny tłuczek świsnął Maxine koło ucha, a jeden ze ścigających, pędząc ku swoim obręczom, gdzie groźną sytuację stwarzała Ria Weasley i Jamie McKinnon, umyślnie prawie w nią wleciał, wyraźnie chcąc ją sfaulować. Miała szczerą ochotę pokazać mu środkowy palec, by pokazać co o nim myśli, ale powstrzymała się - poleciała jeszcze wyżej, obserwując boisko.
Znicz jednak jakby zapadł się pod ziemię, a gra była zacięta. Na początku Harpie z Holyhead i Katapulty z Caerphilly szły łeb w łeb. Kafel przelatywał to przez obręcze po obu stronach boiska. Punktacja była wyrównana, aż w końcu - Katapulty zdobyły przewagę. Za dużą przewagę. Sytuacja Harpii robiła się nieciekawa. Trenerka poprosiła o przerwę techniczną: zrugała je w szatni od góry do do dołu. Co się z nimi działo? Zapomniały jak się gra? Skupiła rozwścieczone spojrzenie na Desmond, nakazując jej znaleźć natychmiast cholernego znicza; blondynka nie odpowiedziała, czując na sobie ciężar odpowiedzialności. Pamiętaj jedynie, że różnica punktów musi wynosić nie więcej niż sto czterdzieści punktów. Musimy mieć dziesięć przewagi, przypomniała jej, sycząc te słowa do ucha, gdy wychodziły znów na boisko.
Kibice Katapult byli zachwyceni. Ich drużyna grała piętnastego stycznia jak marzenie - lepiej, niż Desmond się spodziewała. Nie doceniły przeciwników? Może. W sporcie jednak raz się przegrywa, raz się wygrywa, to wszyscy wiedzieli - Maxine starała się jak mogła, by do porażki nie dopuścić. Podobnie jak ich ścigające i pałkarki: robiły wszystko, co mogły. Zaczęły nadrabiać stracone punkty. W pewnej chwili Maxine dostrzegła znicza, spojrzała nerwowo na punktację - nie mogła złapać go teraz. Schwytanie go równałoby się zakończeniu meczu, ale jednocześnie przegranej. Bojąc się, że szukający Katapult go dostrzeże, udała, że sama go zobaczyła, tyle że w zupelnie przeciwnym kierunku. Zaczęła lecieć w tamtą stronę gorączkowo, a on dał się nabrać. Dopiero po chwili zrozumiał swój błąd i zawisł w powietrzu, zaklinając siarczyście - a wtedy tłuczek podkręcony przez Harpię uderzył go prosto w brzuch. Ria zdobyła gola, Jamie dwie minuty później znów trafiła. Różnica wynosiła sto trzydzieści punktów - mogła zacząć szukać znicza.
W końcu się pojawił. Tym razem Maxine ruszyła w prawdziwą pogoń, pochylona nad trzonkiem nowiutkiej miotły, by zwiększyć prędkość. Usłyszała ryk kibiców Katapult - zwiększyli swoją przewagę.
Ich szukający siedział jej na ogonie. Nie mogła się zatrzymać, nie mogła odpuścić, bo schwyta go on. Musiała złapać go jak najszybciej: rozwinęła najwyższą prędkość, wyciągnęła rękę, poczuła muskanie skrzydełek o opuszki palców...
Hałas ją zagłuszył. Zacisnęła palce na złotej piłeczce, ale wrzaski nie należały do kibiców Harpii z Holyhead - zaledwie kilka sekund wcześniej kafel przeleciał przez obręcze jej drużyny.
Różnica wynosiła równe sto pięćdziesiąt punktów. Schwytanie znicza przez Maxine ją wyrównało. Obie drużyny miały po równo - każda czterysta trzydzieści. Wylądowała na ziemi ze złotą piłeczką, tym razem jednak nie przywitały ją okrzyki radości, raczej nietęgie miny. Spóźniła się o kilka sekund. Nie przegrały, ale też nie wygrały.
Mecz z piętnastego stycznia na boisku Harpii z Holyhead zakończył się remisem, który nie usatysfakcjonował nikogo.
| zt
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
| 16.02
Nadszedł dzień kolejnego meczu, a ona obudziła się w swoim rodzinnym domu, nie musząc kombinować ze świstoklikami lub przyjeżdżaniem dzień wcześniej i nocowaniem w pobliskiej czarodziejskiej gospodzie. Znowu można było się teleportować, co znacząco ułatwiało dostawanie się na treningi i mecze z Doliny Godryka, gdzie mieszkała. Przebudziła się wcześnie, dostrzegając przez okno, że choć dzień wyglądał na mroźny, nie padało i widoczność była dobra. Cudownie było wstawać rano i nie widzieć za oknem gęstych burzowych chmur przecinanych złowrogimi błyskawicami. Równie cudownie było móc znowu latać bez obaw, że zostanie się trafioną przez piorun, a także czarować bez anomalii. Niestety ich koniec nie oznaczał jeszcze spokoju, nie dało się bowiem przegapić tego, że trwała wojna i czarodziejów mugolskiego pochodzenia spotykały różne represje i nieprzyjemności. Ludzie w najlepszym wypadku tracili pracę lub spotykali się z wykluczeniem, w najgorszym znikali bez śladu. Jamie nie była pełnoprawną Zakonniczką, nie wiedziała o wszystkim co działo się w organizacji, jednak tego, co już wiedziała, wystarczało by się zaniepokoić. Paskudna polityka zatruwała coraz więcej dziedzin życia, czy wkrótce dotknie i świata quidditcha? Nawet w ich drużynie były przecież zawodniczki mające w rodzinie mugoli, w innych drużynach również.
Matka wcisnęła w nią pożywne śniadanie, mówiąc, że do gry trzeba mieć dużo siły. Dawno minęły czasy, kiedy Jamie stresowała się na tyle, by nie dać rady zbyt wiele zjeść. Teraz spokojnie zjadła całe śniadanie, gawędząc z matką i młodszą siostrą, nie czując stresu, a raczej przyjemną, motywującą ekscytację. Myśl o meczu pomagała choć na trochę zapomnieć o wojnie i innych nieprzyjemnościach. Quidditch był tym stałym elementem, który łączył jej dawne życie z obecnym, choć odkąd dowiedziała się o Zakonie i o jego walce ze złem coraz częściej żałowała, że w poprzednich latach nie poświęcała większej uwagi innym dziedzinom, zwłaszcza tym magicznym. Była naprawdę dobra jedynie w quidditchu i niczym więcej, że na ten moment nie potrafiła niczego, co mogłoby realnie pomóc innym, chociaż od pewnego czasu zaczęła ćwiczyć magię obronną i uroki, żeby zwiększyć swoje szanse. Dawniej to nigdy nie budziło w niej wyrzutów sumienia, była przecież oddana swojej wieloletniej pasji i w dodatku mogła z niej żyć, mogła spełniać nastoletnie marzenia oraz inspirować inne młode dziewczęta do tego, że warto po nie sięgać.
Ale w końcu nadszedł czas, by zgarnąć torbę z szatami na zmianę i innymi niezbędnymi rzeczami, a także miotłę. Wyszła do ogrodów za domem odprowadzana przez matkę i siostrę, z którymi pożegnała się, a potem obróciła się w miejscu i aportowała się, by chwilę później zmaterializować się nieopodal wejścia dla zawodniczek na stadionie Harpii. Kibice wchodzili inną drogą, zapewne już powoli się zbierając, by pozajmować najlepsze miejsca, chociaż mecz miał rozpocząć się dopiero za nieco ponad godzinę; wcześniej zawodniczki musiały się przebrać i wysłuchać przemowy trenerki i kapitan drużyny.
Jamie, czując coraz większą ekscytację, dotarła do szatni, gdzie już przebierały się i dyskutowały pałkarki. Niedługo później pojawiły się też inne zawodniczki. W powietrzu można było wyczuć atmosferę napięcia jak zwykle przed meczami. Jamie zrzuciła z siebie zwykłą, czarną szatę, którą miała na ciepłym swetrze i spodniach; był w końcu mróz, więc nie mogła zapomnieć o porządnym ubiorze chroniącym jej ciało przed przemarznięciem. Założyła ciemnozieloną szatę z pazurem Harpii wyszytym na piersi; nie było to jej pierwsze wystąpienie w tych barwach, ale nadal napełniało ją dumą noszenie tych barw i tego symbolu, bo marzyła o Harpiach od lat i w końcu dopięła swego. Akurat polerowała trzonek miotły, nanosząc na nią pastę Fleetwooda, kiedy do szatni weszła trenerka.
- Warunki są przyzwoite. Jest zimno, ale brak opadów i mgły, widoczność dobra – zaczęła, patrząc po twarzach wszystkich zawodniczek. – Liczę, że tym razem pójdzie wam lepiej niż poprzednim razem. Gracie z Armatami, i choć jak wiemy ta drużyna swoje najlepsze dni ma za sobą, nadal nie należy ich lekceważyć, zwłaszcza że niedawno nabyli nowego, podobno dobrego obrońcę. – Tu spojrzała znacząco w stronę ścigających, bo to one miały przedzierać się przez jego obronę. Nawet jeśli był niezły, one musiały być lepsze.
Jamie pamiętała, że poprzedni mecz, w styczniu, zakończył się niekorzystnym remisem. Jamie nie poszło na nim najlepiej, ścigający Katapult byli naprawdę dobrzy i często przechwytywali kafel, szybko powiększając przewagę i pozostawiając Harpie w tyle. Być może była tamtego dnia nieco rozkojarzona rozmyślaniami o bieżącej sytuacji w magicznym świecie, ale dziś nie mogła sobie na to pozwolić. Działo się źle, to prawda, ale na boisku musiała odłożyć to na bok, oderwać się od rzeczywistości i dać z siebie wszystko. Kto wie, ile jeszcze pozostało im wszystkim czasu? Ile jeszcze mogła się cieszyć grą w quidditcha? Musiała maksymalnie wykorzystać każdą chwilę.
Po styczniowym meczu miały kilka dni przerwy na regenerację sił, a później znowu zaczęły regularne treningi kilka razy w tygodniu, z ćwiczeniem manewrów i taktyki pod kątem gry z Armatami. Teraz będą musiały zastosować tę wiedzę w faktycznej grze. Trenerka po krótkiej przemowie oddała pałeczkę kapitan drużyny, która zademonstrowała kilka wykresów i przypomniała o strategiach opracowanych podczas treningów dla każdej z zawodniczek. Jamie wiedziała, że miała ściśle współpracować z Rią i drugą ścigającą, nie mogły pozwolić zawodnikom Armat łamać swojego szyku tak, jak robili to w styczniu zawodnicy Katapult i musiały skoncentrować się na utrzymaniu kafla aż do bramek przeciwników i momentu oddania celnych strzałów.
I w końcu, po przemowie, kapitan klasnęła w dłonie i dała im znak do chwycenia mioteł i wymaszerowania na boisko. Jamie złapała swoją i wyszła na zewnątrz. Po drugiej stronie boiska wymaszerowywali już na murawę ich przeciwnicy odziani w pomarańczowe szaty. Na trybunach przeważali kibice Harpii, w końcu był to ich stadion, ale tu i ówdzie mogła też dostrzec czarodziejów z pomarańczowymi szalikami lub proporczykami. Mimo że od kilkudziesięciu lat Armaty miały złą passę, nadal miały fanów wierzących w powrót ich dawnej formy. Wśród kibiców Harpii było natomiast wiele kobiet, ale również i mężczyzn. Wszyscy ci czarodzieje przybyli tutaj, by uciec od strachu i myśli o wojnie i nieprzyjemnościach, i zażyć odrobiny rozrywki oglądając mecz. Było to dla Jamie tym większą motywacją, by dać z siebie jak najwięcej i dać tym ludziom trochę radości w tych trudnych czasach.
Kapitanowie podali sobie ręce, a Jamie dosiadła miotły i na sygnał odbiła się od ziemi, czując jak pęd powietrza, pozbawionego lodowatego śniegu czy deszczu, uderza ją w twarz i targa krótkie do połowy szyi czarne włosy, a także przegania z głowy niespokojne myśli. Przez krótką chwilę mogła napawać się tym, jak cudowne było latanie bez anomalii, burzy i lodowatej ulewy lejącej się z nieba przez dwa miesiące, ale zaraz potem skupiła się na grze. Dzisiaj musiała być skupiona i zaangażowana. Kafla przechwyciła jedna z pozostałych ścigających Harpii i pomknęła z nim w stronę pętli Armat, a Jamie natychmiast poleciała za nią, gotowa przejąć piłkę. Pochyliła się nad miotłą, by lecieć szybciej i kiedy ścigająca rzuciła kafel w jej stronę, złapała go zwinnie i podleciała do pętli, zamierzając cisnąć go do lewej. Ale obrońca przeciwników rzeczywiście był niezły, bo zdołał pochwycić kafel koniuszkami palców i podać go do ścigającego swojej drużyny. Jamie poleciała za nim, zamierzając wypatrywać okazji do przechwycenia piłki. Taka nadarzyła się po niedługiej chwili, gdy jedna z pałkarek posłała w stronę ścigającego Armat tłuczek, dekoncentrując go. Skupiony na uniku przed tłuczkiem mężczyzna podał kafel zbyt słabo, przez co ten znów znalazł się w posiadaniu McKinnon. Bystre spojrzenie Jamie wypatrzyło nieopodal ogniste włosy Rii; podała kafel do Weasley za pomocą przerzutki, by zmylić ścigających przeciwnika, a później znowu pofrunęła w stronę pętli, gotowa na ponowne przejęcie piłki od Rii. W międzyczasie sama musiała uniknąć mknącego w jej kierunku tłuczka, ale już po chwili zrównała się z Rią i przyjęła podany jej kafel. Tym razem postarała się bardziej, pozorując zamiar rzutu na prawą pętlę, podczas gdy po chwili posłała kafel w stronę środkowej. Celnie i mocno podana piłka o cale minęła rękę obrońcy, przelatując przez pętlę i zdobywając pierwsze punkty dla Harpii.
W kolejnych minutach gry zdobyły prowadzenie, ale Armaty deptały im po piętach, przynajmniej na początku gry. Później ścigające Harpii współpracując ściśle jak na treningach zaczęły powiększać przewagę swojej drużyny. Kilka razy wykonały manewr zwany Głową Jastrzębia, szarżując na bramki przeciwników i rozbijając ich szyk. Po pół godzinie gry prowadziły już osiemdziesiąt do trzydziestu, ale biorąc pod uwagę niezbyt korzystny wynik poprzedniego meczu, trenerka przed jego rozpoczęciem nalegała, by zdobyły możliwie jak najwięcej przewagi, co da im lepszą pozycję w klasyfikacji drużyn. Armaty z Chudley nie grały najlepiej, ich ścigający nie byli równie zgrani jak trzy Harpie, zagrzewane do boju przez swoich kibiców wykrzykujących ich nazwiska. Prawie nie myślała o mrozie, zresztą pozostawała w stałym ruchu, a ciepłe ubrania pod szatą chroniły jej ciało przed nieprzyjemnym i znaczącym jak na brytyjskie warunki ziąbem.
Po chwili kafel znów został pochwycony przez Jamie. Widząc że w pobliżu już znajdowało się dwóch ścigających Armat nagle podleciała w górę, pozorując chęć zaatakowania bramek, podczas gdy nagle wypuściła kafel z rąk, podając go przelatującej niżej Rii w ramach Manewru Porskowej, który wiele razy ćwiczyła na treningach. Tym razem to Weasley udało się zdobyć punkty; obrońca przeciwników był coraz bardziej rozkojarzony i coraz częściej przepuszczał kafla.
Tłuczek znowu z furkotem pofrunął w jej stronę, odbity przez rosłego pałkarza Armat, jednak Jamie wykonała zgrabny zwis leniwca i uniknęła ciosu piłką. W obecnych warunkach, bez anomalnej ulewy, dużo łatwiej było na czas zauważyć tłuczki czy inne przeszkody, łatwiej było też odróżnić członków drużyn i podać kafel do dobrego zawodnika. Wróciła do normalnej pozycji, szybując w stronę pętli Harpii, które właśnie próbowali zaatakować zawodnicy Armat, jednak ich obrończyni poradziła sobie ze złapaniem kafla, którego podała do Jamie. McKinnon skierowała go do Rii i znów leciały w stronę pętli. Była tak skupiona na obserwowaniu kafla i poczynań pozostałych ścigających, że nie zauważyła, że na drugim końcu boiska szukający już mkną za zniczem. Złapała kafla podanego jej przez Weasley i znów zaatakowała bramki. Ledwie kafel przeleciał przez pętlę, rozległ się gwizdek sędziego – to Desmond złapała znicza, kończąc mecz z dobrym rezultatem trzysta dziesięć do dziewięćdziesięciu. Wygrały!
Sfrunęły na ziemię i ramię w ramię ruszyły w stronę szatni przy akompaniamencie zachwyconego ryku swoich kibiców i zawiedzionych jęków kibiców Armat z Chudley. Podczas całego meczu niemal nie myślała już o wojnie i innych przykrych sprawach, które pozostawiła na ziemi. Skupiała się na grze, na zdobywaniu kolejnych punktów, na robieniu tego, na czym znała się najlepiej i co robić kochała. Dopiero w szatni znów uderzyła ją myśl, że za chwilę trzeba będzie powrócić do tej smutnej, pełnej trwogi i lęku rzeczywistości, ale póki mogła, poddawała się jeszcze tej euforii po zwycięstwie, ciesząc się z niego razem z pozostałymi Harpiami, przyjmując przyjacielskie poklepywania po plecach i radość z tego, że popisały się naprawdę dobrą grą. Mięśnie bolały ją, była też zziębnięta, ale wiedziała, że w domu będzie na nią czekać ciepły obiad i gorąca herbata, choć zanim miała na niego wrócić, Harpie zamierzały jeszcze uczcić swój sukces wspólnym kremowym piwem. Cieszyły się chwilą, rzeczywistość nie ucieknie, więc warto były wykradać jej wszelkie szczęśliwe momenty i przeżywać je jak najlepiej.
| zt.
Nadszedł dzień kolejnego meczu, a ona obudziła się w swoim rodzinnym domu, nie musząc kombinować ze świstoklikami lub przyjeżdżaniem dzień wcześniej i nocowaniem w pobliskiej czarodziejskiej gospodzie. Znowu można było się teleportować, co znacząco ułatwiało dostawanie się na treningi i mecze z Doliny Godryka, gdzie mieszkała. Przebudziła się wcześnie, dostrzegając przez okno, że choć dzień wyglądał na mroźny, nie padało i widoczność była dobra. Cudownie było wstawać rano i nie widzieć za oknem gęstych burzowych chmur przecinanych złowrogimi błyskawicami. Równie cudownie było móc znowu latać bez obaw, że zostanie się trafioną przez piorun, a także czarować bez anomalii. Niestety ich koniec nie oznaczał jeszcze spokoju, nie dało się bowiem przegapić tego, że trwała wojna i czarodziejów mugolskiego pochodzenia spotykały różne represje i nieprzyjemności. Ludzie w najlepszym wypadku tracili pracę lub spotykali się z wykluczeniem, w najgorszym znikali bez śladu. Jamie nie była pełnoprawną Zakonniczką, nie wiedziała o wszystkim co działo się w organizacji, jednak tego, co już wiedziała, wystarczało by się zaniepokoić. Paskudna polityka zatruwała coraz więcej dziedzin życia, czy wkrótce dotknie i świata quidditcha? Nawet w ich drużynie były przecież zawodniczki mające w rodzinie mugoli, w innych drużynach również.
Matka wcisnęła w nią pożywne śniadanie, mówiąc, że do gry trzeba mieć dużo siły. Dawno minęły czasy, kiedy Jamie stresowała się na tyle, by nie dać rady zbyt wiele zjeść. Teraz spokojnie zjadła całe śniadanie, gawędząc z matką i młodszą siostrą, nie czując stresu, a raczej przyjemną, motywującą ekscytację. Myśl o meczu pomagała choć na trochę zapomnieć o wojnie i innych nieprzyjemnościach. Quidditch był tym stałym elementem, który łączył jej dawne życie z obecnym, choć odkąd dowiedziała się o Zakonie i o jego walce ze złem coraz częściej żałowała, że w poprzednich latach nie poświęcała większej uwagi innym dziedzinom, zwłaszcza tym magicznym. Była naprawdę dobra jedynie w quidditchu i niczym więcej, że na ten moment nie potrafiła niczego, co mogłoby realnie pomóc innym, chociaż od pewnego czasu zaczęła ćwiczyć magię obronną i uroki, żeby zwiększyć swoje szanse. Dawniej to nigdy nie budziło w niej wyrzutów sumienia, była przecież oddana swojej wieloletniej pasji i w dodatku mogła z niej żyć, mogła spełniać nastoletnie marzenia oraz inspirować inne młode dziewczęta do tego, że warto po nie sięgać.
Ale w końcu nadszedł czas, by zgarnąć torbę z szatami na zmianę i innymi niezbędnymi rzeczami, a także miotłę. Wyszła do ogrodów za domem odprowadzana przez matkę i siostrę, z którymi pożegnała się, a potem obróciła się w miejscu i aportowała się, by chwilę później zmaterializować się nieopodal wejścia dla zawodniczek na stadionie Harpii. Kibice wchodzili inną drogą, zapewne już powoli się zbierając, by pozajmować najlepsze miejsca, chociaż mecz miał rozpocząć się dopiero za nieco ponad godzinę; wcześniej zawodniczki musiały się przebrać i wysłuchać przemowy trenerki i kapitan drużyny.
Jamie, czując coraz większą ekscytację, dotarła do szatni, gdzie już przebierały się i dyskutowały pałkarki. Niedługo później pojawiły się też inne zawodniczki. W powietrzu można było wyczuć atmosferę napięcia jak zwykle przed meczami. Jamie zrzuciła z siebie zwykłą, czarną szatę, którą miała na ciepłym swetrze i spodniach; był w końcu mróz, więc nie mogła zapomnieć o porządnym ubiorze chroniącym jej ciało przed przemarznięciem. Założyła ciemnozieloną szatę z pazurem Harpii wyszytym na piersi; nie było to jej pierwsze wystąpienie w tych barwach, ale nadal napełniało ją dumą noszenie tych barw i tego symbolu, bo marzyła o Harpiach od lat i w końcu dopięła swego. Akurat polerowała trzonek miotły, nanosząc na nią pastę Fleetwooda, kiedy do szatni weszła trenerka.
- Warunki są przyzwoite. Jest zimno, ale brak opadów i mgły, widoczność dobra – zaczęła, patrząc po twarzach wszystkich zawodniczek. – Liczę, że tym razem pójdzie wam lepiej niż poprzednim razem. Gracie z Armatami, i choć jak wiemy ta drużyna swoje najlepsze dni ma za sobą, nadal nie należy ich lekceważyć, zwłaszcza że niedawno nabyli nowego, podobno dobrego obrońcę. – Tu spojrzała znacząco w stronę ścigających, bo to one miały przedzierać się przez jego obronę. Nawet jeśli był niezły, one musiały być lepsze.
Jamie pamiętała, że poprzedni mecz, w styczniu, zakończył się niekorzystnym remisem. Jamie nie poszło na nim najlepiej, ścigający Katapult byli naprawdę dobrzy i często przechwytywali kafel, szybko powiększając przewagę i pozostawiając Harpie w tyle. Być może była tamtego dnia nieco rozkojarzona rozmyślaniami o bieżącej sytuacji w magicznym świecie, ale dziś nie mogła sobie na to pozwolić. Działo się źle, to prawda, ale na boisku musiała odłożyć to na bok, oderwać się od rzeczywistości i dać z siebie wszystko. Kto wie, ile jeszcze pozostało im wszystkim czasu? Ile jeszcze mogła się cieszyć grą w quidditcha? Musiała maksymalnie wykorzystać każdą chwilę.
Po styczniowym meczu miały kilka dni przerwy na regenerację sił, a później znowu zaczęły regularne treningi kilka razy w tygodniu, z ćwiczeniem manewrów i taktyki pod kątem gry z Armatami. Teraz będą musiały zastosować tę wiedzę w faktycznej grze. Trenerka po krótkiej przemowie oddała pałeczkę kapitan drużyny, która zademonstrowała kilka wykresów i przypomniała o strategiach opracowanych podczas treningów dla każdej z zawodniczek. Jamie wiedziała, że miała ściśle współpracować z Rią i drugą ścigającą, nie mogły pozwolić zawodnikom Armat łamać swojego szyku tak, jak robili to w styczniu zawodnicy Katapult i musiały skoncentrować się na utrzymaniu kafla aż do bramek przeciwników i momentu oddania celnych strzałów.
I w końcu, po przemowie, kapitan klasnęła w dłonie i dała im znak do chwycenia mioteł i wymaszerowania na boisko. Jamie złapała swoją i wyszła na zewnątrz. Po drugiej stronie boiska wymaszerowywali już na murawę ich przeciwnicy odziani w pomarańczowe szaty. Na trybunach przeważali kibice Harpii, w końcu był to ich stadion, ale tu i ówdzie mogła też dostrzec czarodziejów z pomarańczowymi szalikami lub proporczykami. Mimo że od kilkudziesięciu lat Armaty miały złą passę, nadal miały fanów wierzących w powrót ich dawnej formy. Wśród kibiców Harpii było natomiast wiele kobiet, ale również i mężczyzn. Wszyscy ci czarodzieje przybyli tutaj, by uciec od strachu i myśli o wojnie i nieprzyjemnościach, i zażyć odrobiny rozrywki oglądając mecz. Było to dla Jamie tym większą motywacją, by dać z siebie jak najwięcej i dać tym ludziom trochę radości w tych trudnych czasach.
Kapitanowie podali sobie ręce, a Jamie dosiadła miotły i na sygnał odbiła się od ziemi, czując jak pęd powietrza, pozbawionego lodowatego śniegu czy deszczu, uderza ją w twarz i targa krótkie do połowy szyi czarne włosy, a także przegania z głowy niespokojne myśli. Przez krótką chwilę mogła napawać się tym, jak cudowne było latanie bez anomalii, burzy i lodowatej ulewy lejącej się z nieba przez dwa miesiące, ale zaraz potem skupiła się na grze. Dzisiaj musiała być skupiona i zaangażowana. Kafla przechwyciła jedna z pozostałych ścigających Harpii i pomknęła z nim w stronę pętli Armat, a Jamie natychmiast poleciała za nią, gotowa przejąć piłkę. Pochyliła się nad miotłą, by lecieć szybciej i kiedy ścigająca rzuciła kafel w jej stronę, złapała go zwinnie i podleciała do pętli, zamierzając cisnąć go do lewej. Ale obrońca przeciwników rzeczywiście był niezły, bo zdołał pochwycić kafel koniuszkami palców i podać go do ścigającego swojej drużyny. Jamie poleciała za nim, zamierzając wypatrywać okazji do przechwycenia piłki. Taka nadarzyła się po niedługiej chwili, gdy jedna z pałkarek posłała w stronę ścigającego Armat tłuczek, dekoncentrując go. Skupiony na uniku przed tłuczkiem mężczyzna podał kafel zbyt słabo, przez co ten znów znalazł się w posiadaniu McKinnon. Bystre spojrzenie Jamie wypatrzyło nieopodal ogniste włosy Rii; podała kafel do Weasley za pomocą przerzutki, by zmylić ścigających przeciwnika, a później znowu pofrunęła w stronę pętli, gotowa na ponowne przejęcie piłki od Rii. W międzyczasie sama musiała uniknąć mknącego w jej kierunku tłuczka, ale już po chwili zrównała się z Rią i przyjęła podany jej kafel. Tym razem postarała się bardziej, pozorując zamiar rzutu na prawą pętlę, podczas gdy po chwili posłała kafel w stronę środkowej. Celnie i mocno podana piłka o cale minęła rękę obrońcy, przelatując przez pętlę i zdobywając pierwsze punkty dla Harpii.
W kolejnych minutach gry zdobyły prowadzenie, ale Armaty deptały im po piętach, przynajmniej na początku gry. Później ścigające Harpii współpracując ściśle jak na treningach zaczęły powiększać przewagę swojej drużyny. Kilka razy wykonały manewr zwany Głową Jastrzębia, szarżując na bramki przeciwników i rozbijając ich szyk. Po pół godzinie gry prowadziły już osiemdziesiąt do trzydziestu, ale biorąc pod uwagę niezbyt korzystny wynik poprzedniego meczu, trenerka przed jego rozpoczęciem nalegała, by zdobyły możliwie jak najwięcej przewagi, co da im lepszą pozycję w klasyfikacji drużyn. Armaty z Chudley nie grały najlepiej, ich ścigający nie byli równie zgrani jak trzy Harpie, zagrzewane do boju przez swoich kibiców wykrzykujących ich nazwiska. Prawie nie myślała o mrozie, zresztą pozostawała w stałym ruchu, a ciepłe ubrania pod szatą chroniły jej ciało przed nieprzyjemnym i znaczącym jak na brytyjskie warunki ziąbem.
Po chwili kafel znów został pochwycony przez Jamie. Widząc że w pobliżu już znajdowało się dwóch ścigających Armat nagle podleciała w górę, pozorując chęć zaatakowania bramek, podczas gdy nagle wypuściła kafel z rąk, podając go przelatującej niżej Rii w ramach Manewru Porskowej, który wiele razy ćwiczyła na treningach. Tym razem to Weasley udało się zdobyć punkty; obrońca przeciwników był coraz bardziej rozkojarzony i coraz częściej przepuszczał kafla.
Tłuczek znowu z furkotem pofrunął w jej stronę, odbity przez rosłego pałkarza Armat, jednak Jamie wykonała zgrabny zwis leniwca i uniknęła ciosu piłką. W obecnych warunkach, bez anomalnej ulewy, dużo łatwiej było na czas zauważyć tłuczki czy inne przeszkody, łatwiej było też odróżnić członków drużyn i podać kafel do dobrego zawodnika. Wróciła do normalnej pozycji, szybując w stronę pętli Harpii, które właśnie próbowali zaatakować zawodnicy Armat, jednak ich obrończyni poradziła sobie ze złapaniem kafla, którego podała do Jamie. McKinnon skierowała go do Rii i znów leciały w stronę pętli. Była tak skupiona na obserwowaniu kafla i poczynań pozostałych ścigających, że nie zauważyła, że na drugim końcu boiska szukający już mkną za zniczem. Złapała kafla podanego jej przez Weasley i znów zaatakowała bramki. Ledwie kafel przeleciał przez pętlę, rozległ się gwizdek sędziego – to Desmond złapała znicza, kończąc mecz z dobrym rezultatem trzysta dziesięć do dziewięćdziesięciu. Wygrały!
Sfrunęły na ziemię i ramię w ramię ruszyły w stronę szatni przy akompaniamencie zachwyconego ryku swoich kibiców i zawiedzionych jęków kibiców Armat z Chudley. Podczas całego meczu niemal nie myślała już o wojnie i innych przykrych sprawach, które pozostawiła na ziemi. Skupiała się na grze, na zdobywaniu kolejnych punktów, na robieniu tego, na czym znała się najlepiej i co robić kochała. Dopiero w szatni znów uderzyła ją myśl, że za chwilę trzeba będzie powrócić do tej smutnej, pełnej trwogi i lęku rzeczywistości, ale póki mogła, poddawała się jeszcze tej euforii po zwycięstwie, ciesząc się z niego razem z pozostałymi Harpiami, przyjmując przyjacielskie poklepywania po plecach i radość z tego, że popisały się naprawdę dobrą grą. Mięśnie bolały ją, była też zziębnięta, ale wiedziała, że w domu będzie na nią czekać ciepły obiad i gorąca herbata, choć zanim miała na niego wrócić, Harpie zamierzały jeszcze uczcić swój sukces wspólnym kremowym piwem. Cieszyły się chwilą, rzeczywistość nie ucieknie, więc warto były wykradać jej wszelkie szczęśliwe momenty i przeżywać je jak najlepiej.
| zt.
| 03.05
Mimo obaw Jamie co do tego, że rozgrywki quidditcha zostaną zawieszone, tak się nie stało. Mimo trwającej wojny treningi i mecze quidditcha nadal się odbywały. McKinnon czasem jednak miewała myśli, że to nie miało już takiego uroku jak dawniej. Że wojna i polityka zdołały zatruć nawet jej pasję, sprawiając, że po raz pierwszy w życiu zaczynała rozważać w myślach odejście z drużyny lub przynajmniej przejście do rezerwy. Nie dlatego, by to z Harpiami było coś nie tak. Sama drużyna pozostawała równie dobra jak dawniej mimo pewnych zmian personalnych; po odejściu Desmond mieli już inną szukającą. Nie, Jamie doskwierały raczej wyrzuty sumienia w związku z tym, że rozgrywki quidditcha organizowało zdeprawowane ministerstwo, a ona była jedną z kukiełek w ich teatrzyku, służącą uciesze społeczeństwa... ale już nie całego, bowiem wielu dobrych ludzi zostało zmuszonych do ucieczki i ukrywania się w obawie o swoje życie. Czy na pewno powinna dalej w tym tkwić, biorąc pod uwagę, kto organizował to wszystko i kto wypłacał pensje zawodnikom?
Nawet jej rodzina mogła zauważyć, że udawała się na treningi z mniejszym niż zwykle zapałem, że była jakaś nieswoja. Latając nad boiskiem i ćwicząc poszczególne kombinacje, by dbać o formę i nie wyjść z wprawy, starała się jednak jak najmniej myśleć o całej tej jakże zbędnej politycznej otoczce. Próbowała skupić się na samej grze, na przyjemności dosiadania miotły, a także bycia częścią wymarzonej drużyny, której kibicowała od dziecka i o przynależność do której musiała zawalczyć. Tak więc i teraz nie zamierzała tak łatwo się poddawać i wyrzekać tego, po co sięgnęła z takim trudem. Postrzegałaby to w kategoriach porażki, gdyby uciekła z podkulonym ogonem i porzuciła to, co kochała, tym bardziej, że przecież nadal istnieli ludzie, dla których oglądanie ulubionych drużyn w akcji było odskocznią od tych paskudnych, trudnych czasów. Robiła więc to wszystko nie tylko dla siebie i swojej pasji, ale także dla drużyny i dla tych, którzy wciąż im kibicowali. Ale i tak nie była w stanie przewidzieć, co dalej ani wykluczyć tego, że rzeczywiście może przyjść taki dzień, kiedy jej frustracja z powodu całej tej sytuacji stanie się na tyle nieznośna, że zdecyduje się rzucić tym wszystkim i zająć się czymś innym. Tylko... no właśnie, czym? To była kolejna kwestia, która odgrywała rolę w tym, że Jamie nie porzuciła quidditcha i nadal latała dla Harpii. Bowiem McKinnon tak na dobrą sprawę nie potrafiła robić nic innego, była dobra tylko w quidditchu, w niczym więcej, i nie tak łatwo byłoby jej znaleźć sobie nagle inne zajęcie, choć znowu, podobnie jak wtedy, kiedy była nastolatką, zastanawiała się nad jakąś alternatywą.
Cały kwiecień intensywnie trenowała wraz z dziewczynami do nadchodzącego meczu ze Srokami z Montrose, które były trudnym i wymagającym przeciwnikiem. Dlatego też trenerka dawała im ostry wycisk, co jednak dla Jamie było pomocne, bo dzięki temu nie miała czasu na swoje wewnętrzne dylematy i zastanawianie się nad tym, czy dobrze robiła, pozostając w pierwszym składzie. Istniało tylko boisko, miotła i kafel, który należało złapać i przerzucić przez pętle przeciwników. Tylko tyle i aż tyle, a problemy pozostawały gdzieś na ziemi i wracały z całą mocą po treningu i opadnięciu pierwszej fali emocji i zmęczenia.
Czy nie wychodziła na hipokrytkę, występując w czymś organizowanym przez ministerstwo, przez ludzi, którzy wypędzili z Londynu mugoli, dopuszczali się wielu okrucieństw i zmuszali do rejestrowania różdżek, by się upewnić, że nikt „niegodny” nie pojawi się wśród „prawdziwych czarodziejów”? Czy ktoś czasem nie pomyśli, że popierała to wszystko?
W noc poprzedzającą mecz nie spała zbyt dobrze. I choć rankiem okazało się, że pogoda jest całkiem niezła (w końcu wiosna trwała już na całego i można było wreszcie zapomnieć o zimnie i śniegu), nie cieszyło jej to tak, jak cieszyłoby kiedyś. Ale zjadła pożywne śniadanie, po czym pożegnała mamę i teleportowała się w okolice stadionu, w ręku trzymając swoją sportową miotłę, a na ramieniu torbę z szatami do quidditcha, butami, rękawicami i innymi niezbędnymi szpargałami.
Zawodniczki przybyły odpowiednio wcześnie, zanim trybuny miały się zapełnić widzami. Nie różniło się to od innych meczy, choć atmosfera była bardziej nerwowa, i nic dziwnego, skoro żyli w niebezpiecznych czasach i nie było żadnej gwarancji, że na boisku nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, może nawet niebezpiecznego. Jamie liczyła się z tym, dlatego w wewnętrznej kieszeni szaty schowała różdżkę, tak na wszelki wypadek, choć miała nadzieję, że nie będzie musiała jej używać. Nawet trenerka, przypominając im po raz ostatni taktykę wałkowaną na treningach przez ostatnie tygodnie wydawała się bardziej spięta i zdenerwowana, i Jamie czuła, że to nie tylko dlatego, że miały się dziś zmierzyć z trudnymi przeciwnikami, którzy już wiele razy wygrywali mistrzostwo ligi.
Po ubraniu się w szaty Harpii zajęła się polerowaniem swojej miotły, bardziej po to, by zająć czymś ręce. Aż w końcu nadszedł moment, kiedy trenerka skinęła głową z mniejszą niż dawniej werwą i wszystkie gęsiego wymaszerowały na boisko. Jamie mogłaby przysiąc, że trybuny były znacznie mniej zaludnione niż zwykle. Najwyraźniej niewielu czarodziejów miało nastrój do dalszego śledzenia rozgrywek, i nic dziwnego, mieli pilniejsze problemy i odwiedzanie meczy zeszło na ostatni plan. Ona pewnie też powinna być teraz w Oazie, robiąc cokolwiek pożytecznego dla jej mieszkańców, a nie uczestniczyć w tej szopce i występować dla ministerialnych sługusów, których na pewno nie brakowało, bo oni nie musieli się niczego bać. Ale jeśli na widowni był choć jeden oddany, spragniony odrobiny nadziei i rozrywki kibic Harpii, to musiała choćby dla niego się postarać zagrać jak najlepiej.
Tak postrzegała quidditcha odkąd w zeszłym roku zaczęło dziać się źle – jako coś niosącego rozrywkę i nadzieję, pozwalającego oderwać się od trosk codzienności. Tylko że czy to nadal miało jakiś głębszy sens, to udawanie, że nadal istnieje jakaś normalna, zwyczajna codzienność? Ale z drugiej strony, czuła wewnętrzną obawę, że to mógł być ostatni raz. Nie wiedziała tego, nikt nie wiedział, ale jeśli tak miało być... to musiała to wykorzystać maksymalnie. Cieszyć się tym sportem póki jeszcze potrafiła i póki mogła.
Ta myśl krążyła w jej głowie, kiedy odrywała się od podłoża i szybowała w górę, ale pęd powietrza po chwili wymiótł z głowy zbędne myśli. Teraz musiała skupić się na grze. Potrzebowała tej odskoczni, by samej nie zwariować. Nie mogła utracić tej pasji, swojego wewnętrznego ognia, który zawsze pchał ją do przodu. Kochała to. Nie mogła pozwolić, by jej to odebrano, by jej życiowa namiętność została zatruta przez zło, które pochłaniało już zbyt wiele aspektów życia.
Zawodnicy Srok rzeczywiście byli bardzo dobrzy i zmuszali Harpie do wytężonego wysiłku. Musiały być naprawdę cwane i przebiegłe, by wywalczyć sobie przechwycenie kafla. Skupiając się na pochwyceniu piłki i mknięciu z nią ku pętlom Srok nie myślała o tym, kto ich ogląda i ilu tam siedzi pachołków ministerstwa. Liczyło się tylko to, by wykiwać obrońcę przeciwników i przerzucić piłkę przez jedną z trzech błyszczących pętli. Pozorowała zamiar zaatakowania bramki środkowej, by w ostatniej chwili zwinnie zmienić kierunek i rzucić kafla ku pętli prawej, na tyle szybko, że obrońca nie zdążył skutecznie jej zablokować i punkty dla Harpii zostały zdobyte.
Ale dalej nie było tak różowo. Mimo efektownej i niekiedy wręcz brawurowej gry Harpii po jakichś dwóch godzinach, które upłynęły od rozpoczęcia meczu, Sroki prowadziły. Nie była to przewaga nie do odrobienia, ale Jamie wiedziała, że jeśli chciały wygrać, musiały dać z siebie jeszcze więcej. Znicz nadal się nie pokazywał, obie szukające poszukiwały go bez efektu. Jamie skupiała się na swojej robocie i dzięki spostrzegawczości starała się wypatrywać błędy przeciwników i korzystać z nich. Popisała się kilkoma udanymi manewrami, jak Woollongong Shimmy, którym udało jej się wykiwać ścigających przeciwnika i znowu zdobyć punkty.
Ale inni zawodnicy nie spali i pałkarze także regularnie atakowali Harpie celnie posyłanymi tłuczkami. Widząc, że Jamie znowu mknie ku pętlom z kaflem pod pachą, jeden z nich, rosły, barczysty osiłek, odbił w nią tłuczka, a ona, zajęta próbą ataku na pętlę, dostrzegła go zbyt późno, by zdążyć się uchylić. Nie zdążyłaby odlecieć na bok ani nawet wykonać zwisu leniwca. Piłka uderzyła w jej bok z ogromną siłą, boleśnie gruchocząc jej żebra i wyduszając z płuc powietrze. Zacisnęła zęby i syknęła z bólu, wypuszczając z ręki kafel, którego złapał ścigający Srok, podczas gdy McKinnon koncentrowała się na tym, by utrzymać się na miotle mimo przeszywającego ją cierpienia. Czasem zdarzało jej się uparcie grać z urazami od tłuczków, ale w tym przypadku cios był na tyle potężny, że istniała realna obawa, że co najmniej dwa żebra uległy złamaniu, co groziło uszkodzeniem narządów wewnętrznych w przypadku zapadnięcia się złamanych kości do środka, a tego nie mogła niestety zignorować, jeśli nie chciała znowu zostać na pewien czas wykluczona z rozgrywek. Na szczęście jednak dzięki temu, że trenowała od lat, była wytrzymała i na tyle odporna, że zdołała dolecieć do ziemi, gdzie zajęli się nią magomedycy i kilkoma zaklęciami naprawili pęknięte żebra, a także wlali w nią jakiś leczniczy eliksir. Całe procedury trwały może z piętnaście minut, ale i tak czuła, że to źle, że została wyłączona na ten czas z gry, że Sroki dalej powiększały swoją przewagę, na każdy udany gol Harpii zdobywając swoje dwa. Gdy tylko uzdrowiciele się od niej odsunęli do razu znowu dosiadła miotły i wzbiła się w górę, zamierzając ze zdwojoną energią wrócić do akcji. Ale mecz nie trwał już długo; szukające obu drużyn nagle rzuciły się w pościg za zniczem, ale ta grająca dla Srok okazała się lepsza niż świeży nabytek Harpii. Złota piłeczka zamigotała w dłoni przeciwniczki, a Harpie musiały pogodzić się z porażką. Rozległ się gwizdek, nie było już sensu przechwytywać kafla i mknąć do pętli. Było po meczu, który skończył się wynikiem czterysta dwadzieścia dla Srok do stu sześćdziesięciu dla Harpii.
Zawodniczki z ponurymi minami wróciły do szatni. Miały jednak poczucie dobrze wykonanego obowiązku, bo przecież dały z siebie wszystko. A może nie? Może mogły zrobić coś lepiej? Może gdyby nie to, że wszystkie miały teraz pilniejsze problemy i zmartwienia, ich gra byłaby bardziej efektywna. Jamie jednak nie obwiniała za porażkę żadnej z nich, a co najwyżej siebie, zwłaszcza że straciła trochę cennego czasu przez uderzenie tłuczkiem i uraz wymagający podleczenia. Ale przebierając się z powrotem w szatni zdała sobie sprawę... że tak naprawdę nie przejmuje się tą porażką tak jak przejęłaby się kiedyś. Że przegrany mecz nie był końcem świata, nie miał takiego znaczenia w skali tego, co działo się teraz w ich kraju. To był tylko mecz, zły wynik mogły nadrobić w kolejnej rozgrywce, a ludzie, którzy w tej wojnie stracili życie lub bliskich, już tego nie odzyskają.
Niemniej jednak żadna nie była w nastroju do świętowania. Być może nawet po zwycięstwie nie miałyby ochoty prawdziwie świętować, nie tak jak dawniej, bo czułyby, że to niewłaściwe w obecnych okolicznościach. Ciekawe, czy Sroki będą potrafiły prawdziwie cieszyć się swoim dzisiejszym sukcesem, skoro polityka i wojna zatruwały swym toksycznym jadem także świat quidditcha? Tego nie wiedziała, tak samo jak nie wiedziała tego, czy dane jej będzie jeszcze kiedyś wyjść na boisko i zagrać w barwach Harpii. Do czasu kolejnego meczu mogła odejść z drużyny lub zostać z niej wyrzucona, a nawet mogła zginąć za swoje poglądy. Wszystko mogło się wydarzyć i nic już nie było pewne, więc pozostawało się cieszyć chwilą i tym, że jeszcze żyła.
| zt.
Mimo obaw Jamie co do tego, że rozgrywki quidditcha zostaną zawieszone, tak się nie stało. Mimo trwającej wojny treningi i mecze quidditcha nadal się odbywały. McKinnon czasem jednak miewała myśli, że to nie miało już takiego uroku jak dawniej. Że wojna i polityka zdołały zatruć nawet jej pasję, sprawiając, że po raz pierwszy w życiu zaczynała rozważać w myślach odejście z drużyny lub przynajmniej przejście do rezerwy. Nie dlatego, by to z Harpiami było coś nie tak. Sama drużyna pozostawała równie dobra jak dawniej mimo pewnych zmian personalnych; po odejściu Desmond mieli już inną szukającą. Nie, Jamie doskwierały raczej wyrzuty sumienia w związku z tym, że rozgrywki quidditcha organizowało zdeprawowane ministerstwo, a ona była jedną z kukiełek w ich teatrzyku, służącą uciesze społeczeństwa... ale już nie całego, bowiem wielu dobrych ludzi zostało zmuszonych do ucieczki i ukrywania się w obawie o swoje życie. Czy na pewno powinna dalej w tym tkwić, biorąc pod uwagę, kto organizował to wszystko i kto wypłacał pensje zawodnikom?
Nawet jej rodzina mogła zauważyć, że udawała się na treningi z mniejszym niż zwykle zapałem, że była jakaś nieswoja. Latając nad boiskiem i ćwicząc poszczególne kombinacje, by dbać o formę i nie wyjść z wprawy, starała się jednak jak najmniej myśleć o całej tej jakże zbędnej politycznej otoczce. Próbowała skupić się na samej grze, na przyjemności dosiadania miotły, a także bycia częścią wymarzonej drużyny, której kibicowała od dziecka i o przynależność do której musiała zawalczyć. Tak więc i teraz nie zamierzała tak łatwo się poddawać i wyrzekać tego, po co sięgnęła z takim trudem. Postrzegałaby to w kategoriach porażki, gdyby uciekła z podkulonym ogonem i porzuciła to, co kochała, tym bardziej, że przecież nadal istnieli ludzie, dla których oglądanie ulubionych drużyn w akcji było odskocznią od tych paskudnych, trudnych czasów. Robiła więc to wszystko nie tylko dla siebie i swojej pasji, ale także dla drużyny i dla tych, którzy wciąż im kibicowali. Ale i tak nie była w stanie przewidzieć, co dalej ani wykluczyć tego, że rzeczywiście może przyjść taki dzień, kiedy jej frustracja z powodu całej tej sytuacji stanie się na tyle nieznośna, że zdecyduje się rzucić tym wszystkim i zająć się czymś innym. Tylko... no właśnie, czym? To była kolejna kwestia, która odgrywała rolę w tym, że Jamie nie porzuciła quidditcha i nadal latała dla Harpii. Bowiem McKinnon tak na dobrą sprawę nie potrafiła robić nic innego, była dobra tylko w quidditchu, w niczym więcej, i nie tak łatwo byłoby jej znaleźć sobie nagle inne zajęcie, choć znowu, podobnie jak wtedy, kiedy była nastolatką, zastanawiała się nad jakąś alternatywą.
Cały kwiecień intensywnie trenowała wraz z dziewczynami do nadchodzącego meczu ze Srokami z Montrose, które były trudnym i wymagającym przeciwnikiem. Dlatego też trenerka dawała im ostry wycisk, co jednak dla Jamie było pomocne, bo dzięki temu nie miała czasu na swoje wewnętrzne dylematy i zastanawianie się nad tym, czy dobrze robiła, pozostając w pierwszym składzie. Istniało tylko boisko, miotła i kafel, który należało złapać i przerzucić przez pętle przeciwników. Tylko tyle i aż tyle, a problemy pozostawały gdzieś na ziemi i wracały z całą mocą po treningu i opadnięciu pierwszej fali emocji i zmęczenia.
Czy nie wychodziła na hipokrytkę, występując w czymś organizowanym przez ministerstwo, przez ludzi, którzy wypędzili z Londynu mugoli, dopuszczali się wielu okrucieństw i zmuszali do rejestrowania różdżek, by się upewnić, że nikt „niegodny” nie pojawi się wśród „prawdziwych czarodziejów”? Czy ktoś czasem nie pomyśli, że popierała to wszystko?
W noc poprzedzającą mecz nie spała zbyt dobrze. I choć rankiem okazało się, że pogoda jest całkiem niezła (w końcu wiosna trwała już na całego i można było wreszcie zapomnieć o zimnie i śniegu), nie cieszyło jej to tak, jak cieszyłoby kiedyś. Ale zjadła pożywne śniadanie, po czym pożegnała mamę i teleportowała się w okolice stadionu, w ręku trzymając swoją sportową miotłę, a na ramieniu torbę z szatami do quidditcha, butami, rękawicami i innymi niezbędnymi szpargałami.
Zawodniczki przybyły odpowiednio wcześnie, zanim trybuny miały się zapełnić widzami. Nie różniło się to od innych meczy, choć atmosfera była bardziej nerwowa, i nic dziwnego, skoro żyli w niebezpiecznych czasach i nie było żadnej gwarancji, że na boisku nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, może nawet niebezpiecznego. Jamie liczyła się z tym, dlatego w wewnętrznej kieszeni szaty schowała różdżkę, tak na wszelki wypadek, choć miała nadzieję, że nie będzie musiała jej używać. Nawet trenerka, przypominając im po raz ostatni taktykę wałkowaną na treningach przez ostatnie tygodnie wydawała się bardziej spięta i zdenerwowana, i Jamie czuła, że to nie tylko dlatego, że miały się dziś zmierzyć z trudnymi przeciwnikami, którzy już wiele razy wygrywali mistrzostwo ligi.
Po ubraniu się w szaty Harpii zajęła się polerowaniem swojej miotły, bardziej po to, by zająć czymś ręce. Aż w końcu nadszedł moment, kiedy trenerka skinęła głową z mniejszą niż dawniej werwą i wszystkie gęsiego wymaszerowały na boisko. Jamie mogłaby przysiąc, że trybuny były znacznie mniej zaludnione niż zwykle. Najwyraźniej niewielu czarodziejów miało nastrój do dalszego śledzenia rozgrywek, i nic dziwnego, mieli pilniejsze problemy i odwiedzanie meczy zeszło na ostatni plan. Ona pewnie też powinna być teraz w Oazie, robiąc cokolwiek pożytecznego dla jej mieszkańców, a nie uczestniczyć w tej szopce i występować dla ministerialnych sługusów, których na pewno nie brakowało, bo oni nie musieli się niczego bać. Ale jeśli na widowni był choć jeden oddany, spragniony odrobiny nadziei i rozrywki kibic Harpii, to musiała choćby dla niego się postarać zagrać jak najlepiej.
Tak postrzegała quidditcha odkąd w zeszłym roku zaczęło dziać się źle – jako coś niosącego rozrywkę i nadzieję, pozwalającego oderwać się od trosk codzienności. Tylko że czy to nadal miało jakiś głębszy sens, to udawanie, że nadal istnieje jakaś normalna, zwyczajna codzienność? Ale z drugiej strony, czuła wewnętrzną obawę, że to mógł być ostatni raz. Nie wiedziała tego, nikt nie wiedział, ale jeśli tak miało być... to musiała to wykorzystać maksymalnie. Cieszyć się tym sportem póki jeszcze potrafiła i póki mogła.
Ta myśl krążyła w jej głowie, kiedy odrywała się od podłoża i szybowała w górę, ale pęd powietrza po chwili wymiótł z głowy zbędne myśli. Teraz musiała skupić się na grze. Potrzebowała tej odskoczni, by samej nie zwariować. Nie mogła utracić tej pasji, swojego wewnętrznego ognia, który zawsze pchał ją do przodu. Kochała to. Nie mogła pozwolić, by jej to odebrano, by jej życiowa namiętność została zatruta przez zło, które pochłaniało już zbyt wiele aspektów życia.
Zawodnicy Srok rzeczywiście byli bardzo dobrzy i zmuszali Harpie do wytężonego wysiłku. Musiały być naprawdę cwane i przebiegłe, by wywalczyć sobie przechwycenie kafla. Skupiając się na pochwyceniu piłki i mknięciu z nią ku pętlom Srok nie myślała o tym, kto ich ogląda i ilu tam siedzi pachołków ministerstwa. Liczyło się tylko to, by wykiwać obrońcę przeciwników i przerzucić piłkę przez jedną z trzech błyszczących pętli. Pozorowała zamiar zaatakowania bramki środkowej, by w ostatniej chwili zwinnie zmienić kierunek i rzucić kafla ku pętli prawej, na tyle szybko, że obrońca nie zdążył skutecznie jej zablokować i punkty dla Harpii zostały zdobyte.
Ale dalej nie było tak różowo. Mimo efektownej i niekiedy wręcz brawurowej gry Harpii po jakichś dwóch godzinach, które upłynęły od rozpoczęcia meczu, Sroki prowadziły. Nie była to przewaga nie do odrobienia, ale Jamie wiedziała, że jeśli chciały wygrać, musiały dać z siebie jeszcze więcej. Znicz nadal się nie pokazywał, obie szukające poszukiwały go bez efektu. Jamie skupiała się na swojej robocie i dzięki spostrzegawczości starała się wypatrywać błędy przeciwników i korzystać z nich. Popisała się kilkoma udanymi manewrami, jak Woollongong Shimmy, którym udało jej się wykiwać ścigających przeciwnika i znowu zdobyć punkty.
Ale inni zawodnicy nie spali i pałkarze także regularnie atakowali Harpie celnie posyłanymi tłuczkami. Widząc, że Jamie znowu mknie ku pętlom z kaflem pod pachą, jeden z nich, rosły, barczysty osiłek, odbił w nią tłuczka, a ona, zajęta próbą ataku na pętlę, dostrzegła go zbyt późno, by zdążyć się uchylić. Nie zdążyłaby odlecieć na bok ani nawet wykonać zwisu leniwca. Piłka uderzyła w jej bok z ogromną siłą, boleśnie gruchocząc jej żebra i wyduszając z płuc powietrze. Zacisnęła zęby i syknęła z bólu, wypuszczając z ręki kafel, którego złapał ścigający Srok, podczas gdy McKinnon koncentrowała się na tym, by utrzymać się na miotle mimo przeszywającego ją cierpienia. Czasem zdarzało jej się uparcie grać z urazami od tłuczków, ale w tym przypadku cios był na tyle potężny, że istniała realna obawa, że co najmniej dwa żebra uległy złamaniu, co groziło uszkodzeniem narządów wewnętrznych w przypadku zapadnięcia się złamanych kości do środka, a tego nie mogła niestety zignorować, jeśli nie chciała znowu zostać na pewien czas wykluczona z rozgrywek. Na szczęście jednak dzięki temu, że trenowała od lat, była wytrzymała i na tyle odporna, że zdołała dolecieć do ziemi, gdzie zajęli się nią magomedycy i kilkoma zaklęciami naprawili pęknięte żebra, a także wlali w nią jakiś leczniczy eliksir. Całe procedury trwały może z piętnaście minut, ale i tak czuła, że to źle, że została wyłączona na ten czas z gry, że Sroki dalej powiększały swoją przewagę, na każdy udany gol Harpii zdobywając swoje dwa. Gdy tylko uzdrowiciele się od niej odsunęli do razu znowu dosiadła miotły i wzbiła się w górę, zamierzając ze zdwojoną energią wrócić do akcji. Ale mecz nie trwał już długo; szukające obu drużyn nagle rzuciły się w pościg za zniczem, ale ta grająca dla Srok okazała się lepsza niż świeży nabytek Harpii. Złota piłeczka zamigotała w dłoni przeciwniczki, a Harpie musiały pogodzić się z porażką. Rozległ się gwizdek, nie było już sensu przechwytywać kafla i mknąć do pętli. Było po meczu, który skończył się wynikiem czterysta dwadzieścia dla Srok do stu sześćdziesięciu dla Harpii.
Zawodniczki z ponurymi minami wróciły do szatni. Miały jednak poczucie dobrze wykonanego obowiązku, bo przecież dały z siebie wszystko. A może nie? Może mogły zrobić coś lepiej? Może gdyby nie to, że wszystkie miały teraz pilniejsze problemy i zmartwienia, ich gra byłaby bardziej efektywna. Jamie jednak nie obwiniała za porażkę żadnej z nich, a co najwyżej siebie, zwłaszcza że straciła trochę cennego czasu przez uderzenie tłuczkiem i uraz wymagający podleczenia. Ale przebierając się z powrotem w szatni zdała sobie sprawę... że tak naprawdę nie przejmuje się tą porażką tak jak przejęłaby się kiedyś. Że przegrany mecz nie był końcem świata, nie miał takiego znaczenia w skali tego, co działo się teraz w ich kraju. To był tylko mecz, zły wynik mogły nadrobić w kolejnej rozgrywce, a ludzie, którzy w tej wojnie stracili życie lub bliskich, już tego nie odzyskają.
Niemniej jednak żadna nie była w nastroju do świętowania. Być może nawet po zwycięstwie nie miałyby ochoty prawdziwie świętować, nie tak jak dawniej, bo czułyby, że to niewłaściwe w obecnych okolicznościach. Ciekawe, czy Sroki będą potrafiły prawdziwie cieszyć się swoim dzisiejszym sukcesem, skoro polityka i wojna zatruwały swym toksycznym jadem także świat quidditcha? Tego nie wiedziała, tak samo jak nie wiedziała tego, czy dane jej będzie jeszcze kiedyś wyjść na boisko i zagrać w barwach Harpii. Do czasu kolejnego meczu mogła odejść z drużyny lub zostać z niej wyrzucona, a nawet mogła zginąć za swoje poglądy. Wszystko mogło się wydarzyć i nic już nie było pewne, więc pozostawało się cieszyć chwilą i tym, że jeszcze żyła.
| zt.
18.01.1958
Mknęłam przez walijską krainę, wracając właśnie ze sprawdzenia jednego z terenów, na których ktoś dokonał mordu na czarodziejach. Zwykle poruszałam się po terenach tylko angielskich, ale czasem praca wymagała nieco dalszych podróży, często w nieznane. Korzystałam wtedy z miotły, a już na pewno zawsze miałam ją przy sobie. Teleportacja stanowiła jeden z codziennych elementów mojego życia, ale jednak to pęd wiatru i szum w uszach dodawał mi energii, nawet gdy zimne powietrze szarpało włosy. Związałam je w ciasny kucyk, a ten zawinęłam wokół siebie, w ten sposób wiążąc na głowie koka, tak, aby podróż była przyjemniejsza, a ciemne kudły nie przysłaniały mi widoczności. Odbiłam się od ziemi niedaleko stadionu Harpii i powoli nabierałam prędkości. Stare domostwo, na którym zabito czarodziejów, wyglądało mi na sprawkę mugoli, powybijane okna, krew na całej posadzce, a także pozostawione ślady po nożach, typowe uderzenia zadawane przez tych, którzy nie potrafili jednym czarem sprowadzić na wroga dziesiątki sztyletów. Zwykle nie wysyłali mnie do takich spraw, ale ta była wyjątkowa. Wiele z przestępstw na tych terenach przypominało siebie nawzajem, tak jakby wykonywała je jedna osoba, lub jedna grupa osób. Seryjni mordercy czarodziejów, tak nazwałam ich sobie we własnej głowie. Musiałam zajrzeć do dokumentów i przeanalizować poprzednie sprawy, aby potrafić wyciągnąć jakiekolwiek wnioski na ten temat. W powietrzu byłam sama, ale nie leciałam długo, gdy usłyszałam trzepotanie z przodu. Nie był to ptak, to człowiek. Na takie sytuacje różdżkę miałam w pogotowiu, tak więc przesunęłam się do przodu, nachylając nieznacznie, tak, aby sięgnąć po różdżkę, na miotle przytrzymując się jedną dłonią, gdy rozpoznałam tę twarz. Widywałam ją w pracy, widywałam na kursach, a potem na plakatach porozwieszanych po całym mieście. Coś zatrzymało czas dookoła, bo wspomnienia wróciły. Nie byłyśmy wcale tak różne, choć przecież nie można było mieć nas za najlepsze przyjaciółki, nie widziałam nich w nikim, oprócz Cassandry. W jakiś jednak sposób dogadałyśmy się wtedy, zanim Czarny Pan przejął władzę nad naszym światem, a ja rozpoczęłam swoją służbę. Nie wiedziała o mnie dziś niczego, odeszła wraz z Longbottomem, o ile pamięć mnie nie myliła i od tamtej pory nie mieliśmy kontaktu. Oczywiście straż wciąż pracowała nad wytropieniem poszukiwanych, a oto przede mną na miotle wisiał żywy skarb, żywe pięć tysięcy galeonów. - Rineheart - krzyknęłam, a mój głos poniósł się po niebie, pomiędzy szarymi chmurami. Nie zbierało się na deszcz i z nieba nie padał śnieg, ale było cholernie zimno. Ja miałam na sobie ulubiony już brązowy płaszcz, a teraz gdy zatrzymałam się niedaleko przed nią, otuliłam się nim bardziej. - Cholera, Rineheart... - pokręciłam głową z niedowierzaniem, cmokając ustami. - Aż dziwne, że cię jeszcze nie złapali, jak tak wolno latasz - uśmiechnęłam się przez wzgląd na stare dobre lata. Musiałam szybko przemyśleć sytuację i działać, ale póki co wolałam grać na zwłokę. Nie wiedziała nic o moich poglądach, bo i nie miała skąd. Nigdy się nimi nie chwaliłam. - Jak życie? - postanowiłam dalej iść w zaparte. Miotły nie przesuwał wiatr, trzymałam ją mocno nogami, wisząc wiele metrów nad ziemią i przypatrując się starej koleżance z pracy z niedowierzaniem.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Walia. Nie było to miejsce tak bliskiej jej sercu, jak jej rodzinna Irlandia, Lancashire, w którym teraz mieszkała, czy nawet Londyn, w którym żyła jeszcze rok temu. A mimo wszystko znalazła się tutaj, lecąc na swojej lekko już wysłużonej miotle. Wszystko przez to, że właśnie tu postanowił się osiedlić jej ojciec.
Nie była jednak tak naprawdę pewna, czy powinna się tu znajdować i w ogóle lecieć do niego w odwiedziny.
Owszem, relacji nie mieli niby tragicznych, ale nadal widniał między nimi swego rodzaju dystans. Który tylko się pogłębił podczas jej dość krótkiej jak na standardy jej bliskich, który potrafili ją zostawić na lata, nieobecności.
Czasami nie wiedziała, jak ma traktować ojca. Czy powinna być zła za te wszystkie lata, a może nie miała za co, bo w końcu sama przystawała na wszystko, co jej zgotował?
Naprawdę nie miała pojęcia.
Myślała jednak gość intensywnie nad tą kwestią, lecąc niemal automatycznie, całkiem nieźle znając trasę. Kierowała miotłę, nie zwracając za bardzo uwagi na otoczenie, licząc, że gęste, szarawe chmury dostatecznie kryją jej obecność. Myliła się jednak.
Za pierwszym razem nie usłyszała wołania, które zagłuszył trzepot jej ciemnej, choć lekko już spranej, ciemnej szaty, oraz pęd powietrza, które przecinała. Drugi raz jednak dotarł do niej już na tyle głośno, że zatrzymała się i wycelowała różdżką w osobę, która ją dogoniła.
Zaklęła w myślach, zdając sobie sprawę, jak bardzo była nierozważna. Wróg mógł czaić się wszędzie. Nawet w powietrzu. Mógł przyjmować różne twarze.
Ta była na przykład bardzo znajoma.
Jackie trzymała nadal różdżkę przed sobą, przyglądają się dawno niewidzianej koleżance. Co najmniej od czasów pogromu w Londynie. Rita pracowała razem z nią, mijały się na korytarzach, zdarzało im się razem babrać w papierach czy lecieć w teren.
Nie wiedziała co Runcorn robiła teraz, cieszyła się jednak, że przeżyła do tej pory mimo trwania tej całej cholernej wojny. Mogła się co prawda spodziewać, że trudno będzie zabić tak sprytną personę. Miała jednak teraz namacalny dowód.
Różdżkę opuściła, dopiero gdy Rita zaczęła neutralną pogadankę. Nadal trzymała ją w ręce, widać było jednak, że napięcie jej mięśni lekko odpuściło.
- Runcorn, widzę, że widziałaś już, jak wytapetowali miasta moją twarzą. Powiedz, czy przynajmniej według ciebie wyszłam twarzowo, bo pewna nie jestem - zażartowała. - I nie wiem jak, widać mam więcej szczęścia niż rozumu - ścisnęła różdżkę trochę mocniej, wiedząc, że Rita rzuciła dość słuszną uwagą. - Jak widzisz mam jeszcze wszystkie kończyny, co uznaję za sukces, a tak to ćwiczę umiejętności skradania się i ukrywania, niekoniecznie z własnej woli. Jak u ciebie? Trochę lepiej? - zapytała, zastanawiając się, co też działo się u koleżanki w tym czasie.
Nie była jednak tak naprawdę pewna, czy powinna się tu znajdować i w ogóle lecieć do niego w odwiedziny.
Owszem, relacji nie mieli niby tragicznych, ale nadal widniał między nimi swego rodzaju dystans. Który tylko się pogłębił podczas jej dość krótkiej jak na standardy jej bliskich, który potrafili ją zostawić na lata, nieobecności.
Czasami nie wiedziała, jak ma traktować ojca. Czy powinna być zła za te wszystkie lata, a może nie miała za co, bo w końcu sama przystawała na wszystko, co jej zgotował?
Naprawdę nie miała pojęcia.
Myślała jednak gość intensywnie nad tą kwestią, lecąc niemal automatycznie, całkiem nieźle znając trasę. Kierowała miotłę, nie zwracając za bardzo uwagi na otoczenie, licząc, że gęste, szarawe chmury dostatecznie kryją jej obecność. Myliła się jednak.
Za pierwszym razem nie usłyszała wołania, które zagłuszył trzepot jej ciemnej, choć lekko już spranej, ciemnej szaty, oraz pęd powietrza, które przecinała. Drugi raz jednak dotarł do niej już na tyle głośno, że zatrzymała się i wycelowała różdżką w osobę, która ją dogoniła.
Zaklęła w myślach, zdając sobie sprawę, jak bardzo była nierozważna. Wróg mógł czaić się wszędzie. Nawet w powietrzu. Mógł przyjmować różne twarze.
Ta była na przykład bardzo znajoma.
Jackie trzymała nadal różdżkę przed sobą, przyglądają się dawno niewidzianej koleżance. Co najmniej od czasów pogromu w Londynie. Rita pracowała razem z nią, mijały się na korytarzach, zdarzało im się razem babrać w papierach czy lecieć w teren.
Nie wiedziała co Runcorn robiła teraz, cieszyła się jednak, że przeżyła do tej pory mimo trwania tej całej cholernej wojny. Mogła się co prawda spodziewać, że trudno będzie zabić tak sprytną personę. Miała jednak teraz namacalny dowód.
Różdżkę opuściła, dopiero gdy Rita zaczęła neutralną pogadankę. Nadal trzymała ją w ręce, widać było jednak, że napięcie jej mięśni lekko odpuściło.
- Runcorn, widzę, że widziałaś już, jak wytapetowali miasta moją twarzą. Powiedz, czy przynajmniej według ciebie wyszłam twarzowo, bo pewna nie jestem - zażartowała. - I nie wiem jak, widać mam więcej szczęścia niż rozumu - ścisnęła różdżkę trochę mocniej, wiedząc, że Rita rzuciła dość słuszną uwagą. - Jak widzisz mam jeszcze wszystkie kończyny, co uznaję za sukces, a tak to ćwiczę umiejętności skradania się i ukrywania, niekoniecznie z własnej woli. Jak u ciebie? Trochę lepiej? - zapytała, zastanawiając się, co też działo się u koleżanki w tym czasie.
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czujność stanowiła podstawę przetrwania w dziczy i nikt nie wmówiłby mi, że jest inaczej. Nawet jeśli umiejętności znalezienia sobie pożywienia, czy też wykorzystania terenu dla stworzenia przestrzeni spoczynku, były ważne, tak stała czujność pozostawała absurdalnie kluczowa, aby w porę zareagować na potencjalny atak. Przyglądałam się więc jak Rineheart sięga po różdżkę, ale nie robi z nią nic, co mogłoby mi zagrozić. Pokręciłam głową, uśmiechając się pod nosem. Była poszukiwana, a ja pracowałam dla ludzi, którzy wiele by dali, aby ją sprzątnąć. Zaśmiałam się szczerzej, gdy ta wspomniała o plakatach. Widziałam je w gazetach, na ulotkach Ministerstwa, na korytarzach gmachu, na ulicach, na płotach. - Na pewno stać by ich było na lepsze ujęcia - powiedziałam spokojnie. - Aż żal, że nie mam aparatu... Może zaktualizowalibyśmy portret - pokręciłam ponownie głową, łapiąc się na tej ironii. Jak u mnie? Na to pytanie mogłam odpowiedzieć na dziesiątki sposobów. Praca rozpieszczała mnie w ilości zleceń, dobrze mi się żyło, gdy sąsiedzi zdążyli umrzeć, albo uciec. Lubiłem tę ciszę w domu i krzyki w terenie. - Mnie nikt nie ściga, więc nic ciekawego... - wzruszyłam ramionami. - Paru was odeszło - nie tylko Jackie przecież. Clearwater, Delaney... Nie widziałam od miesięcy wielu świetnych strażników, których nawet jeśli szczerze nie lubiłam, to ceniłam jako współpracowników. Skoro mieliśmy działać dla wspólnej sprawy, to ta lojalność była dla mnie ważna. Tym bardziej więc nie podobało mi się ich odejście, uznawałam je za niehonorowe. Jak zawsze zresztą, nie wygłaszałam swoich opinii głośno. Zastanawiało mnie, czy ze wszystkich ludzi, którzy odeszli ma z kimś kontakt. Wiedzieliśmy, że Rineheart razem ze swoim ojcem działają dla Zakonu Feniksa, ale ona uczyła się tych samych technik co ja. Przyglądałam się teraz dawnej znajomej, wciąż kalkulując, aby podjąć decyzję na temat dalszych działań. - Dobrze cię widzieć, Rineheart - jeden z kącików ust poszedł mi do góry, bo o dziwo nie kłamałam. Pracowałyśmy razem nie raz i tamte czasy miały dla mnie znaczenie. Nie zamierzałam ukrywać Zakonniczki, jeszcze życie było mi miłe, jakby o tym dowiedział się któryś ze śmierciożerców, to następnego dnia zapewne byłabym martwa, o ile byliby łaskawi. - Zjawiasz się jeszcze w Anglii, czy porzuciłaś to życie? - naprawdę byłam ciekawa. Mogłam ją tu zabić... Wystarczyło skierować różdżkę i wypowiedzieć czar, aby rozpocząć śmiertelny pojedynek wiele metrów nad ziemią. Oddychałam głęboko, wciąż nawet po nią nie sięgając. Wisiała w mojej dłoni, skierowana gdzieś w bok od niechcenia. Obym podjęła decyzję opłacalną. - Masz w ogóle gdzie mieszkać i co jeść? - powiedziałam bez przekąsu, ale i wyjątkowej troski. Znała mnie, doskonale wiedziała, że nie jestem człowiekiem, który będzie wokół kogokolwiek skakać, aby zrobić mi dobrze. Na takie zachowanie zasługiwała jedynie Cassandra i dzieci.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Kiedyś zwykłą pogawędką nie wzbudziłaby u niej tyle czujności, czasy jednak się zmieniły. Może i dała się zaskoczyć, w tak cholernie niebezpieczny sposób, ale to nie oznaczało, że miała od razu pokazać gardło potencjalnemu łowcy. Uśmiechała się, rozmawiała, rzucała żartami, ale różdżka ani na chwilę nie wylądowała w kieszeni. Jej mimika i postawa wydawały się dość zrelaksowane, w jej głowie wył jednak alarm. Rzadko kiedy spotykała się z osobami, których nie znała z pomagania niebieskiej stronie. Nie wiedziała, czy Rita popierała obecny rząd, czy ledwo zipała pod jego butem. Nie kojarzyła, by ktokolwiek z jej znajomych miał z nią kontakt.
Słuchała więc. Każdego słowa, próbując wywnioskować z całej rozmowy jak najwięcej. Choćby miała przekombinować, wolała mieć się na zapas na baczności, niż urazić sojusznika. Zaufanie było towarem deficytowym. Szczególnie dla niej. Jeśli rozda je zbyt hojnie, może łatwo skończyć martwa.
- Gdybym miała okazję przekazać im zdjęcie, to uwierz mi, poprosiłabym kogoś, by lekko zmienił mi na nim rysy twarzy. Ewentualnie wynajęłabym do tego jakiegoś metamorfomaga. Chociaż pewnie zbyt wiele osób, szczególnie w Departamencie Prawa zna moją twarz aż za dobrze i nie dałoby się na to nabrać, prawda? - zakręciła różdżką w palcach, próbując sobie przypomnieć, z jak wieloma osobami dane było jej pracować. Wielu nie zobaczyła w swojej pracy po stronie Longbottoma. To znaczy, że zostali z Malfoyem. To znaczy, że byli jej wrogiem. No, chyba że byli martwi. To jednak inna sprawa.
Rity nikt nie ścigał. Powiedziała, że Jackie odeszła. Stała tu przed nią w ładnym brązowym płaszczyku i miała się całkiem dobrze. Rineheart wiedziała, na czym polegały misje Wiedźmiej Straży, miała też sporo podejrzeń, że Runcorn została w londyńskiej jednostce i w ten sposób wspierała aktualny rząd w jego działaniach. Działaniach, które prowadziły do śmierci setek niewinnych.
Poczuła się dziwnie. Nie potrafiła spojrzeć na kobietę przed nią z uśmiechem, jednocześnie nie czując przy tym nagłych wyrzutów sumienia. A mimo to nadal grała to całe miłe spotkanie, rozmawiając jak gdyby nigdy nic.
- Niektórzy musieli przewartościować sobie to i owo i zniknąć z Londynu, fakt. Szkoda, że i ty nie poszłaś z nami - Jackie wzruszyła ramionami, a przez jej twarz przemknął szczery smutek. Naprawdę żałowała. Bo nie musiałaby doświadczać tej całej cholernej sytuacji, gdy musiała strzec się swojej koleżanki, z którą przecież miała kilka całkiem miłych wspomnień. Bo musiała myśleć o tym, czy przypadkiem tamta nie miała rąk zbrudzonych krwią tych, których Jackie chciała chronić.
Musiała jednak zapomnieć o tym i schować uczucia. Nie złamać swojej gry, którą przecież dopiero zaczęły.
- Też dobrze cię widzieć w jednym kawałku, w końcu czasem zaklęcia potrafią trafiać w nie to miejsce, co trzeba, coś o tym wiem - zaśmiała się. W tym przypadku akurat na korzyść Rineheart, inaczej pewnie kawałki jej ciała byłyby pochowane gdzieś na Irlandzkiej ziemi. Albo za przypadkowym płotem w Londynie.
- A wiesz, pojawiam się to tu, to tam, zależy co i gdzie jest do ogarnięcia, szerokim łukiem omijam jedynie Londyn, bo tam jest najgorzej. A ty? Często można tu na ciebie wpaść, czy miałam dziś po prostu szczęście? - rzucała ogólnikami, dając z siebie wyciągnąć jak najmniej, wiedziała jednak, że nie zawsze to było łatwe. Szczególnie że Rita rozmawiała z nią swobodnie, niemal tak jak sprzed miesięcy. Na ile to było szczere? Pracowały razem, wiedziały więc, że każda z nich umiała z łatwością ukrywać swoje zamiary. Nawet pod przykrywką zwykłej troski.
- Mam kąt do spania, a i z głodu nie przymrę. Wiesz, że potrafię sobie w życiu poradzić. A ty? U ciebie wszystko gra? Jak z życiem w Londynie? - mówiła, nadal wisząc w powietrzu. Gdzie nie było niczego, za czym można było się ukryć, gdzie unosiły się pośród pustki, którą wypełniało jedynie powietrze i mleczne obłoczki.
Słuchała więc. Każdego słowa, próbując wywnioskować z całej rozmowy jak najwięcej. Choćby miała przekombinować, wolała mieć się na zapas na baczności, niż urazić sojusznika. Zaufanie było towarem deficytowym. Szczególnie dla niej. Jeśli rozda je zbyt hojnie, może łatwo skończyć martwa.
- Gdybym miała okazję przekazać im zdjęcie, to uwierz mi, poprosiłabym kogoś, by lekko zmienił mi na nim rysy twarzy. Ewentualnie wynajęłabym do tego jakiegoś metamorfomaga. Chociaż pewnie zbyt wiele osób, szczególnie w Departamencie Prawa zna moją twarz aż za dobrze i nie dałoby się na to nabrać, prawda? - zakręciła różdżką w palcach, próbując sobie przypomnieć, z jak wieloma osobami dane było jej pracować. Wielu nie zobaczyła w swojej pracy po stronie Longbottoma. To znaczy, że zostali z Malfoyem. To znaczy, że byli jej wrogiem. No, chyba że byli martwi. To jednak inna sprawa.
Rity nikt nie ścigał. Powiedziała, że Jackie odeszła. Stała tu przed nią w ładnym brązowym płaszczyku i miała się całkiem dobrze. Rineheart wiedziała, na czym polegały misje Wiedźmiej Straży, miała też sporo podejrzeń, że Runcorn została w londyńskiej jednostce i w ten sposób wspierała aktualny rząd w jego działaniach. Działaniach, które prowadziły do śmierci setek niewinnych.
Poczuła się dziwnie. Nie potrafiła spojrzeć na kobietę przed nią z uśmiechem, jednocześnie nie czując przy tym nagłych wyrzutów sumienia. A mimo to nadal grała to całe miłe spotkanie, rozmawiając jak gdyby nigdy nic.
- Niektórzy musieli przewartościować sobie to i owo i zniknąć z Londynu, fakt. Szkoda, że i ty nie poszłaś z nami - Jackie wzruszyła ramionami, a przez jej twarz przemknął szczery smutek. Naprawdę żałowała. Bo nie musiałaby doświadczać tej całej cholernej sytuacji, gdy musiała strzec się swojej koleżanki, z którą przecież miała kilka całkiem miłych wspomnień. Bo musiała myśleć o tym, czy przypadkiem tamta nie miała rąk zbrudzonych krwią tych, których Jackie chciała chronić.
Musiała jednak zapomnieć o tym i schować uczucia. Nie złamać swojej gry, którą przecież dopiero zaczęły.
- Też dobrze cię widzieć w jednym kawałku, w końcu czasem zaklęcia potrafią trafiać w nie to miejsce, co trzeba, coś o tym wiem - zaśmiała się. W tym przypadku akurat na korzyść Rineheart, inaczej pewnie kawałki jej ciała byłyby pochowane gdzieś na Irlandzkiej ziemi. Albo za przypadkowym płotem w Londynie.
- A wiesz, pojawiam się to tu, to tam, zależy co i gdzie jest do ogarnięcia, szerokim łukiem omijam jedynie Londyn, bo tam jest najgorzej. A ty? Często można tu na ciebie wpaść, czy miałam dziś po prostu szczęście? - rzucała ogólnikami, dając z siebie wyciągnąć jak najmniej, wiedziała jednak, że nie zawsze to było łatwe. Szczególnie że Rita rozmawiała z nią swobodnie, niemal tak jak sprzed miesięcy. Na ile to było szczere? Pracowały razem, wiedziały więc, że każda z nich umiała z łatwością ukrywać swoje zamiary. Nawet pod przykrywką zwykłej troski.
- Mam kąt do spania, a i z głodu nie przymrę. Wiesz, że potrafię sobie w życiu poradzić. A ty? U ciebie wszystko gra? Jak z życiem w Londynie? - mówiła, nadal wisząc w powietrzu. Gdzie nie było niczego, za czym można było się ukryć, gdzie unosiły się pośród pustki, którą wypełniało jedynie powietrze i mleczne obłoczki.
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaczynało się już robić za późno na szybką reakcję i zdecydowanie niemożliwe było zaskoczenie jej. Miałam zresztą do czynienia nie z urzędnikiem, nie z handlarzem prochami, ani nawet z aurorem, a z wiedźmią strażniczką. Znała dokładnie sztuczki naszej komórki, bo przecież uczono ją tego samego. Tak samo potrafiła kłamać, tak samo przeinaczać fakty, po to, aby wyrwać więcej. Ja byłam doskonała w skradaniu się, ale musiałam przyznać sama przed sobą, że brakowało mi wiele, aby stać się genialnym kłamcą. Dążyłam do tego, marzyłam, że pewnego dnia nie zadrga mi powieka, gdy będę tworzyć niepowtarzalne historie, mamiąc w głowach wszystkim, którzy je usłyszą. Teraz jednak wolałam trzymać się półprawdy, słodkich kłamstwem, zbyt lekkich, aby były zauważalne. Robiłam to zresztą świadomie i w jednym określonym celu. Zobaczyć co Jackie Rineheart ma mi do przekazania. - Wątpię. Za ładną masz buźkę, trudno zapomnieć - pokręciłam głową z uśmiechem, odsłaniając zęby. Kiedyś czułam do niej sympatię, podobało mi się jak zdeterminowana okazywała się być, ale od kiedy dostrzegłam ją na plakatach i od kiedy odeszła ze straży, moje postrzeganie kobiety zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Niegdyś koleżanką, dzisiaj zdawała się być postacią obcą. Odchodząc - zdradziła nas, a kiedy trafiła na plakaty - zdradziła czarodziejską krew, o którą ja teraz walczyłam. A jednak było coś w jej słowach i tamtej relacji, co sprawiało, że lekkość rozmowy była wręcz przeze mnie nie do zniesienia. Potrafiłam uśmiechnąć się i to szczerze, bez kłamstwa czy fałszu. A może sama już się gubiłam we własnych odczuciach wobec niej? - Miasto i biuro opustoszało, ale ja nie mogłabym zostawić mojej matki, wiesz, że to nie takie proste - wzruszyłam ramionami. Nie kłamałam. Naprawdę nie mogłabym jej tego zrobić, nawet gdyby moje poglądy były inne. Na szczęście, te miałam ugruntowane i miałam wrażenie, że po tym gdy widziałam Lorda Voldemorta przy płonących stosach w Staffordshire, jedynie się radykalizowałam. Jeannie Runcorn nie miała łatwego życia, a ja wcale jej go nie poprawiłam, ostatecznie doprowadzając do tego, że teraz za swój dom uważała oddział magipsychiatryczny świętego Munga. - Bywam w okolicy, mam niedaleko znajomego, który uczy mnie o zabezpieczeniach - powiedziałam spokojnie, chociaż nie była to prawda. Wciąż uczyłam się panować nad własnym ciałem i miałam wrażenie, że z kłamstwa na kłamstwo jest tylko lepiej. - Londyn opustoszał, przyznaję - powiedziałam, ale w moim spojrzeniu nie mogła zauważyć ani smutku, ani rozbawienia tym faktem. Co najwyżej rozsądek. - Nie żyje się lekko, ale chyba nie mogę narzekać. Poza problemami z niektórymi produktami... Zresztą, mam dobre nazwisko, ojciec był urzędnikiem, czysta karta - wzruszyłam ramionami, bo tego samego nie można było powiedzieć o kobiecie. - Wiele się o was mówi - w domyśle miałam oczywiście Zakon Feniksa. - Że jesteście terrorystami, że zabijacie ludzi. Zabiłaś kogoś, Jackie? - zadałam pytanie lekko i skupiłam na niej wzrok, aby zaobserwować jej reakcję. To nie była typowa rozmowa, ale znałyśmy się lata. Pracowałyśmy w jednym wydziale i obydwie widziałyśmy czasem zbyt wiele.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Cóż, aktualnie zaatakowanie Jackie mogłoby jedynie doprowadzić do walki na równych zasadach - co mogło się skończyć różnie, żadna nie miałaby przewagi. Zapewne nie był to sposób walki Rity, sama Jackie, choć nie miała z nim problemów, to wolała wykorzystać każdą okazję do zdominowania pola walki. Powietrzny pojedynek nie był więc teraz na rękę żadnej z nich. Mogły więc rozmawiać, dowiadywać się, wyciągać informacje. Robić coś, do czego zostały przyuczone. Przez te same osoby, za pomocą tych samych technik i metod. Zabawne, jak różnie potoczyły się ich losy. Były różne. Bardzo różne, choć chciały polegać na podobnych umiejętnościach. Jackie w końcu też marzyła o byciu kłamcą perfekcyjnym. I choć wiele miała jeszcze do nauczenia się, tak nie traciła żadnej okazji, do szlifowania umiejętności mamienia innych.
- Nie praw mi komplementów, bo pomyślę, że coś ode mnie chcesz - zaśmiała się, choć była niemal pewna, że przedłużające się spotkanie właśnie do tego się sprowadzało. Jackie miała się całkiem dobrze, do tego z każdym słowem czuła, że Runcorn próbuje z niej wyciągnąć informacje. Jackie nie zostawała dłużna, nie brała jednak żadnego ze słów za pewnik. Sama na razie unikała odpowiedzi, Rita za to mówiła sporo. Gdzieś więc musiała tkwić prawda, a gdzieś kłamstwo, zwykle tak się działało. Gdzie dokładnie? Trudno było stwierdzić, ta wiedza jednak wystarczała.
- Chciałam przez chwilę poprosić cię o przekazanie pozdrowień dla twojej mamy, na co jej jednak pozdrowienia od rebeliantki? Tylko by jej przysporzyły kłopotów, prawda? Ty w sumie też możesz je mieć, jeśli ktoś się dowie, że ucinasz sobie ze mną pogawędki. Masz jakby coś kogoś, kto cię ochroni? - zmartwienie w oczach Jackie wydawało się naprawdę szczere, choć za pytaniem kryła się głównie ciekawość Rineheart. Czemu w sumie nie dostała zaklęciem, a zamiast tego rozmawia z Ritą, która jak zakładała, podporządkowała się Ministerstwu? Ukryty wydźwięk małej rebelii Runcorn, czy może próba przepytania i późniejszego śledzenia sojuszniczki zakonu? Może inny, mniej sprecyzowany powód?
Pojawiało się coraz więcej pytań, coraz więcej niepokoju, ale i cała sprawa była coraz ciekawsza.
- Zabezpieczenia przydatną rzeczą w tych czasach, Nigdy nie wiesz, kto zapuka do twoich drzwi - przyznała szczerze, bo i co miała odpowiedzieć? Sama wiedziała o tym lepiej, niż większość osób, które do tej pory uszły z życiem.
- Z niektórymi produktami wszędzie jest kiepsko. Nie spodziewałam się, że kiedyś będę tęsknić za cukrem czy solą - zaśmiała się. - Kiedyś przecież lekką ręką słodziło się herbatę, a teraz? I trochę szkoda Londynu. Lubiłam te zatłoczone uliczki, chodzenie na pokątną do Kotła po pracy… Było miło - pokręciła głową z uśmiechem na wspomnienia. Nie umknęło jej, że Rita mówiła o całkiem niezłej sytuacji, o ojcu o tak dalej. Były to dość ciekawe stwierdzenia.
Na następną część rozmowy jednak spoważniała. Przestała się uśmiechać, a jej wzrok nagle stał się trochę zimniejszy niż wcześniej.
- Pytasz o czasy przed, czy po Bezksiężycowej nocy - zapytała, a kąciki jej ust lekko drgnęły, by znów zamrzeć w surowej pozie. - Nie odpowiadam za czyny innych, ja wolę jednak chronić życie innych niż je odbierać. Z wyjątkiem. Jeśli ktokolwiek tknie moich bliskich, nie zawaham się zrobić tego, co potrzebne, by ich chronić - była szczera. Do bólu. Wiedziała, że niektórzy mogli mieć inne poglądy, ona jednak jasno stawiała sprawę tego, jak postępowała. Choć Rita miała rację. Czasem niektórzy członkowie nadużywali władzy. I powinno się coś z tym zrobić.
- Nie praw mi komplementów, bo pomyślę, że coś ode mnie chcesz - zaśmiała się, choć była niemal pewna, że przedłużające się spotkanie właśnie do tego się sprowadzało. Jackie miała się całkiem dobrze, do tego z każdym słowem czuła, że Runcorn próbuje z niej wyciągnąć informacje. Jackie nie zostawała dłużna, nie brała jednak żadnego ze słów za pewnik. Sama na razie unikała odpowiedzi, Rita za to mówiła sporo. Gdzieś więc musiała tkwić prawda, a gdzieś kłamstwo, zwykle tak się działało. Gdzie dokładnie? Trudno było stwierdzić, ta wiedza jednak wystarczała.
- Chciałam przez chwilę poprosić cię o przekazanie pozdrowień dla twojej mamy, na co jej jednak pozdrowienia od rebeliantki? Tylko by jej przysporzyły kłopotów, prawda? Ty w sumie też możesz je mieć, jeśli ktoś się dowie, że ucinasz sobie ze mną pogawędki. Masz jakby coś kogoś, kto cię ochroni? - zmartwienie w oczach Jackie wydawało się naprawdę szczere, choć za pytaniem kryła się głównie ciekawość Rineheart. Czemu w sumie nie dostała zaklęciem, a zamiast tego rozmawia z Ritą, która jak zakładała, podporządkowała się Ministerstwu? Ukryty wydźwięk małej rebelii Runcorn, czy może próba przepytania i późniejszego śledzenia sojuszniczki zakonu? Może inny, mniej sprecyzowany powód?
Pojawiało się coraz więcej pytań, coraz więcej niepokoju, ale i cała sprawa była coraz ciekawsza.
- Zabezpieczenia przydatną rzeczą w tych czasach, Nigdy nie wiesz, kto zapuka do twoich drzwi - przyznała szczerze, bo i co miała odpowiedzieć? Sama wiedziała o tym lepiej, niż większość osób, które do tej pory uszły z życiem.
- Z niektórymi produktami wszędzie jest kiepsko. Nie spodziewałam się, że kiedyś będę tęsknić za cukrem czy solą - zaśmiała się. - Kiedyś przecież lekką ręką słodziło się herbatę, a teraz? I trochę szkoda Londynu. Lubiłam te zatłoczone uliczki, chodzenie na pokątną do Kotła po pracy… Było miło - pokręciła głową z uśmiechem na wspomnienia. Nie umknęło jej, że Rita mówiła o całkiem niezłej sytuacji, o ojcu o tak dalej. Były to dość ciekawe stwierdzenia.
Na następną część rozmowy jednak spoważniała. Przestała się uśmiechać, a jej wzrok nagle stał się trochę zimniejszy niż wcześniej.
- Pytasz o czasy przed, czy po Bezksiężycowej nocy - zapytała, a kąciki jej ust lekko drgnęły, by znów zamrzeć w surowej pozie. - Nie odpowiadam za czyny innych, ja wolę jednak chronić życie innych niż je odbierać. Z wyjątkiem. Jeśli ktokolwiek tknie moich bliskich, nie zawaham się zrobić tego, co potrzebne, by ich chronić - była szczera. Do bólu. Wiedziała, że niektórzy mogli mieć inne poglądy, ona jednak jasno stawiała sprawę tego, jak postępowała. Choć Rita miała rację. Czasem niektórzy członkowie nadużywali władzy. I powinno się coś z tym zrobić.
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tkwiłam metry nad ziemią na mojej Komecie, przysłuchując się kolejnym słowom poszukiwanej listami gończymi Rineheart. Obserwowałam jej ciemne oczy, z których, przynajmniej według mojego wrażenia, nie kapało już tyle werwy, co niegdyś. Widocznie każda z nas doświadczyła swoistej przemiany w ciągu minionego roku i wszelkie drobne problemy, które kiedyś dręczyły nasze głowy, odeszły w zapomnienie. Milczałam, gdy zażartowała, chociaż oczywiście grzecznościowy uśmiech spłynął na moją twarz i obdarzyłam ją nim bez zawahania się. Zadawała ciekawe pytania, mając oczywiście stuprocentową rację. Gdyby ktoś oskarżył mnie o przyjaźń z rebeliantką, miałabym znaczący problem, gdybym tylko była normalnym członkiem społeczeństwa. Tymczasem ja czułam za sobą oddech Czarnego Pana, którego moc i potężne słowa mogły ochronić całą czarodziejską krew, w tym mnie. Miałam znajomości tam, gdzie powinnam i teraz działałam w armii stworzonej jedynie z ludzi niepowstrzymanych, twardych i agresywnych, jeśli zachodziła taka potrzeba. Widziałam dokonania niektórych, nawet ostatnio na Staffordshire. Ja byłam spokojniejsza, działałam chłodniej, wiele planowałam i próbowałam pozostać niezauważoną. Zaczepiłam dziś Jackie nie po to, aby uciąć sobie pogawędkę, a po to, aby upewnić się, że nie jest zjawą. Przeszłość potrafiła mnie prześladować na każdym kroku, ale to ja miałam nad nią przewagę, a przynajmniej w to lubiłam wierzyć. - Mam kilka pleców, ale wolę chronić się sama - odpowiedziałam wzruszając ramionami. Właściwie to nie kłamałam, nie potrzebowałam takiej ochrony, jak ona, ale rzeczywiście w najgorszym możliwym scenariuszu, miał kto za mnie walczyć. - Lepiej zatem, by nikt nie dowiedział się o tym, że dziś cię tu widziałam - mrugnęłam do niej, bo i nie zamierzałam dzielić się tą informacją z nikim, przynajmniej na razie. Na jej wspomnienia, jakiej sielanki obydwie doświadczałyśmy w Londynie, wypuściłam głośniej powietrze, co miało obrazować mój sentyment do tamtych czasów. Nie miałam go w sobie w ogóle, o wiele bardziej wolałam mniejszy tłok, puste ulice i ciszę. Tłumy zawsze w dziwny sposób mnie stresowały, chociaż potrafiłam sobie z nimi radzić, taką zresztą miałam pracę. - Było zwyczajnie i normalnie - wypowiedziałam spokojnie, wzrok zawieszając na trzonku jej miotły, jakby nieobecny i zamyślony, bo faktycznie tak było. Coś z tyłu mojej głowy usiłowało ułożyć plan i chyba właśnie dochodziło do spójnego wniosku. - Pamiętasz Roberta, tego rudego kelnera? - przypomniał mi się człowiek, który czasem obsługiwał naszą grupę, o ile już zdecydowałam się do nich dołączyć. - Zawsze polewał nam podwójne whisky, wszystkim dziewczynom. Zaproponowałabym wycieczkę, ale to zbyt ryzykowne - uśmiechnęłam się nieco szerzej na to wspomnienie, bo rzeczywiście wywoływało we mnie jakąś szczególną emocję, związaną z przeszłością. Szybko jednak zmieniła się moja twarz, gdy temat zszedł na coś o wiele bardziej pasującego do dzisiejszych czasów i adekwatnego. Nie dzieliłam czasów na przed i po Bezksiężycowej Nocy, postęp był dla mnie stały, choć oczywiście tamta zapadła w pamięć. - Po - odpowiedziałam, nieco bardziej zaciekawiona miesiącami, kiedy nie miałyśmy ze sobą żadnego kontaktu. Miała solidne argumenty, chciała chronić rodzinę, a przecież jej ojciec również widniał na plakatach, które porozwieszane były w Londynie i okolicach, dołączane do każdego wydania Walczącego Maga i prześladowały już przeciętnego obywatela. - Chwalebne... - skomentowałam krótko. - Słuchaj... Jeśli będziesz potrzebować czegokolwiek z Londynu, albo uznasz, że bywam dobrym towarzystwem, napisz mi - przeczesałam włosy do tyłu, uśmiechając się blado. Nie zamierzałam udowadniać jej swojej wartości, ale byłam człowiekiem, który obserwował, myślał, a dopiero potem działał. Często powoływałam się na swój instynkt, ale on w tym momencie krzyczał waruj, co też zamierzałam uczynić. Korciło mnie, aby spytać o Weasleya, ale ostatecznie odpuściłam sobie ten temat. Miałam nadzieję, że Jackie zapamięta go takim jak ja, słabym. Doprowadzenie do śmierci wiedźmiego strażnika, było niczym zdrada całej drużyny, która przecież polegała jedynie na sobie, a Reggie właśnie to uczynił. Był zdrajcą w moich oczach i w tym konkretnym wypadku nie chodziło o jego krew.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Stadion Harpii, Walia
Szybka odpowiedź