Cukiernia "Czekoladowa Rzeka"
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Cukiernia "Czekoladowa Rzeka"
Cukiernia "Czekoladowa Rzeka" była w rodzinie Thorne'ów od pokoleń. Pomimo zmiany właściciela dalej skupia się ona - jak sama nazwa wskazuje - bardziej na wyrobach czekoladowych niżeli na żelatynowych. Na zewnątrz często wystawiane są stoliki dla tych, którzy chcą cieszyć się słodkościami na świeżym powietrzu. Dla tych jednak, którzy decydują się na posiłek na wynos, produkty pakowane są w urocze paczuszki nie tylko dla zabezpieczenia, ale i dla estetyki.
Na samym progu klienta wita słodka woń i brak gwaru. Z miłą chęcią odbywa się rozmowy w towarzystwie rozmaitego jedzenia. Można więc powiedzieć, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Oprócz tej mieszczącej się na Pokątnej, na świecie istnieje również wiele innych cukierni pod tą samą nazwą, między innymi w Rosji. Nic więc dziwnego, że linia tych cukierni jest nie tylko uwielbiana przez wzgląd na jakość towarów czy atmosferę, ale i dość znana wśród przeciętnych czarodziejów.
Na samym progu klienta wita słodka woń i brak gwaru. Z miłą chęcią odbywa się rozmowy w towarzystwie rozmaitego jedzenia. Można więc powiedzieć, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Oprócz tej mieszczącej się na Pokątnej, na świecie istnieje również wiele innych cukierni pod tą samą nazwą, między innymi w Rosji. Nic więc dziwnego, że linia tych cukierni jest nie tylko uwielbiana przez wzgląd na jakość towarów czy atmosferę, ale i dość znana wśród przeciętnych czarodziejów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:20, w całości zmieniany 1 raz
Skinęła głową, gdy usłyszała podziękowania. Uprzedzenia związane z jej romskim pochodzeniem powoli traciły na znaczeniu, kiedy dziewczyna pokazała, że potrafi wykazać się kulturą osobistą. Zapewne dlatego zdecydowała się odwdzięczyć się jej tym samym, choć mogłaby w tym momencie, z kryształem w dłoni, przemienić się we wronę, której ta dziewczyna już nigdy i nigdzie nie znajdzie. Zrobiłaby to, gdyby zapłata okazała się zbyt wygórowana, nic jednak nie wskazywało na to, by Sheila miała próbować wykorzystać tę sytuację. Cassandrze zależało na krysztale i gotowa była zapłacić za niego uczciwą cenę. Może to skromność Sheili sprawiła, że Cassandra uwierzyła w przedstawioną jej historię: i poczuła do niej tym większą sympatię. Wysoko ceniła sobie ludzi pracowitych, a ta panienka najwyraźniej nie odmawiała zapłaty nawet wtedy, gdy z własnej perspektywy musiała przyjąć rzecz pozbawioną wartości. Odnotowała w myślach fakt, że była krawcową. Być może w przyszłości zwróci się do niej i w tej sprawie. Skinęła głową, gdy Sheila wspomniała, że zwróci się do niej, gdy po raz kolejny natrafi na podobny kryształ. Pogoń za wieczną młodością wydała jej się interesującą perspektywą, która dotąd nie wyszła nawet samemu Nicholasowi Flamelowi.
Ale Sheila zapragnęła zajrzeć w przyszłość.
- Jak sobie życzysz - odparła, w zasadzie bez zdumienia. Cygańska dziewczyna musiała znać moc posiadanego przez nią daru, lecz czy skorzysta z wiedzy, którą mogła jej ofiarować? Czarodziejom bardzo często wydawało się, że chcą ujrzeć przyszłość, lecz gdy mieli stawić czoło prawdzie, równie szybko wycofywali się z powziętych wcześniej deklaracji. Trudno było zaakceptować, że ich los mógł zostać już spisany i przypieczętowany. Z przeznaczeniem dało się zwyciężyć - lecz czy zawsze? - Rozłożę dla ciebie Tarota - zapowiedziała bez zawahania, wyciągając z uwieszonej od pasa skórzanej torby dość wysłużoną talię o postrzępionych krawędziach. Przetasowała ją między szczupłymi palcami kilkakrotnie, nie spoglądając jednak w karty, a w oczy siedzącej naprzeciw siebie dziewczyny. - Możesz zawęzić swoje pytanie, jeśli chcesz. Interesuje cię twoja przyszłość? Czyjaś? Może konkretny urywek tej przyszłości? - spytała, zabierając się do rozkładania kart. Figura mogła być inna od tych, których używały Romki. Celtycki krzyż nie pochodził z ich rejonów. Pośrodku ułożyła dwie skrzyżowane karty, jedna na drugiej. Wokół nich cztery kolejne, po jednej przy każdej krawędzi. I kolejne cztery obok, W pionowym układzie. - Zadaj pytanie, Sheilo - zwróciła się do niej, nim dotknęła pierwszej karty.
Ale Sheila zapragnęła zajrzeć w przyszłość.
- Jak sobie życzysz - odparła, w zasadzie bez zdumienia. Cygańska dziewczyna musiała znać moc posiadanego przez nią daru, lecz czy skorzysta z wiedzy, którą mogła jej ofiarować? Czarodziejom bardzo często wydawało się, że chcą ujrzeć przyszłość, lecz gdy mieli stawić czoło prawdzie, równie szybko wycofywali się z powziętych wcześniej deklaracji. Trudno było zaakceptować, że ich los mógł zostać już spisany i przypieczętowany. Z przeznaczeniem dało się zwyciężyć - lecz czy zawsze? - Rozłożę dla ciebie Tarota - zapowiedziała bez zawahania, wyciągając z uwieszonej od pasa skórzanej torby dość wysłużoną talię o postrzępionych krawędziach. Przetasowała ją między szczupłymi palcami kilkakrotnie, nie spoglądając jednak w karty, a w oczy siedzącej naprzeciw siebie dziewczyny. - Możesz zawęzić swoje pytanie, jeśli chcesz. Interesuje cię twoja przyszłość? Czyjaś? Może konkretny urywek tej przyszłości? - spytała, zabierając się do rozkładania kart. Figura mogła być inna od tych, których używały Romki. Celtycki krzyż nie pochodził z ich rejonów. Pośrodku ułożyła dwie skrzyżowane karty, jedna na drugiej. Wokół nich cztery kolejne, po jednej przy każdej krawędzi. I kolejne cztery obok, W pionowym układzie. - Zadaj pytanie, Sheilo - zwróciła się do niej, nim dotknęła pierwszej karty.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Obawiała się poważnie tego spotkania, bo w końcu nie codziennie kontaktuje się z tobą obca osoba która doskonale wie, czego chce i to wcale nie wiązało się z jej pracą. Oczywiście, uprzedzenia piękne nie były, zwłaszcza z jej pochodzeniem, ale oczywiście musiała martwić się o to w tych czasach. Jeżeli narazi się nieodpowiedniej osobie, a o to, wbrew pozorom, nie było tak ciężko, mogła poważnie też narazić resztę rodziny. Jednak im bardziej brnęła w tę rozmowę, czy też może raczej się w nią zanurzała, tym bardziej swobodnie czuła się przy nieznajomej. Widać było, że ta, chociaż rzeczywiście chciała kryształu, gotowa była również wyłożyć za niego uczciwą cenę, przynajmniej w oczach Sheili. Było to niesamowite, zwłaszcza, że mimo młodego, bardzo młodego dla niektórych wieku Sheili, nie traktowała jej protekcjonalnie, przynajmniej nie w jej odczuciu. Przesunęła ostatecznie kryształ w kierunku kobiety, uznając, że od tego momentu już nie była jego właścicielką.
- Dobrze. – Skinęła głową, nie wiedząc, czy w tym momencie nie powinna się zrelaksować. W końcu dawno nie miała styczności z tarotem i jednocześnie widziała coś znajomego w tym wszystkim, pamiętając, jak długi czas spędziła na oglądaniu rysunków na kartach babci, niezwykle lubiąc te dotyczące gwiazd i symboli nieba. Później jednak zawsze kojarzyła powagę, z jaką jej babka sięgała po każdą z pojedynczych kart, wiedziała więc, że coś takiego nie jest łatwe.
Pytanie musiało wyłonić się z jej umysłu, ale ciężar jego wydawał jej się ciążyć gdy czasu nie miała zbytnio aby sobie tego przemyśleć. Nie z czyjejkolwiek winy, ale gdy zdała sobie sprawę, że wiele może od tego zależeć, nie tyle bała się pytania co tego, że zada je niewłaściwie. Co, jeżeli jej rodzina ucierpi bo nie uda jej się odpowiednio sformułować tego, co ma na myśli, co, jeżeli właśnie przez to nie zrozumie odpowiedzi, którą dostanie? Serce zabiło szybciej, ale teraz właśnie zdawała sobie sprawę, że siedzi i wpatruje się w zarysy kard, które przez nią rozłożono, odchrząknęła więc i uniosła spojrzenie na czarownicę, mając nadzieję, że zadaje pytanie w sposób który jednak da jej zrozumienie.
- Chciałabym się dowiedzieć, jaka jest najbliższa przyszłość dla mnie i mojej rodziny. – Jeżeli to było zbyt szerokie albo zbyt niedokładne pytanie, zawsze była gotowa je jakoś doprecyzować. Ale to na rodzinie zależało jej bardziej, więc ich bezpieczeństwo i próba zapobiegnięcia jakiejkolwiek….nie, w sumie zapobiegnięcie nie było możliwe, ale może mogła złagodzić wszystkie negatywne efekty i działania, które mogły się odbyć z tego powodu. Biorąc pod uwagę, jaką moc miały mieć wróżby i jak było to wiadome wśród jej społeczności, może jednak posłuchają?
Przekazuje kryształ Cassandrze
- Dobrze. – Skinęła głową, nie wiedząc, czy w tym momencie nie powinna się zrelaksować. W końcu dawno nie miała styczności z tarotem i jednocześnie widziała coś znajomego w tym wszystkim, pamiętając, jak długi czas spędziła na oglądaniu rysunków na kartach babci, niezwykle lubiąc te dotyczące gwiazd i symboli nieba. Później jednak zawsze kojarzyła powagę, z jaką jej babka sięgała po każdą z pojedynczych kart, wiedziała więc, że coś takiego nie jest łatwe.
Pytanie musiało wyłonić się z jej umysłu, ale ciężar jego wydawał jej się ciążyć gdy czasu nie miała zbytnio aby sobie tego przemyśleć. Nie z czyjejkolwiek winy, ale gdy zdała sobie sprawę, że wiele może od tego zależeć, nie tyle bała się pytania co tego, że zada je niewłaściwie. Co, jeżeli jej rodzina ucierpi bo nie uda jej się odpowiednio sformułować tego, co ma na myśli, co, jeżeli właśnie przez to nie zrozumie odpowiedzi, którą dostanie? Serce zabiło szybciej, ale teraz właśnie zdawała sobie sprawę, że siedzi i wpatruje się w zarysy kard, które przez nią rozłożono, odchrząknęła więc i uniosła spojrzenie na czarownicę, mając nadzieję, że zadaje pytanie w sposób który jednak da jej zrozumienie.
- Chciałabym się dowiedzieć, jaka jest najbliższa przyszłość dla mnie i mojej rodziny. – Jeżeli to było zbyt szerokie albo zbyt niedokładne pytanie, zawsze była gotowa je jakoś doprecyzować. Ale to na rodzinie zależało jej bardziej, więc ich bezpieczeństwo i próba zapobiegnięcia jakiejkolwiek….nie, w sumie zapobiegnięcie nie było możliwe, ale może mogła złagodzić wszystkie negatywne efekty i działania, które mogły się odbyć z tego powodu. Biorąc pod uwagę, jaką moc miały mieć wróżby i jak było to wiadome wśród jej społeczności, może jednak posłuchają?
Przekazuje kryształ Cassandrze
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
- Zobaczmy - zaczęła, rozpoczynając od kart pośrodku krzyża - odkryła obie równocześnie. - As mieczy - odczytała z zastanowieniem. - I siedem kielichów - odczytała drugą. - Spodnia karta mówi o problemie, który na was czeka. Siedem kielichów to karta bezczynności i niezdecydowania. Nie będziecie potrafili podjąć decyzji. Ani złej ani dobrej, to jej brak będzie waszym problemem. Coś was wstrzyma. Czeka na was wielość możliwości, koloryt rozwiązań. A w tym chaosie poczujecie w końcu zagubienie, które nie pozwoli wam sięgnąć po to, co dla was najlepsze. Zwłaszcza... - przysunęła do przodu kartę Asa mieczy. Zmrużyła na moment oczy. - To mogą być naprawdę... wyjątkowe możliwości. A może to tylko ułuda? Może to, co wyda się właściwe, wcale takim nie będzie - mówiła dalej, trudno stwierdzić, czy wciąż do Sheili, czy już do siebie. Jej dłoń pomknęła dalej, odkrywając kolejne karty. - Dlaczego tak jest? Odpowiada osiem kielichów. - Zamilkła dłuższą chwilę, nie unosząc spojrzenia na Sheilę. Chyba nie pomyliła się w swoim osądzie. Była Cyganką. - Na przeszkodzie stoi wam dawniej wyznaczona droga. Zamiast patrzeć w przeszłość należy spojrzeć w przyszłość. - Zawieszona w powietrzu dłoń sięgnęła kolejnych kart wokół krzyża, odsłaniając: szóstkę buław, czwórkę denarów i... wisielca. Cassandra przyglądała mu się dłuższą chwilę, nim zabrała głos, wciąż nie unosząc na dziewczynę spojrzenia. Wskazała wpierw na buławy. - Nic nie wzięło się znikąd. Buławy mówią o tym, co stoi u podstaw tych problemów. Co wydarzyło się w przeszłości. To... bitwa. Zwycięska bitwa. Triumf, wygrana, która was rozzuchwaliła. Powodzenie z przeszłości odbija się na przyszłości. Czy jeden sukces pobudza głód pozostałych? Wtedy się udało. Podjęliście ryzyko, które uszło wam płazem. Ocaleliście. Czy pragniecie sięgnąć po to ponownie? Nie do końca rozumiem, może liczycie na to, że taki sam los zdarzy się po raz drugi, choć nic dwa razy się nie zdarza? - Jej pytanie było retoryczne, ton głosu przybrał sennej barwy. Nie oczekiwała odpowiedzi, mówiła dalej: - Nie. O tym, co trzyma was teraz, mówią denary - wskazała kolejną z kart. - Boicie się utraty. Czegoś, co odzyskaliście lub czegoś, co udało wam się zachować. - Jej wzrok przekmnął na kartę wisielca. - A przyszłość... - zaczęła, urywając. - Przyszłość pozostaje zawieszona, bo strach nie przestaje was blokować - stwierdziła w końcu, sięgając po karty ułzone na boku - odkrywając je jedna po drugiej, od swojej strony w kierunku Sheili. Odsłoniła: odwrócone koło fortuny, odwróconego diabła - dłoń jej zadrżała - odwrócony as pucharów i finalnie piątkę mieczy. - A ty? Co martwi ciebie? - zastanowiła się, wskazując na odwrócone koło fortuny. - Podjęto wiele złych decyzji, już im nie ufasz. Trzymają cię leki przeszłości. Martwisz się o pieniądze. Nie lubisz zmian. - Przekrzywiła nieznacznie głowę, przemykając wzrokiem na kolejną kartę. Odwróconego diabła. - Nie potrafisz dostrzec tego, że coś trzyma cię w sidłach zależności. Karty mówią, że powinnaś zastanowić się nad prawdziwą naturę wszechrzeczy. Wokół czyha wiele zagrożeń. Ukryta przemoc, alkohol, zdolny narobić wielu szkód. Czarna magia, ta jest dziś cieniem każdego. Zło jest blisko. Bardzo blisko. - Nieznacznie osunęła przedostatnią kartę. - Czy jesteś pewna, że wiesz, czego oczekujesz? Czy nie kierują tobą zmienne zachcianki? Zdarza ci się ulegać kaprysom, czy to pomaga w obraniu właściwej drogi? Czy w tym wszystkim nie skupiasz się zbyt mocno na sobie? - Zmarszczyła brew. - Piątka mieczy - nazwała kartę głucho. Milcząc przyglądała się jej z uwagą. - Nie podejmiecie dobrej decyzji. Czeka was porażka. Każdy skupi się na sobie, nikt na nikim więcej. Obierając drogę należy myśleć o jej celu, tymczasem wasze kłótnie doprowadzą do tego, że cel przestanie być istotny. Każdy zniknie we własnym gniewie, zapominając, do czego tak naprawdę zmierzał. Zapominając o tym, co naprawdę było dla niego ważne. Być może przez chwilę wyda wam się, że osiągnęliście sukces. Lecz na koniec i tak pozostanie tylko pustka. - Gorycz słów sprawiła, że pokręciła głową. - Dość już. Karty więcej ci nie powiedzą - Odwróciła wzrok na bok. - Wykorzystaj tę wiedzę mądrze, Sheilo.
moje robocze zasady + rzuty na karty + rozkład krzyżaf
moje robocze zasady + rzuty na karty + rozkład krzyżaf
bo ty jesteś
prządką
prządką
Elisa Thorne dbała o cukierenkę jak o własne dziecko. Nic dziwnego, sama nie doczekała się niestety potomstwa, roztaczała więc nad rodzinnym biznesem matczyną troskę, większość obowiązków wypełniając samodzielnie, tak, by była w stanie mieć oko na wszystko, co działo się w jej małym królestwie.
Tego dnia również była na posterunku, przeprowadzając na zapleczu inwentaryzację. Wojna znacząco zmniejszyła zasobność spiżarni, Elise była więc zmartwiona i może właśnie to - oprócz nadopiekuńczości - sprawiło, że gdy wyszła przed ladę, poprawiając przód kwiecistej szaty, różowej w drobny wzorek, od razu w jej szmaragdowe oczy rzuciła się dziewczyna o specyficznej karnacji, nagabująca jedną z Klientek. Elise widziała już takie dziewczyny, znała ich specyficzny zaśpiew, była też pewna, że kojarzy ten zapach - kurzu, brudu i jakichś dziwnych drewienek. Tak, to na pewno wina Cyganów i szlamu, to było oczywiste; wojna i niedobory cukru. A teraz jeszcze ta dziewucha rozkłada karty na jej stoliku, zapewne przeszkadzając brunetce w spokojnym spożyciu przysmaku. Brunetce, która z każdym krokiem stawała się coraz bardziej znajoma. Elise, jak przystało na nowoczesną czarownicę, zaczytywała się w Czarownicy, a tam coraz częściej wspominano o nowych namiestnikach oraz ich rodzinach, w tym - o wielkookiej żonie pana Mulcibera. Tak, to musiała być ona. Co za pech, co za wstyd! Cyganka pewnie przyszła tu żebrać - i trafiła na takiego gościa!
Thorne była niewielką kobietą o bardzo jasnych włosach i licu, drobną i niewysoką, jednak gdy podchodziła zaaferowana do stolika, mogła budzić niepokój. Zwłaszcza, gdy siateczka zmarszczek na czole i wokół oczu nadawała jej wygląd jastrzębia szykującego się do porwania myszy. - Co ty tu robisz, dziewucho? To porządny lokal! Najlepszy na Pokątnej! I w całym Londynie! Nie życzymy sobie tutaj takich kocmołuchów i nierobów! - zaczęła ostrym tonem, biorąc się pod boki. - Proszę mi wybaczyć, już zabieram stąd te pannicę. Normalnie nie dzieją się tu takie rzeczy, dbamy o klientelę, nie przyjmujemy byle kogo, a na pewno nie pozwalamy żebrać jakimś podejrzanym, brudnym dzieciakom z taboru! - zwróciła się z emfazą do brunetki, posyłając jej zadziwiająco uroczy uśmiech, nie mający nic wspólnego z karcącym spojrzeniem, którym mroziła przed momentem Sheilę. - Proszę przyjąć też ciasto mandarynkowe, na koszt firmy, oczywiście. W ramach przeprosin za tą całą sytuację! - dodała szybciutko, ponownie odwracając się do Cyganki. - Zbieraj się stąd, dziewucho, jeśli nie chcesz, żebym wezwała magiczną policję! - ofuknęła ją, zerkając przez ramię na wyłaniającego się z zaplecza Thomasa, jej przybocznego. Oby nie musiał robić użytku z różdżki i wyrzucać tej pannicy siłą!
Tego dnia również była na posterunku, przeprowadzając na zapleczu inwentaryzację. Wojna znacząco zmniejszyła zasobność spiżarni, Elise była więc zmartwiona i może właśnie to - oprócz nadopiekuńczości - sprawiło, że gdy wyszła przed ladę, poprawiając przód kwiecistej szaty, różowej w drobny wzorek, od razu w jej szmaragdowe oczy rzuciła się dziewczyna o specyficznej karnacji, nagabująca jedną z Klientek. Elise widziała już takie dziewczyny, znała ich specyficzny zaśpiew, była też pewna, że kojarzy ten zapach - kurzu, brudu i jakichś dziwnych drewienek. Tak, to na pewno wina Cyganów i szlamu, to było oczywiste; wojna i niedobory cukru. A teraz jeszcze ta dziewucha rozkłada karty na jej stoliku, zapewne przeszkadzając brunetce w spokojnym spożyciu przysmaku. Brunetce, która z każdym krokiem stawała się coraz bardziej znajoma. Elise, jak przystało na nowoczesną czarownicę, zaczytywała się w Czarownicy, a tam coraz częściej wspominano o nowych namiestnikach oraz ich rodzinach, w tym - o wielkookiej żonie pana Mulcibera. Tak, to musiała być ona. Co za pech, co za wstyd! Cyganka pewnie przyszła tu żebrać - i trafiła na takiego gościa!
Thorne była niewielką kobietą o bardzo jasnych włosach i licu, drobną i niewysoką, jednak gdy podchodziła zaaferowana do stolika, mogła budzić niepokój. Zwłaszcza, gdy siateczka zmarszczek na czole i wokół oczu nadawała jej wygląd jastrzębia szykującego się do porwania myszy. - Co ty tu robisz, dziewucho? To porządny lokal! Najlepszy na Pokątnej! I w całym Londynie! Nie życzymy sobie tutaj takich kocmołuchów i nierobów! - zaczęła ostrym tonem, biorąc się pod boki. - Proszę mi wybaczyć, już zabieram stąd te pannicę. Normalnie nie dzieją się tu takie rzeczy, dbamy o klientelę, nie przyjmujemy byle kogo, a na pewno nie pozwalamy żebrać jakimś podejrzanym, brudnym dzieciakom z taboru! - zwróciła się z emfazą do brunetki, posyłając jej zadziwiająco uroczy uśmiech, nie mający nic wspólnego z karcącym spojrzeniem, którym mroziła przed momentem Sheilę. - Proszę przyjąć też ciasto mandarynkowe, na koszt firmy, oczywiście. W ramach przeprosin za tą całą sytuację! - dodała szybciutko, ponownie odwracając się do Cyganki. - Zbieraj się stąd, dziewucho, jeśli nie chcesz, żebym wezwała magiczną policję! - ofuknęła ją, zerkając przez ramię na wyłaniającego się z zaplecza Thomasa, jej przybocznego. Oby nie musiał robić użytku z różdżki i wyrzucać tej pannicy siłą!
I show not your face but your heart's desire
Dostała, czego chciała. Obróciła w dłoni kryształ - z uwagą przyglądając się jego rysom, kształtowi, wyglądał jak oszlifowany, choć nie wątpiła w to, że pozostawał całkowicie naturalny. Ciekawa jego działania nie mogła się doczekać, by poddać go odpowiednim badaniom, ale póki co... Póki co to wszystko musiało poczekać. Spojrzała spode łba na właścicielkę kawiarni, potem jeszcze raz na dziewczynę, milcząc; dziewczyna była tu jej gościem, sama ją zaprosiła, kupiła jej gorącą czekoladę, ale nie zamierzała brać jej w obronę - a już na pewno nie teraz, gdy miała już wszystko, czego od niej potrzebowała. Przyznawanie się do kontaktów z małą cyganką nie było szczytem jej marzeń ani aspiracji, połączyła je tylko uczciwa transakcja. Spojrzała na drobną kobietę, kiwając jej głową w podziękowaniu za rzekomą pomoc.
- Spokojnie, pani Thorne - przytaknęła spokojnie, zbierając ze stołu karty. - Nigdy nie widziałam tu podobnego towarzystwa - spróbowała ją uspokoić, zupełnie tak, jak gdyby w podobnych miejscach w ogóle bywała; nie do końca tak było. Nie znała ani tego lokalu ani jego klienteli, bywała tu jako młoda dziewczyna, dekadę temu, czasem szukając odprężenia przed wieczornymi dyżurami w Mungu. - A dziewczyna już zmyka. Prawda? - Przeniosła wzrok na jej twarz, upewniając się, że posłyszała te słowa. Lepiej dla niej, jeśli czym prędzej się stąd wyniesie. Jej propozycja pozostała aktualna, z radością zbierze od niej więcej podobnych kamieni - ale to był tylko interes. Cyganka wydawała się skromna i cicha, a Cassandra najwyraźniej nie pomyliła się w swoim osądzie - bo rzeczywiście wycofała się, kiedy tylko właścicielka pojawiła się na horyzoncie.
- Przeprosiny nie są konieczne, dziękuję - odparła na propozycję darmowego deseru, unikała słodyczy. - Akurat skończyłam herbatę. Była pyszna, z pewnością pojawię się ponownie - obiecała, choć wiedziała, że tak się nie stanie. Kiwnęła głową na pożegnanie, tuż po tym, jak powstała z krzesła. Po małej Cygance nie było już śladu, wkrótce i sama Cassandra rozpłynęła się w tłumie.
/zt
- Spokojnie, pani Thorne - przytaknęła spokojnie, zbierając ze stołu karty. - Nigdy nie widziałam tu podobnego towarzystwa - spróbowała ją uspokoić, zupełnie tak, jak gdyby w podobnych miejscach w ogóle bywała; nie do końca tak było. Nie znała ani tego lokalu ani jego klienteli, bywała tu jako młoda dziewczyna, dekadę temu, czasem szukając odprężenia przed wieczornymi dyżurami w Mungu. - A dziewczyna już zmyka. Prawda? - Przeniosła wzrok na jej twarz, upewniając się, że posłyszała te słowa. Lepiej dla niej, jeśli czym prędzej się stąd wyniesie. Jej propozycja pozostała aktualna, z radością zbierze od niej więcej podobnych kamieni - ale to był tylko interes. Cyganka wydawała się skromna i cicha, a Cassandra najwyraźniej nie pomyliła się w swoim osądzie - bo rzeczywiście wycofała się, kiedy tylko właścicielka pojawiła się na horyzoncie.
- Przeprosiny nie są konieczne, dziękuję - odparła na propozycję darmowego deseru, unikała słodyczy. - Akurat skończyłam herbatę. Była pyszna, z pewnością pojawię się ponownie - obiecała, choć wiedziała, że tak się nie stanie. Kiwnęła głową na pożegnanie, tuż po tym, jak powstała z krzesła. Po małej Cygance nie było już śladu, wkrótce i sama Cassandra rozpłynęła się w tłumie.
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
Już od dawna nie widziała takiego ścisku na Pokątnej; w ogóle nie widziała takiego czarodziejskiego tłumu niefrasobliwie przemykającego uliczkami magicznego Londynu i zmierzającego w kierunku cukierni, gdzie kumulowało się dzisiaj towarzyskie życie co zacniejszych przedstawicieli lepszej krwi. I chociaż pierwotnie nie miała ochoty wybierać się na ten październikowy spęd, woląc spędzić czas nad dopracowywaniem ostatnich poprawek w portrecie lady Travers, to ojciec zmotywował ją do wyjścia z domu i odetchnięcia świeżym powietrzem. Co prawda przebijające jeszcze z wielu miejsc zgliszcza stolicy niespecjalnie wpisywały się w definicję świeżości, ale Mildred doskonale rozumiała intencje rodziciela. Siedząc w domu nie pozna nowych osób, a nowe osoby oznaczały oczywiście potencjalnych kandydatów na męża.
Dlatego właśnie teraz, wczesnym popołudniem, wcisnęła się przez drzwi Czekoladowej Rzeki, co jakiś czas nerwowo wyszukując pod płaszczem sakiewki. Oczyszczony ze szlam, mugolaków i wszelkiego innego cygańskiego robactwa Londyn może i uchodził za bardziej bezpieczny, ale wojna i tak robiła sobie. Nawet ci najbardziej szlachetni mogli się posuwać do podejrzanych rzeczy, gdy głód i bieda zaglądały w oczy. Ulica Pokątna wyglądała jak żywcem wyciągnięta z mokrego snu miejskiego architekta, ale wystarczyło nieco zboczyć z kursu, wejść w boczną uliczkę lub zaułek, aby dostrzec prawdziwe życie. Panna Crabbe niechętnie musiała to przyznać, ale nie do końca właśnie w taki sposób wyobrażała sobie życie w c z y s t y m Londynie.
- Och, przepraszam – mamrotała cicho bez grama zawstydzenia, gdy przeciskając się przez tłum musiała nadepnąć na kilka stóp i potrącić łokciami kilka osób. Nie miało znaczenia, czy byli to możni panowie i wielkie damy; w walce o ciasteczko zasady przestawały się liczyć, a do gry wchodziła brutalna siła. Doceniała teraz godziny spędzone na pływaniu, które pozwoliły się zbudować mięśnie na tyle, by wygrać pojedynek o ostatnią czekoladową babeczkę wystawioną na witrynie. Podejrzewała, że na zapleczu pieką się właśnie kolejne, ale ona chciała tę, tu i teraz, nawet za cenę własnego życia, a przynajmniej dobrego wychowania.
Odtrąciła czyjąś dłoń, która już, już sięgała po jej babeczkę, złapała wypiek między palce i bezceremonialnie wepchnęła go do ust, odgryzając połowę, aby mieć pewność, że nikt nie wyrwie jej słodkości. Panna Crabbe wyraźnie nie lubiła przegrywać, nawet jeśli chodziło o zwykłą babeczkę i z pewnością odtańczyłaby na wpół dziki taniec zwycięstwa, gdyby tylko miała na to wystarczająco dużo miejsca.
Zapraszam do walki o babeczkę, nie musimy się od razu żenić albo nienawidzić, ale przyszłam sama a nie chcę podpierać ścian
Dlatego właśnie teraz, wczesnym popołudniem, wcisnęła się przez drzwi Czekoladowej Rzeki, co jakiś czas nerwowo wyszukując pod płaszczem sakiewki. Oczyszczony ze szlam, mugolaków i wszelkiego innego cygańskiego robactwa Londyn może i uchodził za bardziej bezpieczny, ale wojna i tak robiła sobie. Nawet ci najbardziej szlachetni mogli się posuwać do podejrzanych rzeczy, gdy głód i bieda zaglądały w oczy. Ulica Pokątna wyglądała jak żywcem wyciągnięta z mokrego snu miejskiego architekta, ale wystarczyło nieco zboczyć z kursu, wejść w boczną uliczkę lub zaułek, aby dostrzec prawdziwe życie. Panna Crabbe niechętnie musiała to przyznać, ale nie do końca właśnie w taki sposób wyobrażała sobie życie w c z y s t y m Londynie.
- Och, przepraszam – mamrotała cicho bez grama zawstydzenia, gdy przeciskając się przez tłum musiała nadepnąć na kilka stóp i potrącić łokciami kilka osób. Nie miało znaczenia, czy byli to możni panowie i wielkie damy; w walce o ciasteczko zasady przestawały się liczyć, a do gry wchodziła brutalna siła. Doceniała teraz godziny spędzone na pływaniu, które pozwoliły się zbudować mięśnie na tyle, by wygrać pojedynek o ostatnią czekoladową babeczkę wystawioną na witrynie. Podejrzewała, że na zapleczu pieką się właśnie kolejne, ale ona chciała tę, tu i teraz, nawet za cenę własnego życia, a przynajmniej dobrego wychowania.
Odtrąciła czyjąś dłoń, która już, już sięgała po jej babeczkę, złapała wypiek między palce i bezceremonialnie wepchnęła go do ust, odgryzając połowę, aby mieć pewność, że nikt nie wyrwie jej słodkości. Panna Crabbe wyraźnie nie lubiła przegrywać, nawet jeśli chodziło o zwykłą babeczkę i z pewnością odtańczyłaby na wpół dziki taniec zwycięstwa, gdyby tylko miała na to wystarczająco dużo miejsca.
Zapraszam do walki o babeczkę, nie musimy się od razu żenić albo nienawidzić, ale przyszłam sama a nie chcę podpierać ścian
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
14.10.1958 r.
Lenistwo nigdy nie było jego przywarą, nie zwykło należeć do grona jego cech. Od dziecka uczony był ciężkiej pracy, ciągłego dążenia do perfekcji i samorozwoju. Ambicja była koniem pociągowym, lecz etos pracy również ponaglał do wysiłku. Co więcej wszystko co robił musiało być zauważone, miało tworzyć odpowiednie wrażenie, by za dziesięć lat pracował mniej i wszyscy nadal podziwialiby jego pracowitość. To pierwsze wrażenie, stworzenie obrazu do adoracji, było jedną z najważniejszych metod pijarowych, które zostały przekazane mu ze słowami babci. Musiał jednak przyznać, że dzisiaj w ministerstwie był wyjątkowo wolny dzień, wręcz niemożliwy do wyobrażenia przy normalnym obciążeniu. Od kilku minut obserwował jak jego towarzysz niedoli Robert, który rozpoczął staż tego samego dnia co on, próbował rozwiązywać krzyżówkę, udając wielce zajętego. Złożył jedną z kartek w kulkę i rzucił w jego stronę, tak by pozbyć się kolejnych sekund. On sam czytał o zbliżającym się wydarzeniu w Austrii, wspaniałej premierze w Operze Wiedeńskiej, autorstwa ich zacnego mistrza. Nie powzięło to jego zainteresowania, wręcz skłoniło do porzucenia możliwej wycieczki. Niemieckojęzyczne opery rzadko kiedy kusiły go swoimi przedstawieniami, zdecydowanie bliżej było Efremowi do słodkich miłości do nich. Miał zacząć czytać o kolejnym wydarzeniu kulturalnym w Europie, lecz znana mu osoba przystanęła obok jego biurka. Sophie była uroczą, lecz nie najbystrzejszą przedstawicielką brytyjskiego społeczeństwa, która była poświadczeniem, że nie każdy stażysta należał do najmądrzejszych głów.
– Barty, mam do ciebie prośbę – czyż nie było to ciekawe otwarcie konserwacji? O wiele bardziej interesujące niż opera wiedeńska. – Znasz Mildred? Mildred Crabbe, z departamentu transportu. Ma dzisiaj wolne, a bardzo potrzebuje jej pomocy. Wysłałam jej list do domu, lecz odpowiedzieli, że poszła na spacer na Pokątną.
Zdecydowanie mógł powiedzieć, że znał Mildred Crabbe. Spędził z nią siedem lat w Hogwarcie, współdzielił obowiązku prefekta przez trzy lata. Średniego wzrostu blondynka, która większość swego szkolnego życia spędziła wśród książek w bibliotece. Krukońska krukonka, dzielna przedstawicielka swego domu. Nie przerywał jednak lawiny słów, Sophie wydawała się bliska płaczu.
– Ona spaceruję na Pokątnej, a Leech zaraz mnie zwolni. Już od kilku tygodni czuję, że to się stanie – kontynuowała przejęta, nie mogąc powstrzymać emocji, która targały jej ciałem i słowami. – Nie wiem czemu mnie tak nie lubi, tak bardzo się staram.
Tym razem zdawała mówić się sama do siebie, wręcz nie oczekując słów pocieszenia czy komentarza. Zwróciła jednak na siebie uwagę całego pomieszczenia, Robert dawno porzucił swoją krzyżówkę. W ławicy piranii nie zalecało się okazywać słabości, zwłaszcza wśród tych, którzy potrafią to wykorzystać. Bartemius był ostatnią osobą, której powinna się zwierzać. Zarazem miał nieodparte wrażenie, że Sophie nie posiadała w sobie nic, co byłoby warte zabrania lub możliwości osiągnięcia czegoś więcej. Dało mu jednak powód, by wyjść z pomieszczenia, okazać się jak zawsze przykładnym kolegą i może dowiedzieć się ognistych plotek z departamentu transportu, gdyż wszystko wskazywało, że u nich było o wiele ostrzej i ciekawiej.
– Pomogę Ci, nie musisz o nic się martwić – uspokoił ją, powstając z krzesła i zakładając marynarkę. Nie zależało mu na jej wdzięczności, gdyż nawet on spodziewał się, że zaraz zostanie zwolniona i będzie zupełnie nieprzydatna, lecz można było odmówić mu cnoty czynów.
Na Pokątnej panował o wiele większy ruch niż przez ostatnie miesiące. Nie był pewien, co skłoniło tak wielu mieszkańców do odwiedzenia sklepów w południe zamiast pracować jak na przyzwoitych obywateli przystało. Dosyć szybko jednak odnalazł poszukiwaną czarownicę. Cukiernia była wypełniona, wręcz nieprzyjemnie tłoczna. Miał już skosztować babeczki w ramach pocieszenia i wykonania misji, lecz Mildred postanowiła natarczywie bronić swojej zdobyczy. Prychnął pod nosem, lustrując jej zachowanie.
– Jak zawsze zachowanie godne damy – skomentował przystając zaraz obok niej. Nie było w jego słowach hardości, wręcz znormalizowane przyzwyczajenie. – Sophie Cię szuka, wysłała za tobą misję poszukiwawczą. Sytuacja kryzysowe, nie wiedziałem, że takie rzeczy dzieją się u was.
To było wręcz bliskie oskarżenia, że nie podzieliła się z nim takimi informacjami. Musiał się dowiedzieć od samej Sophie, że kryzys przybrał formę katastrofy. Gdyby wiedział, to o wiele szybciej zacząłby się przyglądać wiadomością i plotką. Zamiast tego czytał broszurę o wiedeńskiej operze, a mógł zdobywać kolejne anonsy z departamentu obok.
– Barty, mam do ciebie prośbę – czyż nie było to ciekawe otwarcie konserwacji? O wiele bardziej interesujące niż opera wiedeńska. – Znasz Mildred? Mildred Crabbe, z departamentu transportu. Ma dzisiaj wolne, a bardzo potrzebuje jej pomocy. Wysłałam jej list do domu, lecz odpowiedzieli, że poszła na spacer na Pokątną.
Zdecydowanie mógł powiedzieć, że znał Mildred Crabbe. Spędził z nią siedem lat w Hogwarcie, współdzielił obowiązku prefekta przez trzy lata. Średniego wzrostu blondynka, która większość swego szkolnego życia spędziła wśród książek w bibliotece. Krukońska krukonka, dzielna przedstawicielka swego domu. Nie przerywał jednak lawiny słów, Sophie wydawała się bliska płaczu.
– Ona spaceruję na Pokątnej, a Leech zaraz mnie zwolni. Już od kilku tygodni czuję, że to się stanie – kontynuowała przejęta, nie mogąc powstrzymać emocji, która targały jej ciałem i słowami. – Nie wiem czemu mnie tak nie lubi, tak bardzo się staram.
Tym razem zdawała mówić się sama do siebie, wręcz nie oczekując słów pocieszenia czy komentarza. Zwróciła jednak na siebie uwagę całego pomieszczenia, Robert dawno porzucił swoją krzyżówkę. W ławicy piranii nie zalecało się okazywać słabości, zwłaszcza wśród tych, którzy potrafią to wykorzystać. Bartemius był ostatnią osobą, której powinna się zwierzać. Zarazem miał nieodparte wrażenie, że Sophie nie posiadała w sobie nic, co byłoby warte zabrania lub możliwości osiągnięcia czegoś więcej. Dało mu jednak powód, by wyjść z pomieszczenia, okazać się jak zawsze przykładnym kolegą i może dowiedzieć się ognistych plotek z departamentu transportu, gdyż wszystko wskazywało, że u nich było o wiele ostrzej i ciekawiej.
– Pomogę Ci, nie musisz o nic się martwić – uspokoił ją, powstając z krzesła i zakładając marynarkę. Nie zależało mu na jej wdzięczności, gdyż nawet on spodziewał się, że zaraz zostanie zwolniona i będzie zupełnie nieprzydatna, lecz można było odmówić mu cnoty czynów.
Na Pokątnej panował o wiele większy ruch niż przez ostatnie miesiące. Nie był pewien, co skłoniło tak wielu mieszkańców do odwiedzenia sklepów w południe zamiast pracować jak na przyzwoitych obywateli przystało. Dosyć szybko jednak odnalazł poszukiwaną czarownicę. Cukiernia była wypełniona, wręcz nieprzyjemnie tłoczna. Miał już skosztować babeczki w ramach pocieszenia i wykonania misji, lecz Mildred postanowiła natarczywie bronić swojej zdobyczy. Prychnął pod nosem, lustrując jej zachowanie.
– Jak zawsze zachowanie godne damy – skomentował przystając zaraz obok niej. Nie było w jego słowach hardości, wręcz znormalizowane przyzwyczajenie. – Sophie Cię szuka, wysłała za tobą misję poszukiwawczą. Sytuacja kryzysowe, nie wiedziałem, że takie rzeczy dzieją się u was.
To było wręcz bliskie oskarżenia, że nie podzieliła się z nim takimi informacjami. Musiał się dowiedzieć od samej Sophie, że kryzys przybrał formę katastrofy. Gdyby wiedział, to o wiele szybciej zacząłby się przyglądać wiadomością i plotką. Zamiast tego czytał broszurę o wiedeńskiej operze, a mógł zdobywać kolejne anonsy z departamentu obok.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
14.10
Kiedy usłyszałem o akcji, która miała się odbyć w połowie października na Pokątnej, początkowo byłem do tego trochę sceptycznie nastawiony. Jakoś nie mieściło mi się w głowie, że podczas panującego zamętu i ogólnej biedy ludzie tak chętnie i tłumie zjawią się w Londynie aby zjeść ciastko. Co prawda minęły już trzy miesiące od nocy kiedy spadło nam na głowę niebo i wydawałoby się, że kraj powoli stawał na nogi, tam gdzie ludzie działali. Ale jakoś mimo wszystko nie koniecznie wydawało mi się to na miejscu, nawet jeśli ludzie potrzebowali takiego oddechu świeżości, chwili by zapomnieć o tym wszystkim co dzieje się na około. Początkowo w ogóle nie miałem zamiaru się tam udawać.
Dopiero kiedy na mieście, podczas załatwiania kilku spraw usłyszałem mimochodem, jak kilka osób o tym rozmawiało, o planach, o atrakcjach i przysmakach jakie miały czekać na gości, zacząłem rozważać pojawienie się tego dnia w Londynie. W sumie jednocześnie miało się to łączyć z tym, że Kenneth miał być tego dnia w Londynie, więc była to też dobra sposobność na to by spotkać się z kumplem. Połączenie tego wszystkiego sprawiło, że w efekcie końcowym wylądowałem na Pokątnej, w Czekoladowej Rzece.
Planowaliśmy najpierw coś przekąsić, a potem pójść się napić w Dziurawym albo gdzie nas tam nogi poniosą. Darmowe żarcie było dobrym pomysłem, chociaż widząc te tłumy zacząłem się zastanawiać czy w ogóle cokolwiek dla nas zostanie. Udało mi się jakoś przecisnąć przez tłum i stanąłem gdzieś w okolicach lady, jednak nie koniecznie na tyle blisko by być w stanie sięgnąć po świeże ciastka, które miały się pojawić lada chwila. Ilość ludzi naprawdę mnie zaskoczyła, chyba naprawdę wszyscy potrzebowali właśnie takiego wydarzenia. Może normalność powoli do nas wracała. Mimowolnie uśmiechnąłem się sam do siebie na tą myśl. To byłaby naprawdę miła odmiana.
Rozglądając się w poszukiwaniu Kennetha moja uwagę przykuła dziewczyna przy ladzie, która niesamowicie mężnie i zachłannie wywalczyła ostatnią czekoladową babeczkę leżącą na ladzie. Wyglądało to przekomicznie i w sumie na swój sposób uroczo, jednocześnie wywołując u mnie śmiech. Przez moment jeszcze przyglądałem się jej z lekkim uśmiechem wymalowanym na twarzy, po czym w końcu odwróciłem wzrok nie chcąc być też nachalnym.
Zacząłem się zastanawiać czy Kennethowi w ogóle uda się dotrzeć na miejsce, ilość ludzi z każdą sekundą była coraz większa, tłum wypełniał pomieszczenie coraz częściej. Pal sześć czy on wejdzie do środka, jak my potem stąd wyjdziemy??
Ostatnio zmieniony przez Mitch Macnair dnia 07.06.24 7:54, w całości zmieniany 1 raz
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +6
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 14.10
Musiała się tu pojawić - nawet jeśli nie bardzo miała na to ani czasu ani ochoty. Nie przepadała za słodyczami, tłumami i pozorami, utkanymi najgrubszymi z dostępnych nici. Mimo to obecność namiestniczki Londynu na Pokątnej była tego dnia wymagana, podążała więc za oczekiwaniami, jednocześnie nie zamierzając przykuwać uwagi do swej skromnej prezencji. Musiała zachować zdrowy, opłacalny politycznie umiar, nie próbując przyciągnąć specjalnej uwagi, ale jednocześnie zostać zauważoną w gęstniejącym tłumie. Opiekowała się Londynem, ochraniała go, okazywała więc wyraźne wsparcie handlującym na Pokątnej, nie tylko zaszczycając swą obecnością słodkie wydarzenie, ale także zamierzając hojnie obdarzyć cukierników i sklepikarzy złotem z prywatnej sakiewki. Pojawiła się więc przed cukiernią punktualnie, odpowiednio ubrana: ciemna czerwień szaty stylizowanej na quipao stanowiła już jej cechę charakterystyczną, włosy spięła w luźniejsze niż zwykle upięcie; część czarnych kosmyków lśniła pod złotymi szpilami w ciasnym koku, część spływała po bokach. Chciała zachować profesjonalny wygląd, ale zarazem dodać mu lekkości; nie była tu przecież oficjalnie; przyciągnął ją tu pęd serca, chcącego wesprzeć potrzebujących, a nie polityczne knowania. Żadnego wyrachowania, czysta troska o dobro sierot - i odradzających się biznesów, to one stanowiły krew napędzającą cały organizm Londynu. Namiestniczka zamierzała więc dbać o zaspokojenie potrzeb i interesów magicznych przedsiębiorstw: najpierw swoją skromną osobą.
Na Pokątnej zjawiła się w towarzystwie Evandry, niedługo później odnajdując wśród czarodziejów zmierzających ku głównej cukierni także Melisande. Tego typu akcje charytatywne były wręcz stworzone dla szlachcianek, grzechem więc byłoby pominąć możliwość uczestniczenia w przedsięwzięciu, wspierającym najbardziej potrzebujących. W ich towarzystwie czuła się dobrze, bezpieczniej, świadoma, że najwięcej uwagi przyciąga Evandra - dzięki temu mogła oddychać swobodniej; zawsze wolała dyskretny półcień od ostrego światła reflektorów i idącego za nim zainteresowania.
- Cudownie jest widzieć wszystkie te odrestaurowane budynki - zwróciła się miękko do towarzyszącej jej półwili, szybko wypatrując wśród co ważniejszych gości znajomą twarz Melisande. Uśmiechnęła się do niej miękko, w żaden sposób nie dając po sobie poznać innych uczuć - ani tym bardziej dusznych, wilgotnych wspomnień. Przywykła do zachowywania pokerowej twarzy, nie pierwszy raz kosztowała zakazanego owocu, miała więc wprawę w zachowaniu tajemnicy. - Dobrze cię widzieć, lady Travers - ucałowała ją francuskim zwyczajem w oba policzki, najpierw pozwalając przywitać się rodzinie. Sama była kimś obcym, zaledwie dodatkiem do spokrewnionych dawnych i obecnych lady Rosier. - Londyn powstaje z kolan - podsumowała miękko, bez dwuznaczności - czy aby na pewno? - z zadowoleniem obserwując gęstniejący tłum. Nie rozdawano tu nic za darmo, ludzie byli jednak spragnieni kontaktu, wspólnej celebracji, upewnienia się, że miasto szybko zostanie przywrócone do czasów świetności. - Londyńska Kompania Handlowa się postarała - dodała swobodnie, przenosząc spojrzenie ze swych towarzyszek na zgromadzonych nieopodal ludzi. Kątem oka dostrzegła Mitcha, skinęła mu więc uprzejmie głową; spisał się podczas ich ostatniego spotkania. Wzrok pomknął dalej, ku jakiemuś zamieszaniu z kobietą zbyt łapczywie spożywającą ciastko, nie zareagowała jednak na obruszenie tłumu, bo spojrzenie czarnych oczu przykuł młody szlachcic, obok którego właśnie przechodziły. - Lordzie Crouch - powitała go z uśmiechem chłodniejszym niż zwykle, przystając na moment przy mężczyźnie o ciemnobrązowych lokach. Reprezentancie rodziny rywali; kimś wpływowym i irytującym jednocześnie. Wiedziała, że Crouchowie i Blackowie za nią nie przepadają, lekko mówiąc. - Cieszy mnie obecność lorda. Wsparcie dawnych opiekunów Londynu dla magicznej społeczności jest bez wątpienia niezwykle cenne - mnie osobiście zaś napełnia nadzieją, że wkrótce wszystkie ulice magicznej stolicy staną się tak żywe, jak Pokątna - nie dało się uznać jej uśmiechu za prowokujący lub wyniosły, zachowywała się uprzejmie i zarazem stanowczo, lecz skośne oczy pozostawały chłodne. Była ciekawa tego młodego - choć nie aż tak - polityka, kojarzyła go, względnie znała; będąc przekonaną, że zjawił się tutaj specjalnie, wysłany przez swą rodzinę. Crouchowie nie mogli przecież zlekceważyć takiej możliwości do zaprezentowania się mieszkańcom Londynu. Uśmiechała się dalej, dając przestrzeń na dalsze szlacheckie rozmowy.
ekwipunek w wsiąkiewce
Musiała się tu pojawić - nawet jeśli nie bardzo miała na to ani czasu ani ochoty. Nie przepadała za słodyczami, tłumami i pozorami, utkanymi najgrubszymi z dostępnych nici. Mimo to obecność namiestniczki Londynu na Pokątnej była tego dnia wymagana, podążała więc za oczekiwaniami, jednocześnie nie zamierzając przykuwać uwagi do swej skromnej prezencji. Musiała zachować zdrowy, opłacalny politycznie umiar, nie próbując przyciągnąć specjalnej uwagi, ale jednocześnie zostać zauważoną w gęstniejącym tłumie. Opiekowała się Londynem, ochraniała go, okazywała więc wyraźne wsparcie handlującym na Pokątnej, nie tylko zaszczycając swą obecnością słodkie wydarzenie, ale także zamierzając hojnie obdarzyć cukierników i sklepikarzy złotem z prywatnej sakiewki. Pojawiła się więc przed cukiernią punktualnie, odpowiednio ubrana: ciemna czerwień szaty stylizowanej na quipao stanowiła już jej cechę charakterystyczną, włosy spięła w luźniejsze niż zwykle upięcie; część czarnych kosmyków lśniła pod złotymi szpilami w ciasnym koku, część spływała po bokach. Chciała zachować profesjonalny wygląd, ale zarazem dodać mu lekkości; nie była tu przecież oficjalnie; przyciągnął ją tu pęd serca, chcącego wesprzeć potrzebujących, a nie polityczne knowania. Żadnego wyrachowania, czysta troska o dobro sierot - i odradzających się biznesów, to one stanowiły krew napędzającą cały organizm Londynu. Namiestniczka zamierzała więc dbać o zaspokojenie potrzeb i interesów magicznych przedsiębiorstw: najpierw swoją skromną osobą.
Na Pokątnej zjawiła się w towarzystwie Evandry, niedługo później odnajdując wśród czarodziejów zmierzających ku głównej cukierni także Melisande. Tego typu akcje charytatywne były wręcz stworzone dla szlachcianek, grzechem więc byłoby pominąć możliwość uczestniczenia w przedsięwzięciu, wspierającym najbardziej potrzebujących. W ich towarzystwie czuła się dobrze, bezpieczniej, świadoma, że najwięcej uwagi przyciąga Evandra - dzięki temu mogła oddychać swobodniej; zawsze wolała dyskretny półcień od ostrego światła reflektorów i idącego za nim zainteresowania.
- Cudownie jest widzieć wszystkie te odrestaurowane budynki - zwróciła się miękko do towarzyszącej jej półwili, szybko wypatrując wśród co ważniejszych gości znajomą twarz Melisande. Uśmiechnęła się do niej miękko, w żaden sposób nie dając po sobie poznać innych uczuć - ani tym bardziej dusznych, wilgotnych wspomnień. Przywykła do zachowywania pokerowej twarzy, nie pierwszy raz kosztowała zakazanego owocu, miała więc wprawę w zachowaniu tajemnicy. - Dobrze cię widzieć, lady Travers - ucałowała ją francuskim zwyczajem w oba policzki, najpierw pozwalając przywitać się rodzinie. Sama była kimś obcym, zaledwie dodatkiem do spokrewnionych dawnych i obecnych lady Rosier. - Londyn powstaje z kolan - podsumowała miękko, bez dwuznaczności - czy aby na pewno? - z zadowoleniem obserwując gęstniejący tłum. Nie rozdawano tu nic za darmo, ludzie byli jednak spragnieni kontaktu, wspólnej celebracji, upewnienia się, że miasto szybko zostanie przywrócone do czasów świetności. - Londyńska Kompania Handlowa się postarała - dodała swobodnie, przenosząc spojrzenie ze swych towarzyszek na zgromadzonych nieopodal ludzi. Kątem oka dostrzegła Mitcha, skinęła mu więc uprzejmie głową; spisał się podczas ich ostatniego spotkania. Wzrok pomknął dalej, ku jakiemuś zamieszaniu z kobietą zbyt łapczywie spożywającą ciastko, nie zareagowała jednak na obruszenie tłumu, bo spojrzenie czarnych oczu przykuł młody szlachcic, obok którego właśnie przechodziły. - Lordzie Crouch - powitała go z uśmiechem chłodniejszym niż zwykle, przystając na moment przy mężczyźnie o ciemnobrązowych lokach. Reprezentancie rodziny rywali; kimś wpływowym i irytującym jednocześnie. Wiedziała, że Crouchowie i Blackowie za nią nie przepadają, lekko mówiąc. - Cieszy mnie obecność lorda. Wsparcie dawnych opiekunów Londynu dla magicznej społeczności jest bez wątpienia niezwykle cenne - mnie osobiście zaś napełnia nadzieją, że wkrótce wszystkie ulice magicznej stolicy staną się tak żywe, jak Pokątna - nie dało się uznać jej uśmiechu za prowokujący lub wyniosły, zachowywała się uprzejmie i zarazem stanowczo, lecz skośne oczy pozostawały chłodne. Była ciekawa tego młodego - choć nie aż tak - polityka, kojarzyła go, względnie znała; będąc przekonaną, że zjawił się tutaj specjalnie, wysłany przez swą rodzinę. Crouchowie nie mogli przecież zlekceważyć takiej możliwości do zaprezentowania się mieszkańcom Londynu. Uśmiechała się dalej, dając przestrzeń na dalsze szlacheckie rozmowy.
ekwipunek w wsiąkiewce
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Utworzenie listy priorytetów nie nastręczało Mildred większych trudności, chociaż trzeba było przyznać, że lista ta systematycznie zmieniała się w zależności od okoliczności, na które składały się miejsce, czas i osoby biorące udział w jej życiowym przedstawieniu. Niespełna rok temu priorytetem dla panny Crabbe pozostawało zadowolenie ojca i swojej rodziny, bycie dobrą córką, która przyniesie chlubę i podziw dla flamandzkich przybyszów. Dzisiaj szczytem było przeżyć kolejny dzień w pracy bez podejmowania próby zamordowania swoich współpracowników. Dzień wolny pozwalał jej zachowywać – w miarę – równowagę psychiczną i funkcjonować w otoczeniu wszelkiej maści kretynów bez szkody dla nich samych. Co nie znaczyło, że już jakiś czas temu zaczęła po cichu rozpytywać o dobrego magipsychiatrę.
- Czy ktoś dzisiaj już mówił, że jesteś jak zawsze uroczy i pełen wdzięku? – odparowała, spoglądając mimowolnie na to inne ciasteczko, które się obok niej zmaterializowało, ale łaskawie wyciągnęła w jego stronę babeczkę – a raczej to, co z niej pozostało - trzymając mocno kciuki, aby nią pogardliwie wzgardził (babeczką, nie nią osobiście); nie mógłby wtedy jej zarzucić braku szlachetności, skoro naprawdę chciała się podzielić. Z drugiej strony, gdyby stanął w szranki i był gotów walczyć o słodkość... Mildred dała się pochłonąć wizji, w której widowiskowo masakruje swojego przeciwnika, po czym przypomniała sobie, że ma do czynienia z lordem Crouchem i jedynie głęboko westchnęła. Nie pasował jej do tych dzikich fantazji.
Bez pośpiechu dokończyła babeczkę, wytarła opuszki palców i kąciki ust w chustkę, tęsknym wzrokiem powędrowała do innych wypieków umieszczonych w pobliżu i dopiero wtedy odwróciła się do mężczyzny.
- Urząd Świstoklików to siedlisko sytuacji kryzysowych, Bartemiusie. Nie wspominałam o aferze z butem mugolskiego premiera? - zapytała, a słodycz w jej głosie spotęgowana była w dwójnasób potężną dawką cukru wchłanianą wraz z babeczką. Mimo wyplenienia ze stolicy wszelkiej maści niemagicznych chwastów, nadal nie wszystko działało jak należy. Mniejsze problemy tuszowali osobiście, w większe musiał się niekiedy zaangażować departament propagandy. - Ktoś nie dopilnował, aby dezaktywować świstoklik prowadzący do i z jego gabinetu... pozostałości po poprzedniej władzy – powiedziała i z niesmakiem zaakcentowała ostatnie słowo.
- Więc Sophie panikuje, bo, zgadnij, kto był odpowiedzialny za tę dezaktywację? - Wzruszyła ramionami dając wyraźny sygnał, że panika jej koleżanki w żadnym stopniu jej się nie udzieliła. W końcu miała wolne; co z tego, że musiałaby Bartemiusowi trzy razy przeliterować to słowo, a i tak nie miałaby pewności, że zrozumie jego znaczenie. Ociekał etosem pracy, zjawiskiem co prawda jej nieobcym, ale i niewartym poświęcania siebie.
- Domyślam się, że chce, abym pomogła naprawić jej inne błędy, które przy okazji wyszły na jaw – ciągnęła, mierząc towarzysza wyzywającym spojrzeniem, jakby oczekiwała, że ten zaraz ofuknie ją za brak współczucia dla drugiej stażystki. Nie miała w sobie za grosz łaskawości wobec tej durnej dziewuchy, której wpadki tylko dokładały jej pracy. Nie zamierzała naprawiać c u d z y c h błędów, daleko jej było do fałszywej szlachetności na pokaz, którą odznaczali się jej koledzy. Kilkukrotnie była świadkiem, jak tuszowali błędy i niedociągnięcia Sophie, byleby się jej tylko przypodobać. Owszem, dziewczę było niebanalnej urody i niewątpliwie umiało to wykorzystywać, Mildred nie widziała innego wyjaśnienia, dlaczego do tej pory nikt jej nie wyrzucił. Podejrzliwie zerknęła na Bartemiusa, ale zaraz się uspokoiła; on z pewnością nikomu by nie nadskakiwał. Zaraz strzeliłby mu ten usztywniony dumą i pewnością siebie kręgosłup.
- Cały nasz urząd to jedna wielka pomyłka. Na jednym palcu mogę policzyć osoby kompetentne. - Wyciągnęła wspomniany palec i stuknęła się w mostek dając do zrozumienia, że ma na myśli samą siebie. I nie było w tym najmniejszej przechwałki, a jedynie suche stwierdzenie faktu. Smutnego, bo świadczącego o żałosnej kondycji ministerstwa. Nie dane jej jednak było dodać nic więcej, bo w zasięgu jej wzroku, słuchu i węchu – z pozostałych zmysłów dotyku i smaku postanowiła przezornie nie korzystać – pojawiła się Namiestniczka. Znana jej dotąd wyłącznie z listów, mniej z opowieści Corneliusa i w ogóle osobiście, co w innej sytuacji panna Crabbe niewątpliwie chciałaby jak najszybciej naprawić. Teraz jednak wolała przezornie wycofać się pół kroku w tył, pozostawiając polityczną rozgrywkę Bartemiusowi. Nie umknął jej bowiem ten drobny przytyk; choć wypowiedziany z nienaganną uprzejmością, zdecydowanie nie był zagajeniem do przyjacielskiej rozmowy.
- Czy ktoś dzisiaj już mówił, że jesteś jak zawsze uroczy i pełen wdzięku? – odparowała, spoglądając mimowolnie na to inne ciasteczko, które się obok niej zmaterializowało, ale łaskawie wyciągnęła w jego stronę babeczkę – a raczej to, co z niej pozostało - trzymając mocno kciuki, aby nią pogardliwie wzgardził (babeczką, nie nią osobiście); nie mógłby wtedy jej zarzucić braku szlachetności, skoro naprawdę chciała się podzielić. Z drugiej strony, gdyby stanął w szranki i był gotów walczyć o słodkość... Mildred dała się pochłonąć wizji, w której widowiskowo masakruje swojego przeciwnika, po czym przypomniała sobie, że ma do czynienia z lordem Crouchem i jedynie głęboko westchnęła. Nie pasował jej do tych dzikich fantazji.
Bez pośpiechu dokończyła babeczkę, wytarła opuszki palców i kąciki ust w chustkę, tęsknym wzrokiem powędrowała do innych wypieków umieszczonych w pobliżu i dopiero wtedy odwróciła się do mężczyzny.
- Urząd Świstoklików to siedlisko sytuacji kryzysowych, Bartemiusie. Nie wspominałam o aferze z butem mugolskiego premiera? - zapytała, a słodycz w jej głosie spotęgowana była w dwójnasób potężną dawką cukru wchłanianą wraz z babeczką. Mimo wyplenienia ze stolicy wszelkiej maści niemagicznych chwastów, nadal nie wszystko działało jak należy. Mniejsze problemy tuszowali osobiście, w większe musiał się niekiedy zaangażować departament propagandy. - Ktoś nie dopilnował, aby dezaktywować świstoklik prowadzący do i z jego gabinetu... pozostałości po poprzedniej władzy – powiedziała i z niesmakiem zaakcentowała ostatnie słowo.
- Więc Sophie panikuje, bo, zgadnij, kto był odpowiedzialny za tę dezaktywację? - Wzruszyła ramionami dając wyraźny sygnał, że panika jej koleżanki w żadnym stopniu jej się nie udzieliła. W końcu miała wolne; co z tego, że musiałaby Bartemiusowi trzy razy przeliterować to słowo, a i tak nie miałaby pewności, że zrozumie jego znaczenie. Ociekał etosem pracy, zjawiskiem co prawda jej nieobcym, ale i niewartym poświęcania siebie.
- Domyślam się, że chce, abym pomogła naprawić jej inne błędy, które przy okazji wyszły na jaw – ciągnęła, mierząc towarzysza wyzywającym spojrzeniem, jakby oczekiwała, że ten zaraz ofuknie ją za brak współczucia dla drugiej stażystki. Nie miała w sobie za grosz łaskawości wobec tej durnej dziewuchy, której wpadki tylko dokładały jej pracy. Nie zamierzała naprawiać c u d z y c h błędów, daleko jej było do fałszywej szlachetności na pokaz, którą odznaczali się jej koledzy. Kilkukrotnie była świadkiem, jak tuszowali błędy i niedociągnięcia Sophie, byleby się jej tylko przypodobać. Owszem, dziewczę było niebanalnej urody i niewątpliwie umiało to wykorzystywać, Mildred nie widziała innego wyjaśnienia, dlaczego do tej pory nikt jej nie wyrzucił. Podejrzliwie zerknęła na Bartemiusa, ale zaraz się uspokoiła; on z pewnością nikomu by nie nadskakiwał. Zaraz strzeliłby mu ten usztywniony dumą i pewnością siebie kręgosłup.
- Cały nasz urząd to jedna wielka pomyłka. Na jednym palcu mogę policzyć osoby kompetentne. - Wyciągnęła wspomniany palec i stuknęła się w mostek dając do zrozumienia, że ma na myśli samą siebie. I nie było w tym najmniejszej przechwałki, a jedynie suche stwierdzenie faktu. Smutnego, bo świadczącego o żałosnej kondycji ministerstwa. Nie dane jej jednak było dodać nic więcej, bo w zasięgu jej wzroku, słuchu i węchu – z pozostałych zmysłów dotyku i smaku postanowiła przezornie nie korzystać – pojawiła się Namiestniczka. Znana jej dotąd wyłącznie z listów, mniej z opowieści Corneliusa i w ogóle osobiście, co w innej sytuacji panna Crabbe niewątpliwie chciałaby jak najszybciej naprawić. Teraz jednak wolała przezornie wycofać się pół kroku w tył, pozostawiając polityczną rozgrywkę Bartemiusowi. Nie umknął jej bowiem ten drobny przytyk; choć wypowiedziany z nienaganną uprzejmością, zdecydowanie nie był zagajeniem do przyjacielskiej rozmowy.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Z łatwością przychodzi jej uczestnictwo w wydarzeniach charytatywnych, wdzięczenie się do obiektywów reporterów, dzielenie dobrocią z szarymi mieszkańcami, zachowywanie cierpliwości w krytycznych sytuacjach, gdzie należy kroczyć z dumnie uniesioną głową. Po zorganizowanym w lipcu jarmarcznym festynie nie musiała brać odpowiedzialności za żadną organizację. Jest to jej nieco na rękę, bo w mnogości obowiązków i przy ciężarze codzienności, zarówno związanym z odbudową pałacu, pracami nad serpentarium, oraz w obliczu stanu brzemiennego, trudno jest myśleć o kolejnych obowiązkach. Tym chętniej przystaje na propozycję odwiedzenia ulicy Pokątnej w towarzystwie Deirdre i Melisande, licząc na chwilę błogiego rozluźnienia w otoczeniu słodkości.
Specjalnie na tę okazję włożyła nieco luźniejszą sukienkę, odciętą pod biustem i łagodnie opływającą zaokrąglony brzuch. Sama spódnica daleka jest od standardów mody czarodziejów, ale jak najbardziej w stylu samej Evandry — sięga połowy długości łydek i odsłania beżowe pantofle haftowane w róże czerwoną i złotą nicią. Długie, zwiewne rękawy chronią przed nadmiernie opierającym się na skórze słońcem, jakie mogłoby zostawić na niej brzydki, opalony odcień. Gładką fryzurę zwieńcza elegancki kapelusz, jaki został dla niej stworzony specjalnie przez Yelenę Mulciber, wytrawną krawcową Cynobrowego Świergotnika.
Krocząc uliczką, trzyma się ramienia Deirdre, której obecność w tym miejscu jako namiestniczki Londynu jest wskazana. Madame Mericourt nadal jest gościem Château Rose w oczekiwaniu, aż jej własny dom zostanie odbudowany po tragicznej nocy spadających gwiazd. Jej obecność wcale lady doyenne nie przeszkadza, choć musi przyznać, że nie bardzo ma wciąż okazję, by nacieszyć się jej towarzystwem. Zdecydowanie zbyt rzadko przebywa w samym pałacu, wiernie oddana swej pracy w Londynie, bądź spędzając czas z Tristanem.
- W istocie, konstruktorzy wykonali wiele ciężkiej pracy, stając na wysokości zadania. Ty również - zwraca się do Deirdre z komplementem. Wiele czasu poświęciła na zorganizowanie pomocy miastu, któremu zresztą jest oddana, szczególnie od dnia, gdy została uhonorowana znamienitym tytułem. Nie od razu odnalazła w tłumie szwagierkę, jej uwagę zwrócił dopiero głos Śmierciożerczyni. - Lady Travers, Melisande - uśmiecha się do czarownicy, również pochwycając ją w objęcia powitalnych pocałunków. - Wprost nie mogę się doczekać, by sprawdzić efekty ich pracy - nawiązuje do starań kompanii handlowej.
Rozgląda się po lokalu i wciąga w płuca słodki zapach wypieków. Zachcianki ciężarnej wołają już o spełnienie, domagając się po jednym kawałku z każdego. Nie jest to jeszcze jednak czas na zatopienie swoich zębów w czekoladzie i kruchym cieście, bo Deirdre odnajduje spojrzeniem kolejnych towarzyszy. Baszd med, klnie w duchu po trytońsku i uśmiecha się serdecznie. Dobrze zna zarówno Mildred, jak i Bartemiusa, jednak to z młodą kobietą udało jej się poznać bliżej za czasów hogwarckich, kiedy pomagała czarownicy w praktyce rysunku. Była wtedy pod wrażeniem jej prac i wprawnej ręki, dziś z całą pewnością musi być w tym naprawdę dobra, o ile poszła za marzeniami i nadal rozwijała się w swej pasji.
- Lordzie Crouch, panno Crabbe - wita się z obojgiem, mając szczerą nadzieję, że uprzejmości nie potrwają długo. - Udało się wam już zakosztować cukierniczego kunsztu? Czy któryś z wypieków zaskarbił sobie waszą sympatię i połechtał podniebienia? - sięga do tematu, który interesuje ją znacznie bardziej, niż kwestia odbudowy stolicy. Nie uważa renowacji za coś mało istotnego, zwyczajnie nie jest w stanie myśleć o politycznych konwenansach, kiedy każdy zmysł skupić się chce na słodyczach.
Kątem oka dostrzega Mitchella, czarodzieja, z którym związała niegdyś mocniejszą nić porozumienia. Odkurzona przed paroma dniami znajomość miała jeszcze szansę się odrodzić, lecz w tak publicznym miejscu ciężko będzie okazać łącząca ich zażyłość. Jeśli uda jej się złapać spojrzenie Macnaira, posyła mu ciepły uśmiech, powstrzymując się przed puszczeniem rozbawionego oczka, po czym ogniskuje błękit oczu na stojących bliżej czarodziejach.
| Ekwipunek w wsiąkiewce.
Specjalnie na tę okazję włożyła nieco luźniejszą sukienkę, odciętą pod biustem i łagodnie opływającą zaokrąglony brzuch. Sama spódnica daleka jest od standardów mody czarodziejów, ale jak najbardziej w stylu samej Evandry — sięga połowy długości łydek i odsłania beżowe pantofle haftowane w róże czerwoną i złotą nicią. Długie, zwiewne rękawy chronią przed nadmiernie opierającym się na skórze słońcem, jakie mogłoby zostawić na niej brzydki, opalony odcień. Gładką fryzurę zwieńcza elegancki kapelusz, jaki został dla niej stworzony specjalnie przez Yelenę Mulciber, wytrawną krawcową Cynobrowego Świergotnika.
Krocząc uliczką, trzyma się ramienia Deirdre, której obecność w tym miejscu jako namiestniczki Londynu jest wskazana. Madame Mericourt nadal jest gościem Château Rose w oczekiwaniu, aż jej własny dom zostanie odbudowany po tragicznej nocy spadających gwiazd. Jej obecność wcale lady doyenne nie przeszkadza, choć musi przyznać, że nie bardzo ma wciąż okazję, by nacieszyć się jej towarzystwem. Zdecydowanie zbyt rzadko przebywa w samym pałacu, wiernie oddana swej pracy w Londynie, bądź spędzając czas z Tristanem.
- W istocie, konstruktorzy wykonali wiele ciężkiej pracy, stając na wysokości zadania. Ty również - zwraca się do Deirdre z komplementem. Wiele czasu poświęciła na zorganizowanie pomocy miastu, któremu zresztą jest oddana, szczególnie od dnia, gdy została uhonorowana znamienitym tytułem. Nie od razu odnalazła w tłumie szwagierkę, jej uwagę zwrócił dopiero głos Śmierciożerczyni. - Lady Travers, Melisande - uśmiecha się do czarownicy, również pochwycając ją w objęcia powitalnych pocałunków. - Wprost nie mogę się doczekać, by sprawdzić efekty ich pracy - nawiązuje do starań kompanii handlowej.
Rozgląda się po lokalu i wciąga w płuca słodki zapach wypieków. Zachcianki ciężarnej wołają już o spełnienie, domagając się po jednym kawałku z każdego. Nie jest to jeszcze jednak czas na zatopienie swoich zębów w czekoladzie i kruchym cieście, bo Deirdre odnajduje spojrzeniem kolejnych towarzyszy. Baszd med, klnie w duchu po trytońsku i uśmiecha się serdecznie. Dobrze zna zarówno Mildred, jak i Bartemiusa, jednak to z młodą kobietą udało jej się poznać bliżej za czasów hogwarckich, kiedy pomagała czarownicy w praktyce rysunku. Była wtedy pod wrażeniem jej prac i wprawnej ręki, dziś z całą pewnością musi być w tym naprawdę dobra, o ile poszła za marzeniami i nadal rozwijała się w swej pasji.
- Lordzie Crouch, panno Crabbe - wita się z obojgiem, mając szczerą nadzieję, że uprzejmości nie potrwają długo. - Udało się wam już zakosztować cukierniczego kunsztu? Czy któryś z wypieków zaskarbił sobie waszą sympatię i połechtał podniebienia? - sięga do tematu, który interesuje ją znacznie bardziej, niż kwestia odbudowy stolicy. Nie uważa renowacji za coś mało istotnego, zwyczajnie nie jest w stanie myśleć o politycznych konwenansach, kiedy każdy zmysł skupić się chce na słodyczach.
Kątem oka dostrzega Mitchella, czarodzieja, z którym związała niegdyś mocniejszą nić porozumienia. Odkurzona przed paroma dniami znajomość miała jeszcze szansę się odrodzić, lecz w tak publicznym miejscu ciężko będzie okazać łącząca ich zażyłość. Jeśli uda jej się złapać spojrzenie Macnaira, posyła mu ciepły uśmiech, powstrzymując się przed puszczeniem rozbawionego oczka, po czym ogniskuje błękit oczu na stojących bliżej czarodziejach.
| Ekwipunek w wsiąkiewce.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obudziła się w fenomenalnym nastroju - przyjmując ten stan z ulga, nie potrafiąc nadążyć samej nad zmianami nastrojów, które nadchodziły do niej falami. Od przesadnego zadowolenia, niemal śpiewnego dobrego humor, do zirytowanego marudzenia i rozdrażnienia tym, że jej mąż śmiał za głośno oddychać. W tych ostatnich momentach czasem leżała zastanawiając się, czy irytując dźwięk zniknie, kiedy po prostu go udusi poduszką. Logiczne wnioski skłaniały się ku odpowiedzi twierdzącej; problem polegał na braku dostatecznej siły by morderczego ataku wziąć i dokonać z pewnością że wszystko przebiegnie zgodnie z powziętym planem. Wzdychała wtedy ciężko, kręcąc się z boku na bok finalnie kładąc na plecy przymknęła powieki i układając dłonie na brzuchu, w wewnętrznym monologu wyjaśniła samej sobie, że bardziej (prawdopodobnie albo przynajmniej na razie) przyda jej się jednak żywy. Wyciągała wtedy po niego dłonie we śnie zmuszając do zmiany pozycji, przez chwilę jeszcze raz rozważając wszystkie za i przeciw ostatecznie zmęczona na tyle, by Morfeusz sam pochwycił ją w objęcia. Jeśli temu, było do niej daleko podnosiła się, ginąc w księgach, lub planując kolejne rzeczy, wiedziała, że to kwestia miesiąca, może dwóch nim będzie musiała na jakiś czas zostawić rezerwat.
Dzisiaj jednak zdawało się składać dla niej całkowicie. Manannan oddychał w zadowalający sposób - na szczęście - co pozwoliło jej zapaść w sen względnie szybko a to złożyło się na przyjemnie regenerujący sen. Może dlatego miała dobry humor od samego rana? Cóż, nie miała czasu zastanawiać się nad tym wiele dłużej. Zajęła się najważniejszymi sprawami zanim oddała w ręce Anithy przygotowania na odbywające się dziś wydarzenie. Oczywiście, że zamierzała na nim być - tym razem bez Manannana zajętego sprawami hrabstwa. Wystarczyła jednak ona sama by odpowiednio zaznaczyć dobroć i ofiarność całej rodziny, a towarzystwo Deirdre i Evandry miało uchronić Melisande przed zarówno nudnymi ludźmi jak i tematami. Wędrowała pewnie, ubrana a jasną koszulę w kolorze morskiej piany, elegancką - ale nie nadmiernie ciężką, zapinaną na guziki z długimi rękawami. Dłonie - poza stałymi pierścieniami i bransoletką, którą otrzymała od Tristana nie obejmowało więcej. Na dekolcie, obijał się biały kryształ którego obejmowały macki ośmiornicy wykonane z białego złota. Spódnica uszyta była z ciemnego granatowego materiału, przetykanego biało srebrnymi nićmi pasującymi do koszuli, mieniącymi się zależnie od padającego na nie światła. opinała ją trochę pod biustem, pozornie bez znaczenia, jej figura jeszcze niewiele się zmieniła, wolała jednak uniknąć możliwie potencjalnych plotek na ten temat.
- Lady Rosier, Evandro. - wyciągnęła do bratowej dłonie kiedy odnalazły się pomiędzy ludźmi na Pokątnej witając ją z rozbawieniem w podobny sposób. - Jak się czujesz moja droga. - zapytała jej z prawdziwą troską której nie musiała udawać. Rozmowa w jej różanych ogrodach, którą odbyły tamtego dnia pozwoliła im się naprawdę zbliżyć. Czy teraz, kiedy sekret oddzielający je od siebie opadł, naprawdę mogły zacieśnić swoje więzi? Nie umiała jednoznacznie stwierdzić, ale była skora chociaż sprawdzić. - i Madame Mericourt. Deirdre. - urokliwy uśmiech nie odstępował jej na krok, kiedy i do niej wyciągnęła rozpostarte ramiona, by w charakterystycznym dla siebie zwyczaju powitać ją w ten sam sposób co Evandrę, zostawiając widomo krótkich pocałunków na policzkach ciemnowłosej namiestniczki. - Wspaniale, że udało nam się w końcu spotkać w trójkę. - podzieliła się swoją własną niemal nadmiernie entuzjastyczną (jak na nią) myślą, częstując je obie uśmiechem, wraz z nim kierując się dalej, ciemnymi tęczówkami przesuwając po mijanym otoczeniu aż do czasu, gdy nie przystanęły przy dwóch innych jednostkach. - Panno Crabbe. - podchwyciła od razu od Evandry witając dziewczynę krótkim skinieniem głowy. - Lordzie Crouch. - to samo uczyniła w stosunku do mężczyzny. - Istotnie, moja droga. - podłapała słowa Deirdre, spoglądając na Bartemiusa ciemnymi oczami w których zalśniło coś, co musiał znać dostatecznie dobrze, jeszcze sprzed czasów, kiedy powinność i obowiązek nakazała im dystans, kiedy ból owinął się wokół jego nazwiska, rodziny, jednostki. - Wspaniale wskazuje na jedność którą teraz bardziej niźli wcześniej winniśmy kroczyć. Nie mam jednak obaw, że życie rozkwitnie i innych ulicach, potrzebują jeno czasu wszak kiedy o nasiona zadba odpowiednio, zrodzi ono piękny kwiat. - pochyliła uprzejmie głowę w jej kierunku. Jednocześnie doceniając pracę której się podejmowała. - Cieszy się panna rozmową z Lordem Crouch, panno Crabbe? - zwróciła się do nieznanej jej kobiety, której nazwisko padło wcześniej. Bez problemu rozpoczynając rozmowę, tkając ją w kierunku w którym chciała się znaleźć. - Zdążyliście już może dobrnąć do tematu któremu poświęca swoje myśli ostatnio? - onyksowe tęczówki zwróciła ku mężczyźnie mrużąc odrobinę oczy, zadzierając wyżej brodę. Ile zmieniło się od czasu, kiedy wiedzieli się ostatnio - a może kiedy ostatnio rozmawiali? Lata. Innej drogi nie było, choć ta nieśmiało otwierało się ponownie. - Którą z wizji rozpatrujesz w tych dniach, sir? - zapytała we wspaniałomyślnie dobrym humorze, bezsłownie zapraszając go, po latach milczenia, wydarcia go z własnego świata. - Pozdrów proszę lady Hypatnie, zainteresowała mnie odwagą w podjętym działaniu. Nie zdecydowała się dzisiaj pokazać? - dopytała pozornie szczerze zainteresowana - jak było naprawdę, wiedziała tylko sama. Słowa Evandry zwróciły jej uwagę. Złożyła ze sobą dłonie jak do klaśnięcia. - To ważne pytanie. Lepiej żebym nie wróciła do domu rozczarowana- zgodziła się z nią rozochocając mimowolnie wyrzucając łagodny żart, spoglądając na nią porozumiewawczo - uwielbiała jedzenie, wychowała się we francuskim domu a to zdawało się przemawiać samo za siebie. A przede wszystkim lubiła słodkie, najlepiej takie, którego nie dane było jej spróbować wcześniej, lub takie, które mogło naprawdę ją zachwycić. Promieniała i czuła się naprawdę dobrze. Osiągnęła wszystko, czego potrzebowała - przekonała do siebie męża i nosiła jego dziecko - mogła pozwolić sobie na chwilę rozluźnienia, choć z tyłu głowy nadal pamiętała to, co stało się na Elfim Szlaku, kiedy sobie na to pozwoliła.
| ekwipunek w wsiąkiewce
Dzisiaj jednak zdawało się składać dla niej całkowicie. Manannan oddychał w zadowalający sposób - na szczęście - co pozwoliło jej zapaść w sen względnie szybko a to złożyło się na przyjemnie regenerujący sen. Może dlatego miała dobry humor od samego rana? Cóż, nie miała czasu zastanawiać się nad tym wiele dłużej. Zajęła się najważniejszymi sprawami zanim oddała w ręce Anithy przygotowania na odbywające się dziś wydarzenie. Oczywiście, że zamierzała na nim być - tym razem bez Manannana zajętego sprawami hrabstwa. Wystarczyła jednak ona sama by odpowiednio zaznaczyć dobroć i ofiarność całej rodziny, a towarzystwo Deirdre i Evandry miało uchronić Melisande przed zarówno nudnymi ludźmi jak i tematami. Wędrowała pewnie, ubrana a jasną koszulę w kolorze morskiej piany, elegancką - ale nie nadmiernie ciężką, zapinaną na guziki z długimi rękawami. Dłonie - poza stałymi pierścieniami i bransoletką, którą otrzymała od Tristana nie obejmowało więcej. Na dekolcie, obijał się biały kryształ którego obejmowały macki ośmiornicy wykonane z białego złota. Spódnica uszyta była z ciemnego granatowego materiału, przetykanego biało srebrnymi nićmi pasującymi do koszuli, mieniącymi się zależnie od padającego na nie światła. opinała ją trochę pod biustem, pozornie bez znaczenia, jej figura jeszcze niewiele się zmieniła, wolała jednak uniknąć możliwie potencjalnych plotek na ten temat.
- Lady Rosier, Evandro. - wyciągnęła do bratowej dłonie kiedy odnalazły się pomiędzy ludźmi na Pokątnej witając ją z rozbawieniem w podobny sposób. - Jak się czujesz moja droga. - zapytała jej z prawdziwą troską której nie musiała udawać. Rozmowa w jej różanych ogrodach, którą odbyły tamtego dnia pozwoliła im się naprawdę zbliżyć. Czy teraz, kiedy sekret oddzielający je od siebie opadł, naprawdę mogły zacieśnić swoje więzi? Nie umiała jednoznacznie stwierdzić, ale była skora chociaż sprawdzić. - i Madame Mericourt. Deirdre. - urokliwy uśmiech nie odstępował jej na krok, kiedy i do niej wyciągnęła rozpostarte ramiona, by w charakterystycznym dla siebie zwyczaju powitać ją w ten sam sposób co Evandrę, zostawiając widomo krótkich pocałunków na policzkach ciemnowłosej namiestniczki. - Wspaniale, że udało nam się w końcu spotkać w trójkę. - podzieliła się swoją własną niemal nadmiernie entuzjastyczną (jak na nią) myślą, częstując je obie uśmiechem, wraz z nim kierując się dalej, ciemnymi tęczówkami przesuwając po mijanym otoczeniu aż do czasu, gdy nie przystanęły przy dwóch innych jednostkach. - Panno Crabbe. - podchwyciła od razu od Evandry witając dziewczynę krótkim skinieniem głowy. - Lordzie Crouch. - to samo uczyniła w stosunku do mężczyzny. - Istotnie, moja droga. - podłapała słowa Deirdre, spoglądając na Bartemiusa ciemnymi oczami w których zalśniło coś, co musiał znać dostatecznie dobrze, jeszcze sprzed czasów, kiedy powinność i obowiązek nakazała im dystans, kiedy ból owinął się wokół jego nazwiska, rodziny, jednostki. - Wspaniale wskazuje na jedność którą teraz bardziej niźli wcześniej winniśmy kroczyć. Nie mam jednak obaw, że życie rozkwitnie i innych ulicach, potrzebują jeno czasu wszak kiedy o nasiona zadba odpowiednio, zrodzi ono piękny kwiat. - pochyliła uprzejmie głowę w jej kierunku. Jednocześnie doceniając pracę której się podejmowała. - Cieszy się panna rozmową z Lordem Crouch, panno Crabbe? - zwróciła się do nieznanej jej kobiety, której nazwisko padło wcześniej. Bez problemu rozpoczynając rozmowę, tkając ją w kierunku w którym chciała się znaleźć. - Zdążyliście już może dobrnąć do tematu któremu poświęca swoje myśli ostatnio? - onyksowe tęczówki zwróciła ku mężczyźnie mrużąc odrobinę oczy, zadzierając wyżej brodę. Ile zmieniło się od czasu, kiedy wiedzieli się ostatnio - a może kiedy ostatnio rozmawiali? Lata. Innej drogi nie było, choć ta nieśmiało otwierało się ponownie. - Którą z wizji rozpatrujesz w tych dniach, sir? - zapytała we wspaniałomyślnie dobrym humorze, bezsłownie zapraszając go, po latach milczenia, wydarcia go z własnego świata. - Pozdrów proszę lady Hypatnie, zainteresowała mnie odwagą w podjętym działaniu. Nie zdecydowała się dzisiaj pokazać? - dopytała pozornie szczerze zainteresowana - jak było naprawdę, wiedziała tylko sama. Słowa Evandry zwróciły jej uwagę. Złożyła ze sobą dłonie jak do klaśnięcia. - To ważne pytanie. Lepiej żebym nie wróciła do domu rozczarowana- zgodziła się z nią rozochocając mimowolnie wyrzucając łagodny żart, spoglądając na nią porozumiewawczo - uwielbiała jedzenie, wychowała się we francuskim domu a to zdawało się przemawiać samo za siebie. A przede wszystkim lubiła słodkie, najlepiej takie, którego nie dane było jej spróbować wcześniej, lub takie, które mogło naprawdę ją zachwycić. Promieniała i czuła się naprawdę dobrze. Osiągnęła wszystko, czego potrzebowała - przekonała do siebie męża i nosiła jego dziecko - mogła pozwolić sobie na chwilę rozluźnienia, choć z tyłu głowy nadal pamiętała to, co stało się na Elfim Szlaku, kiedy sobie na to pozwoliła.
| ekwipunek w wsiąkiewce
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ambicja płynęła w jej żyłach tak samo gęsta, jak magia. Lepiła się do organów, przenikała przez skórę i wypływała w każdym podjętym wysiłku. Nigdy nie zamierzała cieszyć się pozycją w tle — jeszcze przed nauką w szkole, wśród rówieśniczek, nie tyle uwielbiała, ile musiała wieść prym. Nie pozwolić sobie, kruchej na ciele, na bycie zakrzyczaną, na pokazanie słabości. W ich domu wszystko musiało być perfekcyjne i każdy z młodych Crouchów dorosnąć musiał do z góry ustalonego ideału. A ona, otoczona swoim równie perfekcyjnym rodzeństwem, paradoksalnie nie lubiła wyróżniać się z tego grona.
Jej publiczne wystąpienia, w szczególności te wśród socjety, były jeszcze ograniczone; pozostaną takie do czasu Sabatu, kiedy to odbędzie swój oficjalny debiut towarzyski. Dlatego też jej dzisiejsza obecność w cukierni "Czekoladowa Rzeka" ucieszyła ją w sposób szczególny. Obecność na wydarzeniach odbywających się w ciągu dnia, a przez to mniej dystyngowanych i prestiżowych niż te wieczorne, nie wymagała wprowadzania wyjątków, aby mogła w nich uczestniczyć. Dlatego zamierzała wykorzystać tę okazję do radości najbardziej, jak tylko mogła. Nie dla ciastek, których nie zamierzała tknąć w trosce o figurę, chyba że zostanie do tego zachęcona w celu charytatywnym. Dla samego faktu, że mogła opuścić Pallas Manor i spełnić swój obowiązek. Nie wiedziała, czy Bartemius zdąży zjawić się na Pokątnej, czy w ogóle interesowały go sprawki charytatywne nad łakociami, wszak była to aktywność bardziej skierowana w stronę pań, ich miękkiej mocy, z którą nie obnosiły się chętnie, w praktyce wykorzystując rady własnych matek i wszystkich przodkiń przed nimi. Mężczyźni potrzebowali pokazywać kontrolę, przedstawiać ją w barwach jak najjaskrawszych, nie pozostawiając wątpliwości co do jej obecności. Hypatia, stawiając powoli pierwsze kroki w dorosłym życiu, zamierzała obierać kierunek, który wyznaczył trajektorię życia jej babci, najbliższej rodziny i opiekunki.
Już z powozu widziała tłumy ciągnące do cukierni. Ścisnęła usta w wąską kreskę, żałując, że dzisiaj towarzyszyła jej tylko babcia, nie zaś Vesna, która mogłaby jej dopomóc w razie, gdyby poczuła się gorzej. Na twarz wrócił idealnie skrojony, przyjemny dla oka uśmiech, gdy poczuła uderzenie w skryte pod materiałem sukienki udo. Nie było mocne, na pewno nie pozostawi żadnego śladu, ale skóra zapiekła lekko w tym samym momencie, w którym dosłyszała głos swojej babci.
— Uśmiech, Hypatio — tak, to było tylko upomnienie, prędkie i właściwie nieszkodliwe ugruntowanie w świecie rzeczywistym, z daleka od nawet najczarniejszych myśli. Zresztą, lady Crouch nie miała powodów, by być na nią zła zbyt długo. Hypatia była grzecznym dzieckiem, darzącym swoich krewnych szacunkiem i dostosowującym się do ich życzeń.
Gdy powóz zatrzymał się przed cukiernią, woźnica wspomógł obie damy przy wysiadaniu. Jego pomoc była szczególnie istotna, bo nieprzyzwyczajona do takich tłumów Hypatia czuła się w nim po prostu niekomfortowo. Zamaskowała to jednak pewnością siebie — której w każdych warunkach jej nie brakowało — uśmiechając się wdzięcznie, machając nienachalnie do ludności Londynu, miasta Crouchów, wdawając się nawet w pomniejsze konwersacje z ludźmi, którzy ją zaczepiali.
- Och, nie jest lady w stanie wyobrazić sobie, ileż to radości sprawia mi widok odradzającego się miasta. Kumuluje się ona w moim sercu już od dłuższego czasu, a jak tak dalej pójdzie, przyznam pani w sekrecie, że obawiam się, że może je rozsadzić od środka - zwróciła się do jednej elegancko ubranej kobiety, starej towarzyszki szkolnej jej własnej babci. Nie potrafiła jeszcze rozmawiać z biedotą, nie tak prawdziwie, żeby poruszyć ich serca, ale mogła sobie pozwolić na zaskarbienie ciepłych uczuć przynajmniej części czystokrwistej starszyzny miasta.
Gdy weszła do środka, jej zielone oczy poczęły szukać znajomych twarzy. I odnalazła je, dość prędko. Wysoką, elegancką sylwetkę Bartemiusa poznałaby wszędzie, podobnie jak przepełnioną gracją Melisande, promieniejącą Evandrę. Obecność Deirdre Mericourt nie zaskoczyła, zaskoczył natomiast strój. Wyglądała nie jak angielka, nie jak obywatelka Londynu, stolicy magicznego świata, a jak byle imigrantka, która wciąż obnosiła się ze swoją obcością. Chinka z francuskim nazwiskiem i celtyckim imieniem. To dopiero kombinacja. Sama Hypatia powstrzymała się ledwo przed zmrużeniem oczu i zmarszczeniem noska. To wszystko gra, każda para oczu i każda perspektywa była istotna — nie mogła popełnić błędu w odgrywaniu swojej roli. Zwłaszcza że chińska żmija już zjawiła się przy Bartemiusie.
Och, cóż za kreatywność.
Sama nie popisuje się nią, gdy dziękuje za rozmowę w towarzystwie kilku starszych dam, aby przebyć tę samą drogę, zatrzymując się wreszcie niedaleko dam, brata, namiestniczki i... Dziewczyny, chyba w wieku jej brata, której nigdy nie widziała, a której strój sugerował, że nie była jedną z dam unikających socjalizacji. W odróżnieniu od niej, nie przepychała się łokciami, bo ani nie miała na to ochoty, ani nie chciała tego robić. Jej suknia, w jaśniejszym zważywszy na porę dnia odcieniu rodowego granatu, przetkana była jak zawsze złotymi nićmi, które na części gorsetowej tworzyły wzór gałązek jemioły. Złotą spinką w tym samym kształcie spiętą miała górną część włosów, pozostałe kosmyki opadały gładko na ramiona — nie była zamężna, mogła pozwolić sobie na takie upięcie. Skromny dekolt, znajdujący się gdzieś na pograniczu normy dla dorosłych kobiet, choć jeszcze nie na tyle odważny, ułożony był zaraz pod naszyjnikiem z jednym dopiero szafirem. Ojciec obiecał jej dodawać kolejny kamień z okazji kolejnych urodzin, tak długo, jak będzie żył. Chyba był w humorze do żartów, gdy składał tę obietnicę.
Zjawiła się obok Melisande akurat w momencie, w którym padło jej imię.
— Lady Travers, najdroższa kuzynko — miękki głos młodej damy musiał zwrócić na siebie uwagę, przynajmniej Melisande. Zielone oczy zaiskrzyły, gdy dygnęła przed nią z wyuczoną latami gracją. Lata i rodzinna tragedia oddzieliły je bardziej, niż było to potrzebne, bardziej, niż mogła to uczynić różnica wieku. — Lady Rosier — powtórzyła dygnięcie, tym razem kierując je do pięknej i — och, brzemiennej? — półwili. Następnie skrzyżowała spojrzenia z Bartemiusem, racząc go nieco innym uśmiechem; nie tak okazałym w formie, ale za to szczerym, wiedziała, że go odczyta. Następnie przeniosła spojrzenie na Mildred, następnie dopiero na Deirdre, obu z nich — jako nieposiadającym czystej krwi — kiwając głową na przywitanie. Wszystko według zasad etykiety, wpajanych jej od dziecka — nie została im bowiem formalnie przedstawiona, dlatego w trosce o obyczaje, nie zwracała się do nich po nazwisku. Zakończywszy przedstawienia, spojrzała w kierunku ciastek, nawiązując do wcześniej prowadzonej rozmowy. — Byłam świadkiem dość zagorzałej dyskusji o babeczkach z kremem wszystkich smaków — podjęła, wracając myślami do rozmowy starszych pań. — Podobno krem wcale nie posiada wszystkich smaków, a nastrajając się do magii czarodzieja, zmienia się w taki, który jest dla niego najsmaczniejszy — zielone spojrzenie przesunęło się pomiędzy Evandrą i Melisande.
Jej publiczne wystąpienia, w szczególności te wśród socjety, były jeszcze ograniczone; pozostaną takie do czasu Sabatu, kiedy to odbędzie swój oficjalny debiut towarzyski. Dlatego też jej dzisiejsza obecność w cukierni "Czekoladowa Rzeka" ucieszyła ją w sposób szczególny. Obecność na wydarzeniach odbywających się w ciągu dnia, a przez to mniej dystyngowanych i prestiżowych niż te wieczorne, nie wymagała wprowadzania wyjątków, aby mogła w nich uczestniczyć. Dlatego zamierzała wykorzystać tę okazję do radości najbardziej, jak tylko mogła. Nie dla ciastek, których nie zamierzała tknąć w trosce o figurę, chyba że zostanie do tego zachęcona w celu charytatywnym. Dla samego faktu, że mogła opuścić Pallas Manor i spełnić swój obowiązek. Nie wiedziała, czy Bartemius zdąży zjawić się na Pokątnej, czy w ogóle interesowały go sprawki charytatywne nad łakociami, wszak była to aktywność bardziej skierowana w stronę pań, ich miękkiej mocy, z którą nie obnosiły się chętnie, w praktyce wykorzystując rady własnych matek i wszystkich przodkiń przed nimi. Mężczyźni potrzebowali pokazywać kontrolę, przedstawiać ją w barwach jak najjaskrawszych, nie pozostawiając wątpliwości co do jej obecności. Hypatia, stawiając powoli pierwsze kroki w dorosłym życiu, zamierzała obierać kierunek, który wyznaczył trajektorię życia jej babci, najbliższej rodziny i opiekunki.
Już z powozu widziała tłumy ciągnące do cukierni. Ścisnęła usta w wąską kreskę, żałując, że dzisiaj towarzyszyła jej tylko babcia, nie zaś Vesna, która mogłaby jej dopomóc w razie, gdyby poczuła się gorzej. Na twarz wrócił idealnie skrojony, przyjemny dla oka uśmiech, gdy poczuła uderzenie w skryte pod materiałem sukienki udo. Nie było mocne, na pewno nie pozostawi żadnego śladu, ale skóra zapiekła lekko w tym samym momencie, w którym dosłyszała głos swojej babci.
— Uśmiech, Hypatio — tak, to było tylko upomnienie, prędkie i właściwie nieszkodliwe ugruntowanie w świecie rzeczywistym, z daleka od nawet najczarniejszych myśli. Zresztą, lady Crouch nie miała powodów, by być na nią zła zbyt długo. Hypatia była grzecznym dzieckiem, darzącym swoich krewnych szacunkiem i dostosowującym się do ich życzeń.
Gdy powóz zatrzymał się przed cukiernią, woźnica wspomógł obie damy przy wysiadaniu. Jego pomoc była szczególnie istotna, bo nieprzyzwyczajona do takich tłumów Hypatia czuła się w nim po prostu niekomfortowo. Zamaskowała to jednak pewnością siebie — której w każdych warunkach jej nie brakowało — uśmiechając się wdzięcznie, machając nienachalnie do ludności Londynu, miasta Crouchów, wdawając się nawet w pomniejsze konwersacje z ludźmi, którzy ją zaczepiali.
- Och, nie jest lady w stanie wyobrazić sobie, ileż to radości sprawia mi widok odradzającego się miasta. Kumuluje się ona w moim sercu już od dłuższego czasu, a jak tak dalej pójdzie, przyznam pani w sekrecie, że obawiam się, że może je rozsadzić od środka - zwróciła się do jednej elegancko ubranej kobiety, starej towarzyszki szkolnej jej własnej babci. Nie potrafiła jeszcze rozmawiać z biedotą, nie tak prawdziwie, żeby poruszyć ich serca, ale mogła sobie pozwolić na zaskarbienie ciepłych uczuć przynajmniej części czystokrwistej starszyzny miasta.
Gdy weszła do środka, jej zielone oczy poczęły szukać znajomych twarzy. I odnalazła je, dość prędko. Wysoką, elegancką sylwetkę Bartemiusa poznałaby wszędzie, podobnie jak przepełnioną gracją Melisande, promieniejącą Evandrę. Obecność Deirdre Mericourt nie zaskoczyła, zaskoczył natomiast strój. Wyglądała nie jak angielka, nie jak obywatelka Londynu, stolicy magicznego świata, a jak byle imigrantka, która wciąż obnosiła się ze swoją obcością. Chinka z francuskim nazwiskiem i celtyckim imieniem. To dopiero kombinacja. Sama Hypatia powstrzymała się ledwo przed zmrużeniem oczu i zmarszczeniem noska. To wszystko gra, każda para oczu i każda perspektywa była istotna — nie mogła popełnić błędu w odgrywaniu swojej roli. Zwłaszcza że chińska żmija już zjawiła się przy Bartemiusie.
Och, cóż za kreatywność.
Sama nie popisuje się nią, gdy dziękuje za rozmowę w towarzystwie kilku starszych dam, aby przebyć tę samą drogę, zatrzymując się wreszcie niedaleko dam, brata, namiestniczki i... Dziewczyny, chyba w wieku jej brata, której nigdy nie widziała, a której strój sugerował, że nie była jedną z dam unikających socjalizacji. W odróżnieniu od niej, nie przepychała się łokciami, bo ani nie miała na to ochoty, ani nie chciała tego robić. Jej suknia, w jaśniejszym zważywszy na porę dnia odcieniu rodowego granatu, przetkana była jak zawsze złotymi nićmi, które na części gorsetowej tworzyły wzór gałązek jemioły. Złotą spinką w tym samym kształcie spiętą miała górną część włosów, pozostałe kosmyki opadały gładko na ramiona — nie była zamężna, mogła pozwolić sobie na takie upięcie. Skromny dekolt, znajdujący się gdzieś na pograniczu normy dla dorosłych kobiet, choć jeszcze nie na tyle odważny, ułożony był zaraz pod naszyjnikiem z jednym dopiero szafirem. Ojciec obiecał jej dodawać kolejny kamień z okazji kolejnych urodzin, tak długo, jak będzie żył. Chyba był w humorze do żartów, gdy składał tę obietnicę.
Zjawiła się obok Melisande akurat w momencie, w którym padło jej imię.
— Lady Travers, najdroższa kuzynko — miękki głos młodej damy musiał zwrócić na siebie uwagę, przynajmniej Melisande. Zielone oczy zaiskrzyły, gdy dygnęła przed nią z wyuczoną latami gracją. Lata i rodzinna tragedia oddzieliły je bardziej, niż było to potrzebne, bardziej, niż mogła to uczynić różnica wieku. — Lady Rosier — powtórzyła dygnięcie, tym razem kierując je do pięknej i — och, brzemiennej? — półwili. Następnie skrzyżowała spojrzenia z Bartemiusem, racząc go nieco innym uśmiechem; nie tak okazałym w formie, ale za to szczerym, wiedziała, że go odczyta. Następnie przeniosła spojrzenie na Mildred, następnie dopiero na Deirdre, obu z nich — jako nieposiadającym czystej krwi — kiwając głową na przywitanie. Wszystko według zasad etykiety, wpajanych jej od dziecka — nie została im bowiem formalnie przedstawiona, dlatego w trosce o obyczaje, nie zwracała się do nich po nazwisku. Zakończywszy przedstawienia, spojrzała w kierunku ciastek, nawiązując do wcześniej prowadzonej rozmowy. — Byłam świadkiem dość zagorzałej dyskusji o babeczkach z kremem wszystkich smaków — podjęła, wracając myślami do rozmowy starszych pań. — Podobno krem wcale nie posiada wszystkich smaków, a nastrajając się do magii czarodzieja, zmienia się w taki, który jest dla niego najsmaczniejszy — zielone spojrzenie przesunęło się pomiędzy Evandrą i Melisande.
These things that you're after, they can't be controlled.
This beast that you're after will eat you alive
And spit out your bones
This beast that you're after will eat you alive
And spit out your bones
Hypatia Crouch
Zawód : debiutantka
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
divinity will stain your fingers and mouth like a pomegranate. it will swallow you whole and spit you out,
wine-dark and wanting.
wine-dark and wanting.
OPCM : 5 +2
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 2 +3
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Nadal nigdzie nie widziałem Kennetha, możliwe, że był już na miejscu, jednak ilość ludzi zgromadzonych na miejscy uniemożliwiła mu jego zlokalizowanie. Może nie znaliśmy się jakoś długo, ale wydawał mi się typem, który nie koniecznie lubi wyróżniać się z tłumu, więc było to całkiem możliwe. Nie zmieniało to jednak faktu, że powoli zaczynałem się robić głodny i perspektywa zbliżenia się do lady, mając nadzieję, że dopisze mi łut szczęścia, i będę w stanie dorwać się do jakiejś słodkości, wcale nie była taka zła. Odczekałem jeszcze chwilę, a kiedy nie dostrzegłem kolegi, ruszyłem w kierunku lady. Nie wpadnięcie na nikogo graniczyło tutaj z cudem i chociaż kilka razy powiedziałem przepraszam, chcąc się przecisnąć dalej, kilka razy ktoś nadepnął mi na stopę albo dostałem łokciem w brzuch. Stłumiłem w sobie chęć głośnego przekleństwa i tak skupiłem się na tym by dotrzeć do celu, że w efekcie końcowym ktoś mnie popchnął, wpadając na mnie, a ja tym samym poleciałem do przodu samemu kogoś taranując. Akurat kobieta przede mną cofała się kiedy uderzyłem w jej plecy klatką piersiową z dość dużą siłą. Nie chcąc by jej się coś stało, żeby czasami nie upadła i nie zrobiła sobie krzywdy z mojej winy, złapałem ją w pasie, chroniąc przed upadkiem.
- Na Merlina, strasznie panią przepraszam! Nic pani nie jest? - spojrzałem na nią uważnie kiedy już postawiłem ją na nogi i odsunąłem się, zabierając ręce.
W tym momencie zdałem sobie również sprawę, że jest ona dokładnie tą samą osobą, która jeszcze chwilę temu z takim zapałem pałaszowała babeczkę.
- Jeszcze raz przepraszam, ktoś na mnie wpadł i poleciałem jak domino. Mam nadzieję, że nie zrobiłem pani krzywdy. - uśmiechnąłem się przepraszająco mając nadzieję, że nic jej się nie stało – Ludzie nie patrzą jak chodzą, jeśli to panią pocieszy sam wrócę stąd z kilkoma siniakami. - starałem się jakoś wybrnąć z sytuacji, bo naprawdę było mi głupio, że tak na nią wpadłem i nie daj Marlinie coś zrobiłem.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że kobieta jest otoczona przez kilka osób. Uniosłem spojrzenie i z ulgą przyjąłem wieść, że znam kilka z tych osób.
- Państwo wybaczą, że przeszkadzam w rozmowie...przeważnie jestem o wiele bardziej okrzesany. - pokręciłem głową prostując się i poprawiając koszulę by chociaż trochę lepiej się prezentować – Madam Mericourt dobrze panią widzieć, czy prace w muzeum postępują według planu? - skinąłem głową w stronę namiestniczki z należytym jej szacunkiem, szczerze ciekaw jak idzie odbudowa muzeum.
Ostatnimi czasy nie miałem sposobności by to sprawdzić, jednocześnie zastanawiałem się czy na budowniczowie stosują się do zaleceń. Moment później jednak przeniosłem spojrzenie w kierunku blondwłosej piękności, którą znałem już wiele lat. Łączyła nas znajomość, która przez ostatnie lata została zaniedbana, jednak istniała duża szansa, że nadszedł właśnie czas by ją odnowić i pozwolić jej na nowo rozkwitnąć.
– Lady Rosier, jak zawsze zaszczyt panią widzieć, jak widzi się lady dzisiejsze wydarzenie? Mam nadzieję, że będzie lady zadowolona i znajdzie dla siebie coś dobrego. - skinąłem lekko głową wyłapując jej łagodny uśmiech, samemu zdobywając się na podobny.
Należało zachować pozory, byliśmy wśród ludzi, nie w oranżerii gdzie jedyne oczy jakie na nas patrzyły to smoka ukrytego pod taflą wody. Zwłaszcza, że reszty osób nie znałem.
- Proszę wybaczyć mój brak manier i to całe zamieszanie. – schyliłem lekko głowę w geście przepraszającym, zwracając się do reszty zgromadzonych tu osób - nazywam się Mitchell Macnair. - przedstawiłem się zastanawiając się kto ze zgromadzonych skojarzy moje nazwisko z moim, dość znanym kuzynem.
Wiedziałem, że Madame na pewno go znała, to w ogóle nie podlegało dyskusji. Nie wiedziałem jednak kim są inni, chociaż dotarło do mnie po jakiejś chwili, że mężczyznę widziałem wcześniej podczas prac, które zleciło nam Ministerstwo. Do dzisiaj doskonale pamiętałem smród kanałów, brud i trupy, które wtedy znaleźliśmy. Nie mogłem sobie jednak za nic przypomnieć jak się nazywał.
- Na Merlina, strasznie panią przepraszam! Nic pani nie jest? - spojrzałem na nią uważnie kiedy już postawiłem ją na nogi i odsunąłem się, zabierając ręce.
W tym momencie zdałem sobie również sprawę, że jest ona dokładnie tą samą osobą, która jeszcze chwilę temu z takim zapałem pałaszowała babeczkę.
- Jeszcze raz przepraszam, ktoś na mnie wpadł i poleciałem jak domino. Mam nadzieję, że nie zrobiłem pani krzywdy. - uśmiechnąłem się przepraszająco mając nadzieję, że nic jej się nie stało – Ludzie nie patrzą jak chodzą, jeśli to panią pocieszy sam wrócę stąd z kilkoma siniakami. - starałem się jakoś wybrnąć z sytuacji, bo naprawdę było mi głupio, że tak na nią wpadłem i nie daj Marlinie coś zrobiłem.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że kobieta jest otoczona przez kilka osób. Uniosłem spojrzenie i z ulgą przyjąłem wieść, że znam kilka z tych osób.
- Państwo wybaczą, że przeszkadzam w rozmowie...przeważnie jestem o wiele bardziej okrzesany. - pokręciłem głową prostując się i poprawiając koszulę by chociaż trochę lepiej się prezentować – Madam Mericourt dobrze panią widzieć, czy prace w muzeum postępują według planu? - skinąłem głową w stronę namiestniczki z należytym jej szacunkiem, szczerze ciekaw jak idzie odbudowa muzeum.
Ostatnimi czasy nie miałem sposobności by to sprawdzić, jednocześnie zastanawiałem się czy na budowniczowie stosują się do zaleceń. Moment później jednak przeniosłem spojrzenie w kierunku blondwłosej piękności, którą znałem już wiele lat. Łączyła nas znajomość, która przez ostatnie lata została zaniedbana, jednak istniała duża szansa, że nadszedł właśnie czas by ją odnowić i pozwolić jej na nowo rozkwitnąć.
– Lady Rosier, jak zawsze zaszczyt panią widzieć, jak widzi się lady dzisiejsze wydarzenie? Mam nadzieję, że będzie lady zadowolona i znajdzie dla siebie coś dobrego. - skinąłem lekko głową wyłapując jej łagodny uśmiech, samemu zdobywając się na podobny.
Należało zachować pozory, byliśmy wśród ludzi, nie w oranżerii gdzie jedyne oczy jakie na nas patrzyły to smoka ukrytego pod taflą wody. Zwłaszcza, że reszty osób nie znałem.
- Proszę wybaczyć mój brak manier i to całe zamieszanie. – schyliłem lekko głowę w geście przepraszającym, zwracając się do reszty zgromadzonych tu osób - nazywam się Mitchell Macnair. - przedstawiłem się zastanawiając się kto ze zgromadzonych skojarzy moje nazwisko z moim, dość znanym kuzynem.
Wiedziałem, że Madame na pewno go znała, to w ogóle nie podlegało dyskusji. Nie wiedziałem jednak kim są inni, chociaż dotarło do mnie po jakiejś chwili, że mężczyznę widziałem wcześniej podczas prac, które zleciło nam Ministerstwo. Do dzisiaj doskonale pamiętałem smród kanałów, brud i trupy, które wtedy znaleźliśmy. Nie mogłem sobie jednak za nic przypomnieć jak się nazywał.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +6
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
“Czekoladowa Rzeka” przeżywała dziś prawdziwe oblężenie. Znalezienie dla siebie skrawka wolnego miejsca graniczyło z cudem, a słodkości pojawiały się i znikały w zawrotnym tempie. Cukiernicy uwijający się na zapleczu nie nadążali nawet z pomocą magicznych narzędzi, a coraz dłuższe przerwy w dostawach sprzyjały niezobowiązującym rozmowom i wymienianym uprzejmościom. Obecni w lokalu reporterzy raz po raz błyskali lampami, chcąc sfotografować nowy wypiek, inni zawzięcie notowali, jeszcze inni zbierali drobne wywiady. Mimo wesołej atmosfery i wyjątkowo słodkich okoliczności – w powietrzu dało wyczuć się pewnego rodzaju napięcie, jak gdyby coś jeszcze miało się wydarzyć. Coś o wiele ważniejszego niż pospolita babeczka z kremem, czy fantazyjnie uformowana magiczna pianka.
Poruszenie przy ladzie zauważył jeden z chłopców pracujących dla którejś z gazet – przypisanie mu przynależności do którejkolwiek z nich było wyjątkowo trudne, nie nosił bowiem plakietki żadnego z dużych wydawnictw, zamiast tego w klapę luźnej marynarki wpiętą miał przypinkę ze złotą babeczką. Chłonący wiedzę z różnych źródeł Bartemius mógł skojarzyć ją z włoskim Kwartalnikiem Cukierniczym o którym przed tygodniem wspominała jedna z broszur krążąca po mieście.
– Zajadły pojedynek… – mamrotał pod nosem reporter wciśnięty pomiędzy wystawę bez i galaretek, a lewitujące pianki; ołówek błyskawicznie sunął po papierze, zapisując kolejne słowa – …młoda niewiasta rzuciła wyzwanie całej cukierni, byleby tylko skosztować specjału mistrza Scarpelliego… – reporter uniósł spojrzenie na Mildred i Bartemiusa, a jeśli któreś z nich go na tym przyłapało, uciekł wzrokiem – …byli ranni i posiniaczeni, zapanował prawdziwy chaos, jakby… jakby… – reporter zamyślił się – …jakby nagle eksplodowała największa na świecie piñata? – Chłopak skrzywił się, potarł palcami policzek. Tworzenie swobodnej fantazji w cukierniczym reportażu szło mu raczej średnio.
Pojawienie się doskonale znanej reporterom lady Rosier i namiestniczki wywołało niemałe poruszenie. Fotografowie zlecieli się do dwóch dam jak muchy do miodu, w ruch poszły samopiszące pióra i ołówki, jakby każdy z dziennikarzy powziął sobie za cel jak najlepsze oddanie niecodziennego stroju Evandry; już od pewnego czasu jej styl inspirował wiele młodych dam, które później doszukiwały się praktycznych wskazówek w swoich ulubionych pismach. Uwagę niektórych zwróciła także stylizowana na orient szata Deirdre i obecność Mitchella, który wciąż stanowił zagadkę towarzyską w świecie znanych czarodziejów.
– Lady Rosier! – krzyknął wysoki dziennikarz w meloniku. Każda dama aktywnie udzielająca się towarzysko lub charytatywnie mogła go kojarzyć z poprzednich wydarzeń; czarodziej miał tendencje do koloryzowania, ale pozostawał raczej nieszkodliwy. – Co lady sądzi o tym wydarzeniu? Czy pojawienie się tu tak szlachetnych dam, jak i samej namiestniczki Londynu, można uznać za patronat nad akcją? Czy być może obecność wynika z plotek o mistrzu Scarpellim?
– Trudno będzie wrócić rozczarowanym – zwróciła się do Melisande starsza dama z imponującym w swych rozmiarach kapeluszem ozdobionym długim pawim piórem; nie przeszkadzał jej fakt wtrącenia się w rozmowę. Pomarszczona dłoń w łagodnym, wręcz leniwym ruchu poruszała wachlarzem. – Wszakże to sam mistrz Scarpelli nawiedził ulicę Pokątną, a jego specjały… – przewróciła oczami w niemym zachwycie – ach! Skosztujesz niebawem sama, droga lady Travers. Włoski arcymistrz cukiernictwa słynie z niecodziennych połączeń i równie niecodziennych efektów. A wspomniane przez tę młodą damę babeczki – starsza lady skinęła wachlarzem w stronę Hypatii – są właśnie jednym z jego wynalazków.
Mistrz Scarpelli pojawi się w następnej kolejce, zatem ewentualni spóźnialscy wciąż mają szansę dołączyć!
Czas na odpis macie do 16 czerwca włącznie.
Poruszenie przy ladzie zauważył jeden z chłopców pracujących dla którejś z gazet – przypisanie mu przynależności do którejkolwiek z nich było wyjątkowo trudne, nie nosił bowiem plakietki żadnego z dużych wydawnictw, zamiast tego w klapę luźnej marynarki wpiętą miał przypinkę ze złotą babeczką. Chłonący wiedzę z różnych źródeł Bartemius mógł skojarzyć ją z włoskim Kwartalnikiem Cukierniczym o którym przed tygodniem wspominała jedna z broszur krążąca po mieście.
– Zajadły pojedynek… – mamrotał pod nosem reporter wciśnięty pomiędzy wystawę bez i galaretek, a lewitujące pianki; ołówek błyskawicznie sunął po papierze, zapisując kolejne słowa – …młoda niewiasta rzuciła wyzwanie całej cukierni, byleby tylko skosztować specjału mistrza Scarpelliego… – reporter uniósł spojrzenie na Mildred i Bartemiusa, a jeśli któreś z nich go na tym przyłapało, uciekł wzrokiem – …byli ranni i posiniaczeni, zapanował prawdziwy chaos, jakby… jakby… – reporter zamyślił się – …jakby nagle eksplodowała największa na świecie piñata? – Chłopak skrzywił się, potarł palcami policzek. Tworzenie swobodnej fantazji w cukierniczym reportażu szło mu raczej średnio.
Pojawienie się doskonale znanej reporterom lady Rosier i namiestniczki wywołało niemałe poruszenie. Fotografowie zlecieli się do dwóch dam jak muchy do miodu, w ruch poszły samopiszące pióra i ołówki, jakby każdy z dziennikarzy powziął sobie za cel jak najlepsze oddanie niecodziennego stroju Evandry; już od pewnego czasu jej styl inspirował wiele młodych dam, które później doszukiwały się praktycznych wskazówek w swoich ulubionych pismach. Uwagę niektórych zwróciła także stylizowana na orient szata Deirdre i obecność Mitchella, który wciąż stanowił zagadkę towarzyską w świecie znanych czarodziejów.
– Lady Rosier! – krzyknął wysoki dziennikarz w meloniku. Każda dama aktywnie udzielająca się towarzysko lub charytatywnie mogła go kojarzyć z poprzednich wydarzeń; czarodziej miał tendencje do koloryzowania, ale pozostawał raczej nieszkodliwy. – Co lady sądzi o tym wydarzeniu? Czy pojawienie się tu tak szlachetnych dam, jak i samej namiestniczki Londynu, można uznać za patronat nad akcją? Czy być może obecność wynika z plotek o mistrzu Scarpellim?
– Trudno będzie wrócić rozczarowanym – zwróciła się do Melisande starsza dama z imponującym w swych rozmiarach kapeluszem ozdobionym długim pawim piórem; nie przeszkadzał jej fakt wtrącenia się w rozmowę. Pomarszczona dłoń w łagodnym, wręcz leniwym ruchu poruszała wachlarzem. – Wszakże to sam mistrz Scarpelli nawiedził ulicę Pokątną, a jego specjały… – przewróciła oczami w niemym zachwycie – ach! Skosztujesz niebawem sama, droga lady Travers. Włoski arcymistrz cukiernictwa słynie z niecodziennych połączeń i równie niecodziennych efektów. A wspomniane przez tę młodą damę babeczki – starsza lady skinęła wachlarzem w stronę Hypatii – są właśnie jednym z jego wynalazków.
Czas na odpis macie do 16 czerwca włącznie.
Adriana Tonks
Cukiernia "Czekoladowa Rzeka"
Szybka odpowiedź