Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Plac główny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plac główny
Główny plac Doliny Godryka to sporych rozmiarów, prostokątny, brukowany dziedziniec, na którym zbiega się większość ulic przebiegających przez wioskę. Położony w samym centrum zabudowań, przylega bezpośrednio do jedynego odwiedzanego kościoła, odgrodzonego szpalerem drzew cmentarza, poczty (również sowiej, ukrytej sprytnie za zaczarowaną witryną z widokówkami), ratusza i magicznego pubu Pod Rozbrykanym Hipogryfem.
Na samym środku placu znajduje się – wzniesiony stosunkowo niedawno – kamienny pomnik ofiar wojny, stojący w samym środku imponującej, okrągłej fontanny. Mimo upływu czasu, tuż pod pomnikiem wciąż można znaleźć składane regularnie kwiaty i zamknięte w kolorowych lampionach świece, po zmroku oświetlające cały plac ciepłym blaskiem. Naprzeciwko fontanny znajdują się wygodne, drewniane ławeczki z żeliwnymi okuciami; jeżeli na którejś z nich usiądzie czarodziej, pomnik zmienia się w statuę mężczyzny w gwieździstej pelerynie, z długą brodą i charakterystycznymi okularami-połówkami. Albus Dumbledore stoi dumnie wyprostowany, z różdżką wyciągniętą ku górze, z której do fontanny spływa mgiełka rozproszonej wody.
Na dnie fontanny błyszczą monety, które wrzucają tam zarówno mieszkańcy, jak i nieliczni turyści, wiedzeni starym przesądem, że niewielka ofiara zapewnia szczęście i ochronę bliskich przed chorobami; co ciekawe, pod powierzchnią wody można znaleźć zarówno mugolskie pięćdziesięciopensówki, jak i czarodziejskie knuty.
Na samym środku placu znajduje się – wzniesiony stosunkowo niedawno – kamienny pomnik ofiar wojny, stojący w samym środku imponującej, okrągłej fontanny. Mimo upływu czasu, tuż pod pomnikiem wciąż można znaleźć składane regularnie kwiaty i zamknięte w kolorowych lampionach świece, po zmroku oświetlające cały plac ciepłym blaskiem. Naprzeciwko fontanny znajdują się wygodne, drewniane ławeczki z żeliwnymi okuciami; jeżeli na którejś z nich usiądzie czarodziej, pomnik zmienia się w statuę mężczyzny w gwieździstej pelerynie, z długą brodą i charakterystycznymi okularami-połówkami. Albus Dumbledore stoi dumnie wyprostowany, z różdżką wyciągniętą ku górze, z której do fontanny spływa mgiełka rozproszonej wody.
Na dnie fontanny błyszczą monety, które wrzucają tam zarówno mieszkańcy, jak i nieliczni turyści, wiedzeni starym przesądem, że niewielka ofiara zapewnia szczęście i ochronę bliskich przed chorobami; co ciekawe, pod powierzchnią wody można znaleźć zarówno mugolskie pięćdziesięciopensówki, jak i czarodziejskie knuty.
-Hehe- zaśmiał się tylko z pochwały Florence. Był dumny z siebie, sam nie był do końca przekonany czy uda mu się ta sztuka złowienia ptaszka. Zachwycony patrzył na pierzastą kulkę w jego dłoniach, która próbowała się wyrwać. Mimo to… na razie go nie wypuszczał nigdzie. -Uhm…- mruknął tylko na uwagę czarownicy, że powinien go za chwilę wypuścić. Wcale nie miał na to ochoty.
Zdaje się, że Heath nie miał zbyt wiele do gadania i tym razem nigdzie nie pobiegnie, nie miał nawet ochoty tym razem ganiać na złamanie karku, bo w rękach miał wróbelka. Dlatego bez większych protestów dał się wziąć Coinowi na ręce i ponieść w stronę głównego placu.
Słusznie podejrzewał, że Heath nie byłby w stanie skrzywdzić zwierzątka, przynajmniej świadomie. W końcu miał nadal pięć lat i niektóre delikatniejsze stworzenia niekoniecznie musiałby dobrze znieść manifestację miłości od chłopca. Dobrze, że szczotek ich chart szkocki był na to całkiem odporny.
- Dobrze…- odpowiedział tacie i mruknął z niezadowoleniem, gdy Coinn poprawił mu czapkę. Najchętniej by się jej pozbył raz a dobrze. Nie cierpiał czapek, a ta już mu prawie zleciała z głowy. Cały misterny plan upadł.
Przez całą drogę był wyjątkowo spokojny, bo całkowicie zaabsorbował go złapany wcześniej wróbelek. Zanim się zorientował byli już na placu głównym, pod pomnikiem. -Uhm… nie wiem. Może znów trzeba będzie coś złapać, alby wygrać wyścig na miotłach!- to ostatnie było mało prawdopodobne, ale pomarzyć zawsze można było.
-Chyba mnie nie lubi…- mruknął patrząc na uwięzionego w rękach ptaszka. Ten już nie trzepotał uparcie skrzydełkami, ale patrzył na chłopca z wyjątkowo niezadowolonym wyrazem dzioba. Chcąc nie chcąc Heath rozłożył ręce uwalniając małego pierzastego przyjaciela i dając mu odlecieć w sobie znanym kierunku -Chciałem go potrzymać, aż nie obudzi się ten przemoknięty wróbelek, żeby miał kolegę…- powiedział jeszcze tylko.
Pewnie trochę dłużej byłby przejęty uwolnionym ptaszkiem, gdyby nie to, że jak tak patrzył za tym jak odlatuje dostrzegł ławki udekorowane zielonymi łukami. Czy mu się wydawało czy coś tam mignęło?
-Chodźmy tam?- wskazał palcem odpowiedni kierunek. Na szczęście nie pobiegł przodem, bo Coinn skutecznie go odgradzał od reszty tłumu.
Szukamy skarbu!
Spacer na główny plac był dość krótki - ale za to niezwykle przyjemny. Po burzliwych wydarzeniach, Florence czerpała siłę z takich momentów jak ten. Spokojny marsz ulicami Doliny Godryka, oglądanie wszystkich mijanych atrakcji, lekkie przepychanie się w tłumie, dobrane towarzystwo. To było takie zwyczajne. Miała nawet wrażenie, że gwar i głośna muzyka odrobinę ucichły, zupełnie jakby nie chciały przeszkadzać jej w tym momencie.
Cały ten spokój był burzony przez jedną tylko rzecz - Florence pilnowała, aby patrzeć wszędzie, byle tylko nie na Coina. Uścisk, w którym zamknął jej dłoń, był jak dla niej lekko przesadzony. Posiadała przecież swoje kieszenie, ba, miała nawet rękawiczki! Ale nie wyrwała dłoni z jego uścisku, co to, to nie. I to nawet pomimo faktu, że nagle poczuła, jak czerwienieją jej uszy. To z pewnością była wina mrozu, mogła się założyć o wszystko!
- Ja też się cieszę - wyznała, odpowiadając na słowa Coinneacha. W jej oku zauważyć można było nawet radosny błysk. Na początku, gdy dowiedziała się, że grupy będą losowane, a nie dobierane wedle własnego uznania, poczuła się bardzo niepewnie. Nie chciała popsuć komuś zabawy swoim wisielczym humorem, a nie było wcale wiele osób, które mogłyby jakoś podnieść ją na duchu. Do tego potrzeba było charyzmy, dużej dawki optymizmu no i przyjaznego usposobienia. Na szczęście jednak Coin i Heath posiadali wszystkie te cechy. Była im zwyczajnie wdzięczna, nawet jeśli dla nich była to drobnostka.
Gdy znaleźli się już na placu, Florence nie mogła nie rzucić okiem na stojący tam pomnik. Był całkiem imponujący i panna Fortescue chętnie przyjrzałaby mu się dokładniej - bo kto wie, może to tam znajdowała się kolejna zagadka w ich poszukiwaniach? Jej uwaga jednak zaraz ponownie skupiła się na Heathcie, który najwyraźniej nie był zadowolony ze swojej znajomości z wróbelkiem.
- Myślę, że musiałeś mu przerwać noworoczną zabawę z jego ptasią rodziną. Ale nie martw się, ten śpiący wróbelek na pewno znajdzie drogę do domu, kiedy już się obudzi. A wtedy wróci do swoich przyjaciół - pocieszyła go. Razem z chłopcem obserwowała, jak ptak odlatuje, kierując się znów ku placykowi z fontanną. Zaraz potem upewniła się, że zmoknięty ptaszek nadal tkwi bezpiecznie w jej szaliku - i na szczęście tak było.
- Myślę, że możemy się rozejrzeć - powiedziała, zerkając w kierunku gdzie pokazywał Heath. Plac główny był w końcu rozległy, kto wie, może kolejna wskazówka znajduje się właśnie tam, a nie tuż pod pomnikiem? - Coinneachu Taranie Macmillanie, czyń swoją powinność! - rzuciła zaczepnie, zerkając na przyjaciela z błyskiem w oku.
Spacer na główny plac był dość krótki - ale za to niezwykle przyjemny. Po burzliwych wydarzeniach, Florence czerpała siłę z takich momentów jak ten. Spokojny marsz ulicami Doliny Godryka, oglądanie wszystkich mijanych atrakcji, lekkie przepychanie się w tłumie, dobrane towarzystwo. To było takie zwyczajne. Miała nawet wrażenie, że gwar i głośna muzyka odrobinę ucichły, zupełnie jakby nie chciały przeszkadzać jej w tym momencie.
Cały ten spokój był burzony przez jedną tylko rzecz - Florence pilnowała, aby patrzeć wszędzie, byle tylko nie na Coina. Uścisk, w którym zamknął jej dłoń, był jak dla niej lekko przesadzony. Posiadała przecież swoje kieszenie, ba, miała nawet rękawiczki! Ale nie wyrwała dłoni z jego uścisku, co to, to nie. I to nawet pomimo faktu, że nagle poczuła, jak czerwienieją jej uszy. To z pewnością była wina mrozu, mogła się założyć o wszystko!
- Ja też się cieszę - wyznała, odpowiadając na słowa Coinneacha. W jej oku zauważyć można było nawet radosny błysk. Na początku, gdy dowiedziała się, że grupy będą losowane, a nie dobierane wedle własnego uznania, poczuła się bardzo niepewnie. Nie chciała popsuć komuś zabawy swoim wisielczym humorem, a nie było wcale wiele osób, które mogłyby jakoś podnieść ją na duchu. Do tego potrzeba było charyzmy, dużej dawki optymizmu no i przyjaznego usposobienia. Na szczęście jednak Coin i Heath posiadali wszystkie te cechy. Była im zwyczajnie wdzięczna, nawet jeśli dla nich była to drobnostka.
Gdy znaleźli się już na placu, Florence nie mogła nie rzucić okiem na stojący tam pomnik. Był całkiem imponujący i panna Fortescue chętnie przyjrzałaby mu się dokładniej - bo kto wie, może to tam znajdowała się kolejna zagadka w ich poszukiwaniach? Jej uwaga jednak zaraz ponownie skupiła się na Heathcie, który najwyraźniej nie był zadowolony ze swojej znajomości z wróbelkiem.
- Myślę, że musiałeś mu przerwać noworoczną zabawę z jego ptasią rodziną. Ale nie martw się, ten śpiący wróbelek na pewno znajdzie drogę do domu, kiedy już się obudzi. A wtedy wróci do swoich przyjaciół - pocieszyła go. Razem z chłopcem obserwowała, jak ptak odlatuje, kierując się znów ku placykowi z fontanną. Zaraz potem upewniła się, że zmoknięty ptaszek nadal tkwi bezpiecznie w jej szaliku - i na szczęście tak było.
- Myślę, że możemy się rozejrzeć - powiedziała, zerkając w kierunku gdzie pokazywał Heath. Plac główny był w końcu rozległy, kto wie, może kolejna wskazówka znajduje się właśnie tam, a nie tuż pod pomnikiem? - Coinneachu Taranie Macmillanie, czyń swoją powinność! - rzuciła zaczepnie, zerkając na przyjaciela z błyskiem w oku.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Szukamy skarbu!
_______________
Lekko przesadzony? Widać było, że Florence miała niezłą przerwę od przebywania z Coinneachem w pobliżu. W końcu jakby nie patrzeć, przez ostatnie miesiące nie było im po drodze... A starszy Macmillan przejął mimowolnie nieco wylewności od swojej młodszej wersji - łapanie za rękę czy spontaniczne przytulanie? I to kogoś bliskiego? Jasne, czemu nie! Chociaż jakby się dłużej nad tym zastanowić... Może rzeczywiście było to z jego strony trochę nie na miejscu...? A może to fakt, że kiedyś z Florence byli naprawdę blisko odrobinę go napędzał. Bynajmniej, w ogóle nie żałował, wręcz odczuwał jakąś dziwną satysfakcję, czując ciepło jej dłoni i widząc jak błądzi wzrokiem, konsekwentnie unikając jego spojrzenia. Jakby jakiś mały, psotny chochlik tłukł mu się w piersi.
I który o mało nie wydarł się przez żebra, kiedy Panna Fortescue postanowiła przytaknąć jego słowom. Coinneach wyprostował się nieco, jakby rosnąc o te brakujące dwa centymetry - a na jego ustach wykwitł pełen satysfakcji i ciepła uśmiech. Na Merlina, zadanie wykonane! Udało im się choć w ten wieczór odegnać chmury wiszące nad Florence.
Na odpowiedź Heatha odnośnie kolejnej konkurencji, nie mógł się nie zaśmiać. Macmillan z krwi i kości. Nie przyznał się jednak, że i jemu taka konkurencja wpadła do głowy - no bo skoro był dart, to czemu i nie Quidditch...?
— Wyścig na miotłach mielibyśmy jak w kieszeni. Nawet jeśli Joe się gdzieś tu kręci... — teatralnie rozejrzał się po tłumie, choć wątpił odnaleźć w nim przyjaciela. Josepha zazwyczaj najpierw się słyszy, a dopiero potem widzi. — Nikt nie da rady dwóm pokoleniom Macmillanów...! pod dowództwem Fortescue, zwłaszcza — mrugnął do przyjaciółki, i ją ujmując typowych, macmillanowskich przechwałkach. — Wolę sobie nie wyobrażać jak Ciocia Flo wytargałaby nas za uszy, gdybyśmy przegrali! — dodał odrobinę tylko zgryźliwie, zgarniając do siebie Heatha. Niemal w tym samym momencie trzymany przez jego syna wróbel, śmignął mu przed nosem. Już na końcu języka miał słowa pokrzepienia dla swojego dziecka - ale czujna Florence go uprzedziła. Posłał jej za to wdzięczny wyszczerz białych kłów, ściskając delikatnie jej dłoń, dalej przetrzymywaną w kieszeni jego płaszcza.
Spojrzał w kierunku wskazanym mu przez drużynę, próbując dostrzec nieco więcej - z racji swojego wzrostu. I dostrzegł - małe latające stworzenia, które na pewno rozjaśnią buźkę jego pierworodnego po "stracie" pierzastego kumpla.
— W porządku, drużyno... — uwolnił uprowadzoną wcześniej dłoń Florence - nie dając po sobie poznać, że ewidentnie nie chciał tego robić. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo kłamać nie potrafił, a jego twarz tym bardziej.
Teatralnie zakasał rękawy płaszcza - zostawiając jednak chroniący umięśnione przedramiona sweter - i z rozmachem wystrzelił jedną rękę w górę, palcem wskazując kierunek. Niczym kapitan na rufie statku - Coinneach na śniegowej zaspie.
— Za mną! — ryknął, aż czarodzieje i czarownice wokół niego podskoczyli. To zdecydowanie ułatwiło mu zadanie przeprowadzenia syna i Flo przez tłum - który rozstępował się przed nim w miarę sprawnie. Dobrze być głośnym, dwumetrowym lordem. Czasem.
— Tylko trzymajcie się blisko... Heath, nie zgub Cioci Flo — a właściwie to: Florence, błagam, nie zgub Heatha. Niestety Coin miał jedną zasadniczą wadę w swej fizyczności - nie miał oczu z tyłu głowy.
_______________
Lekko przesadzony? Widać było, że Florence miała niezłą przerwę od przebywania z Coinneachem w pobliżu. W końcu jakby nie patrzeć, przez ostatnie miesiące nie było im po drodze... A starszy Macmillan przejął mimowolnie nieco wylewności od swojej młodszej wersji - łapanie za rękę czy spontaniczne przytulanie? I to kogoś bliskiego? Jasne, czemu nie! Chociaż jakby się dłużej nad tym zastanowić... Może rzeczywiście było to z jego strony trochę nie na miejscu...? A może to fakt, że kiedyś z Florence byli naprawdę blisko odrobinę go napędzał. Bynajmniej, w ogóle nie żałował, wręcz odczuwał jakąś dziwną satysfakcję, czując ciepło jej dłoni i widząc jak błądzi wzrokiem, konsekwentnie unikając jego spojrzenia. Jakby jakiś mały, psotny chochlik tłukł mu się w piersi.
I który o mało nie wydarł się przez żebra, kiedy Panna Fortescue postanowiła przytaknąć jego słowom. Coinneach wyprostował się nieco, jakby rosnąc o te brakujące dwa centymetry - a na jego ustach wykwitł pełen satysfakcji i ciepła uśmiech. Na Merlina, zadanie wykonane! Udało im się choć w ten wieczór odegnać chmury wiszące nad Florence.
Na odpowiedź Heatha odnośnie kolejnej konkurencji, nie mógł się nie zaśmiać. Macmillan z krwi i kości. Nie przyznał się jednak, że i jemu taka konkurencja wpadła do głowy - no bo skoro był dart, to czemu i nie Quidditch...?
— Wyścig na miotłach mielibyśmy jak w kieszeni. Nawet jeśli Joe się gdzieś tu kręci... — teatralnie rozejrzał się po tłumie, choć wątpił odnaleźć w nim przyjaciela. Josepha zazwyczaj najpierw się słyszy, a dopiero potem widzi. — Nikt nie da rady dwóm pokoleniom Macmillanów...! pod dowództwem Fortescue, zwłaszcza — mrugnął do przyjaciółki, i ją ujmując typowych, macmillanowskich przechwałkach. — Wolę sobie nie wyobrażać jak Ciocia Flo wytargałaby nas za uszy, gdybyśmy przegrali! — dodał odrobinę tylko zgryźliwie, zgarniając do siebie Heatha. Niemal w tym samym momencie trzymany przez jego syna wróbel, śmignął mu przed nosem. Już na końcu języka miał słowa pokrzepienia dla swojego dziecka - ale czujna Florence go uprzedziła. Posłał jej za to wdzięczny wyszczerz białych kłów, ściskając delikatnie jej dłoń, dalej przetrzymywaną w kieszeni jego płaszcza.
Spojrzał w kierunku wskazanym mu przez drużynę, próbując dostrzec nieco więcej - z racji swojego wzrostu. I dostrzegł - małe latające stworzenia, które na pewno rozjaśnią buźkę jego pierworodnego po "stracie" pierzastego kumpla.
— W porządku, drużyno... — uwolnił uprowadzoną wcześniej dłoń Florence - nie dając po sobie poznać, że ewidentnie nie chciał tego robić. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo kłamać nie potrafił, a jego twarz tym bardziej.
Teatralnie zakasał rękawy płaszcza - zostawiając jednak chroniący umięśnione przedramiona sweter - i z rozmachem wystrzelił jedną rękę w górę, palcem wskazując kierunek. Niczym kapitan na rufie statku - Coinneach na śniegowej zaspie.
— Za mną! — ryknął, aż czarodzieje i czarownice wokół niego podskoczyli. To zdecydowanie ułatwiło mu zadanie przeprowadzenia syna i Flo przez tłum - który rozstępował się przed nim w miarę sprawnie. Dobrze być głośnym, dwumetrowym lordem. Czasem.
— Tylko trzymajcie się blisko... Heath, nie zgub Cioci Flo — a właściwie to: Florence, błagam, nie zgub Heatha. Niestety Coin miał jedną zasadniczą wadę w swej fizyczności - nie miał oczu z tyłu głowy.
– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść?– Co wtedy?
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
Quidditch byłby najlepszy!
Heath spojrzał z ukosa na swojego tatę, gdy wspomniał o Joe - No pewnie, że tak! W końcu jesteś najlepszy!- oznajmił pewnym tonem. Niech Coinneach korzysta, póki może, na razie był dla swojego synka bohaterem i wiedział wszystko najlepiej. Za parę lat to zapewne się zmieni, ale do tego jeszcze daleka droga.
Oby tylko Coinn od tych wszystkich pochwał nie urósł za bardzo. Bo wtedy Heath faktycznie będzie musiał uważać przy tym jak tata będzie nosił go na barana. Jego głowa zaliczyłaby wtedy wszystkie framugi jak leci.
-Dlaczego targałaby za uszy?- zmartwił się trochę taką wizją. Od czasu do czasu któraś z ciotek mu serwowała taką akcję, bardzo nieprzyjemną zresztą. Poza tym czy ciocia faktycznie była takim złym człowiekiem ciągnącym za uszy?
-Och… to się nie dziwię, że był niezadowolony- stwierdził po wysłuchaniu wyjaśnień Florence na temat pierzastego kolegi. -Tato! Myślisz, że Szczotek też ma Sylwestra z innymi psami w Puddlemere?- wypalił z pytaniem. Ale nie naciskał jakoś specjalnie na odpowiedź, bo Coinn zrobił im przejście. Chłopiec wybuchnął głośnym śmiechem, gdy czarodzieje w pobliżu prawie podskoczyli. Śmiesznie, że bali się taty.
-Pewnie! Nie zgubię!- zadeklarował i pewnie ku uldze towarzyszących mu dorosłych złapał Florkę za rękę. No bo w końcu miał jej pilnować prawda?
Przebili się przez tłum bez większych problemów. Starszy Macmillan był perfekcyjnym materiałem na taran. Nie ma co. Gdy przebili się przez najgęstszy tłum i znaleźli się przy ławkach mały Macmillan puścił dłoń cioci i wypruł do przodu. Nie zastanawiając się zbytnio wskoczył na ławkę, chociaż to może było trochę niegrzeczne, po to, żeby móc się przyjrzeć z bliska ozdobom wokół nich. Wiadomo im wyżej tym lepiej widać. Chociaż… znał pewien sposób dzięki któremu mógłby być trochę wyżej niż wysokość ławki.
-Tato!... Weź mnie na barana, dobrze? Najwyżej jak się da!- poprosił obracając się gwałtownie w stronę Coinna. Na szczęście przy tym ruchu nie spadł z ławki, chociaż trochę się zachwiał.
Heath spojrzał z ukosa na swojego tatę, gdy wspomniał o Joe - No pewnie, że tak! W końcu jesteś najlepszy!- oznajmił pewnym tonem. Niech Coinneach korzysta, póki może, na razie był dla swojego synka bohaterem i wiedział wszystko najlepiej. Za parę lat to zapewne się zmieni, ale do tego jeszcze daleka droga.
Oby tylko Coinn od tych wszystkich pochwał nie urósł za bardzo. Bo wtedy Heath faktycznie będzie musiał uważać przy tym jak tata będzie nosił go na barana. Jego głowa zaliczyłaby wtedy wszystkie framugi jak leci.
-Dlaczego targałaby za uszy?- zmartwił się trochę taką wizją. Od czasu do czasu któraś z ciotek mu serwowała taką akcję, bardzo nieprzyjemną zresztą. Poza tym czy ciocia faktycznie była takim złym człowiekiem ciągnącym za uszy?
-Och… to się nie dziwię, że był niezadowolony- stwierdził po wysłuchaniu wyjaśnień Florence na temat pierzastego kolegi. -Tato! Myślisz, że Szczotek też ma Sylwestra z innymi psami w Puddlemere?- wypalił z pytaniem. Ale nie naciskał jakoś specjalnie na odpowiedź, bo Coinn zrobił im przejście. Chłopiec wybuchnął głośnym śmiechem, gdy czarodzieje w pobliżu prawie podskoczyli. Śmiesznie, że bali się taty.
-Pewnie! Nie zgubię!- zadeklarował i pewnie ku uldze towarzyszących mu dorosłych złapał Florkę za rękę. No bo w końcu miał jej pilnować prawda?
Przebili się przez tłum bez większych problemów. Starszy Macmillan był perfekcyjnym materiałem na taran. Nie ma co. Gdy przebili się przez najgęstszy tłum i znaleźli się przy ławkach mały Macmillan puścił dłoń cioci i wypruł do przodu. Nie zastanawiając się zbytnio wskoczył na ławkę, chociaż to może było trochę niegrzeczne, po to, żeby móc się przyjrzeć z bliska ozdobom wokół nich. Wiadomo im wyżej tym lepiej widać. Chociaż… znał pewien sposób dzięki któremu mógłby być trochę wyżej niż wysokość ławki.
-Tato!... Weź mnie na barana, dobrze? Najwyżej jak się da!- poprosił obracając się gwałtownie w stronę Coinna. Na szczęście przy tym ruchu nie spadł z ławki, chociaż trochę się zachwiał.
Nie słyszała tej rozwałkowanej gadaniny, więc i nochal Keatona pozostawał cudownie pokrzywiony. Równowaga w przyrodzie zachowana, kobieta pojawiła się w męskim stadzie i mogli ruszać na dalsze łowy zaopatrzeni w odpowiedniego… pupila. Keat pomacał swój szczęśliwy numerek, a Phils zmarszczyła nos, w pierwszej chwili nie bardzo łapiąc, o co mu chodzi. Dopiero potem przypomniała sobie swój własny. Nawet nie zwróciła na to większej uwagi, czując w kościach moc nadchodzących wrażeń – dużo bardziej intrygujących od samej loterii. – Przyznaj po prostu, że lubisz być blisko mnie – mruknęła, rzucając mu przy tym dość znaczące spojrzenie. Nie widziała wielkiej teorii związanej z sąsiedztwem wylosowanych cyferek, ale cóż, najwyraźniej i w tej zabawie muszą chodzić ze sobą w parze.
Zerknęła na Bojczuka pociągającego za futrzany kosmyk. No proszę, więc jednak musiał trochę pomacać. Wcale się temu nie dziwiła, to było bardzo miłe futerko. – To cacko jest sztuczne, Johny. Nikt nie zginął przez nie. Jeszcze – oświadczyła, na koniec uwodząc go słodką tajemnicą. Skoro im się podobało, to jednak sprawdzało się dobrze. Właśnie o to chodziło. W tej nocnej ciemnicy między czarnymi płaszczami przyciągała uwagę. Oby tylko nikt z tego powodu nie potknął się i potłukł na śmierć. Nie mogła sobie odmówić tego niecnego uśmiechu.
– No to się napijemy… – Podchwyciła propozycję Bojczuka i zerknęła na tego drugiego. – A potem poszukamy przygód – powiedziała w odpowiedzi na wzmiankę o skarbie. Miała niuchacza, więc to żadne wyzwanie! Właśnie, stworzenie wyjątkowo dobrze odnalazło się w Burroughsowych dłoniach, przez co Phils mogła wziąć porządnego łyka szampana. Wreszcie. – Przecież lubisz zwierzaki, Keat. Trochę czułości dobrze ci zrobi. Nie narzekaj – rzuciła śmiało, orientując się nagle, że zrobiło jej się jakoś tak dziwnie gorąco. Pomachała wolną dłonią, jakby ta była pożądanym wachlarzem, ale nie poczuła ulgi. Pomanewrowała ciałkiem, by futerko zsunęło się jej z ramion. Gorąco, bardzo gorąco. Ten smak zapiekł rozkosznie usta, ale nie spodziewała się aż takiego dziwnego uczucia. Nocny chłód mocno ciął jej rozgrzane do czerwoności policzki. Okrycie przerzuciła sobie przez przedramię, prezentując im swoją sukienkę. Na szczęście pozbawioną bezwstydnego dekoltu, ale za to niektóre cekiny błyszczały, wchłaniać w siebie księżycową poświatę. – Nie wierzę we wróżby – zakomunikowała, czując wielkie pragnienie w ustach. Ten szampan to musiał być jakiś trefny, sięgnęła zaraz po piersiówkę Bojczuka, o dziwo, ufając jej znacznie bardziej. Napiła się i znów popatrzyła po swoich koleżkach. Obserwowała tajemnicze próby przewidywania przyszłości. – To wiemy i bez twojej przepowiedni. Co tam jeszcze widzi to trzecie oko? Od tajemnic waszych żołądków wolę jednak te towarzyskie... – wymruczała z zaintrygowaniem. – Tylko mi nie mówcie, że jestem jedyną panną, która się ma dzisiaj przy was kręcić. No, Keat, masz już jakąś na oku? – zapytała, lekko przechylając głowę. Póki co nie planowała zabierać mu niuchacza. Ciepło nie przestawało jej jednak dręczyć, chwyciła za granicę dekoltu i odciągnęła ją od ciała, by wpuścić tam nieco więcej chłodnego powietrza. To ma być grudzień? Tylko że chłopcy chyba nie czuli się aż taknarozpaleni…
Rozpalający kieliszek: 1/3
Zerknęła na Bojczuka pociągającego za futrzany kosmyk. No proszę, więc jednak musiał trochę pomacać. Wcale się temu nie dziwiła, to było bardzo miłe futerko. – To cacko jest sztuczne, Johny. Nikt nie zginął przez nie. Jeszcze – oświadczyła, na koniec uwodząc go słodką tajemnicą. Skoro im się podobało, to jednak sprawdzało się dobrze. Właśnie o to chodziło. W tej nocnej ciemnicy między czarnymi płaszczami przyciągała uwagę. Oby tylko nikt z tego powodu nie potknął się i potłukł na śmierć. Nie mogła sobie odmówić tego niecnego uśmiechu.
– No to się napijemy… – Podchwyciła propozycję Bojczuka i zerknęła na tego drugiego. – A potem poszukamy przygód – powiedziała w odpowiedzi na wzmiankę o skarbie. Miała niuchacza, więc to żadne wyzwanie! Właśnie, stworzenie wyjątkowo dobrze odnalazło się w Burroughsowych dłoniach, przez co Phils mogła wziąć porządnego łyka szampana. Wreszcie. – Przecież lubisz zwierzaki, Keat. Trochę czułości dobrze ci zrobi. Nie narzekaj – rzuciła śmiało, orientując się nagle, że zrobiło jej się jakoś tak dziwnie gorąco. Pomachała wolną dłonią, jakby ta była pożądanym wachlarzem, ale nie poczuła ulgi. Pomanewrowała ciałkiem, by futerko zsunęło się jej z ramion. Gorąco, bardzo gorąco. Ten smak zapiekł rozkosznie usta, ale nie spodziewała się aż takiego dziwnego uczucia. Nocny chłód mocno ciął jej rozgrzane do czerwoności policzki. Okrycie przerzuciła sobie przez przedramię, prezentując im swoją sukienkę. Na szczęście pozbawioną bezwstydnego dekoltu, ale za to niektóre cekiny błyszczały, wchłaniać w siebie księżycową poświatę. – Nie wierzę we wróżby – zakomunikowała, czując wielkie pragnienie w ustach. Ten szampan to musiał być jakiś trefny, sięgnęła zaraz po piersiówkę Bojczuka, o dziwo, ufając jej znacznie bardziej. Napiła się i znów popatrzyła po swoich koleżkach. Obserwowała tajemnicze próby przewidywania przyszłości. – To wiemy i bez twojej przepowiedni. Co tam jeszcze widzi to trzecie oko? Od tajemnic waszych żołądków wolę jednak te towarzyskie... – wymruczała z zaintrygowaniem. – Tylko mi nie mówcie, że jestem jedyną panną, która się ma dzisiaj przy was kręcić. No, Keat, masz już jakąś na oku? – zapytała, lekko przechylając głowę. Póki co nie planowała zabierać mu niuchacza. Ciepło nie przestawało jej jednak dręczyć, chwyciła za granicę dekoltu i odciągnęła ją od ciała, by wpuścić tam nieco więcej chłodnego powietrza. To ma być grudzień? Tylko że chłopcy chyba nie czuli się aż tak
Rozpalający kieliszek: 1/3
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
HEATH, COINNEACH, FLORENCE
Dotarliście na główny plac: wypełniony muzyką, głośny i tak zatłoczony, że musieliście uważać, by nie zgubić się wzajemnie w tłumie. Udało wam się jednak podejść pod samą fontannę oraz – jakimś cudem – odnaleźć wolne miejsce na jednej ze stojących tam ławeczek. Jeżeli spojrzeliście w górę, dostrzegliście, że tuż nad wami rozwieszono łączący sąsiednie latarnie, zielony łuk, utkany z ostrokrzewu i poprzetykany gałązkami jemioły. Jedna z nich wisiała tuż nad waszą głową, a wzdłuż roślinnej wiązanki latała para elfów, od czasu do czasu obsypujących odpoczywających czarodziejów kolorowym pyłem: zwłaszcza tych, którzy zdecydowali się dopełnić tradycji i obdarzyć swojego partnera lub partnerkę pocałunkiem (w usta czy też w policzek – nie miało to znaczenia). Elfy przyciągnęły waszą uwagę też z innego powodu: niektóre z nich, ubrane w biało-złote wdzianka, trzymały w dłoniach maleńkie klucze, które wręczały tym parom, którym udało im się przypodobać.
Czas na odpis wynosi 48 godzin.
Dotarliście na główny plac: wypełniony muzyką, głośny i tak zatłoczony, że musieliście uważać, by nie zgubić się wzajemnie w tłumie. Udało wam się jednak podejść pod samą fontannę oraz – jakimś cudem – odnaleźć wolne miejsce na jednej ze stojących tam ławeczek. Jeżeli spojrzeliście w górę, dostrzegliście, że tuż nad wami rozwieszono łączący sąsiednie latarnie, zielony łuk, utkany z ostrokrzewu i poprzetykany gałązkami jemioły. Jedna z nich wisiała tuż nad waszą głową, a wzdłuż roślinnej wiązanki latała para elfów, od czasu do czasu obsypujących odpoczywających czarodziejów kolorowym pyłem: zwłaszcza tych, którzy zdecydowali się dopełnić tradycji i obdarzyć swojego partnera lub partnerkę pocałunkiem (w usta czy też w policzek – nie miało to znaczenia). Elfy przyciągnęły waszą uwagę też z innego powodu: niektóre z nich, ubrane w biało-złote wdzianka, trzymały w dłoniach maleńkie klucze, które wręczały tym parom, którym udało im się przypodobać.
- zadanie:
- Aby wejść w posiadanie klucza, musicie przekonać jednego z elfów, by go wam oddał – najprostszą metodą jest pocałunek pod jemiołą, możecie jednak spróbować każdej innej dowolnej taktyki i użyć dowolnych zaklęć, pamiętając o zachowaniu zasad mechaniki. Wynik waszych działań zostanie podsumowany przez Mistrza Gry.
W trakcie jednej kolejki każde z was może wykonać maksymalnie jedną akcję. Powodzenia!
Czas na odpis wynosi 48 godzin.
Och, Florence wcale nie winiła Coina za tę otwartość. Nawet jeśli wpędzało ją to w lekkie zakłopotanie. Właściwie powinna się tego spodziewać - znała go przecież tak dobrze. Niestety wiele zmieniło się na przestrzeni tego czasu, kiedy jednak kontaktu nie utrzymywali. Florence nauczyła się zdecydowanie bardziej doceniać tego typu gesty, nie dzieliła się więc nimi aż taką otwartością jak Coin. Poza tym, hej, była kobietą. Kobiety mają zdecydowanie bardziej romantyczną duszę, tak?
- Och, proszę tu nie insynuować takich rzeczy! Najważniejsza jest zabawa, a nie wygrana. - odpowiedziała, kręcąc z lekkim oburzeniem głową. Pewnie że dążyli do tego, by jednak zwyciężyć i znaleźć skarb jak najprędzej. Florence była jednak ostatnią osobą, która wytargałaby ich za uszy z powodu drugiego lub trzeciego miejsca. Nawet gryfońska duma nie robiła z niej takiego okrutnika. - Nie byłoby żadnego targania - odpowiedziała więc Heathowi, widząc, jak zmartwił się słowami ojca. Na szczęście uwaga chłopca prędko skupiła się na czym innym. Florence zaśmiała się cicho, będąc jednocześnie pod wrażeniem, jak pomysły chłopca przeskakiwały z tematu na temat, rodząc przy okazji całe mnóstwo pytań. - To chyba zależy, czy Szczotek jest psem, który lubi przyjęcia - zerknęła kątem oka na Coinneacha. Owszem, pytanie było skierowane do niego, ale ona też mogła odpowiedzieć, nie?
Potem już nie mieli czasu na rozmyślania na temat psiego usposobienia, bo Coin przystąpił do przecierania im ścieżki. Florence zaśmiała się głośno, widząc, że mężczyzna bardzo dosłownie potraktował swoją rolę. Sama nawet lekko podskoczyła, chociaż chyba powinna się spodziewać tak głośnego bojowego okrzyku. Nie przeszkodziło jej to oczywiście w pilnowaniu Heatha - trzymajac chłopca za rękę, puściła go przed sobą, tak aby przeciskał się przez tłum między nią a Coinem. Dzięki temu trudniej było jej go stracić z oczu.
Była zaskoczona, że udało im się znaleźć wolne miejsce na ławkach - przy takim tłoku wszystkie powinny być zajęte. Dość prędko jednak Florence dostrzegła powód ku temu, ze nie każdy kierował swoje kroki w tym kierunku. Już wcześniej dostrzegała oczywiście ten rozwieszony zielony łuk, a także lekkie połyskiwanie, jakby błyszczenie brokatu... jednak dopiero teraz w jej oczy rzuciły się dość istotne szczegóły dotyczące ozdoby nad ich głowami. Ot, choćby to, że łuk był utkany nie tylko z - jakże charakterystycznego dla tej pory roku i święta - ostrokrzewu, ale także z jemioły Z bliska wypatrzyła także że niektóre z elfów, które obrzucały ludzi migocącym pyłkiem, wyposażone są także w połyskujące, złote klucze.
- Och, chyba domyślam się jakie jest nasze zadanie... - kiedy wypowiadała te słowa, jej twarz lekko poczerwieniała. Zerknęła z cichą nadzieją na Heath'a, ale prędko zdała sobie sprawę, że elfy raczej nie byłyby zadowolone z buziaka w czoło, złożonego na czole dziecka. Te zwierzątka potrafiły być bardzo wredne.
- Chodzi o tę... jemiołę - wskazała roślinki.
- Och, proszę tu nie insynuować takich rzeczy! Najważniejsza jest zabawa, a nie wygrana. - odpowiedziała, kręcąc z lekkim oburzeniem głową. Pewnie że dążyli do tego, by jednak zwyciężyć i znaleźć skarb jak najprędzej. Florence była jednak ostatnią osobą, która wytargałaby ich za uszy z powodu drugiego lub trzeciego miejsca. Nawet gryfońska duma nie robiła z niej takiego okrutnika. - Nie byłoby żadnego targania - odpowiedziała więc Heathowi, widząc, jak zmartwił się słowami ojca. Na szczęście uwaga chłopca prędko skupiła się na czym innym. Florence zaśmiała się cicho, będąc jednocześnie pod wrażeniem, jak pomysły chłopca przeskakiwały z tematu na temat, rodząc przy okazji całe mnóstwo pytań. - To chyba zależy, czy Szczotek jest psem, który lubi przyjęcia - zerknęła kątem oka na Coinneacha. Owszem, pytanie było skierowane do niego, ale ona też mogła odpowiedzieć, nie?
Potem już nie mieli czasu na rozmyślania na temat psiego usposobienia, bo Coin przystąpił do przecierania im ścieżki. Florence zaśmiała się głośno, widząc, że mężczyzna bardzo dosłownie potraktował swoją rolę. Sama nawet lekko podskoczyła, chociaż chyba powinna się spodziewać tak głośnego bojowego okrzyku. Nie przeszkodziło jej to oczywiście w pilnowaniu Heatha - trzymajac chłopca za rękę, puściła go przed sobą, tak aby przeciskał się przez tłum między nią a Coinem. Dzięki temu trudniej było jej go stracić z oczu.
Była zaskoczona, że udało im się znaleźć wolne miejsce na ławkach - przy takim tłoku wszystkie powinny być zajęte. Dość prędko jednak Florence dostrzegła powód ku temu, ze nie każdy kierował swoje kroki w tym kierunku. Już wcześniej dostrzegała oczywiście ten rozwieszony zielony łuk, a także lekkie połyskiwanie, jakby błyszczenie brokatu... jednak dopiero teraz w jej oczy rzuciły się dość istotne szczegóły dotyczące ozdoby nad ich głowami. Ot, choćby to, że łuk był utkany nie tylko z - jakże charakterystycznego dla tej pory roku i święta - ostrokrzewu, ale także z jemioły Z bliska wypatrzyła także że niektóre z elfów, które obrzucały ludzi migocącym pyłkiem, wyposażone są także w połyskujące, złote klucze.
- Och, chyba domyślam się jakie jest nasze zadanie... - kiedy wypowiadała te słowa, jej twarz lekko poczerwieniała. Zerknęła z cichą nadzieją na Heath'a, ale prędko zdała sobie sprawę, że elfy raczej nie byłyby zadowolone z buziaka w czoło, złożonego na czole dziecka. Te zwierzątka potrafiły być bardzo wredne.
- Chodzi o tę... jemiołę - wskazała roślinki.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Całe szczęście choć Heath był niezwykle żywiołowym i pomysłowym dzieckiem - co Florence zdążyła już zauważyć - to pozostawał mimo wszystko... po prostu grzecznym chłopcem. Jeśli miało się do niego odpowiednie podejście - czyli po prostu zwracało się na pięciolatka uwagę, a nie zostawiało samemu sobie - to był właściwie dzieckiem idealnym. Coinneacha to cieszyło. Cholernie, bardzo, cieszyło. Ba, był wręcz dumny, nie tyle z siebie (samotne ojcostwo, halo!), co z samego Heatha, który wyrastał na pełnego energii, ale i wrażliwości, chłopca. W takich momentach zastanawiał się w kogo tak naprawdę wdał się młody Macmillan... W końcu, nie różnili się tak bardzo. Prawda? Jego też uważano za takiego energicznego i uroczego, mężczyznę? Jeśli wierzyć słowom ciotek, to tak, ale im lepiej jednak nie wierzyć.
Na szczęście nie miał zbyt wiele czasu na dalsze rozmyślania, bo jego młodsza o dwadzieścia dwa lata kopia, wypruła do przodu, na co Coin mimowolnie zachłysnął się mroźnym powietrzem.
— Heath, czekaj na nas! — rzucił tylko, przyspieszając kroku, żeby w razie czego asekurować swoją latorośl. Było to jednak niepotrzebne - Macmillany to jednak miały zwinność i wyczucie równowagi, zwłaszcza te młodsze. Może to i mało wychowawcze, ale nawet nie zwrócił Heathowi uwagi na to, że wskoczył z traperami na ławkę. Hej, w końcu nikt na niej akurat nie siedział, więc w czym problem?
Sam za to rozejrzał się po dekoracjach i zielonych łukach, wyłapując wzrokiem radosne elfiki, wyposażone w brokat i... złote kluczyki. Mimowolnie do głowy przyszło mu skojarzenie ze złotym zniczem od Quidditcha. Nawet skrzydełka mają! To się dopiero nazywa skrzywienie zawodowe.
— Uważaj, Kapitanie... — mruknął, widząc jak jego syn gwałtownie się odwraca i chwieje. Przysunął się jednocześnie bliżej do niego - i samego zielonego łuku. — Bo jeszcze zamiast z moich ramion będziesz oglądał świat z poziomu Szczotka — dodał, żartobliwie naciągając chłopcu czapkę na oczy. Jednym uchem słuchał też gdybań Florence - więc rozejrzał się po pozostałych ławkach, widząc, jak hołdujący tradycji jemioły czarodzieje i czarownice dostają po garści brokatu na twarz. Urocze stworzonka z tych elfów.
— Jemiołę, mówisz? Tradycja to tradycja... — Błękitne oczy zabłysły Coinowi niebezpiecznie, kiedy ten odwrócił się do Florence. Na szczęście nie stała zbyt daleko, a on miał naprawdę długie ręce - zgarnął przyjaciółkę do siebie, drugą ręką, specjalnie przytrzymując czapkę na oczach swojego synka. Wolał uniknąć ewentualnych pytań Heatha - bo w takich sytuacjach mały Macmillan swojego ojca jeszcze nie widział.
Bez żadnych pytań, kurtuazji czy podchodów, korzystając jedynie z wrodzonej impulsywności - Coinneach ujął podbródek Panny Fortescue w swoją dłoń, unosząc jej twarz delikatnie ku sobie, sam nachylając się odrobinę. Florence mogła zobaczyć psotne ogniki w niebieskich oczach lorda, jednak ten nie zostawił jej żadnego czasu na reakcję. Sięgnął jej ust swoimi, kradnąc smakujący ich przeszłością pocałunek - zupełnie taki jaki kiedyś kradł jej w hogwarckich murach w każdej wolnej - i niespodziewanej chwili. Zupełnie jak teraz.
Czuł jak iskra puszcza mu się biegiem po kręgach, jakby dostał nagłego rzutu adrenaliny do krwi - nie trwało to jednak długo, bo odsunął się odrobinę od zaczerwienionych ust Florence. Uśmiechnął się zawadiacko, zaczepnie trącając jej nos swoim.
— Do takich tradycji też mógłbym wrócić — stwierdził, zupełnie spontanicznie, wpatrując się w orzechowe oczy Fortescue. Jednocześnie zwolnił też chwyt na jej podbródku - i czapce Heatha, uwalniając pierworodnego z objęć ciemności.
Na szczęście nie miał zbyt wiele czasu na dalsze rozmyślania, bo jego młodsza o dwadzieścia dwa lata kopia, wypruła do przodu, na co Coin mimowolnie zachłysnął się mroźnym powietrzem.
— Heath, czekaj na nas! — rzucił tylko, przyspieszając kroku, żeby w razie czego asekurować swoją latorośl. Było to jednak niepotrzebne - Macmillany to jednak miały zwinność i wyczucie równowagi, zwłaszcza te młodsze. Może to i mało wychowawcze, ale nawet nie zwrócił Heathowi uwagi na to, że wskoczył z traperami na ławkę. Hej, w końcu nikt na niej akurat nie siedział, więc w czym problem?
Sam za to rozejrzał się po dekoracjach i zielonych łukach, wyłapując wzrokiem radosne elfiki, wyposażone w brokat i... złote kluczyki. Mimowolnie do głowy przyszło mu skojarzenie ze złotym zniczem od Quidditcha. Nawet skrzydełka mają! To się dopiero nazywa skrzywienie zawodowe.
— Uważaj, Kapitanie... — mruknął, widząc jak jego syn gwałtownie się odwraca i chwieje. Przysunął się jednocześnie bliżej do niego - i samego zielonego łuku. — Bo jeszcze zamiast z moich ramion będziesz oglądał świat z poziomu Szczotka — dodał, żartobliwie naciągając chłopcu czapkę na oczy. Jednym uchem słuchał też gdybań Florence - więc rozejrzał się po pozostałych ławkach, widząc, jak hołdujący tradycji jemioły czarodzieje i czarownice dostają po garści brokatu na twarz. Urocze stworzonka z tych elfów.
— Jemiołę, mówisz? Tradycja to tradycja... — Błękitne oczy zabłysły Coinowi niebezpiecznie, kiedy ten odwrócił się do Florence. Na szczęście nie stała zbyt daleko, a on miał naprawdę długie ręce - zgarnął przyjaciółkę do siebie, drugą ręką, specjalnie przytrzymując czapkę na oczach swojego synka. Wolał uniknąć ewentualnych pytań Heatha - bo w takich sytuacjach mały Macmillan swojego ojca jeszcze nie widział.
Bez żadnych pytań, kurtuazji czy podchodów, korzystając jedynie z wrodzonej impulsywności - Coinneach ujął podbródek Panny Fortescue w swoją dłoń, unosząc jej twarz delikatnie ku sobie, sam nachylając się odrobinę. Florence mogła zobaczyć psotne ogniki w niebieskich oczach lorda, jednak ten nie zostawił jej żadnego czasu na reakcję. Sięgnął jej ust swoimi, kradnąc smakujący ich przeszłością pocałunek - zupełnie taki jaki kiedyś kradł jej w hogwarckich murach w każdej wolnej - i niespodziewanej chwili. Zupełnie jak teraz.
Czuł jak iskra puszcza mu się biegiem po kręgach, jakby dostał nagłego rzutu adrenaliny do krwi - nie trwało to jednak długo, bo odsunął się odrobinę od zaczerwienionych ust Florence. Uśmiechnął się zawadiacko, zaczepnie trącając jej nos swoim.
— Do takich tradycji też mógłbym wrócić — stwierdził, zupełnie spontanicznie, wpatrując się w orzechowe oczy Fortescue. Jednocześnie zwolnił też chwyt na jej podbródku - i czapce Heatha, uwalniając pierworodnego z objęć ciemności.
– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść?– Co wtedy?
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
Dorośli mogli zobaczyć ulgę malującą się na twarzy młodego Macmillana, kiedy Flo zapewniła go, że do żadnego targania za uszy nie dojdzie. Całe szczęście. Wystarczą całe tabuny ciotek w Puddlemere, które najchętniej wytargałyby za uszy całe pokolenie małych lordów, wierząc, że to jest wspaniałe panaceum na wszystkie problemy wychowawcze jakie można mieć ze szlachetnie urodzonymi chłopcami.
Heath nawet się nie obrócił do wołającego go taty. Przez myśl nawet mu nie przeszło, że mógłby sobie nie poradzić z wskoczeniem na ławkę i coś mogłoby się stać. Zresztą, często wyczyniał dużo trudniejsze sztuki. Nawet udało mu się kiedyś wykonać salto jak skakał na łóżku, na szczęście nikt, oprócz wiernego Szczotka, nie był świadkiem tego wyczynu. Może to i nawet lepiej?
-O właśnie...- skoro tata akurat sam nawiązał do Szczotka to akurat miał pytanie - Myślisz, że szczotek lubi przyjęcia?- strasznie go to nurtowało. Co się dzieje jak ich nie ma w dworku i Szczotek zostaje sam? Idzie do innych psów i mają zabawę? Czy może jednak woli na przykład spać? -I czym jest ta cała jemioła?- zdążył jeszcze zapytać zanim jego własny ojciec naciągnął mu czapkę na oczy.
-EJ! Nic nie widzę!- wykrzyknął nieco oburzonym tonem, ale efekt psuł głośny śmiech Heatha. Ten jednak po chwili się uciszył... no kurczę, ile można trzymać tę czapkę na oczach? - Tato... no weź, nic nie widzę, tak w ogóle!- marudził i przy okazji swoimi urękawiczonymi dłońmi próbował podnieść nieco czapkę, tak niecnie trzymaną przez Coinneacha. W końcu udało mu się "uwolnić" jedno oko, bo Macmillan senior był zajęty trochę czym innym... przez myśl mu jedynie przeszło O fuj, tylko nie mój tata i te fujki i zaraz pozwolił jej opaść czapce z powrotem na oczy. Jasne, kiedyś przyuważył jakąś kuzynkę z innym lordem wypłoszem jak się całują, ale tata? No jak on tak mógł? Przecież to było okropne, prawda? Gdyby był tak dziesięć lat starszy to pewnie by wszystko zrozumiał, ale jako pięciolatek chwilowo był na etapie "fuj". I chociaż Mircię uważał za całkiem fajną, to żadna siła by go nie zmusiła do jej całowania, przynajmniej jak na razie.
Gdy w końcu Coinn puścił nieszczęsną czapkę, Heath ją poprawił na swojej głowie, tak że była teraz całkiem krzywo i miała duże szanse spaść, a w trakcie tych całych poprawek wydawał z siebie coś na kształt gniewnych pomruków. To nie fair.
Heath nawet się nie obrócił do wołającego go taty. Przez myśl nawet mu nie przeszło, że mógłby sobie nie poradzić z wskoczeniem na ławkę i coś mogłoby się stać. Zresztą, często wyczyniał dużo trudniejsze sztuki. Nawet udało mu się kiedyś wykonać salto jak skakał na łóżku, na szczęście nikt, oprócz wiernego Szczotka, nie był świadkiem tego wyczynu. Może to i nawet lepiej?
-O właśnie...- skoro tata akurat sam nawiązał do Szczotka to akurat miał pytanie - Myślisz, że szczotek lubi przyjęcia?- strasznie go to nurtowało. Co się dzieje jak ich nie ma w dworku i Szczotek zostaje sam? Idzie do innych psów i mają zabawę? Czy może jednak woli na przykład spać? -I czym jest ta cała jemioła?- zdążył jeszcze zapytać zanim jego własny ojciec naciągnął mu czapkę na oczy.
-EJ! Nic nie widzę!- wykrzyknął nieco oburzonym tonem, ale efekt psuł głośny śmiech Heatha. Ten jednak po chwili się uciszył... no kurczę, ile można trzymać tę czapkę na oczach? - Tato... no weź, nic nie widzę, tak w ogóle!- marudził i przy okazji swoimi urękawiczonymi dłońmi próbował podnieść nieco czapkę, tak niecnie trzymaną przez Coinneacha. W końcu udało mu się "uwolnić" jedno oko, bo Macmillan senior był zajęty trochę czym innym... przez myśl mu jedynie przeszło O fuj, tylko nie mój tata i te fujki i zaraz pozwolił jej opaść czapce z powrotem na oczy. Jasne, kiedyś przyuważył jakąś kuzynkę z innym lordem wypłoszem jak się całują, ale tata? No jak on tak mógł? Przecież to było okropne, prawda? Gdyby był tak dziesięć lat starszy to pewnie by wszystko zrozumiał, ale jako pięciolatek chwilowo był na etapie "fuj". I chociaż Mircię uważał za całkiem fajną, to żadna siła by go nie zmusiła do jej całowania, przynajmniej jak na razie.
Gdy w końcu Coinn puścił nieszczęsną czapkę, Heath ją poprawił na swojej głowie, tak że była teraz całkiem krzywo i miała duże szanse spaść, a w trakcie tych całych poprawek wydawał z siebie coś na kształt gniewnych pomruków. To nie fair.
Czy spodziewała się, że Coinneach zareaguje właśnie w taki sposób? Na Merlina, przecież powinna. Znała go tak dobrze - przecież od dnia, kiedy spotkali się pierwszy raz w Hogwarcie minęło już ponad szesnaście lat. Poznała jego zwyczaje, jego głośny, wesoły charakter, dumę i charyzmę... ale także tę drugą, wrażliwszą stronę.
Gdy wspominała o jemiole, przez krótką chwilę łudziła się, że Coin zdecyduje się na coś duźo mnie bezpośredniego - cmoknięcie w czoło lub w policzek. Bo przecież to w zupełności powinno zadowolić elfy, a poza tym... ich już nic nie łączyło. Dni kiedy biegali razem po błoniach, uciekając z lekcji, aby skraść dla siebie kilka chwil już dawno minęły. Florence zamknęła tamten rozdział w swoim sercu, choć gdy czasami przypominała sobie Coina, te wspomnienia miały słodko-gorzki posmak. Wtedy nie potrafiła tego pojąć, zbuntowane serce nie chciało przyjąć do wiadomości, że istnieją jakieś podziały, które mogą zabronić jej kogoś kochać. Dziś już była jednak dorosłą kobietą, nie nastolatką. Doskonale wiedziała, jaka jest rzeczywistość. I że wcale nie jest puchata, różowa i milusia.
Ale pocałunek Coinneach'a nie smakował rzeczywistością. Niósł ze sobą wspomnienie tamtych dni, kiedy wszystko było znacznie prostsze, a największym zmartwieniem na głowie panny Fortescue był egzamin z transmutacji. Poczucie szczęścia, które czuła tego wieczora sprawiało, że miała wrażenie, iż czas płynie zdecydowanie wolniej - ale w tym momencie na krótki moment zwyczajnie się zatrzymał. Florence nie oponowała w żaden sposób. Chyba z powodu lekkiego niedowierzania, że to się naprawdę dzieje. Dała się przysunąć bliżej i unieść głowę - a potem jedyne co potrafiła dostrzec to roziskrzone ciepłem i radością błękitne oczy Coinneacha. Zmarła w bezruchu, jednocześnie trwając w oczekiwaniu, jak i pragnąc uciec jak najdalej. Bo to się naprawdę działo. To nie był jakiś dziwny, noworoczny sen.
Ten moment zawieszenia trwał zaledwie kilka sekund - choć Florence miała wrażenie, że minąć musiała jakaś wieczność. Nie odwzajemniła pocałunku, czego głównym powodem był szok, w którym się znajdowała. Magiczna bańka pękła z resztą już po chwili. Kobieta drgnęła gwałtownie, rumieniąc się niczym piwonia. Chciała postąpić krok do tyłu - odsunąć się od niego. Dość prędko zdała sobie jednak sprawę z tego, że nie może. Kolana miała jak z waty. Aby nie upaść, zmuszona była zacisnąć palce na płaszczu Macmillana. Choć jej serce wykonało także radosnego fikołka, oczy Florence szybko napełniły się wilgocią. Oderwała spojrzenie od tych błękitnych, roziskrzonych oczu, swoje własne wbijając w beton. Opuściła głowę, opierając czoło o szeroką pierś mężczyzny i chcąc się jakoś uspokoić. Czy uciekłaby, gdyby panowała w tym momencie nad swoim ciałem? Najprawdopodobniej tak. Nie mogła na to pozwolić. Nie mogła - i nie chciała - znów się w nim zakochiwać. - Nie powinieneś był tego robić - jej słowa ledwie dało się zrozumieć. Głównie z powodu faktu, że zostały wypowiedziane praktycznie szeptem.
Gdy wspominała o jemiole, przez krótką chwilę łudziła się, że Coin zdecyduje się na coś duźo mnie bezpośredniego - cmoknięcie w czoło lub w policzek. Bo przecież to w zupełności powinno zadowolić elfy, a poza tym... ich już nic nie łączyło. Dni kiedy biegali razem po błoniach, uciekając z lekcji, aby skraść dla siebie kilka chwil już dawno minęły. Florence zamknęła tamten rozdział w swoim sercu, choć gdy czasami przypominała sobie Coina, te wspomnienia miały słodko-gorzki posmak. Wtedy nie potrafiła tego pojąć, zbuntowane serce nie chciało przyjąć do wiadomości, że istnieją jakieś podziały, które mogą zabronić jej kogoś kochać. Dziś już była jednak dorosłą kobietą, nie nastolatką. Doskonale wiedziała, jaka jest rzeczywistość. I że wcale nie jest puchata, różowa i milusia.
Ale pocałunek Coinneach'a nie smakował rzeczywistością. Niósł ze sobą wspomnienie tamtych dni, kiedy wszystko było znacznie prostsze, a największym zmartwieniem na głowie panny Fortescue był egzamin z transmutacji. Poczucie szczęścia, które czuła tego wieczora sprawiało, że miała wrażenie, iż czas płynie zdecydowanie wolniej - ale w tym momencie na krótki moment zwyczajnie się zatrzymał. Florence nie oponowała w żaden sposób. Chyba z powodu lekkiego niedowierzania, że to się naprawdę dzieje. Dała się przysunąć bliżej i unieść głowę - a potem jedyne co potrafiła dostrzec to roziskrzone ciepłem i radością błękitne oczy Coinneacha. Zmarła w bezruchu, jednocześnie trwając w oczekiwaniu, jak i pragnąc uciec jak najdalej. Bo to się naprawdę działo. To nie był jakiś dziwny, noworoczny sen.
Ten moment zawieszenia trwał zaledwie kilka sekund - choć Florence miała wrażenie, że minąć musiała jakaś wieczność. Nie odwzajemniła pocałunku, czego głównym powodem był szok, w którym się znajdowała. Magiczna bańka pękła z resztą już po chwili. Kobieta drgnęła gwałtownie, rumieniąc się niczym piwonia. Chciała postąpić krok do tyłu - odsunąć się od niego. Dość prędko zdała sobie jednak sprawę z tego, że nie może. Kolana miała jak z waty. Aby nie upaść, zmuszona była zacisnąć palce na płaszczu Macmillana. Choć jej serce wykonało także radosnego fikołka, oczy Florence szybko napełniły się wilgocią. Oderwała spojrzenie od tych błękitnych, roziskrzonych oczu, swoje własne wbijając w beton. Opuściła głowę, opierając czoło o szeroką pierś mężczyzny i chcąc się jakoś uspokoić. Czy uciekłaby, gdyby panowała w tym momencie nad swoim ciałem? Najprawdopodobniej tak. Nie mogła na to pozwolić. Nie mogła - i nie chciała - znów się w nim zakochiwać. - Nie powinieneś był tego robić - jej słowa ledwie dało się zrozumieć. Głównie z powodu faktu, że zostały wypowiedziane praktycznie szeptem.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie oczekiwał odwzajemnienia pocałunku od Florence - ale ani na chwilę nie ogarnęło go zwątpienie, czy poczucie, że robi źle. Zrobił to co chciał - to co czuł, taki już po prostu był. Szczery, we wszystkim co robił, za co się brał. Był okropnym kłamcą, nie potrafił też grać - zarówno odgrywać kogoś kim nie był, jak i grać na uczuciach innych. A Panna Fortescue była jedną z ostatnich osób, które Coinneach w jakiś sposób chciałby wyprowadzić w pole, czy owinąć sobie wokół palca. Nie musiał tego robić, i nie chciał. Ale w tym momencie - może za sprawą pospolitej jemioły, może to była ta noworoczna magia, obietnica nowego, lepszego początku... Zwyczajnie, po ludzku, chciał znowu pocałować Florence - zwłaszcza widząc ją taką szczęśliwą, cieszącą się chwilą i pełną... nadziei, może?
To był impuls z jego strony, ale nie taki, którego mógłby żałować - nawet widząc jak migdałowe oczy Flo robią się szklane, znikając zaraz za kurtyną długich rzęs. Czując jak opiera się o niego, ściskając w dłoniach poły jego płaszcza, automatycznie objął ją ramieniem, zapewniając wsparcie. Coś w nim drgnęło, coś, co leżało głęboko na dnie, uśpione, stłumione. Iskra, która wcześniej puściła mu się po kręgosłupie przeszła drogę powrotną, rozsyłając fale ciepła, leniwie pełznące mu po skórze i powodujące, o dziwo, gęsią skórkę.
Westchnął cicho, słysząc wyszeptane mu w pierś słowa, zamykając Fortescue w swoich, już dwóch, ramionach i przytulając ją.
— Ale... chciałem — odszepnął jej, prosto w roztrzepane wcześniej przez niego loki, zwyczajnie i szczerze, jakby miało to wyjaśnić wszystko. O ile dla kobiety czas zatrzymał się w miejscu, tak Coin miał wrażenie jakby cofnął się w czasie o dekadę - powrót do przeszłości, kiedy znów był nastolatkiem i snuł piękne plany o przyszłości - wtedy z Florence w roli głównej. Dopiero teraz, z perspektywy czasu, w tej jednej chwili, widział, że wtedy nie był na to uczucie wystarczająco dojrzały. Stłamsił to i stłumił, oboje tak zrobili. Bali się. Coinneach w przeciwieństwie do Florence nigdy tego rozdziału nie zamknął. Dla niego był po prostu niedokończony. Zalążek czegoś, co kiedyś nie miało podatnego gruntu, teraz mogło wzrosnąć, jeśli tylko Macmillan odpowiednio się postara... Tak po prostu czuł.
A teraz się już nie bał.
Spontaniczna decyzja - podjęta pod wpływem chwili, sekund dosłownie... Musiała poczekać. Zwłaszcza w obliczu nadąsanego pięciolatka, spoglądającego z niemym wyrzutem na swego rodziciela. Coinneach poczułby się niemal jak wyrodny ojciec - gdyby nie radosny uśmiech cisnący mu się na wargi - i ciepło Florence w ramionach. Egoistycznie - czuł się zwyczajnie dobrze, zmotywowany przez swoją własną decyzję, która pierwszy raz od dawna nie wiązała się stricte z Heathem, tylko nim samym.
— Nie obrażaj się, Kapitanie — sięgnął po krzywą czapkę swojego pierworodnego, zdejmując ją z blond czupryny, którą pieszczotliwie, jeszcze bardziej rozczochrał. Wiedział jak jego syn nie znosił czapek (i nie wiedział, co jego syn właśnie przed chwilą zobaczył) - schował ją więc do swojej kieszeni, puszczając małemu lordowi oczko - i uznając, że w tym tłumie pięciolatka nie miało prawo przewiać. — Wezmę Cię jeszcze na barana, może złapiesz jakiegoś elfa... jak tylko Flo zrobi się cieplej — wytłumaczył niewinnie pozycję swoją i czarownicy, teraz wczepionej w jego tors. Czuł się nieco winny za reakcję Florence - choć dalej, niczego nie żałował. Nadal obejmował ją jedną ręką, gładząc uspokajająco jej ramię, jakby też chcąc dodać jej otuchy.
— Chcesz mój płaszcz Flo? — zapytał głośno, maskując swoje kolejne, wyszeptane słowa: — Nie bój się. — Znała go przecież, wszystkie jego twarze, wiedziała, że od niczego nie musiała uciekać.
Ciepły uśmiech zatańczył na twarzy Macmillana, sięgając jego oczu. On wiedział, że teraz nie da jej uciec. Poczuł się... Żywy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
To był impuls z jego strony, ale nie taki, którego mógłby żałować - nawet widząc jak migdałowe oczy Flo robią się szklane, znikając zaraz za kurtyną długich rzęs. Czując jak opiera się o niego, ściskając w dłoniach poły jego płaszcza, automatycznie objął ją ramieniem, zapewniając wsparcie. Coś w nim drgnęło, coś, co leżało głęboko na dnie, uśpione, stłumione. Iskra, która wcześniej puściła mu się po kręgosłupie przeszła drogę powrotną, rozsyłając fale ciepła, leniwie pełznące mu po skórze i powodujące, o dziwo, gęsią skórkę.
Westchnął cicho, słysząc wyszeptane mu w pierś słowa, zamykając Fortescue w swoich, już dwóch, ramionach i przytulając ją.
— Ale... chciałem — odszepnął jej, prosto w roztrzepane wcześniej przez niego loki, zwyczajnie i szczerze, jakby miało to wyjaśnić wszystko. O ile dla kobiety czas zatrzymał się w miejscu, tak Coin miał wrażenie jakby cofnął się w czasie o dekadę - powrót do przeszłości, kiedy znów był nastolatkiem i snuł piękne plany o przyszłości - wtedy z Florence w roli głównej. Dopiero teraz, z perspektywy czasu, w tej jednej chwili, widział, że wtedy nie był na to uczucie wystarczająco dojrzały. Stłamsił to i stłumił, oboje tak zrobili. Bali się. Coinneach w przeciwieństwie do Florence nigdy tego rozdziału nie zamknął. Dla niego był po prostu niedokończony. Zalążek czegoś, co kiedyś nie miało podatnego gruntu, teraz mogło wzrosnąć, jeśli tylko Macmillan odpowiednio się postara... Tak po prostu czuł.
A teraz się już nie bał.
Spontaniczna decyzja - podjęta pod wpływem chwili, sekund dosłownie... Musiała poczekać. Zwłaszcza w obliczu nadąsanego pięciolatka, spoglądającego z niemym wyrzutem na swego rodziciela. Coinneach poczułby się niemal jak wyrodny ojciec - gdyby nie radosny uśmiech cisnący mu się na wargi - i ciepło Florence w ramionach. Egoistycznie - czuł się zwyczajnie dobrze, zmotywowany przez swoją własną decyzję, która pierwszy raz od dawna nie wiązała się stricte z Heathem, tylko nim samym.
— Nie obrażaj się, Kapitanie — sięgnął po krzywą czapkę swojego pierworodnego, zdejmując ją z blond czupryny, którą pieszczotliwie, jeszcze bardziej rozczochrał. Wiedział jak jego syn nie znosił czapek (i nie wiedział, co jego syn właśnie przed chwilą zobaczył) - schował ją więc do swojej kieszeni, puszczając małemu lordowi oczko - i uznając, że w tym tłumie pięciolatka nie miało prawo przewiać. — Wezmę Cię jeszcze na barana, może złapiesz jakiegoś elfa... jak tylko Flo zrobi się cieplej — wytłumaczył niewinnie pozycję swoją i czarownicy, teraz wczepionej w jego tors. Czuł się nieco winny za reakcję Florence - choć dalej, niczego nie żałował. Nadal obejmował ją jedną ręką, gładząc uspokajająco jej ramię, jakby też chcąc dodać jej otuchy.
— Chcesz mój płaszcz Flo? — zapytał głośno, maskując swoje kolejne, wyszeptane słowa: — Nie bój się. — Znała go przecież, wszystkie jego twarze, wiedziała, że od niczego nie musiała uciekać.
Ciepły uśmiech zatańczył na twarzy Macmillana, sięgając jego oczu. On wiedział, że teraz nie da jej uciec. Poczuł się... Żywy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść?– Co wtedy?
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
To było totalnie absolutnie nie fair. Heath pewnie byłby mniej naburmuszony, gdyby nie zobaczył co ten jego tata wyprawia pod jemiołą. Chociaż gdyby zobaczył to pół biedy. Nie grało mu to, że Coinn nacisnął mu tę czapkę na oczy. Nie był w stanie powiedzieć, dlaczego był w ogóle zły, ale chyba nikt też nie oczekiwał tego od pięciolatka.
Samo ściągnięcie czapki wcale nie sprawiło, że chłopiec był mniej naburmuszony. No może troszkę. W końcu pozbył się tej strasznej rzeczy. Jak w ogóle można było chcieć nosić czapkę. Kto to w ogóle wymyślił, jakiś zmarzluch totalny pewnie. Heath by się już z nim policzył jakby go spotkał.
Dopiero przeszedł z naburmuszonej miny na zdziwioną, gdy Coinn rzucił wymówkę dla ich aktualnej pozycji.
- Cioci jest zimno? - spojrzał zaskoczony to na jedno to na drugie. W sumie to miało sens. Tylko czemu tata wcześniej ją całował? Czy to też dlatego, że było jej zimno? Nic nie rozumiał. Będzie musiał kiedyś popytać [s]Antosia[/s] kogoś mądrego o co w tym wszystkim chodziło.
No ale skoro cioci było zimno a jemu nie, to postanowił coś zrobić. Mały Macmillan zabrał się za rozwijanie swojego szalika, którym został dość dokładnie obwiązany zanim wyszedł z domu.
- To weź mój szalik. Z dwoma zawsze będzie cieplej, prawda? - wyciągnął w jej kierunku rękę obleczoną dwupalczastą rękawiczką, w której trzymał dziecięcy szalik. Trochę był krótki jak dla dorosłego, ale zawsze coś, prawda?
No ale halo. Mieli tutaj coś do zrobienia co nie? W końcu byli w trakcie szukania skarbu, a Heath nie pozwoli im tak przerwać w połowie zabawy. Mały Macmillan nie miał pojęcia czym była i jakie znaczenie miała jemioła, dlatego myślał, że trzeba złapać elfa z kluczykiem.
-Tato! Weź mnie na barana. Musimy złapać tego elfa! Bo wujek Joe będzie od nas szybszy!- no, nie mógł być przed nimi. Musieli być pierwsi. Duch rywalizacji w małym Macmillanie był silny, temu nie dało się zaprzeczyć.
Samo ściągnięcie czapki wcale nie sprawiło, że chłopiec był mniej naburmuszony. No może troszkę. W końcu pozbył się tej strasznej rzeczy. Jak w ogóle można było chcieć nosić czapkę. Kto to w ogóle wymyślił, jakiś zmarzluch totalny pewnie. Heath by się już z nim policzył jakby go spotkał.
Dopiero przeszedł z naburmuszonej miny na zdziwioną, gdy Coinn rzucił wymówkę dla ich aktualnej pozycji.
- Cioci jest zimno? - spojrzał zaskoczony to na jedno to na drugie. W sumie to miało sens. Tylko czemu tata wcześniej ją całował? Czy to też dlatego, że było jej zimno? Nic nie rozumiał. Będzie musiał kiedyś popytać [s]Antosia[/s] kogoś mądrego o co w tym wszystkim chodziło.
No ale skoro cioci było zimno a jemu nie, to postanowił coś zrobić. Mały Macmillan zabrał się za rozwijanie swojego szalika, którym został dość dokładnie obwiązany zanim wyszedł z domu.
- To weź mój szalik. Z dwoma zawsze będzie cieplej, prawda? - wyciągnął w jej kierunku rękę obleczoną dwupalczastą rękawiczką, w której trzymał dziecięcy szalik. Trochę był krótki jak dla dorosłego, ale zawsze coś, prawda?
No ale halo. Mieli tutaj coś do zrobienia co nie? W końcu byli w trakcie szukania skarbu, a Heath nie pozwoli im tak przerwać w połowie zabawy. Mały Macmillan nie miał pojęcia czym była i jakie znaczenie miała jemioła, dlatego myślał, że trzeba złapać elfa z kluczykiem.
-Tato! Weź mnie na barana. Musimy złapać tego elfa! Bo wujek Joe będzie od nas szybszy!- no, nie mógł być przed nimi. Musieli być pierwsi. Duch rywalizacji w małym Macmillanie był silny, temu nie dało się zaprzeczyć.
HEATH, FLORENCE, COINNEACH
Elfy nie potrzebowały dużo czasu, żeby wypatrzeć was w tłumie: otoczyły was wianuszkiem, trzepocząc skrzydełkami i chichocząc, a jeden z nich psotnie przysiadł też na ramieniu Heatha; w powietrzu posypał się srebrny i złoty pył, osiadając na waszych policzkach i ubraniach, a nim elfy odleciały, żeby poszukać następnej pary, w ręce najmłodszego Macmillana znalazł się maleńki, złoty kluczyk – trzeci i ostatni, jakiego potrzebowaliście.
Ktoś musiał obserwować wasze zmagania – a może nie tylko wasze? – bo gdy występujący na scenie Rick Charlie i Jego Zmiatacze skończyli wykonywać coraz popularniejsze już Wypędzić ghula, muzyka umilkła, a po Dolinie Godryka potoczyły się słowa wokalisty. – Ta piosenka została zadedykowana przez anonimowego czarodzieja, dla wszystkich, którym nie jest obce zmaganie się ze szkodnikami; oby w Nowym Roku było ich coraz mniej – powiedział, odczytując słowa z niewielkiego skrawka pergaminu. – Mamy też do przekazania prośbę od organizatorów trwającego właśnie poszukiwania skarbu, żeby wszyscy uczestnicy, oraz ci, którzy chcieliby obejrzeć rozstrzygnięcie, wyruszyli w tej chwili w kierunku namiotu przy kolejowym trakcie – wygląda na to, że niektórzy wykonali już swoje zadanie! – Zaraz po tych słowach wszystkie klucze, za wyjątkiem tych, które mieliście już ze sobą, rozpłynęły się w powietrzu. – Życzymy poszukiwaczom powodzenia, a w międzyczasie mamy kolejną dedykację. – Odchrząknął. – Rudowłosa Liljo! Zgłodniałem i zmarzłem na tyle, że bez ciebie żaden piernikowy tłuczek czy grzane wino nie da rady postawić mnie na nogi. Twoja, stęskniona, wyczekująca przy bufecie Najlepsza Kanapka z Serem – przeczytał; zaraz potem rozległy się pierwsze nuty zadedykowanego utworu, Uciekasz mi jak znicz.
Wszystkich – bez względu na to, ile udało wam się zdobyć kluczy – zapraszam do powrotu na trakt kolejowy, gdzie odbędzie się ostatnia część zabawy. Czas na odpis wynosi – standardowo – 48 godzin.
Elfy nie potrzebowały dużo czasu, żeby wypatrzeć was w tłumie: otoczyły was wianuszkiem, trzepocząc skrzydełkami i chichocząc, a jeden z nich psotnie przysiadł też na ramieniu Heatha; w powietrzu posypał się srebrny i złoty pył, osiadając na waszych policzkach i ubraniach, a nim elfy odleciały, żeby poszukać następnej pary, w ręce najmłodszego Macmillana znalazł się maleńki, złoty kluczyk – trzeci i ostatni, jakiego potrzebowaliście.
Ktoś musiał obserwować wasze zmagania – a może nie tylko wasze? – bo gdy występujący na scenie Rick Charlie i Jego Zmiatacze skończyli wykonywać coraz popularniejsze już Wypędzić ghula, muzyka umilkła, a po Dolinie Godryka potoczyły się słowa wokalisty. – Ta piosenka została zadedykowana przez anonimowego czarodzieja, dla wszystkich, którym nie jest obce zmaganie się ze szkodnikami; oby w Nowym Roku było ich coraz mniej – powiedział, odczytując słowa z niewielkiego skrawka pergaminu. – Mamy też do przekazania prośbę od organizatorów trwającego właśnie poszukiwania skarbu, żeby wszyscy uczestnicy, oraz ci, którzy chcieliby obejrzeć rozstrzygnięcie, wyruszyli w tej chwili w kierunku namiotu przy kolejowym trakcie – wygląda na to, że niektórzy wykonali już swoje zadanie! – Zaraz po tych słowach wszystkie klucze, za wyjątkiem tych, które mieliście już ze sobą, rozpłynęły się w powietrzu. – Życzymy poszukiwaczom powodzenia, a w międzyczasie mamy kolejną dedykację. – Odchrząknął. – Rudowłosa Liljo! Zgłodniałem i zmarzłem na tyle, że bez ciebie żaden piernikowy tłuczek czy grzane wino nie da rady postawić mnie na nogi. Twoja, stęskniona, wyczekująca przy bufecie Najlepsza Kanapka z Serem – przeczytał; zaraz potem rozległy się pierwsze nuty zadedykowanego utworu, Uciekasz mi jak znicz.
Wszystkich – bez względu na to, ile udało wam się zdobyć kluczy – zapraszam do powrotu na trakt kolejowy, gdzie odbędzie się ostatnia część zabawy. Czas na odpis wynosi – standardowo – 48 godzin.
Miała wrażenie, że w jej głowie wybuchła jakaś bomba. Nie potrafiła wyłapać choćby jednej, konkretnej myśli z całego tego kłębowiska emocji i wspomnień, które nagle ją zalały. Słysząc szept Coina, Florence jeszcze mocniej zacisnęła dłoń na jego płaszczu. Co też on sobie myślał! Miała ochotę zdzielić go w łeb - albo przynajmniej w twarz. Może wtedy mężczyzna nabrałby trochę rozumu. Naprawdę mocno ją kusiło. Stali w końcu w takim tłumie, ktoś mógł ich zobaczyć! I pomyśleć sobie niewiadomo co! A co z samym Heathem? Moment pocałunku był dla kobiety tak dużym szokiem, że nawet nie zarejestrowała, że Coinneah zadbał o to (lub raczej sądził że zadbał), aby chłopiec nic nie widział. Co też to biedne dziecko musiało sobie teraz myśleć?
Ale czuła się w tej chwili tak bardzo bezsilna. Jedyne na co dała radę się zdobyć, to niezbyt silne uderzenie pięścią w jego klatkę piersiową. Był takim idiotą! Jak mógł być takim idiotą? Przecież nie mieli już po szesnaście lat. Byli dorosłymi ludźmi, powinni zachowywać się jak dorośli! Nawet jeśli to była sylwestrowa noc!
Być może Florence jeszcze przez dłuższą chwilę pomstowałaby na czyn Coinneach'a - obecność Heath'a była jednak czynnikiem, który dość prędko kazał jej się pozbierać do kupy. Wciąż z dorodnym rumieńcem na twarzy jakimś cudem udało jej się oderwać od piersi mężczyzny. Unikała jego wzroku za wszelką cenę. Dużo prościej było jej się skupić na młodszym Macmillanie. Starszego póki co postanowiła ignorować. Przynajmniej dopóki jej serce przestanie walić jak oszalałe.
- Nie, dziękuję - odpowiedziała (może trochę zbyt głośno) na propozycję użyczenia jej płaszcza. Niech faktycznie Heath myśli, że to o to chodziło. Kobieta podeszła bliżej do chłopca, przyjmując ofiarowany jej przez młodziaka szalik. Jednak zamiast założyć go sobie na szyję, ponownie czule i dokładnie owinęła nim młodego Macmillana - Może troszeczkę zmarzłam, ale lepiej, żebyś ty miał ten szalik. Nie chcesz się przecież przeziębić, prawda? Nie będziesz mógł się bawić na śniegu. - uśmiechnęła się do niego, wyciągając do chłopca rękę. Kiedy w następnej chwili obsiadły ich elfy, Florence pozwoliła sobie na lekki uśmiech. Mieli ostatni klucz. Pora była, aby całą drużyną udali się tam, gdzie zaczęli swoje poszukiwania - w kierunku namiotu przy kolejowym trakcie!
zt x3
Ale czuła się w tej chwili tak bardzo bezsilna. Jedyne na co dała radę się zdobyć, to niezbyt silne uderzenie pięścią w jego klatkę piersiową. Był takim idiotą! Jak mógł być takim idiotą? Przecież nie mieli już po szesnaście lat. Byli dorosłymi ludźmi, powinni zachowywać się jak dorośli! Nawet jeśli to była sylwestrowa noc!
Być może Florence jeszcze przez dłuższą chwilę pomstowałaby na czyn Coinneach'a - obecność Heath'a była jednak czynnikiem, który dość prędko kazał jej się pozbierać do kupy. Wciąż z dorodnym rumieńcem na twarzy jakimś cudem udało jej się oderwać od piersi mężczyzny. Unikała jego wzroku za wszelką cenę. Dużo prościej było jej się skupić na młodszym Macmillanie. Starszego póki co postanowiła ignorować. Przynajmniej dopóki jej serce przestanie walić jak oszalałe.
- Nie, dziękuję - odpowiedziała (może trochę zbyt głośno) na propozycję użyczenia jej płaszcza. Niech faktycznie Heath myśli, że to o to chodziło. Kobieta podeszła bliżej do chłopca, przyjmując ofiarowany jej przez młodziaka szalik. Jednak zamiast założyć go sobie na szyję, ponownie czule i dokładnie owinęła nim młodego Macmillana - Może troszeczkę zmarzłam, ale lepiej, żebyś ty miał ten szalik. Nie chcesz się przecież przeziębić, prawda? Nie będziesz mógł się bawić na śniegu. - uśmiechnęła się do niego, wyciągając do chłopca rękę. Kiedy w następnej chwili obsiadły ich elfy, Florence pozwoliła sobie na lekki uśmiech. Mieli ostatni klucz. Pora była, aby całą drużyną udali się tam, gdzie zaczęli swoje poszukiwania - w kierunku namiotu przy kolejowym trakcie!
zt x3
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie zawsze było kolorowo i Gabriel nie łudził się, że zawsze będą mieli nienaganne relacje, ale przynajmniej chciałby, aby z dwóch stron wyszła inicjatywa do naprawienia tego, co się popsuło. Czymkolwiek to było. A zamiast tego milczeli, pozwalając niedopowiedzeniom zwiększyć dystans między nimi. Wolałby się już z nią otwarcie kłócić, przynajmniej wiedziałby co jest nie tak, co powinien zmienić lub do czego ją przekonać. A teraz? Błądził po omacku. - Problem w tym, że jest strasznie uparta. I chętnie porozmawia o ile nie naciskasz na tematy niewygodne - powiedział niepocieszony tą myślą. Starał się przy niej być, miał wrażenie, że cały czas dawał młodszej siostrze do zrozumienia, że jest przy niej, że nie jest kolejnym widmem tylko człowiekiem z krwi i kości, człowiekiem, który mówi, oddycha i potrafi wysłuchać. Jakąkolwiek bitwę toczyła, nie musiała toczyć jej sama. A im bardziej głowił się nad tym, jak jej pomóc tym bardziej wydawało mu się, że jest po prostu nie jest w stanie tego rozgryźć, co było absurdalne. Przecież potrafił rozgryźć i rozwikłać najbardziej zagmatwane sprawy, zwieńczone zatrzymaniem czarnoksiężnika, a nie umiał dotrzeć do własnej siostry. - Wybacz, moje badania utknęły w martwym punkcie. Mam wrażenie, że mnie unika - burknął. Normalnie nie narzekał, właściwie był ostatnią osobą, która mogłaby marudzić, ale może w tym zrzędzeniu była metoda? Ben także był gwardzistą, znał też ciężar jaki spoczywał na ramionach jego młodszej siostry. A może to z Hannah powinien wyciągnąć jakieś informacje? Była w podobnym położeniu do niego. Ech, zapewne mógł sobie odpuścić, chociaż dzisiaj.
- Jak dobrze, że mam ciebie staruszku - rzucił, szczerząc się przy tym po czym poklepał Bena w ramię. Co zmusiło go do pewnej refleksji; ciekawe jak bardzo bolał cios zadany wielką łapą Wrighta. W sumie, nie chciał przekonać się o tym na własnej skórze, ale na pewno znalazłby kogoś, kto by mu na to pytanie odpowiedział. - Kto ci takich bzdur naopowiadał? Widzisz je gdzie? - spytał, teatralnie rozglądając się dookoła, jakby faktycznie poszukiwał jakiejś partnerki na dzisiaj. Prawda była taka, że ostatnimi czasy Gabriel nie poszukiwał żadnego towarzystwa, zupełnie zapominając o tym, że istnieje jeszcze coś takiego jak życie prywatne. - Coś ty taki tajemniczy? Na to poleciała ta twoja wybranka? - rzucił, nie spodziewając się, że nie ma żadnej przyszłej pani Wright, ale nie jemu oceniać, ani za specjalnie się wgłębiać. Zupełnie jakby przyjął do wiadomości, że to on będzie swatany i ciągnięty za język. - Nie, nie, tak łatwo się nie wywiniesz.
- Jak dobrze, że mam ciebie staruszku - rzucił, szczerząc się przy tym po czym poklepał Bena w ramię. Co zmusiło go do pewnej refleksji; ciekawe jak bardzo bolał cios zadany wielką łapą Wrighta. W sumie, nie chciał przekonać się o tym na własnej skórze, ale na pewno znalazłby kogoś, kto by mu na to pytanie odpowiedział. - Kto ci takich bzdur naopowiadał? Widzisz je gdzie? - spytał, teatralnie rozglądając się dookoła, jakby faktycznie poszukiwał jakiejś partnerki na dzisiaj. Prawda była taka, że ostatnimi czasy Gabriel nie poszukiwał żadnego towarzystwa, zupełnie zapominając o tym, że istnieje jeszcze coś takiego jak życie prywatne. - Coś ty taki tajemniczy? Na to poleciała ta twoja wybranka? - rzucił, nie spodziewając się, że nie ma żadnej przyszłej pani Wright, ale nie jemu oceniać, ani za specjalnie się wgłębiać. Zupełnie jakby przyjął do wiadomości, że to on będzie swatany i ciągnięty za język. - Nie, nie, tak łatwo się nie wywiniesz.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Plac główny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka