Kwatera główna aurorów
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kwatera główna aurorów
"Winda ponownie ruszyła i po chwili drzwi się otworzyły, a głos oznajmił:
- Drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów z Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów, Kwaterą Główną Aurorów i Służbami Administracyjnymi Wizengamotu.
Minęli róg korytarza, przeszli przez podwójne, ciężkie dębowe drzwi i znaleźli się w obszernym pomieszczeniu podzielonym na boksy, z których dochodziły szmery i rozmowy. Zaczarowane samolociki śmigały jak miniaturowe rakiety, a koślawa tabliczka na najbliższym boksie głosiła: KWATERA GŁÓWNA AURORÓW.
Aurorzy pokryli ściany portretami poszukiwanych czarodziejów, fotografiami swoich rodzin, plakatami ulubionych drużyn quidditcha i artykułami wyciętymi z „Proroka Codziennego”. Jedyną wolną przestrzeń zajmowała mapa świata upstrzona małymi czerwonymi pinezkami, jarzącymi się jak rubiny."
- Drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów z Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów, Kwaterą Główną Aurorów i Służbami Administracyjnymi Wizengamotu.
Minęli róg korytarza, przeszli przez podwójne, ciężkie dębowe drzwi i znaleźli się w obszernym pomieszczeniu podzielonym na boksy, z których dochodziły szmery i rozmowy. Zaczarowane samolociki śmigały jak miniaturowe rakiety, a koślawa tabliczka na najbliższym boksie głosiła: KWATERA GŁÓWNA AURORÓW.
Aurorzy pokryli ściany portretami poszukiwanych czarodziejów, fotografiami swoich rodzin, plakatami ulubionych drużyn quidditcha i artykułami wyciętymi z „Proroka Codziennego”. Jedyną wolną przestrzeń zajmowała mapa świata upstrzona małymi czerwonymi pinezkami, jarzącymi się jak rubiny."
Opinia o tym, że była czasami zbyt ordynarna i wulgarna, poszerzyła się o nowy horyzont – zaczęła być warkotliwa, pozostałe dwie teorie centryzmu cech poddając zawieszeniu. Złość na siebie przechodziła w ostatnich upływających godzinach w ostateczną formę uśpionej frustracji otoczonej miękką kołderką wstydu. Grzała ją tak bardzo, że aż krew wrzała. Nie mogła spać. Jak tylko zamykała oczy, pod powiekami widziała ruchome zdjęcia wyjęte jak z Proroka Codziennego albo, co gorsza, Czarownicy – ona obejmująca Matta, Bren patrzący na nią zszokowany i, co przynajmniej widziała wyolbrzymione w swojej głowie, zdegustowany jej aktualną pozycją tak bardzo, że nie mógł na nią patrzeć. Te ruchy – pamięć mięśni, którymi ruszała sama – były jak klątwa. Czuła w koniuszkach palców każdy cal pokonywanego na jego ramieniu dystansu. Za wszelką cenę chciała to wyprzeć, to żywe uczucie, prawdziwe, które dobitnie mówiło jej, jak bardzo pragnęła być blisko tego... JEGO. Nawet nie wiedziała, jak go nazwać. Ohydne.
Sięgnęła po kubek i dopiła kawę do końca, odstawiając go zaraz z głośnym stuknięciem. Napisała na kartce kolejne słowa, bo, chociaż była w tragicznie złej dla siebie sytuacji, nie zamierzała tak tego zostawić. Nie była aktorką, której za dramatyzowanie się płaciło, nie korzystała z tej funkcji przypisywanej kobietom od tysiącleci, nie wykorzystywała jej do nie wiadomo jakich celów. Mogła nie spać i pozwalać, by w czasie bezsennych nocy zaszczypywały ją na śmierć natrętne myśli, ale zbierała manatki i szła do przodu. Licząc po cichu na to, że nie spotka w Biurze Brena. Bo wszystko mogła zdzierżyć, ale żeby spojrzeć mu w twarz po tym wszystkim? Absolutnie nie.
Podparła policzek pięścią i skreśliła coś w notesie. Pamiętała swoje piwo i Matta kręcącego się obok, a zaraz potem nagle dwa kufle stojące obok siebie. Zrobiło jej się wtedy słabo. I pamiętała też myśl, że musiała pomylić kufle i akurat do tego pechowego czegoś dolał. Ale czego? Wymiotowała po wszystkim, więc to „coś” nie przyjęło się w jej organizmie zbyt dobrze. Nie przypominała sobie, żeby piwo smakowało inaczej, ale nie wiedziała, czy wypiła wtedy tyle, by móc to stwierdzić z całą pewnością. Nie mógł dolać trucizny, zachowywałaby się zupełnie inaczej, na pewno nie łasiłaby się do niego jak nienormalna. Włączyło się u niej pożądanie. Wzniosła oczy ku niebu. Merlinie, za jakie przewiny.
Zamknęła notes, zabrała pusty kubek razem z czerwonym jabłkiem i wstała, żeby w spokoju zjeść drugie śniadanie gdzieś w odosobnieniu, kiedy najwyraźniej ktoś w Biurze wpadł na dokładnie ten sam pomysł i wpadli na siebie.
– Naprawdę te korytarze są tak wąskie, że trzeba na siebie wpadać? – rzuciła z pretensją, natychmiast odwracając się, żeby stanąć z wrogiem twarzą w twarz.
Naprawdę ten świat był tak mały?
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie spał całą noc; patrol, który miał się zakończyć wieczorem, przedłużył się do świtu - wpadli na trop czarnoksiężnika ściganego od miesięcy, co powiodło ich wprost do jego kryjówki - kryjówki, z której na ich widok, mało zaskakujące, uciekł, zmuszając ich do pościgu. Czarny Jex specjalizował się w klątwach nakładanych na domy na zlecenie możniejszych, dopełniał cudzych zemst i krwawo rozprawiał się z konfliktami. Zasługiwał na wymierzenie sprawiedliwości, którą wkrótce otrzyma - pościg zakończył się sukcesem mniej więcej w momencie, w którym rozpoczynała się kolejne zmiana. Chodził po biurze jak struty, powieki same opadały, adrenalina trzymająca go przy przytomności podczas akcji opadła, kiedy tylko wziął się za biurowe formalności i prowadził kolejne treningi. Krótkie polecenia i niska werwa w popędzeniu kursantów wywołały szepty - zawsze myśleli, że ich nie słyszał - że siedział tam na kacu, jednak był zbyt znużony, by wyciągnąć z nich konsekwencje. Wszystko, czego potrzebował, to jeszcze jedna kawa, którą odebrał od dziewczyn z sekretariatu - i zmierzał na ławkę, na której mógłby ją wypić w odcięciu od kursantów. Pod jego oczami odznaczyły się sińce, białka były przekrwione, cera kontrastowała bladością z ogniem spiętych z tyłu głowy włosów jeszcze mocniej, niż zwykle. Być może dlatego nie dostrzegł kobiety, na którą zwyczajnie wszedł w korytarzu, potrącając ją jak ostatni burak - dopiero jej głos go ocucił.
Przystanął z zamiarem przeproszenia, choć nim to zrobił, usłyszał jej pretensje, nie upadła, więc nie musiał pomagać jej wstawać - zogniskował spojrzenie na jej twarzy. Jackie. Nie widział jej od tamtego wieczoru w Dziurawym Kotle, wieczoru, który... który zdecydowała się spędzić z mężczyzną, który bynajmniej nie był kimś odpowiednim dla niej.
- Przepraszam... oblałem cię? - odparł na wdechu, unosząc ku niej obie rozpostarte dłonie, trochę jak do zwierzęcia, które wymaga uspokojenia. Jeszcze nim dostrzegł odpowiedź, sięgnął po bawełnianą chustkę, którą podał młodej Rineheart. - Nie zamierzałem cię nachodzić, poważnie - Zrobił to już ostatnio, przy Bocie, brakowało mu tylko tego, żeby złożyła jeszcze donos o molestowanie w pracy. - Nie wiedziałem nawet, że tu jesteś - Gdyby wiedział, skierowałby się w inną stronę. Kazała dać mu spokój - dał. Naprawdę zamierzał dać, ale mijanie się w biurze przecież było przykrą koniecznością, nie był w stanie całkiem zniknąć jej z oczu, jeśli pracowali razem. Cokolwiek było właściwie tego przyczyną - nie do końca pojmował. - Nie robię tego specjalnie - powtórzył, zupełnie jakby zależało mu, by Jackie nie dopowiedziała sobie do tej historii własnej.
Przystanął z zamiarem przeproszenia, choć nim to zrobił, usłyszał jej pretensje, nie upadła, więc nie musiał pomagać jej wstawać - zogniskował spojrzenie na jej twarzy. Jackie. Nie widział jej od tamtego wieczoru w Dziurawym Kotle, wieczoru, który... który zdecydowała się spędzić z mężczyzną, który bynajmniej nie był kimś odpowiednim dla niej.
- Przepraszam... oblałem cię? - odparł na wdechu, unosząc ku niej obie rozpostarte dłonie, trochę jak do zwierzęcia, które wymaga uspokojenia. Jeszcze nim dostrzegł odpowiedź, sięgnął po bawełnianą chustkę, którą podał młodej Rineheart. - Nie zamierzałem cię nachodzić, poważnie - Zrobił to już ostatnio, przy Bocie, brakowało mu tylko tego, żeby złożyła jeszcze donos o molestowanie w pracy. - Nie wiedziałem nawet, że tu jesteś - Gdyby wiedział, skierowałby się w inną stronę. Kazała dać mu spokój - dał. Naprawdę zamierzał dać, ale mijanie się w biurze przecież było przykrą koniecznością, nie był w stanie całkiem zniknąć jej z oczu, jeśli pracowali razem. Cokolwiek było właściwie tego przyczyną - nie do końca pojmował. - Nie robię tego specjalnie - powtórzył, zupełnie jakby zależało mu, by Jackie nie dopowiedziała sobie do tej historii własnej.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie cierpiała uczucia rozbieganych myśli. Były jak rozochocone dzieci, które mimo nalegań matki, nie potrafiły ustań w jednym miejscu. Przecierała dłońmi twarz, napinając skórę jak maskę, usiłowała zebrać wszystkie drobne idee w spójny obraz, ale te za chwilę zamieniały się jedynie we wstyd i zażenowanie. Nie były już śladami jej osobistego śledztwa, a zaledwie demonicznymi twarzami wykrzywionymi w upiornych grymasach. Zastanawiała się, dlaczego tak jest, próbowała zajrzeć w głąb własnego ciała, ale czuła blokadę za każdym razem, gdy docierała do granicy. To oklumencja? To ona sprawiła, że stała się tak dziko nastawiona do siebie samej? Miała za dużo czasu na to puste myślenie, za mało pracy, by owe myślenie zastąpić produktywnością. To właśnie sprawiało, że czuła nieprzerwany strumień poirytowania, który z kolei stał się iskrą zapalną do niezbyt przyjemnej dla ucha odzywki. Zazwyczaj starała się nie wyżywać na współpracownikach, to nie były czasy kursu, kiedy pod wpływem tortur doznawanych w domu stawałą na skraju trzeźwości umysłu. I gdyby teraz stał przed nią ktoś inny, konflikt skończyłby się w oka mgnieniu. Zamiast jednak zerknąć na rozmówcę, spojrzała na plamię po kawie, która odbiła się na jej szacie mokrym śladem – na tle szarości nie wyglądał zbyt apetycznie.
– Nosz… – w końcu uniosła na winowajcę zajścia swój wzrok i roziskrzona złość zamieniła się w absolutne osłupienie. Poczuła się, jakby ktoś wylał na nią kubeł lodowato zimnej wody. Gdy dostrzegła chorowitą bladość na jego twarzy i zmętniałe spojrzenie, poczuła się jeszcze gorzej, tłumacząc sobie w naturalnym odruchu, że to wszystko to jej wina. Że czuł się tak przez nią, bo obściskiwała się z tamtym nie tylko na jego oczach, a na oczach wszystkich zgromadzonych wtedy w Dziurawym Kotle. – Trochę – wybąknęła bez wyrazu, wpatrując się w niego jak w ducha. – Właściwie nie, wcale, to nieważne, zaraz to zet… – spojrzenie opadło na chusteczkę, którą jej podał. Zaraz, w bajkach, które czytała w maleńkości, było inaczej. To księżniczka dawała rycerzowi bawełnianą chusteczkę na znak oddania. Ujęła jednak ją w palce, zastanawiając się, czy w tej chwili to nie dwoje rycerzy właśnie usiłowało sobie pomóc. Przyłożyła ją do szaty, w miejsce spływające niżej plamy. Serce waliło jej jak szalone, w równie chorym tempie pompując różane kolory na jej jasne policzki. – Nachodzisz? Ty? Nawet bym w ten sposób o tobie nie pomyślała, nie przejmuj się, naprawdę – patrzyła na niego, kolorując jego chustkę kremowymi barwami przechodzącymi z wolna w beż. – Nie masz za co przepraszać, czasem się zdarza – czuła się winna, więc łagodniała pod jego głosem jak płochliwe zwierzę. To w jakiś sposób kłóciło się z jej charakterem, uwidaczniało cechy, o których istnieniu chciała najwyraźniej zapomnieć.
Przełknęła ślinę, biorąc zaraz szybki wdech, jakby na tym krótkim strumieniu powietrza chciała powiedzieć coś niewiarygodnie szybko, zawahała się jednak, tracąc tempo, nie mogąc wydukać z siebie żadnego słowa. Raz patrzyła mu w oczy, ale wstyd palił do kości, wdzierał się przez jamki do każdej cząstki jej ciała, więc tęczówki odpływały na bok. Mieszanina reakcja kondensowała się, aż w końcu wypaliła:
– PRZEPRASZAM – za głośno i zbyt gwałtownie, by kilka osób nie obejrzało się na nich, przez co zrobiła się chyba jeszcze bardziej czerwona. – Ja naprawdę przepraszam.
Nie, nie znała tego uczucia nigdy wcześniej – złość, żal, zażenowanie i zbyt głęboko zakorzenione przeświadczenie, że zależy jej na nim, przeplatały się w jej ciele jak choroba. Właściwie objawy miała podobne – zawroty głowy, nudności, bladość. Tylko źródło dziwnie inne.
– Nosz… – w końcu uniosła na winowajcę zajścia swój wzrok i roziskrzona złość zamieniła się w absolutne osłupienie. Poczuła się, jakby ktoś wylał na nią kubeł lodowato zimnej wody. Gdy dostrzegła chorowitą bladość na jego twarzy i zmętniałe spojrzenie, poczuła się jeszcze gorzej, tłumacząc sobie w naturalnym odruchu, że to wszystko to jej wina. Że czuł się tak przez nią, bo obściskiwała się z tamtym nie tylko na jego oczach, a na oczach wszystkich zgromadzonych wtedy w Dziurawym Kotle. – Trochę – wybąknęła bez wyrazu, wpatrując się w niego jak w ducha. – Właściwie nie, wcale, to nieważne, zaraz to zet… – spojrzenie opadło na chusteczkę, którą jej podał. Zaraz, w bajkach, które czytała w maleńkości, było inaczej. To księżniczka dawała rycerzowi bawełnianą chusteczkę na znak oddania. Ujęła jednak ją w palce, zastanawiając się, czy w tej chwili to nie dwoje rycerzy właśnie usiłowało sobie pomóc. Przyłożyła ją do szaty, w miejsce spływające niżej plamy. Serce waliło jej jak szalone, w równie chorym tempie pompując różane kolory na jej jasne policzki. – Nachodzisz? Ty? Nawet bym w ten sposób o tobie nie pomyślała, nie przejmuj się, naprawdę – patrzyła na niego, kolorując jego chustkę kremowymi barwami przechodzącymi z wolna w beż. – Nie masz za co przepraszać, czasem się zdarza – czuła się winna, więc łagodniała pod jego głosem jak płochliwe zwierzę. To w jakiś sposób kłóciło się z jej charakterem, uwidaczniało cechy, o których istnieniu chciała najwyraźniej zapomnieć.
Przełknęła ślinę, biorąc zaraz szybki wdech, jakby na tym krótkim strumieniu powietrza chciała powiedzieć coś niewiarygodnie szybko, zawahała się jednak, tracąc tempo, nie mogąc wydukać z siebie żadnego słowa. Raz patrzyła mu w oczy, ale wstyd palił do kości, wdzierał się przez jamki do każdej cząstki jej ciała, więc tęczówki odpływały na bok. Mieszanina reakcja kondensowała się, aż w końcu wypaliła:
– PRZEPRASZAM – za głośno i zbyt gwałtownie, by kilka osób nie obejrzało się na nich, przez co zrobiła się chyba jeszcze bardziej czerwona. – Ja naprawdę przepraszam.
Nie, nie znała tego uczucia nigdy wcześniej – złość, żal, zażenowanie i zbyt głęboko zakorzenione przeświadczenie, że zależy jej na nim, przeplatały się w jej ciele jak choroba. Właściwie objawy miała podobne – zawroty głowy, nudności, bladość. Tylko źródło dziwnie inne.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
W zasadzie spodziewał się bury - kolejnego gromu ciśniętego z jej oczu, nie mniej jasnego w swoim przekazie, co te, które padły w Dziurawym Kotle. Nie był taki jak Matt, potrafił uszanować zdanie kobiety - nawet, jeśli zdanie tej konkretnej, było... jakkolwiek zaskakujące. Bott do niej nie pasował - był zapchlonym kundlem częściej oglądającym cztery ściany więziennej celi niż własnej roboty - o ile jakąkolwiek aktualnie posiadał, Brendan szczerze w to wątpił. Mógłby określić go wieloma epitetami - jednak teraz mógł o nim myśleć tylko jak o kochanku Jackie, doskonale pamiętając sceny, w których prowadził ją do pokojów. Chociaż wcale nie powinno go to interesować. Naprawdę, był tak wścibski? Nigdy nie zajmował głowy plotkami, nigdy dotąd. Tłumaczył przed sobą, że kierowała nim wyłącznie troska, przyjacielska chęć ochronienia ją przed tym bandytą. Przecież był bandytą - czy oślepła? Ale gromy nie nadeszły, burzowe chmury zamruczały i zaczęły się przejaśniać - a on znów im nie ufał. Szukał podstępu w każdym jej słowie, którym usiłowała przekonać go, że nic się nie stało - stało, widział jej gniew. A przecież tylko na nią wpadł. I rozlał kawę.
A ona przeprosiła. Brendan uniósł lekko brew bez zrozumienia. Jej policzki pąsowiały z każdym wypowiedzianym przez nią słowem i z tym rumieńcem było jej całkiem do twarzy - ale potrzebował chwili, by pojąć sens wypowiedzianych przez nią słów. Jackie Rineheart nie przeprasza, kiedy nie czuje się winna, a dziś jej winy nie dało się stwierdzić nawet obiektywnie. Nie powiązał jej przeprosin z tamtym wieczorem, wciąż widział plamę na jej szacie, powoli schodzącą pod kolejnymi przetarciami. Uchwycił też jej spojrzenie - ale tylko na moment, zaraz odpłynęło w bok. I wszystko zaczynało układać się w spójną całość, jedną jedyną właściwą odpowiedź; równie przerażającą, co niepokojącą, bo przecież nie mógł wiedzieć, gdzie była teraz prawdziwa Jackie. Na pewno nie przed nim. Kilku przechodzących czarodziejów obejrzało się na nich podejrzliwie, a w źrenicach Jackie coraz silniej silniej żarzył się... strach? Bała się, że ją zdemaskują?
- Czekaj, czekaj, zwolnij - zawołał, nie opuszczając wcale gestu rozpostartych dłoni - choć teraz chyba jednak bardziej uspokajał siebie, niż ją. Co do niej miał coraz więcej wątpliwości. - Co zrobiła Susie Plantie na pierwszej lekcji eliksirów? - Pytanie kontrole nie mogło być proste, nie mogło zawierać istotnych zdarzeń, które ewentualny oprawca, skryty za kamuflażem, mógłby odnaleźć i odczytać, jeśli nie w kronikach, to w umyśle swojej ofiary. Pytania kontrole musiały odnosić się do zdarzeń na pozór błahych, a jednak na tyle istotnych, by zostały zapamiętane. Tylko prawdziwa Jackie mogła znać odpowiedź na to pytanie, tego jednego był w tym momencie całkowicie pewien.
Tak jak tego, ze prawdziwa Jackie nie puściłaby płazem zniewagi rozlanej kawy a już na pewno nie przeprosiłaby nigdy za cudzą niezgrabność.
A ona przeprosiła. Brendan uniósł lekko brew bez zrozumienia. Jej policzki pąsowiały z każdym wypowiedzianym przez nią słowem i z tym rumieńcem było jej całkiem do twarzy - ale potrzebował chwili, by pojąć sens wypowiedzianych przez nią słów. Jackie Rineheart nie przeprasza, kiedy nie czuje się winna, a dziś jej winy nie dało się stwierdzić nawet obiektywnie. Nie powiązał jej przeprosin z tamtym wieczorem, wciąż widział plamę na jej szacie, powoli schodzącą pod kolejnymi przetarciami. Uchwycił też jej spojrzenie - ale tylko na moment, zaraz odpłynęło w bok. I wszystko zaczynało układać się w spójną całość, jedną jedyną właściwą odpowiedź; równie przerażającą, co niepokojącą, bo przecież nie mógł wiedzieć, gdzie była teraz prawdziwa Jackie. Na pewno nie przed nim. Kilku przechodzących czarodziejów obejrzało się na nich podejrzliwie, a w źrenicach Jackie coraz silniej silniej żarzył się... strach? Bała się, że ją zdemaskują?
- Czekaj, czekaj, zwolnij - zawołał, nie opuszczając wcale gestu rozpostartych dłoni - choć teraz chyba jednak bardziej uspokajał siebie, niż ją. Co do niej miał coraz więcej wątpliwości. - Co zrobiła Susie Plantie na pierwszej lekcji eliksirów? - Pytanie kontrole nie mogło być proste, nie mogło zawierać istotnych zdarzeń, które ewentualny oprawca, skryty za kamuflażem, mógłby odnaleźć i odczytać, jeśli nie w kronikach, to w umyśle swojej ofiary. Pytania kontrole musiały odnosić się do zdarzeń na pozór błahych, a jednak na tyle istotnych, by zostały zapamiętane. Tylko prawdziwa Jackie mogła znać odpowiedź na to pytanie, tego jednego był w tym momencie całkowicie pewien.
Tak jak tego, ze prawdziwa Jackie nie puściłaby płazem zniewagi rozlanej kawy a już na pewno nie przeprosiłaby nigdy za cudzą niezgrabność.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Niezwykle rzadko zdarzało się, żeby słowa odnajdowały w jej umyśle to jedno wąskie przejście, dzięki któremu z prędkością wodospadu wypływały na wierzch, by zatopić rozmówcę. Nie wiadomo jednak, czy wyciągnęła wnioski z kilkuletniego doświadczenia w przeprowadzaniu przesłuchań czy z ciszy, która zalegała pomiędzy nią a ojcem na długie godziny, które potem przeradzały się w dni i tygodnie. Od kiedy zostali sami po ucieczce Vincenta, nie istniało między nimi nic, co miałoby coś wspólnego ze „spokojną rozmową” – jedynie skrajności, czyli albo szept na misjach albo krzyki na cmentarzu. Nie dziwota, że teraz, gdy wylewała z siebie te wszystkie kurtuazyjne sploty zgłosek, wszystkie przepraszam, proszę i dziękuję, czuła się tak bardzo zagubiona – jakby ktoś zmusił ją do tego zaklęciem. W tej kwestii akurat nie można było się wiele pomylić. Bren dokładnie tak na nią działał.
W tych pojedynczych wzlotach i upadkach swojego spojrzenia zdołała pochwycić zmieniającą się twarz Weasleya. Prócz niezdrowej bladości, oczywiście, ta zdawała się tkwić tam jak przyklejona trwałym przylepcem. Jak ona mogła zrobić mu taką przykrość? Jak mogła postawić go w tak niekomfortowej dla niego sytuacji? Zaczęło przebudzać się w nim zdziwienie podparte argumentem uniesionej brwi. W jego oczach musiała wyglądać jak oszalałe zwierzę, jak ognisty kurczak gęgający jak gęś. Chciała znów coś wydukać, ale nim zdążyła, zadał jej pytanie. I tym razem to ona była zdziwiona. Uniosła wysoko brwi, mrugając w niezrozumieniu powiekami, kompletnie nie wiedząc, co mu na to odpowiedzieć. Albo inaczej – ona wiedziała, co odpowiedzieć, ta historia była znana całemu ich rocznikowi w Hogwarcie, zwłaszcza Gryfonom, którzy z eliksirami byli zazwyczaj na bakier; nie wiedziała raczej, czy nie powinna zapytać go o samopoczucie. Bo wyglądał źle i na pewno tak też się czuł, ale żeby pytać o takie trywialności?
Przez nią.
Znów powtórzyła gest z ustami, nadając sobie wrażenia ryby wyciągniętej z wody, która usiłuje w ostatkach życia pochwycić powietrze w swoje małe płuca. W końcu zrezygnowała i chwyciła go za ramię, ciągnąc poza Biuro, bo nie miała zamiaru robić scen przy wszystkich. Zatrzymała się za kolumną, licząc, że tutaj będą mieli spokój. Przez akustykę nowego Ministerstwa Magii (niech gęś i całe ptactwo świata kopnie w cztery litery Cronosa Malfoya) musiała ściszyć głos do szeptu.
– Pomyliła kociołki i dodała Sawyerowi kurzy pazur zamiast smocznego, i przez pół roku budził wszystkich o czwartej nad ranem pianiem koguta. – burknęła, przypominając sobie początkowy wybuch śmiechu w sali eliksirów, a potem marudzenie na Susie, że jej niewiedza doprowadziła chłopięce dormitorium do płaczu każdego poranka. Lub nocy, jak kto wolał. – Posłuchaj mnie, Bren, to ważne. – zacisnęła dłonie w pięści, ale zaraz zaczęła nimi gestykulować, jakby usiłowała wytłumaczyć mu wybitnie trudny temat z zakresu numerologii zaawansowanej. – To bardzo ważne. Ten wieczór… wiesz który, ten… ten, gdzie miałeś przed oczami obrazy, których ja sama nigdy w życiu nie chciałabym zobaczyć. To nie byłam ja – spojrzała mu w oczy. Wiedział, że potrafiła kłamać tak dobrze jak baletnica potrafiła dobrze filetować ryby. – Przysięgam ci na życie mojego ojca, że to nie byłam ja. To znaczy byłam, to ja tam siedziałam, widziałeś mnie tam, nie neguję tego – policzki już niemal płonęły. Pomyślała, że za chwilę dostanie tropikalnej gorączki. – On mi czegoś dolał, naprawdę. Kiedy siadałam przy samotnym stoliku, miałam przed sobie gorzkie ale, chwilę później on do mnie podszedł i postawił przede mną drugie. Spławiłam go, byłam pewna, że da mi spokój i faktycznie tak było. Sięgnęłam po kufel, żeby się napić, ale byłam zmęczona, pomyliłam je, rozumiesz? On mi czegoś dolał! Nie wiem tylko czego – oddychała szybko, tak długo wydzierany z gardła szept osiadł na jej krtani nieprzyjemną chrypą. – Ja przepraszam, że musiałeś na to patrzeć. Przepraszam, że dałam się głupio wrobić. Bo to było głupie – zacisnęła z niesmakiem zęby, wzrokiem lustrując marmurową kolumnę, jakby szukała na niej nieistniejących rys i niedociągnięć. – Naprawdę jest mi przykro, bo… bo zależy mi na tym, żebyś miał o mnie dobre zdanie. A wyszłam na jakąś… Merlinie – podparła czoło dłonią, żeby już na niego nie patrzeć. Nie chciała widzieć, jak się krzywi, patrzy na nią z niewybaczalną dla niej pobłażliwością albo okrutną dezaprobatą.
W jego oczach chciała być akurat krystalicznie czysta.
W tych pojedynczych wzlotach i upadkach swojego spojrzenia zdołała pochwycić zmieniającą się twarz Weasleya. Prócz niezdrowej bladości, oczywiście, ta zdawała się tkwić tam jak przyklejona trwałym przylepcem. Jak ona mogła zrobić mu taką przykrość? Jak mogła postawić go w tak niekomfortowej dla niego sytuacji? Zaczęło przebudzać się w nim zdziwienie podparte argumentem uniesionej brwi. W jego oczach musiała wyglądać jak oszalałe zwierzę, jak ognisty kurczak gęgający jak gęś. Chciała znów coś wydukać, ale nim zdążyła, zadał jej pytanie. I tym razem to ona była zdziwiona. Uniosła wysoko brwi, mrugając w niezrozumieniu powiekami, kompletnie nie wiedząc, co mu na to odpowiedzieć. Albo inaczej – ona wiedziała, co odpowiedzieć, ta historia była znana całemu ich rocznikowi w Hogwarcie, zwłaszcza Gryfonom, którzy z eliksirami byli zazwyczaj na bakier; nie wiedziała raczej, czy nie powinna zapytać go o samopoczucie. Bo wyglądał źle i na pewno tak też się czuł, ale żeby pytać o takie trywialności?
Przez nią.
Znów powtórzyła gest z ustami, nadając sobie wrażenia ryby wyciągniętej z wody, która usiłuje w ostatkach życia pochwycić powietrze w swoje małe płuca. W końcu zrezygnowała i chwyciła go za ramię, ciągnąc poza Biuro, bo nie miała zamiaru robić scen przy wszystkich. Zatrzymała się za kolumną, licząc, że tutaj będą mieli spokój. Przez akustykę nowego Ministerstwa Magii (niech gęś i całe ptactwo świata kopnie w cztery litery Cronosa Malfoya) musiała ściszyć głos do szeptu.
– Pomyliła kociołki i dodała Sawyerowi kurzy pazur zamiast smocznego, i przez pół roku budził wszystkich o czwartej nad ranem pianiem koguta. – burknęła, przypominając sobie początkowy wybuch śmiechu w sali eliksirów, a potem marudzenie na Susie, że jej niewiedza doprowadziła chłopięce dormitorium do płaczu każdego poranka. Lub nocy, jak kto wolał. – Posłuchaj mnie, Bren, to ważne. – zacisnęła dłonie w pięści, ale zaraz zaczęła nimi gestykulować, jakby usiłowała wytłumaczyć mu wybitnie trudny temat z zakresu numerologii zaawansowanej. – To bardzo ważne. Ten wieczór… wiesz który, ten… ten, gdzie miałeś przed oczami obrazy, których ja sama nigdy w życiu nie chciałabym zobaczyć. To nie byłam ja – spojrzała mu w oczy. Wiedział, że potrafiła kłamać tak dobrze jak baletnica potrafiła dobrze filetować ryby. – Przysięgam ci na życie mojego ojca, że to nie byłam ja. To znaczy byłam, to ja tam siedziałam, widziałeś mnie tam, nie neguję tego – policzki już niemal płonęły. Pomyślała, że za chwilę dostanie tropikalnej gorączki. – On mi czegoś dolał, naprawdę. Kiedy siadałam przy samotnym stoliku, miałam przed sobie gorzkie ale, chwilę później on do mnie podszedł i postawił przede mną drugie. Spławiłam go, byłam pewna, że da mi spokój i faktycznie tak było. Sięgnęłam po kufel, żeby się napić, ale byłam zmęczona, pomyliłam je, rozumiesz? On mi czegoś dolał! Nie wiem tylko czego – oddychała szybko, tak długo wydzierany z gardła szept osiadł na jej krtani nieprzyjemną chrypą. – Ja przepraszam, że musiałeś na to patrzeć. Przepraszam, że dałam się głupio wrobić. Bo to było głupie – zacisnęła z niesmakiem zęby, wzrokiem lustrując marmurową kolumnę, jakby szukała na niej nieistniejących rys i niedociągnięć. – Naprawdę jest mi przykro, bo… bo zależy mi na tym, żebyś miał o mnie dobre zdanie. A wyszłam na jakąś… Merlinie – podparła czoło dłonią, żeby już na niego nie patrzeć. Nie chciała widzieć, jak się krzywi, patrzy na nią z niewybaczalną dla niej pobłażliwością albo okrutną dezaprobatą.
W jego oczach chciała być akurat krystalicznie czysta.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Z lekkim zaskoczeniem przyjął jej chwyt na ramieniu, ale podążył za nią, ciągnięty na dyskretne ubocze, gdzie mogli pomówić w spokoju i bez świadków zakłócających tak słowa, jak myśli. Wsparł się ręką o kolumnę, zawieszając się nad Jackie, tym samym osłaniając ją w bardziej poufały sposób, z jakiegoś powodu pragnęła dyskrecji, z jakiegoś powodu ściszyła głos do szeptu, jeszcze go nie znał, ale już szanował - tym bardziej, że jej słowa wnet potwierdziły jej tożsamość. Więc naprawdę miał przed sobą Jackie, ale co dalej? Ściągnął brew, słysząc zapowiedź wielkiej wagi tej rozmowy, spodziewając się raczej informacji o ważnym śledztwie, niż powrotu do nocy, której wolałby po prawdzie nie wspominać już nigdy. Ziścił się jego najgorszy koszmar - upokorzył się na oczach Botta, na dodatek pomogła mu w tym jego przyjaciółka, wpatrzona w niego jak cielę w malowane wrota. Matthew Bott nie był tego wart.
A jednak - jej słowa przeczyły wszystkiemu, co pamiętał. Nie pojawiło się u niego powątpiewanie, nie tylko dlatego, że Jackie nie umiała kłamać, nie spodziewałby się, by chciała, miała ku temu powód lub choćby motywację. Ufał jej, ufał jej na tyle, by nie zwątpić. Odwzajemnił jej spojrzenie, przyglądając się jej twarzy, oczom, ustom, wsłuchując się w dalsze słowa opowiedzianej historii. Na jej policzkach pojawił się rumieniec, ale on wciąż nic nie rozumiał - aż do momentu, w którym padło oskarżenie.
Odepchnął się lekko dłonią od kolumny, by opaść na nią łokciem i dłonią przetrzeć strapioną skroń, tylko skończony sukinsyn byłby gotów dolać kobiecie do napoju eliksiru miłosnego, by na niego spojrzała przychylniej. By...
- Ile z tego pamiętasz, Jackie? - Pamiętał moment, w którym Bott prowadził ją po schodach na górę, niezbyt trzeźwą, oszołomioną... czy to możliwe, że skrzywdził ją tamtej nocy? Miał go za szumowinę, choć gdzieś podskórnie wierzył, że to była szumowina, która zachowała pewne zasady, jakiekolwiek, że nie był... skończonym gnojem - jak można nazwać mężczyznę, który zmusza kobietę do czegoś tak obrzydliwego? Umilkł, nie mówiąc nic, dając się porwać emocjom nerwowo kotłującym się w sercu, zalewającym go krwią pulsującą w skroniach. Czy w ogóle o tym wiedziała? - Widziałem was potem, później. Wziął cię... na górę - Niezręcznie było mu poruszać ten temat, ale jeśli Bott do czegokolwiek ją zmusił, skrzywdził, sprawiedliwość musiała zostać wymierzona. Był wzburzony, wzburzony jego bezczelnością i draństwem, nie chciał osaczać Jackie, nie chciał wzbudzać u niej wyrzutów sumienia, wątpliwości ani rozbudzać zasklepionych ran, ale jeśli naprawdę została skrzywdzona, musiała o tym powiedzieć. - Co za gnój - wymsknęło mu się mimowolnie, kiedy pokręcił głową przecząco, z niedowierzaniem i odrazą, wspominając każdy parszywy uśmiech, jaki ujrzał na jego gębie tamtego dnia. Nie potrafił na nią spojrzeć, nie chcąc jej zawstydzać tym trudnym wyzwaniem - z pewnością nie przyszło jej łatwo.
- Przestań... - zaczął bez przekonania, nieporadnie, ciężko. - Przestań przepraszać, nie ma w tym twojej winy. - Mogła być uważniejsza - powinna być, jako aurorka, jako Zakonniczka. Ale to nie miało teraz znaczenia. - To nie ty wyszłaś, to on... - To on przeszedł samego siebie, naprawdę musiał się z nim rozmówić. Jak najszybciej. Gniew uderzył mu do głowy, zszokowanemu trudno było mu dobrać odpowiednie słowa. Żaden, ale to żaden mężczyzna nie zrobiłby nic równie obrzydliwego. Nigdy. Bott był parszywą gnidą, którą z jakiegoś powodu zbyt często wypuszcza się poza kraty Tower; być może o jeden raz za dużo, być może teraz spędzi tam znacznie więcej czasu. - Ja... mogłem zrobić więcej - stwierdził w końcu, uświadomiwszy sobie te słowa; był zdumiony zachowaniem Jackie, ale nie dość krytyczny na jej słowa, by przejrzeć prawdę. A być może - być może wtedy by do tego nie doszło. - Nigdy nie pomyślałbym o tobie źle dlatego, że ten drań wpadł na tak chory pomysł - zapewnił kategorycznie, szczerze, wciąż zszokowany jej wyznaniem. - Mówiłaś o tym komuś jeszcze? - Należało przecież zrobić z tym porządek, ostateczny.
A jednak - jej słowa przeczyły wszystkiemu, co pamiętał. Nie pojawiło się u niego powątpiewanie, nie tylko dlatego, że Jackie nie umiała kłamać, nie spodziewałby się, by chciała, miała ku temu powód lub choćby motywację. Ufał jej, ufał jej na tyle, by nie zwątpić. Odwzajemnił jej spojrzenie, przyglądając się jej twarzy, oczom, ustom, wsłuchując się w dalsze słowa opowiedzianej historii. Na jej policzkach pojawił się rumieniec, ale on wciąż nic nie rozumiał - aż do momentu, w którym padło oskarżenie.
Odepchnął się lekko dłonią od kolumny, by opaść na nią łokciem i dłonią przetrzeć strapioną skroń, tylko skończony sukinsyn byłby gotów dolać kobiecie do napoju eliksiru miłosnego, by na niego spojrzała przychylniej. By...
- Ile z tego pamiętasz, Jackie? - Pamiętał moment, w którym Bott prowadził ją po schodach na górę, niezbyt trzeźwą, oszołomioną... czy to możliwe, że skrzywdził ją tamtej nocy? Miał go za szumowinę, choć gdzieś podskórnie wierzył, że to była szumowina, która zachowała pewne zasady, jakiekolwiek, że nie był... skończonym gnojem - jak można nazwać mężczyznę, który zmusza kobietę do czegoś tak obrzydliwego? Umilkł, nie mówiąc nic, dając się porwać emocjom nerwowo kotłującym się w sercu, zalewającym go krwią pulsującą w skroniach. Czy w ogóle o tym wiedziała? - Widziałem was potem, później. Wziął cię... na górę - Niezręcznie było mu poruszać ten temat, ale jeśli Bott do czegokolwiek ją zmusił, skrzywdził, sprawiedliwość musiała zostać wymierzona. Był wzburzony, wzburzony jego bezczelnością i draństwem, nie chciał osaczać Jackie, nie chciał wzbudzać u niej wyrzutów sumienia, wątpliwości ani rozbudzać zasklepionych ran, ale jeśli naprawdę została skrzywdzona, musiała o tym powiedzieć. - Co za gnój - wymsknęło mu się mimowolnie, kiedy pokręcił głową przecząco, z niedowierzaniem i odrazą, wspominając każdy parszywy uśmiech, jaki ujrzał na jego gębie tamtego dnia. Nie potrafił na nią spojrzeć, nie chcąc jej zawstydzać tym trudnym wyzwaniem - z pewnością nie przyszło jej łatwo.
- Przestań... - zaczął bez przekonania, nieporadnie, ciężko. - Przestań przepraszać, nie ma w tym twojej winy. - Mogła być uważniejsza - powinna być, jako aurorka, jako Zakonniczka. Ale to nie miało teraz znaczenia. - To nie ty wyszłaś, to on... - To on przeszedł samego siebie, naprawdę musiał się z nim rozmówić. Jak najszybciej. Gniew uderzył mu do głowy, zszokowanemu trudno było mu dobrać odpowiednie słowa. Żaden, ale to żaden mężczyzna nie zrobiłby nic równie obrzydliwego. Nigdy. Bott był parszywą gnidą, którą z jakiegoś powodu zbyt często wypuszcza się poza kraty Tower; być może o jeden raz za dużo, być może teraz spędzi tam znacznie więcej czasu. - Ja... mogłem zrobić więcej - stwierdził w końcu, uświadomiwszy sobie te słowa; był zdumiony zachowaniem Jackie, ale nie dość krytyczny na jej słowa, by przejrzeć prawdę. A być może - być może wtedy by do tego nie doszło. - Nigdy nie pomyślałbym o tobie źle dlatego, że ten drań wpadł na tak chory pomysł - zapewnił kategorycznie, szczerze, wciąż zszokowany jej wyznaniem. - Mówiłaś o tym komuś jeszcze? - Należało przecież zrobić z tym porządek, ostateczny.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czuła pełzające po skórze ciepło, kiedy mówiła. Przyznając się do najbardziej wstydliwych wrażeń ze swojego całego życia stawiała siebie w bardzo niewygodnym świetle, ale z drugiej strony pozwalała mu na zobaczenie jej całkiem transparentną. Nie wiedziała, jak powinna się z tym czuć – zawstydzona do granic możliwości czy jednak w jego obecności bezpiecznie obrabowana z obaw? Bo przecież go znała, wiedziała, jaki był, gdy chodziło o ochronę słabszych, o ochronę ich dobrego imienia. Jego szlachetne serce i surowy temperament nadawały mu cech cienia, w którym najlepiej byłoby się schronić, być pewnym, że przeżyje się następny dzień. Ta perspektywa pozwoliła jej na wzięcie oddechu, szybkie przewartościowanie własnych potrzeb i lęków o następne kilka chwil. Wciąż nie patrzyła na niego wzrokiem pewnym i zdeterminowanym, źrenice ogniskowały się raczej na wszystkim co dookoła niego, a nie bezpośrednio na sylwetce Weasleya. Mięła w lewej dłoni chusteczkę, którą jej dał. Plama po kawie zniknęła z horyzontu jej uwagi.
– Niewiele – przyznała, choć bez zbytecznego nadmiaru wstydu. Słychać było jednak moment zawahania. Zerknęła na niego z twarzą łagodnie spiętą winą i faktem, że naprawdę zależy jej na… na tym, żeby wiedział. Jeśli nie prawdę, bo przecież nie znała jej w pełni, to chociaż zgodny z widzianymi faktami wygląd sytuacji. – Obudziłam się kilka godzin później, była już noc. Barman chciał ode mnie pieniądze za pokój. Ale on… on mi nic nie zrobił. – świadomość wyobrażeń wymusiła na jej twarzy pokrycie się czerwienią. Otworzyła usta podobnie do ryby łapiącej ostatni oddech, zanim zostanie wyciągnięta na dobre z wody, potem kolejny raz. Najwyraźniej zbierała w sobie siłę, żeby cokolwiek wydusić. – Byłam ubrana – powiedziała szybko, dosadnie, ale cicho. – Zostawił mnie przykrytą, jakby… jakby się rozmyślił. – zacisnęła powieki. Chwilowa pewność sytuacji zaczynała ulatywać z niej jak z magicznego balonika. – Zdjął jedynie pasek. Nie okradł mnie.
Skrzywiła się. Nie pamiętała nic w czasie tych kilku godzin. Prócz obrzydzenia, jakie wtedy do siebie czuła. Obrzydzenia tak głęboko zakotwiczonego, że musiała aż zwymiotować. Zacisnęła zęby, przełknęła gorzką gulę. Palące policzki ciepło nie odpuściło, ale brwi łagodnie uniosły się ku górze, gdy go obserwowała. Napięcie pełzające po twarzy, poruszające drobnymi włóknami pod skórą, zmuszającymi je, by delikatnie drgały, oczy zajęte winą i złością. Tak dobrze to znała, ale wciąż jakaś jej część chciała wejść w jego skórę, zrozumieć. Pokręciła głową – nie, nie mówiła nikomu.
– Wiem, jak się zachowywałam. To akurat doskonale zapadło mi w pamięci, ale widziałam też twój wzrok – zagubiony? Pełen odczuwanego odrzucenia? – I chcę, żebyś wiedział, że tam… to nie byłam ja, bo ja nigdy bym tak nie zrobiła. Nie doprowadziłabym nikogo do… takiego stanu – nazywanie pewnych czynności wychodziło jej coraz gorzej. Te kilka słów, klarownie zwerbalizowanych we własnej głowie, tak ciężko było wypowiedzieć wobec świata. Zależy mi na tobie, Bren. – Wiem, że nic mi nie zrobił dzięki tobie. Bo tam byłeś. – warknęła w końcu do siebie. Biła się z natrętnymi myślami, ale te ciągle odbierały jej dech. – To cholernie głupia sprawa! Po prostu wiedz, że cokolwiek wtedy mówiłam, to były bzdury. Absolutne bzdury!
– Niewiele – przyznała, choć bez zbytecznego nadmiaru wstydu. Słychać było jednak moment zawahania. Zerknęła na niego z twarzą łagodnie spiętą winą i faktem, że naprawdę zależy jej na… na tym, żeby wiedział. Jeśli nie prawdę, bo przecież nie znała jej w pełni, to chociaż zgodny z widzianymi faktami wygląd sytuacji. – Obudziłam się kilka godzin później, była już noc. Barman chciał ode mnie pieniądze za pokój. Ale on… on mi nic nie zrobił. – świadomość wyobrażeń wymusiła na jej twarzy pokrycie się czerwienią. Otworzyła usta podobnie do ryby łapiącej ostatni oddech, zanim zostanie wyciągnięta na dobre z wody, potem kolejny raz. Najwyraźniej zbierała w sobie siłę, żeby cokolwiek wydusić. – Byłam ubrana – powiedziała szybko, dosadnie, ale cicho. – Zostawił mnie przykrytą, jakby… jakby się rozmyślił. – zacisnęła powieki. Chwilowa pewność sytuacji zaczynała ulatywać z niej jak z magicznego balonika. – Zdjął jedynie pasek. Nie okradł mnie.
Skrzywiła się. Nie pamiętała nic w czasie tych kilku godzin. Prócz obrzydzenia, jakie wtedy do siebie czuła. Obrzydzenia tak głęboko zakotwiczonego, że musiała aż zwymiotować. Zacisnęła zęby, przełknęła gorzką gulę. Palące policzki ciepło nie odpuściło, ale brwi łagodnie uniosły się ku górze, gdy go obserwowała. Napięcie pełzające po twarzy, poruszające drobnymi włóknami pod skórą, zmuszającymi je, by delikatnie drgały, oczy zajęte winą i złością. Tak dobrze to znała, ale wciąż jakaś jej część chciała wejść w jego skórę, zrozumieć. Pokręciła głową – nie, nie mówiła nikomu.
– Wiem, jak się zachowywałam. To akurat doskonale zapadło mi w pamięci, ale widziałam też twój wzrok – zagubiony? Pełen odczuwanego odrzucenia? – I chcę, żebyś wiedział, że tam… to nie byłam ja, bo ja nigdy bym tak nie zrobiła. Nie doprowadziłabym nikogo do… takiego stanu – nazywanie pewnych czynności wychodziło jej coraz gorzej. Te kilka słów, klarownie zwerbalizowanych we własnej głowie, tak ciężko było wypowiedzieć wobec świata. Zależy mi na tobie, Bren. – Wiem, że nic mi nie zrobił dzięki tobie. Bo tam byłeś. – warknęła w końcu do siebie. Biła się z natrętnymi myślami, ale te ciągle odbierały jej dech. – To cholernie głupia sprawa! Po prostu wiedz, że cokolwiek wtedy mówiłam, to były bzdury. Absolutne bzdury!
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pierdolone kolejki. Właśnie o tym myślał Lyall, pojawiając się zaraz drugiego dnia kwietnia w Ministerstwie Magii. Pierwszego dopiero dowiedział się o tym całych planach zmiany, śmierci jakiegoś pieprzonego lorda i wyłamaniu się Biura Aurorów spod porządku ogólnego, działającego jak dotąd systemu. Cóż. Nic nie było doskonałe, ale na Lupinie nie zrobiło to większego wrażenia. Od lat już nie interesował się polityką, mając przed nosem jedynie własne cele, które miały zostać spełnione. To dla Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami pracował i nie zamierzał odchodzić, bo czuł, że było to właściwe miejsce. Bez względu na decyzje szefów chodziło mu tylko o wypełnienie zadania. Nic więcej. Już dawno jego misja ulepszania świata spełzła na niczym, a Lyall zupełnie zmienił podejście do życia. Nie było już kogoś, dla kogo chciał żyć i została mu już tylko vendetta. Nie interesowało go wysiedlenie mieszkańców z Londynu. Znaczy, nie uważał, że wyłapywanie ich jak zwierzęta było w porządku, ale zbytnio nie obchodził go ich los. Zależało mu tylko na jego pracy i na znalezieniu winnego za jego prywatny dramat. Wilkołaki nie miały zredukować swojej liczby przez przeniesienie czarodziejów oraz czarownic mugolskiego pochodzenia, a dobrzy brygadziści byli potrzebni. Znając niektórych z Brygady Ścigania Wilkołaków, rejestrować się miała tylko niewielka liczba z nich. Lupin chciał mieć już papierologię za sobą, dlatego pojawił się zaraz następnego dnia rano, jednak nie spodziewał się, że czarodzieje wręcz pchali się drzwiami i oknami. Niektórzy wyglądali na przerażonych, inni na spokojnych, kolejni na oburzonych, ale brygadzista był po prostu całkowicie obojętny. Chciał mieć to już z głowy, żeby zająć się swoimi sprawami, czekało go jednak co najmniej godzinne oczekiwanie. Odetchnął ciężko i stanął za ostatnią osobą w kolejce, opierając się ramieniem o ścianę. Dobrze, że przynajmniej ktoś zostawił jakiś ostatni numer Czarownicy — może czytanie tego chłamu miało mu trochę usprawnić to tracenie czasu.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie zdążył skonsultować podejmowanych zamiarów. Wszystko zmieniało się w zawrotnym tempie. Z nadejściem nowego miesiąca, miasto zawrzało, rozgrzane żywym, gorejącym ogniem. Doszczętnie zmieniło swe oblicze, napawając zwykłego mieszkańca, ogromnym i silnym niepokojem. Dziwne rozporządzenia dyktowały zupełnie inny, codzienny rytm życia. Odcinały od rzeczywistości niewinnych, nieszkodliwych mieszkańców. Nakazywały na nagłą deportację, ucieczkę, pozostawienie całego dorobku życia. Wyznacznikiem ów decyzji stała się brunatna krew, płynąca w cienkich, niebieskich żyłach czarodziejskiego obywatela. Czy można było wyobrazić sobie bardziej absurdalne postanowienie? Domyślał się z czym było to związane, lecz nie potrafił jednogłośnie stwierdzić, kto odgórnie, prawdziwie, aranżował ów rozkazy. Czy był to bezimienny oprawca, przed którym drżał cały, magiczny świat? Martwił się o najbliższych. Sąsiednie otoczenie tworzyły osoby, z niepewnym statusem krwi oraz wyboistą przeszłością, obecną działalnością. Wiedział, że musiał być ostrożny – każdy krok, nieoczywiste zachowanie, mogło być na celowniku władzy. Chciał pomagać, walczyć, zaangażować w odpowiednie działania. Poznać w końcu całą, zatajaną prawdę, aby jak najlepiej wykorzystać swój potencjał. Czuł odpowiedzialność, obowiązek i poczucie winy. Pragnął ochronić tych, których pozostawił na pastwę okrutnego, nieprzewidywalnego losu. Nie pytał o pozwolenie – dzisiejszy dzień stał się odgórną, sprawdzającą czynnością. Tak będzie lepiej. Odciągnie od siebie uwagę, nie wzbudzi podejrzeń. Będzie musiał kłamać, jak prawdziwy zawodowiec.
Do Ministerstwa wybrał się z samego rana, przewidując spore, niewygodne kolejki. Wyruszając z nowego miejsca tymczasowego zamieszkania, zabrał ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy. Wiosenna aura rozpoczęła atak, na rozpuszczone pozostałości niedawnej zimy. Nie lubił takiej pogody – chłodnej, rozwilgoconej, nader błotnistej, dodającej światu jeszcze więcej brutalnego okrucieństwa. Ubrany w ten sam, jesienny płaszcz, z lekko zblazowaną, niemrawą, niechętną wręcz minął kierował się we właściwe miejsce. Nie pamiętał od jak dawna nie doglądał majestatycznej placówki. Czyżby coś się zmieniło? Wnętrze wyglądało jakoś inaczej? Kim byli ci ludzie? Gdzie podziali się zwyczajni pracownicy, osoby załatwiające nurtujące sprawy? Czy widać było podziały, zasłyszane podczas konspiracyjnych rozmów? Westchnął przeciągle i zmarszczył brwi z niedowierzaniem, wciskając ręce w głębokie kieszenie. Nie miał czasu na niepotrzebne rozmyślanie – z zamiarem rozeznania w panującej sytuacji, udał się wprost wyznaczonego, specyficznego piętra. Nie był pewny swej decyzji, jednakże jeśli zajdzie taka potrzeba ogłosi szybki, ewakuacyjny odwrót. Znalazł się na miejscu. Gigantyczna kolejka piętrzyła się we wszystkich kątach korytarza. Panowała niezręczna, nietutejsza atmosfera. Rozmawiano półszeptem; prześwietlano wzrokiem każdego, nowego przechodnia. Czuł jak wścibskie tęczówki lokują się na jego twarzy, sylwetce, ramionach, wydając bezgłośny osąd. Przestaniecie być aż tak perfidnie wścibscy? Władza rozstawiona w odpowiednich miejscach, pilnowała porządku. Nie miał pojęcia jak wyglądał proces rejestracji; znajdował się zdecydowanie zbyt daleko. Stając za ostatnią osobą w kolejce, próbował wychylić głowę, aby znaleźć kogoś znajomego. Dzisiejszego poranka los sprzyjał mu dogłębnie, gdyż dobrze znany, rosły profil wyłaniał się z oddali, kilka pozycji dalej. Ciemnowłosy, barczysty mężczyzna przebierał nogami niecierpliwie. Znał go, jak zawsze, najszybciej załatwiał formalności. Co tu robił? Gdzie podziewał się dotychczas? Czy było możliwe, aby kilka miesięcy temu, faktycznie znajdował się nad wyczarowaną przez siebie pułapką? Pokręcił głową na myśl o kolejnej, planowanej czynności. Nie zważając na opinię i ostry wzrok innych, wyszedł z kolejki przeciskając się w stronę mężczyzny. Ktoś potraktował go przekleństwem, utrudnił przejście, lecz po chwili stał już obok niego. Patrzył przed siebie i statycznym, miarowym głosem powiedział: – Zobaczyłem cię w tłumie, dlatego postanowiłem skorzystać. Długo już tu jesteś? – zwykłe, sztampowe, nudne rozpoczęcie rozmowy. Lekki niepokój ogarniający zziębnięte wnętrze. I te myśli skłębione, obarczone niepewnością i masą pytań. Bo jak powinien się zachować stojąc twarzą w twarz z przyjacielem, którego nie widział ponad jedenaście lat?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Do Ministerstwa wybrał się z samego rana, przewidując spore, niewygodne kolejki. Wyruszając z nowego miejsca tymczasowego zamieszkania, zabrał ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy. Wiosenna aura rozpoczęła atak, na rozpuszczone pozostałości niedawnej zimy. Nie lubił takiej pogody – chłodnej, rozwilgoconej, nader błotnistej, dodającej światu jeszcze więcej brutalnego okrucieństwa. Ubrany w ten sam, jesienny płaszcz, z lekko zblazowaną, niemrawą, niechętną wręcz minął kierował się we właściwe miejsce. Nie pamiętał od jak dawna nie doglądał majestatycznej placówki. Czyżby coś się zmieniło? Wnętrze wyglądało jakoś inaczej? Kim byli ci ludzie? Gdzie podziali się zwyczajni pracownicy, osoby załatwiające nurtujące sprawy? Czy widać było podziały, zasłyszane podczas konspiracyjnych rozmów? Westchnął przeciągle i zmarszczył brwi z niedowierzaniem, wciskając ręce w głębokie kieszenie. Nie miał czasu na niepotrzebne rozmyślanie – z zamiarem rozeznania w panującej sytuacji, udał się wprost wyznaczonego, specyficznego piętra. Nie był pewny swej decyzji, jednakże jeśli zajdzie taka potrzeba ogłosi szybki, ewakuacyjny odwrót. Znalazł się na miejscu. Gigantyczna kolejka piętrzyła się we wszystkich kątach korytarza. Panowała niezręczna, nietutejsza atmosfera. Rozmawiano półszeptem; prześwietlano wzrokiem każdego, nowego przechodnia. Czuł jak wścibskie tęczówki lokują się na jego twarzy, sylwetce, ramionach, wydając bezgłośny osąd. Przestaniecie być aż tak perfidnie wścibscy? Władza rozstawiona w odpowiednich miejscach, pilnowała porządku. Nie miał pojęcia jak wyglądał proces rejestracji; znajdował się zdecydowanie zbyt daleko. Stając za ostatnią osobą w kolejce, próbował wychylić głowę, aby znaleźć kogoś znajomego. Dzisiejszego poranka los sprzyjał mu dogłębnie, gdyż dobrze znany, rosły profil wyłaniał się z oddali, kilka pozycji dalej. Ciemnowłosy, barczysty mężczyzna przebierał nogami niecierpliwie. Znał go, jak zawsze, najszybciej załatwiał formalności. Co tu robił? Gdzie podziewał się dotychczas? Czy było możliwe, aby kilka miesięcy temu, faktycznie znajdował się nad wyczarowaną przez siebie pułapką? Pokręcił głową na myśl o kolejnej, planowanej czynności. Nie zważając na opinię i ostry wzrok innych, wyszedł z kolejki przeciskając się w stronę mężczyzny. Ktoś potraktował go przekleństwem, utrudnił przejście, lecz po chwili stał już obok niego. Patrzył przed siebie i statycznym, miarowym głosem powiedział: – Zobaczyłem cię w tłumie, dlatego postanowiłem skorzystać. Długo już tu jesteś? – zwykłe, sztampowe, nudne rozpoczęcie rozmowy. Lekki niepokój ogarniający zziębnięte wnętrze. I te myśli skłębione, obarczone niepewnością i masą pytań. Bo jak powinien się zachować stojąc twarzą w twarz z przyjacielem, którego nie widział ponad jedenaście lat?
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 24.02.20 15:37, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dla Lyalla nic się nie zmieniło. Od lat był w takim trybie pracy, który narzucał mu pełną gotowość, brak snu i przekroczoną przez granicę wytrzymałości aktywność. Sam się do tego doprowadził, lecz nie żałował, że wymagał od siebie tak wiele. Nie w momencie, gdy potrzebował tych wszystkich umiejętności i chociaż wciąż nie osiągał celu, był zdecydowanie coraz bliżej. Powrót do Wielkiej Brytanii łączył się z wieloma zmianami, które zachodziły w jego ojczyźnie, jednak w żaden sposób nie wpływało to na samego czarodzieja. Lupin prowadził własną wojnę, więc gdy ta rozgorzała na ulicach miasta, nie zrobiło to na nim wrażenia. Nie obchodziła go już polityka czy dobro wspólne, chociaż inni mogli go tak usprawiedliwiać. Nie potrzebował usprawiedliwienia, bo wiedział, że to nie była prawda. Zachowywał się obojętnie, nie czując niczego od śmierci Laurel. Stał się wypruty i beznamiętny, chowając w sobie jedynie odrazę, dlatego nie interesowało go to, co mówiło się o tych, którzy pozostawali w Londynie i chcieli dalej pracować dla Ministerstwa Magii. Jego winą było to, że chciał zarobić na chleb i dalej móc robić to, w czym był naprawdę dobry? Zresztą nikomu nie musiał się tłumaczyć, bo do perfekcji opanował trzymanie się na uboczu ludzkości, nie wierząc nikomu poza swoim własnym bratem, ale Randall miał swoje własne życie. Jako członek bandy szajbusów nazywających siebie aurorami, oficjalnie nie był już pracownikiem tego samego miejsca. Lyall nie wiedział więc, czy jego bliźniak zamierzał się rejestrować. Zapewne nie, bo w końcu starsza połówka tego duetu zawsze lubiła się buntować — czy to chodziło o jedzenie owsianki na śniadanie, czy rejestracji różdżek. Myśląc o tym, wcale nie spodziewał się, że wkrótce jego rodzony brat załomocze do jego drzwi w celu schronienia. Na dobrą sprawę brygadzista nie wiedział nawet, gdzie dokładnie Randall mieszkał.
Stojąc jednak już dobre czterdzieści minut w kolejce, zdążył przeczytać całą Czarownicę, pójść do kibla i wrócić w to samo miejsce, warcząc na jakiegoś kmiota, który czepiał się, że przecież Lyall wcale tam nie stał. Dlatego właśnie też nie znosił ludzi. Wolał stacjonować od nich z daleka, mieć jedynie dzicz dokoła i swojego ogara za towarzysza. Niestety pies padł mu podczas jednej z podróży, a Lupin został sam. A przynajmniej tak podejrzewał. Nie musiał patrzeć ostentacyjnie w bok, żeby wiedzieć, kto stanął obok niego. Wszędzie rozpoznałby ten miarowy odgłos kroków, woń tytoniu na ubraniu i włosach, jak wtedy na polanie. I dodatkowo jeszcze ten ton głosu. Nieco przytępiały i bardziej wyostrzony niż wtedy gdy byli nastoletnimi uczniami Hogwartu. Vincent. - Co ty tu do cholery robisz?! - warknął cicho swoim ciężkim głosem, który przypominał bardziej pomruk lwa niż ludzkie dźwięki. Mimo to nikt inny poza stojącym obok Rineheartem go nie usłyszał. - Twój ojciec i siostra są na liście - oznajmił, chociaż wątpił, żeby jego towarzysz o tym nie wiedział. Nie musiał dodawać też jakiej — popleczników Zakonu Feniksa. Wszyscy mówili już tylko o tych pierdolniętych fiksatach, których nazwiska były znane wśród pracowników Ministerstwa. I o których huczano.
Stojąc jednak już dobre czterdzieści minut w kolejce, zdążył przeczytać całą Czarownicę, pójść do kibla i wrócić w to samo miejsce, warcząc na jakiegoś kmiota, który czepiał się, że przecież Lyall wcale tam nie stał. Dlatego właśnie też nie znosił ludzi. Wolał stacjonować od nich z daleka, mieć jedynie dzicz dokoła i swojego ogara za towarzysza. Niestety pies padł mu podczas jednej z podróży, a Lupin został sam. A przynajmniej tak podejrzewał. Nie musiał patrzeć ostentacyjnie w bok, żeby wiedzieć, kto stanął obok niego. Wszędzie rozpoznałby ten miarowy odgłos kroków, woń tytoniu na ubraniu i włosach, jak wtedy na polanie. I dodatkowo jeszcze ten ton głosu. Nieco przytępiały i bardziej wyostrzony niż wtedy gdy byli nastoletnimi uczniami Hogwartu. Vincent. - Co ty tu do cholery robisz?! - warknął cicho swoim ciężkim głosem, który przypominał bardziej pomruk lwa niż ludzkie dźwięki. Mimo to nikt inny poza stojącym obok Rineheartem go nie usłyszał. - Twój ojciec i siostra są na liście - oznajmił, chociaż wątpił, żeby jego towarzysz o tym nie wiedział. Nie musiał dodawać też jakiej — popleczników Zakonu Feniksa. Wszyscy mówili już tylko o tych pierdolniętych fiksatach, których nazwiska były znane wśród pracowników Ministerstwa. I o których huczano.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaskoczył się widząc zmienioną rzeczywistość. Zdawkowe informacje, które do niego dochodziły, nie oddawały komplikacji oraz powagi sytuacji. Będąc poza granicami macierzystego państwa, nie obserwował i nie obcował z doczesnymi zdarzeniami, osobami, rozporządzeniami. Przez pierwszy okres, w zupełności bagatelizował przesłanki. Nie odczuwał ryzyka, potrzeby interwencji. Rozrywane rozterki dotyczyły świata, w którym nie uczestniczył od ponad jedenastu lat. Sytuacja zmieniła się w momencie, gdy zagrożonymi jednostkami okazały się najbliższe osoby. Pozostawiona rodzina, przyjaciele, bliscy znajomi - uwięzieni w samym środku bezmyślnej wojny. Nie rozumiał, nie popierał, unikał niepotrzebnych dywagacji. Ministerialne komendy, wydawały się iście absurdalne. Jakim prawem decydowali za ogół mieszkańców? Kto pozwalał na wyznaczanie granic, nietolerancje, kategoryzowanie ludzi za pomocą identycznych kropel krwi? Kim byli głośni wyznawcy, popierający niebezpieczne, mroczne guru? Potrzebował informacji, aby skupić się na konkretnym działaniu. W tym momencie, zostając uwikłany w niezrozumiałe zdarzenia, chciał wziąć sprawy w swoje ręce. Pokazać umiejętności, możliwość działania. Udowodnić, wykazać wyraźne zmiany osobowości. Zająć się sylwetkami, które zaniedbał, oddał pod ojcowską dyktaturę. Które samoistnie postanowiły sprzeciwić się okrutnej wyższości. Nie do końca wiedział, na co powinien być gotowy. Zbyt wiele zmartwień zaprzątało jego umysł.
Świat ogarnęła panika. Nastąpiły niespodziewane podziały, ludzie nagminnie tracili pracę. Zamykano poszczególne plecówki, brakowało podstawowych towarów. Mimo pierwszych dni rewolucji, odczuwał utrudnienia w postaci wykonywania zawodowych obowiązków. Klienci ograniczali kontakt, brakowało dostaw, a pierzasty przyjaciel od tygodnia nie przyniósł żadnego wezwania, związanego z łamaniem klątw. Nie popadał w paranoje; nie miał zamiaru opuszczać Londynu. Zbyt wiele kosztował go sam powrót – zbyt wiele pracy włożył w obecne utrzymanie, zbiór środków do życia. Chciał ruszyć od nowa – stworzyć własny, niedostępny i bezpieczny azyl. Dlatego rejestracja okazała się niewygodnym przymusem.
Nie czekał zbyt długo. Nie zdejmując cienkiego płaszcza, znajdował się na samym końcu kolejki, która z każdą minutą zmieniała się w coraz większe zbiorowisko. Na początku jedynie wzdychał ciężko, przechodząc z nogi na nogę. Przewracał oczami w irytacji na każdy, drobny incydent spowodowany mało wyrozumiałymi, nieuważnymi towarzyszami niedoli. Denerwował go ich nadmierny ruch, niechciane ocieranie, zbyteczne dyskusje i głośne krzyki. Czas nie był ich sprzymierzeńcem, lecz cierpliwość okazywała się najbardziej odpowiednia. Tym razem postanowił porzucić wrodzoną cechę. Wychylając się z kolejki, skupiając na sobie uwagę bezczelnych gapiów, zmienił pozycję. Staną obok, ostentacyjnie, pewnie, bezceremonialnie. Kątem oka dostrzegał ciemny, rosły profil przyjaciela. Znał ten wyraz twarzy – krytyczny, ostry, niezadowolony, który w tym momencie wyrzucał sądne pytanie: – Spokojnie! – poprosił niecierpliwie kierując przymglone, błękitne tęczówki na twardą mimikę. Skronie pulsowały od niewyspania, nadmiaru myśli, musiał dokładać wyrzuty? Tęczówki powędrowały do góry, gdy zwrócił mu uwagę na dobrze znany aspekt. – Nie jestem ślepy. - wydukał, przytrzymując równie gniewne spojrzenie, aby po chwiliskierować je przed siebie i jakby od niechcenia dodać: – Będę kłamać. – nie narazi rodziny, ani siebie. Dobrze wiedział czym skończyłaby się takowa sytuacja. Był w bezpiecznej pozycji – zapomniany, nieobecny, nieoficjalnie nadal przebywający poza granicami kraju. Miał zbyt wiele powiązań. Westchnął ciężko, a dłoń powędrowała na policzek pokryty krótkim zarostem. Wszystko wymykało się spod kontroli. Miał dość.
Świat ogarnęła panika. Nastąpiły niespodziewane podziały, ludzie nagminnie tracili pracę. Zamykano poszczególne plecówki, brakowało podstawowych towarów. Mimo pierwszych dni rewolucji, odczuwał utrudnienia w postaci wykonywania zawodowych obowiązków. Klienci ograniczali kontakt, brakowało dostaw, a pierzasty przyjaciel od tygodnia nie przyniósł żadnego wezwania, związanego z łamaniem klątw. Nie popadał w paranoje; nie miał zamiaru opuszczać Londynu. Zbyt wiele kosztował go sam powrót – zbyt wiele pracy włożył w obecne utrzymanie, zbiór środków do życia. Chciał ruszyć od nowa – stworzyć własny, niedostępny i bezpieczny azyl. Dlatego rejestracja okazała się niewygodnym przymusem.
Nie czekał zbyt długo. Nie zdejmując cienkiego płaszcza, znajdował się na samym końcu kolejki, która z każdą minutą zmieniała się w coraz większe zbiorowisko. Na początku jedynie wzdychał ciężko, przechodząc z nogi na nogę. Przewracał oczami w irytacji na każdy, drobny incydent spowodowany mało wyrozumiałymi, nieuważnymi towarzyszami niedoli. Denerwował go ich nadmierny ruch, niechciane ocieranie, zbyteczne dyskusje i głośne krzyki. Czas nie był ich sprzymierzeńcem, lecz cierpliwość okazywała się najbardziej odpowiednia. Tym razem postanowił porzucić wrodzoną cechę. Wychylając się z kolejki, skupiając na sobie uwagę bezczelnych gapiów, zmienił pozycję. Staną obok, ostentacyjnie, pewnie, bezceremonialnie. Kątem oka dostrzegał ciemny, rosły profil przyjaciela. Znał ten wyraz twarzy – krytyczny, ostry, niezadowolony, który w tym momencie wyrzucał sądne pytanie: – Spokojnie! – poprosił niecierpliwie kierując przymglone, błękitne tęczówki na twardą mimikę. Skronie pulsowały od niewyspania, nadmiaru myśli, musiał dokładać wyrzuty? Tęczówki powędrowały do góry, gdy zwrócił mu uwagę na dobrze znany aspekt. – Nie jestem ślepy. - wydukał, przytrzymując równie gniewne spojrzenie, aby po chwiliskierować je przed siebie i jakby od niechcenia dodać: – Będę kłamać. – nie narazi rodziny, ani siebie. Dobrze wiedział czym skończyłaby się takowa sytuacja. Był w bezpiecznej pozycji – zapomniany, nieobecny, nieoficjalnie nadal przebywający poza granicami kraju. Miał zbyt wiele powiązań. Westchnął ciężko, a dłoń powędrowała na policzek pokryty krótkim zarostem. Wszystko wymykało się spod kontroli. Miał dość.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Lyall nie miał wrażenia niepewności w przeciwieństwie do większości współobywateli ziem brytyjskich, bo jego celem nie była żadna polityczna poprawność, lecz własne dążenia i nic więcej się nie liczyło. Nie stawiał przed zemstą niczego innego, dlatego też nie uważał, że miał cokolwiek do stracenia. To, co się dla niego liczyło, zostało mu już odebrane — przez innych lub przez niego samego Owszem, zdawał sobie sprawę, że wysiedlenie mugoli z Londynu było aktem całkowitego zawahania się aktualnej władzy, zatrzęsienia jej filarów, ukazanie słabości, ale mało go to interesowało. Dopóty dopóki mógł pracować i nikt mu w ów zawód nie wchodził, nie miał mieć żadnych zatargów z narzucanym mu prawem. Po prostu robił to, co zawsze i nie interesowało go to, kto zasiadał na stołku Ministra Magii. Słowo wojna nie ruszało go, bo sam prowadził prywatną batalię od lat i konflikty nie robiły na nim wrażenia. Można by się wręcz pokusić o stwierdzenie, że Lupin czuł pożałowanie dla wielkich wojowników rodzących się w Wielkiej Brytanii. Nikt kto naprawdę walczył, nie chciał, żeby ktokolwiek o nim usłyszał, bo robił to dla siebie, a nie dla poklasku czy poparcia. Nie uznawał sojuszy za coś cennego, bo mogły się one prędko sprzeniewierzyć i odbić czkawką. Rasa ludzka była wszak stworzona do wyniszczania się wzajemnie i nikogo nie powinno było to dziwić — zmiany frontów były naturalne niczym oddychanie, dlatego pokładanie wiary w drugim człowieku było naiwnością. Należało wątpić nawet w samego siebie. Dlatego też nie był przerażony czy zagubiony w teraźniejszości. Bardziej dokuczał mu fakt, że musiał gnieździć się z tyloma innymi ludźmi w Ministerstwie Magii. Przebywanie wśród tłumu już dawno przestało być dla niego naturalnym stanem rzeczy, a klaustrofobia zamkniętych pomieszczeń dawała się odczuć w cięższym oddechu. Sam nie wiedział, jakim cudem dał się wtedy namówić Randallowi na wyjście do pubu na ustawioną randkę w ciemno... Chyba aż zanadto pobłażał starszemu o kilka minut bratu.
Jednak to nie bliźniak na dłużej przykuł uwagę brygadzisty, a stojąca obok niego sylwetka. Czuł się dziwnie. Kiedyś byli nierozłącznymi towarzyszami lat dorastania, a później z dnia na dzień całkowicie się od siebie odcięli. Lub właściwie to Vincent wyrzekł się przyjaciela, pozostawiając go w niewiedzy i całkowitej nieświadomości własnego stanu bytowania. Mocno ruszyło to pozostającego w mentalnej więzi z Rineheartem Lyalla, jednak musiał nauczyć się iść dalej. Teraz w ciągu krótkiego okresu spotkali się dwukrotnie i jeszcze wymieniali się uwagami jak gdyby nigdy nic. Spokojnie! Będę kłamać. - To mnie uspokoiłeś - warknął w odpowiedzi brygadzista, powstrzymując się od prychnięcia. Zastanawiał się jak bardzo pewnym siebie był stojący obok niego Vincent i czy miał świadomość, że okłamanie Ministerstwa Magii nie miało pozostać bez konsekwencji. Nie poruszał już żadnego innego tematu. Nie miał na to ochoty. Na pewno nie z kimś, kto zniknął na całe lata i sądził, że tak po prostu wrócą do punktu wyjścia. Nie znali się już, byli sobie obcy, a Lupin całkowicie odtrącał dawne relacje, nie chcąc, by zakończyły się dokładnie tak, jak zawsze. Śmiercią lub, w przypadku Tonksa, likantropią. Albo obiema tymi rzeczami.
Milczał i dopiero wezwany przez urzędnika, podszedł do odpowiedniego okna. Nie zamierzał kłamać, bo nie miał ku temu powodu. Nie posiadał żadnego przeciwskazania, a sama logika przeczyła fałszowaniu własnych danych — mimo że nie było go w Ministerstwie Magii przez ostatnie dwa lata, jego ponowne pojawienie się przykuwało uwagę i nie pozostawało bez komentarza. Miałby udawać, że był kimś innym? Śmieszne. Mimo to nasłuchiwać czy przypadkiem Vincent nie miał mieć większych problemów. Może w międzyczasie jego dawny przyjaciel nauczył się kłamać jak z nut? Lyall nie wiedział, co mogło być gorsze...
Jednak to nie bliźniak na dłużej przykuł uwagę brygadzisty, a stojąca obok niego sylwetka. Czuł się dziwnie. Kiedyś byli nierozłącznymi towarzyszami lat dorastania, a później z dnia na dzień całkowicie się od siebie odcięli. Lub właściwie to Vincent wyrzekł się przyjaciela, pozostawiając go w niewiedzy i całkowitej nieświadomości własnego stanu bytowania. Mocno ruszyło to pozostającego w mentalnej więzi z Rineheartem Lyalla, jednak musiał nauczyć się iść dalej. Teraz w ciągu krótkiego okresu spotkali się dwukrotnie i jeszcze wymieniali się uwagami jak gdyby nigdy nic. Spokojnie! Będę kłamać. - To mnie uspokoiłeś - warknął w odpowiedzi brygadzista, powstrzymując się od prychnięcia. Zastanawiał się jak bardzo pewnym siebie był stojący obok niego Vincent i czy miał świadomość, że okłamanie Ministerstwa Magii nie miało pozostać bez konsekwencji. Nie poruszał już żadnego innego tematu. Nie miał na to ochoty. Na pewno nie z kimś, kto zniknął na całe lata i sądził, że tak po prostu wrócą do punktu wyjścia. Nie znali się już, byli sobie obcy, a Lupin całkowicie odtrącał dawne relacje, nie chcąc, by zakończyły się dokładnie tak, jak zawsze. Śmiercią lub, w przypadku Tonksa, likantropią. Albo obiema tymi rzeczami.
Milczał i dopiero wezwany przez urzędnika, podszedł do odpowiedniego okna. Nie zamierzał kłamać, bo nie miał ku temu powodu. Nie posiadał żadnego przeciwskazania, a sama logika przeczyła fałszowaniu własnych danych — mimo że nie było go w Ministerstwie Magii przez ostatnie dwa lata, jego ponowne pojawienie się przykuwało uwagę i nie pozostawało bez komentarza. Miałby udawać, że był kimś innym? Śmieszne. Mimo to nasłuchiwać czy przypadkiem Vincent nie miał mieć większych problemów. Może w międzyczasie jego dawny przyjaciel nauczył się kłamać jak z nut? Lyall nie wiedział, co mogło być gorsze...
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może odrobinę mu zazdrościł. Przede wszystkim innego, bardziej beztroskiego podejścia do życia. Tego, iż zwracał uwagę jedynie na własne potrzeby oraz przesłanki. Mimo niewygodnych, absurdalnych, gwałtownych wręcz zmian, robił to co do niego należy. Bezwzględnie, ciągle. Nie uzależniał swego wyjątkowego istnienia od ludzi; naznaczony stratą nauczył się dystansu, samotności i oderwania myśli. Całkowitego oddania wymagającej pracy, służbie. Były to elementy charakterystyczne; młody Łamacz miał do czynienia tylko z niektórymi, lecz nie potrafił w pełni wykorzystać ich potencjału. Jakiś czynnik rozpraszał uwagę, kierował umysł w stronę rodziny, bliskich przyjaciół, znajomych, nowo poznanych mieszkańców. Nakazywał na zaprzestanie czynności i chwilową utratę świadomości. W tym jednym momencie, jego głowa, wytwarzała paraliżujące, okrutne wizje, mówiące o ich niebezpieczeństwie, zagrożeniu, niepewności. Widział najgorsze. Chciał działać, obronić, odkupić. Odkąd bezczynnie, biernie, odprowadził ukochaną matkę na tamten świat, zaprzysiągł wiele istotnych postanowień. Między innymi dlatego, pierwszego, zimowego dnia stycznia, znalazł się na tej piekielnej, smaganej wojną ziemi.
Wojna była odwiecznym zjawiskiem, o którym uczono w murach kamiennego zamku. Byli z nim obeznani, wiedzieli na czym polega. Każdy uczeń czuł destruktywny wpływ, zdawał sobie sprawę jakie przynosi żniwa. Były dwa główne fronty: oprawcy oraz walczący. Bierni neutrale musieli stanąć pośrodku – wkupić, wpasować się w nowe, nieznane dotąd realia, mimo widocznej niechęci i niezrozumieniu. Walka, toczyła się przecież nieopodal. W latach młodości, mugolscy przedstawiciele rozgrywali jeden z największych dramatów całego świata, jednakże wtedy byli pasywni. Nie odczuwali ogromu konsekwencji, piętna odciśniętego na młodocianej skórze. Dopiero kilka lat później, gdy krwawa batalia, wkroczyła w zwykłą, codzienność rzeczywistość, wojna stała się czymś nadnaturalnym. Zawisła niczym ciemna, gruba kotara. Była nieprzewidywalna i przerażająca.
Rażąca zmiana procedur psuła krew, przysparzała nerwów, zabierała czas. Obce, ściśnięte jednostki wyzwalały niepohamowane pokłady agresji, którą chciał gdzieś spożytkować. Co chwila wzdychał niecierpliwe, marząc o świeżym powietrzu i kojącym papierosie. Kątem oka spoglądał na sylwetkę towarzysza, który dzisiejszego dnia również nie tryskał zbyt ekspresyjnym humorem. Trzymając ręce w kieszeniach, obserwował zmniejszającą kolejkę. Zastanawiał się co tak naprawdę między nimi zaszło. Kiedy gruba, przyjacielska nić, zamieniła się w zbyt cienkie pasmo. Jakie doświadczenia, wyzwania, niesie na sobie brodaty brunet? O czym myśli? Co go gryzie? Czy traktuje go poważnie? Czy mogliby wrócić do tego co było? Okropne wyrzuty sumienia, przyszły nagle. Owładnęły ciałem, które w jednej sekundzie skierowało się w stronę brygadzisty, chcąc powiedzieć coś pokrzepiającego, przepraszającego. Nieprzyjemna odpowiedź, szybko odebrała ów chęci. – Nie przesadzaj. – odrzucił gniewnie, wpuszczając na swą twarz grymas niezadowolenia i niezrozumienia. – Mam plan. – uzupełnił ciężkim półszeptem, chcąc uspokoić współrozmówcę. Miał schemat, dokładny, przemyślany. Wiedział jak z niego skorzystać, co zrobić, jakich użyć argumentów. Przygotował sobie nową tożsamość. Zauważył, iż brunet odsunął się od niego, przyjmując zamkniętą postawę. Nie odezwał się przez kolejne, długie minuty, a Rineheart nie miał zamiaru prosić i nakłaniać do reakcji. Rób jak chcesz. Zdenerwował go, wyprowadził z równowagi. Był zimny, zdystansowany i wycofany. Jeżeli chciał na zawsze pogrzebać dawną, zażyłą relację – nie miał nic przeciwko. Droga wolna, miał przecież wolną wolę. Czy będzie żałował? Nie było teraz czasu na takie dywagacje. Przynajmniej do czasu, w którym rozdrażnienie i drżenie rąk było widoczne, silne. Łypiąc spode łba, słysząc wezwanie, odprowadził go wzrokiem. Bezczelny. Założył ręce na klatce piersiowej, czekając na swoją kolej. Ciekawe czy zaczeka na niego przed wejściem do Ministerstwa? Gdy urzędnik, poprosił kolejną osobę, stanął przed okienkiem. Wziął głęboki wdech i przyjmując maskę poważnego obywatela, rozpoczął wypełnianie dokumentów. Na pytania urzędników, odpowiadał z silnym, twardym, irlandzkim akcentem. Przecież tam się wychował, prawda? Kłamał i nie zawahał się ani razu. Był pewny siebie, wiarygodny. Nie obchodziło go zdanie towarzysza. Na razie nie zważał też na konsekwencje.
| st kłamstwa - 60; (50 + 1*10 = 60), bonus do rzutu + 30 (kłamstwo II)
Wojna była odwiecznym zjawiskiem, o którym uczono w murach kamiennego zamku. Byli z nim obeznani, wiedzieli na czym polega. Każdy uczeń czuł destruktywny wpływ, zdawał sobie sprawę jakie przynosi żniwa. Były dwa główne fronty: oprawcy oraz walczący. Bierni neutrale musieli stanąć pośrodku – wkupić, wpasować się w nowe, nieznane dotąd realia, mimo widocznej niechęci i niezrozumieniu. Walka, toczyła się przecież nieopodal. W latach młodości, mugolscy przedstawiciele rozgrywali jeden z największych dramatów całego świata, jednakże wtedy byli pasywni. Nie odczuwali ogromu konsekwencji, piętna odciśniętego na młodocianej skórze. Dopiero kilka lat później, gdy krwawa batalia, wkroczyła w zwykłą, codzienność rzeczywistość, wojna stała się czymś nadnaturalnym. Zawisła niczym ciemna, gruba kotara. Była nieprzewidywalna i przerażająca.
Rażąca zmiana procedur psuła krew, przysparzała nerwów, zabierała czas. Obce, ściśnięte jednostki wyzwalały niepohamowane pokłady agresji, którą chciał gdzieś spożytkować. Co chwila wzdychał niecierpliwe, marząc o świeżym powietrzu i kojącym papierosie. Kątem oka spoglądał na sylwetkę towarzysza, który dzisiejszego dnia również nie tryskał zbyt ekspresyjnym humorem. Trzymając ręce w kieszeniach, obserwował zmniejszającą kolejkę. Zastanawiał się co tak naprawdę między nimi zaszło. Kiedy gruba, przyjacielska nić, zamieniła się w zbyt cienkie pasmo. Jakie doświadczenia, wyzwania, niesie na sobie brodaty brunet? O czym myśli? Co go gryzie? Czy traktuje go poważnie? Czy mogliby wrócić do tego co było? Okropne wyrzuty sumienia, przyszły nagle. Owładnęły ciałem, które w jednej sekundzie skierowało się w stronę brygadzisty, chcąc powiedzieć coś pokrzepiającego, przepraszającego. Nieprzyjemna odpowiedź, szybko odebrała ów chęci. – Nie przesadzaj. – odrzucił gniewnie, wpuszczając na swą twarz grymas niezadowolenia i niezrozumienia. – Mam plan. – uzupełnił ciężkim półszeptem, chcąc uspokoić współrozmówcę. Miał schemat, dokładny, przemyślany. Wiedział jak z niego skorzystać, co zrobić, jakich użyć argumentów. Przygotował sobie nową tożsamość. Zauważył, iż brunet odsunął się od niego, przyjmując zamkniętą postawę. Nie odezwał się przez kolejne, długie minuty, a Rineheart nie miał zamiaru prosić i nakłaniać do reakcji. Rób jak chcesz. Zdenerwował go, wyprowadził z równowagi. Był zimny, zdystansowany i wycofany. Jeżeli chciał na zawsze pogrzebać dawną, zażyłą relację – nie miał nic przeciwko. Droga wolna, miał przecież wolną wolę. Czy będzie żałował? Nie było teraz czasu na takie dywagacje. Przynajmniej do czasu, w którym rozdrażnienie i drżenie rąk było widoczne, silne. Łypiąc spode łba, słysząc wezwanie, odprowadził go wzrokiem. Bezczelny. Założył ręce na klatce piersiowej, czekając na swoją kolej. Ciekawe czy zaczeka na niego przed wejściem do Ministerstwa? Gdy urzędnik, poprosił kolejną osobę, stanął przed okienkiem. Wziął głęboki wdech i przyjmując maskę poważnego obywatela, rozpoczął wypełnianie dokumentów. Na pytania urzędników, odpowiadał z silnym, twardym, irlandzkim akcentem. Przecież tam się wychował, prawda? Kłamał i nie zawahał się ani razu. Był pewny siebie, wiarygodny. Nie obchodziło go zdanie towarzysza. Na razie nie zważał też na konsekwencje.
| st kłamstwa - 60; (50 + 1*10 = 60), bonus do rzutu + 30 (kłamstwo II)
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 34
'k100' : 34
Jeśli Vincent właśnie tak widział Lyalla — jako beztroskiego zapatrzonego w siebie dupka — nie mógł się bardziej pomylić. Taką sugestią wypowiedzianą na głos było bardziej niż pewne, że wywołałby w brygadziście eskalację gniewu. I nie chodziło o to, że się mylił, bo po części miał rację, lecz to słowo... To słowo niosło w sobie tak wiele trywialnych znaczeń. Lupin zawsze starał się być zapobiegliwy. Nawet gdy był zaledwie chłopcem wykazywał się większym dystansem i uważnością niż Randall, przez co gdy jeden z bliźniaków wplątywał ich w kłopoty, drugi zawsze ich z tych problemów wyciągał. Uzupełniali się, potrafili współgrać i tak samo było właśnie w przyjaźni z Vincentem. Nie można było powiedzieć, że akurat w tej relacji dobrali się na zasadzie przeciwieństw, bo mieli wiele cech wspólnych, jednak daleko im było do rówieśników biegających po błoniach i krzyczących wesoło. Przypominając sobie dawne lata, Lyall wiedział, że kobiety i dzieci mogły być beztroskie, mężczyźni nie. Nie powinni byli być. On na pewno nie — nie po tym, co przeżył i czego doświadczył. Nie po tym, co sprowadził na bliskich przez własną naiwność i głupotę. Po tym jak był, według Rinehearta, beztroski. Nie. Nie był beztroski i chociaż myślał przede wszystkim o swoim bólu, chciał, żeby jego praca nabierała sensu w większym kontekście. Tak tłumaczył sobie własne działania, bo wychwytując kolejnego wilkołaka, zatrzymując ich i sprawując na nimi kontrolę, chronił społeczeństwo. To było zwodnicze. Wszak łączył jednakowo egoizm z altruizmem, ale właśnie w ten sposób Lupin postrzegał rzeczywistość. W innym przypadku całkowicie by się rozpadł i nie był w stanie funkcjonować. Ten świat był wystarczająco mocno popieprzony, żeby zastanawiał się nad wszystkimi jego warstwami. Być może i był ignorantem, nieczułym, niewrażliwym na krzywdę innych osobnikiem, ale jeśli ktoś przetrwał coś podobnego do niego, musiał go rozumieć. Niektórzy potrafili opierać się pragnieniu zemsty, jednak Lupin nie był w stanie wybaczyć zarówno winnym krzywd, ale również i sobie samemu. Głównie sobie samemu... To w końcu on zabił jedyną kobietę, którą kochał w swoim życiu i to on musiał żyć ze świadomością, że miał na dłoniach jej krew. Nie miał przy sobie żadnego z przedmiotów należących do niej, nie miał jej zdjęcia, list, który do niego napisała przed śmiercią spalił. Nie był w stanie nieść w sobie części Laurel, a równocześnie być jej mordercą. I chociaż tęsknił za nią i zrobiłby wszystko, żeby znów spojrzeć na jej twarz, tak nie można było postępować. Nie mógł.
Dlatego właśnie nie był beztroski i nigdy nie miał być. Właśnie dlatego też wciąż trzymał się Ministerstwa Magii oraz odpowiedniego departamentu. Odbierając Lupinowi pracę oraz zemstę, pozbawiało się go celu w życiu oraz uniemożliwiało dalsze istnienie. Bez tego, bez niej... Nie byłoby go już. Tak. Zmienił się nie tylko w oczach Vincenta, lecz wszystkich, którzy go otaczali. Rineheart też był inny i nie można było zaprzeczyć, że z chłopca stał się mężczyzną, który wiedział, czego chciał. Jego ton oraz postura same w sobie opowiadały naprawdę sporo i chociaż nie wywiązała się między dwoma czarodziejami żadna poważniejsza rozmowa, badali grunt. Zachowanie brygadzisty nie różniło się zbytnio od tego, którym obdarzał pozostałych członków społeczeństwa każdego dnia, ale Vin nie mógł o tym wiedzieć. Gdyby nie znikał z dnia na dzień i nie porzucał kontaktu z przyjacielem, wiedziałby, dlaczego Lyall reagował właśnie w ten sposób. Dlaczego unikał jakichkolwiek relacji z drugim człowiekiem. Dlaczego nie angażował się w wielkie powroty z otwartymi ramionami. Czuł się zraniony przeszłością, ale równocześnie niósł na barkach czyny niosące się echem aż po przyszłe dni. Spotkanie z dawnym przyjacielem sprawiło, że stare rany zaczęły się otwierać zaburzając aktualne życie dla samego siebie. I to właśnie Lupina przerażało. - Plan.. Cudownie - mruknął cicho, nie komentując już dalej przebiegłego planu, o którym mówił mu Vincent. Nie powiedział już nic więcej tylko podszedł do wyznaczonego okna i pozwolił na przeniesienie chociażby na chwilę uwagi z Rinehearta na urzędniczkę przed sobą. Rejestracja się udała i nikt nie zadawał pytań. Zdziwiłby się, gdyby coś się komuś nie podobało, bo w końcu nie miał na swoim koncie żadnych przewinień, a jego brat był jedynie buntownikiem. Nie żadnym mordercą czy poszukiwanym listami gończymi oszołomem. Chociaż... Kto wie. Znając Randalla, wszystko mogło szybko ulec zmianie. Z odpowiednim pokwitowaniem za udaną rejestrację, Lyall wyszedł z Ministerstwa Magii, zamierzając wrócić do Doliny Godryka i chociaż odrobinę ogarnąć dom. Nie było go tam... Nie było go tam już dobrą chwilę i chyba powinien był sprawdzić, czy budynek wciąż tam stał. Coś go jednak tknęło i kazało zostać. Kazało usiąść na ławce naprzeciwko wyjścia i czekać. Może Vin nie miał wychodzić akurat tą drogą i sprawa miała rozwiązać się samoistnie?
Dlatego właśnie nie był beztroski i nigdy nie miał być. Właśnie dlatego też wciąż trzymał się Ministerstwa Magii oraz odpowiedniego departamentu. Odbierając Lupinowi pracę oraz zemstę, pozbawiało się go celu w życiu oraz uniemożliwiało dalsze istnienie. Bez tego, bez niej... Nie byłoby go już. Tak. Zmienił się nie tylko w oczach Vincenta, lecz wszystkich, którzy go otaczali. Rineheart też był inny i nie można było zaprzeczyć, że z chłopca stał się mężczyzną, który wiedział, czego chciał. Jego ton oraz postura same w sobie opowiadały naprawdę sporo i chociaż nie wywiązała się między dwoma czarodziejami żadna poważniejsza rozmowa, badali grunt. Zachowanie brygadzisty nie różniło się zbytnio od tego, którym obdarzał pozostałych członków społeczeństwa każdego dnia, ale Vin nie mógł o tym wiedzieć. Gdyby nie znikał z dnia na dzień i nie porzucał kontaktu z przyjacielem, wiedziałby, dlaczego Lyall reagował właśnie w ten sposób. Dlaczego unikał jakichkolwiek relacji z drugim człowiekiem. Dlaczego nie angażował się w wielkie powroty z otwartymi ramionami. Czuł się zraniony przeszłością, ale równocześnie niósł na barkach czyny niosące się echem aż po przyszłe dni. Spotkanie z dawnym przyjacielem sprawiło, że stare rany zaczęły się otwierać zaburzając aktualne życie dla samego siebie. I to właśnie Lupina przerażało. - Plan.. Cudownie - mruknął cicho, nie komentując już dalej przebiegłego planu, o którym mówił mu Vincent. Nie powiedział już nic więcej tylko podszedł do wyznaczonego okna i pozwolił na przeniesienie chociażby na chwilę uwagi z Rinehearta na urzędniczkę przed sobą. Rejestracja się udała i nikt nie zadawał pytań. Zdziwiłby się, gdyby coś się komuś nie podobało, bo w końcu nie miał na swoim koncie żadnych przewinień, a jego brat był jedynie buntownikiem. Nie żadnym mordercą czy poszukiwanym listami gończymi oszołomem. Chociaż... Kto wie. Znając Randalla, wszystko mogło szybko ulec zmianie. Z odpowiednim pokwitowaniem za udaną rejestrację, Lyall wyszedł z Ministerstwa Magii, zamierzając wrócić do Doliny Godryka i chociaż odrobinę ogarnąć dom. Nie było go tam... Nie było go tam już dobrą chwilę i chyba powinien był sprawdzić, czy budynek wciąż tam stał. Coś go jednak tknęło i kazało zostać. Kazało usiąść na ławce naprzeciwko wyjścia i czekać. Może Vin nie miał wychodzić akurat tą drogą i sprawa miała rozwiązać się samoistnie?
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kwatera główna aurorów
Szybka odpowiedź