Connaught Square
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Connaught Square
To na tym placu znajdującym się w centralnym Londynie przez przeszło 500 lat dokonywano publicznych egzekucji na wrogach państwa, zdrajcach i niewinnych. Szubienicy, która stanowiła główne narzędzie władzy, już nie ma, a plac stanowi tylko ślad na mapie turystycznej, ale wciąż wysłany jest brukiem i obsadzony liczną zielenią, dzięki czemu wielu mieszkańców Londynu wybiera go jako miejsce dla licznych spacerów. Wieczorami, gdy w latarniach zapala się jasne światło, na uliczkach można dostrzec ducha włoskiej tancerki, Marii Taglioni, która Connaught Square niegdyś nazywała swoim domem. Po okolicy krąży plotka, że jest ona tylko iluzją wyczarowaną przez jej zdolnego, angielskiego kochanka.
Na razie było spokojnie. Na razie nikt za mną nie podążał. Na razie.
Nie wiem, czy ktokolwiek z zebranych na placu mnie zauważył - starałam się w ogóle nie przykuwać do siebie niepotrzebnych spojrzeń. Ot zwykły człowiek z garami w ręku i w chujowym, poprzecieranym ciuchu. Nie potrzeba mi tu widowni i obcych.
Wnętrze kamienicy śmierdziało stęchlizną... z resztą jak wszystko w tym paskudnym mieście, a kurz przyklejał się do przełyku, kiedy brało się kolejny wdech. Dom wyglądał jak setki kamienic, w których już byłam - czy to, żeby ją zająć w imieniu banku Gringotta, czy też załatwiając inne… sprawy. Wolałam czasem pozbywać się ludzi w ich mieszkaniach, bo łatwiej upozorować samobójstwo. Szczypta magii, odpowiednie wyciszenie pomieszczenia i cyk, zlecenie gotowe i hajs ląduję w mojej kieszeni.
Przechodzi mi przez myśl, czy i w tej sytuacji tak nie zrobić. Nie wiem, czy grajek robi na zlecenie szlachciurów… pewnie nie, bo się kitra. A oni lubią, jak takie rzeczy robi się z pompą. W ukryciu to tylko pozbywają się niewygodnych osób… chociaż i tu bywało różnie.
Jest tylko jeden problem - czy ktoś mi zapłaci, za ucieszenie tego pieprzonego grajka, czy raczej pójdzie na łatwiznę, wmanewruje w jakieś gówno i wsadzi nas razem do Tower, jak biednego Kostka. Niby mam już jakieś znajomości, rekomendacje i inne takie… Ale obserwując ostatnie tendencje w mieście, to mimo tych kontaktów biznesowych, trzeba cholernie uważać i nie ufać. Trzymać się prostej zasady: albo umowa - spisana albo ustna i uścisk dłoni, albo wypierdalać.
Chyba że… Zobaczymy na miejscu, co się bardziej opłaci.
Mocniej zaciskam palce na różdżce i ostrożnie, najciszej jak potrafię i na ile pozwalają stare schody, idę na górę, podążając za źródłem dźwięku. Staram się uważnie patrzeć, gdzie stawiam nogi, żeby żadna z desek nie załamała się pode mną. Znam się trochę na architekturze, tak że wykorzystuję cała swoją wiedzę, żeby się tu głupio nie zabić. To by było niefortunne.
|architektura (wiedza) I, rzut na skradanie I
Nie wiem, czy ktokolwiek z zebranych na placu mnie zauważył - starałam się w ogóle nie przykuwać do siebie niepotrzebnych spojrzeń. Ot zwykły człowiek z garami w ręku i w chujowym, poprzecieranym ciuchu. Nie potrzeba mi tu widowni i obcych.
Wnętrze kamienicy śmierdziało stęchlizną... z resztą jak wszystko w tym paskudnym mieście, a kurz przyklejał się do przełyku, kiedy brało się kolejny wdech. Dom wyglądał jak setki kamienic, w których już byłam - czy to, żeby ją zająć w imieniu banku Gringotta, czy też załatwiając inne… sprawy. Wolałam czasem pozbywać się ludzi w ich mieszkaniach, bo łatwiej upozorować samobójstwo. Szczypta magii, odpowiednie wyciszenie pomieszczenia i cyk, zlecenie gotowe i hajs ląduję w mojej kieszeni.
Przechodzi mi przez myśl, czy i w tej sytuacji tak nie zrobić. Nie wiem, czy grajek robi na zlecenie szlachciurów… pewnie nie, bo się kitra. A oni lubią, jak takie rzeczy robi się z pompą. W ukryciu to tylko pozbywają się niewygodnych osób… chociaż i tu bywało różnie.
Jest tylko jeden problem - czy ktoś mi zapłaci, za ucieszenie tego pieprzonego grajka, czy raczej pójdzie na łatwiznę, wmanewruje w jakieś gówno i wsadzi nas razem do Tower, jak biednego Kostka. Niby mam już jakieś znajomości, rekomendacje i inne takie… Ale obserwując ostatnie tendencje w mieście, to mimo tych kontaktów biznesowych, trzeba cholernie uważać i nie ufać. Trzymać się prostej zasady: albo umowa - spisana albo ustna i uścisk dłoni, albo wypierdalać.
Chyba że… Zobaczymy na miejscu, co się bardziej opłaci.
Mocniej zaciskam palce na różdżce i ostrożnie, najciszej jak potrafię i na ile pozwalają stare schody, idę na górę, podążając za źródłem dźwięku. Staram się uważnie patrzeć, gdzie stawiam nogi, żeby żadna z desek nie załamała się pode mną. Znam się trochę na architekturze, tak że wykorzystuję cała swoją wiedzę, żeby się tu głupio nie zabić. To by było niefortunne.
|architektura (wiedza) I, rzut na skradanie I
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
The member 'Zlata Raskolnikova' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 71
'k100' : 71
Sytuacja robiła się coraz bardziej niespokojna. Nie wiedział dokładnie czy zdrajcy nie spróbują jakoś wpłynąć na tłum. Gdyby spróbowali czegoś na biednych ludziach mogłoby to się odbić źle na wizerunku Ministerstwa Magii. Za wszelką cenę nie można było do tego dopuścić. To przedsięwzięcie musiało się udać, aby można było wprowadzać coraz to nowsze projekty poprawy życia czarodziejów, jednocześnie umacniając pozycje ówczesnego rządu.
Razem z Aquilią postanowili poprawić wizerunek rodziny stając się widocznymi, współczującymi i pomagającymi przedstawicielami arystokracji. Bez takich akcji nigdy nie poprawią swojego wizerunku. Niektórzy zapewne i tak będą uważać iż jest to czysta propaganda, że nie zależy im na tych ludziach. Może po części będą mieli racje. Cygnusa nie obchodziły indywidualne jednostki. Dla niego jako polityka liczyły się tylko liczby i kapitał polityczny jest w stanie zbić. Wiedział doskonale, że po otrzymaniu zaufania społecznego, będzie mógł działać na większą skalę, a co za tym idzie, pomóc większej ilości, co zaowocuje poparciem. Koło polityczne będzie napędzane coraz szybciej. Więc odpowiadając na pytanie: czy Cygnusowi zależy na tych ludziach? Tak. Czy robi to z czysto altruistycznych pobudek? Absolutnie nie, ale tu się rodzi kolejne pytanie. Czy tylko z altruistycznych pobudek można pomagać innym? On doskonale zna odpowiedz, lecz zastanawia go czy odpowiedz zdrajców i Zakonników byłaby taka sama, bo jeżeli tak okazaliby się hipokrytami, jeżeli nie to czysto złymi ludźmi.
Siostra poprosiła go o zdobycie płaszcza dla dziewczynki. Starszy brat pomachał tylko głową na zgodę i uśmiechnął się. Nie wiedział gdzie mógłby takowy płaszczyk znaleźć dlatego wpadł na lepszy pomysł. Podszedł do wozów, które przywiozły jedzenie. Zaczął w nich przeglądać, ponieważ jakoś te jedzenie musiało zostać przetransportowane, aby były ciepłe. Znalazł koc, który był używany właśnie do transportu. Sprawdził szybko czy nie jest przypadkiem brudny. Podszedł do Aquili i dziewczynki po czym delikatnie obwinął ją ciepłym kocykiem.
- Teraz powinno Ci być cieplej. - powiedział z ciepłym uśmiechem. Odsunął się na jeden krok i obserwował z boku siostrę jak je wspólnie z dziewczynką.
Razem z Aquilią postanowili poprawić wizerunek rodziny stając się widocznymi, współczującymi i pomagającymi przedstawicielami arystokracji. Bez takich akcji nigdy nie poprawią swojego wizerunku. Niektórzy zapewne i tak będą uważać iż jest to czysta propaganda, że nie zależy im na tych ludziach. Może po części będą mieli racje. Cygnusa nie obchodziły indywidualne jednostki. Dla niego jako polityka liczyły się tylko liczby i kapitał polityczny jest w stanie zbić. Wiedział doskonale, że po otrzymaniu zaufania społecznego, będzie mógł działać na większą skalę, a co za tym idzie, pomóc większej ilości, co zaowocuje poparciem. Koło polityczne będzie napędzane coraz szybciej. Więc odpowiadając na pytanie: czy Cygnusowi zależy na tych ludziach? Tak. Czy robi to z czysto altruistycznych pobudek? Absolutnie nie, ale tu się rodzi kolejne pytanie. Czy tylko z altruistycznych pobudek można pomagać innym? On doskonale zna odpowiedz, lecz zastanawia go czy odpowiedz zdrajców i Zakonników byłaby taka sama, bo jeżeli tak okazaliby się hipokrytami, jeżeli nie to czysto złymi ludźmi.
Siostra poprosiła go o zdobycie płaszcza dla dziewczynki. Starszy brat pomachał tylko głową na zgodę i uśmiechnął się. Nie wiedział gdzie mógłby takowy płaszczyk znaleźć dlatego wpadł na lepszy pomysł. Podszedł do wozów, które przywiozły jedzenie. Zaczął w nich przeglądać, ponieważ jakoś te jedzenie musiało zostać przetransportowane, aby były ciepłe. Znalazł koc, który był używany właśnie do transportu. Sprawdził szybko czy nie jest przypadkiem brudny. Podszedł do Aquili i dziewczynki po czym delikatnie obwinął ją ciepłym kocykiem.
- Teraz powinno Ci być cieplej. - powiedział z ciepłym uśmiechem. Odsunął się na jeden krok i obserwował z boku siostrę jak je wspólnie z dziewczynką.
Cygnus Black
Zawód : Pracownik Departamentu Międzynarodowej Współpracy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Przyznam, że owszem. - odparł, spoglądając gdzieś w przestrzeń - tuż nad głową Persueusa. Zwykli ludzie nie musieli nosić metaforycznych masek, dawać przykładu, trzymać się prosto i dumnie mimo wszystkich przeciwności losu. No i nikt by ich nie wydziedziczył, gdyby nagle ich słowa niefortunnie... wyciekły. - Nie ma problemu. Będziemy po prostu przygotowani na następny raz. Kto wie, może trzeba będzie zorganizować kolejny poczęstunek albo inną pomoc.
Chyba żaden z nich nie był gotowy na wyjątkowo wzruszającą historyjkę panny Chang, ale jej słowa wyraźnie w pewien sposób zadziałały na niektórych zgromadzonych w pozytywny sposób. Może to był klucz to ich serc?
Gdyby tylko ktoś ich nie rozpraszał hasłami o jakiś potrawach z ludzi.
-Niefortunne, to bardzo miękkie słowo. - zmarszczył brwi. - Naprawdę nie rozumiem, po co mówić takie okropne bzdury. Ludzie cierpią, głodują, a ktoś bawi się ich kosztem. Pewnie się cieszy, patrząc na ich cierpienie. To okropne.
Obruszył się bardziej, niż zakładała etykieta. Nie szkodzi, niech usłyszą, że ktoś próbuje zrobić im krzywdę, rozsiewając głupie plotki. Szybko przeniósł wzrok na Perseusa a później na osobę, o której mówił.
-Czy on ci coś zrobił? - zauważył nietęgi wyraz, jaki wymalował się na twarzy kuzyna i cicho zadał pytanie. - To przestępca?
Widząc, że starszy Black woli go ignorować, Rigel również też nie podjął żadnych działań. A niech sobie krzyczy. Porządni Londyńczycy wiedzą, że to bzdura, bo kto mądry uwierzyłby, że ktoś robi zupę ze zwłok ludzi?
Fakt, że muzyka, która brzmiała na placu, nie była wynikiem działań magicznych, bardzo go uspokoił. Niech grają. Niech krzyczą.
Oni tu są po to, żeby pomóc ludziom i na tym należało się skupić.
-Możecie Państwo w każdej chwili udać sie do szpitala świętego Munga, jeśli wy lub ktoś z waszych najbliższych się rozchoruje. - zwrócił się bezpośrednio do ludzi, ze szczerym ciepłym uśmiechem, burząc ścianę, jaka zawsze była między nimi a ludźmi z niższych klas. - Mimo wojny, nasza rodzina robi wszystko, żeby szpital nadal funkcjonował.
Zerknął porozumiewawczo na Perseusa, po czym kontynuował.
-Jeśli teraz ktoś z Państwa nie czuje się dobrze, ja i mój kuzyn spróbujemy przyjrzeć się temu. Może uda się coś zaradzić na miejscu. Jeśli nie... to w szpitalu medycy będą mogli od razu zabrać się za leczenie i nie tracić czasu na diagnozę.
|perswazja I, kokieteria I
Chyba żaden z nich nie był gotowy na wyjątkowo wzruszającą historyjkę panny Chang, ale jej słowa wyraźnie w pewien sposób zadziałały na niektórych zgromadzonych w pozytywny sposób. Może to był klucz to ich serc?
Gdyby tylko ktoś ich nie rozpraszał hasłami o jakiś potrawach z ludzi.
-Niefortunne, to bardzo miękkie słowo. - zmarszczył brwi. - Naprawdę nie rozumiem, po co mówić takie okropne bzdury. Ludzie cierpią, głodują, a ktoś bawi się ich kosztem. Pewnie się cieszy, patrząc na ich cierpienie. To okropne.
Obruszył się bardziej, niż zakładała etykieta. Nie szkodzi, niech usłyszą, że ktoś próbuje zrobić im krzywdę, rozsiewając głupie plotki. Szybko przeniósł wzrok na Perseusa a później na osobę, o której mówił.
-Czy on ci coś zrobił? - zauważył nietęgi wyraz, jaki wymalował się na twarzy kuzyna i cicho zadał pytanie. - To przestępca?
Widząc, że starszy Black woli go ignorować, Rigel również też nie podjął żadnych działań. A niech sobie krzyczy. Porządni Londyńczycy wiedzą, że to bzdura, bo kto mądry uwierzyłby, że ktoś robi zupę ze zwłok ludzi?
Fakt, że muzyka, która brzmiała na placu, nie była wynikiem działań magicznych, bardzo go uspokoił. Niech grają. Niech krzyczą.
Oni tu są po to, żeby pomóc ludziom i na tym należało się skupić.
-Możecie Państwo w każdej chwili udać sie do szpitala świętego Munga, jeśli wy lub ktoś z waszych najbliższych się rozchoruje. - zwrócił się bezpośrednio do ludzi, ze szczerym ciepłym uśmiechem, burząc ścianę, jaka zawsze była między nimi a ludźmi z niższych klas. - Mimo wojny, nasza rodzina robi wszystko, żeby szpital nadal funkcjonował.
Zerknął porozumiewawczo na Perseusa, po czym kontynuował.
-Jeśli teraz ktoś z Państwa nie czuje się dobrze, ja i mój kuzyn spróbujemy przyjrzeć się temu. Może uda się coś zaradzić na miejscu. Jeśli nie... to w szpitalu medycy będą mogli od razu zabrać się za leczenie i nie tracić czasu na diagnozę.
|perswazja I, kokieteria I
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Przynajmniej miał pewność co do jednego - stoisko z zapasami przeznaczonymi dla biedoty było póki co bezpieczne. Nikt nie próbował sabotować w żaden sposób potraw, a Burke rozglądał się nim na wszystkie strony. Był jednak niemal pewny, że całość przedsięwzięcia nie mogła się udać bez choćby jednego incydentu. Dlatego był raczej milczący, swoją uwagę poświęcając w całości otoczeniu.
Przez jedną chwilę pomyślał, że szkoda, iż nie zabrali ze sobą na plac dzieciaków. Młodociani mogliby trochę ocieplić wizerunek szlachty, szczególnie jeśli zgodziliby by się nawoływać pospólstwo do jedzenia. Craig wątpił jednak, aby Edgar zgodził się puścić tu dziś swoje dziewczynki, tak samo zapewne zareagowałby Xavier. Co innego rozdawanie jedzenia w bezpiecznym Durham, blisko domu, na znajomym terenie, a co innego tutaj. Londyn może i był w całości pod wpływem rycerzy, a szlam został zeń całkowicie przepędzony... wciąż istniała jednak kwestia odległości od bezpiecznego domu.
Obserwował jak Aquila zajmuje się dziewczynką, która wyskoczyła nagle z tłumu. Musiał przyznać, że szło jej całkiem nieźle. Nawet jeśli był to tylko akt, mający na celu zjednać jej ludzi z tłumu, nie dało się ukryć, że miała rękę do dzieci. Przez krótką chwilę Burke zapatrzył się właściwie głównie na lady Black oraz powoli coraz śmielszą małą Ursulą. Nie dało się ukryć, że był to całkiem uroczy obrazek. A jeśli nawet jemu po części zmiękczył on serce, z pewnością musi przekonać nawet tych najbardziej nieufnych z tłumu.
- Na pewno to lady, ale ja bym określił ją raczej jako łaskawa - wtrącił się jeszcze, gdy dziewczynka zapytała Aquilę o przydomek, który nadali jej mąciciele i opozycjoniści. Przywołał przy tym na twarz delikatny uśmiech - taki, który na co dzień zarezerwowany był tylko i wyłącznie dla młodych maków z Durham. W tym właśnie momencie dziękował za wszystkie lata spędzone we Francji, gdzie nauczył się nosić na twarzy uśmiech i pokazywać go nawet tym, którzy zasługiwali na pogardę. Łatwiej było w ten sposób zjednać sobie biedotę.
Burke postanowił na krótką chwilę zapomnieć o ulotce, która tak niefortunnie wyrażała się o całości dzisiejszego przedsięwzięcia. Musieli przede wszystkim robić swoje, a ludzie w końcu się do nich przekonają. Już było lepiej - pomimo początkowej niechęci, zgromadzeni na placu w końcu zaczęli jeść. Dobrze, inni pójdą ich śladem i zanim się obejrzą, miski oraz skrzynie z jedzeniem będą puste.
- A po zapiekance przyjdzie pora na deser. Kiedy ostatnio jadłaś placek z owocami? - zagadał dziewczynkę, gdy obie z Aquilą trzymały już po porcji. Bardzo ładny teatrzyk, niemalże mistrzowski. Szkoda tylko, że po raz kolejny pojawił się powód do zmartwień. Burke zmarszczył brwi, słysząc, że muzyka, która wcześniej tylko lekko wybrzmiewała na placu, teraz znacząco przebija się nad tłumem, skupiając uwagę ludzi. Jedną harmonijkę dało się jakoś wytłumaczyć, Londyn był miastem gdzie mieszkali ludzie z wieloma talentami. Jednakże rytmiczne pogwizdywanie, a potem skrzypce były już złym znakiem. To musiała być zorganizowana akcja. Na razie jednak wciąż tylko trwał przy stoisku z jedzeniem, próbując zlokalizować źródło dźwięku - co wcale nie było proste, bo muzyka brzmiała tak, jakby dochodziła ze wszystkich stron jednocześnie.
Spostrzegawczość II ¯\_( ͡❛ ㅅ ͡❛)_/¯
Przez jedną chwilę pomyślał, że szkoda, iż nie zabrali ze sobą na plac dzieciaków. Młodociani mogliby trochę ocieplić wizerunek szlachty, szczególnie jeśli zgodziliby by się nawoływać pospólstwo do jedzenia. Craig wątpił jednak, aby Edgar zgodził się puścić tu dziś swoje dziewczynki, tak samo zapewne zareagowałby Xavier. Co innego rozdawanie jedzenia w bezpiecznym Durham, blisko domu, na znajomym terenie, a co innego tutaj. Londyn może i był w całości pod wpływem rycerzy, a szlam został zeń całkowicie przepędzony... wciąż istniała jednak kwestia odległości od bezpiecznego domu.
Obserwował jak Aquila zajmuje się dziewczynką, która wyskoczyła nagle z tłumu. Musiał przyznać, że szło jej całkiem nieźle. Nawet jeśli był to tylko akt, mający na celu zjednać jej ludzi z tłumu, nie dało się ukryć, że miała rękę do dzieci. Przez krótką chwilę Burke zapatrzył się właściwie głównie na lady Black oraz powoli coraz śmielszą małą Ursulą. Nie dało się ukryć, że był to całkiem uroczy obrazek. A jeśli nawet jemu po części zmiękczył on serce, z pewnością musi przekonać nawet tych najbardziej nieufnych z tłumu.
- Na pewno to lady, ale ja bym określił ją raczej jako łaskawa - wtrącił się jeszcze, gdy dziewczynka zapytała Aquilę o przydomek, który nadali jej mąciciele i opozycjoniści. Przywołał przy tym na twarz delikatny uśmiech - taki, który na co dzień zarezerwowany był tylko i wyłącznie dla młodych maków z Durham. W tym właśnie momencie dziękował za wszystkie lata spędzone we Francji, gdzie nauczył się nosić na twarzy uśmiech i pokazywać go nawet tym, którzy zasługiwali na pogardę. Łatwiej było w ten sposób zjednać sobie biedotę.
Burke postanowił na krótką chwilę zapomnieć o ulotce, która tak niefortunnie wyrażała się o całości dzisiejszego przedsięwzięcia. Musieli przede wszystkim robić swoje, a ludzie w końcu się do nich przekonają. Już było lepiej - pomimo początkowej niechęci, zgromadzeni na placu w końcu zaczęli jeść. Dobrze, inni pójdą ich śladem i zanim się obejrzą, miski oraz skrzynie z jedzeniem będą puste.
- A po zapiekance przyjdzie pora na deser. Kiedy ostatnio jadłaś placek z owocami? - zagadał dziewczynkę, gdy obie z Aquilą trzymały już po porcji. Bardzo ładny teatrzyk, niemalże mistrzowski. Szkoda tylko, że po raz kolejny pojawił się powód do zmartwień. Burke zmarszczył brwi, słysząc, że muzyka, która wcześniej tylko lekko wybrzmiewała na placu, teraz znacząco przebija się nad tłumem, skupiając uwagę ludzi. Jedną harmonijkę dało się jakoś wytłumaczyć, Londyn był miastem gdzie mieszkali ludzie z wieloma talentami. Jednakże rytmiczne pogwizdywanie, a potem skrzypce były już złym znakiem. To musiała być zorganizowana akcja. Na razie jednak wciąż tylko trwał przy stoisku z jedzeniem, próbując zlokalizować źródło dźwięku - co wcale nie było proste, bo muzyka brzmiała tak, jakby dochodziła ze wszystkich stron jednocześnie.
Spostrzegawczość II ¯\_( ͡❛ ㅅ ͡❛)_/¯
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Craig Burke' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
Bardziej otwarte, bezpośrednie zachowanie stojących w okolicach wozów przedstawicieli arystokracji zdawało się przekonać do siebie przynajmniej część niechętnych początkowo mieszkańców, bo gromadzący się wokół nich tłumek z chwili na chwilę gęstniał; szczególnie przychylne spojrzenia kierowały się w stronę Evandry, która – oprócz tego, że roztaczała wokół siebie naturalny, przyciągający wzrok urok – przemawiała łagodnie, głosem, który sugerował, że dobro londyńczyków naprawdę leżało jej na sercu. Starszy mężczyzna, w sprawie którego obiecała się zwrócić do Ministerstwa Magii, skinął jej z wdzięcznością głową, nie zatrzymywał jej jednak dłużej, kiedy przeniosła swoją uwagę na dziewczynkę, podając jej białą, elegancką chusteczkę. – To dla mnie? – zapytało dziecko, biorąc kawałek materiału z wyraźnym wahaniem i przyglądając mu się; dziewczynka, nieświadoma istnienia brudnej smugi na policzku, a może niechętna do pobrudzenia pięknej chusteczki, złożyła ją ostrożnie w kostkę i wsunęła do kieszeni płaszczyka – później posłusznie idąc za Evandrą. Na widok owocowego ciasta zaświeciły jej się oczy, wzięła jeden kawałek od razu, żeby ugryźć spory kęs; kilka okruszków posypało się na ziemię. – Mogłabym zabrać też dla brata i siostry? – zapytała nieco śmielej, podnosząc spojrzenie na arystokratkę.
W rozmowie z mieszkańcami Evandrę tymczasem wyręczył Maghnus, w pierwszej kolejności podchodząc do wyraźnie zmęczonej staruszki, żeby podać jej miskę z zupą. Czarownica, pomarszczona i siwa, o pochylonych wiekiem plecach, spojrzała na niego z wdzięcznością, a jej twarz rozjaśnił uśmiech; jedną ręką uchwyciła miskę z zupą, a palce drugiej zacisnęła na chwilę mocno na przedramieniu arystokraty. – Dziękuję panu, dziękuję – powiedziała, kiwając głową. – Chciałabym zabrać trochę dla męża, dotyk meduzy położył go do łóżka… Ale nie wiem, czy dam radę… – przyznała, spoglądając na Maghnusa z wyraźną prośbą.
Mężczyzna, który wcześniej rozmawiał z Evandrą, zwrócił spojrzenie w stronę Maghnusa. – Prowadziliśmy z żoną pub na Pokątnej, jeszcze po moim dziadku. Całe oszczędności włożyliśmy, żeby go wyremontować po Bezksiężycowej Nocy, ale później ceny tak poszły w górę, że nie było nas stać na dostawy. Klienci się wykruszyli, jedzenie psuło nam się w spiżarni… – Pokręcił głową, a w jego oczach błysnął widoczny żal. Od innych mieszkańców, do których zwracał się Maghnus, usłyszeć można było podobne historie: byli tam właściciele sklepów, księgarni, rzemieślnicy i artyści; wojna oszczędzała niewielu. – Gdzie mamy się zgłosić? – pytali, wysłuchując daleko idących obietnic arystokraty; niektórzy sceptyczni, inni patrzący z nadzieją i desperacją.
Inni nadal podchodzili do wozów z jedzeniem, przechodząc obok Primrose, która – oddawszy miskę z zupą Maghnusowi – uniosła wyżej spódnicę, odskakując do tyłu. Tym razem udało jej się osiągnąć zamierzony cel, szczur – wyplątawszy się z fałdów materiału – z piskiem pomknął pod jeden z wozów, po czym zniknął z pola widzenia wszystkich. Mieszkańcy, zachęcani słowami lady Burke, częstowali się kolejnymi porcjami, od czasu do czasu spoglądając z lekkim zdziwieniem w stronę Wren, która – choć przemawiała z niezwykłym, wyuczonym przekonaniem – teatralnością wyrażeń nieco odcinała się od panującej na placu sytuacji; jej słowom przeczyły też czyny, bo mimo głośnych pochwał i zapewnień o własnym głodzie, nie sięgnęła po żadną z potraw, jedynie przechadzając się pomiędzy ludźmi. – Starczy, starczy, tylko niech się pani ustawi w kolejce, bo samo do pani nie przyjdzie. O tam – odpowiedziała jej jedna z kobiet, ręką wskazując na koniec ustawionego wzdłuż wozu ogonka. – Nabierze pani gulaszu dla siebie i córek, bardziej im się spodoba niż opowieści – dodała, po czym sama przesunęła się dalej, żeby wziąć do ręki chochlę.
Elvira, po pozostawieniu dziewczynki w rękach Evandry oraz zamienieniu kilku słów z Wren, przeniosła swoją uwagę w stronę kamienicy. Początkowo nic nie zwróciło jej uwagi – budynek wyglądał na opuszczony – ale po chwili jej wzrok przykuło uchylone okno na wysokości trzeciego piętra, w którym – była tego niemal pewna – majaczyła czyjaś sylwetka. Odległość była zbyt duża, żeby Elvira była w stanie rozpoznać rysy czy nawet płeć stojącego po drugiej stronie człowieka, ale widziała, że w pewnym momencie – choć przez dłuższy czas stał niemal nieruchomo – poruszył się nagle, jakby czymś zaalarmowany.
Nieco dalej uwaga Aquili skupiła się małej Ursuli, która z każdą chwilą wydawała się bardziej przekonana do arystokratki. Przyciągnęła do siebie mocniej koc, który przyniósł jej Cygnus, okrywając się nim szczelnie; był na nią zdecydowanie za duży i ciągnął się po ziemi, kiedy szła, ale zdawała się nie zwracać na to uwagi. – Dziękuję panu bardzo – powiedziała nieśmiało do lorda Blacka, a potem jakby odruchowo przysunęła się bliżej Aquili, wyciągając rączkę, żeby w końcu złapać ją za rękę. – Tak, przyszliśmy razem, ale Bertie zaczął płakać i mama poszła go uspokoić. Bertie to mój brat, jest taki malutki, o taki – powiedziała, wyciągając wolną rączkę w dół, żeby pokazać, jak niski był chłopiec. – Nie potrafi jeszcze chodzić – dodała, unosząc spojrzenie na arystokratkę. Na pytanie o Hogwart zasępiła się wyraźnie. – Dopiero za sześć lat. Pani też była w Hogwarcie? A w jakim domu? Bo mój tata był w Ravenclawie i mama mówi, że ja na pewno też tam trafię, bo jestem taka mądra jak on – mówiła dalej, rozgadując się bardziej z każdą chwilą. Kiedy Aquila zapytała o Krwawą Lady, jej policzki się zaróżowiły. – Inne dzieci. Mówią, że Krwawa Lady zabija wszystkie piękne dziewczyny, żeby ukraść ich urodę i żeby być najpiękniejszą – odpowiedziała, przygryzając od środka policzek. Na propozycję jedzenia pokiwała energicznie głową i szybko zabrała się za pierwszy kęs zapiekanki. Zagadnięta przez Craiga, przeniosła na niego spojrzenie – odrobinę niepewne, ale już pozbawione strachu. – W lecie, jak byliśmy u babci – odpowiedziała, marszcząc nosek i brwi w zastanowieniu. – Upiekła taki pyszny, z jabłkami z sadu i śmietanką na górze – dodała; w jej głosie odbiły się ślady rozmarzenia.
Słowa przechadzających się w tłumie Perseusa i Rigela, choć mijające się z prawdą, niosły się wystarczająco wyraźnie, by dotrzeć do uszu stojących najbliżej ludzi; wśród nich nie było widać takich, którzy potrzebowaliby natychmiastowej pomocy – gdyby byli chorzy lub ranni, z pewnością nie zdołaliby dotrzeć tego dnia na plac – ale w reakcji na rzuconą w przestrzeń propozycję Rigela, do dwóch uzdrowicieli podeszła kobieta. Była w średnim w wieku, o ładnych, choć nieco zbyt ostrych rysach, ubrana w męski płaszcz, który całkowicie ukrywał kształt jej drobnej sylwetki. Znalazłszy się naprzeciw lordów, skłoniła się niezręcznie i z onieśmieleniem, ale zaraz potem się odezwała. – Przepraszam… Nie chciałabym zawracać głowy, ale usłyszałam o czym panowie rozmawiają i… Nie chodzi o mnie, tylko o mojego męża, rozchorował się – nie wiemy na co, ale męczy go przeraźliwy kaszel i niknie w oczach… Poszliśmy do szpitala, ale nie wpuszczono nas do środka, powiedzieli, że – że mój mąż jest charłakiem, ale to nie prawda – powiedziała, ostatnie słowa wypowiadając bardzo szybko, jakby się bała, że za moment ktoś jej przerwie. – On po prostu nie skończył szkoły, bo wolał pomagać ojcu w domu – zapewniła, uciekając wzrokiem gdzieś w bok.
Przez chwilę wydawało się, że początkowa niechęć tłumu wobec arystokratów zaczęła się łamać, w miarę, jak zwyczajne ludzkie potrzeby brały górę nad pamięcią, ale gdy ponad placem rozległa się narastająca z każdą chwilą muzyka, atmosfera wyraźnie się zmieniła. Niektórzy ludzie zatrzymywali się w pół kroku, zamierali z talerzami i miskami na wpół napełnionymi jedzeniem, spoglądali po sobie, szeptali; nie wszyscy – ale fala roznosiła się tym bardziej, im więcej głosów i pogwizdywań dołączało się do melodii. I dokładnie ten moment wybrał Thomas na punkt kulminacyjny swojego przedstawienia: oddaliwszy się nieco od tłumu, wyciągnął sześć schowanych w kieszeni zębów, żeby sprawnym, niedostrzeżonym przez nikogo ruchem wrzucić je do zupy. Kiedy się pochylił, upijając łyk bulionu, poczuł, jak zęby przesuwają się wzdłuż jego języka – a wyplute, poleciały prosto na stojącego obok niego mężczyznę, częściowo odbijając się od jego płaszcza i spadając na ziemię, a częściowo wpadając do miski, którą sam trzymał w rękach. Upuszczone przez Thomasa naczynie rozbiło się o ziemię, zwracając uwagę najbliżej stojących ludzi, ale to jego krzyk sprawił, że zaczęli podchodzić bliżej – gnani z jednej strony zwyczajną ludzką ciekawością, z drugiej: potrzebną sprawdzenia prawdziwości głoszonych zapewnień, choć w głosie Thomasa próżno było szukać kłamstwa: wzmocniony wypitym wcześniej eliksirem, dźwięczał autentycznym strachem i obrzydzeniem. – On ma rację, naprawdę są tu zęby! – krzyknęła jakaś kobieta, pochyliwszy się nad rozlaną zupą. Tłum wokół niej zaczął gęstnieć, ludzie pokazywali sobie ziemię palcami, a czarodziej, którego oblał Thomas, po chwili wrzasnął z odrazą. – W mojej też są! – oznajmił, odrzucając od siebie miskę. – W mojej też coś pływa – zgodziła się stojąca niedaleko kobieta, grzebiąc łyżką w swojej porcji; choć z całą pewnością nie było tam zębów ani innych ludzkich części, idea podsunięta przez Thomasa wystarczyła, by pobudzić ludzką wyobraźnię; coraz więcej osób odsuwało od siebie naczynia, a słowa o pływających w potrawach zębach niosły się od mieszkańca do mieszkańca, wraz z każdym powtórzeniem nabierając nieco innego wydźwięku. – Karmią nas skazańcami! – rozlegało się ponad tłumem, który zaczynał powoli przypominać bulgoczący eliksir; wydawało się, że organizatorzy mieli zaledwie chwilę, żeby powstrzymać chaos, nim rozleje się na dobre.
Przez gęstniejący tłum zdołała przecisnąć się Forsythia, a kiedy wyszła na przód niewielkiego kręgu otaczającego rozbitą miskę, mogła dostrzec, że na bruku, w śniegu topniejącym od gorącego bulionu, rzeczywiście leżały co najmniej trzy ludzkie zęby.
Świadkiem całego zamieszania był Hannibal, który zdecydował się na podążenie za wycofującym się Thomasem; jego pies, zrozumiawszy polecenie, zniknął na moment pomiędzy ludźmi, po czym oba ruszyły w stronę młodzieńca; Thomas zauważył je bez trudu, gdy podeszły do niego, trącając lekko nosami jego ubranie – ale dla chłopaka mogło to wyglądać, jakby przyciągnął je zapach rozlanej zupy. Sam Rookwood widział, jak Thomas oddala się od tłumu, zmierzając w stronę wyjścia z placu. Rzucone przez niego zaklęcie nie zadziałało – poczuł jedynie, jak różdżka lekko rozgrzewa się pod jego palcami.
Zlata, która wcześniej zdążyła zniknąć we wnętrzu kamienicy, nie widziała chaosu, który powstał na placu, choć mogła słyszeć stłumione przez ściany okrzyki. Poruszając się ostrożnie i pilnując stawianych kroków, pokonała najpierw pierwsze, a później drugie piętro, prowadzona coraz głośniejszymi dźwiękami harmonijki. Gdy znalazła się na trzecim, w otwartych na oścież drzwiach dostrzegła stojącą przy oknie sylwetkę chłopaka. Tuż obok niego leżał płócienny worek o nieznanej zawartości.
Słysząc skrzypnięcie starych, podłogowych desek, chłopak odwrócił się gwałtownie, a melodia, którą wygrywał, nagle umilkła (choć zdawało się nie mieć to już znaczenia, bo jej echa, zwielokrotnione, już niosły się po placu); chłopiec, chudy i niski, wytrzeszczył oczy na Zlatę, zrywając się jakby do ucieczki, ale wtedy w jego oczach błysnęło coś znajomego – a Zlata mogła rozpoznać w nim chłopaka, który chował się pod stołem w Parszywym Pasażerze – tego samego, którego powstrzymała przed zamachem na komendanta magicznej policji. – To ty – wydyszał; w jego głosie odbiła się wyraźna ulga. – Pomożesz mi? – zapytał, cofając się o krok i wskazując ręką na worek.
Sytuację na placu mogli z góry obserwować Marcelius, James i Finley; choć rzecz jasna żadne z nich nie dostrzegło rozsypanych na ziemi zębów, to niosące się ponad tłumem słowa docierały do nich bez trudu, widzieli też niosący się wśród mieszkańców niepokój – potęgowany, być może, brzmiącą dookoła melodią. Rozpoznana bezbłędnie przez Finley, pozwoliła jej na odszukanie w pamięci odpowiednich słów – traktujących o wolności, o prawie do posiadania własnego głosu, którego nie uciszy żadna propaganda; zaklęcie, rzucone jednocześnie przez Marceliusa i Jamesa, sprawiło, że jej głos zabrzmiał donośniej, wzmocniony ale nie zniekształcony, melodyjny, jasny; wyśpiewywane przez Finley słowa niosły się nad placem, sprawiając, że w stronę kamienicy odwracały się kolejne głowy, ale cała trójka czarodziejów wciąż pozostawała niewidoczna, ukryta bezpiecznie pod zaklęciem. Nie dostrzegł ich również Craig, choć nasłuchując, był w stanie bez większych wątpliwości stwierdzić, że śpiew dobiegał z wysoka, od strony jednej z otaczających plac kamienic – a najbardziej prawdopodobnym scenariuszem wydawało się uchylone okno, za którym można było dostrzec ruch. Słowa piosenki nie wybrzmiewały jednak tylko tam: minęła chwila, może kilka sekund, gdy do śpiewu dołączył męski głos gdzieś pośród tłumu, a potem drugi i kolejny; nie śpiewali wszyscy, ale wystarczyło kilkanaście osób, by zwrócić uwagę reszty – a ci, którzy wcześniej nie rozpoznali samej melodii, mogli zrobić to teraz, w tekście piosenki rozpoznając oryginalnie śpiewane przez Fatalne Jędze Silencio – utwór, który – ze względu na swój polityczny przekaz – od wielu miesięcy pozostawał na liście pozycji zakazanych przez Ministerstwo Magii, którego rozpowszechnianie groziło osadzeniem w Tower of London.
A kiedy już wydawało się, że piosenka pochłonęła uwagę niemal wszystkich obecnych na placu (nie licząc grupy, która wciąż gromadziła się wokół arystokratów, odcinając się wyraźnie od pozostałych; tłum podzielił się, część cofała się w stronę wyjść, część – próbowała przepchnąć się do przodu), w kamienicach przylegających do Connaught Square otwarło się więcej okien. Pół tuzina chłopców i dziewcząt, z czapkami nisko naciągniętymi na czoła, wyszło na balkony i parapety, wyciągając ręce i wyrzucając coś w powietrze, które wypełniło się skrawkami pergaminu; złożone w kształt przypominający małe kruki, machając zaczarowanymi skrzydłami, opadały między ludzi – a kiedy spadły na ziemię, stało się jasne, że były to złożone i zaczarowane prostym zaklęciem ulotki.
Przy wejściach na plac pojawiły się dwie grupy umundurowanych sylwetek – zaalarmowane rozbrzmiewającą piosenką i zamieszaniem patrole egzekucyjne zmierzały równym krokiem ku Connaught Square, póki co widoczne jedynie dla towarzystwa na dachu oraz dla stojących najbliższej obrzeży czarodziejów.
Zwycięzcą szczęśliwej loterii został Thomas.
Działające zaklęcia:
Cito Maxima (Elvira) - 3/3 tury
Oculus (Craig) - 2/3 tury, 10/10 PŻ
Sonorus (Finley) - 1/3 tury
W razie pytań zapraszam.
W rozmowie z mieszkańcami Evandrę tymczasem wyręczył Maghnus, w pierwszej kolejności podchodząc do wyraźnie zmęczonej staruszki, żeby podać jej miskę z zupą. Czarownica, pomarszczona i siwa, o pochylonych wiekiem plecach, spojrzała na niego z wdzięcznością, a jej twarz rozjaśnił uśmiech; jedną ręką uchwyciła miskę z zupą, a palce drugiej zacisnęła na chwilę mocno na przedramieniu arystokraty. – Dziękuję panu, dziękuję – powiedziała, kiwając głową. – Chciałabym zabrać trochę dla męża, dotyk meduzy położył go do łóżka… Ale nie wiem, czy dam radę… – przyznała, spoglądając na Maghnusa z wyraźną prośbą.
Mężczyzna, który wcześniej rozmawiał z Evandrą, zwrócił spojrzenie w stronę Maghnusa. – Prowadziliśmy z żoną pub na Pokątnej, jeszcze po moim dziadku. Całe oszczędności włożyliśmy, żeby go wyremontować po Bezksiężycowej Nocy, ale później ceny tak poszły w górę, że nie było nas stać na dostawy. Klienci się wykruszyli, jedzenie psuło nam się w spiżarni… – Pokręcił głową, a w jego oczach błysnął widoczny żal. Od innych mieszkańców, do których zwracał się Maghnus, usłyszeć można było podobne historie: byli tam właściciele sklepów, księgarni, rzemieślnicy i artyści; wojna oszczędzała niewielu. – Gdzie mamy się zgłosić? – pytali, wysłuchując daleko idących obietnic arystokraty; niektórzy sceptyczni, inni patrzący z nadzieją i desperacją.
Inni nadal podchodzili do wozów z jedzeniem, przechodząc obok Primrose, która – oddawszy miskę z zupą Maghnusowi – uniosła wyżej spódnicę, odskakując do tyłu. Tym razem udało jej się osiągnąć zamierzony cel, szczur – wyplątawszy się z fałdów materiału – z piskiem pomknął pod jeden z wozów, po czym zniknął z pola widzenia wszystkich. Mieszkańcy, zachęcani słowami lady Burke, częstowali się kolejnymi porcjami, od czasu do czasu spoglądając z lekkim zdziwieniem w stronę Wren, która – choć przemawiała z niezwykłym, wyuczonym przekonaniem – teatralnością wyrażeń nieco odcinała się od panującej na placu sytuacji; jej słowom przeczyły też czyny, bo mimo głośnych pochwał i zapewnień o własnym głodzie, nie sięgnęła po żadną z potraw, jedynie przechadzając się pomiędzy ludźmi. – Starczy, starczy, tylko niech się pani ustawi w kolejce, bo samo do pani nie przyjdzie. O tam – odpowiedziała jej jedna z kobiet, ręką wskazując na koniec ustawionego wzdłuż wozu ogonka. – Nabierze pani gulaszu dla siebie i córek, bardziej im się spodoba niż opowieści – dodała, po czym sama przesunęła się dalej, żeby wziąć do ręki chochlę.
Elvira, po pozostawieniu dziewczynki w rękach Evandry oraz zamienieniu kilku słów z Wren, przeniosła swoją uwagę w stronę kamienicy. Początkowo nic nie zwróciło jej uwagi – budynek wyglądał na opuszczony – ale po chwili jej wzrok przykuło uchylone okno na wysokości trzeciego piętra, w którym – była tego niemal pewna – majaczyła czyjaś sylwetka. Odległość była zbyt duża, żeby Elvira była w stanie rozpoznać rysy czy nawet płeć stojącego po drugiej stronie człowieka, ale widziała, że w pewnym momencie – choć przez dłuższy czas stał niemal nieruchomo – poruszył się nagle, jakby czymś zaalarmowany.
Nieco dalej uwaga Aquili skupiła się małej Ursuli, która z każdą chwilą wydawała się bardziej przekonana do arystokratki. Przyciągnęła do siebie mocniej koc, który przyniósł jej Cygnus, okrywając się nim szczelnie; był na nią zdecydowanie za duży i ciągnął się po ziemi, kiedy szła, ale zdawała się nie zwracać na to uwagi. – Dziękuję panu bardzo – powiedziała nieśmiało do lorda Blacka, a potem jakby odruchowo przysunęła się bliżej Aquili, wyciągając rączkę, żeby w końcu złapać ją za rękę. – Tak, przyszliśmy razem, ale Bertie zaczął płakać i mama poszła go uspokoić. Bertie to mój brat, jest taki malutki, o taki – powiedziała, wyciągając wolną rączkę w dół, żeby pokazać, jak niski był chłopiec. – Nie potrafi jeszcze chodzić – dodała, unosząc spojrzenie na arystokratkę. Na pytanie o Hogwart zasępiła się wyraźnie. – Dopiero za sześć lat. Pani też była w Hogwarcie? A w jakim domu? Bo mój tata był w Ravenclawie i mama mówi, że ja na pewno też tam trafię, bo jestem taka mądra jak on – mówiła dalej, rozgadując się bardziej z każdą chwilą. Kiedy Aquila zapytała o Krwawą Lady, jej policzki się zaróżowiły. – Inne dzieci. Mówią, że Krwawa Lady zabija wszystkie piękne dziewczyny, żeby ukraść ich urodę i żeby być najpiękniejszą – odpowiedziała, przygryzając od środka policzek. Na propozycję jedzenia pokiwała energicznie głową i szybko zabrała się za pierwszy kęs zapiekanki. Zagadnięta przez Craiga, przeniosła na niego spojrzenie – odrobinę niepewne, ale już pozbawione strachu. – W lecie, jak byliśmy u babci – odpowiedziała, marszcząc nosek i brwi w zastanowieniu. – Upiekła taki pyszny, z jabłkami z sadu i śmietanką na górze – dodała; w jej głosie odbiły się ślady rozmarzenia.
Słowa przechadzających się w tłumie Perseusa i Rigela, choć mijające się z prawdą, niosły się wystarczająco wyraźnie, by dotrzeć do uszu stojących najbliżej ludzi; wśród nich nie było widać takich, którzy potrzebowaliby natychmiastowej pomocy – gdyby byli chorzy lub ranni, z pewnością nie zdołaliby dotrzeć tego dnia na plac – ale w reakcji na rzuconą w przestrzeń propozycję Rigela, do dwóch uzdrowicieli podeszła kobieta. Była w średnim w wieku, o ładnych, choć nieco zbyt ostrych rysach, ubrana w męski płaszcz, który całkowicie ukrywał kształt jej drobnej sylwetki. Znalazłszy się naprzeciw lordów, skłoniła się niezręcznie i z onieśmieleniem, ale zaraz potem się odezwała. – Przepraszam… Nie chciałabym zawracać głowy, ale usłyszałam o czym panowie rozmawiają i… Nie chodzi o mnie, tylko o mojego męża, rozchorował się – nie wiemy na co, ale męczy go przeraźliwy kaszel i niknie w oczach… Poszliśmy do szpitala, ale nie wpuszczono nas do środka, powiedzieli, że – że mój mąż jest charłakiem, ale to nie prawda – powiedziała, ostatnie słowa wypowiadając bardzo szybko, jakby się bała, że za moment ktoś jej przerwie. – On po prostu nie skończył szkoły, bo wolał pomagać ojcu w domu – zapewniła, uciekając wzrokiem gdzieś w bok.
Przez chwilę wydawało się, że początkowa niechęć tłumu wobec arystokratów zaczęła się łamać, w miarę, jak zwyczajne ludzkie potrzeby brały górę nad pamięcią, ale gdy ponad placem rozległa się narastająca z każdą chwilą muzyka, atmosfera wyraźnie się zmieniła. Niektórzy ludzie zatrzymywali się w pół kroku, zamierali z talerzami i miskami na wpół napełnionymi jedzeniem, spoglądali po sobie, szeptali; nie wszyscy – ale fala roznosiła się tym bardziej, im więcej głosów i pogwizdywań dołączało się do melodii. I dokładnie ten moment wybrał Thomas na punkt kulminacyjny swojego przedstawienia: oddaliwszy się nieco od tłumu, wyciągnął sześć schowanych w kieszeni zębów, żeby sprawnym, niedostrzeżonym przez nikogo ruchem wrzucić je do zupy. Kiedy się pochylił, upijając łyk bulionu, poczuł, jak zęby przesuwają się wzdłuż jego języka – a wyplute, poleciały prosto na stojącego obok niego mężczyznę, częściowo odbijając się od jego płaszcza i spadając na ziemię, a częściowo wpadając do miski, którą sam trzymał w rękach. Upuszczone przez Thomasa naczynie rozbiło się o ziemię, zwracając uwagę najbliżej stojących ludzi, ale to jego krzyk sprawił, że zaczęli podchodzić bliżej – gnani z jednej strony zwyczajną ludzką ciekawością, z drugiej: potrzebną sprawdzenia prawdziwości głoszonych zapewnień, choć w głosie Thomasa próżno było szukać kłamstwa: wzmocniony wypitym wcześniej eliksirem, dźwięczał autentycznym strachem i obrzydzeniem. – On ma rację, naprawdę są tu zęby! – krzyknęła jakaś kobieta, pochyliwszy się nad rozlaną zupą. Tłum wokół niej zaczął gęstnieć, ludzie pokazywali sobie ziemię palcami, a czarodziej, którego oblał Thomas, po chwili wrzasnął z odrazą. – W mojej też są! – oznajmił, odrzucając od siebie miskę. – W mojej też coś pływa – zgodziła się stojąca niedaleko kobieta, grzebiąc łyżką w swojej porcji; choć z całą pewnością nie było tam zębów ani innych ludzkich części, idea podsunięta przez Thomasa wystarczyła, by pobudzić ludzką wyobraźnię; coraz więcej osób odsuwało od siebie naczynia, a słowa o pływających w potrawach zębach niosły się od mieszkańca do mieszkańca, wraz z każdym powtórzeniem nabierając nieco innego wydźwięku. – Karmią nas skazańcami! – rozlegało się ponad tłumem, który zaczynał powoli przypominać bulgoczący eliksir; wydawało się, że organizatorzy mieli zaledwie chwilę, żeby powstrzymać chaos, nim rozleje się na dobre.
Przez gęstniejący tłum zdołała przecisnąć się Forsythia, a kiedy wyszła na przód niewielkiego kręgu otaczającego rozbitą miskę, mogła dostrzec, że na bruku, w śniegu topniejącym od gorącego bulionu, rzeczywiście leżały co najmniej trzy ludzkie zęby.
Świadkiem całego zamieszania był Hannibal, który zdecydował się na podążenie za wycofującym się Thomasem; jego pies, zrozumiawszy polecenie, zniknął na moment pomiędzy ludźmi, po czym oba ruszyły w stronę młodzieńca; Thomas zauważył je bez trudu, gdy podeszły do niego, trącając lekko nosami jego ubranie – ale dla chłopaka mogło to wyglądać, jakby przyciągnął je zapach rozlanej zupy. Sam Rookwood widział, jak Thomas oddala się od tłumu, zmierzając w stronę wyjścia z placu. Rzucone przez niego zaklęcie nie zadziałało – poczuł jedynie, jak różdżka lekko rozgrzewa się pod jego palcami.
Zlata, która wcześniej zdążyła zniknąć we wnętrzu kamienicy, nie widziała chaosu, który powstał na placu, choć mogła słyszeć stłumione przez ściany okrzyki. Poruszając się ostrożnie i pilnując stawianych kroków, pokonała najpierw pierwsze, a później drugie piętro, prowadzona coraz głośniejszymi dźwiękami harmonijki. Gdy znalazła się na trzecim, w otwartych na oścież drzwiach dostrzegła stojącą przy oknie sylwetkę chłopaka. Tuż obok niego leżał płócienny worek o nieznanej zawartości.
Słysząc skrzypnięcie starych, podłogowych desek, chłopak odwrócił się gwałtownie, a melodia, którą wygrywał, nagle umilkła (choć zdawało się nie mieć to już znaczenia, bo jej echa, zwielokrotnione, już niosły się po placu); chłopiec, chudy i niski, wytrzeszczył oczy na Zlatę, zrywając się jakby do ucieczki, ale wtedy w jego oczach błysnęło coś znajomego – a Zlata mogła rozpoznać w nim chłopaka, który chował się pod stołem w Parszywym Pasażerze – tego samego, którego powstrzymała przed zamachem na komendanta magicznej policji. – To ty – wydyszał; w jego głosie odbiła się wyraźna ulga. – Pomożesz mi? – zapytał, cofając się o krok i wskazując ręką na worek.
Sytuację na placu mogli z góry obserwować Marcelius, James i Finley; choć rzecz jasna żadne z nich nie dostrzegło rozsypanych na ziemi zębów, to niosące się ponad tłumem słowa docierały do nich bez trudu, widzieli też niosący się wśród mieszkańców niepokój – potęgowany, być może, brzmiącą dookoła melodią. Rozpoznana bezbłędnie przez Finley, pozwoliła jej na odszukanie w pamięci odpowiednich słów – traktujących o wolności, o prawie do posiadania własnego głosu, którego nie uciszy żadna propaganda; zaklęcie, rzucone jednocześnie przez Marceliusa i Jamesa, sprawiło, że jej głos zabrzmiał donośniej, wzmocniony ale nie zniekształcony, melodyjny, jasny; wyśpiewywane przez Finley słowa niosły się nad placem, sprawiając, że w stronę kamienicy odwracały się kolejne głowy, ale cała trójka czarodziejów wciąż pozostawała niewidoczna, ukryta bezpiecznie pod zaklęciem. Nie dostrzegł ich również Craig, choć nasłuchując, był w stanie bez większych wątpliwości stwierdzić, że śpiew dobiegał z wysoka, od strony jednej z otaczających plac kamienic – a najbardziej prawdopodobnym scenariuszem wydawało się uchylone okno, za którym można było dostrzec ruch. Słowa piosenki nie wybrzmiewały jednak tylko tam: minęła chwila, może kilka sekund, gdy do śpiewu dołączył męski głos gdzieś pośród tłumu, a potem drugi i kolejny; nie śpiewali wszyscy, ale wystarczyło kilkanaście osób, by zwrócić uwagę reszty – a ci, którzy wcześniej nie rozpoznali samej melodii, mogli zrobić to teraz, w tekście piosenki rozpoznając oryginalnie śpiewane przez Fatalne Jędze Silencio – utwór, który – ze względu na swój polityczny przekaz – od wielu miesięcy pozostawał na liście pozycji zakazanych przez Ministerstwo Magii, którego rozpowszechnianie groziło osadzeniem w Tower of London.
A kiedy już wydawało się, że piosenka pochłonęła uwagę niemal wszystkich obecnych na placu (nie licząc grupy, która wciąż gromadziła się wokół arystokratów, odcinając się wyraźnie od pozostałych; tłum podzielił się, część cofała się w stronę wyjść, część – próbowała przepchnąć się do przodu), w kamienicach przylegających do Connaught Square otwarło się więcej okien. Pół tuzina chłopców i dziewcząt, z czapkami nisko naciągniętymi na czoła, wyszło na balkony i parapety, wyciągając ręce i wyrzucając coś w powietrze, które wypełniło się skrawkami pergaminu; złożone w kształt przypominający małe kruki, machając zaczarowanymi skrzydłami, opadały między ludzi – a kiedy spadły na ziemię, stało się jasne, że były to złożone i zaczarowane prostym zaklęciem ulotki.
Przy wejściach na plac pojawiły się dwie grupy umundurowanych sylwetek – zaalarmowane rozbrzmiewającą piosenką i zamieszaniem patrole egzekucyjne zmierzały równym krokiem ku Connaught Square, póki co widoczne jedynie dla towarzystwa na dachu oraz dla stojących najbliższej obrzeży czarodziejów.
Działające zaklęcia:
Cito Maxima (Elvira) - 3/3 tury
Oculus (Craig) - 2/3 tury, 10/10 PŻ
Sonorus (Finley) - 1/3 tury
W razie pytań zapraszam.
Emocje w nim buzowały, serce waliło i coraz ciężej było mu utrzymać grę jak bardzo jest przerażony faktem znalezienia w zupie zęba, dopóki nie dotarł do niego głos i słowa piosenki - Finnie. Od razu wręcz wyraźniej pobladł. Mieli nie ryzykować, Marcel miał nie ryzykować z nią! Przecież dlatego mieli nie wchodzić na plac, właśnie dlatego mieli tylko obserwować, a teraz… Planowali to od początku?
Zacisnął mu się żołądek jeszcze bardziej, im dłużej słyszał utwór i im bardziej był pewny, że to właśnie głos znajomej mu Szkotki. Nie miał omamów słuchowych, pamiętał jej głos przecież doskonale! Z rozmów, ze wspólnego śpiewania po barach. Cholera jasna!
Wytrąciło go to przez moment. Wycofywał się wciąż, ale musiał na moment przystanąć, czując że było mu słabiej. Nie chciał dla niej, żeby wylądowała w Tower - ani dla Finley, ani dla Marcela. Tym bardziej nie dla swojego rodzeństwa, bo przecież głównie dlatego mieli się nie pojawiać na placu, żeby móc być bezpiecznymi.
Wycofując się, złapał na moment wzrokiem znajomą twarz. Tyle lat minęło, a jemu się wydawało wciąż, że niektóre panny się nie zmieniały. Gdyby znaleźli się w innej sytuacji, prawdopodobnie spróbowałby podejść do Forsythii i ją zagadać, skomplementować, może nieco posłuchać czy w jej życiu się coś zmieniło - choć patrząc po stroju tak bardzo odbiegającym od zgromadzonej masy czarodziejów na placu, mógł się domyślić, że wszystko było względnie w jej życiu w porządku.
A przynajmniej nie mogła narzekać na głód.
Jednak ta chwila nieuwagi, kiedy zapatrzył się na byłą Krukonkę sprawiła, że psy węszące wokół niego przyprawiły go o niewielki zawał serca. Podskoczył w miejscu wydając z siebie nieartykułowany dźwięk i od razu zabrał ręce do góry w obawie jakby stworzenia miały go ugryźć, jednak szybko nieco się uspokoił, dostrzegając że te go tylko obwąchują. Zamyślił się po prostu, tak… W końcu nie miał niczego na sumieniu, prawda?
- H-hej psiaki - rzucił i uśmiechnął się do nich lekko, bez okazywania zębów, chociaż wciąż mógł wyglądać na nieco przerażonego i zmartwionego - i tym razem nie była to gra. Martwił się o swoich przyjaciół z cyrku, wiedząc czym ryzykowali. Jednak nie bardzo rozumiał też, czego psiaki od niego chciały, więc powoli zaczął się od nich odsuwać, choć nieco nieporadnie. Zaraz to też spróbował odszukać wzrokiem dziewczynę, którą dopiero co rozpoznał, chcąc spróbować wzrokiem poprosić ją o pomoc. W końcu pamiętał jej fascynacje stworzeniami, to jak wymykali się do Zakazanego Lasu z kilkorgiem innych uczniów… A jego umiejętności co do opieki nad zwierzętami były na tyle marne, że siostra regularnie musiała mu przypominać o tym, co denerwowało Marsa i Dynię, nie wspominając już nawet o ich sowach!
- Forsythia? - rzucił do starszej dziewczyny, chociaż czuł jak w gardle mu nieco zaschło. Adrenalina powoli mu mijała, ale strach wciąż siedział. Miał nadzieję, że głos Finnie ucichnie, że nie wpadną w tarapaty… Ale teraz też sam potrzebował zniknąć z tego placu, a na razie wolał nie denerwować psiaków, które go obwąchiwały, wiec i na to pozwalał. Nie miał nic do ukrycia, prawdopodobnie przyszły za zapachem zupy, prawda? Była w końcu gotowana na jakimś rodzaju mięsa na pewno, a on trochę z nią chodził. Dziadek próbując go nauczyć opieki nad końcami zawsze mu opowiadał, że zwierzęta miały silny zmysł węchu, więc skoro jego zapach był na mieście, psiaki za nim przyszły sprawdzić czy nie ma więcej? Chociaż miał cichą nadzieję, ze nie zjadły tych zębów. Wolał, żeby materiał dowodowy był nietknięty na ulicy, a nie w żołądku jakiegoś kundla.
- Niezmiennie piękna, niesamowite jak niektóre kobiety to robią. Em… Wybacz… Ale wciąż wiesz nieco o zwierzętach? Te wydają mi się nieco zbyt przyjazne… - rzucił do Forsythii, wzrokiem wręcz błagając ją w tym momencie o pomoc. Wiedział, że nie widzieli się już tyle lat i żyli w zupełnie innych światach - ale na Merlina! Czy lata w Hogwarcie nic by miały dla niej nie znaczyć, aby teraz mogła go zignorować bez mrugnięcia okiem lub po prostu od niego odejść? Cóż, było to prawdopodobne. W końcu Thomas nic o niej nie wiedział już, mogła się zmienić nie do poznania.
Zacisnął mu się żołądek jeszcze bardziej, im dłużej słyszał utwór i im bardziej był pewny, że to właśnie głos znajomej mu Szkotki. Nie miał omamów słuchowych, pamiętał jej głos przecież doskonale! Z rozmów, ze wspólnego śpiewania po barach. Cholera jasna!
Wytrąciło go to przez moment. Wycofywał się wciąż, ale musiał na moment przystanąć, czując że było mu słabiej. Nie chciał dla niej, żeby wylądowała w Tower - ani dla Finley, ani dla Marcela. Tym bardziej nie dla swojego rodzeństwa, bo przecież głównie dlatego mieli się nie pojawiać na placu, żeby móc być bezpiecznymi.
Wycofując się, złapał na moment wzrokiem znajomą twarz. Tyle lat minęło, a jemu się wydawało wciąż, że niektóre panny się nie zmieniały. Gdyby znaleźli się w innej sytuacji, prawdopodobnie spróbowałby podejść do Forsythii i ją zagadać, skomplementować, może nieco posłuchać czy w jej życiu się coś zmieniło - choć patrząc po stroju tak bardzo odbiegającym od zgromadzonej masy czarodziejów na placu, mógł się domyślić, że wszystko było względnie w jej życiu w porządku.
A przynajmniej nie mogła narzekać na głód.
Jednak ta chwila nieuwagi, kiedy zapatrzył się na byłą Krukonkę sprawiła, że psy węszące wokół niego przyprawiły go o niewielki zawał serca. Podskoczył w miejscu wydając z siebie nieartykułowany dźwięk i od razu zabrał ręce do góry w obawie jakby stworzenia miały go ugryźć, jednak szybko nieco się uspokoił, dostrzegając że te go tylko obwąchują. Zamyślił się po prostu, tak… W końcu nie miał niczego na sumieniu, prawda?
- H-hej psiaki - rzucił i uśmiechnął się do nich lekko, bez okazywania zębów, chociaż wciąż mógł wyglądać na nieco przerażonego i zmartwionego - i tym razem nie była to gra. Martwił się o swoich przyjaciół z cyrku, wiedząc czym ryzykowali. Jednak nie bardzo rozumiał też, czego psiaki od niego chciały, więc powoli zaczął się od nich odsuwać, choć nieco nieporadnie. Zaraz to też spróbował odszukać wzrokiem dziewczynę, którą dopiero co rozpoznał, chcąc spróbować wzrokiem poprosić ją o pomoc. W końcu pamiętał jej fascynacje stworzeniami, to jak wymykali się do Zakazanego Lasu z kilkorgiem innych uczniów… A jego umiejętności co do opieki nad zwierzętami były na tyle marne, że siostra regularnie musiała mu przypominać o tym, co denerwowało Marsa i Dynię, nie wspominając już nawet o ich sowach!
- Forsythia? - rzucił do starszej dziewczyny, chociaż czuł jak w gardle mu nieco zaschło. Adrenalina powoli mu mijała, ale strach wciąż siedział. Miał nadzieję, że głos Finnie ucichnie, że nie wpadną w tarapaty… Ale teraz też sam potrzebował zniknąć z tego placu, a na razie wolał nie denerwować psiaków, które go obwąchiwały, wiec i na to pozwalał. Nie miał nic do ukrycia, prawdopodobnie przyszły za zapachem zupy, prawda? Była w końcu gotowana na jakimś rodzaju mięsa na pewno, a on trochę z nią chodził. Dziadek próbując go nauczyć opieki nad końcami zawsze mu opowiadał, że zwierzęta miały silny zmysł węchu, więc skoro jego zapach był na mieście, psiaki za nim przyszły sprawdzić czy nie ma więcej? Chociaż miał cichą nadzieję, ze nie zjadły tych zębów. Wolał, żeby materiał dowodowy był nietknięty na ulicy, a nie w żołądku jakiegoś kundla.
- Niezmiennie piękna, niesamowite jak niektóre kobiety to robią. Em… Wybacz… Ale wciąż wiesz nieco o zwierzętach? Te wydają mi się nieco zbyt przyjazne… - rzucił do Forsythii, wzrokiem wręcz błagając ją w tym momencie o pomoc. Wiedział, że nie widzieli się już tyle lat i żyli w zupełnie innych światach - ale na Merlina! Czy lata w Hogwarcie nic by miały dla niej nie znaczyć, aby teraz mogła go zignorować bez mrugnięcia okiem lub po prostu od niego odejść? Cóż, było to prawdopodobne. W końcu Thomas nic o niej nie wiedział już, mogła się zmienić nie do poznania.
To było niesamowite. Pieśń wybrzmiewająca nad tą obrzydliwą jadłodajnią, czy w zupie rzeczywiście pływały trupy, sam już nie wiedział, podejrzewał, że mogły, jeśli nie rzeczywiste ludzkie szczątki, to te metaforyczne - obrzydliwością było rozdawać to w tym miejscu, na bruku zroszoną krwią niewinnych istnień. Teatr jednego aktora, który perfekcyjnie przeprowadził Thomas, rozpalał jeszcze więcej ciepła. Ogromną nadzieję niosło wszystko, co wydarzyło się kolejno - wpierw melodia, potem słowa piosenki wiedzione słodkim głosem Finnie, aż w końcu migoczące w powietrzu zaklęte ulotki. Tak niewiele trzeba było, by poruszyć ziemię: poczuł to, poczuł idącą za tym siłę, bo choć nie wydarzyło się nic szczególnego - dla niego właśnie wydarzyło się wszystko. Serce biło jak szalone, kiedy ledwie rozchylonymi ustami włączył się w rytm melodii - nie potrafił śpiewać, znał jednak tak słowa, jak melodię, a nie o melodyjność tutaj chodziło. Finnie nadawała wszystkiemu rytm, wiodąc za sobą dziesiątki kolejnych głosów. Ostatni raz widział taką magię, gdy po raz pierwszy stanął pośród pięknych i magicznych korytarzy Hogwartu. Wtedy jednak tę radość wieńczyła tylko beztroska, teraz - kątem oka - musiał dostrzec nadchodzące zagrożenie.
- Psy - zwrócił się do Jamesa i Finley, dostrzegłszy obecność obcych. W tłumie jeszcze nikt ich nie widział, psiekraw, nie widzieli ich też ci, którzy rozsypywali ulotki, pewnie nie widział ich też Thomas. Szybko odwrócił się w stronę tłumu, usiłując odnaleźć go w wzrokiem - nie było to trudne, zrobił wokół siebie dużo zamieszania. Czy zbyt dużo? Zakazana piosenka, ulotki, za to wszystko groziło więzienie, czy właśnie lekkomyślnie porwali tłum, prowadząc go prosto do celi? Nie mogli na to pozwolić. - Dachy są blisko siebie, możemy iść dalej - zamyślił się na głos. Myśl, Marcelu, nie można tutaj zostawić tych ludzi. - Trzeba ostrzec tych ludzi, póki psy są daleko od nich. Oni wszyscy muszą zacząć uciekać. Za tę piosenkę grozi kara więzienia. Za nasze ulotki też. Zlata szła do naszej kamienicy nie bez powodu, musiała tutaj coś dostrzec. Jeśli pójdzie za nią ktoś jeszcze, już stąd nie wyjdziemy. Zejdziemy po Thomasa od drugiej strony, trzeba go stąd zabrać, zanim zrobi się gorąco. Fin, leć na lewo, James, na prawo, ostrzeżcie tych z ulotkami. Musimy to zrobić. Musimy im pomóc. Oni muszą się wycofać. Już. Jeśli ich złapią, jeśli ich zetną, to tylko przez nas. Jak chłopca od Proroka. To my ich tutaj sprowadziliśmy - mówił z przejęciem, bo mówił od serca. Rozpalona nadzieja zgasła zbyt szybko, a poczucie niesprawiedliwości znów rozpaliło słuszny gniew. Zacisnął zęby, nie mógł na to pozwolić. James chciał iść na piwo, bo był mu je winien, mógł się odwdzięczyć w inny sposób. - Ja idę na dół, pomogę grajkowi zanim tu utknie. Zaraz do was dołączę - zadecydował, nie czekając na reakcję przyjaciół poderwał się z miejsca i runął w dół, przedostając się na niższą kondygnację; nie był pewien, co robili w tym momencie.
- Psy idą na plac - wyrzucił z siebie na jednym tchu, odnajdując spojrzeniem grajka i goblinkę, spodziewał się Zlaty, Hugh? Jak dobrze, że jesteś. I tym razem - nie daj się złapać. Czy byli w stanie przejrzeć iluzję, pod którą się ukrywał, pewnie nie, ale przecież nie musieli. - Odwróć ich uwagę, musimy uciec. - poprosił Zlatę, w Parszywym im pomogła - czy zamierzała to zrobić teraz? - W kamienicach jest pełno ludzi z ulotkami, oni wszyscy muszą uciec - dodał błagalnie. Wątpił, by arystokraci pamiętali, że akcja na placu miała mieć dobrotliwy charakter, nie zanegują zatrzymań. - Hugh - wypowiedział jego imię, nie wiedząc, czy zdoła go rozpoznać. - Mam dla ciebie kolejną magiczną fiolkę - przedstawił się zatem, zwracając się zwrotem, którego chłopak użył w liście. - Trzymaj - wepchnął mu w kieszeń eliksir, który miał przy sobie. Kameleon miał ochronić w razie potrzeby jego samego. Trudno, nie ochroni. Jak najwięcej ludzi musiało wyjść z tego placu cało, tylko wtedy będą mogli mówić o sukcesie. - Ukryje cię, jeśli będzie trzeba. Wypij, żeby zniknąć - ale uważaj, efekt nie trwa długo. - Steffen musiał wiedzieć, o czym mówił. Zwykle wiedział.
- Psy - zwrócił się do Jamesa i Finley, dostrzegłszy obecność obcych. W tłumie jeszcze nikt ich nie widział, psiekraw, nie widzieli ich też ci, którzy rozsypywali ulotki, pewnie nie widział ich też Thomas. Szybko odwrócił się w stronę tłumu, usiłując odnaleźć go w wzrokiem - nie było to trudne, zrobił wokół siebie dużo zamieszania. Czy zbyt dużo? Zakazana piosenka, ulotki, za to wszystko groziło więzienie, czy właśnie lekkomyślnie porwali tłum, prowadząc go prosto do celi? Nie mogli na to pozwolić. - Dachy są blisko siebie, możemy iść dalej - zamyślił się na głos. Myśl, Marcelu, nie można tutaj zostawić tych ludzi. - Trzeba ostrzec tych ludzi, póki psy są daleko od nich. Oni wszyscy muszą zacząć uciekać. Za tę piosenkę grozi kara więzienia. Za nasze ulotki też. Zlata szła do naszej kamienicy nie bez powodu, musiała tutaj coś dostrzec. Jeśli pójdzie za nią ktoś jeszcze, już stąd nie wyjdziemy. Zejdziemy po Thomasa od drugiej strony, trzeba go stąd zabrać, zanim zrobi się gorąco. Fin, leć na lewo, James, na prawo, ostrzeżcie tych z ulotkami. Musimy to zrobić. Musimy im pomóc. Oni muszą się wycofać. Już. Jeśli ich złapią, jeśli ich zetną, to tylko przez nas. Jak chłopca od Proroka. To my ich tutaj sprowadziliśmy - mówił z przejęciem, bo mówił od serca. Rozpalona nadzieja zgasła zbyt szybko, a poczucie niesprawiedliwości znów rozpaliło słuszny gniew. Zacisnął zęby, nie mógł na to pozwolić. James chciał iść na piwo, bo był mu je winien, mógł się odwdzięczyć w inny sposób. - Ja idę na dół, pomogę grajkowi zanim tu utknie. Zaraz do was dołączę - zadecydował, nie czekając na reakcję przyjaciół poderwał się z miejsca i runął w dół, przedostając się na niższą kondygnację; nie był pewien, co robili w tym momencie.
- Psy idą na plac - wyrzucił z siebie na jednym tchu, odnajdując spojrzeniem grajka i goblinkę, spodziewał się Zlaty, Hugh? Jak dobrze, że jesteś. I tym razem - nie daj się złapać. Czy byli w stanie przejrzeć iluzję, pod którą się ukrywał, pewnie nie, ale przecież nie musieli. - Odwróć ich uwagę, musimy uciec. - poprosił Zlatę, w Parszywym im pomogła - czy zamierzała to zrobić teraz? - W kamienicach jest pełno ludzi z ulotkami, oni wszyscy muszą uciec - dodał błagalnie. Wątpił, by arystokraci pamiętali, że akcja na placu miała mieć dobrotliwy charakter, nie zanegują zatrzymań. - Hugh - wypowiedział jego imię, nie wiedząc, czy zdoła go rozpoznać. - Mam dla ciebie kolejną magiczną fiolkę - przedstawił się zatem, zwracając się zwrotem, którego chłopak użył w liście. - Trzymaj - wepchnął mu w kieszeń eliksir, który miał przy sobie. Kameleon miał ochronić w razie potrzeby jego samego. Trudno, nie ochroni. Jak najwięcej ludzi musiało wyjść z tego placu cało, tylko wtedy będą mogli mówić o sukcesie. - Ukryje cię, jeśli będzie trzeba. Wypij, żeby zniknąć - ale uważaj, efekt nie trwa długo. - Steffen musiał wiedzieć, o czym mówił. Zwykle wiedział.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Przedzierała się między ludźmi, wiedziona ciekawością, aż udało jej się wyjść na przód kręgu, jaki uformował się wokół rozbitego naczynia. Ciepły oddech łapczywie zderzał się z chłodnym powietrzem, gdy wokół rozlegały się krzyki kolejnych osób. Zęby? Jakie zęby? Zęby w zupie? W pierwszej chwili przez myśli przemknęła jej myśl gotowanej głowy prosięcia, warchlaka, dorosłej świni, kozy czy czegokolwiek innego co mogłoby faktycznie zgubić zęby w bulionie. Chociaż czy będąc w spiżarni Blacków, widziała całe zwierzęta? Nie była tego pewna. Powoli postawiła kolejny krok w kierunku zębów, ostrożnie stawiając trzewiki na topniejącej bieli, aby nie nadepnąć na kawałki rozbitej miski. Pytania biły się w jej głowie, gdy przykucnęła, wystawiając dłoń po jeden z zębów, ten znajdujący się najbliżej, aby jak najszybciej go pochwycić i zamknąć w uścisku ciemnogranatowej rękawiczki. Czy naprawdę był to ludzki ząb? Chciała się mu przyjrzeć, jak najbliżej, może to naprawdę był ten należący do kozy? Świni? Jakiegokolwiek innego zwierzęcia – magicznego lub nie, mogącego posiadać podobne zęby. Skonfundowanie zmieszane ze zdziwieniem tańczyło na licu, a posmak strachu drżał w ciemnych oczach, niepotrafiących odnaleźć logicznie brzmiących odpowiedzi. Jak zza mgły dotarło do niej własne imię wypowiedziane tym samym głosem, który jeszcze kilka chwil temu przyciągnął ją z ciekawości niczym żabnica kusząca ofiary światłem. Skierowała głowę powoli w stronę głosu, podnosząc się do pionu i nieobecnym spojrzeniem wędrowała po licu młodzieńca. Nie odnotowała jego pierwszych słów, pozwalający by rozmyły się w pamięci, gdy szukała w głowie liter składających się na imię wspominane w murach szkoły. – Thomas? – uniosła brew, wodząc ciemnymi źrenicami gdzieś pomiędzy dwójką zazielenionych tęczówek. Troska, zmieszanie, strach, dziwne niezrozumienie kotłowało się widocznie na twarzy, sprawiając wrażenie, jak gdyby skóra stała się jeszcze bledsza niż zazwyczaj. Oddech przyspieszył, a ciemne myśli spowiły głowę, niezależnie czy zęby były ludzkie czy zwierzęce i właściwie, jak tam się znalazły. Delikatnie ułożyła wolną dłoń na ramieniu Thomasa, pochylając się, aby przyjrzeć się dokładniej czy nic mu się nie stało, lustrując szeroko otwartymi oczyma. – Czy ty… Wszystko w porządku? To ty tak strasznie krzyczałeś? – zapytała, a zaraz potem spojrzała ponownie na rozbitą miskę, zaciskając rękę nieco mocniej na jego ubraniu, zmartwiona zielenią oczu rozdygotaną w prośbie, drugą dłoń zaś, po pozostawieniu zęba w kieszeni, przyłożyła do jego policzka, ścierając coś, co wydało jej się brudną plamką, a może płatkiem śniegu. Był dla niej przecież duszą ze szkolnych murów, kimś, kto chwilę temu rozbił miskę w przestrachu, kimś, kto mógł się zakrztusić, kimś, kto potrzebował pomocy, jak wielu innych zgromadzonych wokół, lecz jego znała osobiście. Słabość miała do potrzebujących, do tych którym należało pomagać, niezależnie od tego jak się ubierali, jakiej krwi byli czy w jakiej rodzinie się urodzili. Zamrugała zdezorientowana, gdy dotarł do niej sens słów młodzieńca. – Zwierzęta? – powtórzyła za nim, opuszczając spojrzenie, dopiero po dłuższej chwili zdając sobie sprawę z obecności psów przy sylwetce dawnego znajomego. Wydawało jej się, że przemknęły wcześniej obok podestu. Szczekały chyba wcześniej w tłumie? Tylko dlaczego? A może to były zupełnie inne psiaki? Pałętało się po placu wiele przybłęd. – To przecież tylko psy, pewnie są tak samo głodne jak... – cała reszta ludzi. Zawahała się ze słowami, tak nie wypadało mówić, porównywać psy i ludzi, jak by to o niej świadczyło? – Thomasie, na pewno nic ci nie jest? Co się właściwie stało? – zapytała, próbując doszukać się jakiejkolwiek prawdy w jego oczach i słowach, gładząc delikatnie jego policzek w geście pełnym troski.
| Podnoszę jeden ząbek i w sumie nie rzucam, bo nie wiem czy muszę
| Podnoszę jeden ząbek i w sumie nie rzucam, bo nie wiem czy muszę
Perseus podzielał zdanie Rigela; ten, kto rozpuścił plotki o zupie z trupa zdecydowanie nie należał do osób inteligentnych. A może jednak był sadystą i przyjemność sprawiało mu patrzenie na cierpienie innych? W każdym razie, lord Black nie sądził, aby plotki o rzekomym przygotowaniu posiłku ze zwłok poddanych egzekucji czarodziejów (czy naprawdę nikt się nie wysilił, nie połączył kropek i nie doszedł do wniosku, że od czasów wydarzeń na Connaught Square ciała rebeliantów zdążyły dawno zgnić i nie nadawały się już do niczego?) zaszkodziły londyńskiej arystokracji, gwałtownie pogrążyły, całkowicie zniszczyły ich pozycję w społeczeństwie. Wpływały natomiast negatywnie na najuboższych, którzy z obawy odmawiali ciepłego posiłku, który z kolei mógł — dosłownie i w przenośni — uratować komuś życie.
— Popieram cię, kuzynie! Komuś najwyraźniej ogromnie zależy na tym, aby mieszkańcy Londynu głodowali! Inaczej nie da się wyjaśnić tego całego absurdu! — wtórował Rigelowi, też nieco głośniej niż wypadało — Jestem pewien, że to sprawka rebeliantów, stawiających sprawę mugoli ponad czarodziejskie społeczeństwo. Spójrz tylko, chcą ich zastraszyć i zagłodzić!
Pytanie o tajemniczego młodego mężczyznę, właściwie, to jeszcze chłopca, sprawiło, że twarz Perseusa nabrała pochmurnego wyrazu, a dłoń ukryta w kieszeni płaszcza zacisnęła się w pięść. — Mnie? Nic, ale próbował mnie oszukać i... chyba mnie porwał?
W jednej chwili szedłem ulicą, w następnej byłem w jego mieszkaniu i krzyczał na mnie coś o zniszczonej harfie. Wydaje mi się, że trafiłem na świstoklik, który celowo zostawił na środku chodnika, aby ktoś się do nich przeniósł, żeby mógł wyciągać pieniądze za rzekome szkody. Aha, miał też wulgarne lusterko, które przez cały czas próbowało mnie obrazić... To zwykły portowy cwaniaczek i nie zdziwię się, jeżeli też złodziej — wyjaśnił pokrótce, a mówił zdecydowanie ciszej, niż przed chwilą. Na tyle cicho, by słowa trafiły tylko do Rigela. Czu uważał (nieznanego z imienia) Thomasa za przeszkodę? Raczej za drobne niedogodności, ale nie widział w nim poważnego zagrożenia, mimo sceny, którą odegrał. Rycerze nie zapomną i szybko go naprostują — tego był bardziej niż pewien.
Przyjrzał się kobiecie, która do nich podeszła, a wyraz twarzy Perseusa wskazywał na głęboką troskę połączoną z oburzeniem tym, co właśnie od niej usłyszał. — Kto odmówił przyjęcia pani męża? To niedopuszczalne! Gdzie on teraz jest? Zabiorę go do Munga i zajmę się nim osobiście, w porządku? — oświadczył, podążając za nieznajomą, jeżeli ta zdecydowała się zaprowadzić go do jej małżonka, uprzednio zerkając pytająco w stronę Rigela. Przydałaby mu się obstawa, zresztą przebywał na placu dłużej, niż początkowo planował i wyglądało na to, że muzyka, znajoma melodia, która okazała się zakazaną piosenką, mogła skończyć się interwencją odpowiednich służb. Znajdując się wśród tłumu nie wiedział jeszcze, że już do niej doszło, jednakże jako lord po właściwej stronie nie miałby żadnych trudności ze swobodnym poruszaniem się po mieście.
To nie jego cyrk.
| idę za kobietą i zt, jeśli MG pozwoli.
— Popieram cię, kuzynie! Komuś najwyraźniej ogromnie zależy na tym, aby mieszkańcy Londynu głodowali! Inaczej nie da się wyjaśnić tego całego absurdu! — wtórował Rigelowi, też nieco głośniej niż wypadało — Jestem pewien, że to sprawka rebeliantów, stawiających sprawę mugoli ponad czarodziejskie społeczeństwo. Spójrz tylko, chcą ich zastraszyć i zagłodzić!
Pytanie o tajemniczego młodego mężczyznę, właściwie, to jeszcze chłopca, sprawiło, że twarz Perseusa nabrała pochmurnego wyrazu, a dłoń ukryta w kieszeni płaszcza zacisnęła się w pięść. — Mnie? Nic, ale próbował mnie oszukać i... chyba mnie porwał?
W jednej chwili szedłem ulicą, w następnej byłem w jego mieszkaniu i krzyczał na mnie coś o zniszczonej harfie. Wydaje mi się, że trafiłem na świstoklik, który celowo zostawił na środku chodnika, aby ktoś się do nich przeniósł, żeby mógł wyciągać pieniądze za rzekome szkody. Aha, miał też wulgarne lusterko, które przez cały czas próbowało mnie obrazić... To zwykły portowy cwaniaczek i nie zdziwię się, jeżeli też złodziej — wyjaśnił pokrótce, a mówił zdecydowanie ciszej, niż przed chwilą. Na tyle cicho, by słowa trafiły tylko do Rigela. Czu uważał (nieznanego z imienia) Thomasa za przeszkodę? Raczej za drobne niedogodności, ale nie widział w nim poważnego zagrożenia, mimo sceny, którą odegrał. Rycerze nie zapomną i szybko go naprostują — tego był bardziej niż pewien.
Przyjrzał się kobiecie, która do nich podeszła, a wyraz twarzy Perseusa wskazywał na głęboką troskę połączoną z oburzeniem tym, co właśnie od niej usłyszał. — Kto odmówił przyjęcia pani męża? To niedopuszczalne! Gdzie on teraz jest? Zabiorę go do Munga i zajmę się nim osobiście, w porządku? — oświadczył, podążając za nieznajomą, jeżeli ta zdecydowała się zaprowadzić go do jej małżonka, uprzednio zerkając pytająco w stronę Rigela. Przydałaby mu się obstawa, zresztą przebywał na placu dłużej, niż początkowo planował i wyglądało na to, że muzyka, znajoma melodia, która okazała się zakazaną piosenką, mogła skończyć się interwencją odpowiednich służb. Znajdując się wśród tłumu nie wiedział jeszcze, że już do niej doszło, jednakże jako lord po właściwej stronie nie miałby żadnych trudności ze swobodnym poruszaniem się po mieście.
To nie jego cyrk.
| idę za kobietą i zt, jeśli MG pozwoli.
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Przeczucie nie myliło Elviry, odkąd tylko rzuciła okiem na powiększające się zbiorowisko biedaków, rozum podpowiadał jej, że w konfrontacji bieli z brudem coś będzie musiało jebnąć. Nie winiła arystokratek, radziły sobie nadzwyczaj dobrze, szczególnie Evandra, której przyrzekła trzymać się blisko. Nikt nie wyskoczył do kobiety z łapami, nikt nie podniósł różdżki, zdecydowana większość czarodziejów, których mijali, wydawała się damą dozgonnie zauroczona. Wzbudziło to w Elvirze podejrzenia, bo choć od samego początku, gdy tylko miała okazję ujrzeć lady doyenne z bliska, dręczyło ją nieodparte (i nieco zazdrosne) poczucie, że jest to kobieta ponadczasowo atrakcyjna, jej wpływ na innych zdawał się czerpać więcej z magii niż z urody.
Choć jednak szlachcianki zaskarbiały sobie przychylność, coś ciągle zdawało się odciągać uwagę gawiedzi od gorących posiłków. Elvira prawie się skrzywiła; czy w istocie byli aż tak bardzo głodni, jeśli piosenka odrywała ich od miski zupy? Narastające wycie zaczynało działać jej na nerwy, ale nie zdołała znaleźć jednego źródła, aby w jakikolwiek sposób móc mu zaradzić. Oglądała się na kamienice, ale nie dostrzegła niczego podejrzanego poza ruchem za oknami; czy to jednak naprawdę było podejrzane, gdy na placu trwała wielka akcja?
- Czy te kamienice są zamieszkane? - spytała szeptem, właściwie do nikogo konkretnie, choć liczyła na to, że odpowie jej Chang lub Rosier, a nie przypadkowy podsłuchujący człowiek.
Zachęcenie Wren do tego, aby się do nich zbliżyła, miało służyć głównie bezpieczeństwu, ale podejrzanie roztrajkotana Azjatka przykuwała wiele niepotrzebnej uwagi. Elvira uniosła lekko brew, ale nie skomentowała. Ostatecznie, próba rozmowy z tymi bałwanami była lepsza od milczenia, w którym sama trwała. Zapewne.
- Nie ma pani ochoty zachować trochę deseru? Przygotowaliśmy chusty płócienne, w które można zawinąć ciasto, poczęstować wszystkich w domu - zaoferowała jednej ze starszych kobiet, musiała jednak mocno się do niej nachylić, bo zagłuszał je śpiew. - Przeklęte dzieciaki... - dodała, zaczynając rozróżniać słowa w niosącym się po placu dziewczęcym głosie. - Zrobią wszystko, aby odpędzić jak najwięcej ludzi, czy nie tak? Przyjdą tu jak będzie was mniej, żeby zagarnąć wszystko dla siebie... Coś podobnego zrobiono w Kent - rzuciła po chwili natchnienia, a potem sięgnęła do wozu, aby pokroić więcej ciasta, akurat w chwili, gdy na głowy spadły im ulotki. - A to co znowu? - szepnęła do Evandry, podrywając jedną z kartek w locie. Rozprostowała ją i pokazała lady, aby ta nie musiała się schylać. Były jednak w stanie przyjrzeć się ulotkom jedynie przez chwilę, ponieważ Elvira zaraz zmiażdżyła ją w dłoni i rzuciła Evandrze poważne spojrzenie.
Gdzieś z tłumu rozległy się krzyki, lecz nie dosłyszała słów zagłuszanych przez śpiew, podłapywany przez niektórych z kolejek.
- Zupa wam wystygnie! - podniosła głos, coraz bardziej poddenerwowana, ale Hannibal przecież poszedł w tłum, mieli też od licha Rycerzy, więc choć ciągnęło ją, aby rozepchać się między ludźmi łokciami i zobaczyć, co się dzieje, nie mogła zostawić Evandry samej. W sytuacji, w której była pewna obecności terrorystów nawet Wren nie stanowiła dostatecznego zabezpieczenia; nie wtedy, kiedy to Elvira miała zgarnąć wszystkie konsekwencje. - Byłam przy gotowaniu, jeśli coś jest w waszych miskach, musiało zostać dorzucone! - Czuła pierwsze zalążki zmęczenia, pnące się po plecach.
Nie była gotowa na zachęcanie głodnego tłumu do tego, żeby żarli to, co zostało im podsunięte pod nos. Nie widziała zresztą ku temu powodu. Musiała być cierpliwa, wytrwać na stanowisku. Złapią ich wszystkich, ulotkarzy, śpiewaków od siedmiu boleści. Złapią i zabiją. Sama chętnie rozpruje któremuś z nich tętnicę.
Oparła się o wóz i wyciągnęła trzy talerzyki, na które zsunęła po kawałku pokrojonego przez siebie ciasta z kruszonką. Wręczyła jeden kawałek Evandrze - jeżeli zechciała go przyjąć - drugi Wren, wkładając go dziewczynie bezceremonialnie w dłonie, a za trzecie zabrała się sama, wgryzając się w słodycz, jakiej nie miała okazji zaznać od dawna. Skoro ludzie pogardzali ręką, która ich karmi, to Elvira miała zamiar za tę rękę złapać i zagarnąć wszystko, co mogła.
Kto w takich czasach marnuje jedzenie?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Choć jednak szlachcianki zaskarbiały sobie przychylność, coś ciągle zdawało się odciągać uwagę gawiedzi od gorących posiłków. Elvira prawie się skrzywiła; czy w istocie byli aż tak bardzo głodni, jeśli piosenka odrywała ich od miski zupy? Narastające wycie zaczynało działać jej na nerwy, ale nie zdołała znaleźć jednego źródła, aby w jakikolwiek sposób móc mu zaradzić. Oglądała się na kamienice, ale nie dostrzegła niczego podejrzanego poza ruchem za oknami; czy to jednak naprawdę było podejrzane, gdy na placu trwała wielka akcja?
- Czy te kamienice są zamieszkane? - spytała szeptem, właściwie do nikogo konkretnie, choć liczyła na to, że odpowie jej Chang lub Rosier, a nie przypadkowy podsłuchujący człowiek.
Zachęcenie Wren do tego, aby się do nich zbliżyła, miało służyć głównie bezpieczeństwu, ale podejrzanie roztrajkotana Azjatka przykuwała wiele niepotrzebnej uwagi. Elvira uniosła lekko brew, ale nie skomentowała. Ostatecznie, próba rozmowy z tymi bałwanami była lepsza od milczenia, w którym sama trwała. Zapewne.
- Nie ma pani ochoty zachować trochę deseru? Przygotowaliśmy chusty płócienne, w które można zawinąć ciasto, poczęstować wszystkich w domu - zaoferowała jednej ze starszych kobiet, musiała jednak mocno się do niej nachylić, bo zagłuszał je śpiew. - Przeklęte dzieciaki... - dodała, zaczynając rozróżniać słowa w niosącym się po placu dziewczęcym głosie. - Zrobią wszystko, aby odpędzić jak najwięcej ludzi, czy nie tak? Przyjdą tu jak będzie was mniej, żeby zagarnąć wszystko dla siebie... Coś podobnego zrobiono w Kent - rzuciła po chwili natchnienia, a potem sięgnęła do wozu, aby pokroić więcej ciasta, akurat w chwili, gdy na głowy spadły im ulotki. - A to co znowu? - szepnęła do Evandry, podrywając jedną z kartek w locie. Rozprostowała ją i pokazała lady, aby ta nie musiała się schylać. Były jednak w stanie przyjrzeć się ulotkom jedynie przez chwilę, ponieważ Elvira zaraz zmiażdżyła ją w dłoni i rzuciła Evandrze poważne spojrzenie.
Gdzieś z tłumu rozległy się krzyki, lecz nie dosłyszała słów zagłuszanych przez śpiew, podłapywany przez niektórych z kolejek.
- Zupa wam wystygnie! - podniosła głos, coraz bardziej poddenerwowana, ale Hannibal przecież poszedł w tłum, mieli też od licha Rycerzy, więc choć ciągnęło ją, aby rozepchać się między ludźmi łokciami i zobaczyć, co się dzieje, nie mogła zostawić Evandry samej. W sytuacji, w której była pewna obecności terrorystów nawet Wren nie stanowiła dostatecznego zabezpieczenia; nie wtedy, kiedy to Elvira miała zgarnąć wszystkie konsekwencje. - Byłam przy gotowaniu, jeśli coś jest w waszych miskach, musiało zostać dorzucone! - Czuła pierwsze zalążki zmęczenia, pnące się po plecach.
Nie była gotowa na zachęcanie głodnego tłumu do tego, żeby żarli to, co zostało im podsunięte pod nos. Nie widziała zresztą ku temu powodu. Musiała być cierpliwa, wytrwać na stanowisku. Złapią ich wszystkich, ulotkarzy, śpiewaków od siedmiu boleści. Złapią i zabiją. Sama chętnie rozpruje któremuś z nich tętnicę.
Oparła się o wóz i wyciągnęła trzy talerzyki, na które zsunęła po kawałku pokrojonego przez siebie ciasta z kruszonką. Wręczyła jeden kawałek Evandrze - jeżeli zechciała go przyjąć - drugi Wren, wkładając go dziewczynie bezceremonialnie w dłonie, a za trzecie zabrała się sama, wgryzając się w słodycz, jakiej nie miała okazji zaznać od dawna. Skoro ludzie pogardzali ręką, która ich karmi, to Elvira miała zamiar za tę rękę złapać i zagarnąć wszystko, co mogła.
Kto w takich czasach marnuje jedzenie?
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Rookwood był skonfundowany eskalacją sytuacji. Ci niewdzięcznicy naprawdę podchwycili pomysł, jakoby serwowane posiłki zawierają w sobie szczątki trupów, część z nich zaczęła nawet usuwać się z placu. Niżej upaść nie mogli, pomyślał, dostrzegając psy przyklejone do młodego mężczyzny, czy może raczej dzieciaka, który wygłosił tę propagandę. Dlaczego one do cholery dalej przy nim stały? Przecież to psy tropicielskie, powinny trzymać dystans! Może to i dobrze, bowiem wypłosz chyba nie zamierzał opuszczać placu, gdy Hannibal skracał dystans w jego kierunku - miast tego wszedł w konwersację z kobietą, którą zawczasu facet sobie głowy nie zaprzątał. Plan dyskretnego podążania za celem poszedł do diaska, gdyż w zawirowaniach podjudzonego tłumu, wydarzyć mogło się wszystko - zgubienie prowodyra zamieszania, którym w jego oczach był ów chłopak, nie wchodziło w grę.
Kiedy był już dostatecznie blisko, wykonał charakterystyczny gwizd, który wytresowane psy traktowały jako zaszczucie. Hannibal nie chciał ich podjudzić do ataku, a jedynie sprawić, by zachowały gotowość do pościgu, gdyby rzeczona ofiara zdecydowała się uciec. Były do tego przygotowane i niejednokrotnie ćwiczyły ten scenariusz w warunkach bojowych.
- Nawet nie próbuj sięgać po broń. - powiedział złowrogim tonem do Thomasa, otulonego empatycznym ciepłem wyróżniającej się kobiety. Hannibal rozpoznał w niej dawną ministerialną stażystkę, spokrewnioną z szanowanym rodem Black, którą niegdyś przydzielono mu do raportowania kilku zadań w Brygadzie. - Forsythio, nie waż się wchodzić mi w drogę. Esposas. - doskonale pamiętał jej ckliwe skłonności do lamentu nad życiem, które uchodziło z jego ofiar. Istniało spore prawdopodobieństwo, że i tutaj odstawi szopkę, choć nie spodziewałby się po niej stawiania czynnego oporu. Dobył różdżkę i wycedził zaklęcie dość cicho, akcentując odpowiednie zgłoski inkantacji, a gest skierował w Thomasa. Wierzył, że urok wyczaruje na jego dłoniach magiczne kajdany, odbierając mu sposobność stawiania oporu. Postępując w ten sposób, narażał się niejako gniewowi arystokratek na placu, miał bowiem - wedle misji - inne priorytety; Rookwood jednakże zwątpił w pokojowe rozwiązanie sytuacji, preferował tłumić bunt w zarodku, a siła rozwiązywała każdy problem.
- Lepiej, żebyś miał dobre wytłumaczenie na farmazon, który siejesz. Porozmawiamy ze sobą na osobności, a jeśli spróbujesz kombinować - moje psy pożrą Cię żywcem. Jak się nazywasz? - zadeklarował i nie kłamał, bowiem te dwie myśliwskie bestie miały w tym niemałą wprawę.
Rzucam na Esposas, skierowane w Thomasa Doe. Moje psy stoją obok mnie w gotowości do pościgu, gdyby zaklęcie się nie udało, a ofiara zbiegła. Powinny być także wrogo nastawione wobec tych, którzy spróbują przeszkodzić Hannibalowi w jego ujęciu.
Kiedy był już dostatecznie blisko, wykonał charakterystyczny gwizd, który wytresowane psy traktowały jako zaszczucie. Hannibal nie chciał ich podjudzić do ataku, a jedynie sprawić, by zachowały gotowość do pościgu, gdyby rzeczona ofiara zdecydowała się uciec. Były do tego przygotowane i niejednokrotnie ćwiczyły ten scenariusz w warunkach bojowych.
- Nawet nie próbuj sięgać po broń. - powiedział złowrogim tonem do Thomasa, otulonego empatycznym ciepłem wyróżniającej się kobiety. Hannibal rozpoznał w niej dawną ministerialną stażystkę, spokrewnioną z szanowanym rodem Black, którą niegdyś przydzielono mu do raportowania kilku zadań w Brygadzie. - Forsythio, nie waż się wchodzić mi w drogę. Esposas. - doskonale pamiętał jej ckliwe skłonności do lamentu nad życiem, które uchodziło z jego ofiar. Istniało spore prawdopodobieństwo, że i tutaj odstawi szopkę, choć nie spodziewałby się po niej stawiania czynnego oporu. Dobył różdżkę i wycedził zaklęcie dość cicho, akcentując odpowiednie zgłoski inkantacji, a gest skierował w Thomasa. Wierzył, że urok wyczaruje na jego dłoniach magiczne kajdany, odbierając mu sposobność stawiania oporu. Postępując w ten sposób, narażał się niejako gniewowi arystokratek na placu, miał bowiem - wedle misji - inne priorytety; Rookwood jednakże zwątpił w pokojowe rozwiązanie sytuacji, preferował tłumić bunt w zarodku, a siła rozwiązywała każdy problem.
- Lepiej, żebyś miał dobre wytłumaczenie na farmazon, który siejesz. Porozmawiamy ze sobą na osobności, a jeśli spróbujesz kombinować - moje psy pożrą Cię żywcem. Jak się nazywasz? - zadeklarował i nie kłamał, bowiem te dwie myśliwskie bestie miały w tym niemałą wprawę.
Rzucam na Esposas, skierowane w Thomasa Doe. Moje psy stoją obok mnie w gotowości do pościgu, gdyby zaklęcie się nie udało, a ofiara zbiegła. Powinny być także wrogo nastawione wobec tych, którzy spróbują przeszkodzić Hannibalowi w jego ujęciu.
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
The member 'Hannibal Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 59
'k100' : 59
Piękny, jasny głos Finley poniósł się po placu; poniósł się wraz z tłumem, a może nim przewodził. Dominował, pozwalał rozbrzmieć słowom piosenki po całym placu, rozgrzewał, zachęcał do walki, nawoływał do siły, nadziei. To nie było wiele — nie przypominało rzucanych w szale walki zaklęć, stawania oko w oko z wrogiem w obliczu niebezpieczeństwa. To nie była jedna z tych bitew o Londyn, które przetoczyły się odkąd u zawitał, a krew nie płynęła po bruku, ciała nie słały się gęsto pod nogami. Ale to była ich walka. Finley, Marcela. Taka, na jaką ich było dziś stać, tyle mogli zrobić. Walka tych wszystkich ludzi, którzy grali i śpiewali pochowani po kamienicach, buntując się przeciwko okutym butom Malfoya, którymi przygniatał ich do ziemi odkąd doszedł do władzy. Walka ludzi na placu — o życie, kiedy resztki godności już tracili każdego dnia. Dzisiaj może, szczególnie. Być może część tych ludzi tam na dole nie znała takiego losu, nie była przyzwyczajona do sytuacji, w którą nagle wpędziła ich wojna. Byli zagubieni, musieli się odnaleźć. Byli niepewni, podatni — na wszystko wokół. Wierzył, że na śpiew także. Liczył na to, że te działania odniosą właściwy skutek, chociaż sam jeszcze nie był pewien, jakiego celu oczekiwał, czego się spodziewał. Ufał jednak Marcelowi, na tyle na ile znał jego serce — i totalny brak rozsądku. Kiedy zwrócił się do nich, informując, że na dole gromadziła się policja, przestał śpiewać, marszcząc brwi. Szybko odszukał wzrokiem swojego brata, tego kretyna, który zawsze musiał pakować się w samo centrum zdarzeń i to tak bezmyślnie. Słuchając słów przyjaciela, patrzył, jak zbliża się do niego jakaś kobieta, a potem mężczyzna z psami. Miał różdżkę w dłoni. Nie mieli za wiele czasu.
— Mam nadzieję, że ta cholerna baba nie będzie próbowała cię zatrzymać— mruknął cicho do Marcela, powoli podnosząc się na rękach na dachu, wciąż jednak pozostając w niskiej, przykucniętej pozycji. — Dachy są śliskie, uważajcie na siebie — powiedział, ale to nie miało za wiele wspólnego z troską. To oni codziennie trenowali na wysokości, w trudnych warunkach. Nie przemawiał przez niego też rozsądek, raczej mu go w życiu brakowało. Ale chciał dać im znać, że będzie z nimi myślami, gdy się rozdzielą. Na swój, pokrętny sposób. — Jeśli wrócisz na górę, leć w lewo— za Finley.
Powinni ostrzec ludzi, ale nie zdołają tego zrobić szybko i po cichu. Może uda im się wyprowadzić stąd grajków, cichcem ocalić przed więzieniem, ale na placu też byli ludzie, którzy się temu poddali. Co z nimi? Co z Thomasem? To o nim myślał najbardziej, o tym, że jeśli pochwycą go ci ludzie, albo patrol, tym razem może nie mieć tyle szczęścia, by opuścić Tower żywy. Potrzebowali zamieszania, chaosu. Potrzebowali zamieszek, paniki, zdecydowanych rozwiązań. Ci ludzie tam na dole mogli im pomóc. Wszyscy mogli pomóc sobie nawzajem. A może nie do końca liczył się z konsekwencjami, wierząc, że z bratem właśnie w ten sposób udawało im się uciec najsprawniej. W rosnącym zamieszaniu.
Wstał na równe nogi i ruszył w prawo, wyciągając z kieszeni woreczek. Patrzył pod nogi, ostrożnie, choć szybko stawiając kroki po dachu, trzymając się kilka kroków od krawędzi, by wciąż mieć blisko do placu. Serce w piersi biło mu jak szalone, ale to był ostatni moment na to. Stanął na krawędzi dwóch dachów tylko na ułamek sekundy, przeszedł dalej, na kolejny budynek, trzymając równowagę, aż w końcu zatrzymał się blisko gzymsu i nabrał tyle powietrza w płuca ile tylko zdołał.
— POLICJA NA PLACU! ZATRZYMUJĄ LUDZI!— wydarł się na cały głos, wierząc, że akustyka tego miejsca i bez zaklęć wzmacniających poniesie jego głos. — PATROL EGZEKUCYJNY! UCIEKAĆ!— Kolejny wdech, pełny, głęboki — i w tej samej chwili zamach wyciągniętą z woreczka zawartością. Prosto w tłum. Leć dziecino, niech poniesie cię wiatr.
| Rzucam przed siebie ostatnią rzecz z ekwipunku wysłanego do MG.
— Mam nadzieję, że ta cholerna baba nie będzie próbowała cię zatrzymać— mruknął cicho do Marcela, powoli podnosząc się na rękach na dachu, wciąż jednak pozostając w niskiej, przykucniętej pozycji. — Dachy są śliskie, uważajcie na siebie — powiedział, ale to nie miało za wiele wspólnego z troską. To oni codziennie trenowali na wysokości, w trudnych warunkach. Nie przemawiał przez niego też rozsądek, raczej mu go w życiu brakowało. Ale chciał dać im znać, że będzie z nimi myślami, gdy się rozdzielą. Na swój, pokrętny sposób. — Jeśli wrócisz na górę, leć w lewo— za Finley.
Powinni ostrzec ludzi, ale nie zdołają tego zrobić szybko i po cichu. Może uda im się wyprowadzić stąd grajków, cichcem ocalić przed więzieniem, ale na placu też byli ludzie, którzy się temu poddali. Co z nimi? Co z Thomasem? To o nim myślał najbardziej, o tym, że jeśli pochwycą go ci ludzie, albo patrol, tym razem może nie mieć tyle szczęścia, by opuścić Tower żywy. Potrzebowali zamieszania, chaosu. Potrzebowali zamieszek, paniki, zdecydowanych rozwiązań. Ci ludzie tam na dole mogli im pomóc. Wszyscy mogli pomóc sobie nawzajem. A może nie do końca liczył się z konsekwencjami, wierząc, że z bratem właśnie w ten sposób udawało im się uciec najsprawniej. W rosnącym zamieszaniu.
Wstał na równe nogi i ruszył w prawo, wyciągając z kieszeni woreczek. Patrzył pod nogi, ostrożnie, choć szybko stawiając kroki po dachu, trzymając się kilka kroków od krawędzi, by wciąż mieć blisko do placu. Serce w piersi biło mu jak szalone, ale to był ostatni moment na to. Stanął na krawędzi dwóch dachów tylko na ułamek sekundy, przeszedł dalej, na kolejny budynek, trzymając równowagę, aż w końcu zatrzymał się blisko gzymsu i nabrał tyle powietrza w płuca ile tylko zdołał.
— POLICJA NA PLACU! ZATRZYMUJĄ LUDZI!— wydarł się na cały głos, wierząc, że akustyka tego miejsca i bez zaklęć wzmacniających poniesie jego głos. — PATROL EGZEKUCYJNY! UCIEKAĆ!— Kolejny wdech, pełny, głęboki — i w tej samej chwili zamach wyciągniętą z woreczka zawartością. Prosto w tłum. Leć dziecino, niech poniesie cię wiatr.
| Rzucam przed siebie ostatnią rzecz z ekwipunku wysłanego do MG.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Connaught Square
Szybka odpowiedź