Kwatera główna aurorów
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kwatera główna aurorów
"Winda ponownie ruszyła i po chwili drzwi się otworzyły, a głos oznajmił:
- Drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów z Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów, Kwaterą Główną Aurorów i Służbami Administracyjnymi Wizengamotu.
Minęli róg korytarza, przeszli przez podwójne, ciężkie dębowe drzwi i znaleźli się w obszernym pomieszczeniu podzielonym na boksy, z których dochodziły szmery i rozmowy. Zaczarowane samolociki śmigały jak miniaturowe rakiety, a koślawa tabliczka na najbliższym boksie głosiła: KWATERA GŁÓWNA AURORÓW.
Aurorzy pokryli ściany portretami poszukiwanych czarodziejów, fotografiami swoich rodzin, plakatami ulubionych drużyn quidditcha i artykułami wyciętymi z „Proroka Codziennego”. Jedyną wolną przestrzeń zajmowała mapa świata upstrzona małymi czerwonymi pinezkami, jarzącymi się jak rubiny."
- Drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów z Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów, Kwaterą Główną Aurorów i Służbami Administracyjnymi Wizengamotu.
Minęli róg korytarza, przeszli przez podwójne, ciężkie dębowe drzwi i znaleźli się w obszernym pomieszczeniu podzielonym na boksy, z których dochodziły szmery i rozmowy. Zaczarowane samolociki śmigały jak miniaturowe rakiety, a koślawa tabliczka na najbliższym boksie głosiła: KWATERA GŁÓWNA AURORÓW.
Aurorzy pokryli ściany portretami poszukiwanych czarodziejów, fotografiami swoich rodzin, plakatami ulubionych drużyn quidditcha i artykułami wyciętymi z „Proroka Codziennego”. Jedyną wolną przestrzeń zajmowała mapa świata upstrzona małymi czerwonymi pinezkami, jarzącymi się jak rubiny."
-Zatem proszę ze mną nie zadzierać, panie Weasley - uśmiechnęła się jeszcze szeroko, bo przecież doskonale wiedziała, jak ciężka praca wiązała się z ciągłymi raportami. Ona sama zdawała się być odciążona, bo przecież Samuel pozwalał jej raptem dopisywać kilka uwag, o ile razem szli na akcję, a jak wiadomo - musiała zazwyczaj stać z tyłu i patrzeć, czy nikt nie celuje w jego plecy.
Męska duma.
Patrzyła na Garretta i czuła się tak, jakby w tym momencie ktoś miał zamiar uderzyć ją obuchem, bo przecież widziała, że jest smutny i przygnębiony. Oczy nie potrafiły oszukiwać, ale Katya opanowała pewnego rodzaju sztukę do perfekcji. Gdy było jej źle, zmieniała się w osobę, którą zobaczyła jako pierwszą w ciągu dnia i udawała, że Ollivander przestała istnieć. Było to dość wygodne, a przynajmniej do pewnego momentu, gdy najbliższi nie przyłapali jej na gorącym uczynku.
-Właśnie widzę, a jak wiesz - mnie się nie da oszukać - powiedziała spokojnie i skrzyżowała lekko ręce na piersi, by patrzeć na mężczyznę podejrzliwie. Nie wiedziała, czy cokolwiek powie, ale była dobrej myśli, bo każdy czasem potrzebuje opowiedzieć o tym, co jest przykre, złe i niedobre. Nie mogła jednak przewidzieć, że zmaga się z tyloma problemami, a im dłużej to trwało - tym ona czułaby się bezsilna. Lubiła pomagać i wierzyła, że dostanie tę szansę, skoro własne życie zamieniła w pasmo porażek. -Trochę go przypominasz, ale spokojnie - naprawię cię, ba! Mogę się nawet poświęcić i zabrać do Miodowego Królestwa(mam nadzieję, że jest), co ty na to? Kremowe piwo, ouch, taaaaakie pyszne! - zakomunikowała radośnie i klasnęła w dłonie. Przypominała istny promyczek, który nie ma zmartwień i smutków, a było zupełnie odwrotnie do tego, co sobą reprezentowała obecnie. Przygryzła jeszcze policzek od środka i mruknęła coś niewyraźnie pod nosem, bo... Wierzyła, że ludziom potrzebny jest jakiś bodziec, który sprawi, że wydostaną się ze szponów zmartwień, ale co ona mogła w pojedynkę?
-Zobaczysz, jak już się razem tam wybierzemy. Mają niezwykłe Ministerstwo! - rzuciła jeszcze nagle i zamyśliła się na moment. Dla Ollivander nie istniały żadne przeszkody, a także statusy społeczne czy krwi, bo na co to komu? Uważała, że ludzie i czarodzieje są wartościowi, a przecież właśnie takie myślenie mogło sprawić, że już niebawem skończy w zupełnie innym miejscu niż czarodziejska część Londynu. Nie widziała więc problemu, by porwać Garretta, ale miała niewiele czasu. Narzeczony zapewne nie pochwalałby tego, ale - czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
-Co się z nim właściwie dzieje? Martwię się. Ostatnio znalazłam go kompletnie pijanego i wylałam na niego dzban zimnej wody, bo zaczęłam mówić od rzeczy... Ma jakieś kłopoty? - spytała i przygryzła dolną wargę, bo wydawało jej się, że Kwatera, to nie najlepsze miejsce na takie rozmowy. -To jak... Może jednak się przejdziemy?
Męska duma.
Patrzyła na Garretta i czuła się tak, jakby w tym momencie ktoś miał zamiar uderzyć ją obuchem, bo przecież widziała, że jest smutny i przygnębiony. Oczy nie potrafiły oszukiwać, ale Katya opanowała pewnego rodzaju sztukę do perfekcji. Gdy było jej źle, zmieniała się w osobę, którą zobaczyła jako pierwszą w ciągu dnia i udawała, że Ollivander przestała istnieć. Było to dość wygodne, a przynajmniej do pewnego momentu, gdy najbliższi nie przyłapali jej na gorącym uczynku.
-Właśnie widzę, a jak wiesz - mnie się nie da oszukać - powiedziała spokojnie i skrzyżowała lekko ręce na piersi, by patrzeć na mężczyznę podejrzliwie. Nie wiedziała, czy cokolwiek powie, ale była dobrej myśli, bo każdy czasem potrzebuje opowiedzieć o tym, co jest przykre, złe i niedobre. Nie mogła jednak przewidzieć, że zmaga się z tyloma problemami, a im dłużej to trwało - tym ona czułaby się bezsilna. Lubiła pomagać i wierzyła, że dostanie tę szansę, skoro własne życie zamieniła w pasmo porażek. -Trochę go przypominasz, ale spokojnie - naprawię cię, ba! Mogę się nawet poświęcić i zabrać do Miodowego Królestwa
-Zobaczysz, jak już się razem tam wybierzemy. Mają niezwykłe Ministerstwo! - rzuciła jeszcze nagle i zamyśliła się na moment. Dla Ollivander nie istniały żadne przeszkody, a także statusy społeczne czy krwi, bo na co to komu? Uważała, że ludzie i czarodzieje są wartościowi, a przecież właśnie takie myślenie mogło sprawić, że już niebawem skończy w zupełnie innym miejscu niż czarodziejska część Londynu. Nie widziała więc problemu, by porwać Garretta, ale miała niewiele czasu. Narzeczony zapewne nie pochwalałby tego, ale - czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
-Co się z nim właściwie dzieje? Martwię się. Ostatnio znalazłam go kompletnie pijanego i wylałam na niego dzban zimnej wody, bo zaczęłam mówić od rzeczy... Ma jakieś kłopoty? - spytała i przygryzła dolną wargę, bo wydawało jej się, że Kwatera, to nie najlepsze miejsce na takie rozmowy. -To jak... Może jednak się przejdziemy?
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Uśmiechnął się raz jeszcze - żartobliwie, lekko.
- Gdzieżbym śmiał - rzucił beztrosko, choć wizja przepisywania na nowo stosu dokumentacji wciąż dzwoniła mu gdzieś z tyłu głowy, nęcąc i brzęcząc i sprawiając, że mimowolnie robiło mu się słabo; gdyby mógł spieniężyć każdą pojedynczą kartkę, jaką uzupełnił drobnym pismem przez ostatnie osiem lat, najpewniej opływałby już w bogactwie, przyozdobiłby rękojeść różdżki diamentami i codziennie zażywałby zdrowotnej kąpieli w galeonach. Nienawidził tego.
Wypuścił ciężki oddech w akcie bezwzględnej kapitulacji, ale w jego jasnych oczach wciąż tańczyły rozbawione ogniki. - Wiem, wiem, jak zwykle niezawodna detektyw Katya Ollivander, przed którą nic nie da się ukryć - dodał zaraz, ale potem zamilknął. Nawet jeżeli miała rację, jeśli każdy potrzebował opowiedzieć o dręczących go problemach i nadgryzających duszę demonach, to z pewnością nie był to dzień Garretta.
Kto wie, może w jego przypadku nie istniał dzień dobry na zwierzenia?
Bo przecież nigdy nie lubił poruszać tematu wewnętrznych dylematów; odkąd pamiętał, rozwiązywał je w samotni, będąc bardziej gotowym do niesienia pomocy wszystkim wkoło niż proszenia o nią nawet najbliższych. Przerażało go poczucie beznadziei, bezradności, a od wszelakich konsekwencji przeróżnych pomyłek bardziej obawiał się tego, że zawiedzie innych. W całym swoim niezaprzeczalnym, choć specyficznym egocentryzmie najmniej myślał - o ironio - właśnie o sobie, całkiem skupiając się na zbawieniu innych. Ale sam już nie wiedział, czy mógłby doszukać się w tym altruizmu; czy nie działał tylko po to, by poczuć się lepiej? Nie jak ktoś, kto kruszy wszystko, czego tylko dotknie, kto niszczy, demoluje, nie potrafi dotrzymać obietnic?
- Miodowe Królestwo brzmi świetnie - przyznał, ciesząc się z tak prozaicznego tematu rozmowy; dobrze odwodził myśli. - Aż mnie naszła ochota na te wszystkie musy-świrusy, dyniowe paszteciki i kandyzowane ananasy. - Chociaż te ostatnie kojarzyły mu się aktualnie wyłącznie z nauką oklumencji i Mavis zajadającą się słodkościami tuż po brutalnym spenetrowaniu jego umysłu.
Uśmiechał się dalej, gdy opowiadała o Norwegii, tym razem nie mówiąc już nic, nie chcąc przykrymi, mimowolnymi półsłówkami przyduszać jej entuzjazmu. I radości. Jak to robiła, że nieprzerwanie potrafiła nią tryskać?
Ale uśmiech wkrótce zgasł, rozbawienie wyparowało, została wyłącznie lekka zmarszczka odznaczająca się na piegowatym czole i spojrzenie, które nagle stwardniało. Bądź posmutniało? Trudno stwierdzić; im dłużej doszukiwać się określonych emocji w tęczówkach Garry'ego, tym trudniej znaleźć coś konkretnego, coś namacalnego, coś sprecyzowanego, a nie tylko chaotyczną mozaikę pozornie sprzecznych emocji.
- Żebym ja wiedział - przyznał z lekką nutą goryczy, choć słowa Katyi z jakiegoś powodu wcale go nie zdziwiły. Co nie zmienia faktu, że i tak zmartwiły. - Mhm, w porządku - mruknął zaraz, podzielając jej opinię; biuro aurorów wbrew pozorom nie było najlepszym miejscem na prowadzenie poważniejszych dysput, jako że nie tylko ściany miały uszy, ale również boksy pozostałych pracowników. Ruszył więc, by otworzyć drzwi prowadzące na korytarz i przepuścić Katyę przodem. Może nikt go nie zamorduje, że postanowił samozwańczo zarządzić sobie krótką przerwę.
- Gdzieżbym śmiał - rzucił beztrosko, choć wizja przepisywania na nowo stosu dokumentacji wciąż dzwoniła mu gdzieś z tyłu głowy, nęcąc i brzęcząc i sprawiając, że mimowolnie robiło mu się słabo; gdyby mógł spieniężyć każdą pojedynczą kartkę, jaką uzupełnił drobnym pismem przez ostatnie osiem lat, najpewniej opływałby już w bogactwie, przyozdobiłby rękojeść różdżki diamentami i codziennie zażywałby zdrowotnej kąpieli w galeonach. Nienawidził tego.
Wypuścił ciężki oddech w akcie bezwzględnej kapitulacji, ale w jego jasnych oczach wciąż tańczyły rozbawione ogniki. - Wiem, wiem, jak zwykle niezawodna detektyw Katya Ollivander, przed którą nic nie da się ukryć - dodał zaraz, ale potem zamilknął. Nawet jeżeli miała rację, jeśli każdy potrzebował opowiedzieć o dręczących go problemach i nadgryzających duszę demonach, to z pewnością nie był to dzień Garretta.
Kto wie, może w jego przypadku nie istniał dzień dobry na zwierzenia?
Bo przecież nigdy nie lubił poruszać tematu wewnętrznych dylematów; odkąd pamiętał, rozwiązywał je w samotni, będąc bardziej gotowym do niesienia pomocy wszystkim wkoło niż proszenia o nią nawet najbliższych. Przerażało go poczucie beznadziei, bezradności, a od wszelakich konsekwencji przeróżnych pomyłek bardziej obawiał się tego, że zawiedzie innych. W całym swoim niezaprzeczalnym, choć specyficznym egocentryzmie najmniej myślał - o ironio - właśnie o sobie, całkiem skupiając się na zbawieniu innych. Ale sam już nie wiedział, czy mógłby doszukać się w tym altruizmu; czy nie działał tylko po to, by poczuć się lepiej? Nie jak ktoś, kto kruszy wszystko, czego tylko dotknie, kto niszczy, demoluje, nie potrafi dotrzymać obietnic?
- Miodowe Królestwo brzmi świetnie - przyznał, ciesząc się z tak prozaicznego tematu rozmowy; dobrze odwodził myśli. - Aż mnie naszła ochota na te wszystkie musy-świrusy, dyniowe paszteciki i kandyzowane ananasy. - Chociaż te ostatnie kojarzyły mu się aktualnie wyłącznie z nauką oklumencji i Mavis zajadającą się słodkościami tuż po brutalnym spenetrowaniu jego umysłu.
Uśmiechał się dalej, gdy opowiadała o Norwegii, tym razem nie mówiąc już nic, nie chcąc przykrymi, mimowolnymi półsłówkami przyduszać jej entuzjazmu. I radości. Jak to robiła, że nieprzerwanie potrafiła nią tryskać?
Ale uśmiech wkrótce zgasł, rozbawienie wyparowało, została wyłącznie lekka zmarszczka odznaczająca się na piegowatym czole i spojrzenie, które nagle stwardniało. Bądź posmutniało? Trudno stwierdzić; im dłużej doszukiwać się określonych emocji w tęczówkach Garry'ego, tym trudniej znaleźć coś konkretnego, coś namacalnego, coś sprecyzowanego, a nie tylko chaotyczną mozaikę pozornie sprzecznych emocji.
- Żebym ja wiedział - przyznał z lekką nutą goryczy, choć słowa Katyi z jakiegoś powodu wcale go nie zdziwiły. Co nie zmienia faktu, że i tak zmartwiły. - Mhm, w porządku - mruknął zaraz, podzielając jej opinię; biuro aurorów wbrew pozorom nie było najlepszym miejscem na prowadzenie poważniejszych dysput, jako że nie tylko ściany miały uszy, ale również boksy pozostałych pracowników. Ruszył więc, by otworzyć drzwi prowadzące na korytarz i przepuścić Katyę przodem. Może nikt go nie zamorduje, że postanowił samozwańczo zarządzić sobie krótką przerwę.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Młoda pani auror oczywiście znała trud płynący z uzupełniania ciągłej dokumentacji, ale swoim urokiem osobistym potrafiła sprawić, że ciężką pracę przejmował czasami Samuel, gdy ona miała dodatkowe obowiązki związane ze sklepem. Uwielbiała w końcu tworzenie różdżek, które potem miały służyć czarodziejom i zdawać za każdym razem egzamin. Dzisiaj nie zamierzała jednak zmieniać planów, bo bycie w towarzystwie Garreta było doskonałą odskocznią od problemów, które spadły jej na głowę - niczym przysłowiowa cegłówka, która miała śmiertelną siłę i moc zabijania.
-Przede mną się nie ukryje nic, to prawda, ale ja natomiast potrafię ukryć wszystko; specyficzna zdolność, prawda? - zagaiła jeszcze z miną typową dla filozofa, a następnie przygryzła policzek od środka. Chciała wierzyć w to, że sprawa nie będzie problematyczna dla niego, bo lubiła pomagać ludziom. Jej gołębie serce było powodem uśmiechu wielu osób, ale sama zawsze zdawała się być go pozbawiona, choć nie schodził z dziewczęcej twarzy. Garrett zapewne mógł to potwierdzić, o ile ktokolwiek zapytałby go o zdanie, ale tak też było z Samuelem, który znał Ollivander niemal na wylot. Jedyną osobą, przed którą nie bała się być szczera - był Percival. To on potrafił czytać z niej jak z otwartej księgi i nawet kiedy robiła dobrą minę do złej gry, czuła się przy nim najzwyczajniej w świecie - sobą.
-Wiesz jak ja dawno nie korzystałam z dobrodziejstw Miodowego? Pamiętam, że kiedyś było to jedno z moich ulubionych miejsc, ale w końcu życie się zmienia, prawda? - spytała bardziej siebie niż Weasley'a, a następnie gdy tkwili już po za kwatarą obróciła twarz w jego stronę. -Wychodzę za mąż - powiedziała bez entuzjazmu i wzruszyła lekko ramionami, bo temat nie był czymś o czym można było dyskutować, ale z pewnością wydawał się na tyle swobbodny, że była w stanie rzucać każdy osąd bez potwierdzenia.
Ramsey Mulciber.
Szła wolnym krokiem, jakby nigdzie jej się nie spieszyło, bo w gruncie rzeczy - tak właśnie było. Liczyła się z tym, że cała sprawa potoczy się inaczej, ale ewidentnie to nie wchodziło w grę, bo im dłużej rozgrywała się szopka związana ze zmianą jej statusu z panny na żonę, to życie nabierało tempa. Intensywnego. Dotarła w końcu do narzeczonego, którego wybrał ojciec, a to zmuszało ją do pewnego zachowania, które mogło ulec diametralnej zmianie. Chciała nie przynosić nikomu wstydu, jednak czasami jej temperament zmuszał ją do rzeczy, na które nikt nie był najzwyczajniej w świecie gotowy.
-Opowiedz mi o wszystkim, co się u ciebie wydarzyło, bo przecież... Tak długo mnie nie było, że spodziewam się samych rewelacji, lordzie Weasley.
/miodowe <3
-Przede mną się nie ukryje nic, to prawda, ale ja natomiast potrafię ukryć wszystko; specyficzna zdolność, prawda? - zagaiła jeszcze z miną typową dla filozofa, a następnie przygryzła policzek od środka. Chciała wierzyć w to, że sprawa nie będzie problematyczna dla niego, bo lubiła pomagać ludziom. Jej gołębie serce było powodem uśmiechu wielu osób, ale sama zawsze zdawała się być go pozbawiona, choć nie schodził z dziewczęcej twarzy. Garrett zapewne mógł to potwierdzić, o ile ktokolwiek zapytałby go o zdanie, ale tak też było z Samuelem, który znał Ollivander niemal na wylot. Jedyną osobą, przed którą nie bała się być szczera - był Percival. To on potrafił czytać z niej jak z otwartej księgi i nawet kiedy robiła dobrą minę do złej gry, czuła się przy nim najzwyczajniej w świecie - sobą.
-Wiesz jak ja dawno nie korzystałam z dobrodziejstw Miodowego? Pamiętam, że kiedyś było to jedno z moich ulubionych miejsc, ale w końcu życie się zmienia, prawda? - spytała bardziej siebie niż Weasley'a, a następnie gdy tkwili już po za kwatarą obróciła twarz w jego stronę. -Wychodzę za mąż - powiedziała bez entuzjazmu i wzruszyła lekko ramionami, bo temat nie był czymś o czym można było dyskutować, ale z pewnością wydawał się na tyle swobbodny, że była w stanie rzucać każdy osąd bez potwierdzenia.
Ramsey Mulciber.
Szła wolnym krokiem, jakby nigdzie jej się nie spieszyło, bo w gruncie rzeczy - tak właśnie było. Liczyła się z tym, że cała sprawa potoczy się inaczej, ale ewidentnie to nie wchodziło w grę, bo im dłużej rozgrywała się szopka związana ze zmianą jej statusu z panny na żonę, to życie nabierało tempa. Intensywnego. Dotarła w końcu do narzeczonego, którego wybrał ojciec, a to zmuszało ją do pewnego zachowania, które mogło ulec diametralnej zmianie. Chciała nie przynosić nikomu wstydu, jednak czasami jej temperament zmuszał ją do rzeczy, na które nikt nie był najzwyczajniej w świecie gotowy.
-Opowiedz mi o wszystkim, co się u ciebie wydarzyło, bo przecież... Tak długo mnie nie było, że spodziewam się samych rewelacji, lordzie Weasley.
/miodowe <3
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
| listopad
- Weasley.
- Hm?
- Wiesz, co dzisiaj jest?
Uniósł spojrzenie znad listu będącego zgłoszeniem na temat potencjalnej kolekcji czarnomagicznych artefaktów nowego sąsiada pewnej A. Jones. Zerknął na kalendarz na ścianie, powędrował wzrokiem po rozentuzjazmowanych twarzach graczy Nietoperzy z Ballycastle uwiecznionych na ruchomym zdjęciu i zaraz znów skupił się na dokumentacji.
- Środa?
- Nie. Dzień, w którym powinieneś oddać raport z ostatniej interwencji na Nokturnie.
Kompletnie o tym zapomniał. Odkładał to w czasie tak długo, jak mógł, zajmując się wszystkim tylko nie tym, czym rzeczywiście powinien. Nawet wysprzątał swoje stanowisko pracy (tak dawno nie widział biurka zazwyczaj zawalonego stosami dokumentów, że zapomniał, jaki miało kolor), podlał kwiatki w całym biurze i odpisał na wszystkie listy, ale ten przeklęty raport został nieruszony. Pusta kartka przygotowana specjalnie na tę okazję patrzyła na niego z nieprzymuszoną pogardą, a Garrett czuł, że równie dobrze mógłby powiesić się na własnym krawacie i ukrócić sobie potencjalnego cierpienia z powodu niehumanitarnej egzekucji przeprowadzonej przez szefa.
- Tak? - rzucił ze sztucznym zdziwieniem, choć całą farsę zniszczył fakt, że na koniec bezlitośnie złamał mu się głos. Westchnął. - Słuchaj, powiedz Rogersowi, że oddam to...
- ...nigdy?
- ...dzisiaj wieczorem - skończył, marszcząc lekko nos. - Jak będę musiał, zostanę po godzinach.
Oczywiście, że będzie musiał; zawsze zostawał, a nawet kiedy przymusu nie było, to w ostatniej chwili okazywało się, że o czymś zapomniał albo że ktoś inny miał coś zrobić, ale z powodu przyczyn losowych (wybuch epidemii smoczej ospy w rodzinnej wiosce? niespodziewane narodziny trojaczków?) nie mógł. Garrett wspaniałomyślnie zgarniał wszystkie nadprogramowe zadania, wierząc, że skupienie się na wypełnianiu arcynudnej dokumentacji wreszcie pozwoli mu zapomnieć o dręczących go problemach. I szybciutko zaprowadzi do awansu, na który - skromności na bok - już od dawna zasługiwał.
Odłożył więc wszystko, w tym pisany drżącą ręką list A. Jones, i z cierpiętniczym wyrazem twarzy sięgnął po pustą kartkę. Zamoczył nawet pióro w kałamarzu, melodramatycznie wypuścił ciężki oddech i zdążył jeszcze niespiesznie przycisnąć stalówkę do pergaminu, kiedy nadciągnęła apokalipsa.
Zaczęło się tak, że rozszalała sowa z impetem wpadła do pomieszczenia Biura i niemalże rozbiła się o ścianę. Ćwierkała, skrzeczała i (metaforycznie) wyła do księżyca, a na koniec wpadła na biurko aurora siedzącego nieopodal Garretta i zrzuciła na ziemię absolutnie wszystko - dokumenty, zdjęcie roześmianej córki w dębowej ramce i wielki kubek świeżo zaparzonej kawy (który był nieodłącznym atrybutem wszystkich przepracowanych aurorów). Ciemnowłosy, brodaty mężczyzna natychmiast zerwał się na nogi z nieprzyzwoitym przekleństwem tańczącym na ustach i, wyzywając sowę na lewo i prawo, sięgnął po list, który wciąż dzielnie dzierżyła pomiędzy ostrymi pazurkami. Garrett patrzył na niego uważnie, widząc, jak przez twarz drugiego aurora w trakcie lektury wiadomości przemyka cała gama emocji: wściekłość, skupienie, zdziwienie, aż w końcu radość malująca się beztrosko w jasnych oczach. A zanim Garry zdążył spytać, co się tak właściwie stało, rozbrzmiał radosny śmiech, a brodaty mężczyzna w akcie niepowstrzymanej fontanny szczęścia niemalże zaczął stepować.
- Ruszamy się, ruszamy! Runcorn, Wood, Weasley, mamy zadanie!
Interwencje na Nokturnie nie należały do jego ulubionych form spędzania wolnego czasu. Jasne, perspektywa szaleńczego miotania zaklęć z pogranicza defensywy oraz ofensywy poprawiała mu nastrój i dawała poczucie spełnienia po całym poranku tonięcia w dokumentacji, ale zawsze, po prostu zawsze coś szło nie tak. Ktoś niemalże obrywał zaklęciem niewybaczalnym, kiedy indziej tracił oko bądź którąś kończynę, w najlepszym wypadku - zawartość sakiewki. Garrett nigdy nie wiedział, co ciągnęło ludzi do tego paskudnego, wiecznie zacienionego miejsca: żądza przygód, zmiany, przekory, chęć odczucia adrenaliny tętniącej w żyłach? Nawet gdyby nie fakt, że za samo bycie aurorem wylądował na czarnej liście nokturnowych bywalców, Garry nigdy nie przyszedłby tu własnowolnie. Na czarną magię reagował przecież alergicznie nie tylko dlatego, że nią gardził; sinica nasilała efekty klątw i oberwanie nawet najprostszym czarnomagicznym urokiem mogło być dla niego zgubne w skutkach. Może to i dobrze - dzięki temu nauczył się większej ostrożności, skupienia, powściągliwości. Nie mógł sobie pozwolić nawet na jeden błędny krok.
Rozdzielili się. Grupowe przechadzki po Nokturnie zawsze wywoływały wiele reakcji balansujących na pograniczu podejrzliwości i niechęci, a przecież właśnie tego chcieli uniknąć - zbyt wczesnego zdemaskowania, ponownego spalenia planu na panewce, który potem wywołałby wyłącznie chaos, w którym topiliby się jak w ruchomych piaskach. Garrett po sierpniowej interwencji podczas nielegalnych pojedynków stracił wszelaką wiarę w to, że praca grupowa jest w stanie skończyć się czymkolwiek dobrym, szczególnie jak wszyscy zawodzą na każdym kroku. Otarł się wtedy o śmierć - ciekawe, czy teraz również się otrze?
Miał wrażenie, że każdy jego krok zbyt donośnie stukocze o brukowe podłoże. Dzisiaj, jak na złość, meandry nokturnowych ulic były wyjątkowo ruchliwe: podejrzani osobnicy przemykali dosłownie o krok od niego i nielegalne interesy wprost biły od nich wyimaginowaną świetlistą łuną, a on nie mógł zareagować; zamiast tego brnął jeszcze głębiej w to siedlisko sodomy i gomory, zważając na każdy krok, na każdy oddech, na każdego czarodzieja będącego o krok od brutalnego i bardzo nieprzypadkowego szturchnięcia go ramieniem.
Doskonale wiedział, dokąd idzie; mieli spotkać się na miejscu, nieopodal niedawno otwartego sklepu pełnego ręcznie wykonanych przedmiotów codziennego użytku. Przynajmniej tak głosił szyld - prawda była zgoła inna i znana nawet przez osoby spoza półświatka. Właściciel ochoczo nakładał bowiem klątwy na właściwie każdy przedmiot, a pod ladą trzymał nie tak znowu pospolite czarnomagiczne artefakty. Cóż, monopol na Nokturnie był zapewne tak restrykcyjnie pilnowany, że możliwe, iż sklep ten został zgłoszony odpowiednim służbom przez konkurencję. Bądź stanowił wyłącznie pułapkę zastawioną przez stałych bywalców Nokturnu.
Zatrzymał się tuż przed nieodległym zakrętem w bezpiecznej odległości od sklepiku; i tak musieli czekać na znak od łamacza klątw, który wybrał się tam na zwiady, by - korzystając ze sprawnego oka i wieloletniego doświadczenia - ocenić szybko, czy rzeczywiście zagrożenie było realne. Jeżeli tak: powinni natychmiast przystąpić do interwencji. Oszołomić właściciela. Unieszkodliwić pracowników. Skonfiskować artefakty. Zdjąć klątwy. Zapewnić przestępcom natychmiastową wycieczkę do komfortowej celi.
To była duża akcja wymagająca zaangażowania wielu osób z przeróżnych ministerialnych urzędów. A duże akcje mają to do siebie, że bardzo łatwo mogą skończyć się sromotną klęską.
Tego Garrett wolałby sobie oszczędzić. Dlatego wyjął dyskretnie różdżkę, wcześniej upewniając się, czy aby na pewno uliczka, w której się zagłębił, była pusta. A potem zaczął zabezpieczać teren - płynnymi ruchami przesuwał osikowym drewnem w powietrzu, pod nosem mrucząc niezbędne inkantacje. Cave Inimicum. Carpiene. Salvio Hexia. Clario. Miał wiele czasu, więc nie musiał go oszczędzać; wolał zabezpieczyć się na każdy z możliwych sposobów, pomóc innym obecnym tu aurorom (nie widział ich, ale wiedział, że tak jak on ukrywali się w cieniach krętych uliczek i bocznych korytarzyków) w ubezpieczeniu się przed nagłym atakiem nieprzewidzianych napastników.
Aż w końcu umówiony znak padł - łamacz klątw, wychodząc z budynku, pozornie przypadkowo upuścił trzymany w dłoni kaszkiet. Niewzruszenie schylił się po niego i pospiesznym krokiem oddalił się od sklepu, lecz tyle wystarczyło.
Przedstawienie czas zacząć.
Garrett dostrzegł, jak po upływie niecałej minuty jeden z aurorów ruszył w stronę sklepu, nakładając wcześniej zaklęcie uniemożliwiające deportację. Natychmiastowo ruszył za nim, poprawiając wcześniej kaptur i już nie kryjąc się nawet z tym, że tak mocno zaciska palce na rączce różdżki. I unosi ją lekko, przygotowując się do rzucenia czaru.
Kiedy przekroczył próg drzwi, w jego stronę natychmiastowo posłano czerwony promień uroku. Odgonił go natychmiastowym zaklęciem tarczy i wymierzył różdżką w stronę jednego z pracowników. Było ich trzech - młodzi, nie najbogaciej wyglądający chłopcy, który najprawdopodobniej tuż po ukończeniu szkoły (z marnymi wynikami?) po prostu nie mieli innych możliwości zarobku. Bali się. Nieszczególnie mógł dostrzec to w ich oczach (bo, przepraszam bardzo, zbytnio był zajęty trzaskaniem drętwotami na prawo i lewo): raczej w panicznych, nieprzemyślanych gestach, avadach kedavrach, które cisnęły im się na usta, ale nie wywoływały nic ponad delikatną, zielonkawą poświatę kręcącą się wokół końca różdżki.
Byli tacy młodzi, a ich życie - przynajmniej to spędzone po lepszej stronie więziennych krat - miało wkrótce dobiec końca.
Nie mieli szans. Nawet wtedy, gdy z zaplecza wypadł właściciel sklepu, na którego doświadczenie wskazywały nie tylko włosy siwiejące przy skroniach, ale przede wszystkim znakomicie rzucone zaklęcie Cruciatus, które przemknęło niewiele obok ramienia jednego z dwóch aurorów dosłownie o cal. On również został trafiony zaklęciem rozbrajającym, a gdy jego różdżka wystrzeliła w powietrze, Drętwota wprawnie rzucona przez Garretta dopełniła dzieła.
Nawet gdy na nowo nastała niezmącona niczym cisza, aurorzy milczeli, wciąż gotowi do odparcia ataku znikąd. Dopiero po dłuższej chwili przepełnionej napięciem i nadmierną ostrożnością wyprostowali się, rozluźnili mięśnie i spojrzeli na siebie z ulgą. A także z pewną dozą podejrzliwości? Szykowali się w końcu na większą akcję, a ta trwała łącznie nie więcej niż godzinę - wraz ze skradaniem się po Nokturnie, oczekiwaniem na dobrą okazję w zacienionych uliczkach i samym, zaskakująco łatwym atakiem.
- Poślę patronusa do Ministerstwa - mruknął w końcu Garrett, przerywając dłużące się milczenie, i już wkrótce z końca jego różdżki wyfrunęła drobna, srebrzysta jaskółka.
Kiedy wrócili do Biura Aurorów, było nie dość, że ciemno, to jeszcze cholernie późno. Po standardowym, wzajemnym wychwaleniu swoich umiejętności wprawnego rzucania uroków i niezawodnej celności udali się, żeby wysłuchać kazanie przełożonego, tym razem - wyjątkowo? - względnie chwalebnego (choć i tak powściągliwe); wcześniejsze poczucie satysfakcji w tej chwili rozrosło się niemalże trzykrotnie, wprawiając w dumę i bezbrzeżne zadowolenie wszystkich aurorów. Pochwała od szefa na tle nie do końca zadowolonych prychnięć i przemęczonych, nieaprobujących spojrzeń, jakie niekiedy zdarzało mu się rozdawać na lewo i prawo, była godna wpisania do kalendarza jako święto o randze narodowej.
I pewnie Garrett tym razem również poszedłby na piwo świętować z kolegami akcję, podczas której wyjątkowo nikt nie ucierpiał i nie utracił żadnej z kończyn, ale znacznie więcej argumentów przemawiało za niezwłocznym powrotem do domu. Z jakiegoś powodu zdawało mu się, że dzisiejszego wieczoru zapijanie trosk i smutków w samotności okaże się znacznie lepszym rozwiązaniem.
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Weasley.
- Hm?
- Wiesz, co dzisiaj jest?
Uniósł spojrzenie znad listu będącego zgłoszeniem na temat potencjalnej kolekcji czarnomagicznych artefaktów nowego sąsiada pewnej A. Jones. Zerknął na kalendarz na ścianie, powędrował wzrokiem po rozentuzjazmowanych twarzach graczy Nietoperzy z Ballycastle uwiecznionych na ruchomym zdjęciu i zaraz znów skupił się na dokumentacji.
- Środa?
- Nie. Dzień, w którym powinieneś oddać raport z ostatniej interwencji na Nokturnie.
Kompletnie o tym zapomniał. Odkładał to w czasie tak długo, jak mógł, zajmując się wszystkim tylko nie tym, czym rzeczywiście powinien. Nawet wysprzątał swoje stanowisko pracy (tak dawno nie widział biurka zazwyczaj zawalonego stosami dokumentów, że zapomniał, jaki miało kolor), podlał kwiatki w całym biurze i odpisał na wszystkie listy, ale ten przeklęty raport został nieruszony. Pusta kartka przygotowana specjalnie na tę okazję patrzyła na niego z nieprzymuszoną pogardą, a Garrett czuł, że równie dobrze mógłby powiesić się na własnym krawacie i ukrócić sobie potencjalnego cierpienia z powodu niehumanitarnej egzekucji przeprowadzonej przez szefa.
- Tak? - rzucił ze sztucznym zdziwieniem, choć całą farsę zniszczył fakt, że na koniec bezlitośnie złamał mu się głos. Westchnął. - Słuchaj, powiedz Rogersowi, że oddam to...
- ...nigdy?
- ...dzisiaj wieczorem - skończył, marszcząc lekko nos. - Jak będę musiał, zostanę po godzinach.
Oczywiście, że będzie musiał; zawsze zostawał, a nawet kiedy przymusu nie było, to w ostatniej chwili okazywało się, że o czymś zapomniał albo że ktoś inny miał coś zrobić, ale z powodu przyczyn losowych (wybuch epidemii smoczej ospy w rodzinnej wiosce? niespodziewane narodziny trojaczków?) nie mógł. Garrett wspaniałomyślnie zgarniał wszystkie nadprogramowe zadania, wierząc, że skupienie się na wypełnianiu arcynudnej dokumentacji wreszcie pozwoli mu zapomnieć o dręczących go problemach. I szybciutko zaprowadzi do awansu, na który - skromności na bok - już od dawna zasługiwał.
Odłożył więc wszystko, w tym pisany drżącą ręką list A. Jones, i z cierpiętniczym wyrazem twarzy sięgnął po pustą kartkę. Zamoczył nawet pióro w kałamarzu, melodramatycznie wypuścił ciężki oddech i zdążył jeszcze niespiesznie przycisnąć stalówkę do pergaminu, kiedy nadciągnęła apokalipsa.
Zaczęło się tak, że rozszalała sowa z impetem wpadła do pomieszczenia Biura i niemalże rozbiła się o ścianę. Ćwierkała, skrzeczała i (metaforycznie) wyła do księżyca, a na koniec wpadła na biurko aurora siedzącego nieopodal Garretta i zrzuciła na ziemię absolutnie wszystko - dokumenty, zdjęcie roześmianej córki w dębowej ramce i wielki kubek świeżo zaparzonej kawy (który był nieodłącznym atrybutem wszystkich przepracowanych aurorów). Ciemnowłosy, brodaty mężczyzna natychmiast zerwał się na nogi z nieprzyzwoitym przekleństwem tańczącym na ustach i, wyzywając sowę na lewo i prawo, sięgnął po list, który wciąż dzielnie dzierżyła pomiędzy ostrymi pazurkami. Garrett patrzył na niego uważnie, widząc, jak przez twarz drugiego aurora w trakcie lektury wiadomości przemyka cała gama emocji: wściekłość, skupienie, zdziwienie, aż w końcu radość malująca się beztrosko w jasnych oczach. A zanim Garry zdążył spytać, co się tak właściwie stało, rozbrzmiał radosny śmiech, a brodaty mężczyzna w akcie niepowstrzymanej fontanny szczęścia niemalże zaczął stepować.
- Ruszamy się, ruszamy! Runcorn, Wood, Weasley, mamy zadanie!
Interwencje na Nokturnie nie należały do jego ulubionych form spędzania wolnego czasu. Jasne, perspektywa szaleńczego miotania zaklęć z pogranicza defensywy oraz ofensywy poprawiała mu nastrój i dawała poczucie spełnienia po całym poranku tonięcia w dokumentacji, ale zawsze, po prostu zawsze coś szło nie tak. Ktoś niemalże obrywał zaklęciem niewybaczalnym, kiedy indziej tracił oko bądź którąś kończynę, w najlepszym wypadku - zawartość sakiewki. Garrett nigdy nie wiedział, co ciągnęło ludzi do tego paskudnego, wiecznie zacienionego miejsca: żądza przygód, zmiany, przekory, chęć odczucia adrenaliny tętniącej w żyłach? Nawet gdyby nie fakt, że za samo bycie aurorem wylądował na czarnej liście nokturnowych bywalców, Garry nigdy nie przyszedłby tu własnowolnie. Na czarną magię reagował przecież alergicznie nie tylko dlatego, że nią gardził; sinica nasilała efekty klątw i oberwanie nawet najprostszym czarnomagicznym urokiem mogło być dla niego zgubne w skutkach. Może to i dobrze - dzięki temu nauczył się większej ostrożności, skupienia, powściągliwości. Nie mógł sobie pozwolić nawet na jeden błędny krok.
Rozdzielili się. Grupowe przechadzki po Nokturnie zawsze wywoływały wiele reakcji balansujących na pograniczu podejrzliwości i niechęci, a przecież właśnie tego chcieli uniknąć - zbyt wczesnego zdemaskowania, ponownego spalenia planu na panewce, który potem wywołałby wyłącznie chaos, w którym topiliby się jak w ruchomych piaskach. Garrett po sierpniowej interwencji podczas nielegalnych pojedynków stracił wszelaką wiarę w to, że praca grupowa jest w stanie skończyć się czymkolwiek dobrym, szczególnie jak wszyscy zawodzą na każdym kroku. Otarł się wtedy o śmierć - ciekawe, czy teraz również się otrze?
Miał wrażenie, że każdy jego krok zbyt donośnie stukocze o brukowe podłoże. Dzisiaj, jak na złość, meandry nokturnowych ulic były wyjątkowo ruchliwe: podejrzani osobnicy przemykali dosłownie o krok od niego i nielegalne interesy wprost biły od nich wyimaginowaną świetlistą łuną, a on nie mógł zareagować; zamiast tego brnął jeszcze głębiej w to siedlisko sodomy i gomory, zważając na każdy krok, na każdy oddech, na każdego czarodzieja będącego o krok od brutalnego i bardzo nieprzypadkowego szturchnięcia go ramieniem.
Doskonale wiedział, dokąd idzie; mieli spotkać się na miejscu, nieopodal niedawno otwartego sklepu pełnego ręcznie wykonanych przedmiotów codziennego użytku. Przynajmniej tak głosił szyld - prawda była zgoła inna i znana nawet przez osoby spoza półświatka. Właściciel ochoczo nakładał bowiem klątwy na właściwie każdy przedmiot, a pod ladą trzymał nie tak znowu pospolite czarnomagiczne artefakty. Cóż, monopol na Nokturnie był zapewne tak restrykcyjnie pilnowany, że możliwe, iż sklep ten został zgłoszony odpowiednim służbom przez konkurencję. Bądź stanowił wyłącznie pułapkę zastawioną przez stałych bywalców Nokturnu.
Zatrzymał się tuż przed nieodległym zakrętem w bezpiecznej odległości od sklepiku; i tak musieli czekać na znak od łamacza klątw, który wybrał się tam na zwiady, by - korzystając ze sprawnego oka i wieloletniego doświadczenia - ocenić szybko, czy rzeczywiście zagrożenie było realne. Jeżeli tak: powinni natychmiast przystąpić do interwencji. Oszołomić właściciela. Unieszkodliwić pracowników. Skonfiskować artefakty. Zdjąć klątwy. Zapewnić przestępcom natychmiastową wycieczkę do komfortowej celi.
To była duża akcja wymagająca zaangażowania wielu osób z przeróżnych ministerialnych urzędów. A duże akcje mają to do siebie, że bardzo łatwo mogą skończyć się sromotną klęską.
Tego Garrett wolałby sobie oszczędzić. Dlatego wyjął dyskretnie różdżkę, wcześniej upewniając się, czy aby na pewno uliczka, w której się zagłębił, była pusta. A potem zaczął zabezpieczać teren - płynnymi ruchami przesuwał osikowym drewnem w powietrzu, pod nosem mrucząc niezbędne inkantacje. Cave Inimicum. Carpiene. Salvio Hexia. Clario. Miał wiele czasu, więc nie musiał go oszczędzać; wolał zabezpieczyć się na każdy z możliwych sposobów, pomóc innym obecnym tu aurorom (nie widział ich, ale wiedział, że tak jak on ukrywali się w cieniach krętych uliczek i bocznych korytarzyków) w ubezpieczeniu się przed nagłym atakiem nieprzewidzianych napastników.
Aż w końcu umówiony znak padł - łamacz klątw, wychodząc z budynku, pozornie przypadkowo upuścił trzymany w dłoni kaszkiet. Niewzruszenie schylił się po niego i pospiesznym krokiem oddalił się od sklepu, lecz tyle wystarczyło.
Przedstawienie czas zacząć.
Garrett dostrzegł, jak po upływie niecałej minuty jeden z aurorów ruszył w stronę sklepu, nakładając wcześniej zaklęcie uniemożliwiające deportację. Natychmiastowo ruszył za nim, poprawiając wcześniej kaptur i już nie kryjąc się nawet z tym, że tak mocno zaciska palce na rączce różdżki. I unosi ją lekko, przygotowując się do rzucenia czaru.
Kiedy przekroczył próg drzwi, w jego stronę natychmiastowo posłano czerwony promień uroku. Odgonił go natychmiastowym zaklęciem tarczy i wymierzył różdżką w stronę jednego z pracowników. Było ich trzech - młodzi, nie najbogaciej wyglądający chłopcy, który najprawdopodobniej tuż po ukończeniu szkoły (z marnymi wynikami?) po prostu nie mieli innych możliwości zarobku. Bali się. Nieszczególnie mógł dostrzec to w ich oczach (bo, przepraszam bardzo, zbytnio był zajęty trzaskaniem drętwotami na prawo i lewo): raczej w panicznych, nieprzemyślanych gestach, avadach kedavrach, które cisnęły im się na usta, ale nie wywoływały nic ponad delikatną, zielonkawą poświatę kręcącą się wokół końca różdżki.
Byli tacy młodzi, a ich życie - przynajmniej to spędzone po lepszej stronie więziennych krat - miało wkrótce dobiec końca.
Nie mieli szans. Nawet wtedy, gdy z zaplecza wypadł właściciel sklepu, na którego doświadczenie wskazywały nie tylko włosy siwiejące przy skroniach, ale przede wszystkim znakomicie rzucone zaklęcie Cruciatus, które przemknęło niewiele obok ramienia jednego z dwóch aurorów dosłownie o cal. On również został trafiony zaklęciem rozbrajającym, a gdy jego różdżka wystrzeliła w powietrze, Drętwota wprawnie rzucona przez Garretta dopełniła dzieła.
Nawet gdy na nowo nastała niezmącona niczym cisza, aurorzy milczeli, wciąż gotowi do odparcia ataku znikąd. Dopiero po dłuższej chwili przepełnionej napięciem i nadmierną ostrożnością wyprostowali się, rozluźnili mięśnie i spojrzeli na siebie z ulgą. A także z pewną dozą podejrzliwości? Szykowali się w końcu na większą akcję, a ta trwała łącznie nie więcej niż godzinę - wraz ze skradaniem się po Nokturnie, oczekiwaniem na dobrą okazję w zacienionych uliczkach i samym, zaskakująco łatwym atakiem.
- Poślę patronusa do Ministerstwa - mruknął w końcu Garrett, przerywając dłużące się milczenie, i już wkrótce z końca jego różdżki wyfrunęła drobna, srebrzysta jaskółka.
Kiedy wrócili do Biura Aurorów, było nie dość, że ciemno, to jeszcze cholernie późno. Po standardowym, wzajemnym wychwaleniu swoich umiejętności wprawnego rzucania uroków i niezawodnej celności udali się, żeby wysłuchać kazanie przełożonego, tym razem - wyjątkowo? - względnie chwalebnego (choć i tak powściągliwe); wcześniejsze poczucie satysfakcji w tej chwili rozrosło się niemalże trzykrotnie, wprawiając w dumę i bezbrzeżne zadowolenie wszystkich aurorów. Pochwała od szefa na tle nie do końca zadowolonych prychnięć i przemęczonych, nieaprobujących spojrzeń, jakie niekiedy zdarzało mu się rozdawać na lewo i prawo, była godna wpisania do kalendarza jako święto o randze narodowej.
I pewnie Garrett tym razem również poszedłby na piwo świętować z kolegami akcję, podczas której wyjątkowo nikt nie ucierpiał i nie utracił żadnej z kończyn, ale znacznie więcej argumentów przemawiało za niezwłocznym powrotem do domu. Z jakiegoś powodu zdawało mu się, że dzisiejszego wieczoru zapijanie trosk i smutków w samotności okaże się znacznie lepszym rozwiązaniem.
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
|18 grudnia
Nie miał zielonego pojęcia, co właściwie wyprawia. Wpierw wrócił z pracy, zmęczony wszystkim, potem złapał się za głowę widząc, że powinien w tej chwili przenieść się do Dziurawego Kotła ze Samulowego łóżka. No to dobra, pożegnał się ze swoim kugucharem i udał się do Dziurawego Kotła, w którym poszedł do swojego nowego mieszkania Nowego lokum, póki nie znajdzie taniego mieszkania. On zostawił tam swoje rzeczy i zszedł na dół. Nie, nie mógł odpuścić pominięcia chociażby jednego kufla kremowego piwa. Poprosił i zaczął pić jednocześnie rozmyślając nad swoim marnym żywotem. Od wakacji ciągle pałęta się po Londynie nie mogąc znaleźć miejsca do ustatkowania się. Jakby tego było mało, zaczyna mieć powoli problemy z osobami, które dawniej kochał jak diabli. A to dotyczy jego familii, z którą się wychowywał, o którą chciał dbać, którą kochał. To przecież dla nich zaczął dorabiać na prochach, a potem na Nokturnie. Po to, by wspomóc im finansowo ignorując najczęściej własne potrzeby żywnościowe. W końcu przez te trzy lata schudł jak diabli. Mało je, coś tam pije. Jakby to plus motywacja utrzymują jego przy życiu.
Ale psychicznie było z nim ciężko. Mimo miniętego czasu, za każdym razem, gdy spotyka się z Lyrą, ciągle wracają mu własne, ponure wspomnienia. Nie potrafił o tym zapomnieć i jednocześnie normalnie rozmawiać z siostrą. W dodatku sama irytowała rudzielca swoim zachowaniem, jakby chciała przypodobać się szlachciankom. Naprawdę nie widzi, w jakie bagno pędzi? On jej nie będzie zatrzymywać, to są jej decyzje, będą to jej błędy. Barry i tak miał wystarczająco mało czasu na dopilnowanie własnych problemów, które ciągle się mnożą i mnożą.
Siedział tak przy kremowym piwie, które upijał co jakiś czas i dumał w milczeniu. Nawet jeśli ktoś się do niego zwrócił, to dostatecznie go ignorował. Był we własnych myślach, we własnych wspomnieniach, które niszczą jego od wewnątrz. Jeszcze złożona kilka tygodni temu obietnica Herewardowi ciążyła na sumieniu. Tak, powinien z nim dawno o tym porozmawiać, wyznać bratu prawdę dawno temu, nim wgłębił się w narkotyzowanie. Może powinien teraz pójść i z nim porozmawiać? Póki nie jest jeszcze za późno? Póki nie wyrządził komuś większych krzywd? Bo się obawiał, że może zrobić coś gorszego, gdy nie pohamuje zarówno swej wściekłości, jak i strachu. Dopił resztę kremowego piwa i zostawił kilka monet wraz z dodatkiem i użył siły własnych mięśni, by pieszo dostać się do Ministerstwa. Nie chciał używać teleportacji, bo by jeszcze posądzili go o czary. Z resztą, w czasie spaceru miał sporo czasu do namysłu, jak to wszystko zacznie. Jak rozpocznie własną spowiedź. Przełknął ślinę, gdy znalazł się w budynku z głupim identyfikatorem, który mówił, ze jest gościem. Zabawne, żeby był tutaj tylko gościem. Spytał się ochroniarza, na którym piętrze jest biuro aurorów i zaraz udał się do windy, by wysiąść na drugim piętrze. Z każdym krokiem czuł coraz większą panikę. A co, jeśli Garrett wścieknie się i zamknie go? W sumie tego się spodziewał po bracie. Niech jego zamknie, by uchronić przed większymi krzywdami nad swoimi bliskimi. Serce przyśpieszyło swój rytm pracy, a Barry dopytał się, czy nie widziano tu jego brata.
Był. Rudzielec wchodząc do kwatery ujrzał brata, który był zajęty rozmową z jakąś osobą. Nie wiedział, czy to jest ważna rozmowa, czy nie, więc postanowił poczekać, aż skończy rozmowę. Tylko wpatrywał się w brata w oczekiwaniu na rychłe zakończenie rozmowy.
Całe szczęście, że wyglądał w miarę normalnie, znaczy był ubrany normalnie, w ciemną szatę, a na sobie miał jeszcze płaszcz, bo w końcu na dworze nie jest tak ciepło, jak w wakacje.
Nie miał zielonego pojęcia, co właściwie wyprawia. Wpierw wrócił z pracy, zmęczony wszystkim, potem złapał się za głowę widząc, że powinien w tej chwili przenieść się do Dziurawego Kotła ze Samulowego łóżka. No to dobra, pożegnał się ze swoim kugucharem i udał się do Dziurawego Kotła, w którym poszedł do swojego nowego mieszkania Nowego lokum, póki nie znajdzie taniego mieszkania. On zostawił tam swoje rzeczy i zszedł na dół. Nie, nie mógł odpuścić pominięcia chociażby jednego kufla kremowego piwa. Poprosił i zaczął pić jednocześnie rozmyślając nad swoim marnym żywotem. Od wakacji ciągle pałęta się po Londynie nie mogąc znaleźć miejsca do ustatkowania się. Jakby tego było mało, zaczyna mieć powoli problemy z osobami, które dawniej kochał jak diabli. A to dotyczy jego familii, z którą się wychowywał, o którą chciał dbać, którą kochał. To przecież dla nich zaczął dorabiać na prochach, a potem na Nokturnie. Po to, by wspomóc im finansowo ignorując najczęściej własne potrzeby żywnościowe. W końcu przez te trzy lata schudł jak diabli. Mało je, coś tam pije. Jakby to plus motywacja utrzymują jego przy życiu.
Ale psychicznie było z nim ciężko. Mimo miniętego czasu, za każdym razem, gdy spotyka się z Lyrą, ciągle wracają mu własne, ponure wspomnienia. Nie potrafił o tym zapomnieć i jednocześnie normalnie rozmawiać z siostrą. W dodatku sama irytowała rudzielca swoim zachowaniem, jakby chciała przypodobać się szlachciankom. Naprawdę nie widzi, w jakie bagno pędzi? On jej nie będzie zatrzymywać, to są jej decyzje, będą to jej błędy. Barry i tak miał wystarczająco mało czasu na dopilnowanie własnych problemów, które ciągle się mnożą i mnożą.
Siedział tak przy kremowym piwie, które upijał co jakiś czas i dumał w milczeniu. Nawet jeśli ktoś się do niego zwrócił, to dostatecznie go ignorował. Był we własnych myślach, we własnych wspomnieniach, które niszczą jego od wewnątrz. Jeszcze złożona kilka tygodni temu obietnica Herewardowi ciążyła na sumieniu. Tak, powinien z nim dawno o tym porozmawiać, wyznać bratu prawdę dawno temu, nim wgłębił się w narkotyzowanie. Może powinien teraz pójść i z nim porozmawiać? Póki nie jest jeszcze za późno? Póki nie wyrządził komuś większych krzywd? Bo się obawiał, że może zrobić coś gorszego, gdy nie pohamuje zarówno swej wściekłości, jak i strachu. Dopił resztę kremowego piwa i zostawił kilka monet wraz z dodatkiem i użył siły własnych mięśni, by pieszo dostać się do Ministerstwa. Nie chciał używać teleportacji, bo by jeszcze posądzili go o czary. Z resztą, w czasie spaceru miał sporo czasu do namysłu, jak to wszystko zacznie. Jak rozpocznie własną spowiedź. Przełknął ślinę, gdy znalazł się w budynku z głupim identyfikatorem, który mówił, ze jest gościem. Zabawne, żeby był tutaj tylko gościem. Spytał się ochroniarza, na którym piętrze jest biuro aurorów i zaraz udał się do windy, by wysiąść na drugim piętrze. Z każdym krokiem czuł coraz większą panikę. A co, jeśli Garrett wścieknie się i zamknie go? W sumie tego się spodziewał po bracie. Niech jego zamknie, by uchronić przed większymi krzywdami nad swoimi bliskimi. Serce przyśpieszyło swój rytm pracy, a Barry dopytał się, czy nie widziano tu jego brata.
Był. Rudzielec wchodząc do kwatery ujrzał brata, który był zajęty rozmową z jakąś osobą. Nie wiedział, czy to jest ważna rozmowa, czy nie, więc postanowił poczekać, aż skończy rozmowę. Tylko wpatrywał się w brata w oczekiwaniu na rychłe zakończenie rozmowy.
Całe szczęście, że wyglądał w miarę normalnie, znaczy był ubrany normalnie, w ciemną szatę, a na sobie miał jeszcze płaszcz, bo w końcu na dworze nie jest tak ciepło, jak w wakacje.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie, ten raport nie został jeszcze złożony, ale będzie za chwilę; tak, to tylko kwestia minut; owszem, dotarło do nas pańskie zgłoszenie; wiem, wiem, zejdę tylko na niższe piętro i złożę odpowiednim osobom prosto na ręce; nie rozumiem, o czym pani mówi, dołożono wszelkich starań, aby jak najrychlej zająć się tą sprawą; tak, już podaję, znajdę tylko pieczątkę walającą się gdzieś wśród biurowego chaosu; to nie moja działka, aczkolwiek sytuacja została jasno przedstawiona mojemu przełożonemu.
Nienawidził biurokracji.
I o ile nie trawił jej już wcześniej, od męczenia się w Ministerstwie zawsze woląc akcje w terenie, teraz ta niechęć sięgała już apogeum; od powrotu z Munga dławiła go od środka, bolała jak igły beznamiętnie wbijane w trzewia. Nogi balansujące na skraju rekonwalescencji przykuły go do biurka, a za biurkiem wiele ponad przerzucanie papierów robić nie mógł. Oczywiście oprócz wycieczek windą po wszystkich piętrach budynku, by załatwiać rzeczy, które z pewnością nie należały do zbioru jego zawodowych powinności.
Ale jeszcze bardziej od biurokracji nienawidził bezczynności, więc dawał nieme przyzwolenie na to miesięczne traktowanie samego siebie jako człowieka od wszystkiego. Absolutnie. Stał się zatem samozwańczym królem pieczątek, naczelnym przewracaczem dokumentów, starszym wypełniaczem raportów i podlewaczem kwiatków zdobiących parapet w kwaterze aurorów. Chwytał się każdego zajęcia, bo nawet przywoływanie konewki niedbale rzuconym Accio zdawało mu się bardziej pożyteczne od gapienia się na cyferblat starego, wiecznie zepsutego zegara i oczekiwania na cud.
Garrett rozprawiał właśnie z jednym z aurorów zajmujących biurko niedaleko od jego własnego o czymś bardzo ważnym, co w jego mniemaniu znaczenia żadnego nie miało, gdy kątem oka dostrzegł znajomą rudą czuprynę kręcącą się nieopodal wejścia. Wymienił z bratem spojrzenie - nie spodziewał się go tutaj, ale nie dał tego po sobie poznać - po czym znów pogrążył się w rozmowie z kolegą z pracy, choć jego czoło przecięła zmarszczka zniecierpliwienia. O czym rozmawiali? Ach, no tak, raport z ostatniej, wyjątkowo nieudanej interwencji w Dokach, w której niestety wziąć udziału nie mógł (choć łudził się, że pomógłby odwieść akcję od sromotnej porażki); nagle nie mógł się już skupić, rzucił coś neutralnego w odpowiedzi, skinął aurorowi głową i przez chwilę patrzył, jak ten odchodzi od jego biurka.
A zaraz potem znów przeniósł spojrzenie na brata - w jasnych oczach Garry'ego czaiło się niewypowiedziane pytanie.
Wstał z krzesła i, wciąż lekko kulejąc na lewą nogę, bo skutki źle zrośniętego złamania odczuwał po dziś dzień, raczej niespiesznym krokiem podszedł do Barry'ego, nawet na chwilę nie spuszczając z niego wzroku. Czysto profilaktycznie zakładał najgorsze.
- Wszystko w porządku? - spytał z brzmiącą lekko nutą zdziwienia i zaniepokojenia; od czasu ich ostatniego spotkania - notabene, raczej nieprzyjemnego - minęło dość sporo czasu i nie potrafił znaleźć przyczyny, dla której Barry miałby odwiedzić go w środku dnia w pracy.
A może nie chciał jej znaleźć. W takich chwilach nigdy nie były to dobre wieści.
Nienawidził biurokracji.
I o ile nie trawił jej już wcześniej, od męczenia się w Ministerstwie zawsze woląc akcje w terenie, teraz ta niechęć sięgała już apogeum; od powrotu z Munga dławiła go od środka, bolała jak igły beznamiętnie wbijane w trzewia. Nogi balansujące na skraju rekonwalescencji przykuły go do biurka, a za biurkiem wiele ponad przerzucanie papierów robić nie mógł. Oczywiście oprócz wycieczek windą po wszystkich piętrach budynku, by załatwiać rzeczy, które z pewnością nie należały do zbioru jego zawodowych powinności.
Ale jeszcze bardziej od biurokracji nienawidził bezczynności, więc dawał nieme przyzwolenie na to miesięczne traktowanie samego siebie jako człowieka od wszystkiego. Absolutnie. Stał się zatem samozwańczym królem pieczątek, naczelnym przewracaczem dokumentów, starszym wypełniaczem raportów i podlewaczem kwiatków zdobiących parapet w kwaterze aurorów. Chwytał się każdego zajęcia, bo nawet przywoływanie konewki niedbale rzuconym Accio zdawało mu się bardziej pożyteczne od gapienia się na cyferblat starego, wiecznie zepsutego zegara i oczekiwania na cud.
Garrett rozprawiał właśnie z jednym z aurorów zajmujących biurko niedaleko od jego własnego o czymś bardzo ważnym, co w jego mniemaniu znaczenia żadnego nie miało, gdy kątem oka dostrzegł znajomą rudą czuprynę kręcącą się nieopodal wejścia. Wymienił z bratem spojrzenie - nie spodziewał się go tutaj, ale nie dał tego po sobie poznać - po czym znów pogrążył się w rozmowie z kolegą z pracy, choć jego czoło przecięła zmarszczka zniecierpliwienia. O czym rozmawiali? Ach, no tak, raport z ostatniej, wyjątkowo nieudanej interwencji w Dokach, w której niestety wziąć udziału nie mógł (choć łudził się, że pomógłby odwieść akcję od sromotnej porażki); nagle nie mógł się już skupić, rzucił coś neutralnego w odpowiedzi, skinął aurorowi głową i przez chwilę patrzył, jak ten odchodzi od jego biurka.
A zaraz potem znów przeniósł spojrzenie na brata - w jasnych oczach Garry'ego czaiło się niewypowiedziane pytanie.
Wstał z krzesła i, wciąż lekko kulejąc na lewą nogę, bo skutki źle zrośniętego złamania odczuwał po dziś dzień, raczej niespiesznym krokiem podszedł do Barry'ego, nawet na chwilę nie spuszczając z niego wzroku. Czysto profilaktycznie zakładał najgorsze.
- Wszystko w porządku? - spytał z brzmiącą lekko nutą zdziwienia i zaniepokojenia; od czasu ich ostatniego spotkania - notabene, raczej nieprzyjemnego - minęło dość sporo czasu i nie potrafił znaleźć przyczyny, dla której Barry miałby odwiedzić go w środku dnia w pracy.
A może nie chciał jej znaleźć. W takich chwilach nigdy nie były to dobre wieści.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Czekał na brata z rosnącym strachem, z obawą, czy brat zechce wysłuchać całej historii, czy może machnie ręką nie dając jemu dokończyć słowa, odprawi, lub co gorsza, zakończy ich więź przez wzgląd na ich liczne awantury i kłótnie, które ostatnimi czasy bywały. Przełknął ślinę widząc, jak brat kończy jakąś rozmowę i podchodzi. Może Barry wyglądał nie za ciekawie. Może wygląda, jakby był nieco zmęczony, lecz był zarówno przerażony, jak i zestresowany. Dobra, lepiej to już mieć za sobą, niżeli odwlekać to w nieskończoność.
- Musimy porozmawiać.- o tym, co zrobiłem tobie, siostrze, wszystkim w koło, o moich głupotach, idiotycznych wyborach, o moim uzależnieniu, dodatkowych pracach na czarno, kłamstwach, o wszystkim co złe. dodał w myślach próbując zacząć jakiś dialog z bratem. - Ale może w bardziej ... swobodnym miejscu? Bez świadków.- dodał zerkając na kilku bodajże aurorów, którzy tu się kręcą. Nie, jeśli Barry chce być skuty, to tylko przez swojego brata, nikogo innego. W jego oczach czaiła się niema prośba o spełnienie tego warunku. Mimo wzrostu, którym o parę centymetrów przewyższa swego brata, to czuje się taki mały z porównaniu do swego brata. Aurora. - Albo zabierz mnie do sali przesłuchań i skuj, jeśli obawiasz się kolejnego wybuchu.- dodał nieco zniżonym tonem. Tak, zbyt często łatwo wybucha i traci kontrolę nad sobą, co podczas ich rodzinnych spotkań było wręcz widoczne. A szczególnie, gdy w listopadzie przyszła Eileen. Barry wie, że wtedy przesadził, i to cholernie, ale już czasu nie cofnie. Teraz też nie wie, jak to wszystko się skończy, lecz czułby się dobrze wiedząc, że w końcu odpowie za swoje czyny. Bo sumienie tak cholernie mocno jego gryzło, że było coraz trudniej przebywać w towarzystwie rodzeństwa i udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku. Szczególnie, że pewien auror i nauczyciel transmutacji mogą domyślać się części prawdy. Barry chyba w końcu chce wejść w nowy rok z czystym sumieniem, leczy czy to będzie możliwe, nawet po wyznaniu swoich wszystkich win? Zerknął na brata oczekując jego reakcji na własne słowa, które mogły wydawać się dziwne i bez sensu, choć może i on pomyśli, że to nie jest takie głupie?
- Musimy porozmawiać.- o tym, co zrobiłem tobie, siostrze, wszystkim w koło, o moich głupotach, idiotycznych wyborach, o moim uzależnieniu, dodatkowych pracach na czarno, kłamstwach, o wszystkim co złe. dodał w myślach próbując zacząć jakiś dialog z bratem. - Ale może w bardziej ... swobodnym miejscu? Bez świadków.- dodał zerkając na kilku bodajże aurorów, którzy tu się kręcą. Nie, jeśli Barry chce być skuty, to tylko przez swojego brata, nikogo innego. W jego oczach czaiła się niema prośba o spełnienie tego warunku. Mimo wzrostu, którym o parę centymetrów przewyższa swego brata, to czuje się taki mały z porównaniu do swego brata. Aurora. - Albo zabierz mnie do sali przesłuchań i skuj, jeśli obawiasz się kolejnego wybuchu.- dodał nieco zniżonym tonem. Tak, zbyt często łatwo wybucha i traci kontrolę nad sobą, co podczas ich rodzinnych spotkań było wręcz widoczne. A szczególnie, gdy w listopadzie przyszła Eileen. Barry wie, że wtedy przesadził, i to cholernie, ale już czasu nie cofnie. Teraz też nie wie, jak to wszystko się skończy, lecz czułby się dobrze wiedząc, że w końcu odpowie za swoje czyny. Bo sumienie tak cholernie mocno jego gryzło, że było coraz trudniej przebywać w towarzystwie rodzeństwa i udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku. Szczególnie, że pewien auror i nauczyciel transmutacji mogą domyślać się części prawdy. Barry chyba w końcu chce wejść w nowy rok z czystym sumieniem, leczy czy to będzie możliwe, nawet po wyznaniu swoich wszystkich win? Zerknął na brata oczekując jego reakcji na własne słowa, które mogły wydawać się dziwne i bez sensu, choć może i on pomyśli, że to nie jest takie głupie?
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uniósł lekko brwi, póki co za jedyną poprawną odpowiedź uznając milczenie. Badał brata spojrzeniem - jego rozbiegany wzrok, niepewne gesty przepełnione niepokojem; słuchał - wyłapywał drżenia w głosie, niedbale lepiące się zgłoski, zawahania, na które w innych okolicznościach najpewniej nie zwróciłby nawet uwagi. Lecz teraz wszystko zdawało się mieć znaczenie, przechylać szalę i jednoznacznie określać, że rzeczywiście stało się coś złego.
Gdy chłopak zaproponował rozmowę, Garrett skinął tylko głową i zaraz wyminął Barry'ego w przejściu, nie czekając na dalszy ciąg słów; wierząc, że ten za nim podąży, pospiesznym krokiem opuścił Biuro Aurorów. Dalsza część wypowiedzi dopadła go dopiero po chwili - sala przesłuchań? skucie w kajdany? Z marszu uznał to za żart, było to zbyt niedorzeczne, by móc wziąć to na poważnie; nie patrzył już na brata, więc nie mógł odczytać w jego oczach niewypowiedzianych emocji.
Kręcący się po głównym holu przedstawiciele prawa niekoniecznie pasowali do postawionych przez brata wymagań. Potrzebujemy zatem miejsca bez świadków? Garrett uchylił drzwi do sali treningowej, ale była zajęta - czerwone promienie rzucanych Drętwot przecinały ciężkie powietrze, by zaraz z impetem trafiać w wyznaczone cele. Anglia szkoliła jednych z lepszych aurorów na świecie. Wobec tego nigdy nie było wątpliwości.
Szedł dalej, mijając wiele zamkniętych par drzwi, zza których dobiegały go dźwięki trzasków, krzyków i wybuchów; potem zostawili gabinety pracowników administracji w tyle, więc wreszcie zapanowała niezmącona niczym cisza. Garrett skinął głową w formie powitania paru czarodziejom, których spotkali podczas tej przedłużającej się wędrówki - mogło wyglądać to, jakby błądzili, ale auror doskonale wiedział, dokąd zmierzał.
Zatrzymał się dopiero po minięciu wielu meandrów korytarzy; jeden z nieuczęszczanych kątów wyglądał na pusty, opuszczony i, co najważniejsze, nie było w nim widać żywej duszy. Garrett oparł się o jedną ze ścian, przyjmując nonszalancką pozę wyłącznie przez przypadek, a potem skrzyżował jeszcze ręce na piersi. Ulokował pełne skupienia i oczekiwania spojrzenie na Barrym - jakiej historii przyjdzie mu dziś wysłuchać?
- Mów - rzucił krótko, choć wcale nie cierpko; nie pokazywał po sobie zniecierpliwienia ani nawet faktu, że wcale nie powinno go tu być, bo czekał na niego stos dokumentacji, milion obowiązków, których ostatecznym terminem wypełnienia było wczoraj i tych, którymi bezzwłocznie powinien zająć się na jutro.
Gdy chłopak zaproponował rozmowę, Garrett skinął tylko głową i zaraz wyminął Barry'ego w przejściu, nie czekając na dalszy ciąg słów; wierząc, że ten za nim podąży, pospiesznym krokiem opuścił Biuro Aurorów. Dalsza część wypowiedzi dopadła go dopiero po chwili - sala przesłuchań? skucie w kajdany? Z marszu uznał to za żart, było to zbyt niedorzeczne, by móc wziąć to na poważnie; nie patrzył już na brata, więc nie mógł odczytać w jego oczach niewypowiedzianych emocji.
Kręcący się po głównym holu przedstawiciele prawa niekoniecznie pasowali do postawionych przez brata wymagań. Potrzebujemy zatem miejsca bez świadków? Garrett uchylił drzwi do sali treningowej, ale była zajęta - czerwone promienie rzucanych Drętwot przecinały ciężkie powietrze, by zaraz z impetem trafiać w wyznaczone cele. Anglia szkoliła jednych z lepszych aurorów na świecie. Wobec tego nigdy nie było wątpliwości.
Szedł dalej, mijając wiele zamkniętych par drzwi, zza których dobiegały go dźwięki trzasków, krzyków i wybuchów; potem zostawili gabinety pracowników administracji w tyle, więc wreszcie zapanowała niezmącona niczym cisza. Garrett skinął głową w formie powitania paru czarodziejom, których spotkali podczas tej przedłużającej się wędrówki - mogło wyglądać to, jakby błądzili, ale auror doskonale wiedział, dokąd zmierzał.
Zatrzymał się dopiero po minięciu wielu meandrów korytarzy; jeden z nieuczęszczanych kątów wyglądał na pusty, opuszczony i, co najważniejsze, nie było w nim widać żywej duszy. Garrett oparł się o jedną ze ścian, przyjmując nonszalancką pozę wyłącznie przez przypadek, a potem skrzyżował jeszcze ręce na piersi. Ulokował pełne skupienia i oczekiwania spojrzenie na Barrym - jakiej historii przyjdzie mu dziś wysłuchać?
- Mów - rzucił krótko, choć wcale nie cierpko; nie pokazywał po sobie zniecierpliwienia ani nawet faktu, że wcale nie powinno go tu być, bo czekał na niego stos dokumentacji, milion obowiązków, których ostatecznym terminem wypełnienia było wczoraj i tych, którymi bezzwłocznie powinien zająć się na jutro.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Chciałby móc wszystko jemu teraz powiedzieć, w tej chwili, nawet przy świadkach, lecz stres był niemiłosierny. Nawet sam tego nie umiał ukryć w swoim zachowaniu, szczególnie, gdy ruszył za Garrettem, a jego serce wręcz zaczęło bić jak szalone. Więc prowadzi do sali przesłuchań? Rudzielec tak obstawiał, więc szedł za nim mimo rosnącego strachu. Momentami gryzł wargę w myślach myśląc, jak to wszystko zacznie. Od czego rozpocznie swoją spowiedź, trudną, ciężką, skomplikowaną. czy dostanie wtedy odkupienia od własnego brata? Bo w końcu ośmieli się jemu wszystko powiedzieć, co brudne i brudniejsze.
Barry idąc za bratem, nie wiedział, dokąd zmierzają. Za każdym razem, gdy Garrett sprawdzał sale czy pomieszczenia, czuł, jak serce chce wyjść z jego ciała. to się stanie nie do zniesienia. Ale w końcu stanęli w jakimś zaułku. Barry spojrzał na brata, który kosił go swoim wzrokiem. Przełknął ślinę i wziął wdech, by uspokoić szalejące serce, które nie widziało nigdzie mety, tylko pierwszy zakręt.
-Kłamałem.- nie zarejestrował, jak pierwsze słowo padło z jego ust, lecz gdy się zorientował, postanowił nie poprzestawać, choć to było trudne, bo jego narkotyczne wcielenie woła - uciekaj, a sumienie woła - mów. Ta bitwa myśli była okropna. - Kłamię od kilku lat i po prostu. Nie dam rady dłużej tego wszystkiego ukrywać. Ja ... jestem narkomanem i ... to ja urządziłem wtedy Lyrę.- powiedział to wszystko wręcz na jednym oddechu. Liczył, że będzie lżej, jak powie to bratu, lecz tak wcale nie było. Tylko gorzej się czuł, bo zrodził się wstyd przed własnym bratem. - Ja nie chciałem jej tego zrobić... Zjawiła się w nieodpowiedniej chwili na Nokturnie, spanikowałem.- zaczął się tłumaczyć, słabo ale coś zaczął mówić. Pochylił głowę w dól spoglądając na czubki swoich butów. Nie był w stanie zerknąć na brata. - Gdy była noc, zostawiłem ją na zaułku i chciałem wezwać pomoc, lecz wtedy zjawił się Samuel... i po prostu uciekłem.- kontynuował nie ujawniając wszystkich szczegółów. nie chce wspominać, że Lyra go śledziła używając przy tym metamorfomagii. I tak wszystko jest jego winą. Wszystko. - Boję się, że coś jeszcze jej zrobię nieświadomie, a nie chcę tego. Gdy jestem naćpany, lub zbliża się termin brania, ciężko jest ze mną. Sam widziałeś wtedy w szpitalu, jak się zachowywałem.- skończył mówić na tę chwilę nieśmiało podnosząc wzrok na brata, który ukazywał strach, wstyd i niemoc. Chyba pierwszy raz od kilku lat ukazuje bratu swe prawdziwe emocje wraz z treścią. Wcześniej wszystko było podparte budowanym murem, który miał chronić jego sekrety przed wyjściem na jaw, ale było coraz gorzej. Za dużo dzieje się złych rzeczy, sam nie umie panować nad sobą w ważnych momentach. Nie chce zrobić komuś bliskiemu niczego złego. Szczególnie rodzeństwu.
Barry idąc za bratem, nie wiedział, dokąd zmierzają. Za każdym razem, gdy Garrett sprawdzał sale czy pomieszczenia, czuł, jak serce chce wyjść z jego ciała. to się stanie nie do zniesienia. Ale w końcu stanęli w jakimś zaułku. Barry spojrzał na brata, który kosił go swoim wzrokiem. Przełknął ślinę i wziął wdech, by uspokoić szalejące serce, które nie widziało nigdzie mety, tylko pierwszy zakręt.
-Kłamałem.- nie zarejestrował, jak pierwsze słowo padło z jego ust, lecz gdy się zorientował, postanowił nie poprzestawać, choć to było trudne, bo jego narkotyczne wcielenie woła - uciekaj, a sumienie woła - mów. Ta bitwa myśli była okropna. - Kłamię od kilku lat i po prostu. Nie dam rady dłużej tego wszystkiego ukrywać. Ja ... jestem narkomanem i ... to ja urządziłem wtedy Lyrę.- powiedział to wszystko wręcz na jednym oddechu. Liczył, że będzie lżej, jak powie to bratu, lecz tak wcale nie było. Tylko gorzej się czuł, bo zrodził się wstyd przed własnym bratem. - Ja nie chciałem jej tego zrobić... Zjawiła się w nieodpowiedniej chwili na Nokturnie, spanikowałem.- zaczął się tłumaczyć, słabo ale coś zaczął mówić. Pochylił głowę w dól spoglądając na czubki swoich butów. Nie był w stanie zerknąć na brata. - Gdy była noc, zostawiłem ją na zaułku i chciałem wezwać pomoc, lecz wtedy zjawił się Samuel... i po prostu uciekłem.- kontynuował nie ujawniając wszystkich szczegółów. nie chce wspominać, że Lyra go śledziła używając przy tym metamorfomagii. I tak wszystko jest jego winą. Wszystko. - Boję się, że coś jeszcze jej zrobię nieświadomie, a nie chcę tego. Gdy jestem naćpany, lub zbliża się termin brania, ciężko jest ze mną. Sam widziałeś wtedy w szpitalu, jak się zachowywałem.- skończył mówić na tę chwilę nieśmiało podnosząc wzrok na brata, który ukazywał strach, wstyd i niemoc. Chyba pierwszy raz od kilku lat ukazuje bratu swe prawdziwe emocje wraz z treścią. Wcześniej wszystko było podparte budowanym murem, który miał chronić jego sekrety przed wyjściem na jaw, ale było coraz gorzej. Za dużo dzieje się złych rzeczy, sam nie umie panować nad sobą w ważnych momentach. Nie chce zrobić komuś bliskiemu niczego złego. Szczególnie rodzeństwu.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jakoś mocniej wbijał palce w lewe przedramię. Oddychał równie miarowo, równie spokojnie jak wcześniej, choć może to właśnie ten jego marazm mógł przerażać. Patrzył pusto. Obojętnie. Tak zaskakująco obojętnie - pod maską pasywności i odrętwienia skrywał fakt, że słuchał; analizował każde słowo, jakie padło, jakoś mimowolnie część uwagi przykuwając do chłodu bijącego od ściany, o którą się opierał.
To wszystko splatało się w okrutnej alegorii, której zrozumieć nie potrafił.
A może po prostu nie chciał?
Wbijał palce w koszulę odrobinę mocniej niż powinien, już całkiem gnąc jej jasny materiał - ledwie kilka godzin wstecz (lub kilkanaście? gubił się, w Ministerstwie czas zawsze płynął w ten niekontrolowany, spowolniony sposób) z tak wielką starannością prasował go zaklęciem, dbając o to, aby w okolicy mankietów nie jawiło się najmniejsze nawet zagniecenie.
Nie to, żeby miało to w tej chwili większe znaczenie.
Wiedział o historii sprzed paru tygodni - nie znał jednak szczegółów, opowieść Herewarda była ich wyzbyta, naprowadzała wyłącznie na trop opowieści, której Garrett wolałby nie znać. Więc czekał. Czekał cierpliwie, aż czara się przeleje (zupełnie tak, jak przelała się teraz), aż Barry z własnej woli zabierze głos i zdecyduje się wreszcie na szczerą spowiedź. Bez ubarwień. Bez białych kłamstw. Nie dało się zastąpić prawdy, jakkolwiek cierpka by była.
Ta smakowała goryczą - rozlewała się po ustach, wywabiała samotną zmarszczkę przecinającą usiane piegami czoło. Milczał, słuchając, choć chciał powiedzieć tak wiele; jednocześnie krzyknąć, zagrozić, rzucić brutalne zaklęcie, warknąć, nienawistnie syczeć.
- Rzucisz to - powiedział oschle, bez cienia współczucia drżącego w spojrzeniu, bez zrozumienia. Bo nie rozumiał; powinien zareagować inaczej - argumentem pięści, argumentem różdżki, potraktować go najgorszym z zaklęć, jakie tylko przyszło mu na myśl. I chciał to zrobić, ale, mimo wszystko, Barry pozostawał jego bratem.
Krwią z krwi.
- Rzucisz to pieprzone gówno, odetniesz się od Nokturnu, całego tego środowiska - mówił dalej, wciąż nie siląc się nawet na sympatię - Barry na nią nie zasłużył. Nie zasłużył na nic. W oczach Garretta jednocześnie mieniło się coś na kształt lodowej tafli i ogników złości. - Znajdziemy ci uzdrowiciela - nie miał pojęcia, kogo, nie miał pojęcia, skąd, nie miał pojęcia, jak; póki co było to najmniej ważne. - Wyjdziesz z tego - nie pytał, stwierdzał fakt. - Ale póki co... spróbuj chociaż zbliżyć się do Lyry, do kogokolwiek bliskiego - jego głos znów zabrzmiał nieprzyjemnie, choć nie była to groźba. Jeszcze nie.
Przez krótką chwilę po prostu na niego patrzył, milcząc. W beznamiętnym spojrzeniu Garretta przez moment można było dostrzec błysk rozczarowania. Zawodu. Żalu.
- Jeżeli będziesz potrzebował pomocy, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Jeżeli szukasz miejsca, w którym możesz się zatrzymać, moje mieszkanie stoi otworem - rzucił zaraz zaskakująco łagodnie, choć wciąż nie mówił całkiem lekko. To nie były tematy, o których można rozprawiać z beztroską. - Ale jeśli się od tego nie odetniesz... możesz już mi się nie pokazywać na oczy. I osobiście zadbam o to, żebyś już nikogo więcej nie skrzywdził.
Machina wydziedziczenia, zepchnięcia na margines społeczny była prosta. Do tej pory nie musiał jej uruchamiać, miał nadzieję, że i w tym wypadku uda mu się tego uniknąć.
Pewności mieć nie mógł.
Garrett dla swojej rodziny i jej bezpieczeństwa był w stanie zrobić wiele. A w chwilach takich jak ta nabierał pewności, że absolutnie wszystko.
W s z y s t k o.
To wszystko splatało się w okrutnej alegorii, której zrozumieć nie potrafił.
A może po prostu nie chciał?
Wbijał palce w koszulę odrobinę mocniej niż powinien, już całkiem gnąc jej jasny materiał - ledwie kilka godzin wstecz (lub kilkanaście? gubił się, w Ministerstwie czas zawsze płynął w ten niekontrolowany, spowolniony sposób) z tak wielką starannością prasował go zaklęciem, dbając o to, aby w okolicy mankietów nie jawiło się najmniejsze nawet zagniecenie.
Nie to, żeby miało to w tej chwili większe znaczenie.
Wiedział o historii sprzed paru tygodni - nie znał jednak szczegółów, opowieść Herewarda była ich wyzbyta, naprowadzała wyłącznie na trop opowieści, której Garrett wolałby nie znać. Więc czekał. Czekał cierpliwie, aż czara się przeleje (zupełnie tak, jak przelała się teraz), aż Barry z własnej woli zabierze głos i zdecyduje się wreszcie na szczerą spowiedź. Bez ubarwień. Bez białych kłamstw. Nie dało się zastąpić prawdy, jakkolwiek cierpka by była.
Ta smakowała goryczą - rozlewała się po ustach, wywabiała samotną zmarszczkę przecinającą usiane piegami czoło. Milczał, słuchając, choć chciał powiedzieć tak wiele; jednocześnie krzyknąć, zagrozić, rzucić brutalne zaklęcie, warknąć, nienawistnie syczeć.
- Rzucisz to - powiedział oschle, bez cienia współczucia drżącego w spojrzeniu, bez zrozumienia. Bo nie rozumiał; powinien zareagować inaczej - argumentem pięści, argumentem różdżki, potraktować go najgorszym z zaklęć, jakie tylko przyszło mu na myśl. I chciał to zrobić, ale, mimo wszystko, Barry pozostawał jego bratem.
Krwią z krwi.
- Rzucisz to pieprzone gówno, odetniesz się od Nokturnu, całego tego środowiska - mówił dalej, wciąż nie siląc się nawet na sympatię - Barry na nią nie zasłużył. Nie zasłużył na nic. W oczach Garretta jednocześnie mieniło się coś na kształt lodowej tafli i ogników złości. - Znajdziemy ci uzdrowiciela - nie miał pojęcia, kogo, nie miał pojęcia, skąd, nie miał pojęcia, jak; póki co było to najmniej ważne. - Wyjdziesz z tego - nie pytał, stwierdzał fakt. - Ale póki co... spróbuj chociaż zbliżyć się do Lyry, do kogokolwiek bliskiego - jego głos znów zabrzmiał nieprzyjemnie, choć nie była to groźba. Jeszcze nie.
Przez krótką chwilę po prostu na niego patrzył, milcząc. W beznamiętnym spojrzeniu Garretta przez moment można było dostrzec błysk rozczarowania. Zawodu. Żalu.
- Jeżeli będziesz potrzebował pomocy, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Jeżeli szukasz miejsca, w którym możesz się zatrzymać, moje mieszkanie stoi otworem - rzucił zaraz zaskakująco łagodnie, choć wciąż nie mówił całkiem lekko. To nie były tematy, o których można rozprawiać z beztroską. - Ale jeśli się od tego nie odetniesz... możesz już mi się nie pokazywać na oczy. I osobiście zadbam o to, żebyś już nikogo więcej nie skrzywdził.
Machina wydziedziczenia, zepchnięcia na margines społeczny była prosta. Do tej pory nie musiał jej uruchamiać, miał nadzieję, że i w tym wypadku uda mu się tego uniknąć.
Pewności mieć nie mógł.
Garrett dla swojej rodziny i jej bezpieczeństwa był w stanie zrobić wiele. A w chwilach takich jak ta nabierał pewności, że absolutnie wszystko.
W s z y s t k o.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Czuł się tak okropnie. W dodatku zachowanie brata jego jeszcze bardziej przerażało. Spodziewał się jakiejś reakcji, złości, agresji z jego strony. Nawet tutaj przyszedł gotów znaleźć się skuty w kajdankach i wymaszerować do aresztu. Na to był gotów, co wskazywała jego poddańcza wręcz postura.
Lecz nie spodziewał się słów od niego. Co prawda cierpkich i nieprzyjemnie drapiących po plecach i w myślach. Wystarczy, że na niego spojrzał, to wszystko jemu mówiło. Chyba było gorsze widzenie jego wzroku, tego chłodnego i zarazem wściekłego. Wiedział, że będzie trudno odzyskać chociażby sympatię brata, bo o zaufaniu to raczej nie ma mowy. Lecz chyba wolałby areszt niż znosić codziennie jego wzrok. Okropnie gromiący, którego nie mógł zdzierżyć. Dlatego chwilę zdołał spojrzeć na brata, bo zaraz musiał nieco zniżyć wzrok. Jaki wstyd, jaka popełniona jedna głupota w przeszłości wywołała takie okrutne zamieszanie.
- Nie dam rady. Nie do Lyry. Ja za każdym razem, gdy ją widzę pytam samego siebie, czy dziś zachowam się normalnie. Mogę zjawić się na ślubie z narzeczoną czy na sabacie, ale długo nie uda mi się pobyć z nią.- zaczął mówić wręcz błagalnie, prosząc o pewne ustępstwo. O zbyt wiele nie prosił, choć pewnie powinien przyjąć warunki bez żadnego marudzenia. Ale sam widzi jak się zachowuje przy siostrze i wolałby już nawet do końca leczenia jej unikać, byleby nie oberwała przypadkiem od niego. Garrett także powinien pamiętać, że Barry nie przepada za arystokratycznymi spotkaniami, a w tym roku jest gotów poświęcić się, jeśli to miałaby być dla niego kara.
Chce pomóc. Uzdrowiciel coś zdoła na narkotyki? Kto by się znał na leczeniu uzależnień? Ten Selwyn, co leczył siostrę? On z czego Barry pamięta, jest w Ameryce. Czuł, że będzie ciężko cholernie ciężko pozbyć się swojego nałogu. Ale nie oponował, bał się nawet powiedzieć jakiekolwiek ale, mimo iż chciał w tym jednym momencie wyrazić swoją niepewność. Lecz przy takim wzroku brata jak i tonie jego wypowiedzi, po prostu nie mógł nic powiedzieć. Tylko przełknął ślinę zestresowany.
- Dobrze, postaram się rzucić handel, lecz co z Burke'ami? Od początku grudnia nie pracuję w ich sklepie, lecz nie chcą mnie wypuścić z handlu narkotykami.- dodał pokornie pytając brata o radę. Jeśli ma spełnić wymogi, dosyć surowe, to co powinien z nimi zrobić? Odejść? Przecież wtedy zechcą jakichś kolejnych obietnic, albo wymażą pamięć. Przecież rudzielec wiedział, co się kryje w ich magazynach, wiedział o towarach, kto kupuje, od kogo sam kupuje. Pewnie wkrótce ci młodzi się tym zainteresują i zrobią z tym porządek.
- Lecz obiecaj, że jeżeli leczenie nie powiedzie się, to bez względu na nasze pokrewieństwo, zamkniesz mnie gdzieś daleko stąd. Nie chcę żyć niczym szaleniec, który dzień później zrozumie, co zrobił poprzedniego dnia. Już i tak jest gorzej, a staram się ograniczyć dawki.- zdołał podnieść swój przerażony wzrok na brata, a następnie wypowiedział te słowa z nieukrywaną obawą. Co jeśli sam, wbrew sobie, zrobi znowu komuś krzywdę? Chciał tego uniknąć i dlatego prosi swego brata, aurora, który z pewnością wtedy będzie miał na tyle sił, by wykonać te zadanie. Może go zamknąć, gdziekolwiek, byleby nie zrobił później nikomu krzywdy.
Chciał w końcu znaleźć dawno zaginioną właściwą drogę. A jeśli ona będzie już zatarasowana, to chce mieć pewność, że nie zatopi się jeszcze bardziej w głębokościach.
Lecz nie spodziewał się słów od niego. Co prawda cierpkich i nieprzyjemnie drapiących po plecach i w myślach. Wystarczy, że na niego spojrzał, to wszystko jemu mówiło. Chyba było gorsze widzenie jego wzroku, tego chłodnego i zarazem wściekłego. Wiedział, że będzie trudno odzyskać chociażby sympatię brata, bo o zaufaniu to raczej nie ma mowy. Lecz chyba wolałby areszt niż znosić codziennie jego wzrok. Okropnie gromiący, którego nie mógł zdzierżyć. Dlatego chwilę zdołał spojrzeć na brata, bo zaraz musiał nieco zniżyć wzrok. Jaki wstyd, jaka popełniona jedna głupota w przeszłości wywołała takie okrutne zamieszanie.
- Nie dam rady. Nie do Lyry. Ja za każdym razem, gdy ją widzę pytam samego siebie, czy dziś zachowam się normalnie. Mogę zjawić się na ślubie z narzeczoną czy na sabacie, ale długo nie uda mi się pobyć z nią.- zaczął mówić wręcz błagalnie, prosząc o pewne ustępstwo. O zbyt wiele nie prosił, choć pewnie powinien przyjąć warunki bez żadnego marudzenia. Ale sam widzi jak się zachowuje przy siostrze i wolałby już nawet do końca leczenia jej unikać, byleby nie oberwała przypadkiem od niego. Garrett także powinien pamiętać, że Barry nie przepada za arystokratycznymi spotkaniami, a w tym roku jest gotów poświęcić się, jeśli to miałaby być dla niego kara.
Chce pomóc. Uzdrowiciel coś zdoła na narkotyki? Kto by się znał na leczeniu uzależnień? Ten Selwyn, co leczył siostrę? On z czego Barry pamięta, jest w Ameryce. Czuł, że będzie ciężko cholernie ciężko pozbyć się swojego nałogu. Ale nie oponował, bał się nawet powiedzieć jakiekolwiek ale, mimo iż chciał w tym jednym momencie wyrazić swoją niepewność. Lecz przy takim wzroku brata jak i tonie jego wypowiedzi, po prostu nie mógł nic powiedzieć. Tylko przełknął ślinę zestresowany.
- Dobrze, postaram się rzucić handel, lecz co z Burke'ami? Od początku grudnia nie pracuję w ich sklepie, lecz nie chcą mnie wypuścić z handlu narkotykami.- dodał pokornie pytając brata o radę. Jeśli ma spełnić wymogi, dosyć surowe, to co powinien z nimi zrobić? Odejść? Przecież wtedy zechcą jakichś kolejnych obietnic, albo wymażą pamięć. Przecież rudzielec wiedział, co się kryje w ich magazynach, wiedział o towarach, kto kupuje, od kogo sam kupuje. Pewnie wkrótce ci młodzi się tym zainteresują i zrobią z tym porządek.
- Lecz obiecaj, że jeżeli leczenie nie powiedzie się, to bez względu na nasze pokrewieństwo, zamkniesz mnie gdzieś daleko stąd. Nie chcę żyć niczym szaleniec, który dzień później zrozumie, co zrobił poprzedniego dnia. Już i tak jest gorzej, a staram się ograniczyć dawki.- zdołał podnieść swój przerażony wzrok na brata, a następnie wypowiedział te słowa z nieukrywaną obawą. Co jeśli sam, wbrew sobie, zrobi znowu komuś krzywdę? Chciał tego uniknąć i dlatego prosi swego brata, aurora, który z pewnością wtedy będzie miał na tyle sił, by wykonać te zadanie. Może go zamknąć, gdziekolwiek, byleby nie zrobił później nikomu krzywdy.
Chciał w końcu znaleźć dawno zaginioną właściwą drogę. A jeśli ona będzie już zatarasowana, to chce mieć pewność, że nie zatopi się jeszcze bardziej w głębokościach.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie potrafił go zrozumieć.
Prawdę mówiąc, ostatnio miał coraz większe problemy ze zrozumieniem intencji swojego rodzeństwa; gubił się, próbując podążać tokiem ich myślenia oraz kierującymi nimi pragnieniami. Może wyzbył się empatii, a może po prostu rzeczywiście stojąc na rozdrożu, każde z ich wybrało inną ścieżkę - i to znacznie różniącą się od pozostałych. Wyznawali przecież inne wartości. Odnaleźli inne priorytety. Walczyli o skrajnie różne, sprzeczne sprawy.
Tylko nie miał pojęcia, o co walczył Barry.
Przytłaczał go fakt, że jego brat własnowolnie wplątał się w kłopoty, które szybko go przerosły; działając wbrew wszystkim zasadom, które kiedykolwiek mu wpojono, pogrążał się w chaosie, skazywał na pełną goryczy pokutę.
Jak mógł do tego dopuścić? Jak mógł doprowadzić się do tego stanu?
W którym momencie zatracił hamulce, dlaczego nie potrafił na nowo ich odnaleźć?
Nie miewał zbyt wiele do czynienia z narkomanami; mijał ich na krętych uliczkach Nokturnu w trakcie aurorskich akcji. Bez ruchu pokładali się po zabłoconych ulicach, łapali przechodniów za kostki, sięgali po ich sakiewki. W ich spojrzenie wpisywało się szaleństwo, agresja, byli gotowi na wszystko, by dorwać w dłonie kolejną dawkę. Mordowaliby. Torturowali. Czołgaliby się po używki po trupach, przez bagna i rozlaną krew, poświęciliby to, co dla nich najdroższe, poderżnęli gardła najbliższym. Stanowili jeszcze gorszą część społecznego marginesu, równali się robactwu, balansowali na pograniczu śmierci, posuwali się do niewyobrażalnych czynów.
Stali się zwierzętami, pozwolili, żeby uzależnienie odebrało im resztki człowieczeństwa - czy jego brat też taki był? Czy zagubił się w odmętach Śmiertelnego Nokturnu i utracił siebie?
- Postarasz się? - żachnął się z niedowierzaniem i złością. - Nie, Barry. Odetniesz się od tego całkiem, raz a dobrze, już nigdy więcej nie postawisz nogi na Nokturnie. Pozbądź się niebezpiecznych kontaktów, którzy grożą tobie i twoim bliskim. Inaczej nie wyciągnę do ciebie ręki - i nikt inny też ci nie pomoże; staniesz się tą zwierzyną, cieniem człowieka w rynsztoku, którego wszystkie myśli skupią się wokół wyłącznie jednego.
- Burke? - powtórzył głucho; nazwisko jednego z wielkich rodów zapulsowało mu w głowie, było faktem, którego wolałby nigdy nie poznać. - Pracujesz dla Borgina i Burke?
Nie dowierzał, nie chciał uznać tego za prawdę; czyli Barry nie pogrążał w mroku tylko siebie, ale również innych? Dawał się rozpoznać, odsłaniał swoją twarz, dając wszystkim poznać, do jakiego stanu półczłowieka zdążył się doprowadzić?
- Kim ty się stałeś, Barry? - spytał w końcu, czując, jak ciężki stał się jego oddech. Gorycz w ustach paliła język, a jasne oczy wypełniało bezbrzeżne rozczarowanie. Nie potrafił nie podchodzić do brata z rezerwą, nie mógł powstrzymać zaufania od rozkruszenia się u podstaw. - Rzucasz cień na swoje nazwisko - bo chociaż nie cieszyli się względami co poniektórych szlacheckich rodów, nikt nie mógł zarzucić im braku godności, honoru, prawości, odwagi, jasno postawionych moralnych zasad. - Okrywasz hańbą swoich bliskich. Nas wszystkich. - Patrzył na niego w najgorszy ze sposobów: ten, który wywołuje wyrzuty sumienia, który uświadamia, że utrafiło się zaufanie.
Co było tym palącym uczuciem - zawód? niesmak? rozżalenie?
- Nie rozumiem cię, Barry - powiedział w końcu, nieznacznie i ledwo zauważalnie kręcąc głową. - Nie rozumiem. Zamiast po prostu rzucić to w cholerę jeszcze dzisiaj, rozważasz wszystkie za i przeciw, gdybasz. Zrezygnuj z tego. Skończ z nałogiem. Niczego więcej nie trzeba.
Chwilę milczał, taksując go uważnym wzrokiem.
- Kto o tym wie? - spytał z pozoru naiwnie, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że najpewniej wiedzieli wszyscy. Pewnie znano go z Nokturnowych rynsztoków, z ulic, gdzie handlował, ze sklepu, w którym nie mógł ukrywać twarzy.
Tam przecież trudno zachować anonimowość.
Garrett już sam nie wiedział, czy tym nieprzyjemnym uczuciem, którym zaczął dziś darzyć brata, nie została dodatkowo pogarda.
Prawdę mówiąc, ostatnio miał coraz większe problemy ze zrozumieniem intencji swojego rodzeństwa; gubił się, próbując podążać tokiem ich myślenia oraz kierującymi nimi pragnieniami. Może wyzbył się empatii, a może po prostu rzeczywiście stojąc na rozdrożu, każde z ich wybrało inną ścieżkę - i to znacznie różniącą się od pozostałych. Wyznawali przecież inne wartości. Odnaleźli inne priorytety. Walczyli o skrajnie różne, sprzeczne sprawy.
Tylko nie miał pojęcia, o co walczył Barry.
Przytłaczał go fakt, że jego brat własnowolnie wplątał się w kłopoty, które szybko go przerosły; działając wbrew wszystkim zasadom, które kiedykolwiek mu wpojono, pogrążał się w chaosie, skazywał na pełną goryczy pokutę.
Jak mógł do tego dopuścić? Jak mógł doprowadzić się do tego stanu?
W którym momencie zatracił hamulce, dlaczego nie potrafił na nowo ich odnaleźć?
Nie miewał zbyt wiele do czynienia z narkomanami; mijał ich na krętych uliczkach Nokturnu w trakcie aurorskich akcji. Bez ruchu pokładali się po zabłoconych ulicach, łapali przechodniów za kostki, sięgali po ich sakiewki. W ich spojrzenie wpisywało się szaleństwo, agresja, byli gotowi na wszystko, by dorwać w dłonie kolejną dawkę. Mordowaliby. Torturowali. Czołgaliby się po używki po trupach, przez bagna i rozlaną krew, poświęciliby to, co dla nich najdroższe, poderżnęli gardła najbliższym. Stanowili jeszcze gorszą część społecznego marginesu, równali się robactwu, balansowali na pograniczu śmierci, posuwali się do niewyobrażalnych czynów.
Stali się zwierzętami, pozwolili, żeby uzależnienie odebrało im resztki człowieczeństwa - czy jego brat też taki był? Czy zagubił się w odmętach Śmiertelnego Nokturnu i utracił siebie?
- Postarasz się? - żachnął się z niedowierzaniem i złością. - Nie, Barry. Odetniesz się od tego całkiem, raz a dobrze, już nigdy więcej nie postawisz nogi na Nokturnie. Pozbądź się niebezpiecznych kontaktów, którzy grożą tobie i twoim bliskim. Inaczej nie wyciągnę do ciebie ręki - i nikt inny też ci nie pomoże; staniesz się tą zwierzyną, cieniem człowieka w rynsztoku, którego wszystkie myśli skupią się wokół wyłącznie jednego.
- Burke? - powtórzył głucho; nazwisko jednego z wielkich rodów zapulsowało mu w głowie, było faktem, którego wolałby nigdy nie poznać. - Pracujesz dla Borgina i Burke?
Nie dowierzał, nie chciał uznać tego za prawdę; czyli Barry nie pogrążał w mroku tylko siebie, ale również innych? Dawał się rozpoznać, odsłaniał swoją twarz, dając wszystkim poznać, do jakiego stanu półczłowieka zdążył się doprowadzić?
- Kim ty się stałeś, Barry? - spytał w końcu, czując, jak ciężki stał się jego oddech. Gorycz w ustach paliła język, a jasne oczy wypełniało bezbrzeżne rozczarowanie. Nie potrafił nie podchodzić do brata z rezerwą, nie mógł powstrzymać zaufania od rozkruszenia się u podstaw. - Rzucasz cień na swoje nazwisko - bo chociaż nie cieszyli się względami co poniektórych szlacheckich rodów, nikt nie mógł zarzucić im braku godności, honoru, prawości, odwagi, jasno postawionych moralnych zasad. - Okrywasz hańbą swoich bliskich. Nas wszystkich. - Patrzył na niego w najgorszy ze sposobów: ten, który wywołuje wyrzuty sumienia, który uświadamia, że utrafiło się zaufanie.
Co było tym palącym uczuciem - zawód? niesmak? rozżalenie?
- Nie rozumiem cię, Barry - powiedział w końcu, nieznacznie i ledwo zauważalnie kręcąc głową. - Nie rozumiem. Zamiast po prostu rzucić to w cholerę jeszcze dzisiaj, rozważasz wszystkie za i przeciw, gdybasz. Zrezygnuj z tego. Skończ z nałogiem. Niczego więcej nie trzeba.
Chwilę milczał, taksując go uważnym wzrokiem.
- Kto o tym wie? - spytał z pozoru naiwnie, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że najpewniej wiedzieli wszyscy. Pewnie znano go z Nokturnowych rynsztoków, z ulic, gdzie handlował, ze sklepu, w którym nie mógł ukrywać twarzy.
Tam przecież trudno zachować anonimowość.
Garrett już sam nie wiedział, czy tym nieprzyjemnym uczuciem, którym zaczął dziś darzyć brata, nie została dodatkowo pogarda.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Rudzielec dawno zagubił się. W swoich celach, dążeniach, w prywatnym życiu, które zanikło. Stoi na uboczu próbując walczyć z własnymi problemami, które go przerastają coraz bardziej. Próbował walczyć, pokonać zło i wyjść z nałogu, lecz za każdym razem tylko wpadał w coraz głębsze dno w studni. A im bardziej się oddalał od najbliższych, tym większe własne cienie widział, które go pochłaniały od wewnątrz. Już niewiele jemu brakuje, by zwariował. Już miewa pierwsze ataki, pierwsze wariacje, które jego przerażają. Co, jeśli straci kontrolę nad sobą całkowicie? Teraz jeszcze potrafi powiedzieć, że pilnuje kalendarzu, lecz co jeśli i to zniknie? Pozostanie kolejnym brudasem na ciemnych ulicach, bez nazwiska, bez rodziny, bez tego, co dla niego jest najcenniejsze. Bo może nie widać po nim, lecz dla niego najważniejsza zawsze była i jest rodzina. To częściowo przez swojego ojca wpadł w ten nałóg, przez problemy finansowe zadłużył się, przez egoistyczną wiarę w siebie zaczął pracować na Nokturnie. Lecz pomimo tego, nie zamierza zrezygnować z rodziny. Czy to nie było widać po tym, jak próbuje z głębokiej studni wyciągnąć rękę by złapać się za rękę brata, który czeka? Żeby jeszcze było łatwe złapać się brata i za jednym zamachem pozbyć się wszystkich problemów.
Słyszał słowa brata, które odbijają się po ścianach jego sumienia, mózgu, myśli. Wiedział, ze tak powinien postąpić, ba. Wiedział że powinni mieć dawno tę rozmowę za sobą, lecz rudzielec był zwykłym tchórzem. Co z tego, że napisał kilka listów mówiących prawdę, skoro zaraz wylądowały w kominku? Egoistyczny tchórz, inaczej sam siebie nie umie teraz nazwać. Dlatego nic nie mówił, przytaknął tylko głową. Z Nokturnem już prawie się pożegnał, tylko zostały te cholerne narkotyki, od którym sam nie będzie umiał się odpędzić. Lecz nie chciał tego bratu mówić, bo bał się, jakie słowa wypowie w jego stronę.
- To nie moja wina... Dobra, byłem głupi i naiwny, skoro Burke wepchnął mi narkotyki do ust i nie potrafiłem zwalczyć tego głodu. Staczałem się na dno zadłużając się u niego, a on z uśmiechem tylko to obserwował, by potem mnie szantażować. Ja nie wiedziałem wtedy, jak zwrócić się po pomoc. Bałem się po prostu, więc postanowiłem spłacić dług robiąc, co karze. Więc sprzedawałem te cholerne świństwo, lecz nie każdemu, kto mi popadł. Tylko nieliczni widzieli mnie bez kaptura na głowie, bo po Nokturnie to nie chodziłem nigdy bez kaptura założonego na głowę. Lecz nie wiedziałem, jak długo będę musiał tak pracować, to chcąc szybciej spłacić dług, zacząłem pracować w jego sklepie, lecz nie na ladzie. Przychodziłem wieczorami do sklepu wchodząc tylnym wejściem i głównie siedziałem albo w piwnicy albo na zapleczu segregując przybyłe towary. Rzadko kiedy wychodziłem na ladę, bo nie chciałem, by wieści o mnie rozeszły się prędko. I tak żyłem, rano pracowałem u Ollivandera, a wieczorami na Nokturnie. Było mi cholernie ciężko, lecz jakoś dawałem radę. Trzy miesiące temu spłaciłem dług i chciałem odejść, zerwać kontakty, lecz Burke zagroził mi, że zrzuci na mnie wszystko. Nie chciałem, by to się wydało ze względu na was, byście nie musieli publicznie się wstydzić za moje głupie zachowanie. Więc pracowałem jeszcze trochę, lecz potem Burke wyjechał. Nie miałem pojęcia, kiedy wróci, więc dla bezpieczeństwa przepracowałem tam miesiąc. Lecz gdy po miesiącu nie wrócił, zaraz złożyłem Borginowi wypowiedzenie z pracy w ich sklepie. Już tam nie pracuję, naprawdę nie wiedziałem, jak uwolnić się z tych kajdan nie robiąc nikomu szkody. Ja te kajdany nadal czuję, bo co z tego, że nie ma jednego Burke'a, skoro dwójka innych też pracuje w sklepie. - wyrzucił z siebie prawdę, którą dawno powinien ujawnić. Przecież czy nie o tym wspominał Hereward? By wszystko powiedzieć bratu, a potem prosić o wybaczenie? Nie, dziś nie liczy na wybaczenie brata, bo sam nie jest w stanie wybaczyć ataku na siostrę. Liczy jedynie na z r o z u m i e n i e. Może nim gardzić, być wściekły i rozczarowany jego głupim i egoistycznym zachowaniem, lecz niech postara się chociaż coś zrozumieć z jego zachowania. Wiedział że będzie ciężko teraz z nim rozmawiać bez wspominania o brudnej przeszłości, o której młody rudzielec chciałby najlepiej zapomnieć. Zapomnieć te kilka lat idiotycznych zachowań, postępowań, żyć na nowo, żyć jak przystało na czarodzieja - godnie.
Po chwili jednak uderzyły prosto w niego słowa brata, które były niczym kolce od róży, które wbijają się w jego skórę. Nie, nie potrafił ani się ruszyć, ani powiedzieć cokolwiek, bo każde słowo brata wręcz dobitnie zgadzało się z jego sumieniem. Zadawał te same pytania, które sam sobie czasem zadawał, a zaraz potem zamiast na nie odpowiedzieć, szukał spokoju w narkotykach. Aż pochylił nieco głowę, nie mogąc znieść wzroku brata, a samemu czując wstyd, który będzie pewnie się palić jeszcze kilometr po jego śladach.
- Tak wiem, jestem hańbą, zakałą naszego rodu, naszej rodziny.- powiedział całkowitą prawdę o sobie. Tak myśli o sobie - zakała. Może powinien prosić o wydziedziczenie? Wie, że jeśli zrobi jakiś jeden zły ruch, nestor bez wahania wyciągnie asa z rękawa i pożegna się z rodziną.
- Nawet nie wiesz, jak ja bardzo tego chcę. Za każdym razem, gdy jestem głodny, to mówię sobie, że nie wezmę, a potem biorę jak idiota. W dodatku moja narzeczona, wiesz która - jest także dilerką i narkomanką. W dodatku ją kocham, co wszystko komplikuje. Uwierz mi, poszedłbym nawet teraz się leczyć, na wszystko bym się zgodził, lecz się obawiam, że gdy wrócę czysty, znów w to wpadnę. Sam wiem, jak łatwo kilka lat temu wpadłem w nałóg, wystarczyło tylko, bym ujrzał imitację ojca, a już chciałem brać więcej, byleby tylko jego ujrzeć. A teraz... po prostu się boję powrotu do nałogu.
Chciał uświadomić brata, jak bardzo pragnąłby końca ciągłego ćpania, tego głodu, tej dodatkowej brudnej pracy. Chciałby żyć normalnie, jak kiedyś, zanim zaczął ćpać.
- Tak jak wspominałem, na Nokturnie chodziłem z kapturem na głowie, nawet często także zakrywała moją twarz, więc niewiele osób mnie widziało na ulicy. W sklepie też tylko nieliczni mnie widzieli, bo czasem się zdarzało, że byłem sam na koniec otwarcia i nagle ktoś przychodził, to musiałem obsłużyć. Starałem się jak mogłem, by się ukryć. Nestor się tylko dowiedział od kogoś, że mieszkałem na Nokturnie, to dał mi czas do końca roku na znalezienie nowego mieszkania. Chwilę nocowałem u Skamandera który wie tylko o tym, że jestem narkomanem, a teraz nocuję w Dziurawym Kotle na piętrze.- odpowiedział na pytanie brata. Czuł się parszywie, chciał pójść stąd, najlepiej zniknąć stąd.
- Ja naprawdę nie chciałem... Przepraszam.
Przepraszał, że zawiódł po całej linii, za to, jaki był głupi, naiwny, egoistyczny. Za to, co zrobił swojej siostrze, za te wszystkie kłamstwa, jakie jemu i siostrze wmawiał.
Za to, że był po prostu debilem.
Słyszał słowa brata, które odbijają się po ścianach jego sumienia, mózgu, myśli. Wiedział, ze tak powinien postąpić, ba. Wiedział że powinni mieć dawno tę rozmowę za sobą, lecz rudzielec był zwykłym tchórzem. Co z tego, że napisał kilka listów mówiących prawdę, skoro zaraz wylądowały w kominku? Egoistyczny tchórz, inaczej sam siebie nie umie teraz nazwać. Dlatego nic nie mówił, przytaknął tylko głową. Z Nokturnem już prawie się pożegnał, tylko zostały te cholerne narkotyki, od którym sam nie będzie umiał się odpędzić. Lecz nie chciał tego bratu mówić, bo bał się, jakie słowa wypowie w jego stronę.
- To nie moja wina... Dobra, byłem głupi i naiwny, skoro Burke wepchnął mi narkotyki do ust i nie potrafiłem zwalczyć tego głodu. Staczałem się na dno zadłużając się u niego, a on z uśmiechem tylko to obserwował, by potem mnie szantażować. Ja nie wiedziałem wtedy, jak zwrócić się po pomoc. Bałem się po prostu, więc postanowiłem spłacić dług robiąc, co karze. Więc sprzedawałem te cholerne świństwo, lecz nie każdemu, kto mi popadł. Tylko nieliczni widzieli mnie bez kaptura na głowie, bo po Nokturnie to nie chodziłem nigdy bez kaptura założonego na głowę. Lecz nie wiedziałem, jak długo będę musiał tak pracować, to chcąc szybciej spłacić dług, zacząłem pracować w jego sklepie, lecz nie na ladzie. Przychodziłem wieczorami do sklepu wchodząc tylnym wejściem i głównie siedziałem albo w piwnicy albo na zapleczu segregując przybyłe towary. Rzadko kiedy wychodziłem na ladę, bo nie chciałem, by wieści o mnie rozeszły się prędko. I tak żyłem, rano pracowałem u Ollivandera, a wieczorami na Nokturnie. Było mi cholernie ciężko, lecz jakoś dawałem radę. Trzy miesiące temu spłaciłem dług i chciałem odejść, zerwać kontakty, lecz Burke zagroził mi, że zrzuci na mnie wszystko. Nie chciałem, by to się wydało ze względu na was, byście nie musieli publicznie się wstydzić za moje głupie zachowanie. Więc pracowałem jeszcze trochę, lecz potem Burke wyjechał. Nie miałem pojęcia, kiedy wróci, więc dla bezpieczeństwa przepracowałem tam miesiąc. Lecz gdy po miesiącu nie wrócił, zaraz złożyłem Borginowi wypowiedzenie z pracy w ich sklepie. Już tam nie pracuję, naprawdę nie wiedziałem, jak uwolnić się z tych kajdan nie robiąc nikomu szkody. Ja te kajdany nadal czuję, bo co z tego, że nie ma jednego Burke'a, skoro dwójka innych też pracuje w sklepie. - wyrzucił z siebie prawdę, którą dawno powinien ujawnić. Przecież czy nie o tym wspominał Hereward? By wszystko powiedzieć bratu, a potem prosić o wybaczenie? Nie, dziś nie liczy na wybaczenie brata, bo sam nie jest w stanie wybaczyć ataku na siostrę. Liczy jedynie na z r o z u m i e n i e. Może nim gardzić, być wściekły i rozczarowany jego głupim i egoistycznym zachowaniem, lecz niech postara się chociaż coś zrozumieć z jego zachowania. Wiedział że będzie ciężko teraz z nim rozmawiać bez wspominania o brudnej przeszłości, o której młody rudzielec chciałby najlepiej zapomnieć. Zapomnieć te kilka lat idiotycznych zachowań, postępowań, żyć na nowo, żyć jak przystało na czarodzieja - godnie.
Po chwili jednak uderzyły prosto w niego słowa brata, które były niczym kolce od róży, które wbijają się w jego skórę. Nie, nie potrafił ani się ruszyć, ani powiedzieć cokolwiek, bo każde słowo brata wręcz dobitnie zgadzało się z jego sumieniem. Zadawał te same pytania, które sam sobie czasem zadawał, a zaraz potem zamiast na nie odpowiedzieć, szukał spokoju w narkotykach. Aż pochylił nieco głowę, nie mogąc znieść wzroku brata, a samemu czując wstyd, który będzie pewnie się palić jeszcze kilometr po jego śladach.
- Tak wiem, jestem hańbą, zakałą naszego rodu, naszej rodziny.- powiedział całkowitą prawdę o sobie. Tak myśli o sobie - zakała. Może powinien prosić o wydziedziczenie? Wie, że jeśli zrobi jakiś jeden zły ruch, nestor bez wahania wyciągnie asa z rękawa i pożegna się z rodziną.
- Nawet nie wiesz, jak ja bardzo tego chcę. Za każdym razem, gdy jestem głodny, to mówię sobie, że nie wezmę, a potem biorę jak idiota. W dodatku moja narzeczona, wiesz która - jest także dilerką i narkomanką. W dodatku ją kocham, co wszystko komplikuje. Uwierz mi, poszedłbym nawet teraz się leczyć, na wszystko bym się zgodził, lecz się obawiam, że gdy wrócę czysty, znów w to wpadnę. Sam wiem, jak łatwo kilka lat temu wpadłem w nałóg, wystarczyło tylko, bym ujrzał imitację ojca, a już chciałem brać więcej, byleby tylko jego ujrzeć. A teraz... po prostu się boję powrotu do nałogu.
Chciał uświadomić brata, jak bardzo pragnąłby końca ciągłego ćpania, tego głodu, tej dodatkowej brudnej pracy. Chciałby żyć normalnie, jak kiedyś, zanim zaczął ćpać.
- Tak jak wspominałem, na Nokturnie chodziłem z kapturem na głowie, nawet często także zakrywała moją twarz, więc niewiele osób mnie widziało na ulicy. W sklepie też tylko nieliczni mnie widzieli, bo czasem się zdarzało, że byłem sam na koniec otwarcia i nagle ktoś przychodził, to musiałem obsłużyć. Starałem się jak mogłem, by się ukryć. Nestor się tylko dowiedział od kogoś, że mieszkałem na Nokturnie, to dał mi czas do końca roku na znalezienie nowego mieszkania. Chwilę nocowałem u Skamandera który wie tylko o tym, że jestem narkomanem, a teraz nocuję w Dziurawym Kotle na piętrze.- odpowiedział na pytanie brata. Czuł się parszywie, chciał pójść stąd, najlepiej zniknąć stąd.
- Ja naprawdę nie chciałem... Przepraszam.
Przepraszał, że zawiódł po całej linii, za to, jaki był głupi, naiwny, egoistyczny. Za to, co zrobił swojej siostrze, za te wszystkie kłamstwa, jakie jemu i siostrze wmawiał.
Za to, że był po prostu debilem.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uważnie słuchał, chwytając się słów brata wszystkimi zmysłami; zdawało się, że całe jego ciało - rozluźnione wyłącznie z pozoru - oczekiwało w napięciu na kolejny cios, na kolejny wymierzony policzek. Nie znosił niewiedzy, ale ciążyło mu brzemię świadomości rzeczy okropnych, rzeczy strasznych, które miały już na zawsze zakrzywić perspektywę spoglądania na świat. I doszczętnie zniszczyć relację z bratem, którą budowali od dawna; choć od jakiegoś czasu zaczynała kruszyć się u podstaw, teraz runęła całkiem, burząc i zrównując z ziemią wszystko to, co kiedyś uważali za ważne.
Zrozumienie? Nie, na nie nie potrafił się jeszcze zdobyć, bo wcale nie rozumiał.
Nie miał pojęcie, jak jego brat - Weasley z krwi i kości, osoba o zasadach moralnych wpajanych niemalże od momentu narodzin - mógł dopuścić do tego, żeby wydarzyło się wszystko, co miało miejsce.
- Powinieneś był od razu o tym powiedzieć. - Ale cóż mogły dać morały prawione już po fakcie? Garrett ścisnął mocniej usta, ale (wyjątkowo?) nie w geście dezaprobaty, raczej skupienia. I tlącej się lekko złości, choć nie wiedział, czy bardziej był zły na Barry'ego czy na chwalebny ród Burke, który już dawno zasłużył na kraty w Azkabanie.
Ale nie mógł zrobić z tym nic i ta bezsilność go zabijała.
Zdziwił się jeszcze mocniej, słysząc o handlującej używkami, również uzależnionej narzeczonej; ale wszystko nabrało sensu, bo w jakich innych okolicznościach ród Carrowów zapragnąłby oddać swoją córkę nie dość, że Weasley'owi, to jeszcze osobie, której opinia była nadszarpnięta przez bywanie na Nokturnie?
Wbrew słowom brata doskonale wiedział, że w tej paskudnej okolicy trudno było zachować anonimowość. Ci, którzy trzymali ją w garści, wiedzieli o wszystkich wszystko - w tym przejrzeli na wylot Barry'ego, wydzierając z niego najgłębiej skrywane sekrety.
Gotowi przeobrazić je w materiał do szantażu.
To była abstrakcja, przerażała goryczą i tym, jak okazała się ciężka; nie umiał żyć z uczuciem bezradności, niepewnością, co powinien począć. Bo nie miał pojęcia - co da dorwanie któregoś Burke i próba wyczyszczenia mu pamięci? Co da zawiązanie rozmowy, w której już z góry byłby na przegranej pozycji, nie mając poglądu na całą sytuację? Nie lubił uciekać, ucieczki uznawał za przejaw tchórzostwa, ale równocześnie nie był głupi; wiedział, że w niektórych sytuacjach nie ma innych rozwiązań.
A nawet jeśli istnieją, to są zbyt nierozsądne, by choćby się nad nimi zastanowić.
Gdy usłyszał słowo przeprosin, złagodniało mu spojrzenie, choć na ustach ani w oczach nawet na ulotną chwilę nie zagościł uśmiech. Przez moment patrzył na brata w milczeniu, nie dlatego, że nie wiedział, co powiedzieć, ale cisza zdawała się podsumowywać to najlepiej.
- Porozmawiam z Alexandrem - zdecydował, nie pytając o zdanie, bo Barry i tak nie miał nic do powiedzenia; nie myślał racjonalnie, używki zakrzywiały mu myśli. Nie zasłużył na prawo głosu. - Kiedy to się zaczęło?
Jak długo spoglądał bratu w twarz, nie wiedząc, że patrzył na obcego człowieka?
Zrozumienie? Nie, na nie nie potrafił się jeszcze zdobyć, bo wcale nie rozumiał.
Nie miał pojęcie, jak jego brat - Weasley z krwi i kości, osoba o zasadach moralnych wpajanych niemalże od momentu narodzin - mógł dopuścić do tego, żeby wydarzyło się wszystko, co miało miejsce.
- Powinieneś był od razu o tym powiedzieć. - Ale cóż mogły dać morały prawione już po fakcie? Garrett ścisnął mocniej usta, ale (wyjątkowo?) nie w geście dezaprobaty, raczej skupienia. I tlącej się lekko złości, choć nie wiedział, czy bardziej był zły na Barry'ego czy na chwalebny ród Burke, który już dawno zasłużył na kraty w Azkabanie.
Ale nie mógł zrobić z tym nic i ta bezsilność go zabijała.
Zdziwił się jeszcze mocniej, słysząc o handlującej używkami, również uzależnionej narzeczonej; ale wszystko nabrało sensu, bo w jakich innych okolicznościach ród Carrowów zapragnąłby oddać swoją córkę nie dość, że Weasley'owi, to jeszcze osobie, której opinia była nadszarpnięta przez bywanie na Nokturnie?
Wbrew słowom brata doskonale wiedział, że w tej paskudnej okolicy trudno było zachować anonimowość. Ci, którzy trzymali ją w garści, wiedzieli o wszystkich wszystko - w tym przejrzeli na wylot Barry'ego, wydzierając z niego najgłębiej skrywane sekrety.
Gotowi przeobrazić je w materiał do szantażu.
To była abstrakcja, przerażała goryczą i tym, jak okazała się ciężka; nie umiał żyć z uczuciem bezradności, niepewnością, co powinien począć. Bo nie miał pojęcia - co da dorwanie któregoś Burke i próba wyczyszczenia mu pamięci? Co da zawiązanie rozmowy, w której już z góry byłby na przegranej pozycji, nie mając poglądu na całą sytuację? Nie lubił uciekać, ucieczki uznawał za przejaw tchórzostwa, ale równocześnie nie był głupi; wiedział, że w niektórych sytuacjach nie ma innych rozwiązań.
A nawet jeśli istnieją, to są zbyt nierozsądne, by choćby się nad nimi zastanowić.
Gdy usłyszał słowo przeprosin, złagodniało mu spojrzenie, choć na ustach ani w oczach nawet na ulotną chwilę nie zagościł uśmiech. Przez moment patrzył na brata w milczeniu, nie dlatego, że nie wiedział, co powiedzieć, ale cisza zdawała się podsumowywać to najlepiej.
- Porozmawiam z Alexandrem - zdecydował, nie pytając o zdanie, bo Barry i tak nie miał nic do powiedzenia; nie myślał racjonalnie, używki zakrzywiały mu myśli. Nie zasłużył na prawo głosu. - Kiedy to się zaczęło?
Jak długo spoglądał bratu w twarz, nie wiedząc, że patrzył na obcego człowieka?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Wystarczył brak ojca, niestopiona tęsknota za nim, młody wiek i ufność wobec osób, które proponują pomoc, aby zniszczyć jego życie, które zaczęło się dobrze układać. Teraz, jak tak spojrzy na swoją przeszłość, może powiedzieć, że zawalił po całości. Że zniszczył sobie cztery lata, które mogły wyglądać całkiem inaczej. Mógł pracować u Ollivandera, mógł startować w pojedynkach, tych oficjalnych, a nie umawianych ze znajomymi. Mógł nawet doskonalić swoje umiejętności i zostać animagiem. Mógł bardzo wiele osiągnąć, lecz to wszystko zostało zrujnowane. Pytanie, czy da radę ponowić swe młodzieńcze siły i chęci, by uzyskać kolejne umiejętności. Czy da się wymazać przeszłość i iść dalej, mimo iż nic w karcie nie było zapisane.
- Nie chciałem Was narażać i myślałem, że dam radę sam to pokonać.- powiedział będąc ciągle zarówno skruszony, jak i potulny. Myślał, ze sam sobie poradzi z problemami, że stanie im czołom nie angażując najbliższych i wyjdzie po jakimś czasie zamykając po sobie ten rozdział. Teraz sam widzi, jak bardzo się mylił. Jaki błąd zrobił przeciągając to wszystko, zamiast jeszcze na samym początku o tym powiedzieć bratu, zanim wszedł w paskudny nałóg. Teraz pozostaje tylko słuchać się starszego brata i przyjąć na siebie konsekwencje tego, co uczynił z sobą. A potem... nie ma pojęcia, czy będzie dalej pracować u Ollivandera, czy gdzie indziej. Ollivander nic nie wiedział o uzależnieniu, lecz gdy się dowie, to nie wiadomo, czy zechce jego mieć w swoim sklepie. A Barry nie wiedział, co innego mógłby robić. Wątpił, by mógł zostać aurorem, bo plotki zawsze będą się rozchodzić, na każdym piętrze. W Ministerstwie Magii tam raczej siebie nie widział. Żeby tylko Ollivander nie przekreślił jego nazwiska, bo wtedy będzie totalnie ... biedny.
Te milczenie... Barry nie wiedział, czy brać to za złą, czy dobrą monetę, lecz się nie odzywał. Jedynie to nieco podniósł wzrok czekając na reakcję brata, która ograniczała się jedynie to spoglądania w rudzielca. Barry przełknął ślinę chcąc nieco zwilżyć gardło, które robiło się coraz to suchsze. A także z nerwów, bo nie wiedział, co powie. Czy nadal zechce jemu pomóc, czy przekreśli jego i wyśle do Azkabanu, bo tam rudzielec powinien się zjawić, a przynajmniej tak sądził o swoim postępowaniu, ze tam powinien być jego koniec.
Kiedy to się zaczęło? Aż bał się powiedzieć prawdy, jak długo oszukiwał brata. Jak długo udawał przed nim, przed Lyrą, kim tak naprawdę jest.
- Cztery... dni, tygodnie, miesiące? - ... cztery lata temu, jakoś pół roku od dostania pracy.- cztery parszywe lata udawania, że jest wszystko w porządku. Udawania tym, kim się nie jest, chociaż niekiedy nie udawał, bo nie musiał. Musiał kłamać, to wtedy wszystko wymyślał na poczekaniu. Tak wiec cztery lata kłamania bratu w żywe oczy, że się jest jego bratem. Pewnie to będzie ciężkie do przełknięcia, Barry sam początkowo miał problemy, by to powiedzieć. Ale nie dlatego, że nie pamiętał, bo pamiętał to bardzo dobrze. Miał problemy, bo nie wiedział, czego się spodziewać po bracie, gdy się dowie, przez jaki czas dawało się nabrać na aktorską maskę naiwności.
- Naprawdę próbowałem walczyć, lecz gdy coś udawało mi się zrobić, nawet napisać list tobie z moimi problemami, zaraz byłem przygniatany przez narkotyki, a listy zamiast być na nóżce sowy, lądowały w kominku. A ja tylko czułem się coraz bardziej bezradny. Lecz to co zrobiłem Lyrze...- i tu musiał pokręcić głową z zażenowaniem, wstydem, smutkiem. - to po prostu jest niewybaczalne. Sam sobie nie potrafię tego wybaczyć.- powiedział kończąc na zwieszeniu głowy w dół patrząc na splamione narkotykami, krwią siostry dłonie. Czuł się z tym okropnie. Wiedział, że do końca życia będzie to jemu ciążyło na sumieniu i nigdy tego sobie nie wybaczy, nawet jeśli wspomnienie zblaknie.
Nigdy.
- Nie chciałem Was narażać i myślałem, że dam radę sam to pokonać.- powiedział będąc ciągle zarówno skruszony, jak i potulny. Myślał, ze sam sobie poradzi z problemami, że stanie im czołom nie angażując najbliższych i wyjdzie po jakimś czasie zamykając po sobie ten rozdział. Teraz sam widzi, jak bardzo się mylił. Jaki błąd zrobił przeciągając to wszystko, zamiast jeszcze na samym początku o tym powiedzieć bratu, zanim wszedł w paskudny nałóg. Teraz pozostaje tylko słuchać się starszego brata i przyjąć na siebie konsekwencje tego, co uczynił z sobą. A potem... nie ma pojęcia, czy będzie dalej pracować u Ollivandera, czy gdzie indziej. Ollivander nic nie wiedział o uzależnieniu, lecz gdy się dowie, to nie wiadomo, czy zechce jego mieć w swoim sklepie. A Barry nie wiedział, co innego mógłby robić. Wątpił, by mógł zostać aurorem, bo plotki zawsze będą się rozchodzić, na każdym piętrze. W Ministerstwie Magii tam raczej siebie nie widział. Żeby tylko Ollivander nie przekreślił jego nazwiska, bo wtedy będzie totalnie ... biedny.
Te milczenie... Barry nie wiedział, czy brać to za złą, czy dobrą monetę, lecz się nie odzywał. Jedynie to nieco podniósł wzrok czekając na reakcję brata, która ograniczała się jedynie to spoglądania w rudzielca. Barry przełknął ślinę chcąc nieco zwilżyć gardło, które robiło się coraz to suchsze. A także z nerwów, bo nie wiedział, co powie. Czy nadal zechce jemu pomóc, czy przekreśli jego i wyśle do Azkabanu, bo tam rudzielec powinien się zjawić, a przynajmniej tak sądził o swoim postępowaniu, ze tam powinien być jego koniec.
Kiedy to się zaczęło? Aż bał się powiedzieć prawdy, jak długo oszukiwał brata. Jak długo udawał przed nim, przed Lyrą, kim tak naprawdę jest.
- Cztery... dni, tygodnie, miesiące? - ... cztery lata temu, jakoś pół roku od dostania pracy.- cztery parszywe lata udawania, że jest wszystko w porządku. Udawania tym, kim się nie jest, chociaż niekiedy nie udawał, bo nie musiał. Musiał kłamać, to wtedy wszystko wymyślał na poczekaniu. Tak wiec cztery lata kłamania bratu w żywe oczy, że się jest jego bratem. Pewnie to będzie ciężkie do przełknięcia, Barry sam początkowo miał problemy, by to powiedzieć. Ale nie dlatego, że nie pamiętał, bo pamiętał to bardzo dobrze. Miał problemy, bo nie wiedział, czego się spodziewać po bracie, gdy się dowie, przez jaki czas dawało się nabrać na aktorską maskę naiwności.
- Naprawdę próbowałem walczyć, lecz gdy coś udawało mi się zrobić, nawet napisać list tobie z moimi problemami, zaraz byłem przygniatany przez narkotyki, a listy zamiast być na nóżce sowy, lądowały w kominku. A ja tylko czułem się coraz bardziej bezradny. Lecz to co zrobiłem Lyrze...- i tu musiał pokręcić głową z zażenowaniem, wstydem, smutkiem. - to po prostu jest niewybaczalne. Sam sobie nie potrafię tego wybaczyć.- powiedział kończąc na zwieszeniu głowy w dół patrząc na splamione narkotykami, krwią siostry dłonie. Czuł się z tym okropnie. Wiedział, że do końca życia będzie to jemu ciążyło na sumieniu i nigdy tego sobie nie wybaczy, nawet jeśli wspomnienie zblaknie.
Nigdy.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kwatera główna aurorów
Szybka odpowiedź