Stadion Harpii, Walia
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
Stadion Harpii z Holyhead
Miejsce treningów i meczy Harpii. Położony w okolicach rodzinnej miejscowości drużyny, czyli Holyhead w Walii. Obłożony zaklęciami chroniącymi przed wtargnięciem mugoli, dla niemagicznych wygląda jak... bagno. Prócz widowni gotowej pomieścić do 3 tysięcy widzów, można tu znaleźć biuro, sklepik z drużynowymi akcesoriami i oczywiście dwie szatnie.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:27, w całości zmieniany 1 raz
Widać bliskość śmierci, kilka miesięcy ukrywania się i ciągłe poczucia zagrożenia spowodowały, że Jackie musiała lekko utemperować swój charakter. Musiała być ostrożniejsza, rozważniejsza i przede wszystkim, nie podejmować zbyt pochopnych decyzji, choć nie zawsze jej się to udawało. Nie zawsze można było trzymać umysł na najwyższych obrotach, nie dawała rady i choć próbowała, to czasem musiała odpuścić. W chwilach takich jak ta, o niewiadomym zagrożeniu jednak wysilała swoje wszystkie szare komórki, poświęcając je na czujność i grę ciała oraz słów. Czasem tylko spokój mógł uratować człowieka.
Plecy były ważne w tych czasach. Najlepszymi byli lordowie, lub wysoko postawienie członkowie Zakonu, a po przeciwnej stronie, Rycerzy. Co prawda ci drudzy mieli jakoś więcej opcji do wyboru, smutna, acz gorzka pigułka do zgryzienia. Dlatego członkowie Zakonu Feniksa ciągle walczyli o przetrwanie w tym nieprzychylnym świecie, ciesząc się z każdego kawałka terenu i każdego skrawka informacji, zepchnięci do defensywy. Chroniący siebie nawzajem, bo nie dało rady inaczej.
- Ufam więc, że te ci pomogą, gdy zajdzie potrzeba. Wiem, że ochrona samej siebie jest opcją najlepszą. Czasem jednak się nie da. Choć uwierz, z trudem przechodzi mi to przez gardło - pokreciła głową, jakby sama nie wierzyła, że mówi te słowa. - Spokojnie, będę milczeć, nie chcę ci robić kłopotów - zgodziła się z Ritą bez wahania, choć sama nie była pewna, czy naprawdę dochowa tej tajemnicy. Ona zbyt wiele nie traciła. W końcu według Jackie Zakon nie powinien zabijać każdego podejrzanego, jak co poniektórzy.
Miło było powspominać część przeszłości, która w obecnych czasach wydawała się snem, mirażem, nierealnym obrazem. A jednak naprawdę siedzieli w barze, pili razem, śmiali się i narzekali na przełożonych. Żyli życiem tak bardzo beztroskim. Innym niż te, które mieli teraz.
- Zwyczajnie i normalnie. Tęsknie za tym, nieważne jak często mówiłam wtedy, że chcę jakiej przygody - uśmiech zdobił jej twarz, gdy znów kręciła głową na swoją własną głupotę. - Pamiętam go! Lubiłam czasem z nim zagadać, naprawdę miły z niego gość. Co u niego? Mam nadzieję, że wszystko w porządku? Przekaż mu, że jedna ze starych klientek tęskni za podwójną whisky. Albo i nie, przecież dopiero co stwierdziłyśmy, że możesz mieć przeze mnie kłopoty - westchnęła, przeczesując włosy. Nie ważne co, z Londynu najbardziej brakowało jej ludzi. Wszystkich, z którymi niestety urwała kontakt, gdy uciekała, walcząc o swoje życie.
Właśnie to robiła podczas bezksiężycowej nocy. Wiele zmieniła ona w jej życiu, dla Jackie stanowiła punkt przełomowy, może dlatego ona rozdzieliła swoje życie. Na te w miarę spokojne i na te, w którym walczyła i uciekała.
- Nie kojarzę, przynajmniej nie świadomie - odpowiedziała zgodnie z prawdą, bo nie wiedziała, czy jakieś jej działanie nie miało skutków ubocznych. Nie lubiła zabijać. Nie leżało to w jej naturze. Skinęła na krótki komentarz, więcej się zresztą od Rity nie spodziewała. Otworzyła się przez tę chwilę i choć wiedziała, że w tym momencie nie było to nic złego, to jakoś nie czuła się z tym dobrze, maskowała jednak to wahanie pod kamienną twarzą, która się rozświetliła na propozycję Rity.
- Jasne, dzięki, choć wysyłanie sowy do Londynu może być w moim przypadku ryzykowne. Nie mniej jednak może się przyda. Gdybyś ty straciła swoje plecy, lub też czegoś potrzebowała, to pamiętaj, Zakon nie ocenia nikogo i pomaga tym, którzy potrzebują, jeśli tylko zaakceptują, że mugole to tacy sami ludzie jak my - rzuciła z uśmiechem. Nie prosiła, by Rita kontaktowała się z Jackie, bo nie chciała podawać jej informacji o tym, gdzie się znajduje. Nie ufała Ricie, bo nie wiedziała, czego się po niej spodziewać. Po prostu obserwowała ją, starając się wyłapać oznaki kłamstwa, choć było to piekielnie trudne. I tego można było oczekiwać. Dlatego Runcorn musiała zrozumieć, czemu Rineheart tak uważała.
I dobrze, że nie rozmawiały o Weasleyu. Miały trochę inne zdanie w tej sprawie, więc spotkanie mogłoby przebiec mniej pokojowo.
Plecy były ważne w tych czasach. Najlepszymi byli lordowie, lub wysoko postawienie członkowie Zakonu, a po przeciwnej stronie, Rycerzy. Co prawda ci drudzy mieli jakoś więcej opcji do wyboru, smutna, acz gorzka pigułka do zgryzienia. Dlatego członkowie Zakonu Feniksa ciągle walczyli o przetrwanie w tym nieprzychylnym świecie, ciesząc się z każdego kawałka terenu i każdego skrawka informacji, zepchnięci do defensywy. Chroniący siebie nawzajem, bo nie dało rady inaczej.
- Ufam więc, że te ci pomogą, gdy zajdzie potrzeba. Wiem, że ochrona samej siebie jest opcją najlepszą. Czasem jednak się nie da. Choć uwierz, z trudem przechodzi mi to przez gardło - pokreciła głową, jakby sama nie wierzyła, że mówi te słowa. - Spokojnie, będę milczeć, nie chcę ci robić kłopotów - zgodziła się z Ritą bez wahania, choć sama nie była pewna, czy naprawdę dochowa tej tajemnicy. Ona zbyt wiele nie traciła. W końcu według Jackie Zakon nie powinien zabijać każdego podejrzanego, jak co poniektórzy.
Miło było powspominać część przeszłości, która w obecnych czasach wydawała się snem, mirażem, nierealnym obrazem. A jednak naprawdę siedzieli w barze, pili razem, śmiali się i narzekali na przełożonych. Żyli życiem tak bardzo beztroskim. Innym niż te, które mieli teraz.
- Zwyczajnie i normalnie. Tęsknie za tym, nieważne jak często mówiłam wtedy, że chcę jakiej przygody - uśmiech zdobił jej twarz, gdy znów kręciła głową na swoją własną głupotę. - Pamiętam go! Lubiłam czasem z nim zagadać, naprawdę miły z niego gość. Co u niego? Mam nadzieję, że wszystko w porządku? Przekaż mu, że jedna ze starych klientek tęskni za podwójną whisky. Albo i nie, przecież dopiero co stwierdziłyśmy, że możesz mieć przeze mnie kłopoty - westchnęła, przeczesując włosy. Nie ważne co, z Londynu najbardziej brakowało jej ludzi. Wszystkich, z którymi niestety urwała kontakt, gdy uciekała, walcząc o swoje życie.
Właśnie to robiła podczas bezksiężycowej nocy. Wiele zmieniła ona w jej życiu, dla Jackie stanowiła punkt przełomowy, może dlatego ona rozdzieliła swoje życie. Na te w miarę spokojne i na te, w którym walczyła i uciekała.
- Nie kojarzę, przynajmniej nie świadomie - odpowiedziała zgodnie z prawdą, bo nie wiedziała, czy jakieś jej działanie nie miało skutków ubocznych. Nie lubiła zabijać. Nie leżało to w jej naturze. Skinęła na krótki komentarz, więcej się zresztą od Rity nie spodziewała. Otworzyła się przez tę chwilę i choć wiedziała, że w tym momencie nie było to nic złego, to jakoś nie czuła się z tym dobrze, maskowała jednak to wahanie pod kamienną twarzą, która się rozświetliła na propozycję Rity.
- Jasne, dzięki, choć wysyłanie sowy do Londynu może być w moim przypadku ryzykowne. Nie mniej jednak może się przyda. Gdybyś ty straciła swoje plecy, lub też czegoś potrzebowała, to pamiętaj, Zakon nie ocenia nikogo i pomaga tym, którzy potrzebują, jeśli tylko zaakceptują, że mugole to tacy sami ludzie jak my - rzuciła z uśmiechem. Nie prosiła, by Rita kontaktowała się z Jackie, bo nie chciała podawać jej informacji o tym, gdzie się znajduje. Nie ufała Ricie, bo nie wiedziała, czego się po niej spodziewać. Po prostu obserwowała ją, starając się wyłapać oznaki kłamstwa, choć było to piekielnie trudne. I tego można było oczekiwać. Dlatego Runcorn musiała zrozumieć, czemu Rineheart tak uważała.
I dobrze, że nie rozmawiały o Weasleyu. Miały trochę inne zdanie w tej sprawie, więc spotkanie mogłoby przebiec mniej pokojowo.
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Było jasne, że Jackie stawia na samodzielność. Jej słowa, jakoby najlepiej byłoby się bronić samemu, tylko mi to potwierdziły. Nie żyłyśmy już w czasach, gdzie mogłyśmy wszystko zawierzyć starszemu ze straży, rodzicom, albo zwyczajnie mężowi. Rineheart była wrogiem publicznym, a ja ścigałam takich jak ona, tak więc ta sytuacja opisana z boku mogłaby zadziwić przypadkowego czytelnika. W swojej formie jednak wszystko to wydawało się nawet logiczne. Obydwie grałyśmy na zwłokę, nie wiedząc, co stanie się dalej i chyba ten element był najbardziej ekscytujący. Mogłam podjąć teraz decyzję, która zaważyłaby na jej dalszym życiu, albo decyzję, która doprowadziłaby do mojego upadku. Mimo to wisiałam wciąż w powietrzu, trzymając się kurczowo miotły i spoglądając w oczy, które przez ostatni rok widywałam na porozklejanych w mieście plakatach. Londyn odcięto. Zamknięty był bezpieczniejszy, bo tak wmawiano obywatelom tego miasta. Dla mnie noc pierwszego kwietnia była oczyszczeniem i ucieleśnieniem sadystycznych zapędów każdego człowieka. Bawiło mnie udawanie, że się ich nie ma. Przejrzałam nazbyt wiele głów, aby móc razem z nimi siać propagandę dobroci serca. Dłoń mi zadrżała, gdy wspominała o plecach mogących mi pomóc. Na pewno byłam ustawiona znacznie lepiej niż poszukiwana zakonniczka, ale nie zamierzałam dzielić się z nią informacjami na temat własnej przyszłości i tego kto mnie chronił. Dobrze spełniałam się we własnej roli i najprawdopodobniej o to w tym wszystkim chodziło. Kiwnęłam głową na jej potwierdzenie, że będzie milczeć. Tak było wygodniej dla naszej dwójki, chociaż motywacje były skrajnie wręcz różne. Zatrzymałam się wzrokiem, gdy wspomniała o przygodzie, spojrzeniem podążając za jej. Teraz było trudniej chwycić normalny dzień, niż udać się w nieznane. Człowiek tęsknił za zwykłym niczym. - Nie odwiedzałam tego miejsca od kiedy odeszliście - wzruszyłam ramionami, siląc się za mdły uśmiech wywołany nostalgią. Doskonale wiedziałam, że to miejsce pozostaje pod wpływem buntowników takich jak Jackie. Moja brew poszła w górę, gdy ona wspomniała, że nie kojarzy, jakoby miała kogoś zabić. Nie chciałam prychnąć śmiechem prosto w twarz, ale szczerze wierzyłam, że gdyby to zrobiła, to doskonale by o tym wiedziała. Takie przeżycie zmienia, nawet jeśli jest przypadkowe, albo gdy odebranie życia innemu istnieniu, to efekt zemsty, czy też nienawiści. Nie sposób zapomnieć uciekającego ze spojówek tchnienia i ostatniego oddechu, które zmęczone płuca wypuszczają, tracąc objętość. Kiwnęłam więc głową i nie odezwałam się słowem. Nie byłam pewna, czy próbuje przekonać mnie do swoich ludzi, ale nie zamierzałam szerzej tego komentować. Wolałam pogrążyć się we własnych rozmyślaniach. - Pisz pod pseudonimem, a mnie nazwij Maggie. Jak rozpoznam cię? - poleciłam jej, od razu dopytując, jakiego imienia ona użyje. To wydawało się być nieco bezpieczniejsze dla niej, mi było tak naprawdę wszystko jedno. Oczywiście moja wewnętrzna potrzeba utrzymania własnej tożsamości w tajemnicy jedynie oddychała w sytuacjach, w których mogłam pozostać anonimowa. - Głęboko liczę, że nigdy nie będę musiała z waszej pomocy skorzystać, bo utrzymam się na powierzchni - właściwie nie skłamałam, chociaż uśmiechnęłam się szczodrze, pochylając ponownie nad miotą. Faktem było, że nie chciałam korzystać z ich pomocy, ale Jackie nie wiedziała, że mogłam bez zawahania się wbić nóż w serce każdemu zakonnikowi, jakiego spotkam. Czemu więc jednak nie zrobiłam tego jej? Przypatrywałam się dziewczynie jeszcze przez chwilę, niepewna, czy może jednak nie powinnam chwycić za różdżkę, ale w końcu pierwotny instynkt wygrał. - Może do zobaczenia, Jackie - powiedziałam spokojnie, gdy moja miotła powoli startowała do przodu. - Przeżyj - złota rada. Ruszyłam przed siebie, nabierając prędkości i szybując prosto w stronę Londynu, chociaż przede mną wciąż była długa droga. Miałam jednak wiele do przemyślenia po tym spotkaniu i zamierzałam wykorzystać ten czas.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Mierzyły się, próbując rozgryźć się nawzajem. Rita miała o wiele łatwiej, sytuacja Jackie była w końcu dość oczywista, Ministerstwo lubiło o niej trąbić jako dodatek do gazet, tak, by przypadkiem nikomu nie umknęła. Aby każdy wiedział, że tę osobę należało schwytać, albo przynajmniej, by zdradzić jej położenie. Bo nie powinna być wolna, może dla niektórych nie powinna być żywa.
Mimo to grała w tę niebezpieczną zabawę testowania swoich granic, wypowiadania kłamstw i półprawd, mamienia i prób odkrycia, co się kryje za drugą osobą.
Tak wielu mówiło o zwierzęcych instynktach, o żądzy krwi, która podobno przepełniała każdego człowieka. Uwalniali ją, pozwalając wyszczerzyć jej swoje kły, rozszarpywać tchawice, odbierać życie z łatwością, która zatrważała. Jackie mimo wszystko nie potrafiła wyjść tej bestii na zewnątrz. Starała się ją pętać, czy to wysiłkiem fizycznym, odgradzała się swoim poczuciem sprawiedliwości, etyki i honoru. Czymś, co ją kształtowało. Wiedziała, że w każdym jest odrobina zła. Ale też odrobina dobra. Od nas zależało, co pielęgnowaliśmy, niczym w przypowieści o dwóch wilkach.
Uśmiechnęła się smutno, na słowa Rain, które mówiło o jej nieobecności w pubie. Słowa te znów poruszyły kilka jej szarych komórek, które mówiły, że powinna to sobie zapamiętać.
- Rozumiem. Teraz pewnie bezpieczniej pić alkohol w domu. Szkoda, jeśli jednak kiedyś tam się pojawisz, wspomnij nasze wspólne wypady i wypij za powrót do nich i do normalności - jeden z kącików jej ust powędrował wyżej.
Rita mogła się śmiać, Jackie jednak czasem się zastanawiała, które jej czyny mogły doprowadzić do katastrofy, choć wcale jej nie miała w planach. Ratunek nie tej istoty co trzeba, śmierć tego, kto mógł uratować potem setki innych… Zwykła decyzja mogła prowadzić do zagłady niewinnych. Na przykład stworzenie skorowidzu. Kto by pomyślał, jakie myśli sprowadzi on na świat czarodziejów.
Zawahała się, gdy ta podała swój pseudonim, i choć była to tylko sekunda, by móc na szybko przemyśleć za i przeciw, wprawne oko mogło zauważyć tę chwilę milczenia, potem jednak pokręciła głowę z uśmiechem na ustach. Skinęła głową, nie była jednak pewna, czy dobrze robi.
- Nazywaj mnie w listach Oiche. Miło wiedzieć, że tak ci mnie brakowało, że nie odpuścić możliwości popisania listów. Pewnie wiele nie opowiem, ostatnio nudno u mnie, przynajmniej oficjalnie - pokręciła głową. Wolała uprzedzić, że nie miała zamiaru za mocno wtajemniczać Rity w swoje życie. Tak, by nie było niespodzianek.
- Też liczę, że nigdy nie będziesz musiała z nich skorzystać, dobrze jednak wiedzieć, co robić, gdy świat się zawali - twój, lub nasz, który w końcu nie wytrzyma targających nim walk i wojen, tych czarodziejskich i mugolskich, tak przynajmniej dodała w myślach.
Jackie odpowiedziała Ricie na spojrzenie, samej rozmyślają o spotkaniu, nie do końca wiedząc, jak powinna je interpretować. Zakamuflowany wróg, czy przyjaciel. Miała przesłanki za jednym i za drugim. Niepewność była ekscytująca i przerażająca.
- Niech nasze następne spotkanie będzie w podobnych, lub milszych warunkach - miała na to szczerą nadzieję. Nie chciała się zobaczyć z nią na polu walki, ani po tej samej stronie, ani po przeciwnych. - Ty też bądź cała - usmiechnęła się znów lekko, patrząc, jak Runcorn odlatuje. Dopiero wtedy przestała zaciskać dłoń na różdżce i odetchnęła lekko. Miała jeszcze kawałek drogi przed sobą i wolała, by obyło się bez większych niespodzianek.
|ztx2
Mimo to grała w tę niebezpieczną zabawę testowania swoich granic, wypowiadania kłamstw i półprawd, mamienia i prób odkrycia, co się kryje za drugą osobą.
Tak wielu mówiło o zwierzęcych instynktach, o żądzy krwi, która podobno przepełniała każdego człowieka. Uwalniali ją, pozwalając wyszczerzyć jej swoje kły, rozszarpywać tchawice, odbierać życie z łatwością, która zatrważała. Jackie mimo wszystko nie potrafiła wyjść tej bestii na zewnątrz. Starała się ją pętać, czy to wysiłkiem fizycznym, odgradzała się swoim poczuciem sprawiedliwości, etyki i honoru. Czymś, co ją kształtowało. Wiedziała, że w każdym jest odrobina zła. Ale też odrobina dobra. Od nas zależało, co pielęgnowaliśmy, niczym w przypowieści o dwóch wilkach.
Uśmiechnęła się smutno, na słowa Rain, które mówiło o jej nieobecności w pubie. Słowa te znów poruszyły kilka jej szarych komórek, które mówiły, że powinna to sobie zapamiętać.
- Rozumiem. Teraz pewnie bezpieczniej pić alkohol w domu. Szkoda, jeśli jednak kiedyś tam się pojawisz, wspomnij nasze wspólne wypady i wypij za powrót do nich i do normalności - jeden z kącików jej ust powędrował wyżej.
Rita mogła się śmiać, Jackie jednak czasem się zastanawiała, które jej czyny mogły doprowadzić do katastrofy, choć wcale jej nie miała w planach. Ratunek nie tej istoty co trzeba, śmierć tego, kto mógł uratować potem setki innych… Zwykła decyzja mogła prowadzić do zagłady niewinnych. Na przykład stworzenie skorowidzu. Kto by pomyślał, jakie myśli sprowadzi on na świat czarodziejów.
Zawahała się, gdy ta podała swój pseudonim, i choć była to tylko sekunda, by móc na szybko przemyśleć za i przeciw, wprawne oko mogło zauważyć tę chwilę milczenia, potem jednak pokręciła głowę z uśmiechem na ustach. Skinęła głową, nie była jednak pewna, czy dobrze robi.
- Nazywaj mnie w listach Oiche. Miło wiedzieć, że tak ci mnie brakowało, że nie odpuścić możliwości popisania listów. Pewnie wiele nie opowiem, ostatnio nudno u mnie, przynajmniej oficjalnie - pokręciła głową. Wolała uprzedzić, że nie miała zamiaru za mocno wtajemniczać Rity w swoje życie. Tak, by nie było niespodzianek.
- Też liczę, że nigdy nie będziesz musiała z nich skorzystać, dobrze jednak wiedzieć, co robić, gdy świat się zawali - twój, lub nasz, który w końcu nie wytrzyma targających nim walk i wojen, tych czarodziejskich i mugolskich, tak przynajmniej dodała w myślach.
Jackie odpowiedziała Ricie na spojrzenie, samej rozmyślają o spotkaniu, nie do końca wiedząc, jak powinna je interpretować. Zakamuflowany wróg, czy przyjaciel. Miała przesłanki za jednym i za drugim. Niepewność była ekscytująca i przerażająca.
- Niech nasze następne spotkanie będzie w podobnych, lub milszych warunkach - miała na to szczerą nadzieję. Nie chciała się zobaczyć z nią na polu walki, ani po tej samej stronie, ani po przeciwnych. - Ty też bądź cała - usmiechnęła się znów lekko, patrząc, jak Runcorn odlatuje. Dopiero wtedy przestała zaciskać dłoń na różdżce i odetchnęła lekko. Miała jeszcze kawałek drogi przed sobą i wolała, by obyło się bez większych niespodzianek.
|ztx2
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
29 IV 1958
Nie wiedziała, dlaczego tak bardzo uwielbiała latać. Była przecież stworzeniem ziemnym, to na niej przyszło jej pracować, to w powiązaniu z gruntem znajdowała sposoby na spełnienie swego największego marzenia. Jednorożce stąpały po niej ostrożnie, z wrodzoną gracją, a ona mogła je tylko obserwować, próbować naśladować, nauczyła się wreszcie poruszania tak cicho, jak mała myszka, niemal zupełnie niezauważona. Bo prawda była taka, że nie było czego zauważać — Maria od zawsze była osobą przeciętną, gubiącą się w tłumie, zupełnie zwyczajną. A jednak ciągnęło ją do niebios. Do wyciągnięcia głowy w górę, przyjrzenia się jasnym obłokom, do porywów wiatru szarpiących za jej szaty, gdy — jak teraz — przecinała niebo na swej miotle, mknąc na spotkanie z przyjaciółką.
Bała się. Od zdarzeń w okolicy Rękawa Praplatanów nie minęły jeszcze nawet dwa tygodnie — a jednak to jej miłość do latania spowodowała, że w ogóle musiała przy tym być. To, że podjęła ucieczkę, najbardziej przecież naturalne rozwiązanie sytuacji pościgowej, wprowadziło ją wprost do sceny, która w połączeniu z listem otrzymanym od kuzynki, obdzierającym z większości przeciwwojennych zasłon, które tkała sobie tak jak każdy Multon, tkwiąc przecież w przeświadczeniu, że to, co złe nie spotka jej, tak wprost nazywający los, jaki czekał młode dziewczęta w konflikcie wojennym, sprawiało, że nawet ucieczka nie wydawała się być dobrym pomysłem. Co wobec tego zrobić? Drżeć jak osika na każdą myśl, że wyjście z domu równać się może końcu życia? Hańbie, którą na siebie ściągnie? I gdzie w tym wszystkim ostrzeżenie dla tej, która przecież była jej sercu najbliższa?
Maria miała Elvirę, która w ostrych, choć koniecznych słowach przywoływała ją do porządku, nawoływała do uwagi, oferowała nawet ramię, wsparcie w nauce zaklęć, które mogłyby ją obronić. Celine w swych listach wydawała się... dziwnie zagubiona. Nie tańczyła już baletu, długo nie mogły się ze sobą skontaktować. Czy wiedziała, że może być w niebezpieczeństwie? Była przecież artystką, duszą wrażliwą, a Maria okropnie się o nią bała. Chyba jeszcze bardziej, niż o siebie — strach o swój własny byt stał się bowiem jej drugą skórą, czymś, co zaakceptowała i z czym mierzyć musiała się tak naprawdę każdego dnia. Strach o innych podburzał, zmuszał do działania, wyrywał z letargu. Musiały się zobaczyć. Wreszcie, po takim czasie.
Stadion Harpii z Holyhead nie był co prawda tak mile kojarzonym miejscem, jak ten należący do Jastrzębi. Ale skoro Celine przebywała w Walii (z jakich powodów — Maria nie chciała, póki co dopytywać), na miejsce spotkania został wybrany właśnie on. Multon była tu wcześniej, kiedyś, kilka lat temu, na jednym z meczów Harpii i Jastrzębi właśnie, spisała się tamtego dnia doskonale w pracy i dzięki temu uzyskała zgodę swojej przełożonej na jedno wychodne. Jastrzębie wygrały, pałkarze dali popis, jakiego oczekiwali ich kibice, a teraz...
A teraz sama Maria zniżała się powoli do lądowania, przyglądając się trzepoczącym na wietrze proporcom. Ciemna zieleń przeplatała się ze złotem, odznaczając się na tle szaroburości krajobrazu. Nie widziała jednak, by ktoś czekał przed wejściem. Chyba udało jej się przylecieć pierwszą. Nakierowała więc drążek w dół, w podobnej manierze do tej, którą zaprezentował jej kilka tygodni wcześniej Ian. Nie chciała spowalniać, przynajmniej nie w momencie pikowania w dół. Dopiero gdy od ziemi dzielił ją nie więcej niż metr od drążka miotły, wyprostowała go, dalsze kilka metrów lecąc już tylko przed siebie. Do czasu, aż przed samym wejściem na stadion nie zeskoczyła z miotły, łapiąc ją w prawą rękę, hamując jej dalszy lot.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Połowę odsiadki przetańczyła pomimo klaustrofobicznej ciasnoty czterech ścian, ich rozżarzonej obręczy zaciskającej się wokół gardła jak dłonie niosące życzenie śmierci - tańczyła aż w końcu opadła z sił i poddała się wycieńczeniu. Dieta była uboga w cokolwiek, wręcz ascetyczna albo brutalna, z czasem przeniesiono ją też do jeszcze ciaśniejszej izolatki, gdzie, rozłożywszy ręce na boki, mogła dotknąć przeciwległych ścian, tak tam było mało miejsca. A bez tańca więdła jeszcze szybciej. Mięśnie zastały się w samotnej chorobie, zapomniały czym były spacery, palce zmizerniały na tyle, że z zimna ledwo mogła nimi poruszać. Pierwsze tygodnie po ucieczce z pociągu przypominały jej naukę chodzenia od nowa. Jakby dopiero co zdołała ustać na własnych nogach, chybotliwych, niepewnych i onieśmielonych stabilnością podłoża, i teraz nadszedłby czas na stawianie pierwszych kroków. To było dziwne uczucie; surrealistyczne jak obraz składający się z samych plam albo niewiele mówiących geometrycznych kształtów, przy których należało wysilić wzrok, żeby odczytać pełną intencję artysty. Dlatego tak często wychodziła poza bezpieczeństwo walijskiego domu i wałęsała się gdzie niósł ją wiatr; zmuszała się czasem, chociaż dużo bardziej wolałaby odpocząć w łóżku czy przy nim, na podłodze, kiedy umysł dochodził do wniosku, że na materacu było zbyt miękko i na tę miękkość nie zasłużyła. Zdarzało się i tak, bo bycie z dala od Tower of London nie znaczyło, że więzienie nie wracało do niej we wspomnieniach i traumach.
Ale dziś, och, dziś nie było czasem na rozdrapywanie niezbyt zaleczonych ran. Półwila poruszała się po Holyhead ze zdeterminowaną gracją; gdyby ktoś spojrzał na nią nie wiedząc o ostatnich miesiącach spędzonych w torturach izolacji i przesłuchań, pewnie nie posądziłby jej o tego typu przejścia. Wciąż było w niej mało siły, tego nie dało się pominąć, chociaż gesty zdawały się lżejsze i nie tyle zdrowsze, co jakby płynniejsze. Może to z ekscytacji? Zdenerwowanie wykluło się w podbrzuszu i chociaż udało jej się ugotować prosty, skromny obiad (a książka kucharska była zwodnicza i w większej części enigmatyczna, kto to widział, żeby mieszać ze sobą tyle rzeczy? przecież to nie eliksiry), to nie tknęła ani kawałka. Zamiast tego rządził nią pośpiech. Odliczała godziny, nuciła symfonię minut, a gdy przyszło co do czego, narzuciła na ramiona nieco cieplejszą pelerynę w kolorze kobaltu, splotła włosy w luźne upięcie i wyruszyła do Holyhead, na miejsce, gdzie umówiły się z dawno niewidzianą Marią.
Merlinie, ile w niej było tęsknoty! Ile radości podminowanej niepewnością! Bo co jeśli Multon jednak nie przyjdzie? Celine nie była już jej czystą, niewinną przyjaciółką z Beauxbatons, która prowadziła estetyczne konszachty z duchami ze wschodniej błękitnej sali. I co jeśli część z jej brudu, tej lepkiej mazi, jaka zdawała się pokrywać ciało niezależnie od częstotliwości jego mycia, szorowania szorstką gąbką, przejdzie na Marię, przez co jednorożce zaczną chować przed nią srebrzyste grzywy i ogony stworzone jakby z diamentów? Nie chciała tego; jedynym sposobem na uniknięcie ryzyka było samej się nie zjawić, jednak Celine, być może bardzo egoistycznie, na to również nie mogła sobie pozwolić. Nie. Ona gnała naprzeciw Marii, jak człowiek błąkający się po pustyni, który dojrzał w oddali oazę ze słodką wodą.
Zobaczyła ją gdy tylko horyzont odsłonił stadion Harpii. To miejsce nie miało dla półwili znaczenia, nie grywała ani nie kibicowała, wiedziała tylko, że było - lub mogło być - bliskie sercu dziewczynki, z jaką miała się spotkać, a trybuny już chyba przywykły do wichrów emocji. Podeszła do niej cicho, prawie bezgłośnie; tego nauczyło ją Tower, skradania się jak myszka, żeby nikomu nie sprawiać problemów, a jednocześnie: żeby nie wzbudzać uwagi więźniów zza krat w korytarzu, którym prowadzono ją na przesłuchania. Przypominali wygłodniałe psy, szczerzyli kły pokryte śliną, i Celine bardzo się ich bała.
Nic nie zaanonsowało prędkiego, pełnego miłości gestu, którym powitała Multon; podchodząc od tyłu przylgnęła do jej pleców i zarzuciła ramiona na jej barki, twarz lekko przyciskając do miejsca między jej łopatkami. Pachniała ślicznie, świeżo, kryła się w niej woń powietrza zaplątanego w ubraniach i włosach, jego wolność, którą półwila syciła nozdrza.
Powinna się powstrzymać przed dotykaniem przyjaciółki, żeby jej nie splamić, ale nie zdołała.
- Moja kochana... - westchnęła płaczliwie, wzruszona. Do tej pory nawet zręcznie trzymała emocje na wodzy, ale bliskość Marii i jej ciepło sprawiły, że puściła każde możliwe lejce, wylawszy falę dotychczas tłumionej tęsknoty. - Moja Marysiu, ja... Nawet nie wiesz jak się cieszę... Mam cię i już nigdy nie puszczę - uśmiechnęła się blado; strach, że dziewczyna przyszła tu po to, żeby oznajmić, że nie chce mieć z tępą kurwą-kokietką niczego wspólnego, wciąż był zbyt dojmujący, żeby pozwolić jej na prawdziwie czystą, pozbawioną nerwów radość.
Ale dziś, och, dziś nie było czasem na rozdrapywanie niezbyt zaleczonych ran. Półwila poruszała się po Holyhead ze zdeterminowaną gracją; gdyby ktoś spojrzał na nią nie wiedząc o ostatnich miesiącach spędzonych w torturach izolacji i przesłuchań, pewnie nie posądziłby jej o tego typu przejścia. Wciąż było w niej mało siły, tego nie dało się pominąć, chociaż gesty zdawały się lżejsze i nie tyle zdrowsze, co jakby płynniejsze. Może to z ekscytacji? Zdenerwowanie wykluło się w podbrzuszu i chociaż udało jej się ugotować prosty, skromny obiad (a książka kucharska była zwodnicza i w większej części enigmatyczna, kto to widział, żeby mieszać ze sobą tyle rzeczy? przecież to nie eliksiry), to nie tknęła ani kawałka. Zamiast tego rządził nią pośpiech. Odliczała godziny, nuciła symfonię minut, a gdy przyszło co do czego, narzuciła na ramiona nieco cieplejszą pelerynę w kolorze kobaltu, splotła włosy w luźne upięcie i wyruszyła do Holyhead, na miejsce, gdzie umówiły się z dawno niewidzianą Marią.
Merlinie, ile w niej było tęsknoty! Ile radości podminowanej niepewnością! Bo co jeśli Multon jednak nie przyjdzie? Celine nie była już jej czystą, niewinną przyjaciółką z Beauxbatons, która prowadziła estetyczne konszachty z duchami ze wschodniej błękitnej sali. I co jeśli część z jej brudu, tej lepkiej mazi, jaka zdawała się pokrywać ciało niezależnie od częstotliwości jego mycia, szorowania szorstką gąbką, przejdzie na Marię, przez co jednorożce zaczną chować przed nią srebrzyste grzywy i ogony stworzone jakby z diamentów? Nie chciała tego; jedynym sposobem na uniknięcie ryzyka było samej się nie zjawić, jednak Celine, być może bardzo egoistycznie, na to również nie mogła sobie pozwolić. Nie. Ona gnała naprzeciw Marii, jak człowiek błąkający się po pustyni, który dojrzał w oddali oazę ze słodką wodą.
Zobaczyła ją gdy tylko horyzont odsłonił stadion Harpii. To miejsce nie miało dla półwili znaczenia, nie grywała ani nie kibicowała, wiedziała tylko, że było - lub mogło być - bliskie sercu dziewczynki, z jaką miała się spotkać, a trybuny już chyba przywykły do wichrów emocji. Podeszła do niej cicho, prawie bezgłośnie; tego nauczyło ją Tower, skradania się jak myszka, żeby nikomu nie sprawiać problemów, a jednocześnie: żeby nie wzbudzać uwagi więźniów zza krat w korytarzu, którym prowadzono ją na przesłuchania. Przypominali wygłodniałe psy, szczerzyli kły pokryte śliną, i Celine bardzo się ich bała.
Nic nie zaanonsowało prędkiego, pełnego miłości gestu, którym powitała Multon; podchodząc od tyłu przylgnęła do jej pleców i zarzuciła ramiona na jej barki, twarz lekko przyciskając do miejsca między jej łopatkami. Pachniała ślicznie, świeżo, kryła się w niej woń powietrza zaplątanego w ubraniach i włosach, jego wolność, którą półwila syciła nozdrza.
Powinna się powstrzymać przed dotykaniem przyjaciółki, żeby jej nie splamić, ale nie zdołała.
- Moja kochana... - westchnęła płaczliwie, wzruszona. Do tej pory nawet zręcznie trzymała emocje na wodzy, ale bliskość Marii i jej ciepło sprawiły, że puściła każde możliwe lejce, wylawszy falę dotychczas tłumionej tęsknoty. - Moja Marysiu, ja... Nawet nie wiesz jak się cieszę... Mam cię i już nigdy nie puszczę - uśmiechnęła się blado; strach, że dziewczyna przyszła tu po to, żeby oznajmić, że nie chce mieć z tępą kurwą-kokietką niczego wspólnego, wciąż był zbyt dojmujący, żeby pozwolić jej na prawdziwie czystą, pozbawioną nerwów radość.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie zdążyła jeszcze dobrze odpocząć — serce wciąż drżało, klatka piersiowa unosiła się i opadała prędko w próbach uspokojenia oddechu — gdy poczuła coś, nie, wróć, kogoś na swoich plecach. Łagodne, wychudzone ramiona oplatające ją całą, twarz wtuloną między łopatki, znajomy zapach zamknięty gdzieś w czeluściach pamięci, a jednak jakiś odległy, prawie niewyczuwalny. Musiała się skupić, by przywołać go do siebie w całości, choć wiedziała już. Och, wiedziała dobrze, kto taki mógł witać się z nią w ten konkretny sposób. I choć wiedziała — nie zdążyła powstrzymać się przed zaskoczonym (ile już minęło czasu? Zdecydowanie za dużo) napięciem mięśni i drgnięciem w miejscu.
Do czasu, aż usłyszała znajomy, słodki głos Celine Lovegood. Jej słodkiej, ucztującej z duchami Celine.
I to westchnienie — ulotne w swej naturze, ale naznaczone zbierającym się nad nimi płaczem. Dość z tym! Niebo płakało wystarczająco długo, pogoda na wyspach nie rozpieszczała nikogo, a ostatnim, czego pragnęła Maria to to, by jej przyjaciółka, cudownie ocalona przyjaciółka zalała się natychmiast łzami i by przykryły one swą falą jej śliczny uśmiech. Powroty miały być chwilami szczęścia, nie nurzanymi w smutku chwilami. Płakać będą mogły, gdy przyjdzie im się żegnać, ale i wtedy też będzie to płacz na wyrost, bo spotkają się przecież prędzej, niż za ponad rok, bo znów były blisko, a ciepła, lewa dłoń Marii ułożyła się na tej, która należała do Celine, głaszcząc łagodnie jej wierzch samymi opuszkami palców. Trwała tak jeszcze kilka chwil, nasłuchując, czy przyjaciółka uspokoiła się nieco, a przynajmniej na tyle, by wyplątać się powoli z objęć, lub po prostu obrócić się do niej przodem, co uczyniła przy pierwszej możliwej okazji. Wciąż tkwiąc w objęciach panny Lovegood objęła ją tą samą lewą ręką, którą wcześnie gładziła jej dłonie, przyciągając ją mocniej do siebie.
Nie zauważyła nawet, kiedy zaczęła przenosić ciężar ciała z prawej nogi na lewą i znów — z lewej na prawą, wprawiając je w delikatne bujanie.
— Nie puszczaj mnie nigdy, tylko z wyjątkiem na kolację — szepnęła jej do ucha, bowiem była wyższa od Celine, od filigranowej Celine, od bardzo wychudzonej Celine. Ta ostatnia obserwacja sprawiła, że choć starała się brzmieć na naprawdę wesołą i energiczną (może próbując ukryć swoje zmartwienie jej stanem płynącym z listów, a jeszcze niemożliwym do pewnego zidentyfikowania), poczuła nagłe ukłócie bólu w żołądku, smutek zalewający ją całą, od czubka głowy do samych stóp. Gdy tuliły się tak do siebie, nie mogły zamaskować tego, jak bardzo zmieniła je rozłąka. Marii nie do końca — miała przecież wciąż dwa lata więcej pozostawania pod opieką kuchmistrzów Beauxbatons, a i ze swoimi ograniczonymi zasobami próbowała radzić sobie całkiem nieźle. Wciąż w jej figurze odbijały się ślady ćwiczeń, ostatnio nawet karmiła ją kuzynka, więc nie było znowu tak źle, wciąż miała szerokie biodra przy wąskiej talii i zarysowane mięśnie na nogach i ramionach.
Z Lovegood było zupełnie inaczej. Czuła wystające kości, w szczególności te kręgosłupa i wydawało jej się, że gdyby tylko przycisnęła palce mocniej i skupiła się na tym zadaniu, udałoby się jej policzyć wszystkie jej żebra. Stało się coś bardzo złego, ale odpowiedź na pytanie co takiego, jak i samo pytanie było czymś zbyt dużym, zbyt brzydkim, zbyt bolesnym, by kalać nimi to spotkanie, ale Maria nie zapomni, Maria będzie pamiętać, obserwować, szukać i ścigać. Jak w powietrzu.
— Nareszcie jesteś, Celinko... — szepnęła wreszcie, a słowa ledwo przeciskały się przez ściśnięte ze wzruszenia gardło. Do szarozielonych oczu napłynęły wreszcie łzy, bo nie potrafiła przecież tak obojętnie przejść wobec niej, wobec tego, jak bardzo się stęskniła, jak krucha była, ale wreszcie się uśmiechała. Blado, bo blado, ale to zawsze, zawsze coś... — Nie płacz mi tylko, bo zaraz i ja się rozpłaczę... — napomniała ją, wciąż cichutko i łagodnie, wreszcie składając drobny, niemal motyli pocałunek na czubku jej głowy, wśród miodowych pasm. Dla pewności poruszyła prawą ręką — dotychczas trzymającą miotłę — tak, by przesunąć trzonek bliżej siebie. Wypuściwszy go z dłoni, złapała go pod swoją pachą, teraz mając wolną nie tylko jedną, ale i dwie dłonie. Ta prawa, oswobodzona, powoli przesunęła opuszkami palców po policzkach półwili, sprawdzając, czy nie pogubiła przypadkiem łzawych kryształków. Jeżeli tak było, ścierała je ostrożnie, z wrodzoną cierpliwością i delikatnością. Tak, jak zawsze, gdy próbowała przełamać się, spróbować dotknąć kogoś równie w jej oczach perfekcyjnego, co Celine.
— Nie możesz w dodatku płakać, bo... — gorączkowo szukała powodów, dla których nie powinna, ale wszystkie wydawały jej się liche jakieś, zupełnie błahe. Aż wreszcie spojrzała na swą miotłę, mogłaby przecież zabrać ją na krótki przelot nad stadionem, może wykonać kilka akrobacji, jeżeli Lovegood byłaby w humorze i w stanie się utrzymać? — Bo nie będziesz widzieć dokładnie wszystkiego, jak polecimy do góry...
Do czasu, aż usłyszała znajomy, słodki głos Celine Lovegood. Jej słodkiej, ucztującej z duchami Celine.
I to westchnienie — ulotne w swej naturze, ale naznaczone zbierającym się nad nimi płaczem. Dość z tym! Niebo płakało wystarczająco długo, pogoda na wyspach nie rozpieszczała nikogo, a ostatnim, czego pragnęła Maria to to, by jej przyjaciółka, cudownie ocalona przyjaciółka zalała się natychmiast łzami i by przykryły one swą falą jej śliczny uśmiech. Powroty miały być chwilami szczęścia, nie nurzanymi w smutku chwilami. Płakać będą mogły, gdy przyjdzie im się żegnać, ale i wtedy też będzie to płacz na wyrost, bo spotkają się przecież prędzej, niż za ponad rok, bo znów były blisko, a ciepła, lewa dłoń Marii ułożyła się na tej, która należała do Celine, głaszcząc łagodnie jej wierzch samymi opuszkami palców. Trwała tak jeszcze kilka chwil, nasłuchując, czy przyjaciółka uspokoiła się nieco, a przynajmniej na tyle, by wyplątać się powoli z objęć, lub po prostu obrócić się do niej przodem, co uczyniła przy pierwszej możliwej okazji. Wciąż tkwiąc w objęciach panny Lovegood objęła ją tą samą lewą ręką, którą wcześnie gładziła jej dłonie, przyciągając ją mocniej do siebie.
Nie zauważyła nawet, kiedy zaczęła przenosić ciężar ciała z prawej nogi na lewą i znów — z lewej na prawą, wprawiając je w delikatne bujanie.
— Nie puszczaj mnie nigdy, tylko z wyjątkiem na kolację — szepnęła jej do ucha, bowiem była wyższa od Celine, od filigranowej Celine, od bardzo wychudzonej Celine. Ta ostatnia obserwacja sprawiła, że choć starała się brzmieć na naprawdę wesołą i energiczną (może próbując ukryć swoje zmartwienie jej stanem płynącym z listów, a jeszcze niemożliwym do pewnego zidentyfikowania), poczuła nagłe ukłócie bólu w żołądku, smutek zalewający ją całą, od czubka głowy do samych stóp. Gdy tuliły się tak do siebie, nie mogły zamaskować tego, jak bardzo zmieniła je rozłąka. Marii nie do końca — miała przecież wciąż dwa lata więcej pozostawania pod opieką kuchmistrzów Beauxbatons, a i ze swoimi ograniczonymi zasobami próbowała radzić sobie całkiem nieźle. Wciąż w jej figurze odbijały się ślady ćwiczeń, ostatnio nawet karmiła ją kuzynka, więc nie było znowu tak źle, wciąż miała szerokie biodra przy wąskiej talii i zarysowane mięśnie na nogach i ramionach.
Z Lovegood było zupełnie inaczej. Czuła wystające kości, w szczególności te kręgosłupa i wydawało jej się, że gdyby tylko przycisnęła palce mocniej i skupiła się na tym zadaniu, udałoby się jej policzyć wszystkie jej żebra. Stało się coś bardzo złego, ale odpowiedź na pytanie co takiego, jak i samo pytanie było czymś zbyt dużym, zbyt brzydkim, zbyt bolesnym, by kalać nimi to spotkanie, ale Maria nie zapomni, Maria będzie pamiętać, obserwować, szukać i ścigać. Jak w powietrzu.
— Nareszcie jesteś, Celinko... — szepnęła wreszcie, a słowa ledwo przeciskały się przez ściśnięte ze wzruszenia gardło. Do szarozielonych oczu napłynęły wreszcie łzy, bo nie potrafiła przecież tak obojętnie przejść wobec niej, wobec tego, jak bardzo się stęskniła, jak krucha była, ale wreszcie się uśmiechała. Blado, bo blado, ale to zawsze, zawsze coś... — Nie płacz mi tylko, bo zaraz i ja się rozpłaczę... — napomniała ją, wciąż cichutko i łagodnie, wreszcie składając drobny, niemal motyli pocałunek na czubku jej głowy, wśród miodowych pasm. Dla pewności poruszyła prawą ręką — dotychczas trzymającą miotłę — tak, by przesunąć trzonek bliżej siebie. Wypuściwszy go z dłoni, złapała go pod swoją pachą, teraz mając wolną nie tylko jedną, ale i dwie dłonie. Ta prawa, oswobodzona, powoli przesunęła opuszkami palców po policzkach półwili, sprawdzając, czy nie pogubiła przypadkiem łzawych kryształków. Jeżeli tak było, ścierała je ostrożnie, z wrodzoną cierpliwością i delikatnością. Tak, jak zawsze, gdy próbowała przełamać się, spróbować dotknąć kogoś równie w jej oczach perfekcyjnego, co Celine.
— Nie możesz w dodatku płakać, bo... — gorączkowo szukała powodów, dla których nie powinna, ale wszystkie wydawały jej się liche jakieś, zupełnie błahe. Aż wreszcie spojrzała na swą miotłę, mogłaby przecież zabrać ją na krótki przelot nad stadionem, może wykonać kilka akrobacji, jeżeli Lovegood byłaby w humorze i w stanie się utrzymać? — Bo nie będziesz widzieć dokładnie wszystkiego, jak polecimy do góry...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Miękki, rozczulony chichot rozmył się o materiał płaszcza na ramieniu Marii, o które Celine opierała czoło, wtulona w nią całą sobą, tak blisko, jak tylko było to możliwe, w pragnieniu absolutnego połączenia. Jakby dusza mogła przekazać duszy wszelkie ukryte prawdy, urywki wspomnień przypominających kalejdoskop nieskończenie dłużących się godzin i cierpienia, które w połowie formował strach. Kiedyś mogły mówić sobie wszystko bez słów. Półwila wślizgiwała się pod materiał miękkiej pościeli na łóżku Multon, gdy inne koleżanki już spały, i zostawała u jej boku przynajmniej przez godzinę, nucąc każdą piosenkę, która przyszła jej na myśl; wtedy, w Beauxbatons, złamany paznokieć czy krzywe spojrzenie mogło być końcem świata, bo nie wiedziały, że niebawem zrobi się gorzej. Że wszystko spowije mgła czarna jak smoła, gęsta, żrąca. Mgła wojny, samotności. Wciąż nie mogła nadziwić się na myśl, że Maria mieszka teraz sama, z daleka od swojej rodziny; coś uwierało ją w tej myśli, lęk, że pewnego dnia stanie się jej przez to jakaś okrutna krzywda.
- Jestem - przytaknęła z uśmiechem pełnym miłości, sympatii, uśmiechem kolorowym, bo dotyk uwypuklał kanwy rzeczywistości i przekonał, że przyjaciółka była prawdziwa. Celine czuła w nozdrzach jej zapach kojarzący się z wiosną i ciepłym wypiekiem dojrzewającym na parapecie; na wzór Marii sięgnęła ku górze, oparła smukłe palce na kościach jej policzków, a potem przesunęła nimi w dół, badając dróżkę do podbródka, i z powrotem w górę, zahaczywszy o nos, od którego po lekkiej przekątnej leżały uszy. Odsłoniła je tylko na chwilę, musnęła opuszką, by potem znów zasłonić wstydliwe kompleksy dziewczynki kurtyną jasnych włosów; przesunęła dłonie wyżej, do łuku brwiowego i czoła, każdym gestem przypominając sobie wspólnie przeżyte chwile. - Tak się zmieniłaś, a jednocześnie w ogóle. Jesteś tą samą Marysią. Mieszasz mi tym w głowie, ma douce, przecież widzę, że czas nie stanął w miejscu, nie wiem czego się spodziewałam. Jesteś piękniejsza. Rozkwitłaś - mówiła do niej czule. Skóra prześlicznej twarzy przypominała aksamit, pełne usta stworzono do uśmiechu. A te oczy? Co widziały, co pięknego i co przerażającego? Och, oby szczęśliwsze widoki były częstsze.
Maria otarła kilka zagubionych łez torujących sobie świetlistą drogę po policzku półwili, na co ta sięgnęła do jej ręki i przysunęła ją bliżej swoich warg, na wierzchu palców złożywszy króciutki, stęskniony pocałunek, ledwie cmoknięcie, ale delikatniejsze niż to, jak dżentelmen mógłby witać się z damą. Mniej teatralne, bardziej kobiece. Siostrzane.
Skórę w tym miejscu zaraz owiała gorącym oddechem, w którym zagubił się kolejny zdumiony chichot. Tego mogła się spodziewać, właśnie tego.
- Wiedziałam, że nigdy ci nie przejdzie - miłość do miotlarstwa, do podniebnych wycieczek na miotle, która w mniemaniu Celine była tak zwodnicza, jak rozbrykany koń, a może nawet i gorzej. Kiedyś próbowała nauczyć się tej sztuki, ale pierwsze podrygi w Beauxbatons zakończyły się skręconą kostką, potworną obrazą majestatu i deklaracją, że więcej na to nie wsiądzie, bo znów nie będzie mogła tańczyć przynajmniej przez najbliższe trzy dni po magicznym leczeniu. - To szaleństwo, na pewno nie utrzyma nas obu - westchnęła z uśmiechem wciąż malowanym na ustach, zerknąwszy na środek transportu pod dziewczęcym ramieniem. Nie ufała miotle, ale ufała Marii, czy to nie wystarczyło? Poza tym leciała już na miotle z Marcelem, wtedy nie spadli przez kilka godzin, a Multon z pewnością nie latała gorzej od Carringtona. W końcu urodziła się po to, żeby latać. - Spróbujmy... - półwila dodała nagle z nieco przestraszonym spojrzeniem, może i odrobinę podekscytowanym. Tęskniła za ptasim lotem, który towarzyszył jej metaforycznie od rana do nocy, gdy jeszcze każdego dnia zatracała się w balecie; może dziś miała poczuć się podobnie?
- Jestem - przytaknęła z uśmiechem pełnym miłości, sympatii, uśmiechem kolorowym, bo dotyk uwypuklał kanwy rzeczywistości i przekonał, że przyjaciółka była prawdziwa. Celine czuła w nozdrzach jej zapach kojarzący się z wiosną i ciepłym wypiekiem dojrzewającym na parapecie; na wzór Marii sięgnęła ku górze, oparła smukłe palce na kościach jej policzków, a potem przesunęła nimi w dół, badając dróżkę do podbródka, i z powrotem w górę, zahaczywszy o nos, od którego po lekkiej przekątnej leżały uszy. Odsłoniła je tylko na chwilę, musnęła opuszką, by potem znów zasłonić wstydliwe kompleksy dziewczynki kurtyną jasnych włosów; przesunęła dłonie wyżej, do łuku brwiowego i czoła, każdym gestem przypominając sobie wspólnie przeżyte chwile. - Tak się zmieniłaś, a jednocześnie w ogóle. Jesteś tą samą Marysią. Mieszasz mi tym w głowie, ma douce, przecież widzę, że czas nie stanął w miejscu, nie wiem czego się spodziewałam. Jesteś piękniejsza. Rozkwitłaś - mówiła do niej czule. Skóra prześlicznej twarzy przypominała aksamit, pełne usta stworzono do uśmiechu. A te oczy? Co widziały, co pięknego i co przerażającego? Och, oby szczęśliwsze widoki były częstsze.
Maria otarła kilka zagubionych łez torujących sobie świetlistą drogę po policzku półwili, na co ta sięgnęła do jej ręki i przysunęła ją bliżej swoich warg, na wierzchu palców złożywszy króciutki, stęskniony pocałunek, ledwie cmoknięcie, ale delikatniejsze niż to, jak dżentelmen mógłby witać się z damą. Mniej teatralne, bardziej kobiece. Siostrzane.
Skórę w tym miejscu zaraz owiała gorącym oddechem, w którym zagubił się kolejny zdumiony chichot. Tego mogła się spodziewać, właśnie tego.
- Wiedziałam, że nigdy ci nie przejdzie - miłość do miotlarstwa, do podniebnych wycieczek na miotle, która w mniemaniu Celine była tak zwodnicza, jak rozbrykany koń, a może nawet i gorzej. Kiedyś próbowała nauczyć się tej sztuki, ale pierwsze podrygi w Beauxbatons zakończyły się skręconą kostką, potworną obrazą majestatu i deklaracją, że więcej na to nie wsiądzie, bo znów nie będzie mogła tańczyć przynajmniej przez najbliższe trzy dni po magicznym leczeniu. - To szaleństwo, na pewno nie utrzyma nas obu - westchnęła z uśmiechem wciąż malowanym na ustach, zerknąwszy na środek transportu pod dziewczęcym ramieniem. Nie ufała miotle, ale ufała Marii, czy to nie wystarczyło? Poza tym leciała już na miotle z Marcelem, wtedy nie spadli przez kilka godzin, a Multon z pewnością nie latała gorzej od Carringtona. W końcu urodziła się po to, żeby latać. - Spróbujmy... - półwila dodała nagle z nieco przestraszonym spojrzeniem, może i odrobinę podekscytowanym. Tęskniła za ptasim lotem, który towarzyszył jej metaforycznie od rana do nocy, gdy jeszcze każdego dnia zatracała się w balecie; może dziś miała poczuć się podobnie?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Bywały takie dni, bywały również i noce, w których Maria myślała, że nie ma już powrotu do tego co było. Do świata, który zamknął się za nią z chwilą opuszczenia przez nią zamku piękniejszego od snu, bezpiecznych szkolnych murów. Kilkuletnia nieobecność Celine była wyraźnie wyczuwalna nawet tam — ale gdzieś w Marii tliła się nadzieja, że to rozłąka tylko chwilowa, że nadgonią wszystkie chwile w wakacje, a potem nie będą musiały rozdzielać się zbyt mocno, nigdy przecież na zawsze, zawsze do następnego razu. Było w tej myśli coś kojącego i coś, co bolało jeszcze bardziej, gdy zderzyły się obie z twardym murem rzeczywistości. Celine połamała na nim swoje skrzydła, Maria obtarła się o niego ledwo, nieświadoma zupełnie tego, jak źle było jej przyjaciółce, drugiej połowie jej serca, zagubionej w świecie części duszy.
Czasami budziła się ze swych snów, ale nie odnajdywała w nich ani komfortu, ani ciepła. Skóra zroszona zimnym potem, nocna sukienka klejąca się do ciała, klatka piersiowa unosząca się i opadająca w zupełnym chaosie. Były na świecie więzi, których nie dało się wytłumaczyć w sposób logiczny. Takie, które wymykały się uczonym definicjom, których nie ograniczał czas ani odległość.
To były znaki... Powinnam szybciej—
Ale to nie był czas na samokaranie, nie gdy Celine powoli witała się z każdym fragmentem jej twarzy; Maria była w tym rytuale cierpliwa, nawet nie drgnęła z alarmem na odsłonięcie uszu, były tylko we dwie, a Celinka wiedziała, nie trzeba było więc udawać, ani odwracać wzroku, bo przecież były swoje tylko, każda jednej i swoje nawzajem, w szeptanych ukradkiem obietnicach i słanych w poduszki życzeniach.
Ale policzki same się kolorowały, a serce zabiło prędzej, choć nie ściskało się wreszcie z bólu, na moment wymsknęło się z klatki, gotowe wyrwać się z piersi i złączyć z tym Celinowym, gdyby tylko zechciała. Czemu tak się działo? Nie potrafiła odpowiedzieć. Ale chwila mogła trwać wiecznie, w akompaniamencie słodkich słów półwili, takich pięknych, że nie powinny padać przecież do niej, a jednak to robiły, i w dodatku to ma douce. I ten pocałunek, siostrzany przecież, delikatny jak muśnięcie płatków kwiatu, a jednak taki przemiły, i taki ciepły...
— L'attente d' un retour ardemment desiré, donne à tous les instants une longueur extrême — oczekiwanie na upragniony powrót nadaje wszystkim chwilom ekstremalną długość. Francuski ześlizgnął się z jej języka bez najmniejszego trudu, gdy z pamięci przywoływała fragment molierowskiego Amphitryona. Ciepły szept nie miał dalekiej drogi, bowiem Maria nachyliła się jeszcze bardziej nad Celine, skracając dzielący je dystans do minimum, jedna z rąk, ta z pleców, wzniosła się wyżej, wplątała się w złotą kaskadę włosów tak sprawnie, jakby to właśnie tam było jej miejsce, ostatecznie zatrzymując się na karku przyjaciółki, gdy mówiła dalej — Et l'absence de ce qu'on aime, quelque peu qu'elle dure, a toujours trop duré.
A brak tego, co kochamy, choćby trwał krótko, zawsze trwał zbyt długo.
Nigdy nie potrafiła znajdować własnych słów; ginęły one w gąszczu jej nerwów, emocji skaczących i opadających jak koniki polne, pojawiających się i znikających jak świetliki. Już niedługo, za miesiąc, trochę ponad miesiąc, będzie noc świętojańska i miliony świetlistych owadów wzbije się w powietrze, i pięknie będzie dzielić tę chwilę z Celine, bo zasługuje przecież na wszystko, co dobre i piękne, po tym, co musiało się stać jeszcze bardziej, a kryształy ciepłych łez wsiąkające w palce Multon, wsiąkają wraz z obietnicą, że już nigdy nie pozwoli, by było inaczej. Nie odstąpi od jej boku, choćby miała być daleko, to zawsze będzie blisko w myślach, w czystości serca, a razem dadzą radę ze wszystkim. Musiały.
Aż wreszcie tama pęka i Maria śmieje się, cicho co prawda, ale zupełnie szczerze; nie śmiała się już przecież długo, a ponad tydzień temu obcy człowiek rozcinał jej kożuch na plecach i było już prawie zupełnie źle, ale teraz — teraz było już nowe—stare życie i nie można było się bać, w przestworzach wszyscy byli wolni i można było śpiewać, ile wlezie, bo nikt na ziemi i tak tego nie słyszał.
— Utrzyma, jeżeli tylko będziesz sobie tego życzyć — szepcze już po angielsku, aż wreszcie — z niechęcią, cofa się o krok, wyplątuje dłoń z miękkości pasm i udaje, że nie czuje już półwilich łez na palcach. Uśmiecha się przy tym szeroko, miotła wędruje do ręki raz jeszcze, ale Maria nie wchodzi na nią, bo w powietrzu wisi pytanie, a ona zbiera się do jego zadania. — Wolisz siedzieć z przodu, czy z tyłu? — udaje jej się wreszcie, bo komfort Celine jest najważniejszy. Może siedzieć z przodu, wtedy Maria obejmie ją mocno w pasie, dłonie trzymające trzonek przykryte zostaną drugą parą, tą, która będzie kierować. Może też usiąść z tyłu, wtulić się w jej plecy jak wcześniej, a wtedy kluczem będą słowa, przygotowanie, bezpieczeństwo.
Wybór leżał w jasnych dłoniach pięknej, młodej dziewczyny.
— Nie będę szaleć, obiecuję.
Czasami budziła się ze swych snów, ale nie odnajdywała w nich ani komfortu, ani ciepła. Skóra zroszona zimnym potem, nocna sukienka klejąca się do ciała, klatka piersiowa unosząca się i opadająca w zupełnym chaosie. Były na świecie więzi, których nie dało się wytłumaczyć w sposób logiczny. Takie, które wymykały się uczonym definicjom, których nie ograniczał czas ani odległość.
To były znaki... Powinnam szybciej—
Ale to nie był czas na samokaranie, nie gdy Celine powoli witała się z każdym fragmentem jej twarzy; Maria była w tym rytuale cierpliwa, nawet nie drgnęła z alarmem na odsłonięcie uszu, były tylko we dwie, a Celinka wiedziała, nie trzeba było więc udawać, ani odwracać wzroku, bo przecież były swoje tylko, każda jednej i swoje nawzajem, w szeptanych ukradkiem obietnicach i słanych w poduszki życzeniach.
Ale policzki same się kolorowały, a serce zabiło prędzej, choć nie ściskało się wreszcie z bólu, na moment wymsknęło się z klatki, gotowe wyrwać się z piersi i złączyć z tym Celinowym, gdyby tylko zechciała. Czemu tak się działo? Nie potrafiła odpowiedzieć. Ale chwila mogła trwać wiecznie, w akompaniamencie słodkich słów półwili, takich pięknych, że nie powinny padać przecież do niej, a jednak to robiły, i w dodatku to ma douce. I ten pocałunek, siostrzany przecież, delikatny jak muśnięcie płatków kwiatu, a jednak taki przemiły, i taki ciepły...
— L'attente d' un retour ardemment desiré, donne à tous les instants une longueur extrême — oczekiwanie na upragniony powrót nadaje wszystkim chwilom ekstremalną długość. Francuski ześlizgnął się z jej języka bez najmniejszego trudu, gdy z pamięci przywoływała fragment molierowskiego Amphitryona. Ciepły szept nie miał dalekiej drogi, bowiem Maria nachyliła się jeszcze bardziej nad Celine, skracając dzielący je dystans do minimum, jedna z rąk, ta z pleców, wzniosła się wyżej, wplątała się w złotą kaskadę włosów tak sprawnie, jakby to właśnie tam było jej miejsce, ostatecznie zatrzymując się na karku przyjaciółki, gdy mówiła dalej — Et l'absence de ce qu'on aime, quelque peu qu'elle dure, a toujours trop duré.
A brak tego, co kochamy, choćby trwał krótko, zawsze trwał zbyt długo.
Nigdy nie potrafiła znajdować własnych słów; ginęły one w gąszczu jej nerwów, emocji skaczących i opadających jak koniki polne, pojawiających się i znikających jak świetliki. Już niedługo, za miesiąc, trochę ponad miesiąc, będzie noc świętojańska i miliony świetlistych owadów wzbije się w powietrze, i pięknie będzie dzielić tę chwilę z Celine, bo zasługuje przecież na wszystko, co dobre i piękne, po tym, co musiało się stać jeszcze bardziej, a kryształy ciepłych łez wsiąkające w palce Multon, wsiąkają wraz z obietnicą, że już nigdy nie pozwoli, by było inaczej. Nie odstąpi od jej boku, choćby miała być daleko, to zawsze będzie blisko w myślach, w czystości serca, a razem dadzą radę ze wszystkim. Musiały.
Aż wreszcie tama pęka i Maria śmieje się, cicho co prawda, ale zupełnie szczerze; nie śmiała się już przecież długo, a ponad tydzień temu obcy człowiek rozcinał jej kożuch na plecach i było już prawie zupełnie źle, ale teraz — teraz było już nowe—stare życie i nie można było się bać, w przestworzach wszyscy byli wolni i można było śpiewać, ile wlezie, bo nikt na ziemi i tak tego nie słyszał.
— Utrzyma, jeżeli tylko będziesz sobie tego życzyć — szepcze już po angielsku, aż wreszcie — z niechęcią, cofa się o krok, wyplątuje dłoń z miękkości pasm i udaje, że nie czuje już półwilich łez na palcach. Uśmiecha się przy tym szeroko, miotła wędruje do ręki raz jeszcze, ale Maria nie wchodzi na nią, bo w powietrzu wisi pytanie, a ona zbiera się do jego zadania. — Wolisz siedzieć z przodu, czy z tyłu? — udaje jej się wreszcie, bo komfort Celine jest najważniejszy. Może siedzieć z przodu, wtedy Maria obejmie ją mocno w pasie, dłonie trzymające trzonek przykryte zostaną drugą parą, tą, która będzie kierować. Może też usiąść z tyłu, wtulić się w jej plecy jak wcześniej, a wtedy kluczem będą słowa, przygotowanie, bezpieczeństwo.
Wybór leżał w jasnych dłoniach pięknej, młodej dziewczyny.
— Nie będę szaleć, obiecuję.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Dźwięk jej francuskiego wybrzmiał jak najsłodsza kołysanka, szeptana baśń, dyskretna ballada otulająca je woalem bańki, do której żadna inna istota nie miała wstępu; cytat ociekał miodem wspomnień ploteczek w strojnym dormitorium, gdzie nikt nie wymagał od nich porozumiewania w narodowym języku Beauxbatons, a one robiły to i tak, rozkochane w poezji drzemiącej w zgłoskach. W tej ulotnej, efemerycznej sztuce melodii, którą można było operować na płaszczyźnie rzeczywistości, a która niebawem przeradzała się wyłącznie we wspomnienie. Marii zawsze było do twarzy z francuskim. Jej naturalna nieśmiałość współgrała z nim jak aksamit i Celine lubiła jej słuchać, gdy dziewczynka mówiła o wszystkim i o niczym. O meczach quidditcha i punktach zdobytych podczas rozgrywki czy ulubionych manewrach na miotle, o niesprawiedliwej ocenie otrzymanej wcześniej tego dnia, o szokującym zachowaniu rówieśniczki, które cały czas przyprawiało ją o urocze pąsy.
- Pamiętasz kobaltowy zegar ze złotymi zdobieniami w gwiezdne konstelacje? Ten, który stał tuż nad kominkiem, ten zabytek? - odpowiedziała jej płomiennym szeptem, uśmiechnięta mimo słonego smaku łez skapujących do kącików ust, wtulona w Marię, zatracona w jej dotyku. W miękkości tych samych, znajomych dłoni, po które jeszcze do niedawna tak często sięgała, żeby zabierać ją ze sobą za kulisy intrygujących cieni i za ciepło kalejdoskopowych refleksów wzruszeń. - Przed północą, zanim mogłam do ciebie zejść, jego wskazówki zawsze zwalniały. Tik, tok, tik, tok. Minuty trwały godzinami, czułam upływ każdej leniwej sekundy i chociaż zaklinałam, żeby przestały się nad nami pastwić, i tak to robiły - półwila odchyliła głowę do tyłu, pozwoliwszy palcom Marii wygodniej ułożyć się na jej karku; patrzyła na nią spod girland ciemnych rzęs, zachwycona tym, co widzi. Jej dojrzałość delikatnie zakrawającą o ostatni nastoletni zmierzch. - A potem nagle gnały przed siebie w cwale, kiedy już cię odwiedzałam - musnęła ustami jej policzek. Celine zawsze uważała na to, by wracać do swojego łóżka przynajmniej przed godziną drugą, ale tylko ze względu na resztki logicznych podszeptów, że w innym wypadku obie byłyby następnego dnia niewyspane. Szare, zmizerniałe. A żadna z nich nie mogła sobie na to pozwolić: w najgorszym wypadku Multon mogłaby stracić panowanie nad miotłą i rozbić się o element boiska, ona z kolei źle ułożyłaby stopę i zwichnęła kostkę. - Teraz też tak było. Właśnie tak, Marysiu. Każdy dzień... - ale urwała, nie była w stanie dokończyć wyznania. Każdy dzień w areszcie upływał w trudach, z początku w obawie o własne życie, później w pragnieniu, by zostało ono ukrócone. Raz na zawsze. Pokręciła lekko głową, opuściła spojrzenie; nie pytaj mnie, najsłodsza, jeszcze nie dzisiaj.
Przez moment nieufnie przyglądała się miotle; podchodzące do gardła serce wygrywało hymn szumiącego w uszach niepokoju, ale teraz nie musiała donikąd uciekać, propozycja miała być zaledwie rozrywką. Niebezpieczną i szalenie niepoczytalną! Ale czy kiedykolwiek spędzały czas w ten sposób? Wertując wspomnienia Celine zdumiała się na myśl, że nie. Że nigdy wcześniej, po tym felernym upadku na szkolnych błoniach, naprawdę nie wsiadła na miotłę, za wyjątkiem ostatniej kwietniowej podróży; zazębiające się kadencje ich nauki zdecydowały o tym, że do wspólnego lotu nie doszło, było na niego albo za wcześnie, albo za późno. Półwila musnęła dolną wargę zębami i ułożyła dłoń na trzonku miotły Marii, ostrożnie, niepewnie, jakby nie była przekonana, czy drewno zaraz nie odgryzie jej palców.
- Z przodu? - powinna była odpowiedzieć, ale w gruncie rzeczy po prostu zapytała. Nie była pewna gdzie było bezpieczniej. Mimo to nie ufała jeszcze na tyle swojemu ciału, by nie wyobrażać sobie jak zsuwa się w dół i nie jest w stanie utrzymać uchwytu wokół talii Marii, przez co upada na ziemię i łamie kark. - Chyba czułabym się pewniej mając cię za plecami - dodała niemal przepraszająco, z zakłopotaniem pląsającym we wzroku dwukolorowych tęczówek. Poza tym w tej pozycji miała już jakieś doświadczenie, szczątkowe, zaledwie kilkugodzinne, jednak to wystarczyło, by Celine przekonać do podejrzenia, że wybrała właściwie. A skoro dla Marysi nie było różnicy - wbrew krzyczącym myślom, że to tylko kurtuazja, że tak naprawdę Multon preferowała siedzieć z przodu, a spytała wyłącznie z grzeczności i starsza koleżanka tylko pokrzyżowała jej plany -, pozwoliła sobie w ten sposób zaryzykować. Powiedzieć, z czym czułaby się lepiej. - Tylko nawet pod chmurami będziesz musiała wszystko mi opowiedzieć. O samotnym mieszkaniu, nowej pracy, tam, u tych... państwa; o wszystkim, co się zmieniło. Bardzo się martwiłam - poprosiła z nutą desperacji w miękkim głosie. Widok żywej i zdrowej Marii uspokajał, lecz sama półwila wiedziała najlepiej, że to, co niewidzialne mogło być dużo, dużo gorsze niż to, co dostrzegalne gołym okiem. Musiała się więc upewnić, że przyjaciółka nie nosiła w sobie podobnie toksycznych skaz. Że mimo trudów dnia codziennego jakoś sobie radziła, była bezpieczna, szczęśliwa, i właściwie dotarło do niej jak bardzo potrzebowała tego usłyszeć, gdy płynnym, acz nieufnym ruchem wsiadała na miotłę, oplótłszy ją chudymi udami. - Czy czarownice nie latają tak, jak jeżdżą konno? - nagle zapytała ze zdziwieniem, że nigdy wcześniej nie przeszło jej to przez myśl. Chociaż tego sportu również nigdy nie uprawiała, wiedziała, że kobietom były przeznaczone specjalne siodła i na wierzchowcach nie prezentowały się w identyczny sposób do mężczyzn, więc czemu z miotłami było inaczej? Spojrzała przez ramię na Marię, w niezrozumieniu. Coś jej umykało, jakaś oczywistość?
- Pamiętasz kobaltowy zegar ze złotymi zdobieniami w gwiezdne konstelacje? Ten, który stał tuż nad kominkiem, ten zabytek? - odpowiedziała jej płomiennym szeptem, uśmiechnięta mimo słonego smaku łez skapujących do kącików ust, wtulona w Marię, zatracona w jej dotyku. W miękkości tych samych, znajomych dłoni, po które jeszcze do niedawna tak często sięgała, żeby zabierać ją ze sobą za kulisy intrygujących cieni i za ciepło kalejdoskopowych refleksów wzruszeń. - Przed północą, zanim mogłam do ciebie zejść, jego wskazówki zawsze zwalniały. Tik, tok, tik, tok. Minuty trwały godzinami, czułam upływ każdej leniwej sekundy i chociaż zaklinałam, żeby przestały się nad nami pastwić, i tak to robiły - półwila odchyliła głowę do tyłu, pozwoliwszy palcom Marii wygodniej ułożyć się na jej karku; patrzyła na nią spod girland ciemnych rzęs, zachwycona tym, co widzi. Jej dojrzałość delikatnie zakrawającą o ostatni nastoletni zmierzch. - A potem nagle gnały przed siebie w cwale, kiedy już cię odwiedzałam - musnęła ustami jej policzek. Celine zawsze uważała na to, by wracać do swojego łóżka przynajmniej przed godziną drugą, ale tylko ze względu na resztki logicznych podszeptów, że w innym wypadku obie byłyby następnego dnia niewyspane. Szare, zmizerniałe. A żadna z nich nie mogła sobie na to pozwolić: w najgorszym wypadku Multon mogłaby stracić panowanie nad miotłą i rozbić się o element boiska, ona z kolei źle ułożyłaby stopę i zwichnęła kostkę. - Teraz też tak było. Właśnie tak, Marysiu. Każdy dzień... - ale urwała, nie była w stanie dokończyć wyznania. Każdy dzień w areszcie upływał w trudach, z początku w obawie o własne życie, później w pragnieniu, by zostało ono ukrócone. Raz na zawsze. Pokręciła lekko głową, opuściła spojrzenie; nie pytaj mnie, najsłodsza, jeszcze nie dzisiaj.
Przez moment nieufnie przyglądała się miotle; podchodzące do gardła serce wygrywało hymn szumiącego w uszach niepokoju, ale teraz nie musiała donikąd uciekać, propozycja miała być zaledwie rozrywką. Niebezpieczną i szalenie niepoczytalną! Ale czy kiedykolwiek spędzały czas w ten sposób? Wertując wspomnienia Celine zdumiała się na myśl, że nie. Że nigdy wcześniej, po tym felernym upadku na szkolnych błoniach, naprawdę nie wsiadła na miotłę, za wyjątkiem ostatniej kwietniowej podróży; zazębiające się kadencje ich nauki zdecydowały o tym, że do wspólnego lotu nie doszło, było na niego albo za wcześnie, albo za późno. Półwila musnęła dolną wargę zębami i ułożyła dłoń na trzonku miotły Marii, ostrożnie, niepewnie, jakby nie była przekonana, czy drewno zaraz nie odgryzie jej palców.
- Z przodu? - powinna była odpowiedzieć, ale w gruncie rzeczy po prostu zapytała. Nie była pewna gdzie było bezpieczniej. Mimo to nie ufała jeszcze na tyle swojemu ciału, by nie wyobrażać sobie jak zsuwa się w dół i nie jest w stanie utrzymać uchwytu wokół talii Marii, przez co upada na ziemię i łamie kark. - Chyba czułabym się pewniej mając cię za plecami - dodała niemal przepraszająco, z zakłopotaniem pląsającym we wzroku dwukolorowych tęczówek. Poza tym w tej pozycji miała już jakieś doświadczenie, szczątkowe, zaledwie kilkugodzinne, jednak to wystarczyło, by Celine przekonać do podejrzenia, że wybrała właściwie. A skoro dla Marysi nie było różnicy - wbrew krzyczącym myślom, że to tylko kurtuazja, że tak naprawdę Multon preferowała siedzieć z przodu, a spytała wyłącznie z grzeczności i starsza koleżanka tylko pokrzyżowała jej plany -, pozwoliła sobie w ten sposób zaryzykować. Powiedzieć, z czym czułaby się lepiej. - Tylko nawet pod chmurami będziesz musiała wszystko mi opowiedzieć. O samotnym mieszkaniu, nowej pracy, tam, u tych... państwa; o wszystkim, co się zmieniło. Bardzo się martwiłam - poprosiła z nutą desperacji w miękkim głosie. Widok żywej i zdrowej Marii uspokajał, lecz sama półwila wiedziała najlepiej, że to, co niewidzialne mogło być dużo, dużo gorsze niż to, co dostrzegalne gołym okiem. Musiała się więc upewnić, że przyjaciółka nie nosiła w sobie podobnie toksycznych skaz. Że mimo trudów dnia codziennego jakoś sobie radziła, była bezpieczna, szczęśliwa, i właściwie dotarło do niej jak bardzo potrzebowała tego usłyszeć, gdy płynnym, acz nieufnym ruchem wsiadała na miotłę, oplótłszy ją chudymi udami. - Czy czarownice nie latają tak, jak jeżdżą konno? - nagle zapytała ze zdziwieniem, że nigdy wcześniej nie przeszło jej to przez myśl. Chociaż tego sportu również nigdy nie uprawiała, wiedziała, że kobietom były przeznaczone specjalne siodła i na wierzchowcach nie prezentowały się w identyczny sposób do mężczyzn, więc czemu z miotłami było inaczej? Spojrzała przez ramię na Marię, w niezrozumieniu. Coś jej umykało, jakaś oczywistość?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Z czasem francuski naprawdę stał się jej drugą naturą. Wyrażanie myśli w tym języku — teraz dostępnych tylko dla niej i dla najsłodszej w świecie Celine — dawało niezrozumiały komfort w świecie, w którym więcej było przecież krzyków i łez cieknących po porcelanie policzków, niż ciszy, spokoju melodii zgodnie bijących serc, miejsc takich jak to: stadionu Harpii, w warstwie skojarzeniowej bliskich przecież zarówno pannie Lovegood, jak i Multon, w końcu to Harpie dzieliły rozkochanych w muzyce Gryfów i latających wśród obłoków słów Smoki. We Francji z pokorą przyjęły miękki przymus wyrażania się w rodzimym dla tamtych stron języku, w Anglii mogły powrócić do potencjalnie bardziej komfortowej angielszczyzny, lecz czy była taka potrzeba? Mogąc zanurzyć się we wspomnieniach, odnaleźć odbijający się w lustrach ich oczu błysk radości tamtych chwil — Maria nie wybrałaby przecież innego medium; przede wszystkim dla kruchej Celine. Miękkie, podatne na porywy serce Marii krajało się przecież na widok kruchości przyjaciółki, przez głowę przemykało milion scenariuszy, choć każdy głupi jakiś, bo i głupią dziewką była Maria Multon z Worcestershire, lecz zamiary, och zamiary zawsze miała dobre, a krzywdę przyjaciółki bez mrugnięcia okiem przyjęłaby jako własną, byle tylko uwolnić ją od ciężaru, który niesprawiedliwie nałożono na jej barki.
Barki, które musnęła powoli, w drodze do karku półwili, tak lekko, jak tylko lekko się dało, w obawie przed naruszeniem ich kruchej konstrukcji. Wygląda na taką słabą...
Ale zdawało się, że z każdą wspólnie spędzoną sekundą nawet ktoś tak doświadczony przez życie, przez losową niesprawiedliwość, mógł odzyskiwać odrobinę swych sił. Może Celine próbowała łapać cudowne motyle wspomnień z zeszłego życia, próbując na swych zasadach odnaleźć w sobie choć jeszcze jeden powód, by starać się, by postawić następny krok, nie dać się zdusić. Gdyby Maria wiedziała, oddałaby przecież jej wszystkie swe wspomnienia, spędziła nie dzień, nie noc, nie tydzień i nie miesiąc — cała wieczność, cały czas, który tylko miała, poświęciłaby dla niej, dla swej przyjaciółki, karmiąc komfortem wspólnych chwil, obserwując, jak raz złamane skrzydła rozkłada na nowo — większe, silniejsze, z lotkami bielszymi od śniegu. Bo choć Maria nie miała pojęcia o aniołach, nie w kontekście mugolskiej religii, widywała je przecież na zabytkowych freskach, prześliczne kobiety o włosach złotych i skrzących. I choć nie miały one oczu jak Celine — jednego niebieskawego, drugiego bardziej zielonkawego — to były przecież podobne, a wyobraźnia Multon z łatwością potrafiła wpasować baletnicę w konkretną scenę, tańczącą wśród chmur, zastygłą w jednej z efektownych póz, które wykonywała tak, że zdawały się być pestką, ale przecież obciążały ciało, były efektem wieloletniej pracy, wysiłku, w który wkładała całe serce.
Maria musiała mrugnąć — raz, drugi, trzeci — gdy słowa Celine wreszcie zaczęły do niej trafiać, ściągając powoli z chmur wprost w znajomą scenerię jasnego, szkolnego zamku. Skinęła głową, przyznając, że pamięta ten zegar, wielowiekowego świadka wzlotów i upadków szkolnej braci i siostrzeństwa, najbardziej zaufanego powiernika tajemnic. Półwila miała rację w swych słowach — gdy czasu było potrzeba, wskazówki jego przyspieszały tragikomicznie, a gdy powinien płynąć wartko, aż do następnej ciekawostki — stały one w miejscu, a gdy przesuwały się wreszcie, robiły to irytująco powoli, przedłużając cierpienia duszy.
Ucałowany wcześniej policzek uniósł się w górę i uwypuklił w uśmiechu. Drobne okazy czułości nie były w ich relacjach niczym nowym, przywykły do tego rodzaju wzajemnej troski i miłości zupełnie naturalnie. Jedyne, co wkradło się między nie, wcisnęło podobne do łomu między dwie związane ze sobą ściśle dusze, to ten czas przeklęty, czas, na który nieśmiało skarżyła się Celine, choć Maria, gdzieś w swym raczej prostym rozumieniu świata, nie chciała dopuścić do siebie myśli plączącej się już w żołądku, że to nie tylko skarga na czas, że Celine próbuje powiedzieć jej coś, czego nie potrafi ubrać w słowa inaczej.
Bo łzy stanęły przecież i w szarozielonych oczach Multon, dłoń oparła się na policzku, gdy opiekunka jednorożców przyglądała się swej przyjaciółce, ślicznej baletnicy. Życie wśród lasu uczyło, że nie zawsze należało szukać głośnej odpowiedzi, czasami tajemnice powinny nimi zostać — dla dobra obu stron. Uśmiechała się dalej, choć przez uśmiech ten przebijała się znów jej melancholia, ale kolejny drobny dotyk — wargi muskające czubek ślicznie skrojonego, prostego nosa — miał zapewnić o dobrych intencjach, a mocniejsze objęcie o tym, że nie była z tym sama. Nie musiała.
— Już nigdy tak nie będzie, obiecuję — szepnęła jej więc do ucha, szanując wszystkie sygnały, które od niej dostawała. Rozumiały się bowiem bez słów, Maria była pewna, że Celine zrozumiałaby znaczenie tegoż pocałunku nawet bez werbalizacji jego przyczyny, ale obietnice, by były wiążące, musiały wybrzmieć w całej swej krasie, zostać oddane ziemi, wodzie, ogniu lub powietrzu.
Ta dzisiejsza stanie się ofiarą powietrza, bowiem Lovegood ku dumnemu zadowoleniu Marii decyduje się na wejście na miotłę, wybierając bardziej komfortowy dla ich obydwu sposób latania. Maria uśmiecha się więc raz jeszcze, szeroko i kiwa głową na zgodę, a po chwili siedzą już obie — Celine z przodu, Maria tuż za nią. Ramiona Multon wślizgują się pod ręce półwili, gotowe w razie konieczności ścisnąć ją mocniej i przyciągnąć jeszcze bliżej siebie, bowiem póki co klatka piersiowa Marii opiera się ledwo o delikatną strukturę pleców przyjaciółki. Składa na jej ramieniu własny podbródek, plącze ich nogi ze sobą, asekurując za łydki, a gdy Celine chwyta się miotły, układa swe dłonie na jej. I tylko chwila, tylko moment, odbijają się wreszcie od ziemi, powoli wznosząc się ku górze. Maria wie, żeby niczego nie przyspieszać, strachu przed miotłami nie przełamuje się przecież mknięciem na nich na złamanie karku. Wznoszą się jednak stopniowo wyżej i wyżej, aż do szczytów proporców i na sam początek Maria steruje miotłą tak, by poruszały się po łagodnym kole, nad samym boiskiem.
— Mogą latać tak, jak jeżdżą konno, ale to do latania rekreacyjnego, ja latam sportowo — szepcze więc tłumaczenia do ucha, a gdzieś na skraju głosek czai się drżące rozbawienie. Celine bywa urocza w swej niewiedzy, ale tak samo przecież pytałaby ją Maria o kwestie związane z baletem. Pytała już przecież o tańce, te popularne teraz, których nauczyła ją właśnie Lovegood i dlatego nie deptała butów przynajmniej jednego kawalera, wciąż roztrząsając jeden ze szkolnych bali i prawiekatastrofę, która wtedy miała miejsce. — Przeniosłam się do Gloucestershire, żeby mieszkać bliżej rezerwatu. Mam domek, malutki, z jedną sypialnią na strychu, łazienką, kuchniojadalnią i izbą dzienną na dole. Kiedyś mieszkała w nim moja babcia, ale później stał już pusty, więc pomyślałam, że będzie to cudowne miejsce. Nazwałam go Okruszkiem, bo jest mały jak okruszek właśnie, ale ma solidny piec, więc gdy napalę, jest naprawdę bardzo ciepło i pranie szybciej schnie... — zaczęła cicho, brzmiąc naprawdę na zadowoloną z takiego stanu rzeczy. Opowie jej przecież wszystko, wszystko w swoim czasie, omijając tylko okrutne spotkanie ze szmalcownikiem i przypadkowe odnalezienie się na Nokturnie. Obie te okoliczności skończyły się dla niej szczęśliwie przecież, Celine nie musiała się martwić...
Barki, które musnęła powoli, w drodze do karku półwili, tak lekko, jak tylko lekko się dało, w obawie przed naruszeniem ich kruchej konstrukcji. Wygląda na taką słabą...
Ale zdawało się, że z każdą wspólnie spędzoną sekundą nawet ktoś tak doświadczony przez życie, przez losową niesprawiedliwość, mógł odzyskiwać odrobinę swych sił. Może Celine próbowała łapać cudowne motyle wspomnień z zeszłego życia, próbując na swych zasadach odnaleźć w sobie choć jeszcze jeden powód, by starać się, by postawić następny krok, nie dać się zdusić. Gdyby Maria wiedziała, oddałaby przecież jej wszystkie swe wspomnienia, spędziła nie dzień, nie noc, nie tydzień i nie miesiąc — cała wieczność, cały czas, który tylko miała, poświęciłaby dla niej, dla swej przyjaciółki, karmiąc komfortem wspólnych chwil, obserwując, jak raz złamane skrzydła rozkłada na nowo — większe, silniejsze, z lotkami bielszymi od śniegu. Bo choć Maria nie miała pojęcia o aniołach, nie w kontekście mugolskiej religii, widywała je przecież na zabytkowych freskach, prześliczne kobiety o włosach złotych i skrzących. I choć nie miały one oczu jak Celine — jednego niebieskawego, drugiego bardziej zielonkawego — to były przecież podobne, a wyobraźnia Multon z łatwością potrafiła wpasować baletnicę w konkretną scenę, tańczącą wśród chmur, zastygłą w jednej z efektownych póz, które wykonywała tak, że zdawały się być pestką, ale przecież obciążały ciało, były efektem wieloletniej pracy, wysiłku, w który wkładała całe serce.
Maria musiała mrugnąć — raz, drugi, trzeci — gdy słowa Celine wreszcie zaczęły do niej trafiać, ściągając powoli z chmur wprost w znajomą scenerię jasnego, szkolnego zamku. Skinęła głową, przyznając, że pamięta ten zegar, wielowiekowego świadka wzlotów i upadków szkolnej braci i siostrzeństwa, najbardziej zaufanego powiernika tajemnic. Półwila miała rację w swych słowach — gdy czasu było potrzeba, wskazówki jego przyspieszały tragikomicznie, a gdy powinien płynąć wartko, aż do następnej ciekawostki — stały one w miejscu, a gdy przesuwały się wreszcie, robiły to irytująco powoli, przedłużając cierpienia duszy.
Ucałowany wcześniej policzek uniósł się w górę i uwypuklił w uśmiechu. Drobne okazy czułości nie były w ich relacjach niczym nowym, przywykły do tego rodzaju wzajemnej troski i miłości zupełnie naturalnie. Jedyne, co wkradło się między nie, wcisnęło podobne do łomu między dwie związane ze sobą ściśle dusze, to ten czas przeklęty, czas, na który nieśmiało skarżyła się Celine, choć Maria, gdzieś w swym raczej prostym rozumieniu świata, nie chciała dopuścić do siebie myśli plączącej się już w żołądku, że to nie tylko skarga na czas, że Celine próbuje powiedzieć jej coś, czego nie potrafi ubrać w słowa inaczej.
Bo łzy stanęły przecież i w szarozielonych oczach Multon, dłoń oparła się na policzku, gdy opiekunka jednorożców przyglądała się swej przyjaciółce, ślicznej baletnicy. Życie wśród lasu uczyło, że nie zawsze należało szukać głośnej odpowiedzi, czasami tajemnice powinny nimi zostać — dla dobra obu stron. Uśmiechała się dalej, choć przez uśmiech ten przebijała się znów jej melancholia, ale kolejny drobny dotyk — wargi muskające czubek ślicznie skrojonego, prostego nosa — miał zapewnić o dobrych intencjach, a mocniejsze objęcie o tym, że nie była z tym sama. Nie musiała.
— Już nigdy tak nie będzie, obiecuję — szepnęła jej więc do ucha, szanując wszystkie sygnały, które od niej dostawała. Rozumiały się bowiem bez słów, Maria była pewna, że Celine zrozumiałaby znaczenie tegoż pocałunku nawet bez werbalizacji jego przyczyny, ale obietnice, by były wiążące, musiały wybrzmieć w całej swej krasie, zostać oddane ziemi, wodzie, ogniu lub powietrzu.
Ta dzisiejsza stanie się ofiarą powietrza, bowiem Lovegood ku dumnemu zadowoleniu Marii decyduje się na wejście na miotłę, wybierając bardziej komfortowy dla ich obydwu sposób latania. Maria uśmiecha się więc raz jeszcze, szeroko i kiwa głową na zgodę, a po chwili siedzą już obie — Celine z przodu, Maria tuż za nią. Ramiona Multon wślizgują się pod ręce półwili, gotowe w razie konieczności ścisnąć ją mocniej i przyciągnąć jeszcze bliżej siebie, bowiem póki co klatka piersiowa Marii opiera się ledwo o delikatną strukturę pleców przyjaciółki. Składa na jej ramieniu własny podbródek, plącze ich nogi ze sobą, asekurując za łydki, a gdy Celine chwyta się miotły, układa swe dłonie na jej. I tylko chwila, tylko moment, odbijają się wreszcie od ziemi, powoli wznosząc się ku górze. Maria wie, żeby niczego nie przyspieszać, strachu przed miotłami nie przełamuje się przecież mknięciem na nich na złamanie karku. Wznoszą się jednak stopniowo wyżej i wyżej, aż do szczytów proporców i na sam początek Maria steruje miotłą tak, by poruszały się po łagodnym kole, nad samym boiskiem.
— Mogą latać tak, jak jeżdżą konno, ale to do latania rekreacyjnego, ja latam sportowo — szepcze więc tłumaczenia do ucha, a gdzieś na skraju głosek czai się drżące rozbawienie. Celine bywa urocza w swej niewiedzy, ale tak samo przecież pytałaby ją Maria o kwestie związane z baletem. Pytała już przecież o tańce, te popularne teraz, których nauczyła ją właśnie Lovegood i dlatego nie deptała butów przynajmniej jednego kawalera, wciąż roztrząsając jeden ze szkolnych bali i prawiekatastrofę, która wtedy miała miejsce. — Przeniosłam się do Gloucestershire, żeby mieszkać bliżej rezerwatu. Mam domek, malutki, z jedną sypialnią na strychu, łazienką, kuchniojadalnią i izbą dzienną na dole. Kiedyś mieszkała w nim moja babcia, ale później stał już pusty, więc pomyślałam, że będzie to cudowne miejsce. Nazwałam go Okruszkiem, bo jest mały jak okruszek właśnie, ale ma solidny piec, więc gdy napalę, jest naprawdę bardzo ciepło i pranie szybciej schnie... — zaczęła cicho, brzmiąc naprawdę na zadowoloną z takiego stanu rzeczy. Opowie jej przecież wszystko, wszystko w swoim czasie, omijając tylko okrutne spotkanie ze szmalcownikiem i przypadkowe odnalezienie się na Nokturnie. Obie te okoliczności skończyły się dla niej szczęśliwie przecież, Celine nie musiała się martwić...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wzruszenie znów chwyciło za gardło, rozpychając się łokciami pomiędzy coraz bardziej poukładanymi myślami, jakby słowa Marysi - jej obietnica - obróciły kalejdoskopem, a wszystkie kryształki w jego wnętrzu poruszyły się z cichym dźwięczeniem i zmieszały dawną kompozycję, powołując do życia coś nowego; coś pięknego, bo tym była ta chwila - pięknem w najczystszej, siostrzanej postaci. Celine bardzo szybko pojęła, że w swoim życiu miała dar przyciągania do siebie dobrych ludzi. Dziewcząt, które przymykały oko na podszepty zazdrości wzbudzane za sprawą okalającego ją przekleństwa, i chłopców tak rześkich jak wiatr, porywczych jak deszcz tysiąca zacinających ulew; dla każdego z nich oddałaby życie, a z Marią wcale nie było inaczej. Tylko co to za sztuka, umrzeć za kogoś? Śmierć kojarzyła się jej teraz ze spokojem, ze światłem na końcu bardzo długiego tunelu o niezliczonych zakrętach, przez który przechodziła na niepewnych nogach, bez mapy czy kompasu. Nie, to żyć dla kogoś, z kimś, było prawdziwym trudem. Wyzwaniem, najwyższym dowodem oddania. Żyć - jeśli nie dla siebie, to dla przyjaciół właśnie, dla ich uśmiechów, dla łez, które należało ocierać z policzków, dla ich dłoni, po które sięga się w ciemnocie najsroższej nocy. Czy mogła żyć dla Marii? Jej imię dołożyłoby kolejny punkt na liście powodów, dla których należy budzić się o poranku po ledwo przespanej nocy, gdy każda kończyna wydaje się ciążyć jak kotwica ściągająca na dno czarnego oceanu. Znów pochyliła się do przodu, oparła głowę pod podbródkiem blondwłosej dziewczynki i we wdzięcznym zamroczeniu przycisnęła usta do jej szyi, tego słodkiego miejsca, które pomiędzy kośćmi wydawało się najgłębsze; zrobiła to lekko, na chwilkę, nim obróciła głowę pod kątem i ułożyła głowę na ramieniu opiekunki jednorożców.
Nigdy wcześniej nawet nie śmiałaby pomyśleć, że przeznaczenie splecie ich ścieżki w ten sposób, gdzieś pomiędzy jednym cierniem a drugim. Ale czy nie powinny były tego przewidzieć? Obie kochały książki wyciskające łzy z oczu nad smutnym losem bohaterów zagubionych w życiu i przestrzeni jak Odyseusz powracający do Itaki; w pewien sposób to do nich pasowało, taki rozwój wydarzeń - i coś w tej myśli okrutnie ubodło Celine. Bo w jej rozumieniu to znaczyło, że Marię również musiało spotkać coś złego, coś, o czym jeszcze nie powiedziała; może w powietrzu poczuje się na tyle lekka, by wydać na świat najsmutniejsze sekrety. I o ile półwila z całego serca miała nadzieję, że ich nie usłyszy, bo po prostu nie istnieją, tak obiecała sobie być dzielna, posłużyć Multon ramieniem, w razie gdyby zaszła taka potrzeba - do wypłakania się, innym wsparciem mogłaby być kiepskim. Nie miała przecież ani ciasteczek, ani pościeli, pod którą mogłaby wsunąć się z dziewczynką i utulić ją do drzemki rozluźniającej sploty wszelkich nerwów.
Postanowienie dodało jej otuchy; w poczuciu obowiązku wobec cudzego samopoczucia łatwiej było nie myśleć o własnym i o tym, że oślizgłe sekrety czaiły się pod firmamentem jasnych włosów półwili jak świeżo wylęgnięte larwy, białe i mokre.
Wygodniej, ale wciąż bardzo ostrożnie usiadła na miotle, pozwoliwszy małym palcom spleść się z Multon, reszta musiała mocno trzymać się trzonka, bo już niebawem pod ich stopami zabrakło gruntu i serce Celine poderwało się do wzmożonego trzepotu zlęknienia. Nie wystarczyła ostatnia praktyka z Marcelem; musiała spojrzeć w dół, przyjrzeć się murawie zostawionej pod nimi, aż wreszcie nabrała tyle odwagi, by odchylić głowę w bok i tym razem popatrzeć na niebo. Wisiało ponad ich czuprynami szare i bezchmurne, a słońce wydawało się blade i dziwnie przezroczyste, jakby prawie w ogóle nie istniało. Mugole chyba wierzyli, że w ten sposób dusza unosi się do nieba, słyszała to od jednej z bogobojnych sąsiadek za młodu w Dolinie Godryka... I chociaż Celine trudno było uwierzyć w tę wizję - dla niej ludzka esencja rozsypywała się na milion niewidzialnych drobinek strzepywanych z ciała przy każdym ruchu powietrza, aż w końcu zupełnie zanikała, bez śladu - to nie mogła mimowolnie nie zastanowić się, czy jej tatko odszedł w ten sam sposób, raz na zawsze. Jej prawdziwy tatko. Nie wuj, który dopuścił się okropnej zdrady i bezpowrotnie ją utracił.
- I nie boisz się mieszkać sama? - spytała troskliwie. Wizja niestrzeżonej Marysi spędzała sen z powiek, podpowiadając milion scenariuszy, a każdy był gorszy od poprzedniego; skoro ludzi w Parszywym aresztowano bez powodu (nie ją, innych, ona była winna), to co stało na przeszkodzie, by kilku rosłych osiłków w magipolicyjnych mundurach wykorzystało okazję i przyszło napastować śliczną, nieśmiałą dziewczynkę? Ze wstydu pewnie nie pisnęłaby ani słowa, oni to lubili. Tak było najwygodniej. - Ta nazwa bardzo do ciebie pasuje - dodała, Okruszek, niczego innego nie można było spodziewać się po Multon. Sama była takim właśnie okruszkiem, co prawda odrobinę wyższym, postawniejszym i lepiej zbudowanym, wyrzeźbione przez lata sportu uda nie uszłyby uwadze żadnego chłopca, choć w sercu była kruszynką, najsłodszą na świecie. - Jakie one są, tak naprawdę? Jednorożce. Nigdy nie widziałam żadnego na własne oczy, a teraz... Pewnie nawet by mi się nie pokazały. Ale pamiętam balet o jednorożcu, ostatnim ze swojego gatunku. Bardzo smutny - wyznała, markotniejąc na myśl o własnej utraconej czystości. Niepełnie, na szczęście, ale to bez znaczenia, była splamiona, nosząc w sobie blizny zbyt wielu dłoni, smak zbyt wielu ciał, który w nią wmuszono, brutalnie, bez cienia skrupułów, bez litości, o którą błagała. Maria nie musiała, nie mogła o tym wiedzieć. - Myślałam, że tym się zajmiesz po szkole - lotem i grą - wyznała. W Beauxbatons Marysia marzyła o jednorożcach, ich wyobrażenie nie opuszczało jej prawie na jeden krok, ciągnąc się za uczennicą w błękitnym mundurku jak cień o charakterystycznym, zakończonym rogiem kształcie; ale to na niebie wydawała się jej wtedy najszczęśliwsza.
Wznosząc się w przestworza wysoko ponad okręgi bramek quidditchowych, Celine poczuła ukłucie tęsknoty za skrzydłami. Kiedyś marzyła o nich każdego dnia i każdej nocy, a teraz, gdy wreszcie były na wyciągnięcie ręki, przestała być ich godna. Chociaż może... Może ten jeden raz? Ostatni raz? Jej dłonie subtelnie wysunęły się spod wspólnego uścisku, półwila w pierwszym odruchu zachwiała się na miotle, jednak Maria za jej plecami - Maria, od której biło ciepło i cała siostrzana miłość - była wspaniałym oparciem. Bezpieczeństwem, jakby zamiast skóry miała stworzoną z niego powłokę, miękką jak atłas.
- Przytrzymasz mnie na chwilę? - poprosiła coraz szybciej oddychająca Lovegood, po czym powoli, niespiesznie, rozłożyła ręce na boki. Najpierw zgięte w łokciach, odchylane mozolnie jak ptasie skrzydła, może nie tyle łabędzie, co chociaż wróble, a potem coraz mocniej wyprostowane, w tkliwej żywości zalewających ją wspomnień, w gorącu łez napływających do oczu. Maria dała jej niebo, rachityczną eteryczność, skrawek siebie - czy wiedziała, ile to mogło znaczyć dla kogoś, kto jeszcze do niedawna był przymocowany do ziemi za sprawą ciężkich kajdan?
Nigdy wcześniej nawet nie śmiałaby pomyśleć, że przeznaczenie splecie ich ścieżki w ten sposób, gdzieś pomiędzy jednym cierniem a drugim. Ale czy nie powinny były tego przewidzieć? Obie kochały książki wyciskające łzy z oczu nad smutnym losem bohaterów zagubionych w życiu i przestrzeni jak Odyseusz powracający do Itaki; w pewien sposób to do nich pasowało, taki rozwój wydarzeń - i coś w tej myśli okrutnie ubodło Celine. Bo w jej rozumieniu to znaczyło, że Marię również musiało spotkać coś złego, coś, o czym jeszcze nie powiedziała; może w powietrzu poczuje się na tyle lekka, by wydać na świat najsmutniejsze sekrety. I o ile półwila z całego serca miała nadzieję, że ich nie usłyszy, bo po prostu nie istnieją, tak obiecała sobie być dzielna, posłużyć Multon ramieniem, w razie gdyby zaszła taka potrzeba - do wypłakania się, innym wsparciem mogłaby być kiepskim. Nie miała przecież ani ciasteczek, ani pościeli, pod którą mogłaby wsunąć się z dziewczynką i utulić ją do drzemki rozluźniającej sploty wszelkich nerwów.
Postanowienie dodało jej otuchy; w poczuciu obowiązku wobec cudzego samopoczucia łatwiej było nie myśleć o własnym i o tym, że oślizgłe sekrety czaiły się pod firmamentem jasnych włosów półwili jak świeżo wylęgnięte larwy, białe i mokre.
Wygodniej, ale wciąż bardzo ostrożnie usiadła na miotle, pozwoliwszy małym palcom spleść się z Multon, reszta musiała mocno trzymać się trzonka, bo już niebawem pod ich stopami zabrakło gruntu i serce Celine poderwało się do wzmożonego trzepotu zlęknienia. Nie wystarczyła ostatnia praktyka z Marcelem; musiała spojrzeć w dół, przyjrzeć się murawie zostawionej pod nimi, aż wreszcie nabrała tyle odwagi, by odchylić głowę w bok i tym razem popatrzeć na niebo. Wisiało ponad ich czuprynami szare i bezchmurne, a słońce wydawało się blade i dziwnie przezroczyste, jakby prawie w ogóle nie istniało. Mugole chyba wierzyli, że w ten sposób dusza unosi się do nieba, słyszała to od jednej z bogobojnych sąsiadek za młodu w Dolinie Godryka... I chociaż Celine trudno było uwierzyć w tę wizję - dla niej ludzka esencja rozsypywała się na milion niewidzialnych drobinek strzepywanych z ciała przy każdym ruchu powietrza, aż w końcu zupełnie zanikała, bez śladu - to nie mogła mimowolnie nie zastanowić się, czy jej tatko odszedł w ten sam sposób, raz na zawsze. Jej prawdziwy tatko. Nie wuj, który dopuścił się okropnej zdrady i bezpowrotnie ją utracił.
- I nie boisz się mieszkać sama? - spytała troskliwie. Wizja niestrzeżonej Marysi spędzała sen z powiek, podpowiadając milion scenariuszy, a każdy był gorszy od poprzedniego; skoro ludzi w Parszywym aresztowano bez powodu (nie ją, innych, ona była winna), to co stało na przeszkodzie, by kilku rosłych osiłków w magipolicyjnych mundurach wykorzystało okazję i przyszło napastować śliczną, nieśmiałą dziewczynkę? Ze wstydu pewnie nie pisnęłaby ani słowa, oni to lubili. Tak było najwygodniej. - Ta nazwa bardzo do ciebie pasuje - dodała, Okruszek, niczego innego nie można było spodziewać się po Multon. Sama była takim właśnie okruszkiem, co prawda odrobinę wyższym, postawniejszym i lepiej zbudowanym, wyrzeźbione przez lata sportu uda nie uszłyby uwadze żadnego chłopca, choć w sercu była kruszynką, najsłodszą na świecie. - Jakie one są, tak naprawdę? Jednorożce. Nigdy nie widziałam żadnego na własne oczy, a teraz... Pewnie nawet by mi się nie pokazały. Ale pamiętam balet o jednorożcu, ostatnim ze swojego gatunku. Bardzo smutny - wyznała, markotniejąc na myśl o własnej utraconej czystości. Niepełnie, na szczęście, ale to bez znaczenia, była splamiona, nosząc w sobie blizny zbyt wielu dłoni, smak zbyt wielu ciał, który w nią wmuszono, brutalnie, bez cienia skrupułów, bez litości, o którą błagała. Maria nie musiała, nie mogła o tym wiedzieć. - Myślałam, że tym się zajmiesz po szkole - lotem i grą - wyznała. W Beauxbatons Marysia marzyła o jednorożcach, ich wyobrażenie nie opuszczało jej prawie na jeden krok, ciągnąc się za uczennicą w błękitnym mundurku jak cień o charakterystycznym, zakończonym rogiem kształcie; ale to na niebie wydawała się jej wtedy najszczęśliwsza.
Wznosząc się w przestworza wysoko ponad okręgi bramek quidditchowych, Celine poczuła ukłucie tęsknoty za skrzydłami. Kiedyś marzyła o nich każdego dnia i każdej nocy, a teraz, gdy wreszcie były na wyciągnięcie ręki, przestała być ich godna. Chociaż może... Może ten jeden raz? Ostatni raz? Jej dłonie subtelnie wysunęły się spod wspólnego uścisku, półwila w pierwszym odruchu zachwiała się na miotle, jednak Maria za jej plecami - Maria, od której biło ciepło i cała siostrzana miłość - była wspaniałym oparciem. Bezpieczeństwem, jakby zamiast skóry miała stworzoną z niego powłokę, miękką jak atłas.
- Przytrzymasz mnie na chwilę? - poprosiła coraz szybciej oddychająca Lovegood, po czym powoli, niespiesznie, rozłożyła ręce na boki. Najpierw zgięte w łokciach, odchylane mozolnie jak ptasie skrzydła, może nie tyle łabędzie, co chociaż wróble, a potem coraz mocniej wyprostowane, w tkliwej żywości zalewających ją wspomnień, w gorącu łez napływających do oczu. Maria dała jej niebo, rachityczną eteryczność, skrawek siebie - czy wiedziała, ile to mogło znaczyć dla kogoś, kto jeszcze do niedawna był przymocowany do ziemi za sprawą ciężkich kajdan?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 13.08.22 0:21, w całości zmieniany 1 raz
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
— Czy się boję? — powtórzyła pytanie przyjaciółki, zastanawiając się odrobinę nad odpowiedzią. Może powinna. Ale było coś spokojnego i cichego w mieszkaniu samemu, i to właśnie ciągnęło Marię ku temu rozwiązaniu. — Chyba nie. Jeszcze muszę się trochę nauczyć, ale słyszałaś, że można nałożyć na dom, albo jakieś inne miejsce p u ł a p k i? — ściszyła głos do konspiracyjnego szeptu, ciekawa reakcji Celine na taką wiadomość. Nie wiedziała, czy przez czas, który spędziły rozdzielone, baletnica nie zdołała pojąć już tej tajemnicy. Była w końcu naprawdę mądrą dziewczyną, to Maria zazwyczaj goniła jej postępy...
Uśmiechnęła się szerzej na słowa o dopasowaniu nazwy domku do właścicielki. Sam fakt, że Celine spodobała się ta nazwa stanowił fakt niezwykłej i niespodziewanej ulgi. Zaraz jednak podjęła temat jednorożców, znacznie ciekawszy i bliższy jej sercu.
— Oj, nie żartuj, Celinko — zaczęła cicho, powoli układając brodę na jej ramieniu. Nosem połaskotała policzek i nos przyjaciółki, pragnąc ją choć nieco rozweselić. Dużo osób zakładało, że jednorożce od nich uciekną, ale równie często się mylili. Tak na pewno musiało być z Celine. Rzadko kiedy przyjaciółka pozwalała sobie na spojrzenie na siebie oczami Marii. Oczami, które przecież widziały w niej wszystko to, co dobre, bez najmniejszej nawet skazy. — Na pewno nie uciekną! Są... Bardzo łagodne, wiesz? Zwłaszcza źrebięta. Rodzą się zupełnie złote, z takimi dużymi, mądrymi oczami. I dają się głaskać nawet chłopcom. Jeżeli się boisz, dobrze byłoby zacząć od takiego małego... — dodała po chwili, z pewnością siebie, która rzadko kiedy brzęczała w wypowiadanych przez Multon głoskach. Naprawdę w to wierzyła. Jej kochana Celine przecież nie mogła stać się złą osobą, to o serce i duszę przede wszystkim chodziło jednorożcom.
— Chciałabym, ale tato by mi nie pozwolił — szepnęła ze smutkiem, zaraz jednak mocniej przytulając się do pleców półwili. Silne nogi Marii ścisnęły te należące do baletnicy mocniej, zaś ona sama kierowała miotłą jedną ręką, drugą obejmując ją w pasie.
— A ty? Jak się czujesz w powietrzu? Gdzie teraz mieszkasz? Musiałaś przeżyć wiele cudownych przygód... Opowiedz mi o nich, nie pozwól czekać...
Uśmiechnęła się szerzej na słowa o dopasowaniu nazwy domku do właścicielki. Sam fakt, że Celine spodobała się ta nazwa stanowił fakt niezwykłej i niespodziewanej ulgi. Zaraz jednak podjęła temat jednorożców, znacznie ciekawszy i bliższy jej sercu.
— Oj, nie żartuj, Celinko — zaczęła cicho, powoli układając brodę na jej ramieniu. Nosem połaskotała policzek i nos przyjaciółki, pragnąc ją choć nieco rozweselić. Dużo osób zakładało, że jednorożce od nich uciekną, ale równie często się mylili. Tak na pewno musiało być z Celine. Rzadko kiedy przyjaciółka pozwalała sobie na spojrzenie na siebie oczami Marii. Oczami, które przecież widziały w niej wszystko to, co dobre, bez najmniejszej nawet skazy. — Na pewno nie uciekną! Są... Bardzo łagodne, wiesz? Zwłaszcza źrebięta. Rodzą się zupełnie złote, z takimi dużymi, mądrymi oczami. I dają się głaskać nawet chłopcom. Jeżeli się boisz, dobrze byłoby zacząć od takiego małego... — dodała po chwili, z pewnością siebie, która rzadko kiedy brzęczała w wypowiadanych przez Multon głoskach. Naprawdę w to wierzyła. Jej kochana Celine przecież nie mogła stać się złą osobą, to o serce i duszę przede wszystkim chodziło jednorożcom.
— Chciałabym, ale tato by mi nie pozwolił — szepnęła ze smutkiem, zaraz jednak mocniej przytulając się do pleców półwili. Silne nogi Marii ścisnęły te należące do baletnicy mocniej, zaś ona sama kierowała miotłą jedną ręką, drugą obejmując ją w pasie.
— A ty? Jak się czujesz w powietrzu? Gdzie teraz mieszkasz? Musiałaś przeżyć wiele cudownych przygód... Opowiedz mi o nich, nie pozwól czekać...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Mgliste, szkolne wspomnienia trysnęły bladym bukietem iskierek, ale koniec końców nie przyniosły Celine żadnych rewelacji. Nie uważała w Beauxbatons na tyle, by teraz móc pochwalić się Marysi naukową nowinką; ściągnięte w konsternacji brwi rozluźniły się po chwili, gdy westchnęła z rezygnacją, boleśnie zdając sobie sprawę z faktu, że nie było sensu wertować pamięci sprzed tych kilku lat, pochodzącej z błękitnych marmurów, polerowanego drewna i pięknych ornamentów.
- A co jak sama w nie wpadniesz? - zapytała niepewnie, nie chcąc wyobrażać sobie panny Multon uwięzionej w magicznych wnykach, szamoczącej się w próbie wydostania z opałów, samotnej, skazanej wyłącznie na własne umiejętności. Półwila w nie nie wątpiła, Maria zawsze była bieglejsza od niej, ale strach i panika mogły stłamsić nawet największy potencjał.
Gdy dziewczynka oparła brodę na jej ramieniu, kąciki ust Celine drgnęły, a ona przekrzywiła głowę i jej bok ułożyła przy skroni przyjaciółki, łaknąc dotyku, póki jeszcze mogła. To się zmieni, gdy Maria dowie się o więzieniu i o tym, czego dopuszczała się w jego cieniach, zmieni się na pewno; uśmiech pobladł, zanim miał szansę rozkwitnąć.
- Złote? Muszą wyglądać przepięknie, ale... Nie, nie mogłabym. Nawet jeśli by przede mną nie uciekły, jak mówisz, to nie mogłabym odwiedzić cię w rezerwacie. To... zbyt duże ryzyko, tamto miejsce - wyjaśniła, czując, jak gula uformowała się w gardle, ledwie przepuszczając słowa, gorzkie, kwaśne, wręcz w pewien sposób bolesne. Nie chciała przyznawać się przed Multon do swojego strachu, przynajmniej nie tak otwarcie - ale ziemie Parkinsonów kojarzyły się jej z Londynem, Londyn natomiast z Grimmauld Place, zamkniętym Parszywym i przede wszystkim z Tower of London. Gnieździli się tam źli ludzie. Ludzie, którzy mogliby ją rozpoznać i zawlec z powrotem do aresztu. - Oby dla ciebie takim nie było - dodała, na moment przymknąwszy oczy, gdy poczuła lęk wkradający się między mięśnie; nadzieja matką głupich, Maria była w niebezpieczeństwie, na pewno.
Wiele cudownych przygód, na ten dźwięk znów zachwiała się na miotle, tym razem gorzej, bo nie przytrzymywała się już trzonka, a rękoma przecinała powietrze, podtrzymywana przez silną Marię, kto by pomyślał, że pewnego dnia ich role tak się odmienią? Zduszony jęk strachu wyrwał się z gardła, dłonie powróciły na drewno i zacisnęły się tam mocno, oddech zatrzepotał w piersi.
- Nie ma o czym opowiadać, kwiatuszku - wydusiła z trudem. - Ja... Byłam gdzieś, gdzie powinnam być. Na długo. I myślałam, że nigdy stamtąd nie wrócę, ale wtedy... Los się uśmiechnął - tylko czy na pewno? Sama nie wiem. Nie wiem co było łatwiejsze, jakie przeznaczenie. Bez tatka wszystko straciło kolory, umarł... - ciągnęła powoli, chaotycznie, jakby każde słowo sprawiało jej ból. Należało zostać w Tower, kochali ją tam, potrzebowali jej, a ona potrzebowała ich, przecież była zepsuta, winna, okropna, w więzieniu obiecywali, że jej pomogą. Że tam będzie bezpieczna, bo zakały społeczeństwa nie powinny chodzić wolno po ulicach. Pokręciła głową, ułożywszy drżące dłonie na dłoniach Multon i splotła z nią palce. - Kiedyś ci o tym opowiem - obiecała, choć wiedziała, że kłamie. Marysia nie mogła dowiedzieć się o tym, co zrobiła jej przyjaciółka, inaczej by ją znienawidziła, bałaby się jej. - Ale, wiesz... Odkąd wróciłam, wydarzyło się tak wiele rzeczy. Jakby wicher przeszedł przez serce, a ulewy zalały duszę; okazało się, że mam brata. Że moja matka, ona... Oszukała - pociągnęła nosem i mocniej wtuliła się w Marysię. Jej ciepło, tam, za plecami, pozwalało wszystko to z siebie wyrzucić; wyznania nigdy wcześniej nie wypełzły na światło dzienne, nie w ten sposób - ale Marysi ufała bezgranicznie.
- A co jak sama w nie wpadniesz? - zapytała niepewnie, nie chcąc wyobrażać sobie panny Multon uwięzionej w magicznych wnykach, szamoczącej się w próbie wydostania z opałów, samotnej, skazanej wyłącznie na własne umiejętności. Półwila w nie nie wątpiła, Maria zawsze była bieglejsza od niej, ale strach i panika mogły stłamsić nawet największy potencjał.
Gdy dziewczynka oparła brodę na jej ramieniu, kąciki ust Celine drgnęły, a ona przekrzywiła głowę i jej bok ułożyła przy skroni przyjaciółki, łaknąc dotyku, póki jeszcze mogła. To się zmieni, gdy Maria dowie się o więzieniu i o tym, czego dopuszczała się w jego cieniach, zmieni się na pewno; uśmiech pobladł, zanim miał szansę rozkwitnąć.
- Złote? Muszą wyglądać przepięknie, ale... Nie, nie mogłabym. Nawet jeśli by przede mną nie uciekły, jak mówisz, to nie mogłabym odwiedzić cię w rezerwacie. To... zbyt duże ryzyko, tamto miejsce - wyjaśniła, czując, jak gula uformowała się w gardle, ledwie przepuszczając słowa, gorzkie, kwaśne, wręcz w pewien sposób bolesne. Nie chciała przyznawać się przed Multon do swojego strachu, przynajmniej nie tak otwarcie - ale ziemie Parkinsonów kojarzyły się jej z Londynem, Londyn natomiast z Grimmauld Place, zamkniętym Parszywym i przede wszystkim z Tower of London. Gnieździli się tam źli ludzie. Ludzie, którzy mogliby ją rozpoznać i zawlec z powrotem do aresztu. - Oby dla ciebie takim nie było - dodała, na moment przymknąwszy oczy, gdy poczuła lęk wkradający się między mięśnie; nadzieja matką głupich, Maria była w niebezpieczeństwie, na pewno.
Wiele cudownych przygód, na ten dźwięk znów zachwiała się na miotle, tym razem gorzej, bo nie przytrzymywała się już trzonka, a rękoma przecinała powietrze, podtrzymywana przez silną Marię, kto by pomyślał, że pewnego dnia ich role tak się odmienią? Zduszony jęk strachu wyrwał się z gardła, dłonie powróciły na drewno i zacisnęły się tam mocno, oddech zatrzepotał w piersi.
- Nie ma o czym opowiadać, kwiatuszku - wydusiła z trudem. - Ja... Byłam gdzieś, gdzie powinnam być. Na długo. I myślałam, że nigdy stamtąd nie wrócę, ale wtedy... Los się uśmiechnął - tylko czy na pewno? Sama nie wiem. Nie wiem co było łatwiejsze, jakie przeznaczenie. Bez tatka wszystko straciło kolory, umarł... - ciągnęła powoli, chaotycznie, jakby każde słowo sprawiało jej ból. Należało zostać w Tower, kochali ją tam, potrzebowali jej, a ona potrzebowała ich, przecież była zepsuta, winna, okropna, w więzieniu obiecywali, że jej pomogą. Że tam będzie bezpieczna, bo zakały społeczeństwa nie powinny chodzić wolno po ulicach. Pokręciła głową, ułożywszy drżące dłonie na dłoniach Multon i splotła z nią palce. - Kiedyś ci o tym opowiem - obiecała, choć wiedziała, że kłamie. Marysia nie mogła dowiedzieć się o tym, co zrobiła jej przyjaciółka, inaczej by ją znienawidziła, bałaby się jej. - Ale, wiesz... Odkąd wróciłam, wydarzyło się tak wiele rzeczy. Jakby wicher przeszedł przez serce, a ulewy zalały duszę; okazało się, że mam brata. Że moja matka, ona... Oszukała - pociągnęła nosem i mocniej wtuliła się w Marysię. Jej ciepło, tam, za plecami, pozwalało wszystko to z siebie wyrzucić; wyznania nigdy wcześniej nie wypełzły na światło dzienne, nie w ten sposób - ale Marysi ufała bezgranicznie.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Naiwne, choć dobroduszne pytanie Celine sprawiło, że na wargach Marii zamigotał jeszcze szerszy uśmiech.
— Nie ma takiej możliwości, żeby samemu w nie wpaść — szepnęła więc do półwiliego ucha, a później, przez wzgląd na przechylenie się głowy Lovegood do jej własnej, nie zmieniała już zupełnie pozycji. — Gdy się je zakłada, trzeba myśleć o tych, kogo wpuszczą do środka. Podobno coraz więcej czarodziejów tak chroni swoje domy, dlatego warto się zapowiadać przed odwiedzinami — ciągnęła dalej, łagodnym tonem. Odkąd dowiedziała się o możliwości takiego zabezpieczenia swego miejsca na ziemi, szukała dodatkowych informacji na ten temat. — Są takie pułapki, które na przykład sprawiają, że nie da się niczego podsłuchać z pokoju, który został zabezpieczony. A bardziej zdolni potrafią nawet zrobić tak, że buty intruza są na stałe przyklejone do ziemi! — dodała jeszcze z ekscytacją, ale zaraz ich rozmowa zmieniła tor, zahaczając na kolejny temat, który był bardzo bliski sercu Marii.
Słuchała Celine z uwagą, choć nie mogła ominąć wrażenia, że przyjaciółka znacząco posmutniała, mówiąc o jednorożcach. Nie chciała więc zmuszać jej do wizyty, jeżeli uważała to miejsce za niebezpieczne, nie mogła przecież kazać jej tam przyjść, jaką byłaby przyjaciółką, gdyby zachowywała się w sposób podobnie okrutny? Chcąc odpędzić smutki i złowrogie obrazy daleko, daleko od półwili, przechyliła ostrożnie głowę i przytknęła swe wargi do jej jasnego policzka. Całus to niewiele, ale przenosił w sobie zdecydowanie więcej, niż Maria mogłaby zamknąć w swych słowach. Nie przejmuj się, Celinko. Najważniejsze, że jesteśmy razem, przecież to tylko wierzchołek, początek tego, co chciała jej powiedzieć.
Ścisnęła ją mocniej w pasie, gdy mówiła dalej. Słuchała z uwagą, nie przerywała, choć sama wyraźnie posmutniała, słysząc o tym, że była gdzieś, w niedobrym miejscu, że jej tata umarł. Co wypadało mówić w takiej sytuacji? Oczywiście, że było jej przykro, że jej współczuła. Ile razy słyszała podobne słowa? Czy szło za nimi coś jeszcze? Ale wtem mówiła już o bracie, więc nie była sama jedna na tym świecie (nigdy nie była, Maria gotowa była skoczyć przecież za nią w ogień, nawet bez wiedzy o wszystkim, co się stało, Celine przed, czy Celine po ich ostatnim spotkaniu była przecież wciąż jej słodką Celinką, nic w całym wielkim świecie nie mogło tego zmienić). Ilość informacji, które spadły na jej kruchą osobę była jednak ogromna, każda nosiła swój ciężar, ale półwila wciąż była przy niej, wciąż chciała się uśmiechać, wtulała w przyjaciółkę tak ufnie...
Maria poderwała więc miotłę wyżej, prawie tak, jakby obie miały sięgnąć wiszących nisko chmur.
— Tak się o mnie martwisz, ale to ja powinnam się martwić o ciebie... — szeptała więc dalej, miała jej ucho zaraz przy swych wargach, a poruszane przez Celine tematy zasługiwały na szeptany spokój. — Kto się teraz tobą opiekuje, Celinko? Ten brat... Znałaś go wcześniej? To dobry człowiek? — dopytywała cicho, ostrożnie, z wyraźną troską lejącą się z każdego gestu, z ciepła ciała, którym dzieliła się z półwilą. — Już... Już nigdy więcej nie będziesz sama, wiesz? — dodała po chwili, łykając pierwszą partię słonych łez, które napływały jej z oczu do gardła. Przecież i ona ją zawiodła... — Już nigdy więcej, Celinko. Nie zostawię cię, obiecuję.
— Nie ma takiej możliwości, żeby samemu w nie wpaść — szepnęła więc do półwiliego ucha, a później, przez wzgląd na przechylenie się głowy Lovegood do jej własnej, nie zmieniała już zupełnie pozycji. — Gdy się je zakłada, trzeba myśleć o tych, kogo wpuszczą do środka. Podobno coraz więcej czarodziejów tak chroni swoje domy, dlatego warto się zapowiadać przed odwiedzinami — ciągnęła dalej, łagodnym tonem. Odkąd dowiedziała się o możliwości takiego zabezpieczenia swego miejsca na ziemi, szukała dodatkowych informacji na ten temat. — Są takie pułapki, które na przykład sprawiają, że nie da się niczego podsłuchać z pokoju, który został zabezpieczony. A bardziej zdolni potrafią nawet zrobić tak, że buty intruza są na stałe przyklejone do ziemi! — dodała jeszcze z ekscytacją, ale zaraz ich rozmowa zmieniła tor, zahaczając na kolejny temat, który był bardzo bliski sercu Marii.
Słuchała Celine z uwagą, choć nie mogła ominąć wrażenia, że przyjaciółka znacząco posmutniała, mówiąc o jednorożcach. Nie chciała więc zmuszać jej do wizyty, jeżeli uważała to miejsce za niebezpieczne, nie mogła przecież kazać jej tam przyjść, jaką byłaby przyjaciółką, gdyby zachowywała się w sposób podobnie okrutny? Chcąc odpędzić smutki i złowrogie obrazy daleko, daleko od półwili, przechyliła ostrożnie głowę i przytknęła swe wargi do jej jasnego policzka. Całus to niewiele, ale przenosił w sobie zdecydowanie więcej, niż Maria mogłaby zamknąć w swych słowach. Nie przejmuj się, Celinko. Najważniejsze, że jesteśmy razem, przecież to tylko wierzchołek, początek tego, co chciała jej powiedzieć.
Ścisnęła ją mocniej w pasie, gdy mówiła dalej. Słuchała z uwagą, nie przerywała, choć sama wyraźnie posmutniała, słysząc o tym, że była gdzieś, w niedobrym miejscu, że jej tata umarł. Co wypadało mówić w takiej sytuacji? Oczywiście, że było jej przykro, że jej współczuła. Ile razy słyszała podobne słowa? Czy szło za nimi coś jeszcze? Ale wtem mówiła już o bracie, więc nie była sama jedna na tym świecie (nigdy nie była, Maria gotowa była skoczyć przecież za nią w ogień, nawet bez wiedzy o wszystkim, co się stało, Celine przed, czy Celine po ich ostatnim spotkaniu była przecież wciąż jej słodką Celinką, nic w całym wielkim świecie nie mogło tego zmienić). Ilość informacji, które spadły na jej kruchą osobę była jednak ogromna, każda nosiła swój ciężar, ale półwila wciąż była przy niej, wciąż chciała się uśmiechać, wtulała w przyjaciółkę tak ufnie...
Maria poderwała więc miotłę wyżej, prawie tak, jakby obie miały sięgnąć wiszących nisko chmur.
— Tak się o mnie martwisz, ale to ja powinnam się martwić o ciebie... — szeptała więc dalej, miała jej ucho zaraz przy swych wargach, a poruszane przez Celine tematy zasługiwały na szeptany spokój. — Kto się teraz tobą opiekuje, Celinko? Ten brat... Znałaś go wcześniej? To dobry człowiek? — dopytywała cicho, ostrożnie, z wyraźną troską lejącą się z każdego gestu, z ciepła ciała, którym dzieliła się z półwilą. — Już... Już nigdy więcej nie będziesz sama, wiesz? — dodała po chwili, łykając pierwszą partię słonych łez, które napływały jej z oczu do gardła. Przecież i ona ją zawiodła... — Już nigdy więcej, Celinko. Nie zostawię cię, obiecuję.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Celine zmrużyła lekko oczy i kiwnęła głową, a spomiędzy rozchylonych warg umknął głęboki wydech rezygnacji. W porównaniu do Marii, naukowo obijająca się półwila nie miała pojęcia o istnieniu takiego rodzaju magii, więc teraz, gdy dziewczynka uchylała przed nią rąbka tajemnicy, w głowie wciąż ogarniętej szczęściem ze spotkania piętrzyły się i plątały pytania - ale gdy zamierzała jakieś zadać, orientowała się, że żadne z nich nie miało sensu. Jakby zagmatwana treść poprzestawianych sylab była dla niej innym językiem, pisanym w egzotycznym alfabecie.
- I umiesz nakładać już jakieś pułapki? - wysłowiła się wreszcie, oblizawszy usta, bo te wydały się suche przez gonitwę myśli wzniecających wewnętrzny wicher. Kiedy w grę wchodziły emocje, ostatnio nie radziła sobie z ich uporządkowaniem, połączeniem uczuć z logicznością refleksji, może to efekt uboczny którychś z eliksirów, mających za zadanie przywrócenie jej do zdrowia i pełni sił? - Nie pamiętam, żeby uczyli nas tego na zajęciach, ale z drugiej strony niewiele na nich robiłam... To Beauxbatons ci je pokazało? - zapytała z ciekawością. Marysia zawsze bardziej uważała na lekcjach, przykładała się do prac domowych, odpowiedzialna, a przy tym zaradna w układaniu własnych harmonogramów, dojrzała ponad swój wiek. Celine nie dziwiło to, że wiedziała więcej, właściwie już od pierwszych lat przyjaźni przewidywała, że Multon osiągnie jakiegoś rodzaju sukces - naukowy, może magizoologiczny? Na to wskazywałaby jej miłość do jednorożców. Albo lotniczy! Ziemia nie potrafiła jej utrzymać przy sobie na zbyt długo. - Tylko uważaj. No wiesz, przy tych... pułapkach - poprosiła. - Żebyś nie zrobiła sobie krzywdy. Pamiętasz Elodie Davies? Różdżka prawie wybuchła jej w dłoniach na siódmym roku, coś wtedy poszło nie tak - od czasu aresztu i niekończących się meandrów przesłuchań Lovegood nie traktowała lekko podobnych historii. Wciąż bała się magii, nieufnie drżąc za każdym razem, gdy musiała chwycić za eleganckie czarne drewno grenadillowe.
Miotła poszybowała wyżej i jej palce zastukały delikatnie o wierzch dłoni Marii, nieświadomie, w odruchu towarzyszącemu zamyśleniu.
- To Elric - wyznała nagle, nie chcąc dłużej trzymać tego w sobie. Wiadomość, chociaż pochodziła z początku miesiąca, wciąż wydawała się świeża; wracała przy bezsennych nocach, gdy eliksiry czasem zawodziły, i rozpamiętywała wtedy każde spojrzenie wuja, jego gesty, to, jak chwytał ją za dłoń podczas wspólnych spacerów albo podrzucał do góry, gdy była bardzo mała. - Mój kuzyn. Kuzyn, ale tak naprawdę brat, bo mamy wspólnego ojca. Wspólnego tchórza. Zrzucił odpowiedzialność powiedzenia mi prawdy na Elrica, a on... On był ze mną od zawsze, ale niczego się nie domyśliłam. Niczego nie zauważyłam! - żeby nie sprawić Marysi bólu, tym razem zacisnęła dłonie na trzonku miotły, mocno, tak mocno, jak tylko zdołała, aż w głowie błysnął strach o to, że jakimś cudem drewno złamie się pod jej palcami i obie runą w dół. Przez chwilę skupiała się tylko na tym. Na swoim rozchwianym wnętrzu, gniewie, niezrozumieniu.
Aż wreszcie dotarły do niej słowa Multon...
I zamarła. Jakby w klif uderzyła już nie fala sztormowa, ale inna, spokojniejsza, łagodnie oblewając brzeg i tuląc go do siebie słodyczą piany; obróciła głowę do boku tak, by móc na nią spojrzeć, a gdy dostrzegła zaczerwienione oczy, musnęła nosem nos Marii. - Wierzę ci - a od osoby, która utraciła całą wiarę, znaczyło to więcej niż jakiekolwiek inne zapewnienie. W mniemaniu Celine Maria nigdy jej nie zawiodła; los po prostu rozdzielił je na jakiś czas, ale wróciła, gdy tylko pozwoliła na to okazja, zabrała ją pod niebiosa, blisko chmur. - Nie płacz, proszę. Już jesteśmy razem. Na zawsze - szepnęła miękko. - Odwiedziłabyś mnie w Dolinie? Tam wciąż jest bezpiecznie, a niedługo przeprowadzę się stąd do Elrica, bo Walia, choć piękna, nie jest domem... Porozmawiam z nim, może pozwoli, żebyś została z nami na noc, chciałabyś? - zapytała niepewnie, po czym znów otarła się łagodnie o dziewczęcy policzek.
- I umiesz nakładać już jakieś pułapki? - wysłowiła się wreszcie, oblizawszy usta, bo te wydały się suche przez gonitwę myśli wzniecających wewnętrzny wicher. Kiedy w grę wchodziły emocje, ostatnio nie radziła sobie z ich uporządkowaniem, połączeniem uczuć z logicznością refleksji, może to efekt uboczny którychś z eliksirów, mających za zadanie przywrócenie jej do zdrowia i pełni sił? - Nie pamiętam, żeby uczyli nas tego na zajęciach, ale z drugiej strony niewiele na nich robiłam... To Beauxbatons ci je pokazało? - zapytała z ciekawością. Marysia zawsze bardziej uważała na lekcjach, przykładała się do prac domowych, odpowiedzialna, a przy tym zaradna w układaniu własnych harmonogramów, dojrzała ponad swój wiek. Celine nie dziwiło to, że wiedziała więcej, właściwie już od pierwszych lat przyjaźni przewidywała, że Multon osiągnie jakiegoś rodzaju sukces - naukowy, może magizoologiczny? Na to wskazywałaby jej miłość do jednorożców. Albo lotniczy! Ziemia nie potrafiła jej utrzymać przy sobie na zbyt długo. - Tylko uważaj. No wiesz, przy tych... pułapkach - poprosiła. - Żebyś nie zrobiła sobie krzywdy. Pamiętasz Elodie Davies? Różdżka prawie wybuchła jej w dłoniach na siódmym roku, coś wtedy poszło nie tak - od czasu aresztu i niekończących się meandrów przesłuchań Lovegood nie traktowała lekko podobnych historii. Wciąż bała się magii, nieufnie drżąc za każdym razem, gdy musiała chwycić za eleganckie czarne drewno grenadillowe.
Miotła poszybowała wyżej i jej palce zastukały delikatnie o wierzch dłoni Marii, nieświadomie, w odruchu towarzyszącemu zamyśleniu.
- To Elric - wyznała nagle, nie chcąc dłużej trzymać tego w sobie. Wiadomość, chociaż pochodziła z początku miesiąca, wciąż wydawała się świeża; wracała przy bezsennych nocach, gdy eliksiry czasem zawodziły, i rozpamiętywała wtedy każde spojrzenie wuja, jego gesty, to, jak chwytał ją za dłoń podczas wspólnych spacerów albo podrzucał do góry, gdy była bardzo mała. - Mój kuzyn. Kuzyn, ale tak naprawdę brat, bo mamy wspólnego ojca. Wspólnego tchórza. Zrzucił odpowiedzialność powiedzenia mi prawdy na Elrica, a on... On był ze mną od zawsze, ale niczego się nie domyśliłam. Niczego nie zauważyłam! - żeby nie sprawić Marysi bólu, tym razem zacisnęła dłonie na trzonku miotły, mocno, tak mocno, jak tylko zdołała, aż w głowie błysnął strach o to, że jakimś cudem drewno złamie się pod jej palcami i obie runą w dół. Przez chwilę skupiała się tylko na tym. Na swoim rozchwianym wnętrzu, gniewie, niezrozumieniu.
Aż wreszcie dotarły do niej słowa Multon...
I zamarła. Jakby w klif uderzyła już nie fala sztormowa, ale inna, spokojniejsza, łagodnie oblewając brzeg i tuląc go do siebie słodyczą piany; obróciła głowę do boku tak, by móc na nią spojrzeć, a gdy dostrzegła zaczerwienione oczy, musnęła nosem nos Marii. - Wierzę ci - a od osoby, która utraciła całą wiarę, znaczyło to więcej niż jakiekolwiek inne zapewnienie. W mniemaniu Celine Maria nigdy jej nie zawiodła; los po prostu rozdzielił je na jakiś czas, ale wróciła, gdy tylko pozwoliła na to okazja, zabrała ją pod niebiosa, blisko chmur. - Nie płacz, proszę. Już jesteśmy razem. Na zawsze - szepnęła miękko. - Odwiedziłabyś mnie w Dolinie? Tam wciąż jest bezpiecznie, a niedługo przeprowadzę się stąd do Elrica, bo Walia, choć piękna, nie jest domem... Porozmawiam z nim, może pozwoli, żebyś została z nami na noc, chciałabyś? - zapytała niepewnie, po czym znów otarła się łagodnie o dziewczęcy policzek.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Stadion Harpii, Walia
Szybka odpowiedź