Kwatera główna aurorów
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kwatera główna aurorów
"Winda ponownie ruszyła i po chwili drzwi się otworzyły, a głos oznajmił:
- Drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów z Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów, Kwaterą Główną Aurorów i Służbami Administracyjnymi Wizengamotu.
Minęli róg korytarza, przeszli przez podwójne, ciężkie dębowe drzwi i znaleźli się w obszernym pomieszczeniu podzielonym na boksy, z których dochodziły szmery i rozmowy. Zaczarowane samolociki śmigały jak miniaturowe rakiety, a koślawa tabliczka na najbliższym boksie głosiła: KWATERA GŁÓWNA AURORÓW.
Aurorzy pokryli ściany portretami poszukiwanych czarodziejów, fotografiami swoich rodzin, plakatami ulubionych drużyn quidditcha i artykułami wyciętymi z „Proroka Codziennego”. Jedyną wolną przestrzeń zajmowała mapa świata upstrzona małymi czerwonymi pinezkami, jarzącymi się jak rubiny."
- Drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów z Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów, Kwaterą Główną Aurorów i Służbami Administracyjnymi Wizengamotu.
Minęli róg korytarza, przeszli przez podwójne, ciężkie dębowe drzwi i znaleźli się w obszernym pomieszczeniu podzielonym na boksy, z których dochodziły szmery i rozmowy. Zaczarowane samolociki śmigały jak miniaturowe rakiety, a koślawa tabliczka na najbliższym boksie głosiła: KWATERA GŁÓWNA AURORÓW.
Aurorzy pokryli ściany portretami poszukiwanych czarodziejów, fotografiami swoich rodzin, plakatami ulubionych drużyn quidditcha i artykułami wyciętymi z „Proroka Codziennego”. Jedyną wolną przestrzeń zajmowała mapa świata upstrzona małymi czerwonymi pinezkami, jarzącymi się jak rubiny."
Wy się boicie? A co ja mam powiedzieć? Ostatni patrol z Bertiem to była przyjemna pogawędka okraszona obawą o swoje życie kiedy próbowaliśmy lecieć na zakonowych miotłach. A teraz? Włamanie do Ministerstwa, do biura aurorów?! Na sam dźwięk tej misji pacnęłam się w czoło podejrzewając, że będę dziesiątym kołem u wozu. Mimo to zawzięłam się. Nie myślcie sobie, że będę wieczną damą w opałach, za którą będziecie musieli świecić różdżką, o nie, nie. Swoją właśnie wyciągam, kamufluję się też jak najlepiej - ciemne ubrania, spięte włosy i wiele innych kobiecych zabiegów na to, żeby nie rzucać się w oczy pomimo pewnych… wyraźnych cech mogących rozpraszać. Dobrze, że nie wiem jakie tam macie niecne plany w swoich głowach, obaj byście po nich zaraz dostali za umniejszanie mojej roli! Zamierzam sprawnie rzucać zaklęcia (jak będzie trzeba) oraz czynnie włączyć się do walki, nawet wręcz (oby nie zaszła taka potrzeba). Gorzej, jeśli konieczne okaże się przeciskanie przez wąskie otwory - wtedy z wiadomych względów będę musiała zostać na czatach, co będzie bardzo kłopotliwe oraz wzbudzające wewnętrzne poczucie zażenowania. Dlatego liczę, że zwyczajnie tam wejdziemy, weźmiemy co nasze-nie-nasze, uciekniemy i tyle. Nikt nas nie zobaczy, nikt nas nie przyskrzyni. Wszystko pójdzie jak z płatka, to oczywiste.
To właśnie jest powodem dla którego idę za wami z duszą na ramieniu. Nie do końca wierzę w swoje jakże wieszcze wizje roztaczające się w mojej głowie niczym jednorożec biegnący po zielonych łąkach. Wciągam powietrze nosem w sekundę później ignorując wszelakie obawy - i już, właśnie w tej chwili, uśmiecham się ciepło i serdecznie.
- Mnie nie wyleją - mówię w podobnym tonie wesołości. I zaraz nadchodzi otrzeźwienie - jesteś pewna, Sprout? Pewna, że Grindelwald dowiadując się o twoich nocnych eskapadach pozwala wrócić do szkoły? Uśmiech mi rzednie, kręcę głową z dezaprobatą, gdyż zaczynacie siać ferment. Nie jestem aż tak wytrzymała emocjonalnie jak wy - łatwo mnie wystraszyć. Tylko ten lęk działa na mnie bardziej motywująco niż w stylu brania nóg za pas, co rzutuje na zwiększenie moich szans w tej misji. Nie, żebym po prostu nie znosiła biegać.
- Nie wiem kim jest Russell, ale przystojny z niego gość - dodaję w celu rozładowania atmosfery. Najchętniej bym nawet zagwizdała, ale to byłoby już głupie. - Jak zawsze! - melduję się Brendanowi, posyłając mu ostatni z uśmiechów. Teraz już nastaje całkowita koncentracja na zadaniu, spojrzenie prawdziwego aurora gotowego na wszystko, pięści zawodowego boksera i moc sprawcza!
To właśnie jest powodem dla którego idę za wami z duszą na ramieniu. Nie do końca wierzę w swoje jakże wieszcze wizje roztaczające się w mojej głowie niczym jednorożec biegnący po zielonych łąkach. Wciągam powietrze nosem w sekundę później ignorując wszelakie obawy - i już, właśnie w tej chwili, uśmiecham się ciepło i serdecznie.
- Mnie nie wyleją - mówię w podobnym tonie wesołości. I zaraz nadchodzi otrzeźwienie - jesteś pewna, Sprout? Pewna, że Grindelwald dowiadując się o twoich nocnych eskapadach pozwala wrócić do szkoły? Uśmiech mi rzednie, kręcę głową z dezaprobatą, gdyż zaczynacie siać ferment. Nie jestem aż tak wytrzymała emocjonalnie jak wy - łatwo mnie wystraszyć. Tylko ten lęk działa na mnie bardziej motywująco niż w stylu brania nóg za pas, co rzutuje na zwiększenie moich szans w tej misji. Nie, żebym po prostu nie znosiła biegać.
- Nie wiem kim jest Russell, ale przystojny z niego gość - dodaję w celu rozładowania atmosfery. Najchętniej bym nawet zagwizdała, ale to byłoby już głupie. - Jak zawsze! - melduję się Brendanowi, posyłając mu ostatni z uśmiechów. Teraz już nastaje całkowita koncentracja na zadaniu, spojrzenie prawdziwego aurora gotowego na wszystko, pięści zawodowego boksera i moc sprawcza!
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W kwaterze, w istocie, kręciło się mniej ludzi, niż bywało to zwykle w porze poranku, gdy rozpoczynano najliczniejszą zmianę, a na całym piętrze zaczynało wrzeć niczym w kociołku. W zasadzie biuro nigdy nie było tu puste – niektórzy do późnych godzin przygotowywali analizy lub raporty, a nocami po kwaterze krzątali się zwykle ci, którym wyznaczono patrole. Zwinięcie czegokolwiek z tego miejsca zakrawało o cud – większość znała się dobrze, a wszyscy byli tak samo wyczuleni na punkcie podwójnego sprawdzania tożsamości. Ta rola przypadła Brendanowi – to on był prawdziwy, to on w razie potrzeby miał odciągnąć uwagę od niewłaściwego Russella. Pomona miała zająć się drugą linią obrony. Przenieść atencję całego biura na siebie, gdyby coś poszło nie tak. I nie dopuścić, by prawdziwy Russell przekroczył próg kwatery aurorów za wcześnie. Dlatego potrzebna była nas trójka. Poza tym... w sytuacji awaryjnej trudno było w pojedynkę skonfundować całe piętro wypełnione świadkami.
A nawet gorzej.
Aurorami.
Czułem się jak wilk w owczej skórze. Choć może powinienem się cieszyć, że dobrze wchodzę w rolę – bo jak inaczej mógł na co dzień funkcjonować Russell? Czy nie tak właśnie było? Czy nie przywdziewał masek? Szach mat. Pokonany własną bronią. Choć trudno mówić o pokonywaniu, kiedy w zasadzie zamierzaliśmy jedynie zwinąć kilka papierków z gabloty, niedostępnej dla nikogo poza nim oraz Rogersem – podszywanie się pod własnego szefa byłoby jednak skrajnie nierozsądne. Nie to, co paradowanie przez kwaterę z twarzą Russella...
Położyłem opuszki kciuka oraz palca wskazującego u nasady nosa, na moment zamykając oczy i powoli rozmasowując newralgiczny punkt, jakby miało to pomóc w uwolnieniu myśli.
- Wiesz, jak sobie tak wypowiem na głos najczarniejszy scenariusz, to od razu mi lepiej. I tak nie sądzę, by nasz wydział przetrwał do końca miesiąca. - Kolejną radosną prognozę ukryłem za otoczką ironii, uśmiechu i wzruszenia ramion, choć w gruncie rzeczy paraliżowała mnie myśl, jak bardzo prawdopodobny wydawał się ten scenariusz. - Zakładam, że wystarczy mi snuć się niczym zbity psidwak i nie otwierać ust do nikogo. Łatwa robota. - Westchnąłem z egzaltacją, wbijając dłonie w kieszenie roboczej szaty, mimowolnie przybierając postawę, która nie powinna zachęcać nikogo do ucinania sobie ze mną pogawędek.
No i, rzecz jasna, lepiej czułem się z różdżką wyczuwalną pod palcami.
- Nie mamy dużo czasu. Russell niedługo zaczyna swoją zmianę, a tak naprawdę może się pojawić w kwaterze w każdej chwili. - Musieliśmy jednak poczekać – zbyt wczesne pojawienie się Crispina w miejscu pracy mogłoby wzbudzić podejrzenia. - Pom, gdyby tak było – zajmij go czymś. - Rzuciłem, ale reakcja Sprout spłodziła u mnie niepokojąca myśl: Pomona nie wyglądała na szczególnie zaniepokojoną perspektywą spotkania z prawdziwym Russellem.
- A my ruszamy do sektora drugiego. - Skinąłem porozumiewawczo Brendanowi, powoli ruszając przed siebie.
Im szybciej będziemy mieć to za sobą, tym lepiej dla nas.
A nawet gorzej.
Aurorami.
Czułem się jak wilk w owczej skórze. Choć może powinienem się cieszyć, że dobrze wchodzę w rolę – bo jak inaczej mógł na co dzień funkcjonować Russell? Czy nie tak właśnie było? Czy nie przywdziewał masek? Szach mat. Pokonany własną bronią. Choć trudno mówić o pokonywaniu, kiedy w zasadzie zamierzaliśmy jedynie zwinąć kilka papierków z gabloty, niedostępnej dla nikogo poza nim oraz Rogersem – podszywanie się pod własnego szefa byłoby jednak skrajnie nierozsądne. Nie to, co paradowanie przez kwaterę z twarzą Russella...
Położyłem opuszki kciuka oraz palca wskazującego u nasady nosa, na moment zamykając oczy i powoli rozmasowując newralgiczny punkt, jakby miało to pomóc w uwolnieniu myśli.
- Wiesz, jak sobie tak wypowiem na głos najczarniejszy scenariusz, to od razu mi lepiej. I tak nie sądzę, by nasz wydział przetrwał do końca miesiąca. - Kolejną radosną prognozę ukryłem za otoczką ironii, uśmiechu i wzruszenia ramion, choć w gruncie rzeczy paraliżowała mnie myśl, jak bardzo prawdopodobny wydawał się ten scenariusz. - Zakładam, że wystarczy mi snuć się niczym zbity psidwak i nie otwierać ust do nikogo. Łatwa robota. - Westchnąłem z egzaltacją, wbijając dłonie w kieszenie roboczej szaty, mimowolnie przybierając postawę, która nie powinna zachęcać nikogo do ucinania sobie ze mną pogawędek.
No i, rzecz jasna, lepiej czułem się z różdżką wyczuwalną pod palcami.
- Nie mamy dużo czasu. Russell niedługo zaczyna swoją zmianę, a tak naprawdę może się pojawić w kwaterze w każdej chwili. - Musieliśmy jednak poczekać – zbyt wczesne pojawienie się Crispina w miejscu pracy mogłoby wzbudzić podejrzenia. - Pom, gdyby tak było – zajmij go czymś. - Rzuciłem, ale reakcja Sprout spłodziła u mnie niepokojąca myśl: Pomona nie wyglądała na szczególnie zaniepokojoną perspektywą spotkania z prawdziwym Russellem.
- A my ruszamy do sektora drugiego. - Skinąłem porozumiewawczo Brendanowi, powoli ruszając przed siebie.
Im szybciej będziemy mieć to za sobą, tym lepiej dla nas.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Spojrzał na Pomonę - z poirytowaniem, którego, miał nadzieję, nie było po nim widać. Rzeczywiście, jej nie wyleją, prawdopodobnie nikt jej tutaj nie rozpozna - o ile nikt z ludzi, na których trafią, nie ma dzieci w Hogwarcie; większość czarodziejów potrafiła rozpoznać czarodziejów uczących w czarodziejskiej szkole. Foxa właściwie też mógł ujść płazem, przecież chował się za zasłoną metamorfomagii, przez którą trudno byłoby się przedrzeć; wyglądał jak Russell i był Russellem. Tylko on jeden - jeśli pójdzie coś nie tak - był spalony z góry i z całą pewnością. Ale był potrzebny dla uwiarygodnienia całej tej akcji, niezależnie od tego, co powiedział głośno, wierzył w zdolności w Foxa - Frederick należał do tej grupy aurorów, której Brendan nie lękał się powierzyć swojego życia. Wszystko pójdzie dobrze, planu B nie wymyślili - więc musiało. A jeśli nie, cóż, będą improwizować. Obrzucił jeszcze Foxa zamyślonym spojrzeniem, zupełnie jakby nagle wzięło mu się na rozterki, czy Russell rzeczywiście był przystojny - nigdy wcześniej nie przeszło mu to przez myśl - szybko jednak zorientował się, że wciąż nieszczególnie go to obchodzi, więc jedynie skinął Pomonie głową: wszyscy troje byli gotowi.
- Naprawdę nie wiesz, kiedy się zamknąć, co? - mruknął ze zrezygnowaniem, bo auror tak bardzo miał rację. Ministerstwo - i zdawało mu się, że nie tylko ono - ostatnimi czasy dosłownie stawało na głowie. Żeby zamknąć biuro aurorów minister musiałaby zwariować do końca, a patrząc wstecz, na minione wydarzenia... nie było to niestety nic niemożliwego. Działo się źle, choć najgorsze było jeszcze zapewne przed nimi. Brendan działał zupełnie odwrotnie - wykluczał porażkę, zanim ta się wydarzyła. Zwykle ta strategia nie działała najlepiej, nie zmieniało to faktu, że wizja najczarniejszych scenariuszy nie podnosiła niczyich morale. Póki żyli - wydział będzie trwał, oboje o tym wiedzieli, w tym wszystkim nie chodziło przecież tylko o pracę - zarobki - chodziło o ideę, która wisiała znacznie wyżej od tego. Nie, naturalnie, że nie chciał urazić Lisa - wierzył, że Fox jako auror i człowiek, który dostał w życiu po tyłku, nie był na tyle delikatny, by wziąć jego słowa całkowicie poważnie - lub zbyt mocno do siebie, Brendan był po prostu bezpośredni i znali się dość dobrze, by ten o tym wiedział. Kolejnym jego słowom przytaknął, to właściwie powinno wystarczyć. Zerknął na czarownicę, kiedy Fox wydał polecenie; niech szlag jasny trafi tego całego Russella.
- Czekajcie - mruknął nieco ciszej, w pół kroku, gdy ruszył już za Frederickiem. - Widzisz tego czarodzieja, tam? - Na końcu korytarza. - Russell prowadzi sprawę jego krewnego, zaraz cię obskoczy. Widziałem go już parę razy, nigdy nie dawał mu żyć. - A my nawet nie wiemy o co chodzi, co? - Odwróć się - dodał szybko. - To nawet nie będzie wyglądać podejrzanie, Russell zawsze się odwraca na jego widok - Był tego prawie pewien. Na szczęście - była z nimi Pomona - gorzej, jeśli prawdziwy Crispin rzeczywiście, jak przewidywał Fox, również się tutaj zjawi, nie mogli rozdzielać się zbyt mocno. Nie powinni.
- Naprawdę nie wiesz, kiedy się zamknąć, co? - mruknął ze zrezygnowaniem, bo auror tak bardzo miał rację. Ministerstwo - i zdawało mu się, że nie tylko ono - ostatnimi czasy dosłownie stawało na głowie. Żeby zamknąć biuro aurorów minister musiałaby zwariować do końca, a patrząc wstecz, na minione wydarzenia... nie było to niestety nic niemożliwego. Działo się źle, choć najgorsze było jeszcze zapewne przed nimi. Brendan działał zupełnie odwrotnie - wykluczał porażkę, zanim ta się wydarzyła. Zwykle ta strategia nie działała najlepiej, nie zmieniało to faktu, że wizja najczarniejszych scenariuszy nie podnosiła niczyich morale. Póki żyli - wydział będzie trwał, oboje o tym wiedzieli, w tym wszystkim nie chodziło przecież tylko o pracę - zarobki - chodziło o ideę, która wisiała znacznie wyżej od tego. Nie, naturalnie, że nie chciał urazić Lisa - wierzył, że Fox jako auror i człowiek, który dostał w życiu po tyłku, nie był na tyle delikatny, by wziąć jego słowa całkowicie poważnie - lub zbyt mocno do siebie, Brendan był po prostu bezpośredni i znali się dość dobrze, by ten o tym wiedział. Kolejnym jego słowom przytaknął, to właściwie powinno wystarczyć. Zerknął na czarownicę, kiedy Fox wydał polecenie; niech szlag jasny trafi tego całego Russella.
- Czekajcie - mruknął nieco ciszej, w pół kroku, gdy ruszył już za Frederickiem. - Widzisz tego czarodzieja, tam? - Na końcu korytarza. - Russell prowadzi sprawę jego krewnego, zaraz cię obskoczy. Widziałem go już parę razy, nigdy nie dawał mu żyć. - A my nawet nie wiemy o co chodzi, co? - Odwróć się - dodał szybko. - To nawet nie będzie wyglądać podejrzanie, Russell zawsze się odwraca na jego widok - Był tego prawie pewien. Na szczęście - była z nimi Pomona - gorzej, jeśli prawdziwy Crispin rzeczywiście, jak przewidywał Fox, również się tutaj zjawi, nie mogli rozdzielać się zbyt mocno. Nie powinni.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie dostrzegam poirytowanego spojrzenia Brendana, nie ma na to odpowiednich warunków. Zresztą, jestem przejęta całą tą misją bardziej niż odczytywaniem emocji przyjaciół. A może to właśnie na nich powinnam się skoncentrować? Och, wzdycham przeciągle, nic jednak nie mówiąc. Muszę być uważniejsza, całkowicie oddana zadaniu, chociaż dopiero zwyczajnie idziemy i rozmawiamy. Rozprawiamy na tematy, które są w większości drażliwe, ale ja to rozumiem. Uśmiecham się, kiwam głową. Zastanawiam się kim jest ten cały Russell poza byciem aurorem. I dlaczego przychodzimy tutaj przed jego zmianą zamiast poczekać na dzień wolny. Nie wnikam w ten temat uważając go za wyjątkowo grząski. Wolę iść spokojnie, ale za to uważnie. Rozglądam się na boki starając się zauważyć oraz zapamiętać jak najwięcej. Nie znam tego miejsca tak dobrze jak wy, a wypadałoby, żebym przynajmniej w minimalnym stopniu odnajdywała się w niniejszej kwaterze. Zaciskam mocniej dłoń na różdżce, schowanej w kieszeni.
- Dajcie spokój. Z umiejętnościami Brendana i szczęściem Lisa wszystko będzie dobrze - rzucam w końcu lekkim tonem, może tylko trochę żartując sobie z Foxa. Uśmiecham się nawet szczerze rozbawiona. Co jednak i tak nie trwa długo, słysząc, że jestem tutaj jedynie kolorowym wabikiem odwracającym uwagę. A gdzie akcja, zaklęcia, ucieczki, wybuchy oraz przystojni agenci? Och, nie tak sobie wyobrażałam tę misję.
- Nie podoba mi się to - mówię więc jasno, może tylko trochę z kwaśną miną. Chyba muszę się pogodzić z postrzeganiem mnie jako słabszej. To ma swoje uzasadnienie, naturalnie, ale i tak trudno mi to przełknąć. Moja duma chyba dosięga rozmiarami do tej męskiej. Wzdycham chyba po raz tysięczny - tym razem jestem załamana swym własnym losem.
Ledwo wyhamowuję, kiedy okazuje się, że jest tam jakiś znajomy człowiek, który mógłby nam zaszkodzić. Przyglądam mu się uważnie uznając, że nigdy wcześniej go nie widziałam. Och, doskonale wiem, o czym teraz myślicie. Przewracam oczami żałując, że nie ubrałam żadnej skąpej sukienki, byłaby ona najprawdopodobniej dużo bardziej adekwatnym strojem. Założyłam na siebie wygodne, maskujące ubrania gotowa nawet na czołganie się po ministerialnych korytarzach (!!), a tymczasem mam kusić swoimi wdziękami, byleby odwrócić uwagę reszty osób. Niechętnie spoglądam na brak odpowiednich warunków.
- Dobra, już dobra, idę do niego - mruczę wyraźnie niezadowolona. Poprawiam bluzkę i pewnym siebie krokiem zmierzam do typka, który ma stanowić zagrożenie. Uśmiecham się promiennie. - Dzień dobry! Spada mi pan z nieba! - mówię, kiedy znajduję się tuż przy nim. - Szukam i szukam odpowiedniego gabinetu i każdy mi mówi co innego. No naprawdę, nikt nie chce pomóc damie w potrzebie… ale pan mi wygląda na gentlemana, który nie zostawi mnie na pastwę losu - osądzam szybko, dorzucając w pakiecie trochę komplementów. - Widzi pan, szukam gabinetu numer 303 departamentu międzynarodowej współpracy czarodziejów. To gdzieś tutaj, prawda? - Strugam głupią, bo co innego mi pozostało?
- Dajcie spokój. Z umiejętnościami Brendana i szczęściem Lisa wszystko będzie dobrze - rzucam w końcu lekkim tonem, może tylko trochę żartując sobie z Foxa. Uśmiecham się nawet szczerze rozbawiona. Co jednak i tak nie trwa długo, słysząc, że jestem tutaj jedynie kolorowym wabikiem odwracającym uwagę. A gdzie akcja, zaklęcia, ucieczki, wybuchy oraz przystojni agenci? Och, nie tak sobie wyobrażałam tę misję.
- Nie podoba mi się to - mówię więc jasno, może tylko trochę z kwaśną miną. Chyba muszę się pogodzić z postrzeganiem mnie jako słabszej. To ma swoje uzasadnienie, naturalnie, ale i tak trudno mi to przełknąć. Moja duma chyba dosięga rozmiarami do tej męskiej. Wzdycham chyba po raz tysięczny - tym razem jestem załamana swym własnym losem.
Ledwo wyhamowuję, kiedy okazuje się, że jest tam jakiś znajomy człowiek, który mógłby nam zaszkodzić. Przyglądam mu się uważnie uznając, że nigdy wcześniej go nie widziałam. Och, doskonale wiem, o czym teraz myślicie. Przewracam oczami żałując, że nie ubrałam żadnej skąpej sukienki, byłaby ona najprawdopodobniej dużo bardziej adekwatnym strojem. Założyłam na siebie wygodne, maskujące ubrania gotowa nawet na czołganie się po ministerialnych korytarzach (!!), a tymczasem mam kusić swoimi wdziękami, byleby odwrócić uwagę reszty osób. Niechętnie spoglądam na brak odpowiednich warunków.
- Dobra, już dobra, idę do niego - mruczę wyraźnie niezadowolona. Poprawiam bluzkę i pewnym siebie krokiem zmierzam do typka, który ma stanowić zagrożenie. Uśmiecham się promiennie. - Dzień dobry! Spada mi pan z nieba! - mówię, kiedy znajduję się tuż przy nim. - Szukam i szukam odpowiedniego gabinetu i każdy mi mówi co innego. No naprawdę, nikt nie chce pomóc damie w potrzebie… ale pan mi wygląda na gentlemana, który nie zostawi mnie na pastwę losu - osądzam szybko, dorzucając w pakiecie trochę komplementów. - Widzi pan, szukam gabinetu numer 303 departamentu międzynarodowej współpracy czarodziejów. To gdzieś tutaj, prawda? - Strugam głupią, bo co innego mi pozostało?
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Poirytowany ton Brendana, zamiast ugodzić moją dumę, wywołuje jedynie nonszalancki uśmiech, który szybko znika z mojej-nie-mojej twarzy, kiedy przypominam sobie, że Russell raczej nie słynie z wietrzenia swoich zębów. Wealsey, jak zwykle zresztą, stanowił idealny równoważnik dla mojej niepokornej, pełnej egzaltowanego optymizmu osobowości, sprowadzając mnie w rejony bliższe rzeczywistości i za każdym razem przypominając o tym, że nasza praca nie była zabawą. I choć moja lekkość ducha mogła wskazywać na to, że nie brałem zbyt poważnie powierzonych mi zadań, pod tą osłoną beztroski byłem skrupulatny i bezwzględny, doskonale zdając sobie sprawę, że w zawodzie aurora nie było miejsca na błędy.
Podobnie było teraz.
Nie przyszło mi nawet przez myśl umniejszanie roli Pomony. Poczułbym się wręcz urażony, gdyby Sprout otwarcie zarzuciła mi dyskryminację kobiet – mnie, który o dekady wyprzedzał swoje czasy! Ludzkość zwyczajnie nie była jeszcze gotowa na otwartość umysłu, którą udało mi się osiągnąć, dlatego też wolałem nie szokować otoczenia swoimi przemyśleniami i spostrzeżeniami na temat struktury społeczeństwa. Nie ulegał jednak wątpliwości fakt, że to ja i Brendan wiedzieliśmy, jak sprawnie i szybko przebrnąć przez biuro – choć widok czołgającej się Pomony mógłby okazać się czymś wartym zapamiętania.
Tak szybko jak ruszyłem, zatrzymałem się w miejscu na sygnał Brendana.
- Szlag. - Skomentowałem tylko, energicznie obracając się na pięcie, po części zgodnie ze wskazówką Weasleya, choć większy udział przypadł reakcji stresowej. - Lepiej chodźmy. - Pospieszyłem rudzielca, licząc na to, że Pomona zdoła odwrócić uwagę interesanta. - Pamiętaj, Pom, to do końca głównego korytarza i w lewo, siódma kabina po prawej. - To wcale nie była tak daleka droga. Ale kiedy ruszyliśmy z Weasleyem, może nawet zbyt wartko, korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Szedłem ze spuszczoną głową, nawet po chwili zwalniając kroku (choć miałem ochotę biec), byleby tylko nie wyglądać nienaturalnie.
- Panie Russell? - kobiecy głos dobiegł nas zza pleców mniej więcej w połowie drogi, a ja prawie zdębiałem. Spojrzałem porozumiewawczo na Brendana. Musieliśmy się zatrzymać. - Pan Edmund Spencer-Moon czeka na pana co najmniej od godziny, zdawało mi się, że kręcił przed wejściem do biura, musiał go pan minąć... Pilnie prosił o rozmowę. - Ton kobiety zdawał się nie znosić sprzeciwu, a nam zdecydowanie nie uśmiechało się wracać do punktu wyjścia.
Nie podnoś wzroku i nie odzywaj się, Fox.
Podobnie było teraz.
Nie przyszło mi nawet przez myśl umniejszanie roli Pomony. Poczułbym się wręcz urażony, gdyby Sprout otwarcie zarzuciła mi dyskryminację kobiet – mnie, który o dekady wyprzedzał swoje czasy! Ludzkość zwyczajnie nie była jeszcze gotowa na otwartość umysłu, którą udało mi się osiągnąć, dlatego też wolałem nie szokować otoczenia swoimi przemyśleniami i spostrzeżeniami na temat struktury społeczeństwa. Nie ulegał jednak wątpliwości fakt, że to ja i Brendan wiedzieliśmy, jak sprawnie i szybko przebrnąć przez biuro – choć widok czołgającej się Pomony mógłby okazać się czymś wartym zapamiętania.
Tak szybko jak ruszyłem, zatrzymałem się w miejscu na sygnał Brendana.
- Szlag. - Skomentowałem tylko, energicznie obracając się na pięcie, po części zgodnie ze wskazówką Weasleya, choć większy udział przypadł reakcji stresowej. - Lepiej chodźmy. - Pospieszyłem rudzielca, licząc na to, że Pomona zdoła odwrócić uwagę interesanta. - Pamiętaj, Pom, to do końca głównego korytarza i w lewo, siódma kabina po prawej. - To wcale nie była tak daleka droga. Ale kiedy ruszyliśmy z Weasleyem, może nawet zbyt wartko, korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Szedłem ze spuszczoną głową, nawet po chwili zwalniając kroku (choć miałem ochotę biec), byleby tylko nie wyglądać nienaturalnie.
- Panie Russell? - kobiecy głos dobiegł nas zza pleców mniej więcej w połowie drogi, a ja prawie zdębiałem. Spojrzałem porozumiewawczo na Brendana. Musieliśmy się zatrzymać. - Pan Edmund Spencer-Moon czeka na pana co najmniej od godziny, zdawało mi się, że kręcił przed wejściem do biura, musiał go pan minąć... Pilnie prosił o rozmowę. - Ton kobiety zdawał się nie znosić sprzeciwu, a nam zdecydowanie nie uśmiechało się wracać do punktu wyjścia.
Nie podnoś wzroku i nie odzywaj się, Fox.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wyglądał, jakby nie załapał żartu i wziął słowa Pomony na poważnie, co więcej - uznał je za dość naturalne, ni to komplement dla siebie, ni to żart z Foxa; były Malfoy miał w życiu dużo szczęścia, może poza rodowodem, a lekkość, z jaką podchodził do obowiązków, czasem sprawiała, że w istocie wydawało mu się, że Frederick miał więcej szczęścia niż rozumu. Nie, nie umniejszał jego umiejętności: zdawał sobie sprawę z tego, że był nie tylko doświadczonym aurorem, ale i potężnym czarodziejem. Ale - no właśnie - zdaniem Brendana istniało ale, które sprawiało, że słowa Pomony były zwyczajne prawdziwe. Nie zrozumiał też, co się Pomonie nie podobało - choć tym akurat na dłużej nie zaprzątał sobie głowy, bo fakt faktem, nie podobało się to wszystko również jemu. A nie podobała mu się zwłaszcza perspektywa utraty pracy na wypadek niepowodzenia; dało się to zatrzymać w jeden sposób: robiąc, co się dało, by przejść przez ten labirynt biur i pułapek złożonych z namolnych petentów z tarczą, nie na tarczy. I im dłużej znajdowali się wewnątrz tego budynku, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że to tylko owe szczęście Foxa będzie w stanie wyprowadzić ich stąd w jednym kawałku, dlatego westchnienia Pomony również traktował całkowicie naturalnie, jedno za drugim. Jej maskujące ubrania były naprawdę dobrym pomysłem: zwracały uwagę, więc odciągały spojrzenia od Foxa skrytego za maską Crispina Russella - a kiedy ruszyła pewnym krokiem, minęła chwila, nim Brendan odwrócił się od niej i nim pośpiesznie dołączył do wycofanego Fredericka. Nie dostrzegł już zakłopotanej twarzy mężczyzny, który na słowa panny Sprout zawstydził się na tyle, by nie potrafił przyznać się do niewiedzy.
- Nie, nie, nie - odpowiedział po chwili, kiedy jego usta układały się w nonszalancko przystojny - przynajmniej zdaniem właściciela, bo w rzeczywistości nieco żółtawy - uśmiech. - Musiała się pani pomylić. Sala 303 znajduje się na III piętrze - wyjaśnił rzeczowo, widocznie dumny z tego, że coś wiedział - zawracał głowę urzędnikom już w tylu sprawach, że rozkład sal znał właściwie na pamięć. - A departament, o którym pani mówi, znajduje się na V. Kogo pani właściwie szuka? Chętnie pomogę - zapewnił ją, rzucając jej wpierw zalotne spojrzenie. Brendan tymczasem parł przed siebie, nieco żwawszym krokiem niż wcześniej, może zachęcony ponagleniem Foxa, może samemu doszedłszy do wniosku, że zwłoka nie działała na ich korzyść. Kobieta przed nimi wyrosła jednak jak znikąd, a odnalazłszy spojrzenie Lisa szybko załapał, że powinien przejąć rozmowę. Prawdopodobnie lepiej poradziłby sobie, gdyby szybko dał jej w łeb i unieszkodliwił, ale tego zrobić nie mógł - wokół byli przecież ludzie, a z nich dwojga to Fred miał zdecydowanie bardziej srebrzysty język. Fred, który nie mógł się odezwać.
- Tea time - odpowiedział więc kategorycznie, jakby wydawał polecenie musztry - jakby zwracał się do kursantów w trakcie prowadzenia zajęć fizycznych. - Pan Russell będzie wolny po 17-tej - skonkretyzował, kładąc dłoń na ramieniu Foxa, pragnąc ponaglić go do dalszej drogi - nie zatrzymujemy się, nie ma na to czasu, żwawszym jeszcze krokiem przyśpieszył, na wypadek, gdyby kobieta zbyt trzeźwo i zbyt szybko wyszła z osłupienia po usłyszeniu tego absurdalnie głupiego tłumaczenia.
- Nie, nie, nie - odpowiedział po chwili, kiedy jego usta układały się w nonszalancko przystojny - przynajmniej zdaniem właściciela, bo w rzeczywistości nieco żółtawy - uśmiech. - Musiała się pani pomylić. Sala 303 znajduje się na III piętrze - wyjaśnił rzeczowo, widocznie dumny z tego, że coś wiedział - zawracał głowę urzędnikom już w tylu sprawach, że rozkład sal znał właściwie na pamięć. - A departament, o którym pani mówi, znajduje się na V. Kogo pani właściwie szuka? Chętnie pomogę - zapewnił ją, rzucając jej wpierw zalotne spojrzenie. Brendan tymczasem parł przed siebie, nieco żwawszym krokiem niż wcześniej, może zachęcony ponagleniem Foxa, może samemu doszedłszy do wniosku, że zwłoka nie działała na ich korzyść. Kobieta przed nimi wyrosła jednak jak znikąd, a odnalazłszy spojrzenie Lisa szybko załapał, że powinien przejąć rozmowę. Prawdopodobnie lepiej poradziłby sobie, gdyby szybko dał jej w łeb i unieszkodliwił, ale tego zrobić nie mógł - wokół byli przecież ludzie, a z nich dwojga to Fred miał zdecydowanie bardziej srebrzysty język. Fred, który nie mógł się odezwać.
- Tea time - odpowiedział więc kategorycznie, jakby wydawał polecenie musztry - jakby zwracał się do kursantów w trakcie prowadzenia zajęć fizycznych. - Pan Russell będzie wolny po 17-tej - skonkretyzował, kładąc dłoń na ramieniu Foxa, pragnąc ponaglić go do dalszej drogi - nie zatrzymujemy się, nie ma na to czasu, żwawszym jeszcze krokiem przyśpieszył, na wypadek, gdyby kobieta zbyt trzeźwo i zbyt szybko wyszła z osłupienia po usłyszeniu tego absurdalnie głupiego tłumaczenia.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
No tak. Nikt się nie śmieje. Może to lepiej - wszak powinniśmy skoncentrować się na zadaniu, a nie opowiadaniu sobie dowcipów czy śmiesznych anegdotek. Powstrzymuję się przed tysięcznym westchnieniem, zaraz jednak wpadając w czarną rozpacz spowodowaną brakiem odpowiedzialnych zadań. Skoro jednak mam być kolorową rybką, za którą mają uganiać się drapieżnicy, a moja ławica w tym czasie ma się dostać niepostrzeżona w bezpieczne miejsce, to jestem gotowa na to poświęcenie. Staram się więc odwrócić uwagę jegomościa, który mógłby być potencjalnym zagrożeniem dla kamuflażu Foxa. Staję tuż przy nieznajomym w zalotnej pozie, mając w głowie słowa Lisa, które rzucił mi na odchodnym. Zaraz, jak to było… koniec korytarza, ale lewo czy prawo? Kabina siódma czy szósta? Och, staram się to odtworzyć w głowie sprawiając wrażenie zamyślonej niewiasty w opałach. To akurat dobrze, bo czarujący gentleman starający się mi pomóc w dojściu do zupełnie nieinteresującego mnie pokoju, na pewno odbierze to jako zastanowienie się nad jego słowami. Mężczyźni co prawda nie lubią bystrych kobiet, ale równie dobrze mogę dalej grać głupią. Zadziwiające jest tylko to jak łatwo mi to przychodzi…
Dla pewności powodzenia swoich działań kładę w celu niezobowiązującego flirtu (tylko skąd wiem, że tak się robi?) na ramieniu mężczyzny, subtelnie odwracając nas tyłem do całego zajścia z Brendanem oraz prawie-Russellem. Głupota ciąg dalszy.
- Och, czyli powinnam iść tędy? - dopytuję jegomościa, uśmiechając się do niego serdecznie i trzepocząc rzęsami. Wskazuję na schody na drugim końcu korytarza. Muszę przecież skierować jego myśli w zupełnie inną stronę niż w którą wędrują aurorzy. Niestety zagina mnie pytaniem o personalia szukanego czarodzieja. Myślę panicznie szybko nad jakimś imieniem i nazwiskiem, rozglądam się dyskretnie po ścianach szukając inspiracji dla własnej, radosnej twórczości. - Szukam pani… Milicenty Fume. Tak, właśnie tak. To mówi pan, że to nawet nie to piętro? O ja biedna, tak mnie poprzeciągali po całym ministerstwie… - mówię zasmucona, robię zbolałą minę. W międzyczasie konspiracyjnie zerkam sobie przez ramię chcąc rozeznać się w sytuacji tamtej dwójki. I widzę jakąś kobietę. Na zupę Helgi, czy ten cały Russell to jakaś szycha tego departamentu czy o co chodzi?!
- Niech mi pan jeszcze powie, bo może pan wie, bardzo trzepią z tą dokumentacją handlu zagranicznego? Bo wie pan, chcę wysyłać za granicę swoje własne mandragory! Sama je hoduję, nawet specjalny nawóz sporządziłam i one nie mają sobie równych! Chcę teraz uzyskać wszystkie pozwolenia, ale bardzo się boję, że nic z tego nie wyjdzie. Lub że będą mnie tam przetrzymywać kilka godzin. Spotkał się pan z czymś takim? A może potrzebuje pan mandragory? Lepszych niż u mnie pan nie znajdzie! - zasypuję go potokiem słów. Znów zerkam szybko do tyłu. Kobieta zmienia trochę położenie względem Brendana i Freda.
- Słucham? - pyta zdziwiona Weasley’a. - Panowie nie rozumieją. To S p e n c e r - M o o n. Nie może czekać - mówi kategorycznym tonem poprawiając swoje okulary. Ja natomiast powoli, dyskretnie sięgam do kieszeni i lekko kieruję różdżkę w jej stronę. Albalis dźwięczy w moich myślach. Nie umiem w niewerbalne zaklęcia, ale przecież nie mogę jawnie czarować. Uda się lub nie. Prędko chowam różdżkę mając nadzieję, że śnieżne kule polecą w kobietę, a ona nie zauważy, że to byłam ja. Lub wręcz przeciwnie, właśnie zauważy i do nas podejdzie oburzona. A aurorzy czmychną w stronę zachodzącego słońca. Bylebym nie wybuchła samej siebie.
Dla pewności powodzenia swoich działań kładę w celu niezobowiązującego flirtu (tylko skąd wiem, że tak się robi?) na ramieniu mężczyzny, subtelnie odwracając nas tyłem do całego zajścia z Brendanem oraz prawie-Russellem. Głupota ciąg dalszy.
- Och, czyli powinnam iść tędy? - dopytuję jegomościa, uśmiechając się do niego serdecznie i trzepocząc rzęsami. Wskazuję na schody na drugim końcu korytarza. Muszę przecież skierować jego myśli w zupełnie inną stronę niż w którą wędrują aurorzy. Niestety zagina mnie pytaniem o personalia szukanego czarodzieja. Myślę panicznie szybko nad jakimś imieniem i nazwiskiem, rozglądam się dyskretnie po ścianach szukając inspiracji dla własnej, radosnej twórczości. - Szukam pani… Milicenty Fume. Tak, właśnie tak. To mówi pan, że to nawet nie to piętro? O ja biedna, tak mnie poprzeciągali po całym ministerstwie… - mówię zasmucona, robię zbolałą minę. W międzyczasie konspiracyjnie zerkam sobie przez ramię chcąc rozeznać się w sytuacji tamtej dwójki. I widzę jakąś kobietę. Na zupę Helgi, czy ten cały Russell to jakaś szycha tego departamentu czy o co chodzi?!
- Niech mi pan jeszcze powie, bo może pan wie, bardzo trzepią z tą dokumentacją handlu zagranicznego? Bo wie pan, chcę wysyłać za granicę swoje własne mandragory! Sama je hoduję, nawet specjalny nawóz sporządziłam i one nie mają sobie równych! Chcę teraz uzyskać wszystkie pozwolenia, ale bardzo się boję, że nic z tego nie wyjdzie. Lub że będą mnie tam przetrzymywać kilka godzin. Spotkał się pan z czymś takim? A może potrzebuje pan mandragory? Lepszych niż u mnie pan nie znajdzie! - zasypuję go potokiem słów. Znów zerkam szybko do tyłu. Kobieta zmienia trochę położenie względem Brendana i Freda.
- Słucham? - pyta zdziwiona Weasley’a. - Panowie nie rozumieją. To S p e n c e r - M o o n. Nie może czekać - mówi kategorycznym tonem poprawiając swoje okulary. Ja natomiast powoli, dyskretnie sięgam do kieszeni i lekko kieruję różdżkę w jej stronę. Albalis dźwięczy w moich myślach. Nie umiem w niewerbalne zaklęcia, ale przecież nie mogę jawnie czarować. Uda się lub nie. Prędko chowam różdżkę mając nadzieję, że śnieżne kule polecą w kobietę, a ona nie zauważy, że to byłam ja. Lub wręcz przeciwnie, właśnie zauważy i do nas podejdzie oburzona. A aurorzy czmychną w stronę zachodzącego słońca. Bylebym nie wybuchła samej siebie.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Pomona Sprout' has done the following action : rzut kością
'k100' : 12
'k100' : 12
Czy wszystkie urzędniczki musiały być tak okrutnymi służbistkami? Władze Ministerstwa chyba nie zdawały sobie sprawy z tego, że płacąc kobietom niższe pensje za wykonywanie tej samej pracy, co mężczyźni, wtykali kij w gniazdo os – mógłbym jeszcze zrozumieć, gdyby chodziło o jakąś jedną, konkretną Osę; ja wiem, igranie z ogniem, adrenalina, te sprawy, każdy potrzebował jakiejś rozrywki – ale podburzanie całego roju zakrawało o samobójstwo. Tylko, rzecz jasna, tym, którzy zajmowali najwyższe stołki, nigdy nie obrywało się za te niesprawiedliwości społeczne. Cała odpowiedzialność spadała na nasze barki, a mój poziom zażenowania osiągnął apogeum. Mimowolnie zasłoniłem twarz dłonią, poprzez palce zerkając w kierunku Pomony, która zdawała się bardziej zaradna od naszej dwójki. Gdyby urzędniczka tylko zechciała się odwrócić, zrozumiałaby, że S p e n c e r – M o o n napalał się właśnie na rozmowę z kimś zgoła innym, niż Crispin Russell.
- Milicenta Fume? Jest pani pewna? Nie przypominam sobie tego nazwiska. - Tego nie mogłem słyszeć ani ja, ani Brendan, ani urzędniczka – za to Pomona mogła nie tylko usłyszeć, ale i poczuć na sobie badawcze spojrzenie mężczyzny, który – jakby w zamyśleniu – podkręcił szpakowatego wąsa, po czym podążył wzrokiem dokładnie we wskazanym przez Sprout kierunku, zerkając na nią ukradkiem. Zupełnie tak, jakby dłuższy kontakt wzrokowy miał ubrać jego różową twarz w jeszcze bardziej intensywne kolory. - Ha, skąd ja to znam! Doskonale panią rozumiem. Coraz trudniej o kompetentnych urzędników. - Dodał, najwyraźniej znajdując w Pomonie partnerkę do narzekania. Nic nie łączyło ludzi bardziej, niż wspólne dzielenie niedoli! - Chodzi o handel zagraniczny? Trzeba było tak od razu, świetnie się składa... mój wuj, Wilhelm Dippett, jest jednym z pracowników tego działu. Jeśli powie pani, że przysłał panią Edmund Spencer-Moon, z pewnością nie będzie żadnego problemu. - Wyjaśnił, dumnie wypowiadając swoje nazwisko. - Zapamięta pani, pani... - Zaakcentował wyczekująco, sugerując Pomonie, iż powinna odwdzięczyć mu się swoimi personaliami. Zmierzył ją wzrokiem nieco uważniej, tym samym zdobywając się na niezwykle czarujący uśmiech, który ukazywał szereg pożółkłych zębów. Wydawał się niezwykle podbudowany faktem, że tak... powabna czarownica poświęcała mu aż tyle uwagi. - Wierzę, że pani... m a n d r a g o r y zasługują na najlepszą opiekę. - Ten wers zabrzmiał już wyjątkowo dwuznacznie, a z Brendanem mogliśmy jedynie dziękować Merlinowi, że nie musieliśmy tego słyszeć.
Nie unosząc wzroku na urzędniczkę, z różdżką schowaną w fałdach roboczej szaty, mogłem zrobić tylko jedno: trzymając ją na muszce, w myślach wypowiedziałem inkantację Confundusa, który miał odesłać to licho tam, skąd przyszło.
Czyli prosto do swojego biurka.
Zbrodnia na miarę Fantastycznego Pana Lisa.
- Milicenta Fume? Jest pani pewna? Nie przypominam sobie tego nazwiska. - Tego nie mogłem słyszeć ani ja, ani Brendan, ani urzędniczka – za to Pomona mogła nie tylko usłyszeć, ale i poczuć na sobie badawcze spojrzenie mężczyzny, który – jakby w zamyśleniu – podkręcił szpakowatego wąsa, po czym podążył wzrokiem dokładnie we wskazanym przez Sprout kierunku, zerkając na nią ukradkiem. Zupełnie tak, jakby dłuższy kontakt wzrokowy miał ubrać jego różową twarz w jeszcze bardziej intensywne kolory. - Ha, skąd ja to znam! Doskonale panią rozumiem. Coraz trudniej o kompetentnych urzędników. - Dodał, najwyraźniej znajdując w Pomonie partnerkę do narzekania. Nic nie łączyło ludzi bardziej, niż wspólne dzielenie niedoli! - Chodzi o handel zagraniczny? Trzeba było tak od razu, świetnie się składa... mój wuj, Wilhelm Dippett, jest jednym z pracowników tego działu. Jeśli powie pani, że przysłał panią Edmund Spencer-Moon, z pewnością nie będzie żadnego problemu. - Wyjaśnił, dumnie wypowiadając swoje nazwisko. - Zapamięta pani, pani... - Zaakcentował wyczekująco, sugerując Pomonie, iż powinna odwdzięczyć mu się swoimi personaliami. Zmierzył ją wzrokiem nieco uważniej, tym samym zdobywając się na niezwykle czarujący uśmiech, który ukazywał szereg pożółkłych zębów. Wydawał się niezwykle podbudowany faktem, że tak... powabna czarownica poświęcała mu aż tyle uwagi. - Wierzę, że pani... m a n d r a g o r y zasługują na najlepszą opiekę. - Ten wers zabrzmiał już wyjątkowo dwuznacznie, a z Brendanem mogliśmy jedynie dziękować Merlinowi, że nie musieliśmy tego słyszeć.
Nie unosząc wzroku na urzędniczkę, z różdżką schowaną w fałdach roboczej szaty, mogłem zrobić tylko jedno: trzymając ją na muszce, w myślach wypowiedziałem inkantację Confundusa, który miał odesłać to licho tam, skąd przyszło.
Czyli prosto do swojego biurka.
Zbrodnia na miarę Fantastycznego Pana Lisa.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : rzut kością
'k100' : 36
'k100' : 36
Nie był pewien, czy podobał mu się fakt, że się rozdzielili. Albo: nie podobał mu się. Pomona nie znała tego miejsca, a jeśli coś pójdzie nie tak, będzie z tym sama - niedobrze. Ale nie mieli innego wyjścia, a panna Sprout była rezolutną i inteligentną czarownicą - wierzył, że sobie poradzi, a w każdym razie podobna myśl pomogła mu się z tym pogodzić. Wszystko szło nie tak jak powinno, a los nie przestawał rzucać im pod nogi kłód, ale ze wszystkimi musieli sobie poradzić: Bathilda Bagshot liczyła na powodzenie ich misji. I nawet przez myśl mu nie przyszło, jak wiele w istocie miał szczęścia, że się rozdzielili - i że o owych mandragorach nie usłyszał ani słowa.
Confundus Fredericka okazał się znacznie skuteczniejszy od idiotycznego blefu Brendana; auror obejrzał się odruchowo, czy aby na pewno nikt nie zwrócił na to uwagi - naprawdę trudno było przeprowadzać dywersję w biurze po brzegi wypełnionym mniej lub bardziej doświadczonymi, ale jednak, aurorami, wyczulonymi przecież na każde wykorzystanie magii. Być może dlatego przyśpieszył kroku, kiedy otumaniona kobieta chwyciła się za głowę; oglądając się na Foxa - dla upewnienia, czy idzie za nim. Biuro szefa było już niedaleko, a sam szef powinien być na obiedzie: jeśli jeszcze kiedykolwiek przyjdzie im podjąć podobne działania, przemyślą plan nieco lepiej. Był pewien, że następnym razem tego dopilnuje.
- Wchodź do środka - szepnął do Fredericka. - Zostanę na czatach - Nieprzerwanie mijali ich ludzie; o wiele łatwiej będzie im wytłumaczyć, co w gabinecie szefa robił Crispin Russel - bo tłumaczyć tego nie musieli - niż co tyle czasu w jego gabinecie robił Brendan. Byli w tej dobrej sytuacji, w której nie musieli przejmować się wiarygodną wymówką dla Foxa zaklętego w inną osobę, przynajmniej tak długo, jak długo na horyzoncie nie pojawił się sam Russell. W czasie, w którym Fox zinflirtuje biuro i zdobędzie odpowiednie dokumenty, on sam - mógł po prostu udawać, że czeka na swoją kolej, aż szef skończy załatwiać sprawę z Crispinem. Lub aż wróci z lunchu. Bez znaczenia.
- Jeśli ktoś będzie nadchodził, zapukam w drzwi. - Zabieramy akta, bierzemy je pod pachę i wychodzimy, plan jest prosty. Może jak powtórzy go sobie w myślach jeszcze kilka razy, nawet uwierzy w jego powodzenie. Konspiracja nie była jego mocną stroną, a już zwłaszcza konspiracja w miejscu, w którym znajdowali się ich znajomi - i których wysokich umiejętności oboje mogli być pewni. O wiele lepiej czułby się, gdyby mógł po prostu wyjąć różdżkę i przejść do działania - na takie ryzyko nie mógł sobie jednak pozwolić.
Confundus Fredericka okazał się znacznie skuteczniejszy od idiotycznego blefu Brendana; auror obejrzał się odruchowo, czy aby na pewno nikt nie zwrócił na to uwagi - naprawdę trudno było przeprowadzać dywersję w biurze po brzegi wypełnionym mniej lub bardziej doświadczonymi, ale jednak, aurorami, wyczulonymi przecież na każde wykorzystanie magii. Być może dlatego przyśpieszył kroku, kiedy otumaniona kobieta chwyciła się za głowę; oglądając się na Foxa - dla upewnienia, czy idzie za nim. Biuro szefa było już niedaleko, a sam szef powinien być na obiedzie: jeśli jeszcze kiedykolwiek przyjdzie im podjąć podobne działania, przemyślą plan nieco lepiej. Był pewien, że następnym razem tego dopilnuje.
- Wchodź do środka - szepnął do Fredericka. - Zostanę na czatach - Nieprzerwanie mijali ich ludzie; o wiele łatwiej będzie im wytłumaczyć, co w gabinecie szefa robił Crispin Russel - bo tłumaczyć tego nie musieli - niż co tyle czasu w jego gabinecie robił Brendan. Byli w tej dobrej sytuacji, w której nie musieli przejmować się wiarygodną wymówką dla Foxa zaklętego w inną osobę, przynajmniej tak długo, jak długo na horyzoncie nie pojawił się sam Russell. W czasie, w którym Fox zinflirtuje biuro i zdobędzie odpowiednie dokumenty, on sam - mógł po prostu udawać, że czeka na swoją kolej, aż szef skończy załatwiać sprawę z Crispinem. Lub aż wróci z lunchu. Bez znaczenia.
- Jeśli ktoś będzie nadchodził, zapukam w drzwi. - Zabieramy akta, bierzemy je pod pachę i wychodzimy, plan jest prosty. Może jak powtórzy go sobie w myślach jeszcze kilka razy, nawet uwierzy w jego powodzenie. Konspiracja nie była jego mocną stroną, a już zwłaszcza konspiracja w miejscu, w którym znajdowali się ich znajomi - i których wysokich umiejętności oboje mogli być pewni. O wiele lepiej czułby się, gdyby mógł po prostu wyjąć różdżkę i przejść do działania - na takie ryzyko nie mógł sobie jednak pozwolić.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jak coś ma iść nie tak, z pewnością pójdzie. Urodzona pod szczęśliwą gwiazdą, z przytwierdzonymi na stałe różowymi okularami na nosie, wydaje mi się, że mogę wszystko. I że owe wszystko się uda, bo dlaczego miałoby nie. Dyskretne wyciągnięcie różdżki oraz pomyślenie prostego zaklęcia jednak najwidoczniej przerasta moje magiczne zdolności - zrzucę winę na karb zestresowania oraz niełatwej magii niewerbalnej. Udaję, że nic się nie dzieje, chociaż tak jest w rzeczywistości, skoro żaden urok nie opuszcza końca mojej różdżki. Teraz już bezpiecznie schowanej w kieszeni. Powracam myślami oraz duchem do człowieka, który… chyba wziął zbyt poważnie zarówno moje słowa jak i gesty. Nie zrażam się tym. Jeszcze. Za to rozpaczliwie poszukuję wymówki dla siebie oraz nieistniejących danych.
- Och, możliwe, że ta pani poszła na urlop macierzyński… ostatnio jak u niej byłam to wydawała mi się niesamowicie młodą osóbką, więc to była tylko kwestia czasu! - wyjaśniam pokrótce, może odrobinę zbyt głośno. Niestety głos sam mi podskakuje na najwyższe tony, prawdopodobnie z przejęcia całą sytuacją. Stoję już zupełnie plecami do Brendana i Freda, nie mam pojęcia jak im w ogóle idzie w zdobywaniu gabinetu szefa aurorów. Zdenerwowanie odwraca moją uwagę od znaczących spojrzeń, chociaż od razu je odnotowuję. Mężczyźni raczej silili się na dyskrecję w zerkaniu na… mnie, lub od razu skreślali z powodu nadprogramowych kilogramów. Z takim zachowaniem nie jestem obeznana.
- Tak, dokładnie tak! - przytakuję, przedłużając rozmowę w nadziei, że to da im odpowiednią ilość czasu na ucieczkę i w ogóle. Chociaż sama konwersacja nie wydaje mi się być interesująca. - Naprawdę? To fascynujące! Bardzo dziękuję za informację! - rzucam żywo, starając się nadać swojej twarzy zachwyconego wyrazu, co niestety jest dość trudne. Rzucane przez mężczyznę nazwiska niewiele mi mówią, domyślam się jedynie, że coś znaczyć muszą, skoro je tak podkreśla. - Och, ja to…. Ja to jestem nikim, taka tam Po… - zaczynam ględzić machając ręką, ale w porę gryzę się w język. - Polly Spears - kończę więc, wieńcząc wypowiedź czarującym uśmiechem. Nie wiem skąd wytrzasnęłam te dziwaczne dane, ale czy ktoś by się tym przejmował w tym momencie? Ja nie.
Obracam się na moment dyskretnie, a widząc stojącą kobietę, która w każdej chwili może ruszyć w kierunku dwóch aurorów, odczuwam niezrozumiałą presję. Nic dziwnego, że dwuznaczna uwaga mężczyzny mnie denerwuje - posyłam mu groźne spojrzenie, za którym idzie odgłos plaśnięcia dłoni o policzek. Muszę improwizować.
- Jak pan śmie?! - drę się na całą kwaterę, w nosie mając nazwisko mężczyzny oraz to, że mogą mnie stąd wyrzucić. Im więcej par oczu zwróconych na mnie, tym lepiej. - To obraza! Zniewaga! Za kogo pan mnie ma?! - krzyczę dalej. - Proszę pani! Słyszała to pani! Ten niewybredny komentarz o mojej osobie - wskazuję na skonfundowaną kobietę, która obraca się w naszym kierunku będąc już całkowicie zdezorientowaną. - Będzie pani moim świadkiem! - oświadczam butnie, zerkając na mężczyznę. Trochę mi go szkoda, ale z drugiej strony mógł tak świńsko nie żartować! Tylko w normalnych warunkach nie byłabym może tak drastyczna… grunt, że część przeszkód naprawdę skoncentrowała się na kłótni, podchodzi do mnie nawet jedna aurorka (chyba) chcąc pomóc. Dobrze.
A ty się wstydź, panie Spencer-Moon!
- Och, możliwe, że ta pani poszła na urlop macierzyński… ostatnio jak u niej byłam to wydawała mi się niesamowicie młodą osóbką, więc to była tylko kwestia czasu! - wyjaśniam pokrótce, może odrobinę zbyt głośno. Niestety głos sam mi podskakuje na najwyższe tony, prawdopodobnie z przejęcia całą sytuacją. Stoję już zupełnie plecami do Brendana i Freda, nie mam pojęcia jak im w ogóle idzie w zdobywaniu gabinetu szefa aurorów. Zdenerwowanie odwraca moją uwagę od znaczących spojrzeń, chociaż od razu je odnotowuję. Mężczyźni raczej silili się na dyskrecję w zerkaniu na… mnie, lub od razu skreślali z powodu nadprogramowych kilogramów. Z takim zachowaniem nie jestem obeznana.
- Tak, dokładnie tak! - przytakuję, przedłużając rozmowę w nadziei, że to da im odpowiednią ilość czasu na ucieczkę i w ogóle. Chociaż sama konwersacja nie wydaje mi się być interesująca. - Naprawdę? To fascynujące! Bardzo dziękuję za informację! - rzucam żywo, starając się nadać swojej twarzy zachwyconego wyrazu, co niestety jest dość trudne. Rzucane przez mężczyznę nazwiska niewiele mi mówią, domyślam się jedynie, że coś znaczyć muszą, skoro je tak podkreśla. - Och, ja to…. Ja to jestem nikim, taka tam Po… - zaczynam ględzić machając ręką, ale w porę gryzę się w język. - Polly Spears - kończę więc, wieńcząc wypowiedź czarującym uśmiechem. Nie wiem skąd wytrzasnęłam te dziwaczne dane, ale czy ktoś by się tym przejmował w tym momencie? Ja nie.
Obracam się na moment dyskretnie, a widząc stojącą kobietę, która w każdej chwili może ruszyć w kierunku dwóch aurorów, odczuwam niezrozumiałą presję. Nic dziwnego, że dwuznaczna uwaga mężczyzny mnie denerwuje - posyłam mu groźne spojrzenie, za którym idzie odgłos plaśnięcia dłoni o policzek. Muszę improwizować.
- Jak pan śmie?! - drę się na całą kwaterę, w nosie mając nazwisko mężczyzny oraz to, że mogą mnie stąd wyrzucić. Im więcej par oczu zwróconych na mnie, tym lepiej. - To obraza! Zniewaga! Za kogo pan mnie ma?! - krzyczę dalej. - Proszę pani! Słyszała to pani! Ten niewybredny komentarz o mojej osobie - wskazuję na skonfundowaną kobietę, która obraca się w naszym kierunku będąc już całkowicie zdezorientowaną. - Będzie pani moim świadkiem! - oświadczam butnie, zerkając na mężczyznę. Trochę mi go szkoda, ale z drugiej strony mógł tak świńsko nie żartować! Tylko w normalnych warunkach nie byłabym może tak drastyczna… grunt, że część przeszkód naprawdę skoncentrowała się na kłótni, podchodzi do mnie nawet jedna aurorka (chyba) chcąc pomóc. Dobrze.
A ty się wstydź, panie Spencer-Moon!
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Trochę martwił mnie fakt, że prawie całe biuro wiedziało o moich zdolnościach metamorfomagii, ale było już zdecydowanie za późno na wątpliwości. Ciężko było mi nawet stwierdzić, czy operacja szła zgodnie z planem, bo planu nie mieliśmy wcale – ale kiedy tylko kobieta potraktowana zaklęciem zamrugała bezwiednie oczami, spoglądając na mnie i Brendana zupełnie tak, jakby właśnie zobaczyła własnego ducha, uznałem to za dobry omen. Powoli ruszyłem za Weasleyem, a choć od celu dzieliła nas śmieszna odległość, był to mój jak dotąd najdłuższy spacer do biura Rogersa.
I pomyśleć, że byłem całkowicie trzeźwy.
Ostrożnie sięgnąłem dłonią w stronę klamki, jakbym wyciągał ją w stronę rozżażonego węgla; w głowie naraz wezbrało mi się całe morze myśli, między innymi dotyczących tego, czy aby na pewno zadbałem o zmianę układu swoich linii papilarnych, jednocześnie tłumacząc sobie, że w fachu aurora zdrowa obsesja powinna być postrzegana jako zaleta. Wewnątrz – zgodnie z przypuszczeniami – nie było nikogo, byłem jednak świadomy, że czas nie był moim sprzymierzeńcem. Co innego Rogers; profesjonalizm i zorganizowanie szefa, wiodące prym również w jego własnym biurze, pozwoliły mi szybko zlokalizować potrzebne akta. Cóż, najwyraźniej nie bez powodu powierzono mu w ręce chaos, który w ostatnich miesiącach rozpleniał się po biurze niczym grzyb w łazience; nie była to jednak najlepsza chwila na dywagacje na temat przełożonego – krótkie geminio pozwoliło mi na stworzenie kopii dokumentów, które ukryłem pod połami szaty, ze stoickim spokojem opuszczając pomieszczenie. Wszystko wskazywało na to, że nikt nie zwrócił uwagi na sabotaż. Dalej w milczeniu ruszyliśmy więc z Brendanem, kierując w stronę wyjścia.
Dopiero tam czekał na nas crème de la crème naszej dywersji. Pomona. Upierdliwa kobieta. I Spencer-Moon, czerwony ze złości.
- Niewybredny?! - Byłem niemal pewien, że gdyby nie bujne wąsy, przypominałby bardziej dorodnego buraka niż mężczyznę w średnim wieku. - Staram się pomóc pani w dobrej wierze, za co spotyka mnie nie tylko brak wdzięczności, ale i bezpodstawne oszczerstwo! - Ciekawe, czy gdybym w tej chwili rozbił na jego czole jajko, zdołałoby się usmażyć? W każdym razie sytuacja wyglądała nietęgo, ale nie ulegało wątpliwości, że Pomona posiadała szczególny talent w wychodzeniu gładką ręką z nawet najbardziej absurdalnych sytuacji. A jej wielka improwizacja najwyraźniej trwała w najlepsze.
- Mamy, co trzeba. Dołączę do was za chwilę. - Albo raczej - lepiej pozbędę się tej śmiesznej twarzy, zanim cała akcja spali na panewce przez zbyt zaangażowanego w sprawy aurorów interesanta. Nie mieliśmy też pewności, czy mój confundus był wystarczająco silny, by kobieta nie zdążyła sobie przypomnieć o szukaniu Russella. – Scena jest twoja. Idź grać księcia na białym koniu. - Skinąłem nieznacznie głową, po czym odbiłem w prawo, niknąc w najbliższym, pustym boksie, gdzie mogłem bez obaw – i z ogromną ulgą – powrócić do własnej twarzy, by kilka minut później opuścić kwaterę jako Frederick Fox.
I pomyśleć, że byłem całkowicie trzeźwy.
Ostrożnie sięgnąłem dłonią w stronę klamki, jakbym wyciągał ją w stronę rozżażonego węgla; w głowie naraz wezbrało mi się całe morze myśli, między innymi dotyczących tego, czy aby na pewno zadbałem o zmianę układu swoich linii papilarnych, jednocześnie tłumacząc sobie, że w fachu aurora zdrowa obsesja powinna być postrzegana jako zaleta. Wewnątrz – zgodnie z przypuszczeniami – nie było nikogo, byłem jednak świadomy, że czas nie był moim sprzymierzeńcem. Co innego Rogers; profesjonalizm i zorganizowanie szefa, wiodące prym również w jego własnym biurze, pozwoliły mi szybko zlokalizować potrzebne akta. Cóż, najwyraźniej nie bez powodu powierzono mu w ręce chaos, który w ostatnich miesiącach rozpleniał się po biurze niczym grzyb w łazience; nie była to jednak najlepsza chwila na dywagacje na temat przełożonego – krótkie geminio pozwoliło mi na stworzenie kopii dokumentów, które ukryłem pod połami szaty, ze stoickim spokojem opuszczając pomieszczenie. Wszystko wskazywało na to, że nikt nie zwrócił uwagi na sabotaż. Dalej w milczeniu ruszyliśmy więc z Brendanem, kierując w stronę wyjścia.
Dopiero tam czekał na nas crème de la crème naszej dywersji. Pomona. Upierdliwa kobieta. I Spencer-Moon, czerwony ze złości.
- Niewybredny?! - Byłem niemal pewien, że gdyby nie bujne wąsy, przypominałby bardziej dorodnego buraka niż mężczyznę w średnim wieku. - Staram się pomóc pani w dobrej wierze, za co spotyka mnie nie tylko brak wdzięczności, ale i bezpodstawne oszczerstwo! - Ciekawe, czy gdybym w tej chwili rozbił na jego czole jajko, zdołałoby się usmażyć? W każdym razie sytuacja wyglądała nietęgo, ale nie ulegało wątpliwości, że Pomona posiadała szczególny talent w wychodzeniu gładką ręką z nawet najbardziej absurdalnych sytuacji. A jej wielka improwizacja najwyraźniej trwała w najlepsze.
- Mamy, co trzeba. Dołączę do was za chwilę. - Albo raczej - lepiej pozbędę się tej śmiesznej twarzy, zanim cała akcja spali na panewce przez zbyt zaangażowanego w sprawy aurorów interesanta. Nie mieliśmy też pewności, czy mój confundus był wystarczająco silny, by kobieta nie zdążyła sobie przypomnieć o szukaniu Russella. – Scena jest twoja. Idź grać księcia na białym koniu. - Skinąłem nieznacznie głową, po czym odbiłem w prawo, niknąc w najbliższym, pustym boksie, gdzie mogłem bez obaw – i z ogromną ulgą – powrócić do własnej twarzy, by kilka minut później opuścić kwaterę jako Frederick Fox.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Plan był za mało przemyślany. A oni- za mało ostrożni. Nie powinni tego robić, to było złe - oszukiwać własnego szefa, własnych przyjaciół, nadwyrężając zaufania własnej jednostki, nawet jeśli we wszystkim chodziło o ewentualne wyłapanie podejrzanego elementu. Brendan był obowiązkowy, punktualny i przepełniony poczuciem służby, rzadko bał się idąc do gabinetu szefa, bo rzadko miał sobie cokolwiek do zarzucenia. Fox zniknął w środku, stanął przy drzwiach, zakładając ręce na piersi, usiłując wyglądać jak ktoś, kto na Rogersa czekał; pośród wszystkich swoich wad i zalet nie potrafił odnaleźć umiejętności udawania, nie sądził więc, by był w tej roli szczególnie przekonujący. Ale to nie mogło być trudne - kiedy zobaczy nadchodzącego przełożonego, zapuka i zauważy Foxa, który właśnie sprawdzał, czy ktoś jest w środku. To nie mogło być trudne, powtarzał sobie jak mantrę, choć czuł się bardziej przestępcą, niż kiedykolwiek dotąd w swoim życiu. Zaufanie: to o nim mówiono najwięcej, kiedy na kursie uczono ich solidarności. Właśnie je deptał. Na szczęście - dla odmiany uśmiechnęła się do nich fortuna, Fox z łatwością wykradł notatki i wyszedł z sali śmierci prędzej, niż ktokolwiek ich przyuważył. Dobrze. A przynajmniej lepiej, niż się spodziewał i znacznie lepiej od najgorszego przewidywalnego scenariusza.
Przynajmniej w części, Pomona wciąż wydawała się mieć problemy. Głośne i niezbyt wybredne komentarze zwiastowały jedynie kłopoty, choć bardziej niepokojące wydawały się krzyki samej Pomony; odgłos plaśnięcia nie nastrajał optymistycznie - ani ku temu, co działo się w tym momencie ani ku temu, co mogło się dopiero zadziać. Skinął głową Fredowi, z całą pewnością im szybciej pozbędzie się twarzy Russella, tym lepiej dla nich wszystkich, póki nosił jego maskę dywersja wciąż była w toku, a kamuflaż możliwy do rozszyfrowania. Nie obejrzał się za nim, kiedy ich drogi zaczęły się rozchodzić, nie odpowiedział więcej ani słowa. Im mniej ludzi zobaczy go z Crispinem Russellem, tym lepiej dla powodzenia misji i jego samego - również. Mimo wszystko, znajdowali się w miejscu wypełnionym ludźmi doskonale znającymi się na śledztwach, podejrzeniach i suspicjach. Z wolna skierował się ku coraz to większemu zbiorowisku wokół Pomony.
- Pom - nie słyszał, że przedstawiła się innym imieniem. - Wszystko w porządku? Jess, znalazłaś ją, dzięki - zwrócił się do aurorki, która pojawiła się przy niej, ignorując czerwieniejącego ze złości mężczyznę; czuł się w obowiązku wytłumaczyć jej to i owo zanim naprawdę trafią przed Wizengamot przeprowadzić proces o zniesławienie. - To moja przyjaciółka - dodał, w nadziei, że to wystarczy, żeby aurorka opuściła posterunek; zamieszanie wokół Pomony pomogło przedostać się im niepostrzeżenie do celu i zapewne odwróciło uwagę od nich błąkających się razem bez celu w pobliżu gabinetu szefa, ale teraz przestało już być potrzebne - i trzeba je było odkręcić. - Której ktoś nie przestaje się naprzykrzać - nie słyszał, jakimi słowy mężczyzna zwrócił się do zielarki, ale jeśli Pomona powoływała świadków, najwyraźniej rzeczywiście wypowiedział parę zdań za dużo. Ściągnął brew, stając pomiędzy nimi. - Pan przeprosi, a na nas już pora - Spojrzał znacząco na Pomonę, mieli już wszystko, po co tutaj przyszli.
Przynajmniej w części, Pomona wciąż wydawała się mieć problemy. Głośne i niezbyt wybredne komentarze zwiastowały jedynie kłopoty, choć bardziej niepokojące wydawały się krzyki samej Pomony; odgłos plaśnięcia nie nastrajał optymistycznie - ani ku temu, co działo się w tym momencie ani ku temu, co mogło się dopiero zadziać. Skinął głową Fredowi, z całą pewnością im szybciej pozbędzie się twarzy Russella, tym lepiej dla nich wszystkich, póki nosił jego maskę dywersja wciąż była w toku, a kamuflaż możliwy do rozszyfrowania. Nie obejrzał się za nim, kiedy ich drogi zaczęły się rozchodzić, nie odpowiedział więcej ani słowa. Im mniej ludzi zobaczy go z Crispinem Russellem, tym lepiej dla powodzenia misji i jego samego - również. Mimo wszystko, znajdowali się w miejscu wypełnionym ludźmi doskonale znającymi się na śledztwach, podejrzeniach i suspicjach. Z wolna skierował się ku coraz to większemu zbiorowisku wokół Pomony.
- Pom - nie słyszał, że przedstawiła się innym imieniem. - Wszystko w porządku? Jess, znalazłaś ją, dzięki - zwrócił się do aurorki, która pojawiła się przy niej, ignorując czerwieniejącego ze złości mężczyznę; czuł się w obowiązku wytłumaczyć jej to i owo zanim naprawdę trafią przed Wizengamot przeprowadzić proces o zniesławienie. - To moja przyjaciółka - dodał, w nadziei, że to wystarczy, żeby aurorka opuściła posterunek; zamieszanie wokół Pomony pomogło przedostać się im niepostrzeżenie do celu i zapewne odwróciło uwagę od nich błąkających się razem bez celu w pobliżu gabinetu szefa, ale teraz przestało już być potrzebne - i trzeba je było odkręcić. - Której ktoś nie przestaje się naprzykrzać - nie słyszał, jakimi słowy mężczyzna zwrócił się do zielarki, ale jeśli Pomona powoływała świadków, najwyraźniej rzeczywiście wypowiedział parę zdań za dużo. Ściągnął brew, stając pomiędzy nimi. - Pan przeprosi, a na nas już pora - Spojrzał znacząco na Pomonę, mieli już wszystko, po co tutaj przyszli.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Źle mi z tym, że muszę oskarżać tego człowieka, ale przyznajcie, że nie jest on do końca czysty. W sensie stricte zamiarów, nie mam pojęcia czy się dzisiaj mył. Lub czy jego krew nie nosi znamion zabrudzeń, czymkolwiek one są, ale ten termin jest niestety ostatnio bardzo popularny. Muszę improwizować, muszę przelać całą uwagę wszystkich właśnie na nas, żeby Fred i Bren mogli robić swoje czyli wykraść te niesamowicie ważne akta. Nie wiem co tam się dzieje - z oczywistych względów nie zerkam na nich, żeby i powstająca grupka wokół nie zaczęła tam spoglądać. Dlatego stoję trochę jak sierota gubiąc się we własnych oszczerstwach oraz zamiarach, które zamiarami nie są - to dość skomplikowane. W każdym razie obserwuję jego czerwieniejącą się twarz, przygryzam wargę czując presję oraz zakłopotanie. Przywołuję się w myślach do porządku - skoro zaczęłam grać, muszę brnąć w to dalej. Na powrót robię groźną minę, łapię się pod boki starając się naprawdę przybrać twarz wojownika, ale tak naprawdę wyglądam raczej bardziej groteskowo, ewentualnie rozczulająco niż jak ktoś, kogo inni winni się bać. Marszczę niezadowolona nos - ostatnie stadium zezłoszczenia. Potem następuje już tylko wybuch.
- Pomóc?! W insynuowaniu, że jestem głupią gąską, która poleci na tak marne formy podrywu jak dwuznaczna komplementacja moich krągłości?! - krzyczę dalej, brnąć w zaparte w swoje własne przedstawienie. Czuję się moralnie zdegenerowana, zniszczona, opluta oraz wyciśnięta do ostatniej kropli krwi - tylko i wyłącznie z własnej winy. Może i mam trochę racji, ale forma gniewu jest bardzo nieadekwatna do tego, co przed chwilą miało miejsce. - Słyszała to pani, prawda? - pytam już nieco spokojniej, ale dalej w formie żądania. Patrzę się naturalnie na aurorkę, która przed chwilą zawróciła zapominając o nękaniu Foxa-Russella. Wyczekuję potwierdzenia, ale kobieta wzrusza zdezorientowana ramionami, Spencer-Moon szaleje nadal, a ja nie wiem co dalej.
Na szczęście zjawia się rycerz w lśniącej zbroi, gotowy rozgromić towarzystwo swoją szpadą. Brzmi to dziwnie, ale nie martwię się - najgorsze jeszcze nadejdzie. Rzucam mu nieco spłoszone spojrzenie, mięśnie się rozluźniają, a ja sama już nie przypominam awanturującej się baby, której rola i tak przyszła mi z trudem.
- Polly. Głuptasie, mówiłam ci tyle razy, żebyś mówił do mnie drugim imieniem - śmieję się trochę nerwowo, przelotnie dłonią muskając ramię Brena. Na szczęście nie wypowiedział jego pełnej formy, która jest dość mało popularna, a zatem namierzenie mnie byłoby łatwiejsze. - Tak właśnie - p r z y j a c i ó ł k a - akcentuję wyraźnie ostatnie słowo, dając do zrozumienia byłemu adoratorowi, że mogę być już zajęta. Biedny Weasley, pewnie nie pozbędzie się plotek już do końca życia. Niestety improwizacja w moim wykonaniu zawsze wymyka się spod kontroli. Zawsze. Przepraszam.
Na szczęście rozumiem aluzję i jestem gotowa stąd iść, ale niestety mężczyzna zamiast przeprosić nadal brnie w zaparte zrzucając całą winę na mnie. Gdzie się podziali gentlemani? Czy Bren jest gatunkiem wymarłym?
- Nieważne. Wybaczam panu. My Spearsowie tak robimy - odpowiadam na to dumnie, nawet unoszę podbródek w górę. Jakbym rzeczywiście była Spearsem. Nie znam ani jednego. Może to znani złoczyńcy? Nieważne, trzeba wiać. Dlatego wymijamy wszystkich aurorów, a ja żywo przebieram nóżkami w stronę wyjścia. Dopiero kiedy jesteśmy nieco oddaleni od reszty, odważam się powiedzieć coś do przyjaciela. - Przepraszam cię Bren, to tak samo z siebie wyszło - jęczę błagalnie, mając nadzieję, że kiedyś mi wybaczy.
Ja im wybaczę brak wybuchów, czołgania się, maskowania oraz przeciskania przez wąskie otwory. My Sproutowie tak robimy!
zt. wszyscy <3
- Pomóc?! W insynuowaniu, że jestem głupią gąską, która poleci na tak marne formy podrywu jak dwuznaczna komplementacja moich krągłości?! - krzyczę dalej, brnąć w zaparte w swoje własne przedstawienie. Czuję się moralnie zdegenerowana, zniszczona, opluta oraz wyciśnięta do ostatniej kropli krwi - tylko i wyłącznie z własnej winy. Może i mam trochę racji, ale forma gniewu jest bardzo nieadekwatna do tego, co przed chwilą miało miejsce. - Słyszała to pani, prawda? - pytam już nieco spokojniej, ale dalej w formie żądania. Patrzę się naturalnie na aurorkę, która przed chwilą zawróciła zapominając o nękaniu Foxa-Russella. Wyczekuję potwierdzenia, ale kobieta wzrusza zdezorientowana ramionami, Spencer-Moon szaleje nadal, a ja nie wiem co dalej.
Na szczęście zjawia się rycerz w lśniącej zbroi, gotowy rozgromić towarzystwo swoją szpadą. Brzmi to dziwnie, ale nie martwię się - najgorsze jeszcze nadejdzie. Rzucam mu nieco spłoszone spojrzenie, mięśnie się rozluźniają, a ja sama już nie przypominam awanturującej się baby, której rola i tak przyszła mi z trudem.
- Polly. Głuptasie, mówiłam ci tyle razy, żebyś mówił do mnie drugim imieniem - śmieję się trochę nerwowo, przelotnie dłonią muskając ramię Brena. Na szczęście nie wypowiedział jego pełnej formy, która jest dość mało popularna, a zatem namierzenie mnie byłoby łatwiejsze. - Tak właśnie - p r z y j a c i ó ł k a - akcentuję wyraźnie ostatnie słowo, dając do zrozumienia byłemu adoratorowi, że mogę być już zajęta. Biedny Weasley, pewnie nie pozbędzie się plotek już do końca życia. Niestety improwizacja w moim wykonaniu zawsze wymyka się spod kontroli. Zawsze. Przepraszam.
Na szczęście rozumiem aluzję i jestem gotowa stąd iść, ale niestety mężczyzna zamiast przeprosić nadal brnie w zaparte zrzucając całą winę na mnie. Gdzie się podziali gentlemani? Czy Bren jest gatunkiem wymarłym?
- Nieważne. Wybaczam panu. My Spearsowie tak robimy - odpowiadam na to dumnie, nawet unoszę podbródek w górę. Jakbym rzeczywiście była Spearsem. Nie znam ani jednego. Może to znani złoczyńcy? Nieważne, trzeba wiać. Dlatego wymijamy wszystkich aurorów, a ja żywo przebieram nóżkami w stronę wyjścia. Dopiero kiedy jesteśmy nieco oddaleni od reszty, odważam się powiedzieć coś do przyjaciela. - Przepraszam cię Bren, to tak samo z siebie wyszło - jęczę błagalnie, mając nadzieję, że kiedyś mi wybaczy.
Ja im wybaczę brak wybuchów, czołgania się, maskowania oraz przeciskania przez wąskie otwory. My Sproutowie tak robimy!
zt. wszyscy <3
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kwatera główna aurorów
Szybka odpowiedź