Brama
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brama
Niewielu zdawało sobie sprawę z istnienia wielkiej kamiennej bramy, która obłożona wieloma zabezpieczeniami chroniła wejście do Locus Nihil. Potężnego, magicznego artefaktu, na który przed wieloma latami odnalazły gobliny i które po tym, co wydarzyło się z całą rasą olbrzymów postanowiły na zawsze zamknąć znalezisko i skryć sekret przed czarodziejskim światem. Mawia się, że ci, którzy nałożyli zabezpieczenia zostali pozbawieni wspomnień, że rzeczywiście się tego podjęli. Wejście znajduje się głęboko, głęboko pod ziemią w miejscu skrytym za jedną z kamiennych ścian obleczonej iluzją. W przestrzennej, komnacie wyciosane zostały złote wrota, które ostrzegają w runicznym języku każdego, kto jest w stanie je zrozumieć. Napis na nich głosi: strzeżcie się wszyscy, którzy tu wejdziecie
The member 'Lyanna Zabini' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'Gringott' :
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'Gringott' :
Ściany były coraz bliżej i bliżej; towarzyszący ich ruchowi zgrzyt kamienia o kamień tylko potęgował zdenerwowanie, podsycał irytację i gniew. Czy naprawdę mieli tu zaraz zginąć? Z powodu jakiejś głupiej zagadki…? Życie nie przeleciało mu przed oczami, nawet wtedy, gdy już miejsca było tak mało, że musieli się ściskać, gnieść; Śmierciożerca zdobył drugie bursztynowe oko, Theo próbował włożyć oba kamienie na swoje miejsca – oby to zadziałało, oby to pozwoliło im przejść dalej. Co innego mogliby jeszcze zrobić? Czy Abesio mogłoby tutaj zadziałać? Odetchnął głębiej, swobodniej, dopiero w odpowiedzi na odsuwającą się rzeźbę jelenia, na ciszę, która nastała wraz z zatrzymaniem się śmiercionośnego mechanizmu. – Fy faen – podsumował krótko, cicho, próbując nie tyle skupiać się na dudniącej w uszach krwi, a na pozostałych. – W porządku? – dodał już w języku ojczystym, przenosząc wzrok z twarzy kuzyna na stojącego obok Craiga. Nie wyglądał dobrze, oby już pozbył się z głowy tych bredni o zdradach. Wiele można było o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że nie był oddany sprawie. Skrzywił się na wspomnienie tego parszywego zdrajcy, Percivala, lecz prędko odsunął te myśli na bok; nie mógł się rozpraszać, jeśli nie chciał popełnić kolejnego głupiego błędu.
Ostrożnie ruszył schodami w dół, oświetlając sobie drogę bladym światłem różdżki. Żeby tylko nie było tu żadnych pułapek, żeby tylko docierali już do celu swej wyprawy – lecz czy to w ogóle możliwe? I gdzie znajdowali się pozostali? Miał ochotę przekląć, znów, gdy w końcu wyszli na kolejną polanę. Wspaniale, tylko tego im brakowało, kolejnych morderczych traw, gadów, jeleni. Sceneria była jednak inna niż uprzednio. Na pniu siedział ktoś, ktoś przypominający człowieka, lecz z imponującym porożem wyrastającym spomiędzy rudych włosów. Jego spojrzenie było bursztynowe, tak jak wszystko inne w tym przeklętym labiryncie korytarzy, każda ozdoba, każdy element wystroju. – Czy to może być ten jeleń, którego widzieliśmy wcześniej? – zapytał półgębkiem, cicho, słowa kierując do stojących obok towarzyszy. Brzmiało to głupio, mimo to czuł, że może mieć rację. Albo chociaż – że może być blisko prawdy. Ścisnął mocniej różdżkę, powoli wodząc wzrokiem między otaczającymi nieznajomego sylwetkami, zakapturzonymi i groźnymi, a także dziwnymi, jeżącymi włos na głowie końmi. – Do łówów podejścia zaszczyt otrzymają – wymruczał pod nosem, czy to do siebie, czy to do pozostałych, przypominając sobie słowa ostatniej zagadki. Zjawy krążące wokół kościstych nóg rumaków wyglądały niczym psy, upiorne i niematerialne, lecz psy; to było pierwsze skojarzenie, na jakie wpadł. I choć wcale mu się to nie podobało, choć wolałby stawić opór przedziwnej istocie, która zachęciła ich do podejścia bliżej i wylosowania – czego? – to nie sądził, by walka miała większy sens. Z zagadkami sobie poradzili, może poradzą i z tym.
Niechętnie zbliżył się do wskazanego pojemnika, ciągle spoglądając przy tym ku znajdującym się przed nimi sylwetkom. Zawahał się przed wrażeniem do niego wolnej dłoni na ślepo – wszak to mogła być pułapka, nic innego – zacisnął jednak zęby, wypuścił ze świstem powietrze i spełnił wolę gospodarza, mając nadzieję, że przetrze w ten sposób szlak towarzyszom. – Festivo – mruknął pod nosem, kiedy już poznał swój numer, numer dziesięć, nadal nie rozumiejąc jednak, po co mu on; czyżby wskazywał na konkretnego wierzchowca?
| tu rzucam k10, zaraz dorzucę na zaklęcie i na kamyk
Ostrożnie ruszył schodami w dół, oświetlając sobie drogę bladym światłem różdżki. Żeby tylko nie było tu żadnych pułapek, żeby tylko docierali już do celu swej wyprawy – lecz czy to w ogóle możliwe? I gdzie znajdowali się pozostali? Miał ochotę przekląć, znów, gdy w końcu wyszli na kolejną polanę. Wspaniale, tylko tego im brakowało, kolejnych morderczych traw, gadów, jeleni. Sceneria była jednak inna niż uprzednio. Na pniu siedział ktoś, ktoś przypominający człowieka, lecz z imponującym porożem wyrastającym spomiędzy rudych włosów. Jego spojrzenie było bursztynowe, tak jak wszystko inne w tym przeklętym labiryncie korytarzy, każda ozdoba, każdy element wystroju. – Czy to może być ten jeleń, którego widzieliśmy wcześniej? – zapytał półgębkiem, cicho, słowa kierując do stojących obok towarzyszy. Brzmiało to głupio, mimo to czuł, że może mieć rację. Albo chociaż – że może być blisko prawdy. Ścisnął mocniej różdżkę, powoli wodząc wzrokiem między otaczającymi nieznajomego sylwetkami, zakapturzonymi i groźnymi, a także dziwnymi, jeżącymi włos na głowie końmi. – Do łówów podejścia zaszczyt otrzymają – wymruczał pod nosem, czy to do siebie, czy to do pozostałych, przypominając sobie słowa ostatniej zagadki. Zjawy krążące wokół kościstych nóg rumaków wyglądały niczym psy, upiorne i niematerialne, lecz psy; to było pierwsze skojarzenie, na jakie wpadł. I choć wcale mu się to nie podobało, choć wolałby stawić opór przedziwnej istocie, która zachęciła ich do podejścia bliżej i wylosowania – czego? – to nie sądził, by walka miała większy sens. Z zagadkami sobie poradzili, może poradzą i z tym.
Niechętnie zbliżył się do wskazanego pojemnika, ciągle spoglądając przy tym ku znajdującym się przed nimi sylwetkom. Zawahał się przed wrażeniem do niego wolnej dłoni na ślepo – wszak to mogła być pułapka, nic innego – zacisnął jednak zęby, wypuścił ze świstem powietrze i spełnił wolę gospodarza, mając nadzieję, że przetrze w ten sposób szlak towarzyszom. – Festivo – mruknął pod nosem, kiedy już poznał swój numer, numer dziesięć, nadal nie rozumiejąc jednak, po co mu on; czyżby wskazywał na konkretnego wierzchowca?
| tu rzucam k10, zaraz dorzucę na zaklęcie i na kamyk
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'Gringott' :
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'Gringott' :
Rozszerzam oczy ze zdumienia - jasna skóra Lyanny barwi się brudnoczerwonym śladem, uwydatniającym żyły i biegnącym po całej pętli jej skóry. Oczy są straszne, zabarwione szkarłatem, jak ślepia zezwierzęconej bestii. Czy i ja wyglądałem wtedy tak samo? Mówi tym samym głosem, którym zwracała się do mnie.
-Wróciłaś - szepczę, trochę zdziwiony, a trochę jakby stęskniony, jakby zrobiła mi przykrość tym, że tak nagle ją straciliśmy. Czy ona - w nas - była kluczowa? - wygodnie ci? - pytam cicho, jak się czujesz w ciele dziewczyny? Lepiej było ci w moim? Zastanawiam się, tak samo jak nad tym, czy wciąż możemy porozumiewać się telepatycznie. Pewnie nie, moja magia jest raczej słaba: wystarczająca jednak, by dokonać prostej transmutacji. Wyłupana płyta zmienia się w świecę i proszę - mechanizm działa. Osadzone w kobiecych posągach kamienie błyszczą złowrogo, gdy podłoga przed nami się rozwiera, lecz pozostaje tak ciemna i nieprzystępna, że nie mam najmniejszej ochoty iść dalej. Zatyka mnie, wciąż nie ochłonąłem po tym dzieleniu umysłu, nadal mam go w częściach. Niezbyt tłustych i atrakcyjnych kawałkach, to raczej ochłapy rzucone wydmuszce. Okuta skrzynia potraktowana grawitacją spada z piedestału i otwiera się, co takiego skrywa w środku? Jej wnętrze aż bucha mocą, jest więc kamień - zabiera go Tristan, pewnie sięgając po niego ręką. Ośmielony tym, również sznufruję w kufrze i biorę z niego niewielkie lusterko oraz grzebień.
-Chcesz zobaczyć, jak teraz wyglądasz? - pytam uprzejmie, nie Lyanny, a temu, co siedzi w niej. Pomógłbym tej dziewczynie, gdybym tylko mógł, ale wszystko wskazuje na to, że z nieproszonym gościem musi radzić sobie sama. Pokazuję jej lusterko, a wtem słyszę krótkie polecenie, wypowiedziane stanowczym, męskim głosem. Odwracam się, ale człowieka widzę pierwszy raz w życiu, nie wiem nawet skąd się tu wziął.
-Za kogo ty się niby uważasz, co? - nadymam się, gotów do wszczęcia awantury - co wy tu w ogóle robicie? Nie powinno was tu być - marszczę czoło, popatrując to na Tristana, to na Lyannę - tamtędy na górę, może gobliny uwierzą, jak powiecie, że się zgubiliście - ręką wskazuję im właściwy kierunek marszu, ale na to już za późno, bo oboje zmierzają dalej, tam, gdzie ja winienem się udać - ej, WRACAJCIE, to nie tam - wołam za nimi i chcąc nie chcąc, po ciemnicy rozjaśnionej błyskiem z różdżki idę na końcu tego pochodu.
-Oculus - ryzykuję, wykonując skomplikowany ruch różdżką. Moje trzecie oko, jedno na Maroko, drugie na Kaukaz, to chociaż tym magicznym zrekompensuję sobie średniawe pole widzenia - skąd wy się tu w ogóle wzięliście, co? Też przyszliście po kamień? - plotę, czyżbyśmy się ścigali? Jeśli nie, to cóż, teraz już tak. Beznadziejnym jestem agentem.
-Wróciłaś - szepczę, trochę zdziwiony, a trochę jakby stęskniony, jakby zrobiła mi przykrość tym, że tak nagle ją straciliśmy. Czy ona - w nas - była kluczowa? - wygodnie ci? - pytam cicho, jak się czujesz w ciele dziewczyny? Lepiej było ci w moim? Zastanawiam się, tak samo jak nad tym, czy wciąż możemy porozumiewać się telepatycznie. Pewnie nie, moja magia jest raczej słaba: wystarczająca jednak, by dokonać prostej transmutacji. Wyłupana płyta zmienia się w świecę i proszę - mechanizm działa. Osadzone w kobiecych posągach kamienie błyszczą złowrogo, gdy podłoga przed nami się rozwiera, lecz pozostaje tak ciemna i nieprzystępna, że nie mam najmniejszej ochoty iść dalej. Zatyka mnie, wciąż nie ochłonąłem po tym dzieleniu umysłu, nadal mam go w częściach. Niezbyt tłustych i atrakcyjnych kawałkach, to raczej ochłapy rzucone wydmuszce. Okuta skrzynia potraktowana grawitacją spada z piedestału i otwiera się, co takiego skrywa w środku? Jej wnętrze aż bucha mocą, jest więc kamień - zabiera go Tristan, pewnie sięgając po niego ręką. Ośmielony tym, również sznufruję w kufrze i biorę z niego niewielkie lusterko oraz grzebień.
-Chcesz zobaczyć, jak teraz wyglądasz? - pytam uprzejmie, nie Lyanny, a temu, co siedzi w niej. Pomógłbym tej dziewczynie, gdybym tylko mógł, ale wszystko wskazuje na to, że z nieproszonym gościem musi radzić sobie sama. Pokazuję jej lusterko, a wtem słyszę krótkie polecenie, wypowiedziane stanowczym, męskim głosem. Odwracam się, ale człowieka widzę pierwszy raz w życiu, nie wiem nawet skąd się tu wziął.
-Za kogo ty się niby uważasz, co? - nadymam się, gotów do wszczęcia awantury - co wy tu w ogóle robicie? Nie powinno was tu być - marszczę czoło, popatrując to na Tristana, to na Lyannę - tamtędy na górę, może gobliny uwierzą, jak powiecie, że się zgubiliście - ręką wskazuję im właściwy kierunek marszu, ale na to już za późno, bo oboje zmierzają dalej, tam, gdzie ja winienem się udać - ej, WRACAJCIE, to nie tam - wołam za nimi i chcąc nie chcąc, po ciemnicy rozjaśnionej błyskiem z różdżki idę na końcu tego pochodu.
-Oculus - ryzykuję, wykonując skomplikowany ruch różdżką. Moje trzecie oko, jedno na Maroko, drugie na Kaukaz, to chociaż tym magicznym zrekompensuję sobie średniawe pole widzenia - skąd wy się tu w ogóle wzięliście, co? Też przyszliście po kamień? - plotę, czyżbyśmy się ścigali? Jeśli nie, to cóż, teraz już tak. Beznadziejnym jestem agentem.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'Gringott' :
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'Gringott' :
Był pewien, że to koniec. Gdy tylna ściana popchnęła go do przodu, gdy poczuł po obu stronach przyciskające się do niego ciała współtowarzyszy, gdy pomimo drastycznie ograniczonej przestrzeni próbował wepchnąć dwa bursztyny w puste oczodoły rzeźbionego jelenia, nie do końca wierząc, że przyniesie to jakikolwiek skutek – sądził, że tak właśnie umrze. Tutaj, w podziemiach czarodziejskiego banku, wykonując misję, której istoty sam do końca nie rozumiał; wydawało mu się to niewłaściwe, przedwczesne, pozbawione głębszego znaczenia – ale może właśnie taka była śmierć, przychodząc w najmniej spodziewanych momentach; nie na skutek heroicznej walki, a idiotycznego potknięcia.
A potem – wszystko się zatrzymało. Ściany znieruchomiały, jeleń odsunął się, ukazując przejście, a on nagle poczuł wdzięczność, że stali tak blisko siebie, bo inaczej kolana z pewnością by się pod nim ugięły. Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, opuszczając ramiona, wciąż zawieszone w górze – w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą znajdował się łeb jelenia. Rozpoznał norweskie przekleństwo rzucone przez kuzyna, uśmiechnął się pod nosem; na pytanie o to, czy było w porządku tylko bezgłośnie parskając, dłonią sięgając twarzy, żeby otrzeć ze skóry warstewkę skroplonego potu. – Powiedziałbym, że mogło być gorzej, ale nie chcę, żeby ktoś tutaj potraktował to jak wyzwanie – mruknął, już niemal pewien, że wszystkie ściany w tym przeklętym miejscu miały uszy. A może wcale nie musiały ich mieć – skoro tajemnicze głosy wdzierały się prosto do ich głów, podjudzając do wzajemnej walki, zakorzeniając w nich strach, odbierając wspomnienia… I dodając pewności siebie?
Wrażenie ogarnęło go nagle, niespodziewanie, ledwie zagłębił się w prowadzące w dół przejście; spokój, którego nie potrafił wytłumaczyć, pozwolił mu na wyrównanie oddechu, oczyszczenie myśli; choć jeszcze przed chwilą mięśnie nóg drżały pod nim niepewnie, jakby za moment miały się poddać, ugiąć pod jego ciężarem, w jednej sekundzie wszystko to zniknęło – wyprostował się, przyspieszył, chcąc jak najszybciej znaleźć się w następnym pomieszczeniu – a później gwałtownie zahamował, gdy jego spojrzenie zatrzymało się na siedzącej na kłodzie sylwetce, a cały strach i lęk powróciły ze zdwojoną siłą, na moment odbierając mu oddech.
W kołyszącą się na polanie trawę wszedł z wahaniem, pamiętając, co stało się ostatnim razem – czując na nogach echo oplatających je roślin. Tym razem nic takiego się jednak nie stało, nie zostali zaatakowani, choć pozorny bezruch wcale nie podziałał na niego kojąco. Nic, co ich otaczało, nie wyglądało jak z tego świata: ani konie, ani snujące się u nóg istoty stworzenia, ani tym bardziej człowiek (czy na pewno?) o bursztynowym spojrzeniu i imponującym, wyrastającym z głowy porożu. Usłyszał rozlegające się tuż obok słowa Caelana, ciche, trafne – on również miał wrażenie, że mają do czynienia z jeleniem z poprzedniej komnaty – ale zamiast mu odpowiedzieć, odezwał się głośniej, kierując się bezpośrednio do istoty. – Kim jesteś? – zapytał po prostu, w ostatniej chwili powstrzymując się przed użyciem sformułowania: czym jesteś? Gdy padło polecenie wylosowania (czego? Nie wiedział) nie poruszył się jako pierwszy, ruszając do przodu dopiero, gdy zrobił to Goyle. Sięgnął dłonią do pojemnika ostrożnie, jakby spodziewał się, że jego zawartość się na niego rzuci – i prędko, bez namysłu, wyciągnął z niego jeden z numerów.
| tutaj wyrzuciłem dwójeczkę
A potem – wszystko się zatrzymało. Ściany znieruchomiały, jeleń odsunął się, ukazując przejście, a on nagle poczuł wdzięczność, że stali tak blisko siebie, bo inaczej kolana z pewnością by się pod nim ugięły. Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, opuszczając ramiona, wciąż zawieszone w górze – w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą znajdował się łeb jelenia. Rozpoznał norweskie przekleństwo rzucone przez kuzyna, uśmiechnął się pod nosem; na pytanie o to, czy było w porządku tylko bezgłośnie parskając, dłonią sięgając twarzy, żeby otrzeć ze skóry warstewkę skroplonego potu. – Powiedziałbym, że mogło być gorzej, ale nie chcę, żeby ktoś tutaj potraktował to jak wyzwanie – mruknął, już niemal pewien, że wszystkie ściany w tym przeklętym miejscu miały uszy. A może wcale nie musiały ich mieć – skoro tajemnicze głosy wdzierały się prosto do ich głów, podjudzając do wzajemnej walki, zakorzeniając w nich strach, odbierając wspomnienia… I dodając pewności siebie?
Wrażenie ogarnęło go nagle, niespodziewanie, ledwie zagłębił się w prowadzące w dół przejście; spokój, którego nie potrafił wytłumaczyć, pozwolił mu na wyrównanie oddechu, oczyszczenie myśli; choć jeszcze przed chwilą mięśnie nóg drżały pod nim niepewnie, jakby za moment miały się poddać, ugiąć pod jego ciężarem, w jednej sekundzie wszystko to zniknęło – wyprostował się, przyspieszył, chcąc jak najszybciej znaleźć się w następnym pomieszczeniu – a później gwałtownie zahamował, gdy jego spojrzenie zatrzymało się na siedzącej na kłodzie sylwetce, a cały strach i lęk powróciły ze zdwojoną siłą, na moment odbierając mu oddech.
W kołyszącą się na polanie trawę wszedł z wahaniem, pamiętając, co stało się ostatnim razem – czując na nogach echo oplatających je roślin. Tym razem nic takiego się jednak nie stało, nie zostali zaatakowani, choć pozorny bezruch wcale nie podziałał na niego kojąco. Nic, co ich otaczało, nie wyglądało jak z tego świata: ani konie, ani snujące się u nóg istoty stworzenia, ani tym bardziej człowiek (czy na pewno?) o bursztynowym spojrzeniu i imponującym, wyrastającym z głowy porożu. Usłyszał rozlegające się tuż obok słowa Caelana, ciche, trafne – on również miał wrażenie, że mają do czynienia z jeleniem z poprzedniej komnaty – ale zamiast mu odpowiedzieć, odezwał się głośniej, kierując się bezpośrednio do istoty. – Kim jesteś? – zapytał po prostu, w ostatniej chwili powstrzymując się przed użyciem sformułowania: czym jesteś? Gdy padło polecenie wylosowania (czego? Nie wiedział) nie poruszył się jako pierwszy, ruszając do przodu dopiero, gdy zrobił to Goyle. Sięgnął dłonią do pojemnika ostrożnie, jakby spodziewał się, że jego zawartość się na niego rzuci – i prędko, bez namysłu, wyciągnął z niego jeden z numerów.
| tutaj wyrzuciłem dwójeczkę
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Theodore Wilkes' has done the following action : Rzut kością
'Gringott' :
'Gringott' :
TO już właściwie była ostatnia szansa. Jeśli i tym razem ich pomysł zawiedzie, to zwyczajnie zostaną z nich naleśniki. Krwiste, kościste naleśniki. Gdy tylko wyobraził sobie podobny pomysł, jego żołądek ścisnął się jeszcze bardziej. Miał trudności ze złapaniem oddechu. Spróbował zamknąć oczy, aby nie widzieć zbliżających się ku sobie ścian - był jednak boleśnie świadom tego, że cała trójka już niemalże na siebie napiera, nie mając zwyczajnie miejsca. Słyszał też chrobot kamienia, który rozbrzmiewał znacznie głośniej niż poprzednio... a może tylko mu się zdawało?
I nagle otworzyło się przejście. Burke niemal jak oparzony wykonał krok ku korytarzowi - byle z dala od tej niewielkiej, morderczej, przerażającej klitki. Czuł się osłabiony, chory wręcz. W przejściu nie było wiele więcej miejsca... ale każdy kawałek wolnej przestrzeni był niemal na wagę złota. - Nie - wydusił cicho, słysząc pytanie Caelana. Nie było w porządku. Nic nie było w porządku, a jemu coraz ciężej było zachować zimną krew. Chciał się stąd wydostać! Po jaką cholerę w ogóle leźli w ten ciemny tunel? Po co zadali sobie tyle trudu by odgrzebywać jakieś zapomniane przez wszystkich korytarze, które na każdym kroku chcą ich zabić? - Co my tu w ogóle robimy - był zły. Próbował sobie przypomnieć, czego szukali, ale w głowie miał totalną pustkę. W tym momencie powinni szukać drogi na powierzchnię. Czy aby nie utknęli tutaj na zawsze? - Raczej próżne nadzieje, sądzić że ta droga poprowadzi do wyjścia - warknął znów, ruszając jednak przed siebie. Jaki mieli wybór?
To co zastał, odrobinę mu pomogło - choć wciąż znajdowali się pod ziemią, znów wyszli na otwartą przestrzeń. Choć wszystko to było zapewne kolejną pułapką, widok trawy i krzewów miał niemal leczniczy wpływ na jego klaustrofobię. Wciąż był wściekły. Wciąż był obolały i rozdrażniony, ale przynajmniej teraz nie groziło mu że dostanie ataku serca z powodu paniki. Nieco mniej ucieszył go widok fauny zastanej na polanie. Bardzo nieufnie spoglądał na wszystkie z dziwnych wierzchowców. Naturalnie jednak główną jego uwagę zwrócił jegomość z okazałym porożem. Barwa jego głosu była Craigowi - o zgrozo - znana. - To on mi siedział w głowie - warknął ostrzegawczo do reszty. Cicho, gardłowo, tak by tylko Caelan i Theo mogli go usłyszeć - choć to miejsce już nie raz udowodniło, że tu wszystko posiadało uszy. Nie tylko ściany. Dlaczego właściwie narażali się na takie niebezpieczeństwa? Nie chciał brać udziału w żadnym losowaniu. Ani żadnej pieprzonej grze - a przecież w takową znów mieli dać się wciągnąć. Znów zabawa na śmierć i życie. Tym właśnie była dla tego chorego fauna cała ich wyprawa - grą.
Zawiśniesz nad moim kominkiem, przeklęty rogaczu - pomyślał z nienawiścią, sięgając jednak do pojemnika, który trzymał jeleniowaty. Zwrócił uwagę na jego naszyjnik, a jakże. Chwilowo był jednak zbyt rozkojarzony, by skupić się na tym, co to może oznaczać.
kostka, 1
I nagle otworzyło się przejście. Burke niemal jak oparzony wykonał krok ku korytarzowi - byle z dala od tej niewielkiej, morderczej, przerażającej klitki. Czuł się osłabiony, chory wręcz. W przejściu nie było wiele więcej miejsca... ale każdy kawałek wolnej przestrzeni był niemal na wagę złota. - Nie - wydusił cicho, słysząc pytanie Caelana. Nie było w porządku. Nic nie było w porządku, a jemu coraz ciężej było zachować zimną krew. Chciał się stąd wydostać! Po jaką cholerę w ogóle leźli w ten ciemny tunel? Po co zadali sobie tyle trudu by odgrzebywać jakieś zapomniane przez wszystkich korytarze, które na każdym kroku chcą ich zabić? - Co my tu w ogóle robimy - był zły. Próbował sobie przypomnieć, czego szukali, ale w głowie miał totalną pustkę. W tym momencie powinni szukać drogi na powierzchnię. Czy aby nie utknęli tutaj na zawsze? - Raczej próżne nadzieje, sądzić że ta droga poprowadzi do wyjścia - warknął znów, ruszając jednak przed siebie. Jaki mieli wybór?
To co zastał, odrobinę mu pomogło - choć wciąż znajdowali się pod ziemią, znów wyszli na otwartą przestrzeń. Choć wszystko to było zapewne kolejną pułapką, widok trawy i krzewów miał niemal leczniczy wpływ na jego klaustrofobię. Wciąż był wściekły. Wciąż był obolały i rozdrażniony, ale przynajmniej teraz nie groziło mu że dostanie ataku serca z powodu paniki. Nieco mniej ucieszył go widok fauny zastanej na polanie. Bardzo nieufnie spoglądał na wszystkie z dziwnych wierzchowców. Naturalnie jednak główną jego uwagę zwrócił jegomość z okazałym porożem. Barwa jego głosu była Craigowi - o zgrozo - znana. - To on mi siedział w głowie - warknął ostrzegawczo do reszty. Cicho, gardłowo, tak by tylko Caelan i Theo mogli go usłyszeć - choć to miejsce już nie raz udowodniło, że tu wszystko posiadało uszy. Nie tylko ściany. Dlaczego właściwie narażali się na takie niebezpieczeństwa? Nie chciał brać udziału w żadnym losowaniu. Ani żadnej pieprzonej grze - a przecież w takową znów mieli dać się wciągnąć. Znów zabawa na śmierć i życie. Tym właśnie była dla tego chorego fauna cała ich wyprawa - grą.
Zawiśniesz nad moim kominkiem, przeklęty rogaczu - pomyślał z nienawiścią, sięgając jednak do pojemnika, który trzymał jeleniowaty. Zwrócił uwagę na jego naszyjnik, a jakże. Chwilowo był jednak zbyt rozkojarzony, by skupić się na tym, co to może oznaczać.
kostka, 1
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Craig Burke' has done the following action : Rzut kością
'Gringott' :
'Gringott' :
Lyanna stała obok, pokryta czerwonymi żyłkami, ze świadomością zepchniętą, do jedynie do roli obserwatora, nie zaś sprawcy. Dłonie miała splecione na klatce piersiowej, obserwowała kolejne poczynania
- Ej ej, kochanieńka, nie szarp się. Franc był milszy. - odezwał się w jej głowie kobiecy głos. A Lyanna poczuła od razu miażdżąca siłę, która zdawała się wypchnąć ją aż na końcówki jej własnej jaźni. Czuła ból, choć nie była w stanie stwierdzić, czy ten rozchodził się jedynie w jej ciele, czy umyśle. Cierpiała, kolejne, dłużące się sekundy, by w końcu ból zelżał, jakby odnajdując zainteresowanie w czymś innym.
Tristana i Francisa. Tristan w tym czasie sięgnął po opleciony czerwonymi żyłkami kamień. Kiedy wziął go do ręki czuł, że bije od niego czarnomagiczna siła, jednaka z tą silniejszą, którą wyczuwał dalej. Bije, a może bardziej oplata, woła, wzywa, przyciąga. Przedmiot zdawał się wręcz grzać jego dłoń. Niewidoczne dla innych, czarne żyłki oplotły jego szyję w momencie w którym pochylał się spoglądając na kamień. Momentalnie poczuł, jak na kilka zbyt długich chwil traci dech, nie będąc w stanie zaczerpnąć w płuca powietrza. Pierś zakuła wręcz boleśnie, uczucie odeszło, zostawiając go, pozwalając znów nabrać w płuca powietrza. Czym było? Sam nie był w stanie powiedzieć.
- Nie bardzo. - twarz Lyanny zwróciła się w stronę Francisa, wyginając usta w podkówkę. - Ty byłeś milszy. - oceniła wyginając je zaraz w drapieżnym uśmiechu. Kolejne słowa, które kieruje do niej Francis sprawiają, że leniwie macha ręką, kilka kamieni, które pozostały po odłamanym kawałku płytki uniosło się i ze świstem przecięło szkło lustra, wytrącając je Francisowi z dłoni. Zanim ten zdążył zareagować.
- Wiem, jak wyglądam. Następnym razem trafię w ciebie. - ostrzegła go wspaniałomyślnie. Odwracając od niego spojrzenie, tracąc zainteresowanie. Wyczarowane przez Francisa oko pomknęło przodem w rozświetlony magicznym światłem korytarz. Jako pierwszy niewielkie pomieszczenie dostrzegł Francis. Dużo mniejsze, kwadratowe, za nim, korytarz biegł dalej. - Zabawne, tyle lat minęło, a jedno dla ludzi takie samo zostało. - wypadło z ust Lyanny, kiedy wędrowaliście wąskim korytarzem. - Niepewność, zbija w grupy. Pewność, pachnie sukcesem który każdy dzierżyć chce sam. - stwierdziła widocznie rozbawiona. W końcu wszyscy w trójkę znajdowaliście się w nim. - Jeden zostaje, reszta idzie dalej. - określiła, odwracając się przodem do Francisa i Tristana. - Chyba, że zdecydujecie nadal się nie rozdzielać. - wspaniałomyślnie pozostawiła im i tą możliwość. Czekając na wybór.
| i teraz tak, misie moje drogie, swoją decyzję proszę abyście przekazali mi na boczku, albo w poście jednego z was - zdolnego do podejmowania decyzji - po tym dostaniecie uzupełnienie - proszę, żebyście dokonali decyzji jak najszybciej (najlepiej nie więcej niż 12-24h) - jednym słowem im szybciej, tym lepiej
Różdżka zadrżała w dłoni Caelana, kiedy wypowiedział zaklęcia. Zdawała się całkowicie wytrącona z równowagi. A on, dzięki rzuconemu zaklęciu, był w stanie zrozumieć, że zaklęcie zdawało się wskazywać, że wszystko było w jakiś sposób spowite czarną magią. Najmocniej, choć ledwie odrobinę bardziej wyczuwał bijącą, czarnomagiczną moc od - najpewniej - różdżki i znaku Craiga. Drugie wyraźniejsze skupisko znajdowało się naprzeciw, w miejscu w którym znajdowała się osobliwa jednostka i zakapturzone postaci.
Kiedy pytanie opuściło usta Theodore’a bursztynowe oczy przesunęły się na niego, a z ust mężczyzny wydobyło się coś na skraju śmiechu i rżenia.
- Zabawny jesteś. - odpowiedział mu mężczyzna kiedy przestał się śmiać, jednak nie powiedział nic więcej. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Wskazał głową na pojemnik. Do którego podeszliście, podejmując się losowania. Każdy z was wyciągnął kamień w barwie bursztynu, te jednak różniły się kształtem. - Nie zgubcie ich. Utrata, może kosztować życie. - zapowiedział im od razu, mrużąc lekko oczy. Klasnął w dłonie, kilka z zakapturzonych postaci wcisnęło w wasze ręce czarne szaty, jednakie z tymi, należącymi do nich samych. Nie byliście w stanie dostrzec ich twarzy, te skrywał cień kapturów(choć nie mieliście pewności, czy jakiekolwiek się tam kryły). Kolejno otrzymaliście też po kosach o długim trzonku - takie same, trzymała każda z postaci. Na ich czubkach znajdowały się owalne bursztynowe kamienie, które lśniły jasno. Za sprawą jednego gwizdnięcia obok was ustawiło się po jednym wierzchowcu i po jednym upiornym charcie. Następnie każde z was otrzymało po srebrnym kielichu bogato zdobionym, w którym znajdował się płyn w kolorze pitnego miodu, jednak coś w nim połyskiwało srebrzyście, zapachu nie posiadało wcale. Naczynia trzymały też zamaskowane postaci, swój własny dobył mężczyzna z porożem powstając.
- Każdej nocy, na kilka chwil otwiera się szczelina. Śmierć bardziej niźli przeważnie więcej dusz zsyła w tym czasie. Sprawdźcie się, a to co chcecie, będzie wasze. Strzeżcie się, by nie skończyć w krainie umarłych. To wyścig, ale i połów. Konkurenci są wśród was i pojawią się obok, sami sobie wrogami od teraz jesteście. Konie znajdą trasę, jednak to wy, dzierżycie lejce. Moje charty, osłabiają wierzchowce, jeśli tego od nich sobie zażyczycie. Napój ten, pomoże wam dostrzec więcej. Nie zbaczajcie ze ścieżki utkanej bez bursztyny. Kosy, zbiorą swe żniwo, jednak strzeżcie się, by nie trafiły was w plecy. Nie tylko prędkość się liczy, ale i ilość.- uniósł kielich ku górze - Za Dzikie Łowy! - zakrzyknął, a pomruk spod ciemnych kapturów mu zawtórował. Sylwetki uniosły kielichy, po wypiciu odrzucając je na zieloną trawę. Napój zdawał się słodki, odrobinę cierpki. Każdy zajął miejsce na wierzchowcu, który znajdował się obok. Byliście w stanie policzyć, że łącznie wyrusza was dziewiątka. Ustawieni w rzędzie czekaliście na moment, o którym mówił rogaty mężczyzna. On sam zasiadł ponownie na swoim pniu. - Powodzenia. - wypowiedział jeszcze i wtedy, ciemna, czarna płaszczyzna zdawała się rozłupać otaczającą realność. Majaki, czy rzeczywistość? Nie wiedzieliście, pewnym było, że żadne z was nie było wcześniej świadkiem czegoś takiego. Kościste konie posłusznie ruszyły, przechodząc przez nią ze spokojem. Żaden z was nie czuł się na swoim wierzchowcu pewnie. W czasie przejścia oddzieliliście się od siebie, choć już wcześniej nie byliście w stanie dostrzec wzajemnie swoich twarzy pod ciemnymi kapturami. Ciemność nabrała barwy granatu, konie ustawiły się na nowo w jednym, równym rzędzie. Pod nogami koni, które zdawały się stąpać po nicości rozciągała się ścieżka, której szlak wytyczały po dwóch stronach bursztynowe kamienie. I wtedy, zewsząd dobiegł was dźwięk rogu, głęboki, przejmujący, widocznie oznaczający rozpoczęcie wspomnianego wydarzenia. Wraz z nim, je dostrzegliście, błękitne, niewiele większe od pomniejszych patronusów, obłoki, które poruszały się wokół w niewielkich grupkach. To one, wraz z kamieniami dawały światło, dość niewielkie, dostateczne na tyle, byście byli w stanie rozróżniać kształty i nie kluczyć w całkowitej ciemności. Konie ruszyły. Łowy się rozpoczęły.
Rozpoczynacie Dzikie Łowy, wasze zadanie jednocześnie polega, na pochwyceniu dusz ale i dotarciu jak najszybciej do końca trasy - choć nie wiecie kiedy ta się zakończy. Nie jesteście też w stanie rozróżnić, gdzie który z was się podziewa.
Wyrzucone przez was kości miały wpływ na otrzymane przez was zwierzęta. Jednak ich poszczególne cechy, odkrywane będą w trakcie trwania zdarzenia.
Za każdym razem piszecie dwa posty (chyba, że zostanie powiedziane inaczej)
Pierwszy post zawierać powinien:
- rzut na unik (k100) - jeśli w poście Mistrza Gry otrzymacie informacje, że jesteście atakowani ( w tej turze nie dotyczy)
- rzut na szybkość przemieszczania się (k100) - doliczany bonus z jeździectwa, bez minusów
- rzut kością k6
Drugi post powinien zawierać:
- rzut na atak charta (k100) - jeśli otrzymacie wyraźną możliwość od Mistrza Gry ( w tej turze nie dotyczy)
- rzut na próbę uchwycenia duszy - tego, dokonuje się przebijając ją kosą ( k100 x ilość wyrzucona na k6) ST pochwycenia wynosi 70, do rzutu dodawana jest zwinność x2
- rzut na atak - przy pomocy kosy, możecie atakować też przeciwników, jednak tylko tych, znajdujących się przed wami - informacje o możliwości ataku każdorazowo będziecie otrzymywać. ( w tej turze nie dotyczy)
możecie korzystać z różdżki, jednak każdorazowo odłożenie kosy i sięgnięcie po nią ponownie jest akcją, niepozwalającą na atak/pochwycenie duszy w kolejnej turze.
nie rzucacie kością na kamienie
w przypadku dodatkowych rzeczy, będziecie o nich każdorazowo informowani
W razie pytań piszcie <3
działające:
Craig - Czuwający Strażnik +28 5/5
Magicus +15 3/3 (Craig, Theodore)
Żywotność:
Tristan 160/220 -10 (-60 kłute, trzy ślady na plecach)
Lyanna 187/202 (10 psychiczne, 5 obita kostka)
Francis 180/215 -5, (-20 kłute lewa ręka, 15 psychiczne)
Craig 173/248; -10 (15 psychiczne, 60, cztery szramy na lewej ręce, dodatkowe złamania)
Caelan 187/240; -10 (15 psychiczne, 28 rany szarpane - pociągła na piersi i lewej ręce, 10 tłuczone kostka)
Theodore 210/220 (10, obity bark)
- Ekwipunek:
- Żywotność:
Tristan:
1. Eliksir kociego wzroku
2. Kryształ
3. Eliksir siły
4. Brzękadło
+ Rękawice
Lyanna:
Różdżka, Oko Ślepego jako biżuteria na palcu, nakładka na pas z sakwami, a w niej eliksiry:
- Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 21)
- Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 32)
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 21)
- Eliksir uspokajający (1 porcja, stat. 21)
- Eliksir przeciwbólowy x1
- Antidotum podstawowe x1
- Pasta na oparzenia x1 (+39)
Francis:
magiczny dywan (pomniejszony)
różdżka
eliksir siły (+31)
marynowaną narośl ze szczuroszczeta
maść z wodnej gwiazdy (+31)
petki i skręcik
Criag:
Różdżka, fluoryt, pazur gryfa w bursztynie, kamień runiczny
- Wywar wzmacniający x1
- Mieszanka antydepresyjna x1
- Wywar ze szczuroszczeta x1
Claean:
- miotła (pomniejszona, w kieszeni)
- Mieszanka antydepresyjna x1
- Czuwający Strażnik x1 (+28)
- Mikstura buchorożca (1 porcja, stat. 32, z mocą 130 oczek)
ten kryształ (+10 do transmutacji).
Theodore:
- wywar ze szczuroszczeta
- eliksir banshee
- eliksir kociego wzroku (+30)- czuwający strażnik (+28)
+ kryształ[/size]
Co my tu w ogóle robimy? Sam się nad tym zastanawiał; miał wrażenie, że nijak nie zbliżają się do wyznaczonego przez Czarnego Pana celu, zamiast tego błądzą po niekończących się labiryntach korytarzy, od jednej pułapki do drugiej, by w końcu podwinęła im się noga, za co zapłacą najwyższą możliwą cenę. Przez myśl mu jednak nie przeszło, że Craig naprawdę zapomniał, co ich tutaj sprowadziło – wypowiedź tę przypisał raczej nerwom, zmęczeniu, dlatego postanowił pominąć ją milczeniem. Rozsądek podpowiadał, że powinni szukać drogi na powierzchnię, oczywiście, lecz przecież nie mogli wrócić w ten sam sposób, w jaki tutaj dotarli. Musieli iść dalej. Odchrząknął cicho, przelotnie podchwytując spojrzenie Wilkesa – oby otrzymali choć chwilę wytchnienia, by złapać głębszy oddech, uspokoić skołatane serce – i jako pierwszy ruszył w dół, ostrożnie stawiając kolejne kroki na wąskich kamiennych schodach.
Nie spodobało mu się to, co zobaczył później, na polanie. Tym bardziej po informacji, którą uraczył ich lord Burke – a więc siedzący na pniu nieznajomy był odpowiedzialny za to, co stało się wcześniej ze Śmierciożercą. Kim był? Panem tego miejsca? Strażnikiem…? Rycerz ściągnął usta w wąską kreskę, przez krótką chwilę obserwując nie tylko rogatego dziwaka, ale i towarzyszące mu zjawy. Spełnił jego prośbę, wylosował numer, a zaraz później sięgnął po inkantację zaklęcia, które miałoby odgonić podskórny lęk – lub spotęgować podejrzliwość. Poniekąd spodziewał się takiej reakcji mocy, wszystko przesiąknięte było czarną magią, cała okolica; jednym z silniejszych źródeł był naznaczony przez Czarnego Pana Burke, drugim zaś – bawiący się z nimi jeleń. Caelan uniósł wyżej brwi, gdy ten wybuchnął śmiechem, dziwnym i na swój sposób zwierzęcym, w reakcji na pytanie Theodore’a. Wahał się, czy powinien podejść bliżej, wtedy jednak mężczyzna znów przemówił, a zakapturzone postacie skróciły dzielącą ich odległość, by następnie przekazać im atrybuty, którymi same się odznaczały, ciemne szaty i upiorne kosy. Obejrzał się na pozostałych, próbując wyczytać z ich twarzy, co o tym wszystkim myśleli. Wyglądało to na jedno wielkie wariactwo, lecz czy mieli tak naprawdę jakikolwiek wybór? Obawiał się, że choćby spróbowali stawić gospodarzowi czoło, skończyliby marnie. Jeszcze bardziej marnie niż lord, gdy przemieniał się w węża, gdy tracił nad sobą kontrolę.
Na wszelki wypadek schował wylosowany kamień do kieszeni, by przypadkiem go nie zgubić; wolał nie przekonywać się na własnej skórze, czy ostrzeżenie rogacza było prawdą. Powoli, uważając na odniesione wcześniej rany, zaczął ubierać otrzymane odzienie, nieufnie spoglądając na oręż, wierzchowca, kręcącą się przy jego nogach istotę. Nie umiał jeździć konno. Nigdy nie brał udziału w polowaniu. Czuł, że nie ma większych szans na odniesienie sukcesu, że potrzebują planu awaryjnego, lecz jednocześnie – do ustalania czegokolwiek nie mieli odpowiednich warunków, tym bardziej brakowało im czasu. Wyścig, łowy, konkurenci, bursztyny… Równie dobrze to mógł być jakiś sen, zły i nierealny, wciąż jednak czuł szpecące pierś rany. Na swe nieszczęście, był przytomny. I musiał wziąć udział w tej pozbawionej sensu próbie. – Za Dzikie Łowy – powtórzył dużo ciszej, może nawet sceptycznie, próbując rozpoznać zawartość trzymanego w dłoni kielicha. Nie był pewien, czym zostali poczęstowani, mimo to zdobył się na odwagę i wypił kilka łyków, po czym – na podobieństwo niepokojących, zakapturzonych obcych odrzucił naczynie na bok. Zbliżył się do otrzymanego konia, niepewnie zajął miejsce na jego grzbiecie, uważając przy tym i na różdżkę, i na kosę. Czuł się idiotycznie, zupełnie nie na miejscu, lecz przy tym starał dostosować się do nowej sytuacji, skupić na zasadach przedstawionej gry, nie zaś na ich pozbawionym sensu brzmieniu. Musieli podołać, jeśli chcieli wrócić na powierzchnię, on zaś nie miał zamiaru jeszcze umierać. Czułby się pewniej, gdyby mogli współpracować albo chociaż być w stanie rozróżniać się w gronie pozostałych zakapturzonych sylwetek – trudno jednak. Byli zdani tylko i wyłącznie na siebie. I oby wszyscy wyszli z tego żywi.
Zacisnął wolną dłoń na wodzach, zmarszczył brwi; z każdą chwilą robiło się coraz dziwniej i dziwniej, w materii polany powstała ziejąca czernią wyrwa, musiał zamrugać kilka razy, by upewnić się, że dziwo nie zniknie mu sprzed oczu. Zaraz też rozległ się donośny dźwięk rogu, a przed nimi zajaśniały ulotne obłoki, kamienie, które miały ich prowadzić. Spiął się, gdy wierzchowiec nagle ruszył z miejsca, zaraz jednak sam szukał już sposobu, by zachęcić go do przyśpieszenia. Mimo to pamiętał o słowach rogacza, nie tylko prędkość się liczy, ale i ilość.
| rzucam na przemieszczanie się (nie mam jazdy konnej) + k6
Nie spodobało mu się to, co zobaczył później, na polanie. Tym bardziej po informacji, którą uraczył ich lord Burke – a więc siedzący na pniu nieznajomy był odpowiedzialny za to, co stało się wcześniej ze Śmierciożercą. Kim był? Panem tego miejsca? Strażnikiem…? Rycerz ściągnął usta w wąską kreskę, przez krótką chwilę obserwując nie tylko rogatego dziwaka, ale i towarzyszące mu zjawy. Spełnił jego prośbę, wylosował numer, a zaraz później sięgnął po inkantację zaklęcia, które miałoby odgonić podskórny lęk – lub spotęgować podejrzliwość. Poniekąd spodziewał się takiej reakcji mocy, wszystko przesiąknięte było czarną magią, cała okolica; jednym z silniejszych źródeł był naznaczony przez Czarnego Pana Burke, drugim zaś – bawiący się z nimi jeleń. Caelan uniósł wyżej brwi, gdy ten wybuchnął śmiechem, dziwnym i na swój sposób zwierzęcym, w reakcji na pytanie Theodore’a. Wahał się, czy powinien podejść bliżej, wtedy jednak mężczyzna znów przemówił, a zakapturzone postacie skróciły dzielącą ich odległość, by następnie przekazać im atrybuty, którymi same się odznaczały, ciemne szaty i upiorne kosy. Obejrzał się na pozostałych, próbując wyczytać z ich twarzy, co o tym wszystkim myśleli. Wyglądało to na jedno wielkie wariactwo, lecz czy mieli tak naprawdę jakikolwiek wybór? Obawiał się, że choćby spróbowali stawić gospodarzowi czoło, skończyliby marnie. Jeszcze bardziej marnie niż lord, gdy przemieniał się w węża, gdy tracił nad sobą kontrolę.
Na wszelki wypadek schował wylosowany kamień do kieszeni, by przypadkiem go nie zgubić; wolał nie przekonywać się na własnej skórze, czy ostrzeżenie rogacza było prawdą. Powoli, uważając na odniesione wcześniej rany, zaczął ubierać otrzymane odzienie, nieufnie spoglądając na oręż, wierzchowca, kręcącą się przy jego nogach istotę. Nie umiał jeździć konno. Nigdy nie brał udziału w polowaniu. Czuł, że nie ma większych szans na odniesienie sukcesu, że potrzebują planu awaryjnego, lecz jednocześnie – do ustalania czegokolwiek nie mieli odpowiednich warunków, tym bardziej brakowało im czasu. Wyścig, łowy, konkurenci, bursztyny… Równie dobrze to mógł być jakiś sen, zły i nierealny, wciąż jednak czuł szpecące pierś rany. Na swe nieszczęście, był przytomny. I musiał wziąć udział w tej pozbawionej sensu próbie. – Za Dzikie Łowy – powtórzył dużo ciszej, może nawet sceptycznie, próbując rozpoznać zawartość trzymanego w dłoni kielicha. Nie był pewien, czym zostali poczęstowani, mimo to zdobył się na odwagę i wypił kilka łyków, po czym – na podobieństwo niepokojących, zakapturzonych obcych odrzucił naczynie na bok. Zbliżył się do otrzymanego konia, niepewnie zajął miejsce na jego grzbiecie, uważając przy tym i na różdżkę, i na kosę. Czuł się idiotycznie, zupełnie nie na miejscu, lecz przy tym starał dostosować się do nowej sytuacji, skupić na zasadach przedstawionej gry, nie zaś na ich pozbawionym sensu brzmieniu. Musieli podołać, jeśli chcieli wrócić na powierzchnię, on zaś nie miał zamiaru jeszcze umierać. Czułby się pewniej, gdyby mogli współpracować albo chociaż być w stanie rozróżniać się w gronie pozostałych zakapturzonych sylwetek – trudno jednak. Byli zdani tylko i wyłącznie na siebie. I oby wszyscy wyszli z tego żywi.
Zacisnął wolną dłoń na wodzach, zmarszczył brwi; z każdą chwilą robiło się coraz dziwniej i dziwniej, w materii polany powstała ziejąca czernią wyrwa, musiał zamrugać kilka razy, by upewnić się, że dziwo nie zniknie mu sprzed oczu. Zaraz też rozległ się donośny dźwięk rogu, a przed nimi zajaśniały ulotne obłoki, kamienie, które miały ich prowadzić. Spiął się, gdy wierzchowiec nagle ruszył z miejsca, zaraz jednak sam szukał już sposobu, by zachęcić go do przyśpieszenia. Mimo to pamiętał o słowach rogacza, nie tylko prędkość się liczy, ale i ilość.
| rzucam na przemieszczanie się (nie mam jazdy konnej) + k6
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'k6' : 6
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'k6' : 6
Nerwowo rozglądał się na boki, próbując dojrzeć, czy ktokolwiek zamierza mu przeszkadzać – według słów gospodarza, pozostałych biorących udział w pogoni winien traktować jak wrogów. Nie chciałby w żaden sposób działać na niekorzyść Wilkesa i Burke’a, lecz dopóki nie byli się w stanie rozpoznawać, nie mógł mieć pewności, którzy spośród jeźdźców byli mu konkurentami, a którzy przybyli tu w tym samym celu, co i on. By zmniejszyć prawdopodobieństwo atakowania druhów, zamierzał głównie bronić się przed nadciągającymi ciosami, nie zaś wyprowadzać je sam. Plan pozostawał jednak planem, dopiero z czasem mógł przekonać się, na ile te założenia były sensowne i czy względna bierność nie miała okazać się jego największym błędem.
Mrużył oczy, próbując przyzwyczaić się do wszechobecnej, rozświetlanej jedynie nielicznymi źródłami światła ciemności; mocno ściskał kościste boki swego wierzchowca, by przypadkiem nie wypaść siodła, próbował też używać wodzy, by komunikować się z dosiadanym koniem – i choć był kompletnym laikiem, to czuł, że nie idzie mu najgorzej. Zogniskował spojrzenie na jednym z błękitnawych, niewielkich obłoków, chcąc znaleźć się bliżej niego, na tyle blisko, by móc zamachnąć się na niego trzymaną w dłoni kosą; cały czas trzymał się wyznaczanej przez bursztyny ścieżki. Czuł się idiotycznie, lecz jeśli dobrze zrozumiał wprowadzenie rogacza, to tego właśnie od nich oczekiwano. Wstrzymał oddech, spiął się i spróbował pochwycić, ściąć, jedną z dusz. W głowie dudniły mu słowa przesiąkniętego czarną magią gospodarza; sprawdźcie się, a to co chcecie, będzie wasze.
| ST 70, bonus ze zwinności +14
Mrużył oczy, próbując przyzwyczaić się do wszechobecnej, rozświetlanej jedynie nielicznymi źródłami światła ciemności; mocno ściskał kościste boki swego wierzchowca, by przypadkiem nie wypaść siodła, próbował też używać wodzy, by komunikować się z dosiadanym koniem – i choć był kompletnym laikiem, to czuł, że nie idzie mu najgorzej. Zogniskował spojrzenie na jednym z błękitnawych, niewielkich obłoków, chcąc znaleźć się bliżej niego, na tyle blisko, by móc zamachnąć się na niego trzymaną w dłoni kosą; cały czas trzymał się wyznaczanej przez bursztyny ścieżki. Czuł się idiotycznie, lecz jeśli dobrze zrozumiał wprowadzenie rogacza, to tego właśnie od nich oczekiwano. Wstrzymał oddech, spiął się i spróbował pochwycić, ściąć, jedną z dusz. W głowie dudniły mu słowa przesiąkniętego czarną magią gospodarza; sprawdźcie się, a to co chcecie, będzie wasze.
| ST 70, bonus ze zwinności +14
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 73, 24, 44, 61, 80
'k100' : 73, 24, 44, 61, 80
Brama
Szybka odpowiedź