Locus Nihil
AutorWiadomość
Locus Nihil
Ukryty w odmętach Banku Gringotta ołtarz zwany Locus Nihil przez setki lat pozostawał przekazywaną z ust do ust legendą. Wszyscy śmiałkowie pragnący go odnaleźć i przejąć jego potęgę ginęli bez śladu nie mogąc tym samym potwierdzić lub zdementować zasłyszanych pogłosek. Opowieść o druidach była jednak prawdziwa, podobnie jak ukrycie artefaktu przez Gobliny.
Stożkowaty głaz, okraszony runicznymi symbolami, otoczony był sześcioma lewitującymi kamieniami i znajdował się w centralnym punkcie surowej komnaty. U jego podstawy, wzdłuż całego obwodu, wykutych było sześć otworów. Na sklepienie składały się równomiernie ułożone wiry w kolorach; szmaragdowym, czarnym, granatowym, szkarłatnym, amesyntowym i bursztynowym. Wzdłuż ścian oraz podłogi rozchodziła się sieć żyłek w tych samych barwach. Zdawały się one pulsować, pompować nieznaną, potężną magię wprost do ołtarza i tym samym wprawiać pomieszczenie w życie.
Stożkowaty głaz, okraszony runicznymi symbolami, otoczony był sześcioma lewitującymi kamieniami i znajdował się w centralnym punkcie surowej komnaty. U jego podstawy, wzdłuż całego obwodu, wykutych było sześć otworów. Na sklepienie składały się równomiernie ułożone wiry w kolorach; szmaragdowym, czarnym, granatowym, szkarłatnym, amesyntowym i bursztynowym. Wzdłuż ścian oraz podłogi rozchodziła się sieć żyłek w tych samych barwach. Zdawały się one pulsować, pompować nieznaną, potężną magię wprost do ołtarza i tym samym wprawiać pomieszczenie w życie.
Nie podejrzewał, że w chwili, w której postanowi złapać Rookwood i pociągnąć ją w stronę wyjścia osunie mu się w rękach na ziemię, zupełnie nieprzytomna. Chwycił ją mocniej i spróbował zaciągnąć, zaciskając przy tym tak samo dłoń na szmaragdowym odłamku, jak i szczękę. Była gorąca. W tym najbardziej prozaicznym znaczeniu, jakby paliła się od wewnątrz, dziwny ogień ogrzewał ją od środka. Trawił. To nie było normalne; nic tu nie było normalne, wszystko wydawało się nie tak. Nie puścił jej całkiem, przedostając się na platformę, zeskakując z nią wraz z truchłem Śmierciożesrczyni. Runęła na ziemię, jakby była martwa. I dokładnie tak wyglądała; jakby wyzionęła ducha — jej oczy były otwarte. Szerokie, puste, nieruchome. Chciał kucnąć przy niej, ocucić ją — wcale niedelikatnie — ale nie zdążył. Coś świsnęło, a jego spojrzenie powiodło w górę. Ujrzał kłęby ciemnego dymu, chmurę, formującą się na kształt czaszki, która rozsunęła szczękę i opadła prosto na nich. Czuł jak go przenika. Coś na kształt dziwnej magii; czegoś obcego, nieznanego. Zaatakowało kończyny, a później sparaliżowało umysł. Wszystko mieszało się już ze sobą, plątało. Tracił poczucie czasu, poczucie przestani, celu. Nie był pewien, gdzie się znaleźli i właściwie po co. Obrazy przelatywały mu przed oczami i znikały; łącząc się, tracąc. Nie miał nad tym kontroli. Nie miał nad niczym kontroli odkąd tylko wkroczył w podziemia banku Gringotta, ale nie miał o tym nawet pojęcia. Bo i to pamiętał jak przez mgłę. Czy było jawą, czy snem? Tego też już nie wiedział. Ból rozsadzał mu czaszkę. Zacisnął powieki, przytknął przeguby dłoni do skroni i zamarł na moment, starając się opanować ból, wypędzić to coś z głowy — ale nie potrafił. To, co go spętało; spętało ich wszystkich, ale nie widział tego, odpuściło w końcu. Upadli na podłogę głucho. Otworzył oczy, ale podłoga przechyliła się nagle, zakręciło mu się w głowie. Nawet to nie było już pewne, grawitacja, równowaga była zaburzona.
Wpadli do kolejnej komnaty, uderzając znów o ziemię. Podniósł się na rękach, od razu oczy kierując w stronę intensywnie połyskujących kolorów. Szmaragd przypominał kamień, który zaciskał w dłoni.
Locus Nihil. Dotarli na miejsce. Dotarli do artefaktu, do ołtarza. Oddychał powoli, starając się poukładać w głowie wszystko, co wiedział, ale był kompletnie skołowany.
— Trzeba wezwać Czarnego Pana — odezwał się ciężkim, chrapliwym głosem, patrząc tylko na niego, na wszechpotężny artefakt. Mieli go wezwać, gdy dotrą. Ale czy mieli wszystko, co było potrzebne? Podniósł się powoli z ziemi i spojrzał na kamień, który zaciskał w palcach. Dwa, posiadali dwa kamienie. A gdzie reszta?
Przytomniał powoli, wolniej niż mógłby się po sobie spodziewać. Obrócił się przez ramię, dostrzegając znów Rookwood; miała drugi kamień.
— Żyje? — spytał krótko Elvirę lub Zachary'ego, obojętnie. Któryś z nich musiał to sprawdzić. Wyglądała na martwą. Wielka szkoda, była wiernym sługą i utalentowaną czarownicą.
Wpadli do kolejnej komnaty, uderzając znów o ziemię. Podniósł się na rękach, od razu oczy kierując w stronę intensywnie połyskujących kolorów. Szmaragd przypominał kamień, który zaciskał w dłoni.
Locus Nihil. Dotarli na miejsce. Dotarli do artefaktu, do ołtarza. Oddychał powoli, starając się poukładać w głowie wszystko, co wiedział, ale był kompletnie skołowany.
— Trzeba wezwać Czarnego Pana — odezwał się ciężkim, chrapliwym głosem, patrząc tylko na niego, na wszechpotężny artefakt. Mieli go wezwać, gdy dotrą. Ale czy mieli wszystko, co było potrzebne? Podniósł się powoli z ziemi i spojrzał na kamień, który zaciskał w palcach. Dwa, posiadali dwa kamienie. A gdzie reszta?
Przytomniał powoli, wolniej niż mógłby się po sobie spodziewać. Obrócił się przez ramię, dostrzegając znów Rookwood; miała drugi kamień.
— Żyje? — spytał krótko Elvirę lub Zachary'ego, obojętnie. Któryś z nich musiał to sprawdzić. Wyglądała na martwą. Wielka szkoda, była wiernym sługą i utalentowaną czarownicą.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Przez moment miał już wrażenie, że walka nigdy nie dobiegnie końca, że za którymś razem różdżka mu się omsknie, a jeden z czarnych mieczy przebije go na wylot – ale właśnie wtedy, gdy jego umysł zaczęły oplątywać ciasno czarne myśli, dwa celnie posłane uroki Caelana roztrzaskały resztki ożywionych zbroi, wypełniając niewielką komnatę ogłuszającym łoskotem metalu i kamieni. A potem zapadła cisza – dziwna, niespodziewana, dzwoniąca w uszach; przełknął powoli ślinę, z ociąganiem i ostrożnie opuszczając różdżkę, jakby nie do końca dowierzając, że już nic nie miało go zaatakować; panująca w podziemiach aura nie zachęcała do opuszczenia barier, porzucenia czujności – miał wrażenie, że odkąd tylko przekroczył progi banku, nieustannie ślizgał się na wąskiej krawędzi pomiędzy życiem a śmiercią. Może wciąż tam był – nie wiedział, po chwili zawahania odetchnął jednak swobodniej, pochylając się do przodu i opierając dłonie na udach, oddychając. Pot zrosił mu skronie, w głowie jeszcze huczało – rozejrzał się jednak po pomieszczeniu, ogarniając je spojrzeniem po raz pierwszy na spokojnie, bez śmiertelnego zagrożenia dyszącego mu w kark. To, jeśli wciąż było obecne, chwilowo stało się niewidoczne; czając się zapewne gdzieś w przestrzeni, być może przygotowując się do kolejnej próby wtargnięcia do ich umysłów.
Przysłuchiwał się wymianie zdań pomiędzy Rycerzami, samemu w niej nie uczestnicząc – pozwalając, by Śmierciożercy przekazali sobie informacje, zdali relacje; jego wkład nie był potrzebny, nie miał dodatkowej wiedzy, którą mógłby się podzielić, choć na ewentualne polecenia i rozkazy pozostawał gotowy. Przyglądał się wadze, kiedy kładli na niej kamienie, ciekaw ich mocy – a później, gdy otworzył się przed nimi korytarz, jego myśli rozpierzchły się we wszystkie strony, przyćmione czymś dziwnym, obcym – a jednak nie do końca, wołaniem, szeptem; wyprostował się, spoglądając w pustkę, jednocześnie wzbraniając się przed zrobieniem kroku w jej stronę, jak i niczego nie pragnąc bardziej. Skąd to się brało? Czy były to myśli, które należały do niego, czy zaszczepiła je w jego głowie inna siła, wroga, ta, która towarzyszyła im od początku? Istniał tylko jeden sposób na odnalezienie odpowiedzi, ruszył więc za pozostałymi Rycerzami, ścieżką prowadzącą do ołtarza – tego samego, o którym całe wieki temu (a może zaledwie parę godzin wcześniej) przeczytał na przekazanym im przez Czarnego Pana zwoju. A więc im się udało – byli tutaj, u progu celu, choć jeszcze parę minut temu wydawał się on nieskończenie odległy.
Nie wyrwał się do przodu, choć musiał powstrzymać ochotę podejścia pod sam kamień, dotknięcia wyrytych w ziemi znaków; zamiast tego pozostał w tyle, zrównując krok z Lyanną, dostrzegając dokładniej ślady krwi na jej szacie. Chciał zapytać, czy wszystko było w porządku, czy nie czuła się słabo; czy była w stanie iść – ale z jakiegoś powodu wydobycie z siebie głosu przychodziło mu z trudem. Skrzyżował więc jedynie z nią spojrzenie, pytające – czekając na jakiekolwiek potwierdzenie z jej strony, nim skupił się już całkowicie na majaczącym z przodu artefakcie. Na Locus Nihil.
Przysłuchiwał się wymianie zdań pomiędzy Rycerzami, samemu w niej nie uczestnicząc – pozwalając, by Śmierciożercy przekazali sobie informacje, zdali relacje; jego wkład nie był potrzebny, nie miał dodatkowej wiedzy, którą mógłby się podzielić, choć na ewentualne polecenia i rozkazy pozostawał gotowy. Przyglądał się wadze, kiedy kładli na niej kamienie, ciekaw ich mocy – a później, gdy otworzył się przed nimi korytarz, jego myśli rozpierzchły się we wszystkie strony, przyćmione czymś dziwnym, obcym – a jednak nie do końca, wołaniem, szeptem; wyprostował się, spoglądając w pustkę, jednocześnie wzbraniając się przed zrobieniem kroku w jej stronę, jak i niczego nie pragnąc bardziej. Skąd to się brało? Czy były to myśli, które należały do niego, czy zaszczepiła je w jego głowie inna siła, wroga, ta, która towarzyszyła im od początku? Istniał tylko jeden sposób na odnalezienie odpowiedzi, ruszył więc za pozostałymi Rycerzami, ścieżką prowadzącą do ołtarza – tego samego, o którym całe wieki temu (a może zaledwie parę godzin wcześniej) przeczytał na przekazanym im przez Czarnego Pana zwoju. A więc im się udało – byli tutaj, u progu celu, choć jeszcze parę minut temu wydawał się on nieskończenie odległy.
Nie wyrwał się do przodu, choć musiał powstrzymać ochotę podejścia pod sam kamień, dotknięcia wyrytych w ziemi znaków; zamiast tego pozostał w tyle, zrównując krok z Lyanną, dostrzegając dokładniej ślady krwi na jej szacie. Chciał zapytać, czy wszystko było w porządku, czy nie czuła się słabo; czy była w stanie iść – ale z jakiegoś powodu wydobycie z siebie głosu przychodziło mu z trudem. Skrzyżował więc jedynie z nią spojrzenie, pytające – czekając na jakiekolwiek potwierdzenie z jej strony, nim skupił się już całkowicie na majaczącym z przodu artefakcie. Na Locus Nihil.
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uniósł ponownie różdżkę, by zaatakować wciąż napierające zbroje silnymi podmuchami wiatru. Nie był szczególnie biegły w urokach, mimo to poradził sobie z przywołaniem dwóch silnych zaklęć, które skutecznie unieruchomiły ostatnich przeciwników. Ustał metaliczny zgrzyt zahaczających o siebie płyt pancerzy, lecz nie oznaczało to, że zapadła cisza; towarzysze wymieniali się kolejnymi uwagami, mniej lub bardziej nerwowymi, na co on nie zareagował w żaden widoczny sposób. Czy Francis kłamał, czy naprawdę próbował jedynie przetrwać, postępować zgodnie z wolą duchów tego miejsca – nie wiedział. Sam pamiętał dziwne, obce myśli, które zaczęły wypływać na powierzchnię jego świadomości jeszcze na początku wyprawy, gdy nagle zaczęli spadać w dół, a ktoś, jakiś głos, zachęcał go, by zaprzestał walki, uderzył o podłoże z całą mocą, pozwolił się skrzywdzić. Byli jedynie marionetkami w rękach tajemniczych istot, drwiących z nich na każdym kroku. Celtyccy bogowie czy nie, musieli mieć się na baczności, by nie wybić się wzajemnie, ku uciesze prowokujących ich bytów. Bo nie miał wątpliwości, że ciągle są obserwowani, poddawani ocenie – zupełnie jak w trakcie tego przeklętego polowania.
Skupił spojrzenie na twarzy, sylwetce, krewniaka, gdy ten postanowił opuścić gardę, odetchnąć z ulgą – czy żałował, że dał się w to wszystko wciągnąć? Oby wyszli stąd żywi, oboje, jeśli nie wszyscy. Nie dostrzegał jednak żadnych krwawych śladów na odzieniu Wilkesa, nie widział rzucających się w oczy urazów, co podnosiło go na duchu. Czekał, aż Śmierciożercy ustalą dalszy plan działania, a kojarzona ze spotkań kobieta, Lyanna, zajmie się zabezpieczeniem wagi. Sam nie znał się na klątwach, nie podejrzewał nawet, kim mogłaby być opisywana przez pozostałych wiedźma, podobno władająca szkarłatem. Co to w ogóle znaczyło? Widzieli bursztyn, tylko i wyłącznie bursztyn. Nie chcąc marnować czasu, skierował różdżkę siebie samego. – Fortuno – wymruczał, próbując dodać sobie w ten sposób sił, ukoić ból rozoranej piersi. Nie miał pojęcia, co czeka ich dalej i czy znów nie zostaną zmuszeni do walki. Wolał być gotowy.
W milczeniu obserwował, jak mechanizm reaguje na złożone w ofierze kamienie, ukazuje ich oczom inną błyskotkę – większą, promieniującą trudną do okiełznania mocą. W tej samej chwili otworzyło się przejście dalej, które zdawało się wołać, przyciągać jak ogień ćmę. Z narastającą ekscytacją poczekał, aż lordowie ustalą, kto ma zabrać czarnomagiczny kamień, aż wszyscy będą gotowi, i ruszył dalej; serce biło mu szybciej, czy to naprawdę mógł być koniec? Czy byli blisko? W końcu ich oczom ukazał się przedziwny widok; pokryty runami stożek, wokół niego lewitujące głazy… Ze swej pozycji nie widział wiele więcej, choć zdawało mu się, że dostrzegał znajome, wspomniane w tekście legendy, kolory. Uważnie rozejrzał się dookoła, nie śmiąc ruszyć ku artefaktowi jako pierwszy. Zastanawiał się, gdzie byli pozostali, z którymi rozdzielili się na samym początku wyprawy, czy wciąż błądzili po labiryncie podziemnych korytarzy.
| jeśli mogę, to próbuję rzucić na siebie Fortuno jeszcze przed znalezieniem się w tej komnacie
Skupił spojrzenie na twarzy, sylwetce, krewniaka, gdy ten postanowił opuścić gardę, odetchnąć z ulgą – czy żałował, że dał się w to wszystko wciągnąć? Oby wyszli stąd żywi, oboje, jeśli nie wszyscy. Nie dostrzegał jednak żadnych krwawych śladów na odzieniu Wilkesa, nie widział rzucających się w oczy urazów, co podnosiło go na duchu. Czekał, aż Śmierciożercy ustalą dalszy plan działania, a kojarzona ze spotkań kobieta, Lyanna, zajmie się zabezpieczeniem wagi. Sam nie znał się na klątwach, nie podejrzewał nawet, kim mogłaby być opisywana przez pozostałych wiedźma, podobno władająca szkarłatem. Co to w ogóle znaczyło? Widzieli bursztyn, tylko i wyłącznie bursztyn. Nie chcąc marnować czasu, skierował różdżkę siebie samego. – Fortuno – wymruczał, próbując dodać sobie w ten sposób sił, ukoić ból rozoranej piersi. Nie miał pojęcia, co czeka ich dalej i czy znów nie zostaną zmuszeni do walki. Wolał być gotowy.
W milczeniu obserwował, jak mechanizm reaguje na złożone w ofierze kamienie, ukazuje ich oczom inną błyskotkę – większą, promieniującą trudną do okiełznania mocą. W tej samej chwili otworzyło się przejście dalej, które zdawało się wołać, przyciągać jak ogień ćmę. Z narastającą ekscytacją poczekał, aż lordowie ustalą, kto ma zabrać czarnomagiczny kamień, aż wszyscy będą gotowi, i ruszył dalej; serce biło mu szybciej, czy to naprawdę mógł być koniec? Czy byli blisko? W końcu ich oczom ukazał się przedziwny widok; pokryty runami stożek, wokół niego lewitujące głazy… Ze swej pozycji nie widział wiele więcej, choć zdawało mu się, że dostrzegał znajome, wspomniane w tekście legendy, kolory. Uważnie rozejrzał się dookoła, nie śmiąc ruszyć ku artefaktowi jako pierwszy. Zastanawiał się, gdzie byli pozostali, z którymi rozdzielili się na samym początku wyprawy, czy wciąż błądzili po labiryncie podziemnych korytarzy.
| jeśli mogę, to próbuję rzucić na siebie Fortuno jeszcze przed znalezieniem się w tej komnacie
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 69
'k100' : 69
Ktoś był przed nimi, trzy sylwetki, obce, świetliste, na razie w pełni niewidoczne – Deirdre nie czuła jednak strachu, ba, właściwie nie czuła nic oprócz toksycznego przyciągania kamienia, zdającego się pulsować intensywnie w kieszeni, przeszywając ją nieprzyjemnym prądem. To na nim się skupiała, nie okazując na widok grupy Drew ani ulgi ani radości. Czarne oczy kontrolnie przemknęły po towarzyszach śmierciożercy, upewniając się, że są cali – ale gdzie była reszta? Nie zadała tego pytania, nagle przejęta przekonaniem, że sojusznicy są nimi tylko z nazwy, że chcą odebrać im kamień, że jest zagrożona. Zacisnęła usta, przechodząc jednak przez otwarte przez Alpharda i Cilliana wrota, prowadzące do…
Locus Nihil, czy to mogło być to? Mericourt przystanęła z dala od towarzyszy, z dłońmi zbielałymi od zaciskania ich na różdżce i materiale szaty, skrywającej kamień. Rozglądała się dookoła uważnie, spięta, zdenerwowana i z chaosem myśli, wyłuskując z półmroku ołtarz, kamienie i w końcu Drew, który padł na posadzkę bez życia, nagle, jakby ścięty niewidzialnym mieczem, a trzymany przez niego kamień zalśnił złowrogo. Przyzywająco i ostrzegawczo zarazem. Mericourt ostrożnie zbliżyła się do leżącego czarodzieja, pochylając się nad nim – bez troski, raczej z napięciem. – Obejrzyjcie go. Jest cały? Zemdlał? – poleciła beznamiętnym tonem, wyzbyta z praktycznie wszystkich emocji – liczyła, że znajdujący się w ich gronie ktoś o uzdrowicielskich zdolnościach szybko zaopiekuje się Drew. Chyba oddychał, ale nie mogła tego stwierdzić na pewno. Niemalże w tym samym czasie nagle na ziemi pojawili się kolejni Rycerze Walpurgii, w tym – rozpoznała go dopiero po chwili – Mulciber. – Gdzie reszta? Znaleźliście kamienie? – spytała od razu mechanicznym, głuchym tonem, czując przyśpieszone bicie serca. Nigdzie nie widziała Rosiera i choć coś tłumiło paniczny lęk, mieszając w głowie i sercu czarownicy, to nie potrafiła powstrzymać wypełniającego ją drażniącego niepokoju. Powinien tu być, nie tylko dlatego, że bez jego znajomości czarnej magii mogli nie podołać temu, co miało zadziać się w Locus Nihil. – Magicus extremos – wypowiedziała powoli, metodycznie, nie cierpiąc bezsilności: chciała wzmocnić znajdujących się w komnacie sojuszników, wszystkich, których zdołała, a jeśli nie – tych, którzy tego najbardziej potrzebowali.
Locus Nihil, czy to mogło być to? Mericourt przystanęła z dala od towarzyszy, z dłońmi zbielałymi od zaciskania ich na różdżce i materiale szaty, skrywającej kamień. Rozglądała się dookoła uważnie, spięta, zdenerwowana i z chaosem myśli, wyłuskując z półmroku ołtarz, kamienie i w końcu Drew, który padł na posadzkę bez życia, nagle, jakby ścięty niewidzialnym mieczem, a trzymany przez niego kamień zalśnił złowrogo. Przyzywająco i ostrzegawczo zarazem. Mericourt ostrożnie zbliżyła się do leżącego czarodzieja, pochylając się nad nim – bez troski, raczej z napięciem. – Obejrzyjcie go. Jest cały? Zemdlał? – poleciła beznamiętnym tonem, wyzbyta z praktycznie wszystkich emocji – liczyła, że znajdujący się w ich gronie ktoś o uzdrowicielskich zdolnościach szybko zaopiekuje się Drew. Chyba oddychał, ale nie mogła tego stwierdzić na pewno. Niemalże w tym samym czasie nagle na ziemi pojawili się kolejni Rycerze Walpurgii, w tym – rozpoznała go dopiero po chwili – Mulciber. – Gdzie reszta? Znaleźliście kamienie? – spytała od razu mechanicznym, głuchym tonem, czując przyśpieszone bicie serca. Nigdzie nie widziała Rosiera i choć coś tłumiło paniczny lęk, mieszając w głowie i sercu czarownicy, to nie potrafiła powstrzymać wypełniającego ją drażniącego niepokoju. Powinien tu być, nie tylko dlatego, że bez jego znajomości czarnej magii mogli nie podołać temu, co miało zadziać się w Locus Nihil. – Magicus extremos – wypowiedziała powoli, metodycznie, nie cierpiąc bezsilności: chciała wzmocnić znajdujących się w komnacie sojuszników, wszystkich, których zdołała, a jeśli nie – tych, którzy tego najbardziej potrzebowali.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 96
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 8, 7, 8, 5, 8, 6, 5
#1 'k100' : 96
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 8, 7, 8, 5, 8, 6, 5
Decyzje podjęte w widzie spontaniczności przynosiły czasami więcej korzyści niż skrupulatne planowanie będące marnotrawieniem czasu. Za głoszenie takiej opinii w szpitalu można było nieopatrznie wciągnąć się w głupie dyskusje ścierających się intelektów, ale poukładany świat kontrolowanych instytucji nijak się miał do wszystkich wyzwań, przed jakimi stawała w ostatnich miesiącach, a zwłaszcza dzisiejszej nocy. Zaklęcie Immunitaris zadziałało z pełną mocą, sprawiając, że w naczyniach i kościach Elvira odczuła przypływ pokrzepiającego ciepła, lepkie po utracie krwi powłoki utleniły się na nowo, wróciła koncentracja, zwiotczałe stawy działały szybciej, sprawniej. Tak jak dawniej opowiadała Wren, zaklęcia wzmacniające przez serce działały na całe ciało - zdawała sobie sprawę, że efekt nie będzie trwać wiecznie, lecz przypływ sił był wszystkim, czego potrzebowała, aby wskoczyć na platformę bez wahania i przygotować na to, co jeszcze miało ich czekać.
Miała z czego być dumna, bo znieść musiała wiele. Najpierw widok niemożliwie przekształcającej się komnaty, podłoża, które drżało i obracało się pod jej podeszwami, tak że z ledwością była w stanie utrzymać równowagę. Potem widok kolejnych i kolejnych towarzyszy doskakujących do ołtarza uciekającego spod nóg - i Mulciber, od którego instynktownie starała się uciec, i Zachary, Burke, Borgin. Rookwood, zwiotczałe ciało uderzające o ziemię z bolesnym dla ucha chrzęstem. Przecież dopiero co ją leczyła, co znów jej zrobiono? W swojej podszytej paniką zawiści winą obarczyć mogła wyłącznie Mulcibera, ale nie zdążyła nawet syknąć w jego kierunku, nim oślepiło ją czarne światło, a zaraz potem czaszka - którą widziała przez mgłę przymkniętych, załzawionych oczu - runęła za nimi, zwiastując kolejny ból. Ile jeszcze będzie musiała znieść, jak długo będą ją testować? Szarpnięcie wzdłuż pleców było na tyle nagłe, że nie od razu odczuła idące za nim pieczenie - jedynie piekielne gorąco, przesiąkające do koszuli i płaszcza, spływające w dół skóry i przylepiające materiał do ciała. Nie wiedziała, co spotkało pozostałych, sparaliżowana i pozbawiona tchu, czuła się głucha, odcięta od rzeczywistości. Kiedy wreszcie okręgiem szarpnęło i pozbierała się w sobie na tyle, by wsunąć sprawną dłoń pod płaszcz, musnąć palcami krańce rany, podłoże znów uciekło spod nóg, posyłając ich po skosie w dół.
Zleciała na kolana, boleśnie, ledwo zdążając osłonić się prawym ramieniem, bo uderzenie pozostałością lewej ręki o ziemię prawdopodobnie wycisnęłoby jej z piersi kolejny wrzask, a tego nie chciała - zwracać na siebie uwagi, prowokować, okazywać słabość na oczach gromady potężniejszych magów. Po okresie ciemności mnogość barw wpijała się w mózg jak Lumos wetknięty pod powieki, ale Elvira, wzmocniona zaklęciem, miała dość sił, by złapać się na moment za skroń, unieść na kolanach i przyjrzeć ołtarzowi. Sieć żyłek wędrująca po ścianach i podłodze budziła skojarzenie serca oraz dopływających doń naczyń. O niczym więcej pomyśleć nie zdążyła, bo wraz ze skupieniem wróciła do niej świadomość wydarzeń sprzed chwil. Zignorowała zarówno pytanie Mulcibera, jak i kroki rozlegające się za plecami, zewsząd. Jeżeli trafili tu wszyscy, to znaczy, że piekło dobiegało końca, a ona wciąż nie mogła pozwolić sobie na rozproszenie pozostałymi, jeżeli chciała zachować czysty rozum.
I tak już doskwierał jej szok, utrata krwi, piekący ból - i gdyby nie zaklęcie, pewnie nie zdołałaby odepchnąć od siebie paniki oraz woli sięgnięcia po własne eliksiry.
Przy kolanach miała dalej sine, bezładne ciało i ktoś, kiedyś, lata temu, uczył ją o sortowaniu rannych na wypadkach masowych, a ona zamiast spamiętać te zasady, dopadła do kobiety, która wyglądała na martwą, byłaby pewnie ostatnia na liście priorytetów, ale Elvira działała mechanicznie, kapryśnie, w nerwach. Jeżeli mogła zrobić dzisiaj choć jedną wielką rzecz...
Udowadnianie, że potrafi zwyciężać ze śmiercią było od początku jej ulubioną składową uzdrowicielstwa.
Gdyby miała lewą dłoń, na pewno przytknęłaby ją teraz do szyi Rookwood, aby omijając tętnicę promieniową ocenić tętno, które na oko było już pewnie dawno scentralizowane. Ale drugiej ręki nie miała, musiała poradzić sobie wyłącznie różdżką, którą oparła nad czołem kobiety.
- Surgito.
Jeżeli po tym nie okaże oznak życia, Elvira zastanowi się, czy da się jeszcze uczynić cokolwiek innego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Miała z czego być dumna, bo znieść musiała wiele. Najpierw widok niemożliwie przekształcającej się komnaty, podłoża, które drżało i obracało się pod jej podeszwami, tak że z ledwością była w stanie utrzymać równowagę. Potem widok kolejnych i kolejnych towarzyszy doskakujących do ołtarza uciekającego spod nóg - i Mulciber, od którego instynktownie starała się uciec, i Zachary, Burke, Borgin. Rookwood, zwiotczałe ciało uderzające o ziemię z bolesnym dla ucha chrzęstem. Przecież dopiero co ją leczyła, co znów jej zrobiono? W swojej podszytej paniką zawiści winą obarczyć mogła wyłącznie Mulcibera, ale nie zdążyła nawet syknąć w jego kierunku, nim oślepiło ją czarne światło, a zaraz potem czaszka - którą widziała przez mgłę przymkniętych, załzawionych oczu - runęła za nimi, zwiastując kolejny ból. Ile jeszcze będzie musiała znieść, jak długo będą ją testować? Szarpnięcie wzdłuż pleców było na tyle nagłe, że nie od razu odczuła idące za nim pieczenie - jedynie piekielne gorąco, przesiąkające do koszuli i płaszcza, spływające w dół skóry i przylepiające materiał do ciała. Nie wiedziała, co spotkało pozostałych, sparaliżowana i pozbawiona tchu, czuła się głucha, odcięta od rzeczywistości. Kiedy wreszcie okręgiem szarpnęło i pozbierała się w sobie na tyle, by wsunąć sprawną dłoń pod płaszcz, musnąć palcami krańce rany, podłoże znów uciekło spod nóg, posyłając ich po skosie w dół.
Zleciała na kolana, boleśnie, ledwo zdążając osłonić się prawym ramieniem, bo uderzenie pozostałością lewej ręki o ziemię prawdopodobnie wycisnęłoby jej z piersi kolejny wrzask, a tego nie chciała - zwracać na siebie uwagi, prowokować, okazywać słabość na oczach gromady potężniejszych magów. Po okresie ciemności mnogość barw wpijała się w mózg jak Lumos wetknięty pod powieki, ale Elvira, wzmocniona zaklęciem, miała dość sił, by złapać się na moment za skroń, unieść na kolanach i przyjrzeć ołtarzowi. Sieć żyłek wędrująca po ścianach i podłodze budziła skojarzenie serca oraz dopływających doń naczyń. O niczym więcej pomyśleć nie zdążyła, bo wraz ze skupieniem wróciła do niej świadomość wydarzeń sprzed chwil. Zignorowała zarówno pytanie Mulcibera, jak i kroki rozlegające się za plecami, zewsząd. Jeżeli trafili tu wszyscy, to znaczy, że piekło dobiegało końca, a ona wciąż nie mogła pozwolić sobie na rozproszenie pozostałymi, jeżeli chciała zachować czysty rozum.
I tak już doskwierał jej szok, utrata krwi, piekący ból - i gdyby nie zaklęcie, pewnie nie zdołałaby odepchnąć od siebie paniki oraz woli sięgnięcia po własne eliksiry.
Przy kolanach miała dalej sine, bezładne ciało i ktoś, kiedyś, lata temu, uczył ją o sortowaniu rannych na wypadkach masowych, a ona zamiast spamiętać te zasady, dopadła do kobiety, która wyglądała na martwą, byłaby pewnie ostatnia na liście priorytetów, ale Elvira działała mechanicznie, kapryśnie, w nerwach. Jeżeli mogła zrobić dzisiaj choć jedną wielką rzecz...
Udowadnianie, że potrafi zwyciężać ze śmiercią było od początku jej ulubioną składową uzdrowicielstwa.
Gdyby miała lewą dłoń, na pewno przytknęłaby ją teraz do szyi Rookwood, aby omijając tętnicę promieniową ocenić tętno, które na oko było już pewnie dawno scentralizowane. Ale drugiej ręki nie miała, musiała poradzić sobie wyłącznie różdżką, którą oparła nad czołem kobiety.
- Surgito.
Jeżeli po tym nie okaże oznak życia, Elvira zastanowi się, czy da się jeszcze uczynić cokolwiek innego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 11.12.20 12:20, w całości zmieniany 3 razy
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 58
'k100' : 58
Po pokonaniu zbroi mogła wreszcie zająć się klątwą jak należy, czego nie mogła uczynić wcześniej, kiedy atakowały ich zbroje, ani kiedy rozpraszał ją ból rozpłatanego ramienia ręki wiodącej. Odczytanie run wymagało skupienia, zwłaszcza że chodziło o dwie podobne klątwy, których runy różniły się tylko niewielkimi szczegółami i wcześniej, w ferworze walki, nie zdołała wychwycić niuansów, które dostrzegła później, już po wszystkim, kiedy była podleczona i nie musiała już ani atakować, ani się bronić. Nie skupiała się na tym, o czym rozmawiali pozostali, badała uważnym wzrokiem runy klątwy, by w końcu, po finalnym potwierdzeniu przypuszczeń, móc ją złamać. Waga po ułożeniu na niej kamieni ze zbroi odsłoniła przed nimi swój sekret, ukazując inny kamień, większy od tych wcześniejszych i zapewne cenniejszy. Może to właśnie było to, czego wszyscy szukali?
Ściana obok bloku nagle zaczęła się przesuwać, odsłaniając kolejne przejście. Czuła, że powinni się tam znaleźć, że to właśnie tam ich wyprawa miała znaleźć swój finał. Czuła dreszcz napięcia, jakby oczekiwania na coś – zupełnie tak, jak przed wejściem do jakiegoś pełnego artefaktów starego grobowca. A może nawet bardziej?
I ona nie wyrwała się do przodu, pozwalając, by kamieniem zajęli się śmierciożercy. Ograniczyła się jedynie do sprawdzenia, czy nie jest przeklęty zanim ktokolwiek go dotknął.
Dostrzegła idącego obok niej Theo, mimo woli ciesząc się z jego obecności, nawet jeśli nigdy nie powiedziałaby tego głośno. Podobnie nie przyznałaby się głośno do słabości, dlatego skinęła głową, potwierdzając że wszystko w porządku. Nie musieli mówić, podobnie jak kiedyś potrafili się porozumieć nawet bez słów, mimo że przed laty podzieliła ich przepaść niedopowiedzeń. Jej szata była pokrwawiona na ramieniu w miejscu, gdzie dwukrotnie przebił je miecz, eliksir zaleczył część obrażeń, ale nie całkowicie. Mimo dyskomfortu musiała wytrzymać do końca, zresztą teraz prawie już nie myślała o bólu, skupiając się przede wszystkim na tym, co znajdowało się przed nimi. Wyprawa nadal się nie skończyła, nie wiadomo co spotka ich teraz. Nigdy nie widziała niczego podobnego, nie mierzyła się z taką mocą. Wpatrywała się w lewitujące głazy, czekając na to, co miało nastąpić.
Ściana obok bloku nagle zaczęła się przesuwać, odsłaniając kolejne przejście. Czuła, że powinni się tam znaleźć, że to właśnie tam ich wyprawa miała znaleźć swój finał. Czuła dreszcz napięcia, jakby oczekiwania na coś – zupełnie tak, jak przed wejściem do jakiegoś pełnego artefaktów starego grobowca. A może nawet bardziej?
I ona nie wyrwała się do przodu, pozwalając, by kamieniem zajęli się śmierciożercy. Ograniczyła się jedynie do sprawdzenia, czy nie jest przeklęty zanim ktokolwiek go dotknął.
Dostrzegła idącego obok niej Theo, mimo woli ciesząc się z jego obecności, nawet jeśli nigdy nie powiedziałaby tego głośno. Podobnie nie przyznałaby się głośno do słabości, dlatego skinęła głową, potwierdzając że wszystko w porządku. Nie musieli mówić, podobnie jak kiedyś potrafili się porozumieć nawet bez słów, mimo że przed laty podzieliła ich przepaść niedopowiedzeń. Jej szata była pokrwawiona na ramieniu w miejscu, gdzie dwukrotnie przebił je miecz, eliksir zaleczył część obrażeń, ale nie całkowicie. Mimo dyskomfortu musiała wytrzymać do końca, zresztą teraz prawie już nie myślała o bólu, skupiając się przede wszystkim na tym, co znajdowało się przed nimi. Wyprawa nadal się nie skończyła, nie wiadomo co spotka ich teraz. Nigdy nie widziała niczego podobnego, nie mierzyła się z taką mocą. Wpatrywała się w lewitujące głazy, czekając na to, co miało nastąpić.
Poddała się w pełni pragnieniu zdobycia kamienia i mocy Locus Nihil, że przestała zwracać uwagę na to co działo się wokół. Nie wypuściła go z palców nawet wówczas, gdy poraziła ją jego moc - nigdy wcześniej nie czuła tak ogromnej siły i nie sądziła, by istniał czarodziej, który mógłby poszczycić się większą. Tak, pomyślała, nie rozumiejąc wciąż swego błędu. Nie patrzyła na to jak czarne linie zaczynają znaczyć żyły pod bladą skórą. Czuła za to coraz większy gorąc, bolało coraz bardziej, niewyobrażalnie. Płonęła od środka i pojęła, że była zbyt mała i słaba, aby okiełznać moc kamienia - ale nie potrafiła go wypuścić z palców. Wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana, drżąc z bólu, nie czując jak Ramsey chwyta ją pod rękę i ciągnie ku ruchomej platformie.
Odpłynęła w ciemność, w jakieś nieistnienie, jakby jeden z kamieni Locus Nihil wypalił w niej życie. Opadła niemal bez życia na posadzkę, nieprzytomna i nieświadoma, z szeroko otwartymi oczyma, ale nie widać było ani tęczówek, ani źrenic. Za to bladą skórę znaczyły czarne linie, jakby ciemna magia skaziła jej krew i doszczętnie wyniszczyła organizm. Sądziła, że jest silna, dotrwała niemal do końca, dotarła do celu - tyle, że jakby bez życia.
Jedynie palce zaciskały się kurczowo na czarnym krysztale.
Odpłynęła w ciemność, w jakieś nieistnienie, jakby jeden z kamieni Locus Nihil wypalił w niej życie. Opadła niemal bez życia na posadzkę, nieprzytomna i nieświadoma, z szeroko otwartymi oczyma, ale nie widać było ani tęczówek, ani źrenic. Za to bladą skórę znaczyły czarne linie, jakby ciemna magia skaziła jej krew i doszczętnie wyniszczyła organizm. Sądziła, że jest silna, dotrwała niemal do końca, dotarła do celu - tyle, że jakby bez życia.
Jedynie palce zaciskały się kurczowo na czarnym krysztale.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie mógł oderwać wzroku od kamienia, który Rookwood sprzątnęła mu tuż sprzed nosa. Nawet gdy przekroczył próg platformy i pewnie stanął na niej obiema nogami, wciąż spoglądał na czarny, opleciony żyłkami odłamek z pokusą oraz pragnieniem wzięcia go we własne ręce, choćby i siłą, mimo całkowitej świadomości, że miał niewielkie szanse na wygraną w porównaniu ze Śmierciożerczynią. Zjadany przez absurdalne pragnienie obserwował, co moc kamienia wyprawiała z jej ciałem. Pełnym fascynacji spojrzeniem wodził po żyłkach oplatających każdy fragment skóry, nie przejmując się zanadto stanem Sigrun ani tym, że oczy zaszły bielą, zza której barwy tęczówek nie było widać. Nie ruszył się ani krok, patrząc na starania Mulcibera. Nie zrobił nic i nie wypełniało go żadne poczucie winy. Absolutnie żadne.
Umysł uzdrowiciela tkwił w zamknięciu na bodźce wykształcone w obranej karierze. Beznamiętnie, bez jakiegokolwiek przejęcia spoglądał na bezwładne, do złudzenia przypominające martwe, ciało, ten jeden z niewielu razy chcąc, by rzeczywiście tak było. Chęć upewnienia się przerwał błysk ciemnego, przerażającego światła, świst zatykający uszy na tyle, iż machinalnie skulił się w sobie, kurczowo zaciskając palce na różdżce. Brak dostatecznie dużej przestrzeni wokół utrudniał mu oddychanie; miał niemal wrażenie, iż dusił się z braku niezbędnego powietrza i wdychał jedynie opary przeszywającego ich dymu. Nie potrafił wycisnąć z siebie choćby najmniejszego dźwięku – sparaliżowany nowymi doznaniami ściskającymi ciało poczuł pierwsze, wyjątkowo gwałtowne uciski w unieruchamianych kończynach. Wtedy też coś szczególnego wydarzyło się w stawie lewego ramienia. Ból, który poczuł, przypominał ten, jakim odznaczało się wyjątkowo silne uderzenie w miejsce. Choć nie był w stanie dotrzeć nic przez ubranie, to był w stanie wyobrazić sobie sińce, olbrzymiego krwiaka rozlewającego się na całym przegubie łączącym rękę z barkiem oraz torsem, niewątpliwie unieruchamiając kończynę na co najmniej kilka długich dni, czyniąc ją niezdatną na najbliższe tygodnie. Prąd przeszywający mrowienie oraz nadchodzące po nim odrętwienie nie mogło oznaczać niczego dobra. Koniec różdżki zamierzał wcisnąć pod koszulę, by jak najszybciej ulżyć doznanemu bólowi, lecz zamiar Zachary'ego został przerwany gwałtownym uderzeniem oraz siłą przetaczającą się przez nogi, z łatwością powalającą go na stały grunt.
Sturlanie się po kamienia nie należało do najprzyjemniejszych, a w zasadzie było czymś, czego absolutnie nie spodziewał się, razem z pozostałymi próbując podnieść się, znacznie wolniej niż tego potrzebował. Tkwiło w nim przeogromne pragnienie zapanowania nad samym sobą – spoglądał jednak na nieruchomą Rookwood, na Multon przystępującą do działania, krótko na Mulcibera stawiającego kluczowe pytanie.
— Przeżyje — wymamrotał cicho, z trudem wstając, wykorzystując do tego tylko wiodącą rękę, by pokonać tę niewielką odległość między nim a Sigrun, po czym przykucnął, starając się nie poruszać zbyt mocno zranioną kończyną. Koniec różdżki ostrożnie przysunął w pobliże skroni czarownicy i zaczął lekko przekręcać nadgarstek. — Paxo Maxima — wyszeptał formułę, skupiając się na przelaniu własnej mocy w zaklęcie, byle tylko zdołało poprawnie zadziałać. Zacisnął oczy, nie chcąc w takiej sytuacji widzieć nikogo, a w szczególności kamienia kuszącego go, by wyciągnąć z dłoni Sigrun i zabrać z dala od pozostałych.
Umysł uzdrowiciela tkwił w zamknięciu na bodźce wykształcone w obranej karierze. Beznamiętnie, bez jakiegokolwiek przejęcia spoglądał na bezwładne, do złudzenia przypominające martwe, ciało, ten jeden z niewielu razy chcąc, by rzeczywiście tak było. Chęć upewnienia się przerwał błysk ciemnego, przerażającego światła, świst zatykający uszy na tyle, iż machinalnie skulił się w sobie, kurczowo zaciskając palce na różdżce. Brak dostatecznie dużej przestrzeni wokół utrudniał mu oddychanie; miał niemal wrażenie, iż dusił się z braku niezbędnego powietrza i wdychał jedynie opary przeszywającego ich dymu. Nie potrafił wycisnąć z siebie choćby najmniejszego dźwięku – sparaliżowany nowymi doznaniami ściskającymi ciało poczuł pierwsze, wyjątkowo gwałtowne uciski w unieruchamianych kończynach. Wtedy też coś szczególnego wydarzyło się w stawie lewego ramienia. Ból, który poczuł, przypominał ten, jakim odznaczało się wyjątkowo silne uderzenie w miejsce. Choć nie był w stanie dotrzeć nic przez ubranie, to był w stanie wyobrazić sobie sińce, olbrzymiego krwiaka rozlewającego się na całym przegubie łączącym rękę z barkiem oraz torsem, niewątpliwie unieruchamiając kończynę na co najmniej kilka długich dni, czyniąc ją niezdatną na najbliższe tygodnie. Prąd przeszywający mrowienie oraz nadchodzące po nim odrętwienie nie mogło oznaczać niczego dobra. Koniec różdżki zamierzał wcisnąć pod koszulę, by jak najszybciej ulżyć doznanemu bólowi, lecz zamiar Zachary'ego został przerwany gwałtownym uderzeniem oraz siłą przetaczającą się przez nogi, z łatwością powalającą go na stały grunt.
Sturlanie się po kamienia nie należało do najprzyjemniejszych, a w zasadzie było czymś, czego absolutnie nie spodziewał się, razem z pozostałymi próbując podnieść się, znacznie wolniej niż tego potrzebował. Tkwiło w nim przeogromne pragnienie zapanowania nad samym sobą – spoglądał jednak na nieruchomą Rookwood, na Multon przystępującą do działania, krótko na Mulcibera stawiającego kluczowe pytanie.
— Przeżyje — wymamrotał cicho, z trudem wstając, wykorzystując do tego tylko wiodącą rękę, by pokonać tę niewielką odległość między nim a Sigrun, po czym przykucnął, starając się nie poruszać zbyt mocno zranioną kończyną. Koniec różdżki ostrożnie przysunął w pobliże skroni czarownicy i zaczął lekko przekręcać nadgarstek. — Paxo Maxima — wyszeptał formułę, skupiając się na przelaniu własnej mocy w zaklęcie, byle tylko zdołało poprawnie zadziałać. Zacisnął oczy, nie chcąc w takiej sytuacji widzieć nikogo, a w szczególności kamienia kuszącego go, by wyciągnąć z dłoni Sigrun i zabrać z dala od pozostałych.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 3, 8, 6, 6
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 3, 8, 6, 6
Niesamowite. Każdy fragment przygody, którą właśnie przeżywali opiewał nieznaną magią. Piękna, niebezpieczną i intrygującą. Odczuwał nieprzyjemne efekty całego zajścia, jednakże nadal wszystko było dla niego niezwykłym przeżyciem. Może nie rozumiał tego co się działo przy ołtarzu, było to jednak fascynujące i przesiąknięte magią w każdym calu. Coś niepojętego dla niego, co na dobrą sprawę nie miało znaczenia, kiedy świadomość bycia częścią była najważniejsza. Zapewne dlatego kierowanie się do wyjścia z komnaty nie było takie proste, każdy krok był trudny, a do tego to dziwne uczucie, które towarzyszyło im podczas każdego ruchu. Zostawiali to miejsce za sobą. Czy dane będzie im kiedykolwiek znaleźć się tu ponownie i doznać wszystkich intrygujących, ciekawych i niezwykłych spraw z nim związanych? Najpewniej pozostaną jedynie wspomnieniem w ich umysłach, kiedy będą mogli powiedzieć o swych poczynaniach kolejnym pokoleniom. Czy którekolwiek z nich będzie mogło ponownie stanąć na kamiennej posadzce w podziemiach Gringotta? Tego nie wiedział, teraz nic nie było pewne. Dalsza droga była długa, korytarze kierujące ich prosto do Locus Nihil. Miejsca, które było ich celem od samego początku tej wprawy. Zafascynowany tą drogą nie mógł oderwać wzroku od wszystkiego, co go otaczało. Tak wiele bodźców docierało do niego i tak wiele szczegółów chciałby zapamiętać. Byli na miejscu.
Ołtarz i magia wokół niego były niezwykłe. Gdyby jego umysł skupiał się bardziej zapewne zauważyłby, że Drew padł na ziemię. Dopiero kiedy Deirdre odezwała się zdał sobie sprawę z obecności innych, a wszystko zaczynało do niego docierać. Kamień wypadł z ręki Drew i czekał... czy powinni go podnieść? Był na tyle godzien, aby mógł go trzymać? Rozejrzał się, widział znajome twarze. Zmęczone, jedne bardziej, inne mniej. Ramsey, Deirdre, Lyanna, Sigrun... i kilkoro innych. Przesunął po nich wzrokiem raz jeszcze nigdzie nie widząc swojego kuzyna. Miał nadzieję, że jego przeprawa przebiegła bezpiecznie i dotrze tu do nich lada chwila. Kiwnął głową na potwierdzenie znalezienia kamienia, ten był jednak na tyle widoczny, że chyba nie musiał nic mówić. Co teraz? Co będzie dalej? Czarny Pan pewnie zjawi się tu lada moment, czy będzie zadowolony z ich poczynań? Wziął głęboki oddech, wciąż odczuwał osłabienie i efekty oparzeń. - Fortuno - wypowiedział, chcąc wzmocnić własny organizm przed tym co miało się wydarzyć. Niewiedza była drażniąca, a jeśli miało mu to jakoś pomóc, musiał spróbować. Palce zaciśnięte na różdżce i pełne skupienie, nie było innego wyjścia.
Ołtarz i magia wokół niego były niezwykłe. Gdyby jego umysł skupiał się bardziej zapewne zauważyłby, że Drew padł na ziemię. Dopiero kiedy Deirdre odezwała się zdał sobie sprawę z obecności innych, a wszystko zaczynało do niego docierać. Kamień wypadł z ręki Drew i czekał... czy powinni go podnieść? Był na tyle godzien, aby mógł go trzymać? Rozejrzał się, widział znajome twarze. Zmęczone, jedne bardziej, inne mniej. Ramsey, Deirdre, Lyanna, Sigrun... i kilkoro innych. Przesunął po nich wzrokiem raz jeszcze nigdzie nie widząc swojego kuzyna. Miał nadzieję, że jego przeprawa przebiegła bezpiecznie i dotrze tu do nich lada chwila. Kiwnął głową na potwierdzenie znalezienia kamienia, ten był jednak na tyle widoczny, że chyba nie musiał nic mówić. Co teraz? Co będzie dalej? Czarny Pan pewnie zjawi się tu lada moment, czy będzie zadowolony z ich poczynań? Wziął głęboki oddech, wciąż odczuwał osłabienie i efekty oparzeń. - Fortuno - wypowiedział, chcąc wzmocnić własny organizm przed tym co miało się wydarzyć. Niewiedza była drażniąca, a jeśli miało mu to jakoś pomóc, musiał spróbować. Palce zaciśnięte na różdżce i pełne skupienie, nie było innego wyjścia.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Locus Nihil
Szybka odpowiedź