Lazaret
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Lazaret
Odrapane ściany i drewniana posadzka odbarwiona krwią nie budzą zaufania, sala, w której Cassandra przyjmuje chorych, niczym nie przypomina sal w Mungu. Kilka podpróchniałych szafek zajmują głównie stare prześcieradła służące do odrywania opatrunków i, najpewniej, chowania zwłok tych, których nie dało się już odratować. Stare okna chronione są solidnymi okiennicami, dobrze chroniącymi pomieszczenie przed światłem. Wzdłuż ściany ustawiono trzy łóżka, na przeciw których znajduje się również prowizoryczny siennik, na parapetach lśnią fiolki i gliniane miseczki wypełnione różnobarwnymi maziami, których pochodzenia ani przeznaczenia lepiej jest się nie domyślać.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Nie wyglądał jakby przejął się szczególnie tym, że Cass widocznie nie rozbawiło jego poczucie humoru. Nie pierwszy i nie ostatni raz, to na pewno, nie miał co prawda pojęcia, że potraktowała go bardzo dosłownie, wzruszył jednak po prostu ramionami i czekał aż zacznie się badanie.
Mniej spodobało mu się, kiedy dowiedział się że sinica położy go najpewniej na kilka dni. Nie miał na to czasu i o ile zwykle wyolbrzymiał, po prostu lubiąc mieć sporo do roboty, tak w tej chwili dosłownie nie miał czasu, a na pewno pieniędzy na opóźnienia. Uśmiechnął się jednak tylko cierpko - jakoś da sobie radę.
- Taa. - przyznał jakże elokwentnie. Pewnie miała rację. Tylko czemu musiało się to trafić akurat teraz? - Pozostaje mieć nadzieję, że szybko przejdzie.
Uśmiechnął się lekko, w końcu skoro Cassandra nie jest w stanie nic przewidzieć, może okazać się że wcale nie będzie tak źle, że może efekty uboczne nie będą trwały długo. Z jego szczęściem to było nawet całkiem realne.
Zaraz zaczął ściągać koszulę, a pytanie kobiety widocznie ją zaskoczyło. Spojrzał na nią przez chwilę nie łapiąc o co chodzi, zaraz jednak się uśmiechnął, może lekko skrępowany, ale to tylko odrobinkę.
- Zapomniałem o guziku. Bywa. - stwierdził jedynie, w sumie to wiele jego koszul dawno nie miało guzików w rękawach bo zapominając zdarzało mu się szarpnąć i zerwać przypadkiem. No, nic, grunt że się udało!
- Umhm... - nie wyobrażał sobie ograniczenia magii jeszcze mocniej. Była mu czasem potrzebna w pieczeniu, a czasem korzystał z niej po prostu - odruchowo, zanim zdążył pomyśleć o możliwych konsekwencjach. W ten sposób z resztą Matt dowiedział się o sinicy, głupie reparo na szklankę sprawiło, że zaczął krwawić z nosa prawie jakby ostro oberwał w niego z piąchy. Zaklęcie niby nie było konieczne, ale było odruchem.
- Postaram się. - postara się pamiętać.
Zaraz oparł się i postarał rozluźnić. Wykonywał kolejne instrukcje bez marudzenia, choć dziwnie się czuł kiedy zaglądała mu w usta. Tego się nie spodziewał. Na pewno mył zęby po obiedzie?
- Dokładnie, to ja. - uśmiechnął się szeroko, odwracając spojrzenie ze swojej badanej dłoni na kobietę. W sumie to nie spodziewał się, że ktoś faktycznie go rozpozna, choć cieszyło go to. Nie musiał przy tym nawet zerkać na kuzyna by wiedzieć, że w tej chwili wywrócił oczami. - Mogę ci podrzucić jakieś przepisy w ramach zapłaty za leczenie.
Dodał, bo wiedział że to ma być darmowe (tylko na takie go w tej chwili stać), ale skoro Cassandra go poznała znaczy chyba, że może ją to zainteresować, a on chętnie się odwdzięczy za pomoc w końcu.
Mniej spodobało mu się, kiedy dowiedział się że sinica położy go najpewniej na kilka dni. Nie miał na to czasu i o ile zwykle wyolbrzymiał, po prostu lubiąc mieć sporo do roboty, tak w tej chwili dosłownie nie miał czasu, a na pewno pieniędzy na opóźnienia. Uśmiechnął się jednak tylko cierpko - jakoś da sobie radę.
- Taa. - przyznał jakże elokwentnie. Pewnie miała rację. Tylko czemu musiało się to trafić akurat teraz? - Pozostaje mieć nadzieję, że szybko przejdzie.
Uśmiechnął się lekko, w końcu skoro Cassandra nie jest w stanie nic przewidzieć, może okazać się że wcale nie będzie tak źle, że może efekty uboczne nie będą trwały długo. Z jego szczęściem to było nawet całkiem realne.
Zaraz zaczął ściągać koszulę, a pytanie kobiety widocznie ją zaskoczyło. Spojrzał na nią przez chwilę nie łapiąc o co chodzi, zaraz jednak się uśmiechnął, może lekko skrępowany, ale to tylko odrobinkę.
- Zapomniałem o guziku. Bywa. - stwierdził jedynie, w sumie to wiele jego koszul dawno nie miało guzików w rękawach bo zapominając zdarzało mu się szarpnąć i zerwać przypadkiem. No, nic, grunt że się udało!
- Umhm... - nie wyobrażał sobie ograniczenia magii jeszcze mocniej. Była mu czasem potrzebna w pieczeniu, a czasem korzystał z niej po prostu - odruchowo, zanim zdążył pomyśleć o możliwych konsekwencjach. W ten sposób z resztą Matt dowiedział się o sinicy, głupie reparo na szklankę sprawiło, że zaczął krwawić z nosa prawie jakby ostro oberwał w niego z piąchy. Zaklęcie niby nie było konieczne, ale było odruchem.
- Postaram się. - postara się pamiętać.
Zaraz oparł się i postarał rozluźnić. Wykonywał kolejne instrukcje bez marudzenia, choć dziwnie się czuł kiedy zaglądała mu w usta. Tego się nie spodziewał. Na pewno mył zęby po obiedzie?
- Dokładnie, to ja. - uśmiechnął się szeroko, odwracając spojrzenie ze swojej badanej dłoni na kobietę. W sumie to nie spodziewał się, że ktoś faktycznie go rozpozna, choć cieszyło go to. Nie musiał przy tym nawet zerkać na kuzyna by wiedzieć, że w tej chwili wywrócił oczami. - Mogę ci podrzucić jakieś przepisy w ramach zapłaty za leczenie.
Dodał, bo wiedział że to ma być darmowe (tylko na takie go w tej chwili stać), ale skoro Cassandra go poznała znaczy chyba, że może ją to zainteresować, a on chętnie się odwdzięczy za pomoc w końcu.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nadzieja była matką głupich, ale ponoć kochała swoje dzieci; nie skomentowała słów Botta na głos, jako uzdrowicielka trwała w przekonaniu, że ponad zdrowie istotnych spraw nie było: śmierć przerwie je wszystkie. Sinica była bardzo powolnym mordercą, w swojej początkowej fazie - a bez wątpienia na taką cierpiał Bertie - nie zagrażała życiu. Trudno było jednak przewidzieć wpływ anomalii na chory organizm, dalsza ekspozycja na czarną magię musiała pogorszyć stan czarodzieja. A kiedy ta ekspozycja ustanie - i czy w ogóle - pozostawało pytaniem otwartym. Jej eksperymenty nie były do końca bezpieczne, ale po skrupulatnym rachunku zysków i strat wydawało jej się, że przystąpienie do nich było i tak bezpieczniejsze od bierności.
- Powinieneś też pamiętać o odpowiednim nawodnieniu organizmu - pociągnęła, spoglądając na jego twarz - prosto w oczy. - Powinieneś pić dużo wody, więcej niż zazwyczaj - wyjaśniła prostszym słowem - Twoja krew, mięśnie, całe ciało - będziesz oczyszczać się z wyjątkowo plugawych toksyn. Musisz sobie w tym pomóc. Unikaj alkoholu i innych używek. - Nawet, jeśli nie wyglądał na pijaczynę, przyszedł tutaj z Mattem - zresztą, ostrzeżenie winno służyć każdemu. Nawet niewielkie ilości trucizny mogły pogorszyć jego stan. Dokonała wszelkich wymaganych badań, doświadczonym rzutem oka oceniła też jego sylwetkę, posturę, zastanawiając się nad wagą i masą. Ujęła w dłoń szklane naczynko stojące na jednej z pólek, wysuwając z kieszeni skrytej pomiędzy połami czarnej spódnicy fiolkę - którą otworzyła, chwytając korek między zęby, by odlać z niej odpowiednią ilość - patrząc pod płomień świecy. - Wypij - podała mu fiolkę, zabrawszy naczynie - wylewając je do wiadra, z którego dobiegł syk jak po gaszeniu ognia wodą. - Do dna - I rozpocznij koniec swojej męki raz na zawsze.
- Coś podobnego... - zdumiała się, sama niepewna, czy bardziej faktem, że kucharz z gazety zjawił się pod jej dachem, czy może tym, że w jakiś pokrętny sposób znał się z Mattem - jak na ogólny przedział jej klienteli, należał raczej do klasy wyższej, ale to nie znaczyło to, że posądzała go o bliższe kontakty z uczciwie żyjącymi ludźmi, do tego sławnymi. - Dam ci papier i coś do pisania - stwierdziła, za moment wracając z odpowiednimi przyborami. Trudno było zignorować podobną propozycję od kogoś, kogo podziwiał cały kraj. - Mam w domu dziecko - podpowiedziała, nie interesowały ją wykwintne dania, a przede wszystkim takie, które zdołają złamać dziecięcego niejadka.
- Powinieneś też pamiętać o odpowiednim nawodnieniu organizmu - pociągnęła, spoglądając na jego twarz - prosto w oczy. - Powinieneś pić dużo wody, więcej niż zazwyczaj - wyjaśniła prostszym słowem - Twoja krew, mięśnie, całe ciało - będziesz oczyszczać się z wyjątkowo plugawych toksyn. Musisz sobie w tym pomóc. Unikaj alkoholu i innych używek. - Nawet, jeśli nie wyglądał na pijaczynę, przyszedł tutaj z Mattem - zresztą, ostrzeżenie winno służyć każdemu. Nawet niewielkie ilości trucizny mogły pogorszyć jego stan. Dokonała wszelkich wymaganych badań, doświadczonym rzutem oka oceniła też jego sylwetkę, posturę, zastanawiając się nad wagą i masą. Ujęła w dłoń szklane naczynko stojące na jednej z pólek, wysuwając z kieszeni skrytej pomiędzy połami czarnej spódnicy fiolkę - którą otworzyła, chwytając korek między zęby, by odlać z niej odpowiednią ilość - patrząc pod płomień świecy. - Wypij - podała mu fiolkę, zabrawszy naczynie - wylewając je do wiadra, z którego dobiegł syk jak po gaszeniu ognia wodą. - Do dna - I rozpocznij koniec swojej męki raz na zawsze.
- Coś podobnego... - zdumiała się, sama niepewna, czy bardziej faktem, że kucharz z gazety zjawił się pod jej dachem, czy może tym, że w jakiś pokrętny sposób znał się z Mattem - jak na ogólny przedział jej klienteli, należał raczej do klasy wyższej, ale to nie znaczyło to, że posądzała go o bliższe kontakty z uczciwie żyjącymi ludźmi, do tego sławnymi. - Dam ci papier i coś do pisania - stwierdziła, za moment wracając z odpowiednimi przyborami. Trudno było zignorować podobną propozycję od kogoś, kogo podziwiał cały kraj. - Mam w domu dziecko - podpowiedziała, nie interesowały ją wykwintne dania, a przede wszystkim takie, które zdołają złamać dziecięcego niejadka.
bo ty jesteś
prządką
prządką
- I udałoby się gdybyś wykorzystał okazję. Ern to idiota, a takim pieniądze nie są potrzebne - zasądziłem wzruszyłem ramionami mając właściwie nieco mu za złe, że nie docenił moich chęci naprawienia jego dziurawego na każdym froncie budżetu. Żadnego dzięki stary ani ty to masz łeb, Matt. Nic. Plan był sprytny i wystarczyło, b wykazał jedynie krztą chęci przygarnięcia cudzych galeonów. No ale nic - ostatni raz pozwoliłem sobie na to by dać mu okazję do domknięcia sprawy. Po prostu następnym razem go wyręczę. Proste, co nie? Nie szczypałem się komentować tego przy Cass, która i tak zapewne albo w tym momencie żyła w swoim upiornym medycznym świecie, albo właściwie miała na to wywalone. Nikt tu się nie przejmował taka błahostką jak wyłudzenia.
Kiedy między uzdrowicielką, a cukiernikiem zaczęła kwitnąć mało porywająca w treści relacja z poziomu leczony-lecząca złapało mnie znużenie. Nie byłem rozeznany w terminologii medycznej na tyle by nadarzać za Cassandrą zaś z głupawymi komentarzami Bertiego byłem już zaznajomiony aż za bardzo więc no.... Z braku laku zacząłem się kiwać na krześle na którym się usadziłem. Z czasem dorzuciłem porywającą rozrywkę dłubania sobie w uchu. Parsknąłem cicho, lecz wyraźnie słyszalnie gdy Cass wspominała o mięśniach Bertiego. Serio, czasami nie wierzyłem, że jesteśmy rodziną. Zwłaszcza, jak on przypominał swoją obłą sylwetką worek mąki. Heh.
Zaraz jednak przestało mi być do śmiechu w chwili w której niespodziewanie gość lukrujący pączki oraz gościówa strugająca w kościach załapali między sobą nić dziwnego porozumienia. Przestałem już dłubać w uchu. Krzesło zaś twardo wylądowało na wszystkich czterech nogach. Rozdziawiłem usta i patrzyłem na tą scenę tak jakbym patrzył, a jednak nie widział tego co tu się odmerliniało. Niedowierzająco odprowadziłem wzrokiem biegnąca po pióro czarownicę by następnie wlepić spojrzenie w Bertiego. Uniosłem krzaczastą brew wyżej.
- Serio...?
Kiedy między uzdrowicielką, a cukiernikiem zaczęła kwitnąć mało porywająca w treści relacja z poziomu leczony-lecząca złapało mnie znużenie. Nie byłem rozeznany w terminologii medycznej na tyle by nadarzać za Cassandrą zaś z głupawymi komentarzami Bertiego byłem już zaznajomiony aż za bardzo więc no.... Z braku laku zacząłem się kiwać na krześle na którym się usadziłem. Z czasem dorzuciłem porywającą rozrywkę dłubania sobie w uchu. Parsknąłem cicho, lecz wyraźnie słyszalnie gdy Cass wspominała o mięśniach Bertiego. Serio, czasami nie wierzyłem, że jesteśmy rodziną. Zwłaszcza, jak on przypominał swoją obłą sylwetką worek mąki. Heh.
Zaraz jednak przestało mi być do śmiechu w chwili w której niespodziewanie gość lukrujący pączki oraz gościówa strugająca w kościach załapali między sobą nić dziwnego porozumienia. Przestałem już dłubać w uchu. Krzesło zaś twardo wylądowało na wszystkich czterech nogach. Rozdziawiłem usta i patrzyłem na tą scenę tak jakbym patrzył, a jednak nie widział tego co tu się odmerliniało. Niedowierzająco odprowadziłem wzrokiem biegnąca po pióro czarownicę by następnie wlepić spojrzenie w Bertiego. Uniosłem krzaczastą brew wyżej.
- Serio...?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
- Okeej. - skinął łbem na kolejne informacje. Nie picie alkoholu nie będzie szalenie trudne, ostatnimi czasy i tak miał jakoś tak za wiele roboty żeby pić, więc to akurat weszło w dobry moment. O wodzie będzie musiał pamiętać. Choć perspektywa wypluwania z siebie toksyn brzmiała wyjątkowo słabo. Chyba w końcu znalazły się słowa na tyle obrazowe by ostudzić lekko entuzjazm Bertiego. Choć nie na tyle, by przestał się szczerzyć czy wierzyć w słuszność swojego bycia w tym miejscu.
- Ciesze się, że masz o mnie tak dobre mniemanie. - zaśmiał się pod nosem, bo wiedział że Matt wyłącznie przez całkowity przypadek właśnie zasugerował iż Bertie nie jest idiotą. Dobrze, oby tak dalej, jeszcze dojdziemy kiedyś do jakiejś normalnej, zdrowej relacji rodzinnej. A potem umrzemy z nudów.
Zaraz dostał fiolkę i spojrzał na nią. Wiele lat leczenia dziwnych urazów spowodowanych przez samego siebie, zatruć wszelkiej maści, złamań, skręceń, efektów nieudanej transmutacji i generalnie wychodzenia na prostą po byciu zbyt wesołym idiotą nauczyły go jednego. Nie, nie tego że powinien bardziej w życiu uważać. Jedynie tego, że im lekarstwo paskudniej smakuje, tym lepiej działa.
Choć w sumie eliksir na złamanego zęba był całkiem smaczny. Wyjątek od reguły.
Nie marudząc wychylił fiolkę, nawet się nie skrzywił, starając się przełknąć wszystko byle szybciej, choć błotnista konsystencja nie ułatwiała zadanie. Zaraz jednak oddał fiolkę kobiecie, która okazała się go kojarzyć.
Zaraz przyjął kartki, w sumie spodziewał się że będzie miał wysłać coś sową, ale nie robiło mu to wielkiej różnicy. Zastanowił się w sumie chwilę nad szybszymi daniami i nakreślił w końcu przepis na łagodną zupę z kawałeczkami węgorza oraz drugi na kotlety z ognistego szczura zapiekane w maśle i miodzie.
- Jak wymoczysz je wcześniej trochę w mleku, nie będą takie ostre. - podsunął jeszcze radę do nich domyślając się że mocno pikantne dania mogą nie odpowiadać dziecku. Oddał zaraz kartkę i pióro. Nie wiedział jakie smaki lubi dziecko Cass, więc podał jej jeden łagodniejszy, jeden bardziej bazujący na kontraście smakowym. Może coś podejdzie. - Mam nadzieję, ze przekonają malucha.
Dodał z lekkim uśmiechem.
- Ciesze się, że masz o mnie tak dobre mniemanie. - zaśmiał się pod nosem, bo wiedział że Matt wyłącznie przez całkowity przypadek właśnie zasugerował iż Bertie nie jest idiotą. Dobrze, oby tak dalej, jeszcze dojdziemy kiedyś do jakiejś normalnej, zdrowej relacji rodzinnej. A potem umrzemy z nudów.
Zaraz dostał fiolkę i spojrzał na nią. Wiele lat leczenia dziwnych urazów spowodowanych przez samego siebie, zatruć wszelkiej maści, złamań, skręceń, efektów nieudanej transmutacji i generalnie wychodzenia na prostą po byciu zbyt wesołym idiotą nauczyły go jednego. Nie, nie tego że powinien bardziej w życiu uważać. Jedynie tego, że im lekarstwo paskudniej smakuje, tym lepiej działa.
Choć w sumie eliksir na złamanego zęba był całkiem smaczny. Wyjątek od reguły.
Nie marudząc wychylił fiolkę, nawet się nie skrzywił, starając się przełknąć wszystko byle szybciej, choć błotnista konsystencja nie ułatwiała zadanie. Zaraz jednak oddał fiolkę kobiecie, która okazała się go kojarzyć.
Zaraz przyjął kartki, w sumie spodziewał się że będzie miał wysłać coś sową, ale nie robiło mu to wielkiej różnicy. Zastanowił się w sumie chwilę nad szybszymi daniami i nakreślił w końcu przepis na łagodną zupę z kawałeczkami węgorza oraz drugi na kotlety z ognistego szczura zapiekane w maśle i miodzie.
- Jak wymoczysz je wcześniej trochę w mleku, nie będą takie ostre. - podsunął jeszcze radę do nich domyślając się że mocno pikantne dania mogą nie odpowiadać dziecku. Oddał zaraz kartkę i pióro. Nie wiedział jakie smaki lubi dziecko Cass, więc podał jej jeden łagodniejszy, jeden bardziej bazujący na kontraście smakowym. Może coś podejdzie. - Mam nadzieję, ze przekonają malucha.
Dodał z lekkim uśmiechem.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie była pewna, czy przeciągłe okeej oznaczało zgodę; zwykle taki ton słyszała u swojej córki, kiedy wyraźnie nie chciała wykonać pewnego zadania. Albo kiedy zmuszona była zająć się czymś, czego bardzo nie lubiła. Ostrożnie więc badała jego twarz spojrzeniem z podejrzliwością uzdrowiciela, który nie chce stracić obiektu swoich eksperymentów, ostatecznie dochodząc do wniosku, że nie zostaje jej nic innego, jak tylko mu zaufać. Nie było to łatwe. Musiała jednak dać się przekonać, zwłaszcza kiedy Bertie uniósł fiolkę do ust i wypił jej zawartość; kości zostały rzucone, nie były już odwrotu - zostało monitorować tak jego stan, jak i działanie eliksiru.
- Jeśli będzie bardzo źle, wezwij mnie - poprosiła - Skutki uboczne eliksiru będą uciążliwe, ale jeśli poczujesz, że twój organizm naprawdę słabnie, prześlij mi sowę. Bez tego - powinieneś się tu zjawić za siedem dni. - Przeniosła wzrok na Matta, Bertie nie wyglądał na kogoś, kto pasował do okolicy - nie sądziła, by na ulicy był w stanie wtopić się w tłum. Nie wchodziła w ich rodzinne sprzeczki. - Pomożesz nam? - zwróciła się do Matta, zaraz wracając do swoich wyjaśnień: - Potrzebuję czasu, by skontrolować twoją terapię - upewnić się, że wszystko idzie zgodnie z planem, a sinica ustępuje. - Wolała dokładnie poinformować pacjenta o tym, co planowała - nie podejmowała działań zbędnych, nie widziała w tym sensu, a kiedy rozmawiało się z pacjentami na poważnie, niekiedy na poważnie też traktowali słowa uzdrowicieli.
Przysunęła do siebie karteczki zapisane przez Bertiego, tylko na moment przenosząc pozbawiony zrozumienia wzrok na Matta, kiedy wyraził swoje powątpiewanie, zaraz wracając do ich lektury. Zupa z węgorza brzmiała smacznie, nie była pewna, czy to był smak Lysandry, ale ona uwielbiała ryby - były źródłem samego zdrowia. Lysandra też musiała polubić, dobrze wpływały na jej rozwój. Ognisty szczur miał szansę stać się przysmakiem, uwielbiała miód. - W mleku... - powtórzyła pod nosem, żeby nie zapomnieć, mrucząc jeszcze coś do siebie - prawdopodobnie na temat przepisu. - To wszystko - zwróciła się do swoich gości. - Twój stan się pogorszy nad ranem, kiedy zbudzisz się ze snu - powiadomiła Beritego. - Muszę wracać do pacjentów, znacie drogę - Skinęła na pożegnanie im obu, na dłużej zatrzymując spojrzenie na Mattcie - Bywajcie - i do zobaczenia.
zt x3
- Jeśli będzie bardzo źle, wezwij mnie - poprosiła - Skutki uboczne eliksiru będą uciążliwe, ale jeśli poczujesz, że twój organizm naprawdę słabnie, prześlij mi sowę. Bez tego - powinieneś się tu zjawić za siedem dni. - Przeniosła wzrok na Matta, Bertie nie wyglądał na kogoś, kto pasował do okolicy - nie sądziła, by na ulicy był w stanie wtopić się w tłum. Nie wchodziła w ich rodzinne sprzeczki. - Pomożesz nam? - zwróciła się do Matta, zaraz wracając do swoich wyjaśnień: - Potrzebuję czasu, by skontrolować twoją terapię - upewnić się, że wszystko idzie zgodnie z planem, a sinica ustępuje. - Wolała dokładnie poinformować pacjenta o tym, co planowała - nie podejmowała działań zbędnych, nie widziała w tym sensu, a kiedy rozmawiało się z pacjentami na poważnie, niekiedy na poważnie też traktowali słowa uzdrowicieli.
Przysunęła do siebie karteczki zapisane przez Bertiego, tylko na moment przenosząc pozbawiony zrozumienia wzrok na Matta, kiedy wyraził swoje powątpiewanie, zaraz wracając do ich lektury. Zupa z węgorza brzmiała smacznie, nie była pewna, czy to był smak Lysandry, ale ona uwielbiała ryby - były źródłem samego zdrowia. Lysandra też musiała polubić, dobrze wpływały na jej rozwój. Ognisty szczur miał szansę stać się przysmakiem, uwielbiała miód. - W mleku... - powtórzyła pod nosem, żeby nie zapomnieć, mrucząc jeszcze coś do siebie - prawdopodobnie na temat przepisu. - To wszystko - zwróciła się do swoich gości. - Twój stan się pogorszy nad ranem, kiedy zbudzisz się ze snu - powiadomiła Beritego. - Muszę wracać do pacjentów, znacie drogę - Skinęła na pożegnanie im obu, na dłużej zatrzymując spojrzenie na Mattcie - Bywajcie - i do zobaczenia.
zt x3
bo ty jesteś
prządką
prządką
| stąd
Spóźniła się może o ułamki sekund, a może po prostu zawiodła ją magia. Tarcza okazała się zbyt słaba i większy fragment spadającego z sufitu gruzu bez problemu ją przebił, uderzając prosto w jej rękę wiodącą i wywołując naprawdę silny ból, promieniujący przez całą długość ręki. Być może kończyna była nawet złamana, nie była w stanie tego jednoznacznie ocenić. Wypuściła powietrze z płuc z cichym sykiem, nie pozwalając sobie jednak na krzyki. Miała problem z poruszaniem ręką, nie była w stanie czarować, a duchy znowu zaczęły wrzeszczeć, grożąc tym, że cały sufit się na nie zawali i pogrzebie je żywcem, więc musiały uciekać.
Wybiegając z budynku czuła upokorzenie i gorycz porażki, i choć nie padły żadne słowa, czuła, że Sigrun to ją pewnie obwini za to, że nie wyszło, bo to jej tarcza zawiodła, mimo że magia obronna była jej wiodącą dziedziną jako łamaczki klątw. Potrafiła posługiwać się wszystkimi rodzajami tarcz, ale czarowanie przy anomaliach było obarczone dużym ryzykiem, ich działanie często wypaczało zaklęcia.
Musiała dostać się do uzdrowiciela. Najbliżej byli Black lub Cassandra, Munga raczej nie brała pod uwagę, za dużo byłoby tłumaczenia się. Blacka w poprzednich miesiącach nachodziła zbyt często, jeszcze gotów byłby pomyśleć, że była naprawdę niewydarzoną rycerką, skoro tak często potrzebowała łatania, dlatego lepszą opcją była lecznica Vablatsky na Nokturnie. Lyanna zawsze miała pewien podziw i szacunek wobec kobiety, która tak dobrze radziła sobie w nieprzyjaznym środowisku Nokturnu, lecząc rycerzy, a niegdyś rozmaitych mętów. Dobrze było mieć po swojej stronie kogoś o takich zdolnościach, kto radził sobie z nawet dużo bardziej beznadziejnymi przypadkami niż pogruchotane kości i stłuczone mięśnie.
Ręka bolała na tyle mocno, że przez większość czasu przyciskała ją do tułowia, czując się jednocześnie żałośnie bezbronna. Gdyby ktoś ją teraz zaatakował, nie potrafiłaby nawet unieść różdżki. Na szczęście autorytet rycerzy sprawiał, że nikt na Nokturnie nie nastawał na nich i mogły bezpiecznie przejść, dostając się do lecznicy, gdzie Lyanna oddała się w ręce zaufanej uzdrowicielki działającej dla organizacji i pozwoliła, by ta zbadała jej rękę i uleczyła ją, doprowadzając do ładu. Podczas całej procedury zachowywała spokój i nie protestowała. Na koniec Zabini podziękowała uzdrowicielce, witając z ulgą minięcie bólu oraz odzyskanie możliwości poruszania tak ważną kończyną, bez której nie mogła czarować. Teraz mogły iść dalej, by zmierzyć się z kolejną anomalią.
Spóźniła się może o ułamki sekund, a może po prostu zawiodła ją magia. Tarcza okazała się zbyt słaba i większy fragment spadającego z sufitu gruzu bez problemu ją przebił, uderzając prosto w jej rękę wiodącą i wywołując naprawdę silny ból, promieniujący przez całą długość ręki. Być może kończyna była nawet złamana, nie była w stanie tego jednoznacznie ocenić. Wypuściła powietrze z płuc z cichym sykiem, nie pozwalając sobie jednak na krzyki. Miała problem z poruszaniem ręką, nie była w stanie czarować, a duchy znowu zaczęły wrzeszczeć, grożąc tym, że cały sufit się na nie zawali i pogrzebie je żywcem, więc musiały uciekać.
Wybiegając z budynku czuła upokorzenie i gorycz porażki, i choć nie padły żadne słowa, czuła, że Sigrun to ją pewnie obwini za to, że nie wyszło, bo to jej tarcza zawiodła, mimo że magia obronna była jej wiodącą dziedziną jako łamaczki klątw. Potrafiła posługiwać się wszystkimi rodzajami tarcz, ale czarowanie przy anomaliach było obarczone dużym ryzykiem, ich działanie często wypaczało zaklęcia.
Musiała dostać się do uzdrowiciela. Najbliżej byli Black lub Cassandra, Munga raczej nie brała pod uwagę, za dużo byłoby tłumaczenia się. Blacka w poprzednich miesiącach nachodziła zbyt często, jeszcze gotów byłby pomyśleć, że była naprawdę niewydarzoną rycerką, skoro tak często potrzebowała łatania, dlatego lepszą opcją była lecznica Vablatsky na Nokturnie. Lyanna zawsze miała pewien podziw i szacunek wobec kobiety, która tak dobrze radziła sobie w nieprzyjaznym środowisku Nokturnu, lecząc rycerzy, a niegdyś rozmaitych mętów. Dobrze było mieć po swojej stronie kogoś o takich zdolnościach, kto radził sobie z nawet dużo bardziej beznadziejnymi przypadkami niż pogruchotane kości i stłuczone mięśnie.
Ręka bolała na tyle mocno, że przez większość czasu przyciskała ją do tułowia, czując się jednocześnie żałośnie bezbronna. Gdyby ktoś ją teraz zaatakował, nie potrafiłaby nawet unieść różdżki. Na szczęście autorytet rycerzy sprawiał, że nikt na Nokturnie nie nastawał na nich i mogły bezpiecznie przejść, dostając się do lecznicy, gdzie Lyanna oddała się w ręce zaufanej uzdrowicielki działającej dla organizacji i pozwoliła, by ta zbadała jej rękę i uleczyła ją, doprowadzając do ładu. Podczas całej procedury zachowywała spokój i nie protestowała. Na koniec Zabini podziękowała uzdrowicielce, witając z ulgą minięcie bólu oraz odzyskanie możliwości poruszania tak ważną kończyną, bez której nie mogła czarować. Teraz mogły iść dalej, by zmierzyć się z kolejną anomalią.
Odłamki tego, co pozostało z sufitu posiadłości zamożnej, angielskiej rodziny mugoli, zaczęły walić im się na głowy. Niematerialne ich postaci - kobieta i mężczyzna, rodzice oraz ich dzieci, cztery córki, kilkuletnie dziewczynki - robiły wszystko, aby czarownice przepędzić. Wiedzione mocą anomalii bronił jej ogniska zaciekle; to ona miała nad nimi władzę, tego Rookwood była pewna - jak inaczej mogliby pozostać na ziemskim padole łez? Jedynie czarodzieje mogli wybrać, że ruszają dalej - cokolwiek było dalej - czy pozostają tu, na ziemi, jako szczątki własnej duszy. To była marna egzystencja. Bardzo przykry los. Sigrun była pewna, że nigdy by się na podobny nie zdecydowała; jeśli pewnego dnia umrze - a może wcale nie, może dzięki potędze Czarnego Pana, którą ujrzała tamtej październikowej nocy, uda jej ją pokonać? - nie pozostanie tu. Czerpała z ziemskiego życia pełnymi garściami; pozbawiona możliwości jedzenia, picia, odczuwania wszelkimi zmysłami - zwariowałaby jeszcze bardziej. Straciłaby rozum, wpadła w prawdziwy obłęd, to brzmiało jak tortura.
Anomalia była silniejsza, niż Sigrun początkowo sądziła. Ruiny waliły się z dużą mocą; Zabini nie zdołała się obronić, a gruz wyłączył z ruchu jej rękę wiodącą - w takim stanie była dla niej żadnym wsparciem, żadną pomocą, była właściwie bezużyteczna. Rookwood zarządziła odwrót. Potrzebowała jej całkowicie sprawnej i zdrowej. Szczęście w nieszczęściu, że znajdowały się w Londynie - gdzie stacjonowało dwoje zaufanych uzdrowicieli Rycerzy Walpurgii.
Najbardziej ufała Cassandrze, którą znała od lat, która nie raz już i nie dwa ocaliła jej życie i zdrowie, za co była szczerze wdzięczna. Po opuszczeniu posiadłości nie odezwała się do Lyanny ani słowem; nakazała jej, by podążała za nią i razem, na miotłach, trafiły na ulicę Śmiertelnego Nokturnu. Przebudziły zaufaną uzdrowicielkę ze snu, ale musiały - noc była młoda i nie mogła się tak zakończyć. Potrzebowały jedynie kilku zaklęć, które wyleczą ich obtłuczenia i siniaki, pozostałości po spotkaniu zbyt bliskiego stopnia z gruzami posiadłości.
Cassandra uporała się z nimi raz dwa, przywracając im pełnię sprawności; liczyła, że nie będą niepokoić jej już tej nocy - że zakończy się sukcesem. Odwiedzone ruiny nie były jedynym miejscem wciąż dręczonym przez anomalie.
| zt x2
Anomalia była silniejsza, niż Sigrun początkowo sądziła. Ruiny waliły się z dużą mocą; Zabini nie zdołała się obronić, a gruz wyłączył z ruchu jej rękę wiodącą - w takim stanie była dla niej żadnym wsparciem, żadną pomocą, była właściwie bezużyteczna. Rookwood zarządziła odwrót. Potrzebowała jej całkowicie sprawnej i zdrowej. Szczęście w nieszczęściu, że znajdowały się w Londynie - gdzie stacjonowało dwoje zaufanych uzdrowicieli Rycerzy Walpurgii.
Najbardziej ufała Cassandrze, którą znała od lat, która nie raz już i nie dwa ocaliła jej życie i zdrowie, za co była szczerze wdzięczna. Po opuszczeniu posiadłości nie odezwała się do Lyanny ani słowem; nakazała jej, by podążała za nią i razem, na miotłach, trafiły na ulicę Śmiertelnego Nokturnu. Przebudziły zaufaną uzdrowicielkę ze snu, ale musiały - noc była młoda i nie mogła się tak zakończyć. Potrzebowały jedynie kilku zaklęć, które wyleczą ich obtłuczenia i siniaki, pozostałości po spotkaniu zbyt bliskiego stopnia z gruzami posiadłości.
Cassandra uporała się z nimi raz dwa, przywracając im pełnię sprawności; liczyła, że nie będą niepokoić jej już tej nocy - że zakończy się sukcesem. Odwiedzone ruiny nie były jedynym miejscem wciąż dręczonym przez anomalie.
| zt x2
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Proszę, po prostu postaraj się nie ruszać - westchnęła, kolejny raz opuszczając różdżkę. Dzień po dniu było jej coraz trudniej, nogi stawały się cięższe, dłonie napuchnięte, oczy zapadnięte, bolała ją głowa, ale najmocniej irytowało napuchnięte i niezręczne ciało. Rosnący brzuch zaczynał przeszkadzać jej w codziennych czynnościach, a dziecko w jej łonie raz nie przestawało się wiercić, utrudniając najprostsze czynności, innym razem zamierało bez ruchu, nie pozwalając jej skupić myśli na niczym innym, niż na jego zdrowiu. Jeszcze nie przyszło na świat, a już było atencyjne. Krew zobowiązywała. Wsparcie dziewczyny, która pomagała jej w lecznicy, było nieocenione, ale nie mogła na jej barki zrzucić dosłownie wszystkiego; zajmowała się pod jej instruktażem cięższymi przypadkami, choć przy tych naprawdę ciężkich Cassandra i tak musiała asystować: niebezpieczeństwo okazywało się niekiedy zbyt duże. Na co dzień starała się jednak nie przemęczać, biorąc pod pieczę przede wszystkim proste i lekkie zabiegi - takim miało być wyrwanie zęba staremu Joe.
Stary Joe był stary, mało kto wiedział, ile lat miał tak naprawdę, choć nie żył nikt, kto pamiętał, by nazywano go inaczej. Ponoć miał w sobie gen długowieczności, który pozwalał mu dożyć tak sędziwego wieku. Być może ten sam gen ocalił go przed zębem mądrości, który wyrósł mu dopiero dzisiaj.
- Na starość takie rzeczy, kto to widział? - ubolewał nad sobą, nie pierwszy zresztą raz dzisiaj. Słuchała tego zrzędzenia właściwie od rana, bo od rana próbowała mu tego zęba wyrwać. Właśnie podjęła kolejne - szóste już - podejście, jednak stary Joe zamknął paszcze, nim zdołała wypowiedzieć inkantację zaklęcia do końca. - Na starość, Cassandro, pięćdziesiąt lat temu cieszyłem się, ze ten ząb nigdy nie wyrósł - i nagle pojawia się teraz. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki to ból: jakby ktoś wwiercał ci w szczękę śrubę, a potem ją wyginął pod różnymi kątami.... ach - Czasem ją zastanawiało, jak to możliwe, że mężczyźni byli aż tak wrażliwi na ból. Ząb potrafił dać w kość, prawda, ale facet w jego wieku nie powinien rozckliwiać się nad sobą... aż tak. Może z wiekiem ciało staje się mniej wytrzymałe, ale receptory odpowiedzialne za ból - również mniej wrażliwe. Przewróciła oczyma, oddychając głęboko - nie powinna się denerwować. Raz, że to niezdrowe, dwa, że wobec starszego człowieka nie wypadało. Stary Joe był w okolicy szanowany, nie tylko z uwagi na obszerną wiedzę i dostęp to przeróżnych ingrediencji oraz artefaktów niekoniecznie legalnego pochodzenia, był też pomocny. A ona miała do niego sentyment jako do jednego ze swoich pierwszych pacjentów - to jego dobre słowa rozsławiły tutaj jej imię. Nigdy mu tego nie powiedziała, ale gdzieś wewnątrz ducha czuła, że miała wobec niego dług wdzięczności. I wiedziała, że on też to czuł.
Może właśnie dlatego pozwalał sobie zachowywać się w podobny sposób.
Siedziała naprzeciw niego na dosuniętym krześle, on - na pryczy bez pościeli. Nie ścieliła mu łóżka, bo nie sądziła, że zostanie u niej na noc z rosnącym ósmym zębem - ale teraz już niczego nie była właściwie pewna. Złożyła różdżkę na podołku, przyglądając mu się z dezaprobatą.
- Posłuchaj mnie, Joe, to tylko ząb. Sekunda bólu i po sprawie. Mam cię uśpić, żeby to zrobić?
- Broń Merlinie! - Niemal wszedł jej w słowo, w jego źrenicach rosło przerażenie. - A jak się nie zbudzę? W moim wieku to niewskazane. - Uniosła lekko jedną brew w powątpiewaniu. Wiek nie miał nic do rzeczy, istotne było umiejętnie rzucone zaklęcie - a to przecież potrafiła. Ale znała Joego dość długo, by wiedzieć, że perswazją nic nie zdziała. Przez moment zastanawiała się nad przymusowym znieczuleniem ogólnym, ale coś ją przed tym powstrzymywało - może szacunek do wieku, może sympatia, a może wspomniany dług wdzięczności.
- Spróbuję czegoś delikatniejszego, w porządku? Zostaniesz świadomy - będziesz mnie widział, słyszał i reagował. A ja będę trzymała rękę na pulsie. Cały czas.
- Obiecujesz?
- Obiecuję.
Mamy to, pomyślała, kiedy odpowiedział kiwnięciem głowy - przytaknięcie było warte więcej niż słowa, na które nie zamierzała czekać, na wypadek, gdyby mógł jednak zmienić zdanie. Pochwyciła rękojeść różdżki, przytykając jej kraniec do ramienia Joego i powoli wyszeptała formułę zaklęcia:
- Ignominia - niemal śpiewnie, sprawnie, ale z lękiem; wraz z końcem inkantacji na zewnątrz w pobliskie drzewo uderzył piorun. Na moment przymknęła oczy, anomalie stały się żywiołem, którego nie dało się zwalczyć - niepowstrzymanym. Rósł na sile każdego dnia. Pocieszeniem było jedynie to, że Joe nie miał sposobności poddać się panice, widziała, jak sprzeciw w jego oczach gasł, ustępując zobojętnieniu, jak kąciki ust unoszą się lekko ku górze, celebrując słodki stan błogości. Zachwiał się lekko na pryczy, jakby falisty ruch sprawiał mu szczerą dziecięcą radość. - Słyszysz mnie, Joe? - zwróciła się do niego ostrożnie, zupełnie jakby wypowiedziane przed momentem słowa jednak wzbudziły w niej wyrzuty sumienia. Zaklęcie zadziałało na niego mocno. Może był podatny, a może za stary. - Joe? Joe! - Subtelne drżenie jej głosu wywołane było lękiem na brak reakcji.
- Joe! Jestem Joe! - Roześmiał się w głos. - I boli mnie ząb - przypomniał sobie po chwili bardziej niemrawo, unosząc dłoń do żuchwy, Cassandra ponownie przewróciła oczyma.
- Mogę teraz, Joe? Otwórz buzię - wyjmiemy go i ból przejdzie. Jak ręką odjął, nie zostanie po nim śladu. Musisz dać się tylko przekonać...
- A bierz go! - Zawołał w końcu, otwierając szczęki ponownie; uzdrowicielka wiedziała, że nie miała ani sekundy na zmarnowanie - staremu czarodziejowi w każdej chwili mogło się odwidzieć. Miała szczęście, że był dość stary, by jego zęby ogólnie były zbyt słabe, by przegryźć jej różdżkę. Wiedząc, że los rzucił jej do rąk szanse, ścisnęła rękojeść mocniej, przytykając ją do policzka, w odpowiednie miejsce, nim ostrożnie wypowiedziała inkantację - Mortiodentio! - Może nieco zbyt podniesionym głosem, ale nie zapanowała nad nim w porę, liczył się czas. Zaklęcie zadziałało, ząb wysunął się z dziąsła i wypadł na jego język - Cassandra sięgnęła po niego prędko drugą ręką, nie pozwalając mu zadławić się zgubą.
- Widzisz? Mówiłam, że to potrwa chwilę. Zaraz, co jest... - Ściągnęła brew, widząc rosnącą krwawą plamę w jego ustach, kącikiem zaczęła spływać krwawa strużka. Dziąsła starca nie były tak wytrzymałe jak dziąsła dorosłego człowieka, mogła być ostrożniejsza. Joe wciąż siedział uśmiechnięty, co nieco ułatwiało pracę, ale zaklęcie znieczulające minie lada moment. Z panikującym - w tym stanie - nie miała szans sobie poradzić. - Fosilio - wyartykuowała prędko, chwytając w dłoń brodę mężczyzny - rozchylając jego usta mocniej. Nie pachniał fiołkami, ale była to ta część jej pracy, do której dało się przyzwyczaić w przeciągu kilku lat, a które po dziesięciu stawały się rutyną. Wiązka jej zaklęcia wpadła do jego ust, otoczyłą dziąsło i zahamowała krwotok, ale Cassandra i tak musiała przyjrzeć się ranie. Pochwyciła biały bawełniany ręcznik, który przytknęła do jego języka, potem zęba, zbierając krew. - Purus - wywołała na wszelki wypadek, jeszcze nim zdążył się zorientować w sytuacji. Nie wyglądało to groźnie.
- Twój ząb, teraz możesz go podarować wróżce zębuszce - stwierdziła, podając mu go na wyciągniętej dłoni. Kiedy go odebrał, wstała, by obmyć dłonie w pobliskiej misce. - Jesteś ze mną, Joe?
- Mój... mój ząb? Morgano, cudotwórczyni moja, jakżeś tego dokonała? Prawie nie pocz... nie pocz... Cassandro, szczęka mnie boli, oj jak boli... - I zaczynało się - cała przygoda od nowa - z tą różnicą, że ten raz miał być już tym ostatnim. Przetarła skroń, oddalając ból głowy, czuła spięcie i przemęczenie.
- Zajęłam się już raną - powiadomiła go spokojnie. - Wszystko będzie w porządku. Zaraz dam ci coś, co znieczuli cię miejscowo, daj mi tylko chwilę. - Miała wszystko przygotowane, spodziewała się problemów. - Lysa, ptaszyno? Przyniesiesz mi ten napar? - Warzyła go chwilę po tym, jak Joe pojawił się w lecznicy - został w kuchni, ale jej córka prędko pojawiła się razem ze szklanką. Cassandra objęła ją dłonią, sprawdzając temperaturę, później zapach i konsystencję. Płatki ciemiernika odczulały, znosiły ból, pozwalały nabrać sił. Podała pacjentowi szklankę.
- Nabierz naparu w usta, ale go nie przełykaj. Dokładnie obmyj nim okolice rany. To tylko napar z ziół, działa znieczulająco, pozwoli ci zapomnieć o bólu. Dam ci płatków na kilka porcji, będziesz parzył je codziennie przed nocą i płukał usta w ten sposób. W ciągu dnia możesz dodatkowo przemywać ranę gazikiem nasączonym tym naparem. Nie płucz całych ust częściej niż raz dziennie. Jeśli do tygodnia ból nie przejdzie, wróć do mnie - przyjrzymy się temu raz jeszcze.
- Do tygodnia!
- Tygodnia - westchnęła. - Z zębem bolałoby znacznie dłużej. Unikaj twardych potraw - Choć nie sądziła, by spożywał je często - Staraj się nie drażnić dziąsła. Przeżuwaj prawą stroną - Kolejne zalecenia spływały z jej ust machinalnie, znała je na pamięć, zwykle usuwaniu zęba nie towarzyszył tak długi rytuał, sprawa przebiegała szybko i gładko. Ale Joe pod wieloma względami był wyjątkowy. - To wszystko. Jeśli nic więcej cię nie boli, pozwól że się oddalę... - Zatrzymała się jednak, by odebrać od niego jeszcze sakiewkę z sowitą zapłatą - była jej należna jak nigdy. Jak nigdy bolały ją też plecy. - Bywaj, Joe - mruknęła, odchodząc w stronę pracowni.
Musiała jeszcze dzisiaj uzupełnić zapasy medykamentów, a krojenie ingrediencji ostatnimi czasy działało na nią niezwykle relaksująco.
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
| 12 marca
Nieśpiesznie przemierzał opustoszały Nokturn, leniwym krokiem kierując się w stronę lecznicy Cassandry. Między wargami trzymał nadpalonego już papierosa, zaś w kieszeni płaszcza - paczkę z obiecanymi ingrediencjami. Było jeszcze wcześnie, bo przed południem, toteż na brudnych, zapuszczonych uliczkach nie spotykał wielu przechodniów. Mimo to nie tracił na czujności; w każdej chwili mógł zostać zaczepiony przez próbujących go okraść, a przy tym okaleczyć, obwiesiów. Był stałym bywalcem tej dzielnicy, jednak desperacja mogła wziąć górę nad rozsądkiem. Materiał jego podniszczonego odzienia falował, zaś podbite metalem buty plaskały przy każdym kolejnym kroku po ubłoconym bruku; niewiele robił sobie z tego, jak wygląda. To nie był sabat, ani wystawna kolacja w Yaxley's Hall, a zwykły dzień, w trakcie którego będzie musiał zająć się swą łajbą.
W końcu dotarł przed budynek, gdzie mieszkała uzdrowicielka, a z jego piersi wyrwało się ciche westchnięcie. Nie był to pierwszy raz, gdy do niej przychodził, wszak Ramsey zlecił mu zaopatrywać lecznicę jeszcze latem, mimo to wciąż czuł się niekomfortowo za każdym razem, gdy przekraczał jej próg. Nie tylko dlatego, że wciąż pamiętał nieprzyjemną pobudkę po pijackiej bójce; kobieta zabroniła mu wyjść z łóżka, nim eliksiry nie zaczną działać, a odniesione poprzedniego dnia rany się nie zasklepią. Nie czuł się tutaj swobodnie również dlatego, że Cassandra nie wpisywała się w żadną z kategorii, które wytworzył na przestrzeni lat. Nie była płochliwą trzpiotką, ani spolegliwą żoną. Nie była też stąpającą na granicy, prowokującą go wiedźmą, do której szaleństwa zdążył się już w pewnym stopniu przyzwyczaić. Rycerze potrzebowali jej i to nie tylko po to, by móc leczyć swe urazy z dala od wścibskich oczu magomedyków z Munga. Wiedza Vablatsky stanowiła dla ich organizacji cenny nabytek, zaś samowystarczalna, do tego wykształcona kobieta była przy tym niezwykle niebezpieczna.
Zaciągnął się papierosem po raz ostatni, uważnie rozglądając się przy tym dookoła, po czym rzucił go w błoto i przydeptał obcasem. Nie mógł tego dłużej odwlekać, musiał się z nią rozmówić, by następnie ruszyć dalej i zająć się kolejnymi sprawunkami. Ostrożnie pokonał trzy lekko spróchniałe schodki, przekroczył próg chaty i pokrótce rozmówił się w przedsionku z zaalarmowaną reakcją trolla dziewczynką; bez zwłoki ruszył w głąb lecznicy, w stronę pokoju, w którym niegdyś przyszło mu być leczonym. Przeklinał w duchu Cassandrę, przeklinał w duchu jej strażnika, lecz nie śmiał złorzeczyć im na głos. Przysiadł na jednym z łóżek, a stelaż zaskrzypiał w odpowiedzi. Czekał na panią tego miejsca z paczką w dłoni, ze wzrokiem wbitym w drzwi; przez tego trolla znów miał ochotę zapalić.[bylobrzydkobedzieladnie]
Nieśpiesznie przemierzał opustoszały Nokturn, leniwym krokiem kierując się w stronę lecznicy Cassandry. Między wargami trzymał nadpalonego już papierosa, zaś w kieszeni płaszcza - paczkę z obiecanymi ingrediencjami. Było jeszcze wcześnie, bo przed południem, toteż na brudnych, zapuszczonych uliczkach nie spotykał wielu przechodniów. Mimo to nie tracił na czujności; w każdej chwili mógł zostać zaczepiony przez próbujących go okraść, a przy tym okaleczyć, obwiesiów. Był stałym bywalcem tej dzielnicy, jednak desperacja mogła wziąć górę nad rozsądkiem. Materiał jego podniszczonego odzienia falował, zaś podbite metalem buty plaskały przy każdym kolejnym kroku po ubłoconym bruku; niewiele robił sobie z tego, jak wygląda. To nie był sabat, ani wystawna kolacja w Yaxley's Hall, a zwykły dzień, w trakcie którego będzie musiał zająć się swą łajbą.
W końcu dotarł przed budynek, gdzie mieszkała uzdrowicielka, a z jego piersi wyrwało się ciche westchnięcie. Nie był to pierwszy raz, gdy do niej przychodził, wszak Ramsey zlecił mu zaopatrywać lecznicę jeszcze latem, mimo to wciąż czuł się niekomfortowo za każdym razem, gdy przekraczał jej próg. Nie tylko dlatego, że wciąż pamiętał nieprzyjemną pobudkę po pijackiej bójce; kobieta zabroniła mu wyjść z łóżka, nim eliksiry nie zaczną działać, a odniesione poprzedniego dnia rany się nie zasklepią. Nie czuł się tutaj swobodnie również dlatego, że Cassandra nie wpisywała się w żadną z kategorii, które wytworzył na przestrzeni lat. Nie była płochliwą trzpiotką, ani spolegliwą żoną. Nie była też stąpającą na granicy, prowokującą go wiedźmą, do której szaleństwa zdążył się już w pewnym stopniu przyzwyczaić. Rycerze potrzebowali jej i to nie tylko po to, by móc leczyć swe urazy z dala od wścibskich oczu magomedyków z Munga. Wiedza Vablatsky stanowiła dla ich organizacji cenny nabytek, zaś samowystarczalna, do tego wykształcona kobieta była przy tym niezwykle niebezpieczna.
Zaciągnął się papierosem po raz ostatni, uważnie rozglądając się przy tym dookoła, po czym rzucił go w błoto i przydeptał obcasem. Nie mógł tego dłużej odwlekać, musiał się z nią rozmówić, by następnie ruszyć dalej i zająć się kolejnymi sprawunkami. Ostrożnie pokonał trzy lekko spróchniałe schodki, przekroczył próg chaty i pokrótce rozmówił się w przedsionku z zaalarmowaną reakcją trolla dziewczynką; bez zwłoki ruszył w głąb lecznicy, w stronę pokoju, w którym niegdyś przyszło mu być leczonym. Przeklinał w duchu Cassandrę, przeklinał w duchu jej strażnika, lecz nie śmiał złorzeczyć im na głos. Przysiadł na jednym z łóżek, a stelaż zaskrzypiał w odpowiedzi. Czekał na panią tego miejsca z paczką w dłoni, ze wzrokiem wbitym w drzwi; przez tego trolla znów miał ochotę zapalić.[bylobrzydkobedzieladnie]
paint me as a villain
Ostatnio zmieniony przez Caelan Goyle dnia 22.09.19 11:58, w całości zmieniany 1 raz
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Właściwie wróciła już do pełni sił. Była zmęczona, naturalnie, pod jej oczyma pogłębiały się sińce, a twarz zdawała się bledsza niż zwykle, ale po zmęczeniu porodem nie pozostał na jej ciele żaden ślad - może za wyjątkiem jeszcze nie do końca wchłoniętego brzucha i większej piersi, oba te aspekty skutecznie jednak maskowały noszone przez nią szerokie szaty. Spięte w ciasny warkocz włosy - nie miała ani sił ani czasu by o nie zadbać - opadały na jej ramię, spódnica plątała się pomiędzy nogami, kiedy stawiała kolejne kroki - przywołana do gościa przez swoje starsze dziecko. Idź na gorę, poprosiła łagodnie Lysę, była jej ogromną pomocą, gdy przyjmowała gości, jeszcze większą, gdy pomagała jej w opiece nad niemowlęciem. W lecznicy od dłuższego czasu pomagała jej jeszcze jedna młoda dziewczyna, ale nie zaufała jej na tyle, by oddać w jej ręce własne dziecko. Sama Cassandra powoli wracała do coraz cięższej pracy, nie unikając już trudniejszych przypadków - z ulgą jednak zogniskowała wzrok na Goyle'u trzymającemu w rękach pakunek - wiedząc, że nie przyszedł tu, by dołożyć jej pracy.
Odkąd spotkali się po raz pierwszy zmieniło się wiele, nie wiedziała wówczas, że oboje służyli jednej sprawie, nie wiedziała też, że był tak bliski drogiej Eir. Calean umykał schematom, których nie potrafiła rozwikłać, klasyfikując go jednoznacznie jako mężczyznę z gatunku tych, których poznała - z reguły mało wartościowych, małostkowych, z dumą mocniej rozwiniętą od rozumu. Był inny, a w swojej inności dojrzalszy. I zdecydowanie zbyt skryty, by mogła powiedzieć o nim więcej. Nie obdarzała czarodziejów szacunkiem na wyrost, ale zdawało jej się, że jest na dobrej drodze, by ów szacunek zyskać.
- Chodź ze mną - zwróciła się do niego na wstępie, pomijając zbędne powitania - zapewne i dziś przybywał w interesach. - Dziś to nie jest dobre miejsce - Nie wiedział, że za prowizorycznym parawanem po drugiej stronie sali spał człowiek, którego ledwie wróciła zza granicy śmierci. Stracił tak wiele krwi, że nie sądziła, że będzie to możliwe. I wciąż nie była pewna, jego stan mógł się pogorszyć w każdej chwili. Właśnie dlatego - teraz potrzebował spokoju. Zaprowadziła Cealana do kuchni, na kotle nad paleniskiem gotowała się żółtawa woda barwiona ziołami, która może była zalążkiem zupy, a może wiedźmiego wywaru; przechodząc obok zatoczyła chochlą koło w lewą stronę. Zapach unosił się pod sam sufit, zaszronione okna były szczelnie zamknięte, co potwierdzał wylegujący się na parapecie czarny kot. Skinęła głową na stół, do którego dostawione były krzesła, niemo zapraszając Caleana, by spoczął; na samym blacie leżał skrawek kości rzeźbiony w kształt półksiężyca i wbity w niego nożyk - ciosała amulet dla syna.
- To dla mnie? - zapytała wprost, skinąwszy głową na pakunek. Jej głos był spokojny, jednostajny, nie zdradzał wiele. - Co jest w środku? - Najbardziej zawsze potrzebne były jej zioła, zwłaszcza te trudno dostępne, których ani nie mogła zebrać w okolicy ani samodzielnie wyhodować w doniczce lub przed domem. Rycerze potrzebowali jej maści.
Odkąd spotkali się po raz pierwszy zmieniło się wiele, nie wiedziała wówczas, że oboje służyli jednej sprawie, nie wiedziała też, że był tak bliski drogiej Eir. Calean umykał schematom, których nie potrafiła rozwikłać, klasyfikując go jednoznacznie jako mężczyznę z gatunku tych, których poznała - z reguły mało wartościowych, małostkowych, z dumą mocniej rozwiniętą od rozumu. Był inny, a w swojej inności dojrzalszy. I zdecydowanie zbyt skryty, by mogła powiedzieć o nim więcej. Nie obdarzała czarodziejów szacunkiem na wyrost, ale zdawało jej się, że jest na dobrej drodze, by ów szacunek zyskać.
- Chodź ze mną - zwróciła się do niego na wstępie, pomijając zbędne powitania - zapewne i dziś przybywał w interesach. - Dziś to nie jest dobre miejsce - Nie wiedział, że za prowizorycznym parawanem po drugiej stronie sali spał człowiek, którego ledwie wróciła zza granicy śmierci. Stracił tak wiele krwi, że nie sądziła, że będzie to możliwe. I wciąż nie była pewna, jego stan mógł się pogorszyć w każdej chwili. Właśnie dlatego - teraz potrzebował spokoju. Zaprowadziła Cealana do kuchni, na kotle nad paleniskiem gotowała się żółtawa woda barwiona ziołami, która może była zalążkiem zupy, a może wiedźmiego wywaru; przechodząc obok zatoczyła chochlą koło w lewą stronę. Zapach unosił się pod sam sufit, zaszronione okna były szczelnie zamknięte, co potwierdzał wylegujący się na parapecie czarny kot. Skinęła głową na stół, do którego dostawione były krzesła, niemo zapraszając Caleana, by spoczął; na samym blacie leżał skrawek kości rzeźbiony w kształt półksiężyca i wbity w niego nożyk - ciosała amulet dla syna.
- To dla mnie? - zapytała wprost, skinąwszy głową na pakunek. Jej głos był spokojny, jednostajny, nie zdradzał wiele. - Co jest w środku? - Najbardziej zawsze potrzebne były jej zioła, zwłaszcza te trudno dostępne, których ani nie mogła zebrać w okolicy ani samodzielnie wyhodować w doniczce lub przed domem. Rycerze potrzebowali jej maści.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie wiedział, ile czasu minęło, nim w progu pokoju ze skrzypiącymi łóżkami stanęła Cassandra. Chyba jednak niezbyt wiele, bo wciąż nie udało mu się całkowicie uspokoić po spotkaniu z rosłym trollem. Prześlizgnął się wzrokiem po jej twarzy, próbując wyczytać z niej jakąkolwiek emocję, prędko jednak zrezygnował i poprzestał na krótkim skinięciu głową, powolnym zebraniu się z zajmowanego do tej pory miejsca. Wyglądała na zmęczoną, lecz nie znał jej na tyle dobrze, by móc bezbłędnie określić, czy sińce pogłębiły się albo skóra była bledsza. A zresztą... jak miałaby nie być zmęczona? Przy całym tym kramie... Mógł założyć się o kilka galeonów, że każdego dnia przybywało jej chorych do wyleczenia, rannych do poskładania.
Bez ociągania się ruszył śladem gospodyni do obszernej, surowo urządzonej kuchni. Zmarszczył nos, próbując rozpoznać wypełniający pomieszczenie zapach, niewątpliwie unoszący się z bulgoczącego w kotle wywaru. Nie miał jednak pojęcia, czym była żółtawa mikstura, w sprawach alchemii zdawał się na Caley czy Eir, samemu nie znając się na tym ni w ząb; przez krótką chwilę zastanawiał się, czy przyniesione przez niego ingrediencje również miały stać się częścią zupy. Wciąż nie zdejmując okrycia wierzchniego zajął jedno z wolnych krzeseł, kładąc trzymany do tej pory w dłoni pakunek na blacie stołu, uważając przy tym na leżącą opodal, rzeźbioną w półksiężyc kość. - Zgadza się - odpowiedział krótko, oszczędnie, również nie wkładając w swą wypowiedź większych emocji. Był tu z powodu paktu, który zawarł z Ramseyem, a z którego od miesięcy starał się wywiązywać bez najmniejszego potknięcia. Nie zawsze było łatwo, wejście w posiadanie niektórych z pożądanych składników wymagało odświeżenia zakurzonych znajomości czy wybrania się w odleglejsze zakątki Norwegii. Robił jednak, co mógł, by Mulciber nie mógł mu nic zarzucić, a opiekującej się Rycerzami uzdrowicielce niczego nie brakowało. - Figa abisyńska, gryfonia, liście kłaposkrzeczki... I jeszcze kilka innych, zawartość paczki powinna odpowiadać na potrzeby, o których rozmawialiśmy ostatnim razem - odezwał się znowu, powoli wypowiadając kolejne zgłoski, odszukując wzrokiem twarz Cassandry. - Czy jest coś, o czym już wiesz, że będziesz tego potrzebować w nadchodzących miesiącach? - Uważnie obserwował rozmówczynię, choć jak zwykle trudno było z niej cokolwiek wyczytać; pilnowała swej mimiki, gestów, prawdziwe emocje skrywając za maską obojętności i opanowania. Z tego też powodu nie czuł się w jej towarzystwie komfortowo - przywykł do oceniania innych na podstawie niedbałych ruchów, krzywych grymasów czy zdradzanych głosem uczuć. Po chwili przeniósł wzrok na wylegującego się na parapecie sierściucha, nie chcąc przyglądać się czarownicy zbyt długo, zbyt intensywnie. - Będzie ci przeszkadzać, jeśli tu zapalę? - zapytał nagle, uświadamiając sobie, że nadal miał przemożną ochotę zaciągnąć się papierosowym dymem.
Bez ociągania się ruszył śladem gospodyni do obszernej, surowo urządzonej kuchni. Zmarszczył nos, próbując rozpoznać wypełniający pomieszczenie zapach, niewątpliwie unoszący się z bulgoczącego w kotle wywaru. Nie miał jednak pojęcia, czym była żółtawa mikstura, w sprawach alchemii zdawał się na Caley czy Eir, samemu nie znając się na tym ni w ząb; przez krótką chwilę zastanawiał się, czy przyniesione przez niego ingrediencje również miały stać się częścią zupy. Wciąż nie zdejmując okrycia wierzchniego zajął jedno z wolnych krzeseł, kładąc trzymany do tej pory w dłoni pakunek na blacie stołu, uważając przy tym na leżącą opodal, rzeźbioną w półksiężyc kość. - Zgadza się - odpowiedział krótko, oszczędnie, również nie wkładając w swą wypowiedź większych emocji. Był tu z powodu paktu, który zawarł z Ramseyem, a z którego od miesięcy starał się wywiązywać bez najmniejszego potknięcia. Nie zawsze było łatwo, wejście w posiadanie niektórych z pożądanych składników wymagało odświeżenia zakurzonych znajomości czy wybrania się w odleglejsze zakątki Norwegii. Robił jednak, co mógł, by Mulciber nie mógł mu nic zarzucić, a opiekującej się Rycerzami uzdrowicielce niczego nie brakowało. - Figa abisyńska, gryfonia, liście kłaposkrzeczki... I jeszcze kilka innych, zawartość paczki powinna odpowiadać na potrzeby, o których rozmawialiśmy ostatnim razem - odezwał się znowu, powoli wypowiadając kolejne zgłoski, odszukując wzrokiem twarz Cassandry. - Czy jest coś, o czym już wiesz, że będziesz tego potrzebować w nadchodzących miesiącach? - Uważnie obserwował rozmówczynię, choć jak zwykle trudno było z niej cokolwiek wyczytać; pilnowała swej mimiki, gestów, prawdziwe emocje skrywając za maską obojętności i opanowania. Z tego też powodu nie czuł się w jej towarzystwie komfortowo - przywykł do oceniania innych na podstawie niedbałych ruchów, krzywych grymasów czy zdradzanych głosem uczuć. Po chwili przeniósł wzrok na wylegującego się na parapecie sierściucha, nie chcąc przyglądać się czarownicy zbyt długo, zbyt intensywnie. - Będzie ci przeszkadzać, jeśli tu zapalę? - zapytał nagle, uświadamiając sobie, że nadal miał przemożną ochotę zaciągnąć się papierosowym dymem.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Usiadłszy naprzeciw czarodzieja, przejęła od niego paczkę, naddzierając skrawek okrywającego ją papieru, by jedynie rzucić okiem do środka; ufała rzecz jasna słowom Goyle'a, nie miała powodów, by działo się inaczej, ale chciała przyjrzeć się samym ingrediencjom, co do których wierzyła, że jest w stanie ocenić je sprawniejszym i bardziej wyćwiczonym w praktyce okiem.
- Piękna figa - stwierdziła, wysuwając z paczki jeden z owoców - jakby chciała okazać go Caelanowi. - Dojrzała, o intensywnej barwie i książkowym kształcie. Sok z niej będzie bardzo wartościowy. Nie zmieniaj źródła, jeśli inne zbiory mają podobne do tego, to bardzo dobra uprawa. Skąd pochodzą? - przejrzała też pozostałe ingrediencje, przy kilku ziołach sprawdzając głównie zapach; potrzebowała ich niemal na gwałt. Na jego pytanie zastanowiła się dłuższą chwilę, przygryzając przesuszoną wargę. - Będę potrzebowała więcej kory wiggenowej. Jeszcze więcej - oznajmiła w końcu, odnajdując wzrokiem jego spojrzenie. Nie była pewna, czy to nie był dla niego problem - dostawała jej od niego naprawdę dużo. Ale zapotrzebowanie rosło, wiggenu potrzebowali przede wszystkim rycerze, a sporą część zużyła sama w okolicach porodu. - Wiem, że proszę o wiele - dodała bez przekonania, choć w jej oczach zaiskrzyła nieustępliwość. - Ale nie proszę o to przecież bez powodu. Naprawdę... nie chciałabym nadużywać twojej życzliwości, gdyby nie było to konieczne. Wiggen jest podstawowym składnikiem eliksirów leczniczych, zawsze miałam go w swoich zapasach zbyt dużo, ale kiedy nadszedł cały ten kataklizm - anomalie - zapotrzebowanie stało tak duże, jak nigdy, a ja straciłam wszystkie swoje zapasy. - Nie do końca rozumiała, dlaczego to robił. Chciał w ten sposób wspomóc rycerzy? Nie płaciła za to - a on na tym zarabiał, jak mało kto wiedziała, jak można było zubożeć na dobroci serca, nawet tej okazanej sojusznikom. - Dasz radę? - zapytała w końcu wprost, badawczo przyglądając się jego twarzy. Spodziewała się właściwie każdej odpowiedzi, nazwisko Goyle kojarzyło jej się po Eir z niezawodnością i słownością, a sam Caelan zdążył udowodnić, że potrafił zdobyć wszystko, co było jej potrzebne. Nie była jednak przekonana, czy oto nie zaciąga długu, którego nigdy nie zdoła spłacić. Przepełnione napięciem oczekiwanie na odpowiedź przerwało jej jednak bzyczenie, na dźwięk którego w jej oczach momentalnie zaiskrzyła złość; nieduża bahanka objawiła się tuż obok, szaleńczo trzepocząc maleńkimi skrzydełkami - wyciągnęła dłonie przed siebie i klasnęła, próbując ją złapać - ale ta umknęła bez trudu, wzlatując aż pod sufit. Westchnęła ciężko.
- Przepraszam za to... ten bałagan, zjawiły się jakiś czas temu i nie chcą odejść - Skrzywiła się z niesmakiem, oglądając się czujnie dookoła - gdzieś tu musiała być. A wraz z nią za moment przylecą kolejne, całą chmarą. - Leniwy futrzaku, wydaje ci się, że zarabiasz na miskę mleka leżąc na parapecie? - wtrąciła w złości, zwracając się jednak nie do Goyle - szczęśliwie - a do czarnego kocura. - Łapanie szkodników to twoja praca, bombino! - W jednej chwili chwyciła za różdżkę, w drugą - wymierzyła ją już w zwierzę, wypowiadając odpowiednią inkantację.
- Piękna figa - stwierdziła, wysuwając z paczki jeden z owoców - jakby chciała okazać go Caelanowi. - Dojrzała, o intensywnej barwie i książkowym kształcie. Sok z niej będzie bardzo wartościowy. Nie zmieniaj źródła, jeśli inne zbiory mają podobne do tego, to bardzo dobra uprawa. Skąd pochodzą? - przejrzała też pozostałe ingrediencje, przy kilku ziołach sprawdzając głównie zapach; potrzebowała ich niemal na gwałt. Na jego pytanie zastanowiła się dłuższą chwilę, przygryzając przesuszoną wargę. - Będę potrzebowała więcej kory wiggenowej. Jeszcze więcej - oznajmiła w końcu, odnajdując wzrokiem jego spojrzenie. Nie była pewna, czy to nie był dla niego problem - dostawała jej od niego naprawdę dużo. Ale zapotrzebowanie rosło, wiggenu potrzebowali przede wszystkim rycerze, a sporą część zużyła sama w okolicach porodu. - Wiem, że proszę o wiele - dodała bez przekonania, choć w jej oczach zaiskrzyła nieustępliwość. - Ale nie proszę o to przecież bez powodu. Naprawdę... nie chciałabym nadużywać twojej życzliwości, gdyby nie było to konieczne. Wiggen jest podstawowym składnikiem eliksirów leczniczych, zawsze miałam go w swoich zapasach zbyt dużo, ale kiedy nadszedł cały ten kataklizm - anomalie - zapotrzebowanie stało tak duże, jak nigdy, a ja straciłam wszystkie swoje zapasy. - Nie do końca rozumiała, dlaczego to robił. Chciał w ten sposób wspomóc rycerzy? Nie płaciła za to - a on na tym zarabiał, jak mało kto wiedziała, jak można było zubożeć na dobroci serca, nawet tej okazanej sojusznikom. - Dasz radę? - zapytała w końcu wprost, badawczo przyglądając się jego twarzy. Spodziewała się właściwie każdej odpowiedzi, nazwisko Goyle kojarzyło jej się po Eir z niezawodnością i słownością, a sam Caelan zdążył udowodnić, że potrafił zdobyć wszystko, co było jej potrzebne. Nie była jednak przekonana, czy oto nie zaciąga długu, którego nigdy nie zdoła spłacić. Przepełnione napięciem oczekiwanie na odpowiedź przerwało jej jednak bzyczenie, na dźwięk którego w jej oczach momentalnie zaiskrzyła złość; nieduża bahanka objawiła się tuż obok, szaleńczo trzepocząc maleńkimi skrzydełkami - wyciągnęła dłonie przed siebie i klasnęła, próbując ją złapać - ale ta umknęła bez trudu, wzlatując aż pod sufit. Westchnęła ciężko.
- Przepraszam za to... ten bałagan, zjawiły się jakiś czas temu i nie chcą odejść - Skrzywiła się z niesmakiem, oglądając się czujnie dookoła - gdzieś tu musiała być. A wraz z nią za moment przylecą kolejne, całą chmarą. - Leniwy futrzaku, wydaje ci się, że zarabiasz na miskę mleka leżąc na parapecie? - wtrąciła w złości, zwracając się jednak nie do Goyle - szczęśliwie - a do czarnego kocura. - Łapanie szkodników to twoja praca, bombino! - W jednej chwili chwyciła za różdżkę, w drugą - wymierzyła ją już w zwierzę, wypowiadając odpowiednią inkantację.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Wiedźma zajęła miejsce na przeciwko, a następnie sięgnęła do przyniesionej przez niego paczki i wzięła za ocenianie jakości zdobytych ingrediencji. Nie był wielce zdziwiony, wszak ten scenariusz powtarzał się już po raz kolejny. Owszem, przemytem składników alchemicznych parał się od ponad dekady, lecz to ona używała ich do tworzenia dekoktów, mogła więc zwracać uwagę na detale, które umykały jego oku. Tak przynajmniej to sobie tłumaczył - wszak nie chciał rywalizować z nią na tym polu, nie chciał też, by inspekcja towaru wzbudziła w nim jakiekolwiek silniejsze emocje. Wolał raczej skupiać się na wymienianych przez Cassandrę cechach figi i porównywać je z tym, co już wiedział, a czego dopiero mógł się nauczyć. - Udało mi się dotrzeć do upraw z samej Afryki - odpowiedział powoli, nie zmieniając swej pozycji, nie sięgając też po bibułki i woreczek z tytoniem; nie uzyskał pozwolenia na palenie w środku, czy to przez roztargnienie uzdrowicielki, czy też z jakiegoś innego powodu, wolał więc nie nadwyrężać jej gościnności. Czy przyniesione figi naprawdę podchodziły z Abisynii - nie mógł mieć pewności, choć jego źródło zaklinało się na zdrowie swoje, swej matki i nienarodzonych jeszcze dzieci. Skoro jednak towar był wzorcowy, jego zaufanie względem zaangażowanego w to przedsięwzięcie handlarza wzrosło.
Pokiwał krótko głową i podchwycił spojrzenie wiedźmy, gdy odpowiedziała na zadane pytanie. Nie mógł wiedzieć, ile kory drzewa Wiggen lądowało w eliksirach przeznaczonych dla Rycerzy, ile zaś zagarniała dla siebie, to jednak nie był jego problem. Mulciber zlecił mu zaopatrywać lecznicę we wszystko, co było potrzebne do jej prawidłowego funkcjonować, nie zaś patrzeć Cassandrze na ręce. Tak też było łatwiej, nie interesować się tym, co nie leżało w jego gestii.
- Oczywiście - odezwał się w końcu - lakoniczny jak zwykle. I w innym przypadku pewnie zakończyłby swoją wypowiedź właśnie w tym miejscu, zadowalając się ledwie słowem, lecz nie chciał narazić się czy urazić kobiety. - Nie nadużywasz mojej życzliwości - sprostował. Bo choć interes nie był dla niego tak opłacalny, jakby mógł, to Ramsey nie pozostawił go bez żadnej zapłaty. A dopóki mógł w ten sposób wspierać ich wspólną sprawę, to jego chęć jak najlepszego zarobku zostawała skutecznie zagłuszana. - Skoro to podstawowy składnik eliksirów leczniczych, to zakładam, że najlepiej jakbym dostarczył ją możliwie jak najszybciej - dodał jeszcze, próbując w ten sposób wyciągnąć od niej informację o spodziewanej dacie dostawy. Pojawiłby się u niej pewnie dopiero za miesiąc jeśli nie później, zawsze mógł jednak spróbować dostarczyć akurat te ingrediencje szybciej, robiąc użytek z lokalnych znajomości lub wyruszając na niezbyt daleką wyprawę morską.
Wtedy jego uwagę zwróciła nie tyle gospodyni czy bulgoczący w kotle wywar, co niewielka istota, która pojawiła się koło głowy Cassandry. - Bahanka? - zapytał, nieznacznie marszcząc przy tym brwi. Łudził się, że czarownica wyładuje złość na wylegującym się na parapecie futrzaku, może nawet zmusi go w ten sposób do zrobienia czegoś pożytecznego, wyglądało jednak na to, że tym razem mu się upiekło. Obecność szkodników musiała być uciążliwa, zwłaszcza w lecznicy. - Czy potrzebujesz z nimi pomocy? - odezwał się znowu, znów przenosząc wzrok na blade lico rozmówczyni. Od wielu długich lat nie musiał użerać się z tymi irytującymi istotami, lecz przypomniał sobie, że w wertowanej ostatnio gazecie radzili okadzać mieszkanie diablim zielem. Wątpił, by uzdrowicielka przystała na takie rozwiązanie.
Pokiwał krótko głową i podchwycił spojrzenie wiedźmy, gdy odpowiedziała na zadane pytanie. Nie mógł wiedzieć, ile kory drzewa Wiggen lądowało w eliksirach przeznaczonych dla Rycerzy, ile zaś zagarniała dla siebie, to jednak nie był jego problem. Mulciber zlecił mu zaopatrywać lecznicę we wszystko, co było potrzebne do jej prawidłowego funkcjonować, nie zaś patrzeć Cassandrze na ręce. Tak też było łatwiej, nie interesować się tym, co nie leżało w jego gestii.
- Oczywiście - odezwał się w końcu - lakoniczny jak zwykle. I w innym przypadku pewnie zakończyłby swoją wypowiedź właśnie w tym miejscu, zadowalając się ledwie słowem, lecz nie chciał narazić się czy urazić kobiety. - Nie nadużywasz mojej życzliwości - sprostował. Bo choć interes nie był dla niego tak opłacalny, jakby mógł, to Ramsey nie pozostawił go bez żadnej zapłaty. A dopóki mógł w ten sposób wspierać ich wspólną sprawę, to jego chęć jak najlepszego zarobku zostawała skutecznie zagłuszana. - Skoro to podstawowy składnik eliksirów leczniczych, to zakładam, że najlepiej jakbym dostarczył ją możliwie jak najszybciej - dodał jeszcze, próbując w ten sposób wyciągnąć od niej informację o spodziewanej dacie dostawy. Pojawiłby się u niej pewnie dopiero za miesiąc jeśli nie później, zawsze mógł jednak spróbować dostarczyć akurat te ingrediencje szybciej, robiąc użytek z lokalnych znajomości lub wyruszając na niezbyt daleką wyprawę morską.
Wtedy jego uwagę zwróciła nie tyle gospodyni czy bulgoczący w kotle wywar, co niewielka istota, która pojawiła się koło głowy Cassandry. - Bahanka? - zapytał, nieznacznie marszcząc przy tym brwi. Łudził się, że czarownica wyładuje złość na wylegującym się na parapecie futrzaku, może nawet zmusi go w ten sposób do zrobienia czegoś pożytecznego, wyglądało jednak na to, że tym razem mu się upiekło. Obecność szkodników musiała być uciążliwa, zwłaszcza w lecznicy. - Czy potrzebujesz z nimi pomocy? - odezwał się znowu, znów przenosząc wzrok na blade lico rozmówczyni. Od wielu długich lat nie musiał użerać się z tymi irytującymi istotami, lecz przypomniał sobie, że w wertowanej ostatnio gazecie radzili okadzać mieszkanie diablim zielem. Wątpił, by uzdrowicielka przystała na takie rozwiązanie.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wciąż miała na głowie zbyt wiele, nawet jeśli ruch w lecznicy nieco ucichł, gdy zakończyła się farsa związana z kryzysem magii, gdy wszystkie czarnomagiczne anomalie odeszły w niepamięć, ona czuła się coraz bardziej zmęczona; dziecko wysysało z niej życiowe siły. Była silna, pracowita i skupiona na swoim zadaniu, nie użalała się nad sobą nadto, ale musiała - choćby przed samą sobą, jeśli przed innymi było to zbyt trudne - przyznać, że czasem po prostu traciła siły. Noworodek wymagał znacznie więcej uwagi niż jakikolwiek pacjent, nie tylko dlatego, że był jej: że poświęcała mu się, bo tego pragnęła, nie pozwalając sobie na najdrobniejsze zaniedbanie, on naprawdę tego potrzebował. Była senna, nieprzespane noce dawały się jej we znaki Dlatego też gdy jej wzrok padł na obracaną w zniecierpliwieniu bibułkę z tytoniem pokręciła z niesmakiem głową przypominając sobie, że przecież nie odniosła się nijak do jego zapytania.
- Nie - stwierdziła krótko, niepewna, czy Calean w ogóle pojmie, że odnosiła się do jego wcześniejszego zapytania. - W tym domu jest zdecydowanie za mało powietrza i zbyt wiele osób, które nie powinny wdychać tego smrodu - dodała ze zdecydowaniem, najwyraźniej nie należąc do wiedź wybitnie delikatnych - ani też dających się polubić. Powoli odłożyła trzymaną w ręku figę do pudełka, między pozostałe ingrediencje, skinąwszy głową na jego odpowiedź; afrykańskie słońce wywoływało zupełnie inny wzrost owoców, był absolutnie bezkonkurencyjne. Tak słyszała, w jej ręce wpadały dotąd wyłącznie pochodzące z południowej Europy - nieco zbyt mdłe, nieco mniejsze od wzorcowych, o mniej wyraźnej barwie.
- Tak - jego wątpliwości nie były bezpodstawne, potrzebowała tych ingrediencji na już; rycerze zdecydowanie zbyt często potrzebowali jej pomocy. - Najlepiej na przyszły tydzień - sprecyzowała, w myślach szacując zapasy gotowych wywarów, które jej zostały. Pewnych okoliczności nie dało się nigdy przewidzieć, wojna porywała ofiary nawet wtedy, kiedy było to najmniej spodziewane. Wyprostowała się na krześle, unosząc ku niemu szmaragdowe spojrzenie - przez chwilę błądząc nim po jego twarzy. Nie do końca pojmowała sens jego dobroci, chciał się przysłużyć rycerskiej sprawie, ale przecież zdawał sobie sprawę z tego, że wspierał ją bardziej niż musiał. Nie płaciła mu za to - a życie nauczyło ją, że bezinteresowność ma przeważnie - ostatecznie - cenę najwyższą.
- Dlaczego, Caleanie? - zapytała zatem, w pierwszej chwili może nie do końca precyzując swoje pytanie. - Dlaczego to nie jest dla ciebie problem? - zmrużyła lekko oczy, przyglądając się mu jak nieufna kotka. - Poznaliśmy się w... nienajszczęśliwszych, przyznaję, okolicznościach, miałeś prawo poczuć się... nieco wykorzystany - nigdy nie przeprosiła, choć te pokraczne przyznanie prawdy w jej raczej wypaczonym mniemaniu było czymś na wzór przeprosin. - A teraz... tak po prostu wykonujesz dla mnie te wszystkie cenne przysługi? To są drogie ingrediencje, niektóre z nich wymagają wysiłku, by je zdobyć - chwyciła między opuszki palców listek rzadkiej odmiany dalcynei, o który poprosiła poprzednio - dlaczego to robisz? - Tylko w imię Czarnego Pana, czy ufał tej idei aż tak? A przede wszystkim - czy ufał jej samej aż tak?
- Cholerne szkodniki, pojawiły się kilka dni temu i od tamtej pory nie dają mi spokoju - westchnęła ciężko, gdy zwinny kot umknął przed promieniem jej zaklęcia - najwyraźniej zamierzając dyskretnie opuścić jej kuchnię. Po jej trupie, jeśli nie miał dzisiaj do łapania myszy, niech bierze się za bahanki. - A jesteś w stanie mi pomóc? Na te małe dranie nie działa żaden sposób mojej drogiej babki. Bombino! - powtórzyła inkantację, wciąż kierując kraniec różdżki w ducha winne zwierzę.
- Nie - stwierdziła krótko, niepewna, czy Calean w ogóle pojmie, że odnosiła się do jego wcześniejszego zapytania. - W tym domu jest zdecydowanie za mało powietrza i zbyt wiele osób, które nie powinny wdychać tego smrodu - dodała ze zdecydowaniem, najwyraźniej nie należąc do wiedź wybitnie delikatnych - ani też dających się polubić. Powoli odłożyła trzymaną w ręku figę do pudełka, między pozostałe ingrediencje, skinąwszy głową na jego odpowiedź; afrykańskie słońce wywoływało zupełnie inny wzrost owoców, był absolutnie bezkonkurencyjne. Tak słyszała, w jej ręce wpadały dotąd wyłącznie pochodzące z południowej Europy - nieco zbyt mdłe, nieco mniejsze od wzorcowych, o mniej wyraźnej barwie.
- Tak - jego wątpliwości nie były bezpodstawne, potrzebowała tych ingrediencji na już; rycerze zdecydowanie zbyt często potrzebowali jej pomocy. - Najlepiej na przyszły tydzień - sprecyzowała, w myślach szacując zapasy gotowych wywarów, które jej zostały. Pewnych okoliczności nie dało się nigdy przewidzieć, wojna porywała ofiary nawet wtedy, kiedy było to najmniej spodziewane. Wyprostowała się na krześle, unosząc ku niemu szmaragdowe spojrzenie - przez chwilę błądząc nim po jego twarzy. Nie do końca pojmowała sens jego dobroci, chciał się przysłużyć rycerskiej sprawie, ale przecież zdawał sobie sprawę z tego, że wspierał ją bardziej niż musiał. Nie płaciła mu za to - a życie nauczyło ją, że bezinteresowność ma przeważnie - ostatecznie - cenę najwyższą.
- Dlaczego, Caleanie? - zapytała zatem, w pierwszej chwili może nie do końca precyzując swoje pytanie. - Dlaczego to nie jest dla ciebie problem? - zmrużyła lekko oczy, przyglądając się mu jak nieufna kotka. - Poznaliśmy się w... nienajszczęśliwszych, przyznaję, okolicznościach, miałeś prawo poczuć się... nieco wykorzystany - nigdy nie przeprosiła, choć te pokraczne przyznanie prawdy w jej raczej wypaczonym mniemaniu było czymś na wzór przeprosin. - A teraz... tak po prostu wykonujesz dla mnie te wszystkie cenne przysługi? To są drogie ingrediencje, niektóre z nich wymagają wysiłku, by je zdobyć - chwyciła między opuszki palców listek rzadkiej odmiany dalcynei, o który poprosiła poprzednio - dlaczego to robisz? - Tylko w imię Czarnego Pana, czy ufał tej idei aż tak? A przede wszystkim - czy ufał jej samej aż tak?
- Cholerne szkodniki, pojawiły się kilka dni temu i od tamtej pory nie dają mi spokoju - westchnęła ciężko, gdy zwinny kot umknął przed promieniem jej zaklęcia - najwyraźniej zamierzając dyskretnie opuścić jej kuchnię. Po jej trupie, jeśli nie miał dzisiaj do łapania myszy, niech bierze się za bahanki. - A jesteś w stanie mi pomóc? Na te małe dranie nie działa żaden sposób mojej drogiej babki. Bombino! - powtórzyła inkantację, wciąż kierując kraniec różdżki w ducha winne zwierzę.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Lazaret
Szybka odpowiedź