Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Martwe drzewo
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Martwe drzewo
Na skraju otaczającego Dolinę Godryka lasu, tuż przy końcu jednej z uliczek, rośnie rozłożyste, martwe drzewo: przez cały rok pozbawione liści, rozciąga nad niewielką polaną łyse gałęzie, dla niektórych z mieszkańców stanowiąc sól w oku, dla innych – ulubione miejsce spotkań. Chociaż nie wiadomo, dlaczego właściwie obumarło, to okoliczni czarodzieje jednogłośnie łączą ten moment z dniem, w którym Albus Dumbledore, przez wiele lat mieszkający w Dolinie Godryka, odszedł, przegrywając sławny pojedynek z Gellertem Grindelwaldem. O ile wierzyć można tym opowieściom, to właśnie wtedy z drzewa opadły wszystkie liście, a kora zaczęła wysychać, przybierając jasną, prawie białą barwę, na której ciemniejszymi liniami wyryte są inicjały poległego czarodzieja.
Drzewo samo w sobie wygląda dosyć tajemniczo, najpiękniejsze staje się jednak późnym wieczorem, gdy robi się ciemno, a na jego gałęziach zasiadają setki zamieszkujących pusty pień elfów, które z jakiegoś powodu – być może ze względu na porzucenie tego miejsca przez nieśmiałki – szczególnie upodobały sobie martwą roślinę. Ich skrzydełka, lśniące jasno w świetle księżyca, przypominają poruszane wiatrem, srebrzyste liście, a z samej korony przez całą noc dobiegają elfie śpiewy i radosne chichoty, rozpoznawalne tylko dla zaznajomionych z tym gatunkiem czarodziejów.
Elfy zamieszkujące drzewo rzadko kiedy zaczepiają ludzi, uwielbiają jednak słuchać opowieści. Jeżeli historia im się podoba, zlatują niżej, obsiadając mówiącego i obsypując go kolorowym brokatem; mówi się też, że za najpiękniejsze historie odwdzięczają się dobrymi życzeniami, a te wypowiedziane w ich kierunku lubią się spełniać. Należy jednak uważać, bo próżne elfy łatwo jest urazić, narażając się na ich gniew.
Aby opowiedzieć historię elfom, należy – znajdując się bezpośrednio pod drzewem – zawrzeć ją w poście, a następnie wykonać rzut kością k100, do wyniku doliczając bonus z biegłości retoryki. Otrzymany wynik należy zinterpretować zgodnie z poniższą rozpiską:
krytyczna porażka – opowiadającemu udaje się, dosyć pechowo, urazić elfią dumę; podnoszą zbiorowy krzyk, otaczają delikwenta chmurą i zmuszają do opuszczenia polany (należy opuścić lokację); mimo że zazwyczaj nie bywają pamiętliwe, będą reagować podobnie przez kolejny miesiąc – za każdym razem, gdy osoba, która wypadła z ich łask, znajdzie się blisko;
10 lub mniej – elfy stają się rozdrażnione i zdenerwowane; zlatują niżej, ale tylko po to, by dmuchnąć opowiadającemu kolorowym brokatem w oczy;
11 - 50 – elfy przysiadają na niższych gałęziach i przysłuchują się uprzejmie, ale zachowują dystans;
51 - 90 – elfy przysiadają na niskich gałęziach, trawie i szacie czarodzieja, śpiewają w akompaniamencie do historii i obsypują opowiadającego (oraz jego ewentualnych towarzyszy) kolorowym pyłkiem;
90 i więcej – elfy są oczarowane opowieścią; nie tylko zlatują na polanę, przyozdabiając ją całą trzepoczącymi skrzydełkami, ale też obdarowują opowiadającego dobrymi życzeniami, chroniącymi przed nieszczęściem: przez cały trwający miesiąc fabularny nie dotyczą go efekty krytycznych porażek;
krytyczny sukces – zachwycone elfy godzą się na spełnienie jednego życzenia postaci* – należy skontaktować się z Mistrzem Gry.
*Na miarę swoich możliwości; magia elfów jest słabsza niż ta należąca do czarodziejów, nie są zdolne do odebrania komuś życia urokiem ani zaprowadzenia pokoju na świecie.
Drzewo samo w sobie wygląda dosyć tajemniczo, najpiękniejsze staje się jednak późnym wieczorem, gdy robi się ciemno, a na jego gałęziach zasiadają setki zamieszkujących pusty pień elfów, które z jakiegoś powodu – być może ze względu na porzucenie tego miejsca przez nieśmiałki – szczególnie upodobały sobie martwą roślinę. Ich skrzydełka, lśniące jasno w świetle księżyca, przypominają poruszane wiatrem, srebrzyste liście, a z samej korony przez całą noc dobiegają elfie śpiewy i radosne chichoty, rozpoznawalne tylko dla zaznajomionych z tym gatunkiem czarodziejów.
Elfy zamieszkujące drzewo rzadko kiedy zaczepiają ludzi, uwielbiają jednak słuchać opowieści. Jeżeli historia im się podoba, zlatują niżej, obsiadając mówiącego i obsypując go kolorowym brokatem; mówi się też, że za najpiękniejsze historie odwdzięczają się dobrymi życzeniami, a te wypowiedziane w ich kierunku lubią się spełniać. Należy jednak uważać, bo próżne elfy łatwo jest urazić, narażając się na ich gniew.
Aby opowiedzieć historię elfom, należy – znajdując się bezpośrednio pod drzewem – zawrzeć ją w poście, a następnie wykonać rzut kością k100, do wyniku doliczając bonus z biegłości retoryki. Otrzymany wynik należy zinterpretować zgodnie z poniższą rozpiską:
krytyczna porażka – opowiadającemu udaje się, dosyć pechowo, urazić elfią dumę; podnoszą zbiorowy krzyk, otaczają delikwenta chmurą i zmuszają do opuszczenia polany (należy opuścić lokację); mimo że zazwyczaj nie bywają pamiętliwe, będą reagować podobnie przez kolejny miesiąc – za każdym razem, gdy osoba, która wypadła z ich łask, znajdzie się blisko;
10 lub mniej – elfy stają się rozdrażnione i zdenerwowane; zlatują niżej, ale tylko po to, by dmuchnąć opowiadającemu kolorowym brokatem w oczy;
11 - 50 – elfy przysiadają na niższych gałęziach i przysłuchują się uprzejmie, ale zachowują dystans;
51 - 90 – elfy przysiadają na niskich gałęziach, trawie i szacie czarodzieja, śpiewają w akompaniamencie do historii i obsypują opowiadającego (oraz jego ewentualnych towarzyszy) kolorowym pyłkiem;
90 i więcej – elfy są oczarowane opowieścią; nie tylko zlatują na polanę, przyozdabiając ją całą trzepoczącymi skrzydełkami, ale też obdarowują opowiadającego dobrymi życzeniami, chroniącymi przed nieszczęściem: przez cały trwający miesiąc fabularny nie dotyczą go efekty krytycznych porażek;
krytyczny sukces – zachwycone elfy godzą się na spełnienie jednego życzenia postaci* – należy skontaktować się z Mistrzem Gry.
*Na miarę swoich możliwości; magia elfów jest słabsza niż ta należąca do czarodziejów, nie są zdolne do odebrania komuś życia urokiem ani zaprowadzenia pokoju na świecie.
Lokacja zawiera kości.
Niepokój dławił na widok niesamowitego zjawiska, nawet kiedy wzrok osuwał się na nie omyłkowo, mimowolnie. Sue kiwnęła ponuro głową, doskonale rozumiejąc pokusę, bo sama ją odczuwała. Pierwszy raz widziały coś takiego, rozum pragnął zmieścić to w swoich ryzach, pojąć, co się wydarzyło, ale wszystko było owiane gęstą mgłą tajemnicy. Lovegood próbowała zmusić zmęczony umysł do wytężonej pracy, chciała szukać wyjaśnień, ale to było poza jej zasięgiem, skala przerastała możliwości. Jak ruszyć coś, co było na niebie? To tak, jakby chcieć ruszyć Słońce. Niemożliwe.
- Nieznane, to dlatego. I dziwne. Wisi w miejscu, ale jakby chciało nam zagrozić - powiedziała w zastanowieniu, pełnym smutku i lęku. - Miejmy nadzieję, że ktoś szybko dojdzie do tego, co to jest - dodała, przygryzając w stresie wargę. Pokręciła powoli głową, słysząc pytanie o elfy.
- Chciałabym. Zajmuję się stworzeniami, pracuję z nimi, ale nigdy nie widziałam czegoś takiego, nie wiem co jest powodem, czy to choroba, zaklęcie, jaki mogłabym podać im eliksir, jakich czarów użyć... cierpią okrutnie, nie ma wiele czasu, by cokolwiek zdziałać, one już ledwo... - urwała, przerażona faktem, że naprawdę nie mogła im pomóc, było za późno, coś zadręczało malutkie ciałka, wżerało się głęboko w ich organizmy. Trucizna? - Animal somni - wypowiadała raz za razem, wyszukując wśród elfów te, które pozostały jeszcze żywe. Serce pękało na ten okropny widok, poczucie beznadziei i bezradności coraz mocniej odzywało się w głowie, ciskając negatywnymi myślami. Odkąd pamiętała, elfy ozdabiały to drzewo.
- Mieszkam w Dolinie. Od długiego czasu nie było w tym drzewie życia, tak je nawet nazywano - martwym drzewem. Ożywiały je elfy - siadały na gałęziach, imitując migotliwe liście. Piękny widok, wzruszający - jakby chciały mu pomóc, przybrać w chwałę i uhonorować jego dawne życie, choć trochę hałasowały. Niektórzy łączą obumarcie drzewa z pojedynkiem Dumbledore'a i Grindelwalda, były na nim nawet inicjały Albusa, ale teraz, pod tą okropną czernią, zupełnie ich nie widać - dodała smutno. - Elfy lubiły słuchać opowieści, a ja lubiłam się nimi dzielić, gdy coś ciekawego zakręciło mi się przy uchu - przyznała łagodnie, usypiając kolejne stworzenie. Niech odejdą we śnie, czy mogła istnieć spokojniejsza śmierć? Miała tylko nadzieję, że siła zarazy nie przebija się przez moc zaklęć, a później... później trzeba będzie je pochować. Upewniwszy się, co do miejsca i stanu stworzeń. Jeśli to choroba, gdyby rozprzestrzeniła się dalej - nawet nie chciała myśleć. Musiała się tym zająć.
- Mam nadzieję, że cokolwiek zraniło drzewo, nie przeniesie się dalej - westchnęła, rozglądając się nadal wśród elfów. Przytłaczający widok dobijał coraz mocniej.
Blado uśmiechnęła się, słysząc imię rozmówczyni - zbiegiem okoliczności, tak właśnie Susanne nazwała swoją sowę. Nie podzieliła się tą ciekawostką, nie chcąc kobiety urazić, różni ludzie podchodzili różnie do różnych spraw, prawda?
- Może tak być, ale obyśmy się myliły - powiedziała, wyobrażając sobie, że zjawisko mogło wysysać wszelkie siły, wolę, radość - jak dementory. Z tym jej się kojarzyło? Właściwie, nie potrafiła przyrównać komety do niczego, ale same odczucia trochę przypominały spotkanie ze potwornymi strażnikami Azkabanu.
- Zabierzmy go do lecznicy. Jest niedaleko, w lesie, może uzdrowiciele będą wiedzieli, jak temu zaradzić, chociaż jestem pewna, że wszyscy są skołowani - powiedziała, delikatnie oplatając palce wokół drugiego ramienia mężczyzny. - Jest z Doliny, kojarzę go - podpowiedziała Rain, zerkając na nią przelotnie.
- No już, idziemy - powiedziała, kierując słowa do mężczyzny i wraz z kobietą ciągnąc go ku sobie. Postawił niemrawy krok, przede wszystkim Lovegood chciała odwrócić go od komety, a później, powoli, zaprowadzić w sprawdzone miejsce. - Będę musiała tu wrócić, gdzieś to zgłosić, nie można tak zostawić tych elfów, nie możemy ryzykować, że wedrze się jakaś plaga - zmartwiła się. Im szybciej ktoś wyspecjalizowany to zobaczy, tym lepiej. Aurorzy? Ministerstwo? Czy to mogła być czarna magia?
- Nieznane, to dlatego. I dziwne. Wisi w miejscu, ale jakby chciało nam zagrozić - powiedziała w zastanowieniu, pełnym smutku i lęku. - Miejmy nadzieję, że ktoś szybko dojdzie do tego, co to jest - dodała, przygryzając w stresie wargę. Pokręciła powoli głową, słysząc pytanie o elfy.
- Chciałabym. Zajmuję się stworzeniami, pracuję z nimi, ale nigdy nie widziałam czegoś takiego, nie wiem co jest powodem, czy to choroba, zaklęcie, jaki mogłabym podać im eliksir, jakich czarów użyć... cierpią okrutnie, nie ma wiele czasu, by cokolwiek zdziałać, one już ledwo... - urwała, przerażona faktem, że naprawdę nie mogła im pomóc, było za późno, coś zadręczało malutkie ciałka, wżerało się głęboko w ich organizmy. Trucizna? - Animal somni - wypowiadała raz za razem, wyszukując wśród elfów te, które pozostały jeszcze żywe. Serce pękało na ten okropny widok, poczucie beznadziei i bezradności coraz mocniej odzywało się w głowie, ciskając negatywnymi myślami. Odkąd pamiętała, elfy ozdabiały to drzewo.
- Mieszkam w Dolinie. Od długiego czasu nie było w tym drzewie życia, tak je nawet nazywano - martwym drzewem. Ożywiały je elfy - siadały na gałęziach, imitując migotliwe liście. Piękny widok, wzruszający - jakby chciały mu pomóc, przybrać w chwałę i uhonorować jego dawne życie, choć trochę hałasowały. Niektórzy łączą obumarcie drzewa z pojedynkiem Dumbledore'a i Grindelwalda, były na nim nawet inicjały Albusa, ale teraz, pod tą okropną czernią, zupełnie ich nie widać - dodała smutno. - Elfy lubiły słuchać opowieści, a ja lubiłam się nimi dzielić, gdy coś ciekawego zakręciło mi się przy uchu - przyznała łagodnie, usypiając kolejne stworzenie. Niech odejdą we śnie, czy mogła istnieć spokojniejsza śmierć? Miała tylko nadzieję, że siła zarazy nie przebija się przez moc zaklęć, a później... później trzeba będzie je pochować. Upewniwszy się, co do miejsca i stanu stworzeń. Jeśli to choroba, gdyby rozprzestrzeniła się dalej - nawet nie chciała myśleć. Musiała się tym zająć.
- Mam nadzieję, że cokolwiek zraniło drzewo, nie przeniesie się dalej - westchnęła, rozglądając się nadal wśród elfów. Przytłaczający widok dobijał coraz mocniej.
Blado uśmiechnęła się, słysząc imię rozmówczyni - zbiegiem okoliczności, tak właśnie Susanne nazwała swoją sowę. Nie podzieliła się tą ciekawostką, nie chcąc kobiety urazić, różni ludzie podchodzili różnie do różnych spraw, prawda?
- Może tak być, ale obyśmy się myliły - powiedziała, wyobrażając sobie, że zjawisko mogło wysysać wszelkie siły, wolę, radość - jak dementory. Z tym jej się kojarzyło? Właściwie, nie potrafiła przyrównać komety do niczego, ale same odczucia trochę przypominały spotkanie ze potwornymi strażnikami Azkabanu.
- Zabierzmy go do lecznicy. Jest niedaleko, w lesie, może uzdrowiciele będą wiedzieli, jak temu zaradzić, chociaż jestem pewna, że wszyscy są skołowani - powiedziała, delikatnie oplatając palce wokół drugiego ramienia mężczyzny. - Jest z Doliny, kojarzę go - podpowiedziała Rain, zerkając na nią przelotnie.
- No już, idziemy - powiedziała, kierując słowa do mężczyzny i wraz z kobietą ciągnąc go ku sobie. Postawił niemrawy krok, przede wszystkim Lovegood chciała odwrócić go od komety, a później, powoli, zaprowadzić w sprawdzone miejsce. - Będę musiała tu wrócić, gdzieś to zgłosić, nie można tak zostawić tych elfów, nie możemy ryzykować, że wedrze się jakaś plaga - zmartwiła się. Im szybciej ktoś wyspecjalizowany to zobaczy, tym lepiej. Aurorzy? Ministerstwo? Czy to mogła być czarna magia?
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Czyli nie tylko ona miała takie wrażenie, nic dziwnego. To faktycznie było coś niezrozumiałego, nowego i ciekawość próbowała zmusić do patrzenia w ten obiekt. Ciekawość i chęć naszego umysłu do zrozumienia, co się właśnie wydarzyło. Co się działo? Miała jednak wrażenie, że ich głowy były zbyt małe, aby sobie poradzić z wyjaśnieniem tego zjawiska.
- Ciekawe czyja to sprawka. Przecież samo z siebie nie powinno się coś takiego zdarzyć, prawda? – zapytała, cicho licząc na to, że dziewczyna jej przytaknie. Że to po prostu kolejny element wojny, która trwała, niby teraz zawieszona. Która ze stron sięgnęła po pomoc z nieba?
Słuchała jej uważnie, gdy mówiła o zwierzętach. Huxley, słysząc jej ton, nawet nie kwestinowała prawdziwości wypowiedzianych przez dziewczynę słów. Miała wrażenie, że faktycznie zajmuje się tymi zwierzętami i teoretycznie powinna wiedzieć co zrobić, ale była to magia, która ją przerosła. I Hux też, przecież i ona nie wiedziała co zrobić. Właściwie nawet nie była pewna, czy dotykanie tych małych elfów było w tym przypadku bezpieczne. Co jeśli to jakaś klątwa?
Dziewczyna była stąd i bardzo szybko opowiedziała historię tego miejsca. Nawet podzieliła się ciekawostkami, np. o walce Dumbledore'a i Grindelwalda. Na wspomnienie o tym, brew Rain delikatnie drgnęła ku górze, natomiast bardzo szybko o tym zapomniała. Nie było to przecież w granicach jej zainteresowań, ani jeden mężczyzna ani drugi nie był obiektem o którym kiedykolwiek myślała z własnej woli. Ich życie i działania były jej tak obojętne jak wczorajszy obiad.
- Lecznica to dobry pomysł – przytaknęła, wpatrując się w nią z zainteresowaniem. – To może znajdzie się ktoś kto go zna i kto go potem po nas przejmie. Mam nadzieję, że w lecznicy sobie z nim poradzą. Eh, czekaj. Pomogę ci.
Podeszła do mężczyzny i z kobietą zaczęła go wręcz ciągnąć, aby zmusić go do tego, aby odwrócił się w kierunku przeciwnym niż świecił ten obiekt na niebie. Była szansa, że gdy tylko się od niej odwróci i przestanie na nią patrzeć, to się ocknie. Okazało się jednak, że obrócenie go było bardzo trudne. Jakby sprzeciwiał się, jakby nie chciał stracić z oczu nieba. Nawet dwóm dziewczynom było ciężko zmusić go do tego, aby się poruszył, a musiały jeszcze przeprowadzić go do lecznicy, która była kawałek dalej. Gdyby wiedziała, że tak się to skończy, to w Dolinie jej stopa by nie stanęła.
Robili krok za krokiem. Powoli kierowali się ku przodowi, ale zdecydowanie wolniej, niż by tego chciały. Mężczyzna ciągle się opierał, ciągle próbował obrócić głowę z powrotem w stronę gwiazdy na niebie i nie specjalnie sprawiał wrażenie, jakby miał się z tego letargu obudzić.
- Myślisz, że to widać tylko stąd? Czy z innych części kraju też? – zapytała. Skoro już razem powolutku kroczyli w stronę lecznicy, to przecież nie będą szły w ciszy. Sue zdawała się być w porządku. – Czy jest tu ktoś, znasz kogoś, komu tę informację przekazać? Chociażby o tym drzewie, bo chyba dla Doliny to teraz najistotniejsze?
Dla niej wsio rybka czy ta czarna plaga się po okolicy rozniesie czy nie. To nie był jej dom, więc też nie miejsce, którym by miała się martwić i przejmować. Z drugiej jednak strony, jeżeli coś takiego pojawiło się tutaj, to może też pojawić się w innych miejscach kraju. Także w jej porcie. Więc w sumie, poniekąd, również dla niej było istotne, aby tę czarną maź jak najszybciej zbadać i zneutralizować.
- Ciekawe czyja to sprawka. Przecież samo z siebie nie powinno się coś takiego zdarzyć, prawda? – zapytała, cicho licząc na to, że dziewczyna jej przytaknie. Że to po prostu kolejny element wojny, która trwała, niby teraz zawieszona. Która ze stron sięgnęła po pomoc z nieba?
Słuchała jej uważnie, gdy mówiła o zwierzętach. Huxley, słysząc jej ton, nawet nie kwestinowała prawdziwości wypowiedzianych przez dziewczynę słów. Miała wrażenie, że faktycznie zajmuje się tymi zwierzętami i teoretycznie powinna wiedzieć co zrobić, ale była to magia, która ją przerosła. I Hux też, przecież i ona nie wiedziała co zrobić. Właściwie nawet nie była pewna, czy dotykanie tych małych elfów było w tym przypadku bezpieczne. Co jeśli to jakaś klątwa?
Dziewczyna była stąd i bardzo szybko opowiedziała historię tego miejsca. Nawet podzieliła się ciekawostkami, np. o walce Dumbledore'a i Grindelwalda. Na wspomnienie o tym, brew Rain delikatnie drgnęła ku górze, natomiast bardzo szybko o tym zapomniała. Nie było to przecież w granicach jej zainteresowań, ani jeden mężczyzna ani drugi nie był obiektem o którym kiedykolwiek myślała z własnej woli. Ich życie i działania były jej tak obojętne jak wczorajszy obiad.
- Lecznica to dobry pomysł – przytaknęła, wpatrując się w nią z zainteresowaniem. – To może znajdzie się ktoś kto go zna i kto go potem po nas przejmie. Mam nadzieję, że w lecznicy sobie z nim poradzą. Eh, czekaj. Pomogę ci.
Podeszła do mężczyzny i z kobietą zaczęła go wręcz ciągnąć, aby zmusić go do tego, aby odwrócił się w kierunku przeciwnym niż świecił ten obiekt na niebie. Była szansa, że gdy tylko się od niej odwróci i przestanie na nią patrzeć, to się ocknie. Okazało się jednak, że obrócenie go było bardzo trudne. Jakby sprzeciwiał się, jakby nie chciał stracić z oczu nieba. Nawet dwóm dziewczynom było ciężko zmusić go do tego, aby się poruszył, a musiały jeszcze przeprowadzić go do lecznicy, która była kawałek dalej. Gdyby wiedziała, że tak się to skończy, to w Dolinie jej stopa by nie stanęła.
Robili krok za krokiem. Powoli kierowali się ku przodowi, ale zdecydowanie wolniej, niż by tego chciały. Mężczyzna ciągle się opierał, ciągle próbował obrócić głowę z powrotem w stronę gwiazdy na niebie i nie specjalnie sprawiał wrażenie, jakby miał się z tego letargu obudzić.
- Myślisz, że to widać tylko stąd? Czy z innych części kraju też? – zapytała. Skoro już razem powolutku kroczyli w stronę lecznicy, to przecież nie będą szły w ciszy. Sue zdawała się być w porządku. – Czy jest tu ktoś, znasz kogoś, komu tę informację przekazać? Chociażby o tym drzewie, bo chyba dla Doliny to teraz najistotniejsze?
Dla niej wsio rybka czy ta czarna plaga się po okolicy rozniesie czy nie. To nie był jej dom, więc też nie miejsce, którym by miała się martwić i przejmować. Z drugiej jednak strony, jeżeli coś takiego pojawiło się tutaj, to może też pojawić się w innych miejscach kraju. Także w jej porcie. Więc w sumie, poniekąd, również dla niej było istotne, aby tę czarną maź jak najszybciej zbadać i zneutralizować.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Czy to możliwe, że Rycerze Walpurgii ściągnęli na świat coś tak potwornego? Ich działania były zatrważające, ale czy istniała szansa, że mogli uwiesić pod niebem podejrzane widmo, zasiewające strach, wyciągające najczarniejsze myśli z głębin świadomości? Doskonale wiedziała, jak mocno potrafili krzywdzić, sięgali parszywych praktyk, torturowali, byli bezwzględni, okrutni i zaślepieni, jednak ta dziwna gwiazda nie wyglądała na efekt zaklęcia. Jeśli to oni, musieli planować to miesiącami, ale nadal... jak?
- Chyba nie powinno - stwierdziła niepewnie, natychmiast doszukując się w tym wszystkim związku z okropnymi, cienistymi istotami. One też nie mogły wziąć się znikąd. - Sprawia wrażenie czegoś czarnomagicznego, prawda? Przytłacza, straszy - dodała, marszcząc brwi i krzywiąc się lekko. Rozmasowała skronie w zmęczeniu, na chwilę zatopiła dłonie we włosach. - Chciałabym znać się na takich rzeczach. Rozumiejąc byłoby prościej. Pytanie tylko, czy ktokolwiek to rozumie - mruknęła, spoglądając na Rain.
Nie mogąc zrobić nic więcej dla stworzeń, postarała się odstąpić od nich, ostrożnie manewrując między elfami, kiedy z kłującym sercem dzielnie powstrzymywała łzy. Tyle istnień, tak po prostu, w parę chwil. Mogły jednak pomóc temu człowiekowi i na tym próbowała się skupić.
- Mam nadzieję, że ktoś szybko się nim zajmie i że to tylko jeden przypadek... Tak czy inaczej, rodzina powinna wiedzieć, spróbuję się za nimi rozejrzeć - westchnęła, trochę przytłoczona nagłą ilością spraw do załatwienia. Ledwo tu wróciła, po długiej przerwie, Rudera była... ruderą w opłakanym stanie, dopiero zaczęło się zawieszenie broni, mające przynieść trochę odpoczynku - i proszę, z miejsca nieszczęścia, okropne niespodzianki.
Z trudem prowadziły mężczyznę, co kilka kroków Sue starała się odzywać do niego, próbowała odzyskać z nim kontakt, lecz nadal pochłaniała go ta okropna pustka. Zero reakcji, chodź szedł, ociężale przesuwał nogami.
- Oby to nie działało jak dementorzy - jęknęła, wypowiadając swoje wcześniejsze myśli na głos. Musiało być z tego wyjście, musiało istnieć jakieś remedium na ten stan. Ciągle szukała w głowie zaklęć, ale i ją zaatakowała pustka, żadne rozwiązanie nie wydawało się trafne ani wystarczające.
- Wygląda trochę jak inne ciała niebieskie - przyznała niepewnie, nie musząc nawet zerkać na uwieszoną na niebie kometę. Już odcisnęła się w pamięci. - Myślę, że może być widoczne wszędzie... ale chyba trzeba będzie to sprawdzić. Wolałabym żeby to nieszczęście ograniczyło się do jednego miejsca, oby nie narobiło więcej szkód - znów wzdrygnęła się na samą myśl. Już tutaj było mnóstwo roboty, pewnie trzeba było ściągnąć naukowców. Nie wiedziała nawet, czy podziemne ministerstwo ma ich w swoich szeregach.
- W samej Dolinie... chyba nie, myślę, że będzie trzeba zgłosić to gdzieś dalej - przygryzła wargę, próbując znaleźć jakieś dobre wyjście. - Co za paskudztwo, a przez chwilę miał być spokój - mruknęła, wypuszczając powietrze z płuc, kiedy mężczyzna znów oglądał się na kometę. - Już niedaleko - dodała, do mężczyzny, do Rain, a także do siebie, chcąc mieć choć jedną z naglących spraw z głowy.
- Chyba nie powinno - stwierdziła niepewnie, natychmiast doszukując się w tym wszystkim związku z okropnymi, cienistymi istotami. One też nie mogły wziąć się znikąd. - Sprawia wrażenie czegoś czarnomagicznego, prawda? Przytłacza, straszy - dodała, marszcząc brwi i krzywiąc się lekko. Rozmasowała skronie w zmęczeniu, na chwilę zatopiła dłonie we włosach. - Chciałabym znać się na takich rzeczach. Rozumiejąc byłoby prościej. Pytanie tylko, czy ktokolwiek to rozumie - mruknęła, spoglądając na Rain.
Nie mogąc zrobić nic więcej dla stworzeń, postarała się odstąpić od nich, ostrożnie manewrując między elfami, kiedy z kłującym sercem dzielnie powstrzymywała łzy. Tyle istnień, tak po prostu, w parę chwil. Mogły jednak pomóc temu człowiekowi i na tym próbowała się skupić.
- Mam nadzieję, że ktoś szybko się nim zajmie i że to tylko jeden przypadek... Tak czy inaczej, rodzina powinna wiedzieć, spróbuję się za nimi rozejrzeć - westchnęła, trochę przytłoczona nagłą ilością spraw do załatwienia. Ledwo tu wróciła, po długiej przerwie, Rudera była... ruderą w opłakanym stanie, dopiero zaczęło się zawieszenie broni, mające przynieść trochę odpoczynku - i proszę, z miejsca nieszczęścia, okropne niespodzianki.
Z trudem prowadziły mężczyznę, co kilka kroków Sue starała się odzywać do niego, próbowała odzyskać z nim kontakt, lecz nadal pochłaniała go ta okropna pustka. Zero reakcji, chodź szedł, ociężale przesuwał nogami.
- Oby to nie działało jak dementorzy - jęknęła, wypowiadając swoje wcześniejsze myśli na głos. Musiało być z tego wyjście, musiało istnieć jakieś remedium na ten stan. Ciągle szukała w głowie zaklęć, ale i ją zaatakowała pustka, żadne rozwiązanie nie wydawało się trafne ani wystarczające.
- Wygląda trochę jak inne ciała niebieskie - przyznała niepewnie, nie musząc nawet zerkać na uwieszoną na niebie kometę. Już odcisnęła się w pamięci. - Myślę, że może być widoczne wszędzie... ale chyba trzeba będzie to sprawdzić. Wolałabym żeby to nieszczęście ograniczyło się do jednego miejsca, oby nie narobiło więcej szkód - znów wzdrygnęła się na samą myśl. Już tutaj było mnóstwo roboty, pewnie trzeba było ściągnąć naukowców. Nie wiedziała nawet, czy podziemne ministerstwo ma ich w swoich szeregach.
- W samej Dolinie... chyba nie, myślę, że będzie trzeba zgłosić to gdzieś dalej - przygryzła wargę, próbując znaleźć jakieś dobre wyjście. - Co za paskudztwo, a przez chwilę miał być spokój - mruknęła, wypuszczając powietrze z płuc, kiedy mężczyzna znów oglądał się na kometę. - Już niedaleko - dodała, do mężczyzny, do Rain, a także do siebie, chcąc mieć choć jedną z naglących spraw z głowy.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Jedynie wzruszyła ramionami. Faktycznie — straszyło, przygnębiało, przytłaczało i Huxley również chciała móc zrozumieć te zjawisko. Zdawała sobie sprawę jednak z tego, że jej umiejętności pojmowania takich rzeczy, magicznych czy nie, była zbyt niska. I nawet nie była pewna, czy są na tym świecie czarodzieje, dla których to, co się aktualnie dzieje, jest w pełni wytłumaczalne. Jeśli jest, to Rain chętnie by taką osobę spotkała i wysłuchała, co ma do powiedzenia.
- Jak dementorzy? – zapytała.
Mimowolnie wzdrygnęła się na wspomnienie o tych stworzeniach. Były straszne, wyciągały z ludzi całą energię, a ponoć ich pocałunek był czymś najgorszym, co mogło człowieka spotkać. Gorszym od śmierci. I chociaż nigdy ich osobiście nie spotkała, to sama legenda, która wokół nich się wytworzyła, była przerażająca.
- Nie, myślę, że nie. Rzucą na niego jakieś zaklęcie ocucające, to się ocknie – dodała, starając się brzmieć pewnie i przekonująco.
Kroczyły sobie powoli w stronę wyznaczoną przez blondynkę. W kierunku lecznicy, gdzie miały uzyskać pomoc. W międzyczasie Huxley zastanawiała się, czy kometa, która pojawiła się na sklepieniu, nie przeszkodzi jej w powrocie do Londynu. Ciężko było jej oprzeć się spojrzeniu w nią, jak miała więc podróżować nocą? Może lepszą opcją będzie pozostanie tutaj na noc oraz powrót do domu w ciągu dnia, kiedy blask komety zostanie przygaszony przez blask świecącego słońca. Albo zostanie zasłonięta przez chmury na niebie. To dobry pomysł. Może w lecznicy się zgodą i pozwolą jej przesiedzieć gdzieś na korytarzu?
- Oby – mruknęła.
Jadąc tutaj, nie spodziewała się takiego obrotu spraw. To miało być zwykłe spotkanie, oferta pracy nie do odrzucenia, a tu się okazało, że skończyła na ciągnięciu kompletnie zamroczonego mężczyznę w stronę lecznicy po dziwnym zjawisku, które zamordowało mnóstwo niewinnych elfów, zamieszkujących pewne stare drzewo. No i ten ponurak, który gdzieś tam przeciął jej drogę. Czy ponurak nie oznaczał śmierci? Tylko czyjej? Osoby, która go zobaczyła, czy w ogóle? Bo jeśli tak ogólnie, to wszystko idealnie się spełniło. Zmarło pełno elfów, niewinnych istot. Jeśli osoby, która zobaczyła ponuraka – to jeszcze wszystko przed Rain.
- To tamten budynek? – zapytała, kiwając głową w stronę obiektu, który zaczynał być widoczny pośród drzew. – Słuchaj, nie wiem, co cię sprowadziło do nas pod te drzewo, ale dobrze, że się pojawiłaś. Psiamać, jeszcze bym skończyła tak jak on, gdybym nie zajęła się rozmową z tobą. Spokój? Nie jestem pewna, czy na tym świecie może być jeszcze jakikolwiek spokój…
Czuć było irytację w jej głosie, a zaraz potem głośne westchnięcie. Szkoda było sobie strzępić języka, przecież od gadania i tak nic się nie zmieni. Walczyli ci ważni, a obrywali ci biedni. Taka kolej rzeczy. Zerknęła na kobietę, kiedy zbliżyły się do lecznicy. Pozwoliła sobie pójść przodem i otworzyła drzwi, aby kobieta mogła wprowadzić mężczyznę do środka. Nawet nie pokusiła się o zapukanie.
- Potrzebujemy pomocy – zwróciła się do ludzi w środku.
- Jak dementorzy? – zapytała.
Mimowolnie wzdrygnęła się na wspomnienie o tych stworzeniach. Były straszne, wyciągały z ludzi całą energię, a ponoć ich pocałunek był czymś najgorszym, co mogło człowieka spotkać. Gorszym od śmierci. I chociaż nigdy ich osobiście nie spotkała, to sama legenda, która wokół nich się wytworzyła, była przerażająca.
- Nie, myślę, że nie. Rzucą na niego jakieś zaklęcie ocucające, to się ocknie – dodała, starając się brzmieć pewnie i przekonująco.
Kroczyły sobie powoli w stronę wyznaczoną przez blondynkę. W kierunku lecznicy, gdzie miały uzyskać pomoc. W międzyczasie Huxley zastanawiała się, czy kometa, która pojawiła się na sklepieniu, nie przeszkodzi jej w powrocie do Londynu. Ciężko było jej oprzeć się spojrzeniu w nią, jak miała więc podróżować nocą? Może lepszą opcją będzie pozostanie tutaj na noc oraz powrót do domu w ciągu dnia, kiedy blask komety zostanie przygaszony przez blask świecącego słońca. Albo zostanie zasłonięta przez chmury na niebie. To dobry pomysł. Może w lecznicy się zgodą i pozwolą jej przesiedzieć gdzieś na korytarzu?
- Oby – mruknęła.
Jadąc tutaj, nie spodziewała się takiego obrotu spraw. To miało być zwykłe spotkanie, oferta pracy nie do odrzucenia, a tu się okazało, że skończyła na ciągnięciu kompletnie zamroczonego mężczyznę w stronę lecznicy po dziwnym zjawisku, które zamordowało mnóstwo niewinnych elfów, zamieszkujących pewne stare drzewo. No i ten ponurak, który gdzieś tam przeciął jej drogę. Czy ponurak nie oznaczał śmierci? Tylko czyjej? Osoby, która go zobaczyła, czy w ogóle? Bo jeśli tak ogólnie, to wszystko idealnie się spełniło. Zmarło pełno elfów, niewinnych istot. Jeśli osoby, która zobaczyła ponuraka – to jeszcze wszystko przed Rain.
- To tamten budynek? – zapytała, kiwając głową w stronę obiektu, który zaczynał być widoczny pośród drzew. – Słuchaj, nie wiem, co cię sprowadziło do nas pod te drzewo, ale dobrze, że się pojawiłaś. Psiamać, jeszcze bym skończyła tak jak on, gdybym nie zajęła się rozmową z tobą. Spokój? Nie jestem pewna, czy na tym świecie może być jeszcze jakikolwiek spokój…
Czuć było irytację w jej głosie, a zaraz potem głośne westchnięcie. Szkoda było sobie strzępić języka, przecież od gadania i tak nic się nie zmieni. Walczyli ci ważni, a obrywali ci biedni. Taka kolej rzeczy. Zerknęła na kobietę, kiedy zbliżyły się do lecznicy. Pozwoliła sobie pójść przodem i otworzyła drzwi, aby kobieta mogła wprowadzić mężczyznę do środka. Nawet nie pokusiła się o zapukanie.
- Potrzebujemy pomocy – zwróciła się do ludzi w środku.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Przyjęła tę odpowiedź z ulgą, choć musiała przyznać, że nie potrafiła być już niczego pewna. W tej chwili nie pozostawało nic innego niż nadzieja, że mężczyznę uda się doprowadzić do porządku i efekt zjawiska nie pozostawi żadnych trwałych śladów na jego ciele i duszy. Wolała trzymać się tego niż odbiegać w pesymistyczne myśli. Na pewno nie było lepszego kierunku niż uzdrowiciele, nawet jeśli działanie tej magii miało wymykać się ich zrozumieniu, na pewno wpadliby na pomysł, kogo szukać - specjalisty od klątw? Duchów? Nie miała pojęcia. Kiwnęła głową w milczeniu, koncentrując się głównie na doprowadzeniu mężczyzny do celu. Utrudniał im zadanie, lecz nie ustawały w wysiłkach.
- Tak, to tam - potwierdziła, zerknąwszy w stronę znajomego budynku lecznicy, gdy zatrzymały się na moment. - Sprowadziło mnie przeczucie, może bardziej lęk... - przyznała. Miała w życiu szczęście i była tego świadoma, o ile dzisiaj trudno byłoby o szczęściu mówić - jeśli swoim przybyciem mogła komuś pomóc, oszczędzić cierpienia i zawieszenia, sama zdecydowałaby się na tę drogę, akceptując zagrożenie i cieniste omeny. - Dobrze, że chociaż ciebie to ominęło. Nie czujesz się słabiej? - dopytała, choć powinna zrobić to wcześniej - była zbyt zaaferowana elfami i półprzytomnym mężczyzną, a wokół kręciło się tyle lęku... - Masz rację, spokój jest określeniem na wyrost, ale zawieszenie broni mogłoby obyć się bez dodatkowych rewelacji. Zawsze coś się przypałęta - mruknęła, w zmartwieniu przeczesując dłonią włosy. Po krótkiej przerwie mogły ruszyć dalej, tym razem już pod same drzwi, ale ostatnia prosta okazała się wyjątkowo trudna. Mężczyzna zaczął mamrotać coś pod nosem, co tylko dodatkowo pogłębiło zmartwienie jego stanem - słowa były niezrozumiałe, chaotyczne, pełne strachu. Sue starała się mówić do nieznajomego, przeprowadzając go ostrożnie przez próg lecznicy. Wyglądało na to, że nikt poza nimi tu nie zawitał - i oby tak pozostało, oby to był tylko pojedynczy przypadek.
- Nie wiemy, co dokładnie się stało, ale zapatrzył się na to... coś... i nie możemy go dobudzić - zrelacjonowała uzdrowicielowi, poświęcając chwilę na wytłumaczenie całej otoczki.
- Dziękuję, że go ze mną przyprowadziłaś - odezwała się do Rain, gdy mężczyzna został pod opieką profesjonalistów. - Później wrócę podpytać, jak się sprawy mają. Jeśli nie czujesz się na siłach wracać jeszcze do siebie, możesz schronić się u mnie, coś wymyślimy - zaproponowała - z dwóch powodów - zrozumienia i potrzeby towarzystwa. - Co prawda mam w domu niezły bałagan, wróciłam tam po paru miesiącach, ale będzie bezpiecznie. Przedtem chciałabym jeszcze rzucić parę zaklęć wokół drzewa - dodała, tak też czyniąc - w obawie, że ktoś może ucierpieć. Po powrocie do domu natychmiast skreśliła list, z którym posłała sowę do Podziemnego Ministerstwa Magii, mając nadzieję, że ktoś zajmie się sprawą - ona sama zrobiła, co mogła.
| ztx2
- Tak, to tam - potwierdziła, zerknąwszy w stronę znajomego budynku lecznicy, gdy zatrzymały się na moment. - Sprowadziło mnie przeczucie, może bardziej lęk... - przyznała. Miała w życiu szczęście i była tego świadoma, o ile dzisiaj trudno byłoby o szczęściu mówić - jeśli swoim przybyciem mogła komuś pomóc, oszczędzić cierpienia i zawieszenia, sama zdecydowałaby się na tę drogę, akceptując zagrożenie i cieniste omeny. - Dobrze, że chociaż ciebie to ominęło. Nie czujesz się słabiej? - dopytała, choć powinna zrobić to wcześniej - była zbyt zaaferowana elfami i półprzytomnym mężczyzną, a wokół kręciło się tyle lęku... - Masz rację, spokój jest określeniem na wyrost, ale zawieszenie broni mogłoby obyć się bez dodatkowych rewelacji. Zawsze coś się przypałęta - mruknęła, w zmartwieniu przeczesując dłonią włosy. Po krótkiej przerwie mogły ruszyć dalej, tym razem już pod same drzwi, ale ostatnia prosta okazała się wyjątkowo trudna. Mężczyzna zaczął mamrotać coś pod nosem, co tylko dodatkowo pogłębiło zmartwienie jego stanem - słowa były niezrozumiałe, chaotyczne, pełne strachu. Sue starała się mówić do nieznajomego, przeprowadzając go ostrożnie przez próg lecznicy. Wyglądało na to, że nikt poza nimi tu nie zawitał - i oby tak pozostało, oby to był tylko pojedynczy przypadek.
- Nie wiemy, co dokładnie się stało, ale zapatrzył się na to... coś... i nie możemy go dobudzić - zrelacjonowała uzdrowicielowi, poświęcając chwilę na wytłumaczenie całej otoczki.
- Dziękuję, że go ze mną przyprowadziłaś - odezwała się do Rain, gdy mężczyzna został pod opieką profesjonalistów. - Później wrócę podpytać, jak się sprawy mają. Jeśli nie czujesz się na siłach wracać jeszcze do siebie, możesz schronić się u mnie, coś wymyślimy - zaproponowała - z dwóch powodów - zrozumienia i potrzeby towarzystwa. - Co prawda mam w domu niezły bałagan, wróciłam tam po paru miesiącach, ale będzie bezpiecznie. Przedtem chciałabym jeszcze rzucić parę zaklęć wokół drzewa - dodała, tak też czyniąc - w obawie, że ktoś może ucierpieć. Po powrocie do domu natychmiast skreśliła list, z którym posłała sowę do Podziemnego Ministerstwa Magii, mając nadzieję, że ktoś zajmie się sprawą - ona sama zrobiła, co mogła.
| ztx2
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
24.09, noc
Korciło go teleportować się prosto pod dom, ale chyba w ostatnim desperackim i podświadomym odruchu liczył na to, że pęd miotły i wiatr we włosach pozwolą mu zebrać myśli i jeszcze raz przeanalizować minę Kerstin i wmówić sobie, że kłamała by chronić Cygana. Chciał być wściekły na tego Cygana, krewnego człowieka, który skrzywdził Kerrie; na chłopaka, który nie miał odwagi z nim porozmawiać na tej imprezie. Minęło kilka, potem kilkadziesiąt sekund lotu, a wspomnienie twarzy Kerrie nie zacierało się jednak; a on wciąż nie potrafił odszukać w jej spojrzeniu ani szlochu fałszu. Marcel dał mi wróżkowy pył. Powiedział, że to eliksir leczniczy tylko w proszku. Marcel, który wspierał ich sprawę od dawna, o którym słyszało się w Oazie. Marcel, któremu Michael zaufał gdy poręczył za Cyganów — i którego poręczenie uznał za błąd młodości i niedoświadczenia, gdy Just i Maeve przesłuchały Thomasa; którego poręczeniu wciąż chciał wierzyć ilekroć przypominał sobie, że Cyganie mieszkają w Dolinie Godryka i wiedzą o jego siostrze i że nie wymazał im pamięci. Teraz zaufanie prysło, nasuwał się wniosek, że to oczywiste, że ćpun ręczył za innych ćpunów i przestępców. Wniosek przykry, poniżający, bo jeszcze dzisiaj ten chłopak bezczelnie rozmawiał z Tonksem pod domem i cuchnął alkoholem, ale Michael kolejny raz udzielił mu kredytu zaufania i chciał wierzyć, że po prostu korzysta z młodości. Chciał wierzyć, że gdyby nie mógł przylecieć, albo następnym razem (którego definitywnie nie będzie), to Carrington naprawdę odwiózłby jego siostrę do domu, odpowiedzialnie i bezpiecznie. Jakże się mylił! Ten wąż próbował okłamać Kerrie — jak bezdusznym trzeba być, by wykorzystywać ignorancję charłaczki i kłamać o magicznym środku leczniczym? (Do Michaela boleśnie wracały wspomnienia pierwszego roku w Hogwarcie, gdy samemu był na miejscu Kerrie, gdy nie wiedział nic i przez krótki czas był pośmiewiskiem). Prawie — a właściwie całkiem skutecznie – okłamał też jego. Kogo wpuścili do swojego gniazda?
Z lotu ptaka dostrzegł postać na jednej z pustych uliczek, zmierzającą w stronę lasu. Nie chciał się teraz rozpraszać ciszą nocną, skupiony na konfrontacji z Carringtonem, ale nadchodził z kierunku, za którym znajdował się dom Bathildy. Dość daleko, ale na tyle, by ktoś mógł przejść tą odległość w czasie, w którym Michael latał do domu i z domu i rozmawiał z Kerrie. Tknięty przeczuciem, obniżył lot i oto dostrzegł jasną czuprynę. Uciekał, to oczywiste. Może nie biegiem, ale uciekał, oddalał się z tamtego domu po tym, jak zobaczył aurora.
Wylądował. Raptownie, a że zmierzał z przeciwnej strony, to kilka metrów przed nim. Rzucił miotłę na ziemię, wprawnym ruchem sięgnął po różdżkę. Wycelował prosto w chłopaka, z gorzką satysfakcją rozpoznając z tej odległości jego twarz.
- Rzuć różdżkę i ręce do góry, cisza nocna, Carrington! - krzyknął, głównie po to, by tą ciszą nocną wziąć go z zaskoczenia, kupić sobie te "ręce do góry" zanim chłopak zrozumie, że jest ścigany za coś innego. Jeden fałszywy krok, jedna chęć ucieczki, a Petrificus już tańczył na ustach aurora.
Ale przesłuchanie kogoś spetryfikowanego nic nie da. A zaklęcie wydawało się zbytnią łaską dla kogoś, kto próbował naćpać jego siostrę.
- Wiem, co chciałeś podać Kerstin, co podałeś reszcie. - zapowiedział, zbliżając się o krok, potem kolejny.
Korciło go teleportować się prosto pod dom, ale chyba w ostatnim desperackim i podświadomym odruchu liczył na to, że pęd miotły i wiatr we włosach pozwolą mu zebrać myśli i jeszcze raz przeanalizować minę Kerstin i wmówić sobie, że kłamała by chronić Cygana. Chciał być wściekły na tego Cygana, krewnego człowieka, który skrzywdził Kerrie; na chłopaka, który nie miał odwagi z nim porozmawiać na tej imprezie. Minęło kilka, potem kilkadziesiąt sekund lotu, a wspomnienie twarzy Kerrie nie zacierało się jednak; a on wciąż nie potrafił odszukać w jej spojrzeniu ani szlochu fałszu. Marcel dał mi wróżkowy pył. Powiedział, że to eliksir leczniczy tylko w proszku. Marcel, który wspierał ich sprawę od dawna, o którym słyszało się w Oazie. Marcel, któremu Michael zaufał gdy poręczył za Cyganów — i którego poręczenie uznał za błąd młodości i niedoświadczenia, gdy Just i Maeve przesłuchały Thomasa; którego poręczeniu wciąż chciał wierzyć ilekroć przypominał sobie, że Cyganie mieszkają w Dolinie Godryka i wiedzą o jego siostrze i że nie wymazał im pamięci. Teraz zaufanie prysło, nasuwał się wniosek, że to oczywiste, że ćpun ręczył za innych ćpunów i przestępców. Wniosek przykry, poniżający, bo jeszcze dzisiaj ten chłopak bezczelnie rozmawiał z Tonksem pod domem i cuchnął alkoholem, ale Michael kolejny raz udzielił mu kredytu zaufania i chciał wierzyć, że po prostu korzysta z młodości. Chciał wierzyć, że gdyby nie mógł przylecieć, albo następnym razem (którego definitywnie nie będzie), to Carrington naprawdę odwiózłby jego siostrę do domu, odpowiedzialnie i bezpiecznie. Jakże się mylił! Ten wąż próbował okłamać Kerrie — jak bezdusznym trzeba być, by wykorzystywać ignorancję charłaczki i kłamać o magicznym środku leczniczym? (Do Michaela boleśnie wracały wspomnienia pierwszego roku w Hogwarcie, gdy samemu był na miejscu Kerrie, gdy nie wiedział nic i przez krótki czas był pośmiewiskiem). Prawie — a właściwie całkiem skutecznie – okłamał też jego. Kogo wpuścili do swojego gniazda?
Z lotu ptaka dostrzegł postać na jednej z pustych uliczek, zmierzającą w stronę lasu. Nie chciał się teraz rozpraszać ciszą nocną, skupiony na konfrontacji z Carringtonem, ale nadchodził z kierunku, za którym znajdował się dom Bathildy. Dość daleko, ale na tyle, by ktoś mógł przejść tą odległość w czasie, w którym Michael latał do domu i z domu i rozmawiał z Kerrie. Tknięty przeczuciem, obniżył lot i oto dostrzegł jasną czuprynę. Uciekał, to oczywiste. Może nie biegiem, ale uciekał, oddalał się z tamtego domu po tym, jak zobaczył aurora.
Wylądował. Raptownie, a że zmierzał z przeciwnej strony, to kilka metrów przed nim. Rzucił miotłę na ziemię, wprawnym ruchem sięgnął po różdżkę. Wycelował prosto w chłopaka, z gorzką satysfakcją rozpoznając z tej odległości jego twarz.
- Rzuć różdżkę i ręce do góry, cisza nocna, Carrington! - krzyknął, głównie po to, by tą ciszą nocną wziąć go z zaskoczenia, kupić sobie te "ręce do góry" zanim chłopak zrozumie, że jest ścigany za coś innego. Jeden fałszywy krok, jedna chęć ucieczki, a Petrificus już tańczył na ustach aurora.
Ale przesłuchanie kogoś spetryfikowanego nic nie da. A zaklęcie wydawało się zbytnią łaską dla kogoś, kto próbował naćpać jego siostrę.
- Wiem, co chciałeś podać Kerstin, co podałeś reszcie. - zapowiedział, zbliżając się o krok, potem kolejny.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Pod żadnym z domów nie widział miotły. W innym wypadku może zdecydowałby się zakraść głębiej, ale wciąż trochę kręciło mu się w głowie, a umykający z niego wróżkowy pył sprawiał, że jego ruchy były powolne i ciężkie. Przez chwilę rozważał zapukanie do Steffena, ale przypomniał sobie jego słowa, to, jak potraktował Jima i zrozumiał, że wcale nie chciał go widzieć. Stwierdził więc, że się przejdzie, kawałek stąd stał jeszcze młyn i parę pojedynczych domów, może tam znajdzie transport, a może nocny spacer otrzeźwi go na tyle, że będzie w stanie teleportować się gdzieś bliżej miasta. Gdzie? Nie wiedział. Nic nie wiedział, po prostu szedł przed siebie, z myślami szumiącymi głośniej od rwącego nocą jesiennego wiatru, ze znużonym spojrzeniem, z bladą od zmęczenia twarzą i sińcami pod oczami, które przyciemniły jego twarz po nieprzespanej nocy, z utraconą czujnością. Nawet nie dostrzegł Tonksa, choć ruch powinien przykuć jego uwagę. Wpierw poczuł zryw powietrza, potem dostrzegł lądującego czarodzieja, na koniec dopiero usłyszał jego słowa - jakby wszystko to działo się równocześnie, uderzając w niego dziesiątką nowych i niespodziewanych bodźców. Zatrzymał się, unosząc ku niemu spojrzenie - z roztargnieniem. Nie od razu zrozumiał. Cisza nocna? Ach, tak, była. Zapomniał, nigdy się nią nie przejmował. Mało kto potrafił go nocą złapać. Powiedział rzuć różdżkę? Z powodu ciszy nocnej? Stał przez chwilę, patrząc na niego bez zrozumienia, początkowo przeszło mu przez myśl, że żartował, więc uśmiechnął się, bo przecież go znał. Ale Tonks nie wyglądał, jakby żartował.
- Poważnie? - spytał bez zrozumienia, ale zrozumienie nadeszło ledwie chwilę później, razem z jego dalszymi słowami.
Czy naprawdę spodziewał się, że go nie wsypie? Tyle przecież potrafiła - rozgadywać o nim bzdury, kiedy tego nie widział, ani nie słyszał. Rozmawiali w cztery oczy, wtedy wszystko było dobrze. Dopiero kilka godzin później, dopiero, kiedy nie było go w pobliżu, wtedy zebrała się na odwagę powiedzieć dziewczynom, co naprawdę o tym wszystkim myślała. Pewnie dlatego nie zrobiła tego od razu, przy bramce. Bo stał wtedy przy nich. Zabolała go ta myśl.
W pierwszej chwili się zawahał, ale co mógł zrobić? Uciec nie miał dokąd, a Tonks i tak go znajdzie. Serce zabiło mocniej, kiedy wykonał w jego kierunku powolny krok, szum krwi w uszach zdał się głośniejszy, a gwiazdy na nocnym niebie zakręciły się powoli, nie przestając migotać kalejdoskopem świateł. Zajebie go, przecież wiedział. Wiedział o tym od samego początku i uciekał od tej myśli tak daleko, jak daleko uciec mógł. Wracał do niego smak ust Marii i zapach jej oddechu, wracały słowa Eve, zwykle nie była tak odważna. Nie była tak odważna bez tego, co jej dał. Gdyby nie Eve, wziąłby od niej więcej, niż wziął. I dopiero teraz, stojąc przed Tonksem i widząc jego wściekłe spojrzenie, uświadomił sobie, że równie dobrze mógł wtedy trzymać w ramionach Kerstin. Nigdy nie miał siostry. Ale gdyby ktoś potraktował w ten sposób Aishę, zajebałby go na miejscu. Nie czuł, że bladł mocniej, czuł suchość, która odbierała mu głos. Czuł bicie zbyt mocno bijącego serca i ścisku gdzieś wewnątrz żołądku. Po uśmiechu sprzed chwili nie został już cień, źrenice zatraciły obojętność, gdy odbił się w nich strach.
- Mam ją w spodniach - odezwał się w końcu, nie ruszając się z miejsca. Trudno było powstrzymać odruch, Tonks zbliżał się do niego, chciał cofnąć się chociaż pół kroku. Ale mu zabronił, a strach sparaliżował jego bunt. - Muszę ją wyjąć - uprzedził, powolnym ruchem sięgając różdżki - gdy ją dobył, trzymał ją krańcem w dół, uważając, by nawet przypadkiem nie odwróciła się w kierunku aurora i bez słowa odrzucił ją na ziemię, na trawę. Niedaleko, pod swoje nogi. Potem, równie powoli, wyciągnął obie ręce w górę, niedbale zgięte.
- Poważnie? - spytał bez zrozumienia, ale zrozumienie nadeszło ledwie chwilę później, razem z jego dalszymi słowami.
Czy naprawdę spodziewał się, że go nie wsypie? Tyle przecież potrafiła - rozgadywać o nim bzdury, kiedy tego nie widział, ani nie słyszał. Rozmawiali w cztery oczy, wtedy wszystko było dobrze. Dopiero kilka godzin później, dopiero, kiedy nie było go w pobliżu, wtedy zebrała się na odwagę powiedzieć dziewczynom, co naprawdę o tym wszystkim myślała. Pewnie dlatego nie zrobiła tego od razu, przy bramce. Bo stał wtedy przy nich. Zabolała go ta myśl.
W pierwszej chwili się zawahał, ale co mógł zrobić? Uciec nie miał dokąd, a Tonks i tak go znajdzie. Serce zabiło mocniej, kiedy wykonał w jego kierunku powolny krok, szum krwi w uszach zdał się głośniejszy, a gwiazdy na nocnym niebie zakręciły się powoli, nie przestając migotać kalejdoskopem świateł. Zajebie go, przecież wiedział. Wiedział o tym od samego początku i uciekał od tej myśli tak daleko, jak daleko uciec mógł. Wracał do niego smak ust Marii i zapach jej oddechu, wracały słowa Eve, zwykle nie była tak odważna. Nie była tak odważna bez tego, co jej dał. Gdyby nie Eve, wziąłby od niej więcej, niż wziął. I dopiero teraz, stojąc przed Tonksem i widząc jego wściekłe spojrzenie, uświadomił sobie, że równie dobrze mógł wtedy trzymać w ramionach Kerstin. Nigdy nie miał siostry. Ale gdyby ktoś potraktował w ten sposób Aishę, zajebałby go na miejscu. Nie czuł, że bladł mocniej, czuł suchość, która odbierała mu głos. Czuł bicie zbyt mocno bijącego serca i ścisku gdzieś wewnątrz żołądku. Po uśmiechu sprzed chwili nie został już cień, źrenice zatraciły obojętność, gdy odbił się w nich strach.
- Mam ją w spodniach - odezwał się w końcu, nie ruszając się z miejsca. Trudno było powstrzymać odruch, Tonks zbliżał się do niego, chciał cofnąć się chociaż pół kroku. Ale mu zabronił, a strach sparaliżował jego bunt. - Muszę ją wyjąć - uprzedził, powolnym ruchem sięgając różdżki - gdy ją dobył, trzymał ją krańcem w dół, uważając, by nawet przypadkiem nie odwróciła się w kierunku aurora i bez słowa odrzucił ją na ziemię, na trawę. Niedaleko, pod swoje nogi. Potem, równie powoli, wyciągnął obie ręce w górę, niedbale zgięte.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Poważnie. I dokumenty, ale znam cię, więc tym razem obejdzie się. - odwarknął gdy Marcelius spytał czy poważnie zatrzymuje go z powodu ciszy nocnej. Nie tylko z jej powodu, ale czy wszyscy nie trąbili o tym w jakich godzinach trwa i że za jej łamanie grożą kary? Czy Carrington nie miał przed sobą aurora? Czy nie powiedział mu przed chwilą, że zostaną w domu do rana, bezpieczni? Czy drwił sobie z niego w żywe oczy, bo zdążył już go okłamać i się spoufalić?
Niedoczekanie.
Spojrzał na niego wilkiem, głucho ogłosił, że wiedział i wreszcie zobaczył w oczach chłopaka strach.
- Wyjmij i rzuć pod nogi, powoli. - przytaknął, bo Carrington trochę otrzeźwiał i zdążył uprzedzić te wszystkie polecenia. Bardzo ładnie. Teraz wiedział jak zachowywać się wobec służb porządkowych, ciekawe. Wiedział, a mimo to podał narkotyki tym dziewczynom. Michael jeszcze przez sekundę liczył, że chłopak zaprzeczy albo chociaż spróbuje rozmyć podejrzenia i nakierować winę na innego — ale odpowiedziała mu tylko cisza i miękki odgłos różdżki uderzającej o trawę. Milczenie brzmiało jak przyznanie się do winy.
Powinien się przyzwyczaić, to już nie powinno rozczarowywać. Bliżsi i dorośli koledzy stali się wrogami gdy wybuchła ta wojna, Lyall Lupin ścigał go we własnym domu, niezliczeni policjanci z którymi pił niegdyś piwo zwrócili przeciw niemu swoje różdżki. Niektórzy z nich próbowali go już zabić, a niektórzy zginęli od jego zaklęć lub zawiśli na jego oczach po wyrokach, które wydał. Ale z żadnym z nich Tonks nie obradował przy stole w ratuszu w Oazie i żaden z nich nie naraził jego młodszej siostry.
Przydeptał butem jego różdżkę, by nie próbował niczego głupiego. Zatrzymał się — blisko, ale nie na tyle, by nie wykonać gestu dłonią.
- Esposas. - zaklęcie pomknęło w Carringtona, a Tonks miał nadzieję, że skoro był na tyle odważny by się nie cofnąć to nie będzie na tyle głupi lub tchórzliwy, by próbować go unikać. Miał jego różdżkę pod butem, miał miotłę, miał przed sobą bezbronnego chłopaka, którego niegdyś nazwałby godnym zaufania znajomym i który w przeciągu godziny stał się przestępcą. Mogliby bawić się w kotka i myszkę, mógłby uciekać i mogliby się ścigać i by go doścignął i w lepszy i mniej męczący dzień odnalazłby w tym nawet trochę adrenaliny, ale obecnie czuł tylko zniecierpliwienie i gorycz. - Łamanie ciszy nocnej - złośliwie zaczął od tego zarzutu - posiadanie nielegalnych substancji, rozprowadzanie nielegalnych substancji wśród innych czarodziejów, charłaków, i nieletnich; umyślne narażenie zdrowia i życia - a co, nie miał pojęcia, jak to gówno działa na organizmy charłaków i mugoli, a poza tym chciał Carringtona zastraszyć - innych, okłamanie funkcjonariusza prawa. - wyrecytował prawie na jednym wydechu z zaklęciem, zaciskając pięść lewej ręki. Wciąż spoglądał mu w oczy, zimno, ale pod taflą lodu tliła się wściekłość. - Opowiesz mi o wszystkim — i o wszystkich, którzy ci w tym pomogli i ci to sprzedali — po kolei.
rzut, moc 83
Niedoczekanie.
Spojrzał na niego wilkiem, głucho ogłosił, że wiedział i wreszcie zobaczył w oczach chłopaka strach.
- Wyjmij i rzuć pod nogi, powoli. - przytaknął, bo Carrington trochę otrzeźwiał i zdążył uprzedzić te wszystkie polecenia. Bardzo ładnie. Teraz wiedział jak zachowywać się wobec służb porządkowych, ciekawe. Wiedział, a mimo to podał narkotyki tym dziewczynom. Michael jeszcze przez sekundę liczył, że chłopak zaprzeczy albo chociaż spróbuje rozmyć podejrzenia i nakierować winę na innego — ale odpowiedziała mu tylko cisza i miękki odgłos różdżki uderzającej o trawę. Milczenie brzmiało jak przyznanie się do winy.
Powinien się przyzwyczaić, to już nie powinno rozczarowywać. Bliżsi i dorośli koledzy stali się wrogami gdy wybuchła ta wojna, Lyall Lupin ścigał go we własnym domu, niezliczeni policjanci z którymi pił niegdyś piwo zwrócili przeciw niemu swoje różdżki. Niektórzy z nich próbowali go już zabić, a niektórzy zginęli od jego zaklęć lub zawiśli na jego oczach po wyrokach, które wydał. Ale z żadnym z nich Tonks nie obradował przy stole w ratuszu w Oazie i żaden z nich nie naraził jego młodszej siostry.
Przydeptał butem jego różdżkę, by nie próbował niczego głupiego. Zatrzymał się — blisko, ale nie na tyle, by nie wykonać gestu dłonią.
- Esposas. - zaklęcie pomknęło w Carringtona, a Tonks miał nadzieję, że skoro był na tyle odważny by się nie cofnąć to nie będzie na tyle głupi lub tchórzliwy, by próbować go unikać. Miał jego różdżkę pod butem, miał miotłę, miał przed sobą bezbronnego chłopaka, którego niegdyś nazwałby godnym zaufania znajomym i który w przeciągu godziny stał się przestępcą. Mogliby bawić się w kotka i myszkę, mógłby uciekać i mogliby się ścigać i by go doścignął i w lepszy i mniej męczący dzień odnalazłby w tym nawet trochę adrenaliny, ale obecnie czuł tylko zniecierpliwienie i gorycz. - Łamanie ciszy nocnej - złośliwie zaczął od tego zarzutu - posiadanie nielegalnych substancji, rozprowadzanie nielegalnych substancji wśród innych czarodziejów, charłaków, i nieletnich; umyślne narażenie zdrowia i życia - a co, nie miał pojęcia, jak to gówno działa na organizmy charłaków i mugoli, a poza tym chciał Carringtona zastraszyć - innych, okłamanie funkcjonariusza prawa. - wyrecytował prawie na jednym wydechu z zaklęciem, zaciskając pięść lewej ręki. Wciąż spoglądał mu w oczy, zimno, ale pod taflą lodu tliła się wściekłość. - Opowiesz mi o wszystkim — i o wszystkich, którzy ci w tym pomogli i ci to sprzedali — po kolei.
rzut, moc 83
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zamrugał parę razy, patrząc na niego bez zrozumienia.
- Mogę pokazać. Chce pan sprawdzić moją czystość krwi? - spytał trochę zaczepnie, ale szybko zdał sobie sprawę ze swojego tonu głosu - nie powinien go prowokować, nie tu, nie teraz. Dokumenty miał zawsze przy sobie, ale jeszcze nigdy nie sprawdzał ich auror, a tym bardziej członek Zakonu Feniksa, był zaskoczony. Naruszał godzinę policyjną notorycznie, tu i teraz chyba miał już gdzieś, czy ktoś go nakryje - nawet nie próbował się ukryć - ale nie sądził, że Zakonnik będzie miał mu to za złe. Bo co złego właściwie zrobił?
Wyjmij, rzuć pod nogi, nie ruszaj się, znał te polecenia na pamięć, przecież nie zatrzymywano go pierwszy raz. Ale pierwszy raz robił to ktoś, kogo darzył szacunkiem i ktoś, na kogo dobrym zdaniu mu zależało. Nie próbował się cofać, nie próbował uciekać, nie próbował się nawet bronić, gdy zaklęcie nieoczekiwanie zakleszczyło go w ciasnych kajdanach - zmarszczył brew w geście sprzeciwu, ale nie powiedział nic - wiedząc, że oczekiwał od niego współpracy, której nie chciał ani nie mógł mu dać. Ręce opadły w dół, nie czekał na przyzwolenie, ale przecież skutymi i tak nie mógł już nic zrobić - opadły bezwładnie, ciężko, ze zniechęceniem. Dostrzegał nogę Tonksa depczącego jego różdżkę, różdżka była duszą czarodzieja. Coś budziło sprzeciw. Zadarł brodę, spoglądając mu prosto w oczy, butnie, choć nie bez strachu.
- Nikt jej nie przestrzega - odparował od razu, gdy padł pierwszy zarzut, choć wiedział, że to nieprawda. Nie przestrzegał jej on, razem z nim Jim, Yulia też rzadko, ale ulice były wtedy zasadniczo puste. Nie przestrzegał jej on, bo potrafił pozostać niezauważonym, choć dziś dał się złapać tak łatwo i tak głupio. Nie pomyślałby, że miałby ukrywać się przed nim - przecież wiedział, że nie działał dla wroga. Ale Tonks mówił dalej. O nielegalnych substancjach i ich rozprowadzaniu, broda opadła, wzrok uciekł na trawę, na krótko, bo uniósł go nagle, kiedy Tonks przywołał nieletnich. Uniósł z zaskoczeniem, blednąc mocniej, gdy uświadomił sobie, że nieletniej mógł uczynić krzywdę znacznie większą - bo chodziło o Marię, czy tak? - Nikogo nie narażałem - zaprzeczył, robił to? - Nie kłamałem - zaoponował i tu, kłamał? Nie próbował, nie chciał, Michael Tonks nie byl kims, kogo chciał okłamywać.
Ani teraz ani nigdy. Był członkiem rebelii, jedną z jego twarzy, jedną z jego najpotężniejszych różdżek, chciał być jak Michael Tonks, odważny, silny, bohaterski i nieustraszony. Kim był zamiast tego? Zamknął oczy, wsłuchując się w rytm własnego serca, kiedy auror oczekiwał odpowiedzi. Czuł, że kłamiąc komuś takiemu jak on zdradziłby nie tylko jego i cały Zakon Feniksa, czuł też, że zdradziłby samego siebie. Nie chciał tego robić. Naprawdę nie chciał. Zastanawiał się, jaką wersję właściwie znał Tonks, czy Kerstin powtórzyła mu historię o ziołach. Może tak, może nie, jeśli opisała mu, co naprawdę miała wtedy na ręce, i tak wszystkiego domyślił się sam.
- Nikt mi nie pomagał - odpowiedział w końcu ze zrezygnowaniem. - Kupiłem to na mecie na ulicy Zapomnianych Córek w Londynie. - Nigdy tam nie był, nie pod tym konkretnym adresem, ale słyszał o tym miejscu i wiedział, że ten towar pochodził z tamtego miejsca, bo innego nie było. Chyba tylko tak mógł nie zrzucić tego na żadną konkretną osobę. Każdy w mieście wiedział, co się tam działo, tak dziś, jak przed wojną. Czasem naloty magipolicji czyściły te bazę, ale ona za każdym razem wracały, bo pluskiew z domu trudno było się pozbyć. Kiedyś wolał trzymać się od nich z daleka, czy dziś był już jednym z nich? Kajdany dźwięczały ponuro w cichą noc, nie poruszył się ani nie spojrzał na Tonksa.
- Mogę pokazać. Chce pan sprawdzić moją czystość krwi? - spytał trochę zaczepnie, ale szybko zdał sobie sprawę ze swojego tonu głosu - nie powinien go prowokować, nie tu, nie teraz. Dokumenty miał zawsze przy sobie, ale jeszcze nigdy nie sprawdzał ich auror, a tym bardziej członek Zakonu Feniksa, był zaskoczony. Naruszał godzinę policyjną notorycznie, tu i teraz chyba miał już gdzieś, czy ktoś go nakryje - nawet nie próbował się ukryć - ale nie sądził, że Zakonnik będzie miał mu to za złe. Bo co złego właściwie zrobił?
Wyjmij, rzuć pod nogi, nie ruszaj się, znał te polecenia na pamięć, przecież nie zatrzymywano go pierwszy raz. Ale pierwszy raz robił to ktoś, kogo darzył szacunkiem i ktoś, na kogo dobrym zdaniu mu zależało. Nie próbował się cofać, nie próbował uciekać, nie próbował się nawet bronić, gdy zaklęcie nieoczekiwanie zakleszczyło go w ciasnych kajdanach - zmarszczył brew w geście sprzeciwu, ale nie powiedział nic - wiedząc, że oczekiwał od niego współpracy, której nie chciał ani nie mógł mu dać. Ręce opadły w dół, nie czekał na przyzwolenie, ale przecież skutymi i tak nie mógł już nic zrobić - opadły bezwładnie, ciężko, ze zniechęceniem. Dostrzegał nogę Tonksa depczącego jego różdżkę, różdżka była duszą czarodzieja. Coś budziło sprzeciw. Zadarł brodę, spoglądając mu prosto w oczy, butnie, choć nie bez strachu.
- Nikt jej nie przestrzega - odparował od razu, gdy padł pierwszy zarzut, choć wiedział, że to nieprawda. Nie przestrzegał jej on, razem z nim Jim, Yulia też rzadko, ale ulice były wtedy zasadniczo puste. Nie przestrzegał jej on, bo potrafił pozostać niezauważonym, choć dziś dał się złapać tak łatwo i tak głupio. Nie pomyślałby, że miałby ukrywać się przed nim - przecież wiedział, że nie działał dla wroga. Ale Tonks mówił dalej. O nielegalnych substancjach i ich rozprowadzaniu, broda opadła, wzrok uciekł na trawę, na krótko, bo uniósł go nagle, kiedy Tonks przywołał nieletnich. Uniósł z zaskoczeniem, blednąc mocniej, gdy uświadomił sobie, że nieletniej mógł uczynić krzywdę znacznie większą - bo chodziło o Marię, czy tak? - Nikogo nie narażałem - zaprzeczył, robił to? - Nie kłamałem - zaoponował i tu, kłamał? Nie próbował, nie chciał, Michael Tonks nie byl kims, kogo chciał okłamywać.
Ani teraz ani nigdy. Był członkiem rebelii, jedną z jego twarzy, jedną z jego najpotężniejszych różdżek, chciał być jak Michael Tonks, odważny, silny, bohaterski i nieustraszony. Kim był zamiast tego? Zamknął oczy, wsłuchując się w rytm własnego serca, kiedy auror oczekiwał odpowiedzi. Czuł, że kłamiąc komuś takiemu jak on zdradziłby nie tylko jego i cały Zakon Feniksa, czuł też, że zdradziłby samego siebie. Nie chciał tego robić. Naprawdę nie chciał. Zastanawiał się, jaką wersję właściwie znał Tonks, czy Kerstin powtórzyła mu historię o ziołach. Może tak, może nie, jeśli opisała mu, co naprawdę miała wtedy na ręce, i tak wszystkiego domyślił się sam.
- Nikt mi nie pomagał - odpowiedział w końcu ze zrezygnowaniem. - Kupiłem to na mecie na ulicy Zapomnianych Córek w Londynie. - Nigdy tam nie był, nie pod tym konkretnym adresem, ale słyszał o tym miejscu i wiedział, że ten towar pochodził z tamtego miejsca, bo innego nie było. Chyba tylko tak mógł nie zrzucić tego na żadną konkretną osobę. Każdy w mieście wiedział, co się tam działo, tak dziś, jak przed wojną. Czasem naloty magipolicji czyściły te bazę, ale ona za każdym razem wracały, bo pluskiew z domu trudno było się pozbyć. Kiedyś wolał trzymać się od nich z daleka, czy dziś był już jednym z nich? Kajdany dźwięczały ponuro w cichą noc, nie poruszył się ani nie spojrzał na Tonksa.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- A masz mi jeszcze coś do powiedzenia? - zakpił, rozciągając usta w wilczym uśmiechu, który nie sięgał jego oczu. Przez krótki moment kociło go spytać, jaki status krwi faktycznie ma Carrington (bo nie wiedział), ale nie chciał zbaczać z tematu. Z goryczą pomyślał, że pewnie nie mugolski, skoro był w stanie zadać takie pytanie arogancko i skoro wciskał narkotyki charłaczce.
- A raczej: nikogo, kogo znałeś, jeszcze nie złapano. - wszedł Carringtonowi w słowo, zirytowany tym, że kajdany na jego rękach i nogach najwyraźniej wcale nie oduczyły go pyskowania. Zabawne, wcześniej wydawał się taki uprzejmy. Najwyraźniej cięty język odzywał się w nim, gdy bronił Cyganów albo samego siebie w obliczu oskarżeń o przemyt narkotyków.
Co do ciszy nocnej to faktycznie, nie mieli ludzi i warunków do kontrolowania każdej ulicy, więc skupiali się na obszarach priorytetowych i na czarodziejach naprawdę wyglądających podejrzanie — ale złość obudziła w nim służbistę. Poza tym - pomyślał, ale spróbował zdusić ten irracjonalny obecnie przejaw troski - jeśli tak lekceważąco podchodzi do ciszy nocnej w Londynie, to prędzej czy później wpadnie; chaos po katastrofie ustanie, a policja zrobi się czepialska.
- Czyli łamiesz ją regularnie? - zapytał z mściwym błyskiem w oku. - I inni też? - chwycił go za słówko, przez kilka sekund okrutnie bawiąc się tym przesłuchaniem jak wtedy gdy ciągnął za język Kerrie, choć teraz mógł to przynajmniej robić bez wyrzutów sumienia. - Zaraz chętnie o tym posłucham. - zapowiedział, a ton jego głosu wskazywał, że wcale nie była to prośba. Zaraz, bo mieli pilniejsze sprawy i Carringon też o tym wiedział. Spojrzał chłopakowi w oczy, recytując listę przewin. Dotychczas był z siebie dumny za to, jak zachowywał zimną krew, jak obracał złość w służbowe polecenia; jak zdusił swój gniew do lodu — ale choć nie mógł całkowicie pęknąć, to na dźwięk słów o kłamstwie coś jednak w nim trochę pękło.
- Kłamałeś moją siostrę, że narkotyki to lek czarodziejów! - warknął, mocniej zaciskając palce na różdżce i ze złością popychając Marceliusa wolną ręką.* - Zaprzeczysz? - chciał spojrzeć mu w oczy, ale blondyn zamknął oczy. - Zaprzeczysz, że podawanie komuś narkotyków wbrew ich wiedzy lub nawet z wiedzą to narażanie ich zdrowia? Zaprzeczysz, że charłaczki nie mogą się stykać z magicznymi proszkami? Jesteś durny czy okrutny?! - podniósł wreszcie głos, wiedząc, że nie usłyszy ich nikt poza skrytymi w martwym drzewie elfami. - Kim ty właściwie jesteś, co? Wszyscy mieli cię za kogoś... - dzielnego, przydatnego, ofiarnego? - rozsądniejszego.- wysyczał nienawistnie, bo złość splatała się z rozczarowaniem. Mieli tak niewielu sojuszników i oto tracił kolejnego.
- Czyli przemycasz narkotyki z Londynu na Półwysep. Jak wygodnie. Nasi wrogowie z pewnością chcieliby widzieć, jak kwiat naszej młodzieży uzależnia się od prochów. Ile to ćpacie, skoro jesteście uzależnieni? Kto ci to sprzedał? - znał półświatek ze swoich czasów w stolicy, wiedział, że Marcel podał mu miejsce pełne narkotyków i ciągle odradzające się pomimo kontroli magipolicji (celowo?) ale nie wierzył, by ktoś dilujący albo uzależniony nie miał swojego stałego dostawcy. - Nie zasłaniaj się Londynem, nasze prawo sięga też tam. - warczał, jakby w istocie miał zamiar pofatygować się aż do stolicy by osobiście wymierzyć sprawiedliwość dilerowi. - Ci Cyganie, rozprowadzają te prochy tutaj?
*rzut na to jak mocno
- A raczej: nikogo, kogo znałeś, jeszcze nie złapano. - wszedł Carringtonowi w słowo, zirytowany tym, że kajdany na jego rękach i nogach najwyraźniej wcale nie oduczyły go pyskowania. Zabawne, wcześniej wydawał się taki uprzejmy. Najwyraźniej cięty język odzywał się w nim, gdy bronił Cyganów albo samego siebie w obliczu oskarżeń o przemyt narkotyków.
Co do ciszy nocnej to faktycznie, nie mieli ludzi i warunków do kontrolowania każdej ulicy, więc skupiali się na obszarach priorytetowych i na czarodziejach naprawdę wyglądających podejrzanie — ale złość obudziła w nim służbistę. Poza tym - pomyślał, ale spróbował zdusić ten irracjonalny obecnie przejaw troski - jeśli tak lekceważąco podchodzi do ciszy nocnej w Londynie, to prędzej czy później wpadnie; chaos po katastrofie ustanie, a policja zrobi się czepialska.
- Czyli łamiesz ją regularnie? - zapytał z mściwym błyskiem w oku. - I inni też? - chwycił go za słówko, przez kilka sekund okrutnie bawiąc się tym przesłuchaniem jak wtedy gdy ciągnął za język Kerrie, choć teraz mógł to przynajmniej robić bez wyrzutów sumienia. - Zaraz chętnie o tym posłucham. - zapowiedział, a ton jego głosu wskazywał, że wcale nie była to prośba. Zaraz, bo mieli pilniejsze sprawy i Carringon też o tym wiedział. Spojrzał chłopakowi w oczy, recytując listę przewin. Dotychczas był z siebie dumny za to, jak zachowywał zimną krew, jak obracał złość w służbowe polecenia; jak zdusił swój gniew do lodu — ale choć nie mógł całkowicie pęknąć, to na dźwięk słów o kłamstwie coś jednak w nim trochę pękło.
- Kłamałeś moją siostrę, że narkotyki to lek czarodziejów! - warknął, mocniej zaciskając palce na różdżce i ze złością popychając Marceliusa wolną ręką.* - Zaprzeczysz? - chciał spojrzeć mu w oczy, ale blondyn zamknął oczy. - Zaprzeczysz, że podawanie komuś narkotyków wbrew ich wiedzy lub nawet z wiedzą to narażanie ich zdrowia? Zaprzeczysz, że charłaczki nie mogą się stykać z magicznymi proszkami? Jesteś durny czy okrutny?! - podniósł wreszcie głos, wiedząc, że nie usłyszy ich nikt poza skrytymi w martwym drzewie elfami. - Kim ty właściwie jesteś, co? Wszyscy mieli cię za kogoś... - dzielnego, przydatnego, ofiarnego? - rozsądniejszego.- wysyczał nienawistnie, bo złość splatała się z rozczarowaniem. Mieli tak niewielu sojuszników i oto tracił kolejnego.
- Czyli przemycasz narkotyki z Londynu na Półwysep. Jak wygodnie. Nasi wrogowie z pewnością chcieliby widzieć, jak kwiat naszej młodzieży uzależnia się od prochów. Ile to ćpacie, skoro jesteście uzależnieni? Kto ci to sprzedał? - znał półświatek ze swoich czasów w stolicy, wiedział, że Marcel podał mu miejsce pełne narkotyków i ciągle odradzające się pomimo kontroli magipolicji (celowo?) ale nie wierzył, by ktoś dilujący albo uzależniony nie miał swojego stałego dostawcy. - Nie zasłaniaj się Londynem, nasze prawo sięga też tam. - warczał, jakby w istocie miał zamiar pofatygować się aż do stolicy by osobiście wymierzyć sprawiedliwość dilerowi. - Ci Cyganie, rozprowadzają te prochy tutaj?
*rzut na to jak mocno
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 14.06.24 0:26, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
- Nie - odpowiedział od razu, gdy spytał, czy miał do powiedzenia coś jeszcze, zdecydowanie nie miał. Nie spojrzał na niego, gdy przypomniał, że Marcel nie znał nikogo, kto zostałby złapany, to nie do końca była prawda, kilka osób w Londynie siedziało. On był szybszy, zawsze był szybszy.
- Co? Nie - zaprzeczył odruchowo, kiedy oskarżył go o częste łamanie ciszy nocnej. - Tak - poprawił się, bo nie chciał kłamać. - Może - Przecież nie mógł wsypać sam siebie, Tonks nawet nie szukał go z tego powodu. - Nie wiem! - zakończył ze zdezorientowaniem, czując coraz silniejsze nerwy; myśli krążyły szybko, z jednej strony otępiała je długa noc, zmęczenie i wszelkiego rodzaju używki, z drugiej gnały w pogoni za poprawną odpowiedzią. - Jacy inni? Jestem tu tylko ja! - Nie mógł mówić o wszystkich, którzy byli na imprezie tego dnia, bo był pewien, że Neala tego nie robiła, nie spodziewał się tego też po Marii i wątpił, żeby Billy pozwalał na to Maisie albo Liddy, a oni nie ciągnęli ich za sobą w ten sposób nigdy. Głośno wypuścił z ust powietrze, naprawdę, naprawdę chciał o tym słuchać? - To ma znaczenie? - Nie możemy o tym zapomnieć? Nie robił przecież niczego złego, nocą słuchał i obserwował miasto, to była część jego działalności, ale to przecież nie był odpowiedni moment na wycieranie sobie twarzy Zakonem Feniksa; był w ogóle wciąż jego częścią?
- Co? - spytał zdezorientowany, słysząc zarzut kłamstwa. Zanim zdążył odpowiedzieć Tonks pchnął go w tył, uderzenie nie było bolesne, ale wystarczające, by wytrącić go - skutego - z równowagi, wciąż był trochę pijany, cuchnęło od niego alkoholem, wróżkowy pył wciąż mienił się w jego krwi, nawet jeśli opadał. Nie spał całą noc, a z wolna zaczynało świtać, reagował powoli, reagował ciężko. Upadł na plecy, podniósł się po krótkiej chwili, zginając nogi. Nie podniósł się z trawy, bo nie był w stanie zrobić tego skuty bez akrobacji, których Tonks raczej nie miał chęci oglądać. - Zaprzeczę! - odpyskował głośno, bo to nie była prawda. Nie cała. - To znaczy - podjął bez przekonania, już bez krzyku. - Powiedziałem, że to lek na wszystko. Lek na wszystko, po którym świat jest piękniejszy. W mieniącym się proszku wciąganym nosem, poważnie, kto nie rozumie, co to znaczy?! - Dziewczyny z dobrych domów, brzmiała odpowiedź, a on właśnie ją poznawał. Pochodził z innego środowiska, dla niego było to oczywiste i był pewien, że dla Tonksa też. Nie zamierzał im niczego podać nieświadomie, może i Jim wspominał o leku na kaszel, a może na brzuch, ale Marcel dość szybko przekierował te słowa na co innego. Jim nie zrobił tego po to, żeby naćpać dziewczyny, ale po to, żeby mogli wziąć pył przy nich. Nie chciał im go w ogóle dawać. Wsparł przedramiona na ugiętych kolanach, pochylając głowę w przód, chwytając chłodne nocne powietrze; jaka była właściwie szansa na to, że Tonks uwierzy jemu, nie własnej siostrze? Cholerna Kerstin, dlaczego to robiła? Przez Thomasa? Nie spojrzał na niego, gdy kontynuował swój wywód, gdy pytał, kim właściwie jest, gdy wspominał o pokładanym w nim zaufaniu. Było mu wstyd. Wszyscy mieli go za rozsądnego? Chyba pierwszy raz w życiu usłyszał, że ktokolwiek w ogóle uważał o nim coś dobrego, ktoś, kto nie był Jimem ani koleżanką. Ale to bez znaczenia, bo pogrzebał to wszystko głupią decyzją.
- To pierwsze, przysięgam - oznajmił bez zawahania, gdy Tonks spytał, czy był durny, czy okrutny, unosząc w górę rozłożone, skute kajdanami ręce w geście będącym czymś pomiędzy zaprzeczeniem a błaganiem. - Nie dałem jej nawet połowy porcji. Mniej niż jedną trzecią. Myślałem, że... że nic się nie stanie - Uciekł wzrokiem, bo podejrzewał, że nie to Tonks chciał usłyszeć. Ale mówił prawdę, bo ani nie chciał ani nie miał odwagi go okłamać. - Nic nie przemycam! Zabrałem to na imprezę, nic więcej! - Kwiat młodzieży, na krótko schował twarz w ugiętych ramionach, bo miał ochotę zapaść się pod ziemię. - Uzależnieni? Nie jesteśmy... To było tylko parę razy - odpowiedział, ściągając brew z niezrozumieniem. Co ona mu naopowiadała? - Nie wiem, kto. Byłem tam pierwszy raz, nie znam nazwisk ani imion. Sprzedali mi towar, bo jestem stamtąd. - Na mecie nie przyjmowali każdego, to jasne, znał prawo ulicy i znał je na tyle, by potrafić wkraść się w te łaski, gdyby tylko tego chciał. Ale dotąd nie chciał. Nie wyglądał na przejętego losem tych handlarzy, bo wiedział, że nie byli dobrymi ludźmi i miał ich gdzieś - pogróżki w ich kierunku nie zrobiły na nim żadnego wrażenia.
- Co? - Uniósł ku niemu spojrzenie pełne niezrozumienia, kiedy spytał o Cyganów. - To James mnie otrzeźwił. To James zwrócił mi uwagę, że zachowuję się jak idiota. - Nie Kerstin, która stała i na to patrzyła, która przyjęła przeprosiny, a potem leciała do starszego brata na skargę. Jamesowi chodziło o Nealę, ale to było bez znaczenia. Tonks zwalał winę na Cyganów, a on nie mógł na to pozwolić. Jim nie mógł stracić pracy, a jego rodzina domu. Nie kłamał, słowa Jamesa go otrzeźwiły. - To James kazał mi je pilnować. Jest... jest oddany Weasleyom. W życiu by im tego nie dal, a co dopiero obcym, przecież to ryzyko. To tylko moja wina. Nikt od nas tego nie rozprowadza - oznajmił kategorycznie. Za wyjątkiem Freda. Ale jego nawet przy tym nie było, poza tym on sprzedawał towar tym, którzy chcieli go kupić i tym, którzy i tak znaleźliby do niego dostęp. - Tam już od dawna nie ma Thomasa, nie mają z nim kontaktu - oznajmił z zacięciem, bo on może by to zrobił. - Eve dopiero co doszła do siebie po ciężkim połogu - Zamierzał ją oskarżać o rozprowadzanie narkotyków? Dlatego, że była Cyganką? - Aishę pan poznał - Płakała przy nim. Płakała jak mała dziewczynka, bo nią właśnie była. Miałaby rozprowadzać narkotyki?
- Co? Nie - zaprzeczył odruchowo, kiedy oskarżył go o częste łamanie ciszy nocnej. - Tak - poprawił się, bo nie chciał kłamać. - Może - Przecież nie mógł wsypać sam siebie, Tonks nawet nie szukał go z tego powodu. - Nie wiem! - zakończył ze zdezorientowaniem, czując coraz silniejsze nerwy; myśli krążyły szybko, z jednej strony otępiała je długa noc, zmęczenie i wszelkiego rodzaju używki, z drugiej gnały w pogoni za poprawną odpowiedzią. - Jacy inni? Jestem tu tylko ja! - Nie mógł mówić o wszystkich, którzy byli na imprezie tego dnia, bo był pewien, że Neala tego nie robiła, nie spodziewał się tego też po Marii i wątpił, żeby Billy pozwalał na to Maisie albo Liddy, a oni nie ciągnęli ich za sobą w ten sposób nigdy. Głośno wypuścił z ust powietrze, naprawdę, naprawdę chciał o tym słuchać? - To ma znaczenie? - Nie możemy o tym zapomnieć? Nie robił przecież niczego złego, nocą słuchał i obserwował miasto, to była część jego działalności, ale to przecież nie był odpowiedni moment na wycieranie sobie twarzy Zakonem Feniksa; był w ogóle wciąż jego częścią?
- Co? - spytał zdezorientowany, słysząc zarzut kłamstwa. Zanim zdążył odpowiedzieć Tonks pchnął go w tył, uderzenie nie było bolesne, ale wystarczające, by wytrącić go - skutego - z równowagi, wciąż był trochę pijany, cuchnęło od niego alkoholem, wróżkowy pył wciąż mienił się w jego krwi, nawet jeśli opadał. Nie spał całą noc, a z wolna zaczynało świtać, reagował powoli, reagował ciężko. Upadł na plecy, podniósł się po krótkiej chwili, zginając nogi. Nie podniósł się z trawy, bo nie był w stanie zrobić tego skuty bez akrobacji, których Tonks raczej nie miał chęci oglądać. - Zaprzeczę! - odpyskował głośno, bo to nie była prawda. Nie cała. - To znaczy - podjął bez przekonania, już bez krzyku. - Powiedziałem, że to lek na wszystko. Lek na wszystko, po którym świat jest piękniejszy. W mieniącym się proszku wciąganym nosem, poważnie, kto nie rozumie, co to znaczy?! - Dziewczyny z dobrych domów, brzmiała odpowiedź, a on właśnie ją poznawał. Pochodził z innego środowiska, dla niego było to oczywiste i był pewien, że dla Tonksa też. Nie zamierzał im niczego podać nieświadomie, może i Jim wspominał o leku na kaszel, a może na brzuch, ale Marcel dość szybko przekierował te słowa na co innego. Jim nie zrobił tego po to, żeby naćpać dziewczyny, ale po to, żeby mogli wziąć pył przy nich. Nie chciał im go w ogóle dawać. Wsparł przedramiona na ugiętych kolanach, pochylając głowę w przód, chwytając chłodne nocne powietrze; jaka była właściwie szansa na to, że Tonks uwierzy jemu, nie własnej siostrze? Cholerna Kerstin, dlaczego to robiła? Przez Thomasa? Nie spojrzał na niego, gdy kontynuował swój wywód, gdy pytał, kim właściwie jest, gdy wspominał o pokładanym w nim zaufaniu. Było mu wstyd. Wszyscy mieli go za rozsądnego? Chyba pierwszy raz w życiu usłyszał, że ktokolwiek w ogóle uważał o nim coś dobrego, ktoś, kto nie był Jimem ani koleżanką. Ale to bez znaczenia, bo pogrzebał to wszystko głupią decyzją.
- To pierwsze, przysięgam - oznajmił bez zawahania, gdy Tonks spytał, czy był durny, czy okrutny, unosząc w górę rozłożone, skute kajdanami ręce w geście będącym czymś pomiędzy zaprzeczeniem a błaganiem. - Nie dałem jej nawet połowy porcji. Mniej niż jedną trzecią. Myślałem, że... że nic się nie stanie - Uciekł wzrokiem, bo podejrzewał, że nie to Tonks chciał usłyszeć. Ale mówił prawdę, bo ani nie chciał ani nie miał odwagi go okłamać. - Nic nie przemycam! Zabrałem to na imprezę, nic więcej! - Kwiat młodzieży, na krótko schował twarz w ugiętych ramionach, bo miał ochotę zapaść się pod ziemię. - Uzależnieni? Nie jesteśmy... To było tylko parę razy - odpowiedział, ściągając brew z niezrozumieniem. Co ona mu naopowiadała? - Nie wiem, kto. Byłem tam pierwszy raz, nie znam nazwisk ani imion. Sprzedali mi towar, bo jestem stamtąd. - Na mecie nie przyjmowali każdego, to jasne, znał prawo ulicy i znał je na tyle, by potrafić wkraść się w te łaski, gdyby tylko tego chciał. Ale dotąd nie chciał. Nie wyglądał na przejętego losem tych handlarzy, bo wiedział, że nie byli dobrymi ludźmi i miał ich gdzieś - pogróżki w ich kierunku nie zrobiły na nim żadnego wrażenia.
- Co? - Uniósł ku niemu spojrzenie pełne niezrozumienia, kiedy spytał o Cyganów. - To James mnie otrzeźwił. To James zwrócił mi uwagę, że zachowuję się jak idiota. - Nie Kerstin, która stała i na to patrzyła, która przyjęła przeprosiny, a potem leciała do starszego brata na skargę. Jamesowi chodziło o Nealę, ale to było bez znaczenia. Tonks zwalał winę na Cyganów, a on nie mógł na to pozwolić. Jim nie mógł stracić pracy, a jego rodzina domu. Nie kłamał, słowa Jamesa go otrzeźwiły. - To James kazał mi je pilnować. Jest... jest oddany Weasleyom. W życiu by im tego nie dal, a co dopiero obcym, przecież to ryzyko. To tylko moja wina. Nikt od nas tego nie rozprowadza - oznajmił kategorycznie. Za wyjątkiem Freda. Ale jego nawet przy tym nie było, poza tym on sprzedawał towar tym, którzy chcieli go kupić i tym, którzy i tak znaleźliby do niego dostęp. - Tam już od dawna nie ma Thomasa, nie mają z nim kontaktu - oznajmił z zacięciem, bo on może by to zrobił. - Eve dopiero co doszła do siebie po ciężkim połogu - Zamierzał ją oskarżać o rozprowadzanie narkotyków? Dlatego, że była Cyganką? - Aishę pan poznał - Płakała przy nim. Płakała jak mała dziewczynka, bo nią właśnie była. Miałaby rozprowadzać narkotyki?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Przez chwilę nieruchomo przypatrywał się temu, jak chłopak plącze się w zeznaniach — tak, nie, nie wiem, może. Narastające zagubienie, lęk mieszający się z otępieniem, pytania zadawane zbyt szybko by zebrać myśli. Pytania w gruncie rzeczy nieistotne, nie rozmawiali o ciszy nocnej, chciał go tylko skołować. I szło łatwo. O ileż łatwiej niż z doświadczonymi przez życie i walkę zbrodniarzami, których przesłuchiwał przeważnie. Jak na początku kariery, jak w czasach pokoju. Szkoda, że przesłuchiwał w ten sposób akurat sojusznika; kogoś, na czyje zaufanie chciał liczyć i komu zaufał o raz (dwa?) za dużo. Pozwolił Carringtonowi zapętlić się przez chwilę we własnych odpowiedziach, w takich chwilach przeciągające się milczenie wzbudzało tylko większą panikę.
- Wszyscy inni, którzy łamali prawo. - obwieścił w końcu, celowo nie oferując Carringtonowi żadnych konkretów. Może sobie posłuchać o łamaniu ciszy nocnej, jeśli wyłowi potem z tego ćpanie wróżkowego pyłu lub inne kwiatki. - Lepiej żebym dowiedział się od ciebie, niż sam lub od Kerrie. - dodał posępnie. - Teraz wszystko ma znaczenie. - to był już niepotrzebny melodramatyzm, ale w głuchej ciszy lasu wybrzmiał z odpowiednią grozą, więc Michael nie ugryzł się w język. Carrington zresztą też nie gryzł się w język, więc prędko wylądował na ściółce lasu, a auror stanął nad nim niezadowolony, nachylając się ostrzegawczo i zaciskając pięść. Zaprzeczysz? - chciał powtórzyć, ale chłopak zrozumiał swój błąd i słowa popłynęły dalej.
- Skąd charłacy mają rozumieć co to znaczy?! Mugolskie narkotyki się nie świecą! Żadna normalna - porządna - dziewczyna żadnych narkotyków na oczy nie widziała! - krzyknął, pilnując żeby najpierw wziąć wdech, bo jednak nie chciał go tu rozszarpać.
Jego oczy na moment złagodniały, gdy Carrington tak szczerze i prędko przyznał, że był durny; ale szybko stwardniały na dźwięk kolejnych słów. Głupota czy nie, musiał ponieść konsekwencje swoich działań, wszyscy z nich musieli. To już nie był stary świat, w którym można było bezpiecznie iść na imprezę. To nie był nawet Londyn, gdzie Carrington mógłby wślizgnąć się w tą całą degrengoladę. To był Półwysep Kornwalijski, tu były ich krewne, tu musieli zachować chociaż pozory prawa zanim wojna i pozostałości katastrofy pogrążą wszystko w chaosie. Może i te dzieciaki musiały dorosnąć za szybko, ale Michael nie miał zamiaru wybaczyć im głupoty — mimo, że na jakimś poziomie rozumiał chęć ucieczki, ale musieli dorosnąć, wszyscy.
- Dałeś. Jej. To. Okłamałeś ją. Doprowadziłeś do płaczu, bo czuła się inna, przymuszałeś ją. - wysyczał ze wściekłością, nie dbając o to, czy płakała przez Marcela czy Jamesa; widział jak zagubiona się tam czuła i niepokoiły go jej żarliwe próby obrony tej całej sytuacji. - I resztę, je też okłamałeś? Wszystkie to wzięły? Im dałeś całą porcję? Czy też po pół, bo więcej chciałeś dla siebie? - byli uzależnieni, mówiła Kerrie, i faktycznie tak brzmieli. - To nie jest ćpanie na użytek własny, to rozprowadzanie narkotyków. - naciskał twardo. Parsknął ze złością, gdy chłopak znowu zaczął się plątać. - Ćpałeś parę razy, ale handlarza widziałeś pierwszy raz. - wytknął, przewracając oczami. - A twój kolega - to wszystko powstrzymał? Raczej pozwolił na przemyt pod swoim dachem. - dodał z naciskiem, Kerrie nie wspominała nic o tym, by James próbował to powstrzymać. Wręcz przeciwnie, na odchodne powiedziała, że też ją okłamał. Dziewczyny go nie obchodziły, nastolatka i ciężarna faktycznie były poza podejrzeniami. Chwilową ulgę przyniosła myśl, że zerwali kontakt z Thomasem, ale czy właściwie mógł w to wierzyć? Uwierzył już Carringtonowi w to, że na Cyganów można liczyć (żałował, że nie wymazał im wtedy pamięci; teraz to było już bardziej skomplikowane niż kwadrans skonfundowanych wspomnień) i że odwiózłby jego siostrę do domu bezpiecznie. Pijany i naćpany. Widział przecież, jaki jest zmęczony.
- Przemyślisz sobie to wszystko, Carrington i podasz mi konkrety. - zadecydował. - Nie wytrzeźwiejesz w środku lasu. - dlaczego zacząłeś to brać?, cisnęło mu się na usta, ale był jeszcze zbyt zły aby się o to zatroszczyć. Nachylił się i podniósł jego różdżkę, chowając ją bezpiecznie za własnym pasem. - Nie będziemy rozmawiać w środku lasu. Nie stawiaj oporu, bo zaszkodzisz tylko własnemu zdrowiu. - ostrzegł, chwytając Carringtona za ramię. Ostatnie, czego mu było trzeba to rozszczepienie. Skupił się na celu i zniknęli obydwaj, z cichym trzaskiem teleportacji łącznej...
... ale z pozoru wbrew słowom Tonksa, znów trafili do lasu. Mike podtrzymał Carringtona i pomógł mu wstać, a potem pchnął go w stronę malutkiego, drewnianego budynku, który wyglądał na całkiem opuszczony. Jednego z aresztów tymczasowych pod Plymouth, na które prowizorycznie zaadaptowali leśniczówki, pozostałości bunkrów, opuszczone chaty. Ten nie był idealną celą, ale w solidniejszych znajdowali się prawdziwi przestępcy. I nigdy na długo — nie licząc przykrych (dla Michaela i jego troski o to, że szkoda prowiantu na tych więźniów) i dłużących się tygodni zawieszenia broni, aresztowani przebywali tutaj maksymalnie trzy dni do sądów wojennych.
W środku znajdowały się kraty, oddzielające wejście od reszty pomieszczenia. Tonks wybrał miejscówkę w Plymbridge Woods, bo były niedaleko Plymouth, ale zarazem można było tu się teleportować szybciej niż do zabezpieczonego miasta.
- Prześpisz się tu i przemyślisz sobie to wszystko - powtórzył Mike, otwierając je i spoglądając wyczekująco na Marceliusa. W kącie znajdowały się brudny koc oraz wiadro.
jeszcze nie kończymy, ale zapraszam tutaj
- Wszyscy inni, którzy łamali prawo. - obwieścił w końcu, celowo nie oferując Carringtonowi żadnych konkretów. Może sobie posłuchać o łamaniu ciszy nocnej, jeśli wyłowi potem z tego ćpanie wróżkowego pyłu lub inne kwiatki. - Lepiej żebym dowiedział się od ciebie, niż sam lub od Kerrie. - dodał posępnie. - Teraz wszystko ma znaczenie. - to był już niepotrzebny melodramatyzm, ale w głuchej ciszy lasu wybrzmiał z odpowiednią grozą, więc Michael nie ugryzł się w język. Carrington zresztą też nie gryzł się w język, więc prędko wylądował na ściółce lasu, a auror stanął nad nim niezadowolony, nachylając się ostrzegawczo i zaciskając pięść. Zaprzeczysz? - chciał powtórzyć, ale chłopak zrozumiał swój błąd i słowa popłynęły dalej.
- Skąd charłacy mają rozumieć co to znaczy?! Mugolskie narkotyki się nie świecą! Żadna normalna - porządna - dziewczyna żadnych narkotyków na oczy nie widziała! - krzyknął, pilnując żeby najpierw wziąć wdech, bo jednak nie chciał go tu rozszarpać.
Jego oczy na moment złagodniały, gdy Carrington tak szczerze i prędko przyznał, że był durny; ale szybko stwardniały na dźwięk kolejnych słów. Głupota czy nie, musiał ponieść konsekwencje swoich działań, wszyscy z nich musieli. To już nie był stary świat, w którym można było bezpiecznie iść na imprezę. To nie był nawet Londyn, gdzie Carrington mógłby wślizgnąć się w tą całą degrengoladę. To był Półwysep Kornwalijski, tu były ich krewne, tu musieli zachować chociaż pozory prawa zanim wojna i pozostałości katastrofy pogrążą wszystko w chaosie. Może i te dzieciaki musiały dorosnąć za szybko, ale Michael nie miał zamiaru wybaczyć im głupoty — mimo, że na jakimś poziomie rozumiał chęć ucieczki, ale musieli dorosnąć, wszyscy.
- Dałeś. Jej. To. Okłamałeś ją. Doprowadziłeś do płaczu, bo czuła się inna, przymuszałeś ją. - wysyczał ze wściekłością, nie dbając o to, czy płakała przez Marcela czy Jamesa; widział jak zagubiona się tam czuła i niepokoiły go jej żarliwe próby obrony tej całej sytuacji. - I resztę, je też okłamałeś? Wszystkie to wzięły? Im dałeś całą porcję? Czy też po pół, bo więcej chciałeś dla siebie? - byli uzależnieni, mówiła Kerrie, i faktycznie tak brzmieli. - To nie jest ćpanie na użytek własny, to rozprowadzanie narkotyków. - naciskał twardo. Parsknął ze złością, gdy chłopak znowu zaczął się plątać. - Ćpałeś parę razy, ale handlarza widziałeś pierwszy raz. - wytknął, przewracając oczami. - A twój kolega - to wszystko powstrzymał? Raczej pozwolił na przemyt pod swoim dachem. - dodał z naciskiem, Kerrie nie wspominała nic o tym, by James próbował to powstrzymać. Wręcz przeciwnie, na odchodne powiedziała, że też ją okłamał. Dziewczyny go nie obchodziły, nastolatka i ciężarna faktycznie były poza podejrzeniami. Chwilową ulgę przyniosła myśl, że zerwali kontakt z Thomasem, ale czy właściwie mógł w to wierzyć? Uwierzył już Carringtonowi w to, że na Cyganów można liczyć (żałował, że nie wymazał im wtedy pamięci; teraz to było już bardziej skomplikowane niż kwadrans skonfundowanych wspomnień) i że odwiózłby jego siostrę do domu bezpiecznie. Pijany i naćpany. Widział przecież, jaki jest zmęczony.
- Przemyślisz sobie to wszystko, Carrington i podasz mi konkrety. - zadecydował. - Nie wytrzeźwiejesz w środku lasu. - dlaczego zacząłeś to brać?, cisnęło mu się na usta, ale był jeszcze zbyt zły aby się o to zatroszczyć. Nachylił się i podniósł jego różdżkę, chowając ją bezpiecznie za własnym pasem. - Nie będziemy rozmawiać w środku lasu. Nie stawiaj oporu, bo zaszkodzisz tylko własnemu zdrowiu. - ostrzegł, chwytając Carringtona za ramię. Ostatnie, czego mu było trzeba to rozszczepienie. Skupił się na celu i zniknęli obydwaj, z cichym trzaskiem teleportacji łącznej...
... ale z pozoru wbrew słowom Tonksa, znów trafili do lasu. Mike podtrzymał Carringtona i pomógł mu wstać, a potem pchnął go w stronę malutkiego, drewnianego budynku, który wyglądał na całkiem opuszczony. Jednego z aresztów tymczasowych pod Plymouth, na które prowizorycznie zaadaptowali leśniczówki, pozostałości bunkrów, opuszczone chaty. Ten nie był idealną celą, ale w solidniejszych znajdowali się prawdziwi przestępcy. I nigdy na długo — nie licząc przykrych (dla Michaela i jego troski o to, że szkoda prowiantu na tych więźniów) i dłużących się tygodni zawieszenia broni, aresztowani przebywali tutaj maksymalnie trzy dni do sądów wojennych.
W środku znajdowały się kraty, oddzielające wejście od reszty pomieszczenia. Tonks wybrał miejscówkę w Plymbridge Woods, bo były niedaleko Plymouth, ale zarazem można było tu się teleportować szybciej niż do zabezpieczonego miasta.
- Prześpisz się tu i przemyślisz sobie to wszystko - powtórzył Mike, otwierając je i spoglądając wyczekująco na Marceliusa. W kącie znajdowały się brudny koc oraz wiadro.
jeszcze nie kończymy, ale zapraszam tutaj
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 14.06.24 13:42, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : [bylobrzydkobedzieladnie])
Martwe drzewo
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka